ARENA ŚMIERCI nr 37- Smocze Wyspy

Wszystko to, co nie pasuje nigdzie indziej.

Moderatorzy: Fluffy, JarekK

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Re: ARENA ŚMIERCI nr 37- Smocze Wyspy

Post autor: GrimgorIronhide »

[ Ingilief wczoraj miał kończyć, ale tekst mu prawie gotowy wżarło i wywaliło prąd :/ dzisiaj-jutro może damy radę ]

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[ok, czekam ]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Inglief
Mudżahedin
Posty: 214
Lokalizacja: Koszalin "Zad Trolla"

Post autor: Inglief »

[Jestem jestem to co wczoraj się działo to jakaś tragedia okrutna, to jest dramat kur... kurczę czytajcie to, co by klimatu nie psuć :? ]

Nagły wstrząs i przytłumiona przez liczne warstwy stali i drewna oraz miedzi kanonada wystrzałów wyrwały Edwina z niewygodnego snu na podłodze pustej kajuty. Gorąco panujące w tej części zeppelina skutecznie wysuszyło jego przemoczone szaty, zostawiając je szorstkimi i wygniecionymi. Czerwony czarodziej skrawkiem rękawa wytarł ślinę, spływającą mu po zaplecionym w warkoczyk wąsie i spróbował się podnieść wspominając ostatnie wydarzenia.
Statki, najemnicy, głowa von Drake'a, przejęte klejnoty, liczne niewygodności, upokorzenia, niezagrabienie ani jednego przydatnego artefaktu z piramidy jaszczuroludzi. Zaklął. Bilans wyprawy przez ocean nie zostawił mu nic. Dla jego zleceniodwaców był nawet ujemny. Nie miał co wracać do Marienburga. Jednak musiał wrócić do cywilizacji, do Starego Świata albo chociaż Arabii. Mogła być nawet kolonia estalijczyków z królestwa Astarios, Santa Magritta na niedległym kontynencie Lustrii. Cokolwiek. Do tego czasu musiałby się jednak ukrywać na zeppelinie i o ile pasażerów było tak mało a obiekt tak duży nie miaby z tym problemów to kwestia pożywienia już taki sprawiała. Wprawdzie Imperialni ukradli podstępem prowiant dla niemal pięciu tuzinów wojowników, ale podkradanie się do niego systematycznie mogło być cokolwiek trudne.
Mag już miał się podnieść, gdy kolejny wstrząs posłał go na ścianę z pancernym bulajem. Całym statkiem szarpnęło od nagłego przyspieszenia, musiał zacząć wykonywać jakiś manewr. Do tego poprzedni huk wystrzałów powtórzył się. Van Odesseiron wściekle złapał się uchwytu od bulaju i wyjrzał przez niego.

