Kampania End of Times - Grimgora&company

Niekulawy język oraz zdjęcia mile widziane!

Moderator: RedScorpion

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Kampania End of Times - Grimgora&company

Post autor: GrimgorIronhide »

Witam, w tym temacie pojawią się wkrótce raporty z bitew 4 (niestety nie Pięciu) armii, które niedługo rozegramy w gronie zapalonych nowym, genialnym fluffem graczy. Bitwy będą rozgrywane na umówiony format między 2500 a 8000 pts, na zupełny OPEN i stosując wszystkie wypuszczone zasady z End of Times. Opisy fluffowe będą umiejscowione gdzieś w tle obecnych wydarzeń. Nie przedłużając, przejdźmy do prezentacji bohaterów:


Popiół i ostra, gryząca woń spalenizny wraz z mdłym, przewijającym się w oparach duszącego dymu odorem śmierci przytłaczała każdą czystą cząstkę powietrza, nawet na tym bliskim chmurom pułapie. Nadludzo pobudzone i rozwinięte darami swego mrocznego patrona zmysły dosiadającego ogromnej, skrzydlatej bestii wojownika były jednak w stanie wyłowić spośród tej mieszanki nawet tak subtelne zapachy jak nikła słodycz wciąż płynącej krwi oraz odległe jak wspomnienia zapachy przerażenia i przechodzących pojęcie większości śmiertelników ekscesów.
Zakuty w potężny i bogato zdobiony przez coś doskonalszego niż ludzki kunszt, karminowo-złoty pancerz wybraniec Mrocznego Księcia napawał się po raz kolejny dopiero co przeżytą rzezią, pociągniętą z finezją i zakończoną w sposób odpowiedni wyznawcom Slaanesha. Pędzące powietrze szarpało wysokim, czerwonym grzebieniem, zdobiącym hełm Rhaerica Silverborna oraz ciągnącą się za nim rzeką błyszczącego srebra niczym peleryna, grzywą włosów. Światło krwawego poranka iluminowało łuski jego przerażającej, acz pięknej bestii niczym pole klejnotów, gdy ciął przestworza wielkimi skrzydłami o półprzezroczystej, purpurowej błonie.
Wezwanie Księcia Rozkoszy dawało się odczuć mocno w tej krainie, wzmagające się i nęcące niczym narkotyk z każdym kolejnym krokiem jego armii... tak... wyrżnięcie tego gromadzącego uchodźców, jednego z niewielu ostałych na północy miast było zaledwie preludium do pieśni o stokroć wspanialszym tryumfie, pieśni którą demonice będą nuciły swymi syrenimi głosami w ogrodach jego pana po kres wieczności. Rhaeric szarpnął lejcami Fafnira, zmuszając powolnego mu smoka do zniżenia lotu. Chmury rozstąpiły się pod nimi, ukazując ciągnącą traktem aż do gorejących ruin i murów rzekę bieli, srebra, stali oraz setki innych, szarpiących zmysłami barw. Nad przypominającą wielkiego węża wstęgą złożoną z ludzi, stali i demonów powiewały ostentacyjnie krzykliwe sztandary - wszystkie noszące symbol szponu Slaanesha. Na widok ich wodza, przelatującego nad nimi ze wzniesionym, zakrzywionym ostrzem wybrańcy i barbarzyńcy wydali piorunującą kakofonię okrzyków. Demonice zawinęły się w swoim ekscesyjnym tańcu, zmysłowo ocierając się o siebie lub swe wierzchowce i nawołując Rhaerica westchnieniami i piskami rozkoszy. Błyszczące w wizjerze drogocennego hełmu, srebrne oczy były jednak zwrócone ku południu.
- Naprzód, ukochana armio Tego-który-pragnie! Naprzód po chwałę i wieczną nagrodę! Ku krańcom wytrzymałości zmysłów! Naprzód ku Talabheim... zanim uibiegną nas cuchnące legiony tego przegniłego bezguścia...