Poniżej widać było czarną bryłę posępnej wieży stojacej na szczycie stromego klifu, przeciętego przepaścią, nad którą przerzucono krótki kamienny most. W stronę tego mostu gramoliło się kilka małych postaci, ściganych przez prawdziwą gęstwinę szarych trupów, wśród których Edwin rozpoznał z chrząknięciem janczarów i najemników spod swojej komendy.
-Po śmierci jeszcze bardziej bezużyteczni niż za życia... niebywałe...
Osłaniający kompanów wielki saurus co chwilę zmiatał szpic pogoni, osłaniając argierardę żyjących gdy ta przez most starała się przenieść tęgiego brodacza w pełnej zbroi płytowej. W pewnej chwili jaszczur cofnął się by uniknąć zrzucenia w przepaść przez powłóczącą nogami masę, jednakże ścigające go zombie zaczęły miotać się jak kukiełki w rękach epileptyka, szarpane salwą wystrzałów muszkietowych po której padły podziurawione.
Imperialni strzelcy. Pewnie musieli prowadzić ogień ze spodniego balkonu gondoli. To oznaczało, że w sterówce są co najwyżej tylko dwa krasnoludy...
Ogłuszający rumor i kolejny wstrząs nie pozwoliły Edwinowi nawet pomyśleć o planie, gdyż gondola zachwiała się, gdy Revenge przyspieszyła po raz kolejny. Czarownik trzymał się uchwytów z całej siły, gdy jego nogi zawisły bezwładnie w powietrzu, zaś pusta beczka obok niego roztrzaskała się o przeciwległą ścianę zaraz przy drzewiach. Nagle przez cały harmider dało się słyszeć dudniący, metaliczny głos płynący z tub rozmieszczonych po całym sterowcu.
-PANIE BRENNENFELD NADJECHAŁA KAWALERIA! PROSZEM UWAŻAĆ BO BĘDZIEM TARANOWAĆ TĘ KUPĘ GRUZÓW NA GRIMNIRA!
Zielone oczy Edwina rozwarły się jak spodki.
-Co?! Taranować?! Wy durne szympansyyyyy...! Nieee!
Zeppelin pomknął w stronę czarnej wieży niczym tytaniczny pocisk, wtem tuż przed uderzeniem chmurne niebo przecięła błyskawica. W jej świetle przez momenty było widać sferę czarnej energii Dhar, która surową zawiesiną niby bańka otaczała budowlę. Pancerny nosal sterowca rzeźbiony w żelazny krzyż rodu von Kopf zatrzymał się z ogłuszającym wizgiem na tej barierze, dokładając do zamieszania wycie giętego metalu, pękających paneli pokładowych i syk wyładowań. Chwilę potem wśród huku i błysku światła jakaś niewidzialna siła odrzuciła zeppelin, obracając nim w okół jego własnej osi, tak że odwróciło go bokiem do wieży. Odrzucona gondola zakołysała się ruchem powrotnymi pod balonem, przygrzmociwszy w basztę niczym serce jakiegoś olbrzymiego dzwonu w jego ścianę. Śród rumoru wielkie kawały kamienia pofrunęły zmiecione z krenelaży prosto w spienione morze u stóp klifów, kolejne zaraz oderwały się wraz z Revenge, zmiecione z wieży w drugą stronę, spadały w szkierowe urwisko, zrywając kawały ziemii ze sobą w czeluść. Jeden szczególnie wielki upadł tuż obok zaskoczonego mężczyzny w charakterystycznej saladzie z czerwonym pióropuszem, który właśnie wciągał za ramię wiszącego na skraju przepaści elfa. Wielki blok kamienia zerwał kamienny most, zrzucając go w dół razem z idącymi po nim zombie. Bezmyślni nieumarli wciąż wyciągając łapy ku żywym dalej sunęli do celu, wpadając kaskadą w przepaść niczym pewne małe futerkowe gryzonie ze Starego Świata.
Kajuta Edwina miała nieszczęście znajdować się w centralnym punkcie kolizji. Mag zasłonił twarz rękawem przed stłuczonymi kawałkami podwójnej szyby i szybką inkantacją, którą zagłuszył harmider otoczył się tarczą płomieni, która odbijała piekielnie ostre kawały rozerwanego metalu. Przez wyrwę w kadłubie mag wyleciał pchany siłą nieważkości, spadając wśród chmur pyłu i odłamków skalnych na nieistniejący dach wieży, gdzie boleśnie uderzył w jedną z belek stropowych, po czym zleciał jeszcze niżej w dziurę do kolejnej kondygnacji.

Tam wylądował na spróchniałym regale pełnym zapleśniałych zwojów, które zaraz zajęły się ogniem, oświetlając całe skąpane w mroku pomieszczenie. Obolały mag klął na czym świat stoi pod nosem, wypluwając kurz i drobinki kamieni z powietrza, nieporadnie wstając z cichym jękiem i oceniając sytuację. Spadł do jakiejś wielkiej halli, większej niż wszystkie niższe piętra wieży i zwężającej się ku końcowi co nadawało strukturze wygląd kruczej głowy. Ściany z czarnego kamienia wyrzeźbione były w plątaninę kości i szkieletów, a pod nimi stały zimne kandelabry w kształcie krzyczących czaszek. Dalej niewyraźnie widać było podwyższenie na którym stał kościany tron. Edwin aż westchnął widząc siedzącą na nich postać. Słusznego wzrostu szkielet opancerzony był w zardzewiałą szatę kolczą, na którą narzucony miał napierśnik z brązu, pokryty hieroglifami staronehekharyjskimi bez wątpienia sprzed okresu panowania dynastii Settry. Lśniące złowrogim blaskiem oczodoły licza czerwieniły się pod diademem z zielonkawego metalu o pokruszonych zębiskach. Edwin odruchowo pomacał dłonią na ślepo wokoło, szukając kostura, który zgubił w czasie pościgu na rzece. To poruszenie ściągnęło na niego uwagę licza, który obrócił ziejące złem spojrzenie na Czerwonego Maga, zaciskając z chrzęstem paliczki na oparciach tronu.
Van Odesseiron cofnął się o krok.
-נאַריש מאָרטאַלז טייטן מיין תלמיד דעסטרויער מיין טורעם שטערן ביינגז עלטערע און מער שטאַרק ווי איר און אין אַזאַ אַ ייַלן צו זאָגן זייַ געזונט צו איר און מיט דיין קורץ לעבן? -wypowiedział z pustki słowa Khel.
Edwin zmarszczył brwi starając się przypomnieć słowa języka martwego od ponad dwóch tysięcy lat. Zacisnął zęby, już wiedział, że nie będzie łatwo.
- אַזוי לאָזן שטאַט -strożytny licz podniósł się powoli z siedziska, kolczuga z brzękiem opadła na jego kości odpryskując płatami rdzy.
-Dobrze więc... nie mogłem znaleźć tej dwulicowej żmiji Corvusa, więc skoro jesteś tym jego mistrzem, dla którego mnie zdradził, pozwól że na ciebie spadnie moja zemsta. -mag z Wolnego Miasta wyprostował splecione, upierścienione palce z trzaskiem kłykci. Nagle nabrał pewności siebie i uniesienia, jakie zwykle towarzyszyło mu przy splataniu gorących podmuchów Wiatru Aqshy. W wytatuowanej dłoni bez ostrzeżenia pojawiła się gorejąca kula ognia, którą Edwin cisnął prosto w licza. Nie poprzestał jednak na tym, układając palce w kolejne skomplikowane gesty czerpał coraz więcej mocy.
-Prandella Ignis! Conflagratio canis inferis!
Z rozproszonych w wachlarz palców maga wystrzelił tuzin ognistych strzał, ciągnąc za sobą płomienne ogony niczym klucz feniksów w morderczej salwie która przeszyła czarną postać spowitą płomieniem. Mag wzniósł nad siebie wyciągnięte z zakasanych rękawów wytatuowane ręce i wtedy nieznośne gorąco w halli zmieniło się w instu skwar, gdy licza otoczył wir wściekłych płomieni przybierający postać kłapiących szczękami ogarów. Pożoga obróciła tron w popiół w przeciągu sekund, kamienie podwyższenia topiły się, spływając niczym czarna magma.
Zadowolony przerwał magiczną kanonadę. Dyszał jak miech i cały drżał, czując ból płynący z każdej żyły w jego ciele, która musiała toczyć nagrzaną krew. Inny mag kondensując przez siebie tak gwałtownie taką ilość mocy magii ognia zaraz zwijałby się z bólu na podłodze, na przemian kaszląc zagotowaną krwią i dławiąc się dymem buchającym z wnętrzności. Ale nie Edwin van Odesseiron. Lata praktyki i niezłomna determinacja w jego frywolnym sposobie sięgania po wiatry magii wyrobiła u niego nadludzką niemal odporność i siłę woli. Do tego mało naukowo, ale z niezłomnym przekonaniem sądził, że on sam był tak w duszy podobny do dzikiego wiatru Aqshy, że ten był mu bardziej powolny niż innym, w końcu...

Dywagacje zdyszanego człowieka przerwał widok dość niespodziewany. Z kłębów opadającego ognia wyszedł nagi szkielet, po którego kościach spływał syczącymi strużkami stopiony metal, a pęknięcia i osmalenia goiły się na nich jak skaleczenia na trollu.
Owszem nie spodziewał się zakończyć tak szybko walkę z kimś tak potężnym, ale żeby wyrządzić tak małe szkody...
Edwin wściekł się ciskając kolejną kulę ognia, jedna za drugą. Niektóre uderzały w postać Khela, buchając płomieniami, inne zbijał machnięciami dłoni obleczonej w mroczną energię, w pewnym momencie uniósł prawicę. Zakotłowały się w niej zielonkawe smugi magii, formując wielką czaszkę.
- אַנויינג שטאַרביק פילן יירעס-האַקאָוועד מאָרטאַרטשą - אַ תּלמיד פון דער ווירע ס טויט און די גאנצע וועלט Nagash! -wycharczał licz, ciskając poscisk w Edwina. Ten desperacko zmieniając ostatnią inkantację oblekł czerep płomieniami i zawrócił go w nieumarłego jako własną wyjącą projekcję.
-Nie będzie mnie obrażał jakiś zapyziały wiór i to w staronehekharyjskim! Twój mistrz przegrał tysiące lat temu, nie włada światem tylko gnije w zapomnieniu i pomroce dziejów! Spóźniłeś się kościany dyletancie!
Khel zatrzymał atak wyciągając drugą dłoń. Na kilka cali przed nią płomienie zgasły a czaszka rozpadła się na kawałki, wśród blasku ametystowych pierścieni na kościanej łapie.
-Giiiiń... -wysyczał Khel, wskazując Edwina wyciągniętym palcem wskazującym na czubku którego zabłysł czarny ognik.
-Ignis palus...! -zaczął zachłysnąwszy się powietrzem zaniepokojony mag, lecz zachrypł i jęknął wpół formuły, gdy uderzył w niego ledwie widoczny słup mrocznej mocy. Mag zwalił się jak rażony gromem, odkaszlnąwszy przy upadku bryzgiem krwi z płuc. Van Odesseiron padł na nagrzane kamienie, z wybałuszonymi oczyma, napiętymi, poczerniałymi żyłami oraz drgającymi w konwulsjach kończynami. Ogółem wyglądał jak ryba wyrzucona na brzeg i w istocie czuł się jakby wyciągnięto go za samą duszę z głębi lodowatego oceanu na granicy utopienia.
"Niemożliwe... taka moc..." - pomyślał, mimo że czerń zaciemniała mu umysł.
Khel tymczasem spokojnie do niego podchodził.
Edwin spojrzał na niego z przerażeniem jednym okiem.
"Nie to nie może się tak skończyć... nie pozwalam..."
Mag z Tajemnego Bractwa zacisnął pięść.
Licz stanął nad pokonanym wyciągając zwróconą w dół dłoń nad jego twarz. Między palcami zebrały się pasma szmaragdowej poświaty.
-Perderent! Ardentes gladio interitus! -warknął wkładając w to całe swe siły magiczne i życiowe Edwin podrywając się jednym susem z wielkim, gorejącym jak samo serce kuźni mieczem którego żar parzył do mięsa nawet dłonie właściciela.
Khel zaśmiał się sucho, skrawki jego magii tknęły twarz, ręce i ramiona Edwina, momentalnie wyrywając z nich drobne skrawki życia w nicość, zasuszając i przyszarzając to co zostało w koszmarnym pokazie władzy nad samym czasem. Dlatego szpic Miecza Ruin mknął tak wolno w stronę wroga, może rzeczywiście tkwili w zmaganiu wiele lat... jedynie Khel nie starzał się ani trochę, zaś kasztanowe, długie włosy Edwina van Odesseirona bielały w zawrotnym tempie, rosnący zarost boleśnie wyrywał się z ciasno splecionych warkoczyków, jego płomienne oczy podkrążyły się chorobliwie, policzki zapadły, skóra poszarzała i pomarszczyła się, zaś z suchych dziąseł wypadały niektóre zęby. Nawet jego czerwona szata butwiała i blakła, przeradzając się w brunatne łachmany.
W końcu jednak cios sięgnął celu, klinga przeszyła szkielet na wylot, od klatki piersiowej i kręgosłupa, rozcianając na pół żuchwę i wychodząc potylicą. Przylegająca kość wraz stopiła się, pękając i odpadając drobinkami od reszty szkieletu.