- Sigmar ist er-staa-an-den! Gott mit uns! - głośny, basowy śpiew równo maszerujących szeregów, niósł się echem po spalonym i wyniszczonym pustkowiu, które kiedyś było bezkresem zielonych pól uprawnych i małych wiosek. Dziś ciężko było znaleźć choć spalony i powykręcany pień drzewa, stojący sam nad kałużami błota w których bielały kości ludzi i zwierząt.
- Die Sonne geht auf! Die Nacht ist vorbei! - za jedyny akompaniament dla maszerującej armii robił jęk drewna ram armatnich, klekot kół i końskich kopyt oraz brzęk żelaza. No i krążące wysoko na pomarańczowym jak gasnące płomienie niebie kruki i wrony. Pod nimi kolumna za kolumną wlokła się armia ocalałych. Poróżnieni mundurami, językiem i przynależnością do landów oraz doświadczeniem w utraconych jednostkach Imperialni żołnierze, niedobitki z wyciętych kompanii, ocaleli z pól bitewnych północy oraz nieliczne regimenty o stanie osobowym zredukowanym do czasem nawet nie dwóch plutonów. Wszystkich ich połączyła i pchnęła na nowo w bój wiara i charyzma, prowadzących ich rycerzy - zakutych w ciemnoczerwone jak krew pancerze, zwieńczone pawimi pióropuszami bezwzględnych mężów z zakonu Karmazynowych Ostrzy Sigmara imienia świętego Gottharda. To właśnie przejeżdżający wzdłuż armii z pocztem sztandarowym siwy starzec w reliktowej zbroi i złoto-czerwonej pelerynie, wysłany na północ z nowymi środkami miał zebrać takich właśnie ludzi i powieść ich na odsiecz oblężonemu w Erengradzie i Ostlandzie wojsku cesarsko-kislevskiemu pod wodzą elektora von Raukova i Sygreia Tannarova.
- Wasza ekscelencka świątobliwość! Panie my... - krzyczał zdyszany młody rycerz, spadając z nieba na pegazie, który lądując ochlapał stalowy bok toczącego się leniwie czołgu parowego i powłócząc kopytami w błocie dotarł do pocztu przystającego przy maszerującej z pieśnią kompanii Wielkich Mieczy.
- Drakner, sto razy ci mówiłem że wystarczy jeśli powiesz Wielki Mistrzu... ekscelencją możesz zwać teogonistę, jeśli konklawe w Altdorfie wybierze jakiegoś mimo tego zamieszania. - rzucił na powitanie sędziwy i chudy, lecz wciąż twardy jak stal Lucifer von Drachenforg, mistrz zakonu i senior percentor Karmazynowego Bractwa, a także dowódca całej armii zwanej nieformalnie od nazwy stowarzyszenia rycerzy Karmazynowym Legionem. Młody zakonnik pokiwał szmelcowaną na karmazynowo saladą ze złoconym grzebieniem i jakby skarlał pod świdrującym spojrzeniem żelaznych, niebieskich oczu, lecz zaraz podjął gorączkowo.
- Rajtarzy herr Pappenheima natrafili na jakichś zwiadowców... jeden z nich nosi barwy Middenlandu... mówi, że widzieli zagrożenie które natychmiast musi zostać powstrzymane znaczną siłą zbrojną... a że my jesteśmy najbliżej...
- Normalnie kazałbym takich rajfurów, myślących że rozkazami można się podetrzeć a armie wodzić na zawołanie obwiesić, ale że Hordy wycięły większość drzew a czasy mamy dziwne... Leć, Tettshoven każ im przyjść do mnie gdy rozbijemy obóz. Von Aschenford, weź mój poczet oraz sztandar i zobacz czy działa mistrza Kraussa no i te dziwne... powozy naszych magów nadążają za resztą. Jeśli nie, popędź choćby grotem kopii, schneller, schneller!



- Nosz w Gork mniem jasnem rembakiem snotlinga szczelił! - ryknął olbrzymi ork, stojący na dziobie pokracznego i masywnego okrętu, który na wodzie musiał unosić się chyba tylko po przywaleniu kawałem żelastwa każdemu istniejącemu prawu fizyki i logiki z osobna.
- Kolyjna, cholyrna po gupij czort przez gupie człuowieki zbudowana ściana! Któren normalny buduje ściany na śrudku wody, do stuff zmarynowónych sguiggóff no powiedzta no ?!! - setnie wpieniony orczy kapitan odwrócił się do stojących za nim zielonoskórych i zerwał z głowy swój pocięty i ciut ubrudzony, ale wciąż szpanerski kapelusz z białą czachą po czym cisnął nim o krzywo zbity pokład. Na nieszczęście nakrycie głowy zostało rzucone tak mocno, że odbiło się od desek i wpadło do wody. Zaowocowało to kolejnym rykiem "morskiego" herszta, który zawstydziłby nawet struny głosowe olbrzyma. Ptaki i inne zwierzęta w promienu mili w popłochu opuściły swe gniazda.
- Alesz, kapimptanie... ktoś to pewnie pobudywał co by ryby na tym siem zatczymywauy i zara móc je se wszamać. My też moglibyśma... - przestraszony goblin nie skończył nawet wywodu, gdy kopniak pancernego glana posłał go za burtę. Wielki ork z żelazną opaską, kryjącą jedno oko krzyknął za nim - I ni wasz mi siem wracać bez mojego kapitanłbolusza! Bez niego nikt mnie ni pozna... nikt nie powi sze to jezd ten słymny orkoffy pirat, Barbossarg Krfawyhak co od ciaznych portuff pokurczuf po wyspy jaszczurków plundrował, chlał i morskim, szarym squiggom z płytfami rzucał na pożorcie! Nikt!
Zielonoskórzy, od wielkiego wytatuowanego orka-bosmana z dżungli południa, który do bitwy niósł wyrwany żagiel robiący za sztandar kapitana, aż po najmniejszych gobboskich majtków nie śmiał przerwać filozofowania wodza.
- A możeć to i być lepij ? Krfawyhak, pogromca Tego-wielkiego-wodnego-bydlaka-z-mackami zaczymany przes gupiom ścianem na wodzi ?! Nie może łupić i palić... zaraz! Palić! To jezd to! Zejdziem wszyscy ze statkuff tam na lond i z tamtych dżewek pochodnie zrobim i zjaramy tom coś!
Szaman o dwóch drewnianych, krzywo wyciętych nogach odważył się zgłosić obiekcje.
- Ale szefie... pacz, nasz statek wbił siem prosto w tom ścianem, a kolejny statek w nasz i kolejny w tamten i kolyjny w tamten po tym... i tag dalyj. One szyskie nasmołowune... Jeśli podpalim to tu to byndzie..... bardzo dobra plan szefu!
No prawie odważył.
Jak postanowili tak zrobili - po godzinie zielona horda stała z pochodniami przy tamie.
- Kapitunie, toć na pewno szczfany plan, ale doradzaubym...
- Morda, stary kapciu co śmirdzi jak niemyta ryba huehuehuhuhe... PODPALADŹ!
Dumny z siebie ork patrzył jak ogień pochłania i zawala tamę... jak płonące deski padają na jego flagowy okręt, jak ten w mig również zaczyna świecić, a po nim kolejny i kolejny, aż cała ściśnięta na odcinku rzeki armada rozpada się na płonące szczapy. Kapitan Barbossarg odwrócił się i z ponurą miną powiódł wyzywającym spojrzeniem jednego oka po swych porucznikach.
- A nich mi jedyn mordę otworzy! Idziem z buta, od poczontku tak chdziałem ominomć tom ścianem! Tu zaraz musieć bydź coś do rozwalenia i zabrania... musieć...