Edwin jednak nie mógł cieszyć się na długo zwycięstwem. Artretyczne kolana odmówiły posłuszeństwa i jawiący się starcem mag upadł na zgięty ciężarem lat kręgosłup, wciąż jednak zaciskając pomarszczoną dłoń na płomiennym mieczu.
Wrzask bólu Khela wstrząsnął fundamentami wieży. Jego osmalony szkielet rezonował bólem, drżąc w dźwięk złości posiadacza.
-PRZEKLĘĘĘTYYY ŚŚŚŚMIERTELNIKUUU... ZAAPŁACISSSSSZ!
Licz uniósł kościane ramię do ciosu. Wtedy dopiero Edwin puścił miecz, zamykając oczy z błogim wyrazem na starczym obliczu.
-Convertam in cineres abit omnis creaturae... Ryujin Jakka... -wyszeptał ostatkiem sił, padając nieprzytomny.
W sekundę po tym tkwiące w czaszce Khela ostrze z płomienia eksplodowało wyjącą kaskadą ognia, zapalając całą komnatę i ciskając osłabionym Mortarchą na środek halli.
Zapalony uczeń Nagasha podniósł się z trudem, szukając nienawistnym wzrokiem przeciwnika, jednak wtedy wrota do jego samotni wyrwane z zawiasów wpadły do środka, podmuchem odganiając poliskie płomienie...
"This quiet offends Slaanesh! Things shall get loud now."

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

Ogromne wrota runęły, wybite z nadtopionych zawiasów połączonym impetem Knaaka i Pakji, odsłaniając wielką komnatę na szczycie uszkodzonej iglicy, skąd zaraz buchnął im w twarze żar ognia trawiącego salę. Małe i średnie skupiska ognia paliły się rozrzucone po całym pobojowisku, zaś słup czarnego dymu ulatywał przez zburzony po części dach.
Lothar który szedł zaraz za wodzami plemion przyklęknął na obalonych drzwiach wyciągając pewnie jak nigdy swą długą błyszczącą w świetle płomieni rusznicę.
Swój cel widział doskonale.
A cel widział ich.
Wielki, obrzydliwy, poczerniały od ognia i pokiereszowany szkieletor wyciągnął na nich swoje jedyne pozostałe ramię, splatajac jakieś zaklęcie.
-Szybko ludziu! Zara rzuci magiem! - warknął Knaak.
Lothar nie odpowiedział, przymierzył dokładnie i wypalił jak krasnoludzkie działo z mechanicznie nakręcanym zapłonem. Pewnie, precyzyjnie i śmiercionośnie.
Kula z chrzęstem uderzyła w kość promieniową przedramienia, krusząc ją i z impetem wyrywając kończynę ze stawu łokciowego.
Khel zawył z irytacji, odstrzelona kość zaczęła sunąć po posadzce z powrotem ku niemu. Wtedy Etchan przeskoczył przez ramię Knaaka lądując obok Lothara i strzelając jeszcze w locie. Strzała bezbłędnie przyszpiliła kościaną łapę do roztopionej podłogi, zaś kolejna brzęknęła o czaszkę licza i jedno z jego żeber.
Upadły Mortarcha odrzucił czerep do tyłu wydając potępieńczy skowyt, od któego ogień przygasł w całym budynku, a zmrożone powietrze przeszyła sama śmierć.
Xipati na szczęście w porę energią jednej z ostatnich larw utworzył słoneczną tarczę wokół ich grupy, którą zaraz wzmocnił Wazungu składając płasko dłonie i ciągnąc głęboki zaśpiew.
Fala śmierci trzykrotnie uderzała w ich osłonę i trzykrotnie cofała się przed jej blaskiem, choć za każdym razem Xipati stękał z widocznego bólu, krew sączyła się spod niektórych z jego łusek. Etchan w ostatniej chwili złapał szamana Sanguax zanim ten upadł.

Widząc wyczerpanie swojego szamana Pakja warknął dojmująco i wystrzelił niczył łuskowaty czołg parowy na nieprzyjaciela jego ludu wywijając tehawhathewą. Knaak zawinął się rembakiem i z donośnym WAAAAAAAAGH! rzucił się za saurusem, talizmaniczne tatuaże na jego cielsku lśniły w blasku dogasających płomieni.
-Nie... sssstójcieeee... -stęknął Xipati, unosząc drobną szponiastą dłoń. Niestety było za późno oczodoły Khela błysnęły na atakujących i ci choć z początku nieznacznie, za kilkanaście kroków zwolnili. Przepaski biodrowe zgniły w przeciągu chwil, kły, pożółkły, pazury spękały, a beczkowate klatki piersiowe jakich próżno szukać nawet wśród krasnoludów zapadły się ukazując kości spomiędzy sterczacych łusek i rozlazłych malowideł nakłuwanych. Pakja padł na bok nie mogąc chwilowo utrzymać własnego oręża. Knaak dotrwał nieco dłużej, zdołał jednakże ledwie szturchnąć Khela Zabijaczem zanim również zwalił się ze zmęczenia.
Tknięcie jednak wystarczyło.
Skumulowana agresja wodza oraz walczących i poległych tego dnia orków napełniła mocą Wazungu, który z rykiem zacisnął palce na swym kosturze unosząc go wysoko a drugą pięścią bijąc się w pierś. Pojawiająca się jak z nikąd chmura zielonych pięści powaliła Khela, tłukąc go w huraganie ciosów, od którego opędzać się mógł tylko kikutami oraz przyzwanymi pospiesznie udręczonymi duchami. Będąc na granicy zachrypnięcia szaman dzikich orków uniósł swoją stopę i z impetem opuścił ją, błysnęła zieleń, kamień pod jego stopą pękł.
Przez chwilę nastała cisza przerywana tylko westchnieniami Etchana i skrobaniem ubijacza Lothara, ładującego pakuły w gardziel niezawodnej Astrid, lecza zaraz po tym dach rozprysł się do reszty, a w jego miesjcu spadła ogromna, widmowa orkowa stopa, niczym wściekły bóg stąpający na kogoś kto po prostu srogo go wkurzył.
Gdy opadła kurzawa w miesjcu gdzie leżał Khel widać było wielki odcisk stopy oraz rozrzuconą kupkę sprasowanych gnatów. Finaliści Areny zaniemówili, Wazungu padł zaśliniony, szczerząc się jak głupi, jedynie Xipati przemówił bez otwierania ust.
-Knaaku... twój i Pakji... rembak... zabij... nimi...
Orkowy wódz odzyskawszy nieco sił chwycił nieporadnie swój rębak i wlokąc go za sobą chwycił też symbol nieprzytomnego Pakji. Doszedł w idealnym momencie, gdyż kości zaczęły już się składać do kupy.
Ork wrzasnął na tyle ile pozwalały mu zapadnięte płuca i rąbnął parą oręża w pokruszone gnaty. Po chwili dobył się z nich głośny wizg, i w błysku światła zdezintegrowały się na oczach zgromadzonych, a uczucie dojmującej obecności zniknęło.
https://youtu.be/crf05bessEI?t=43