Isstvan siedział z założonymi za głowę rękoma na najwyższym kamiennym balkonie zamku Drakenhof i podziwiał krajobraz. Czyli bezkres trupiej mgły ,obumarłych drzew ,czasem urozmaicany łysymi jak popękane czaszki pagórkami ,wielkimi pulsującymi zielonym światłem pęknięciami w ziemi , pozostałymi po rytuale uwięzienia Wiatru Śmierci przez Wielkiego Nekromantę oraz podnóżem Gór Krańca Świata ,które rozpościerały się niedaleko za zamkiem. Żeby chociaż pogoda była ładna... ale od czasu sukcesji Mannfreda Sylvania wiecznie skryta była pod kloszem ciemności ,w którym polowały wielkie nietoperze i jeszcze gorsze stworzenia. Co prawda , miało też to swoje plusy - od teraz wampry takie jak Isstvan nie musiały spędzać dni leżąc w kryptach głęboko pod swymi zamkami ,lecz mogły całymi dniami wylegiwać się w blas... cieniu ciemności.
I mimo ,że bardzo chciał Isstvan von Carstein nie mógł robić nic więcej. Jego wuj Vlad wyjechał toczyć wojny na ziemiach Imperium śmiertelników ,pozostawiając bratanka jako kasztelana Drakenhofu i obrońcę Sylvani pod jego nieobecność. Nie pozwolił mu nawet dla zabawy urządzać sobie nocnych wypadów na nieliczne ostałe się w Stirlandzie wsie i wskrzeszać wielkich armii nieumarłych.
-2000 lat! Taki prawie dorosły młodzieniec ,a za krwią dziewek po wsiach mu spieszno ganiać!-prawił mu wuj ,szykując się do wyruszenia z armią ku Altdorfowi-Masz całą moją bibliotekę ,zbiory magiczne... cały zamek! A i doglądaj moich ziem... wiesz jak to mówią: pańskie oko ghula tuczy!
Rzeczywiście wspaniałe zajęcie z tym objeżdżaniem Sylvanii ,widok z bliska jeszcze nudniejszy niż z wież zamku ,nieliczni chłopi tak sterroryzowani ,że nawet już Vargheistów się nie bali ,a i żaden wróg już granic nie przekraczał... nuda i tyle.
Rozmyślania Isstvana przerwał stukot żelaznych butów na schodach do wieży.
- Zoltan! To ty kuzynie! Pewnie kolejne zero nowin ,jak mniemam ?-rzucił nie odwracając się von Carstein. Nadchodzący wampir w czarnym pancerzu płytowym wyciągnął swojego wytresowanego nietoperza ,który zaplątał się w długie i czarne jak krucze skrzydła włosy właściciela ,po czym zrazu przeszedł do rzeczy.
- Naruszono jedną z granic nowych posiadłości naszego księstwa... To wielka horda żyjących, nawet pewnie nie świadomi tego ,że są w Elektoracie Sylvani.
- Co?!-Isstvan pospiesznie wstał z szezlonga obrzucił horyzont wzrokiem w daremnej próbie wyszukania intruzów z tak daleka-Odkąd wujaszek został pasowany na elektora ,a Sylvania jest księstwem to jesteśmy okręgiem prawnie określonym jako administracyjnie i terytorialnie autonomicznym! Czas wreszcie zapolować na jakąś żywą zwierzynę...

ODPOWIEDZ