Lothar, który z niedowierzaniem ściągnął swój hełm i przycisnął go do piersi przełknął ślinę.
- W Imperium nigdy mi nie uwierzą... hę, co ? - kapitan Brennenfeld zmrużył oczy gdy padł na nie pierwszy od dawna promień słońca, przebijający się przez rozchodzące się chmury. Zaniemówił.
Etchan tymczasem przeczesując pole walki, ułożywszy omdlałych szamanów koło siebie znalazł coś interesującego. Był to starzec w osmalonych łachmanach, wyglądający na bardzo zabiedzonego. Elf zmarszczył brwi. Nie poznawał tego dh'oine ale jego cierpiętnicza mina i siwy włos wywołał w nim litość, kotwiczącą w odwiecznym szacunku jego ludu do Starszych i przodków.
- Co tam elfiok znolozł ? - mruknał Knaak wsparty na broni.
- Jakiś staruszek... na Drzewo Wieków... pewnie więził go ten licz albo jego pomagier... cóż ten człowiek musiał przecierpieć. Bierzemy go ze sobą.
Zaraz po tym na zgromadzonych padł cień. Terkot silnika i trąbienie syren ogłosiły przybycie ratunku. Na opuszczanym na linach pomoście zjechał do nich Hans, który zaraz zasalutował kapitanowi.
- Herr Oberst... melduję, że zabraliśmy sir Horsta, a chwilę temu wszystkie umarlaki po prostu się przewróciły i nie ruszają się... czy to..?
Lothar uśmiechnął się gładząc lufę Astrid.
- Tak sierżancie Eberwald. Tak. Wygraliśmy.

Awatar użytkownika
Dziad
Chuck Norris
Posty: 662
Lokalizacja: Warszawa

Post autor: Dziad »

Poczekacie jeszcze do jutra z zakończeniem , bo nie jestem pewien czy dzisiaj uda mi się napisać cokolwiek :roll:

Awatar użytkownika
Dziad
Chuck Norris
Posty: 662
Lokalizacja: Warszawa

Post autor: Dziad »

Starzec był na tyle wychudzony że prowadzenie go nie sprawiało większych problemów. Nawet spazmatycznie zaciakające się pozbawione paznokci palce nie zwracały uwagi Etchana. Z powodu tego że im bardziej oddalał się od mrocznego ołtarza tym coraz bardziej docierało do niego jedno , proste zdanie wypowiedziane przez Lothara. Wygraliśmy. Słońce ktôre jakby wyczekiwało jakby wyczekiwało na ten moment , świeciło pełnym blaskiem. Szepcac cierpliwie uspokajające zdania w wspólnym oparł starca o mur wierzy. Przez chwilę , odwrócony plecami do miejsca w którym rozegrał się ostatni akt konfliktu. Patrząc na spienione fale , nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Mimo że zdawał sobie sprawę że pozostała jeszcze jedna walka , nie myślał na razie o tym. Podobnie jak o tym co z nim będzie , jeżeli uda mu się wygrać. Wiedział już czego może się spodziewać po żołnierzy z Hochlandu ale mimo to nie zamierzał ani przez chwilę być zbyt pewnym zwycięstwa.Prawdę mówiąc to może być ciężkopomyślał gdy wracał z powrotem do środka wieży. Zarówno szamani jak i dwaj widzowie nie wyglądali dobrze ale na widok powoli podnoszącego się jak już wiele razy Xipatiego uśmiechnął się. Nadal nie rozumiał skąd w tak małym ciele tyle energii. Obok Lothara stał jak można było się wywnioskować po wesołnym ale pełnym szacunku tonie , jeden z jego oficerów.Gdy dowódca spojrzał na niego , z śladem smutku ,zrozumiał że on także szybko przestał myśleć o podniesionym jeszcze niedawno zwycięstwie. Etchan usiadł na kilku kamieniach korzystając z chwili spokoju. Po raz kolejny podczas pobytu na Smoczych Wyspach , myślał od swoim domu. Jego myśli nie skupiały się na czymś konkretnym , po prostu świadomość tego że może tam powrócić sprawiała że wolał mieć to już za sobą. Ale na razie czekał lekko tylko trzymając swój wierny łuk. Czuł że niedługo nadejdzie finał o którym nawet nie marzył. Ostatnia walka Areny Śmierci.
[ Jednak udało się ]

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Walka piętnasta
Hauptman Lothar Brennenfeld, 1. Elektorski Jägerkorps Hochlandu vs Ethan, Strażnik Cienia
https://www.youtube.com/watch?v=-TChJeIJnUM

To było to. Wspaniałe zwycięstwo, które przegnało koszmar z tej krainy raz na zawsze. A gdy wieża Khela legła w gruzach na dobre, ogłoszono wielkie święto.
Tej nocy u stóp piramidy w Sanguax, wspólnie, saurianie, orkowie i ludzie zasiedli przy stołach, racząc się mięsem, korzeniami, słodkimi owocami i zimną wodą. Słońce znów władało nad Pao.
- Miło- rzucił stojący u stóp piramidy Lothar, popijając masato.
- Mają powody do świętowania- odparł Etchan- My mamy powody do świętowania. Choć smutek mnie ogarnia, gdy zauważy się, jak niewielu zostało z tego ludu.
- Nie smuć się Itza’ka’khanx, bowiem spełnialiśmy swój obowiązek- odparł Pakja- Nasz najcenniejszy skarb, baseny lęgowe pozostały nietknięte. Gdy czas nadejdzie, nasi bracia wyłonią się z turkusowych wód, by wesprzeć nas w naszej misji.
- Skoro wspomniałeś o ofierze…- mruknął Lothar, po czym spojrzał na elfa. Na chwilę- Miejmy już to za sobą.
Asrai odetchnął głębiej i spojrzał jeszcze raz na wioskę, na ucztujących saurian, na wielką, nietkniętą przez człowieka dżunglę i ocean na horyzoncie. Niezależnie od wyniku walki, będzie się musiał z tym pożegnać.
- Dobrze- odparł wreszcie- Zakończmy to należycie.
Rozstawiono wnet stoły, by zrobić miejsce, a muzyka, dotąd sielska i spokojna ucichła nagle. Dwaj kombatanci wyszli naprzeciw siebie, mierząc się spojrzeniem. Pełna zbroja Lothara skrywała wszelkie jego emocje. Niczym ożywiony konstrukt wbił forkiet pomiędzy kamienne płyty, sprawdził, czy lonty żarzą się odpowiednio i znieruchomiał, oczekując na sygnał.
Etchan poprawił płaszcz, okrywając się nim szczelnie, mimo, że gorąc i duchota zaraz dały mu się we znaki.
Wtedy bębny i piszczałki zawarczały ponownie, lecz inaczej. Z gardzieli saurusów wydobyła się pieśń. Zaczęło się.
https://www.youtube.com/watch?v=QSe4oXluWrc

Obaj wiedzieli, że cesarski strzelec nie zdoła wystrzelić przed elfem, jednak płytowa ochrona zmuszała Asrai do precyzyjnego mierzenia, co wydłużało czas oddania strzału. Lothar zaryzykował. Zaczął od najcięższej artylerii.
Astrid wylądowała na forkiecie delikatnie, strzelec pochylił się do przodu i krótko wymierzył. Elf załopotał płaszczem, skacząc w dziwnych pląsach. Lothar pod saladą uśmiechnął się z politowaniem. Pierzasta strzała zgrzytnęła mu o hełm, nie czyniąc krzywdy. Huknął wystrzał.
Świat nagle zwolnił. Strzelec słyszał dokładnie, jak serce bije mu w piersi, powoli i mocno. Jego uszu sięgnął wyraźny trzask rozrywanego materiału. W duchu był niemal zawiedziony, że kończy się to tak szybko.
Elf jednak stał. Sama siła impaktu winna go obalić, a jednak Asrai trzymał się ziemi. Jak to się stało?

Etchan odrzucił płaszcz, sięgając po następną strzałę. Taktyka przyniosła owoce- okrycie się obszernym płaszczem, zamazanie swego obrysu sylwetki pod nim- kula zwyczajnie minęła jego ciało, przechodząc przez sam płaszcz. Elf ponadto wiedział, że w ogniu walki Lothar nie przeładuje swej cennej broni. Trójgłowy smok, który ział ołowiem miast ognia właśnie stracił najstraszliwszy łeb.
Walka jednak nie była przesądzona. Wciąż miał do czynienia z ciężko opancerzonym przeciwnikiem, a pistolety mogły okazać się bardziej śmiercionośne w starciu z lekkozbrojnym łucznikiem niźli rusznica.
Strzała zaśpiewała w powietrzu wspaniałą pieśnią- z tego dystansu mógł bez problemu mierzyć w tak małe cele jak wizjer. Jeden strzał, jeden trup- przeszło mu przez myśl.
W niebywałym pokazie refleksu, Lothar zdołał zasłonić się ręką. Pierzasta strzała przeszła przez jego dłoń, lecz nie doszła ona do twarzy. Nie było po co czekać na drugi strzał. Celnie wymierzony, trafił Imperialnego pod pachę. Kółka kolcze i pikowany dublet wytraciły pęd pocisku, dzięki czemu grot nie rozerwał tętnic, lecz ból zmusił Lothara do krzyku. Wtedy Etchan ujrzał ruch prawej ręki. I przeklął swoją głupotę.
Lothar wypalił z biodra, mierząc mocno na oko, choć dystans praktycznie uniemożliwiał chybienie. Elf rzucił się na bok w uniku, lecz kula rozorała mu twarz i urwała ucho. Pęd pocisku sprawił, że elfem zakręciło i padł na ziemię, brocząc i wypluwając strzaskane zęby. Lothar szybko podjął decyzję. Czuł mocne drżenie w lewej ręce, gdy odłamał brzechwę strzały, ból zmusił go do opuszczenia ramienia. Mając do dyspozycji jedną rękę, zrezygnował z przeładowania pistoletu. Miast tego dobył drugiego. Gdy jednak wyciągał go zza pasa, elf nagle przetoczył się na plecy i uniósł lekko. Strzała przeszyła udo Lothara od boku.
- SCHEISSE!- warknął na głos strzelec, wypuszczając pistolet i padając na kolano. Etchan znów wycelował w wizjer salady. Ujrzał w nim oczy Brennenfelda- pełne bólu, gniewu… ale też strachu. Gdy jednak wypuszczał cięciwę, targnął nim spazm bólu. Strzała ześlizgnęła się tylko po płytowej osłonie gardła.
Lothar dobył wtedy pałasza. Przegrywał walkę na dystans i choć pogoń za elfem z ranną nogą nie była dobrym pomysłem, wydarzenia ostatnich dni mocno nadszarpnęły psychiką żołnierza i emocje wzięły górę. Strzała w udzie dała się we znaki już przy pierwszym kroku. Lothar stęknął głośno i runął do przodu, jednak niczym stalowy walec wpadł na elfa całym ciężarem. Etchan poczuł jak pod stalowym człekiem trzeszczą mu żebra. Mimo bólu zaraz sięgnął po sztylet, atakując Lothara, który zupełnie przypadkiem znalazł się na przeciwniku. Asrai jednak miał problem z wsunięciem ostrza pod płyty, które w gotyckiej zbroi dobrze na siebie nachodziły. Musiałby sięgnąć nóg, a w obecnym położeniu było to naprawdę trudne. Lothar zorientował się wreszcie w swym położeniu, waląc z góry pancerną rękawicą. Krzyknął jednak nagle, gdy poczuł jak ostrze sztyletu wchodzi mu w zgięcie łokciowe.
Etchan jednak nie miał szans na zrzucenie z siebie ciężkiego rywala. Z trudem znalazł miejsce dogodne do ataku. Ból z zmasakrowanej twarzy upośledzał jego myśl taktyczną, szczęściem ubytek krwi był niewielki. Skupił się więc na sprawnej ręce Lothara. Przy kolejnym ciosie z góry po prostu pochwycił ją kurczowo całym ramieniem, starając się przebić przez pikowany dublet na zgięciach. Kapitan Brennenfeld nie miał innego wyboru. Lewą, ranną rękę, w której z jakiegoś powodu nie mógł rozprostować palców użył jako obucha, okładając nią elfa raz za razem. Przy którymś z ciosów Etchan wreszcie rozluźnił chwyt. Lothar wycofał się od razu, widząc, że elfa stara się pozbawić go mocy w sprawnym ramieniu. Zaraz sięgnął do upuszczonego wcześniej pałasza. Asrai również był już na nogach, dzierżąc w dłoni długi nóż. Przewaga zasięgu była po stronie Lothara, lecz elfy był szybszy i bardziej mobilny.
Etchan w myślach rozważał odwrót, stworzenie dystansu i ponowne przeniesienie walki na płaszczyznę strzelecką, lecz był to pomysł ryzykowny. Brennenfeldowi wciąż pozostała jedna kula w pistolecie. Przeciwnik dysponował upośledzoną mobilnością i posiadał tylko jedno sprawne ramię. Póki co plan przynosił pożądane skutki. Zaczął więc krążyć wokół rywala. Czekał na dogodny moment.
Zamarkowanym wypadem Hauptmann z Hochlandu sprawdził czujność przeciwnika, choć z ust jego wydobył się urwany syk. Przy kolejnej próbie Etchan zakręcił się w uniku, lecz nie zripostował, nie widząc stosownego otwarcia. Wtedy znał sobie sprawę, że nie jest odpowiednio uzbrojony, by zagrozić przeciwnikowi na tym dystansie. Przy trzecim ataku Lothara Asrai przetoczył się po ziemi w uniku, dopadając upuszczonego łuku. Naciągał cięciwę jeszcze podczas obrotu ku celowi. Wypuścił strzałę z modlitwą do Loeca na ustach. Pierzasty pocisk przefrunął dzielący rywali dystans i uderzył celnie- prosto w wizjer. Grot zgrzytnął o brzegi metalu, po czym zniknął we wnętrzu hełmu. Lecz jakimś cudem Brennenfeld utrzymał się na nogach. Znieruchomiał co prawda, z rąk wypuścił oręż, lecz stał. To sprawiło, że Etchan się zawahał. Serce waliło mu jak oszalałe, a członki sparaliżowało zdumienie. Nie uczynił nic nawet, gdy Jaeger uniósł dłoń i ułamał sterczące drzewce. Dopiero wtedy padł.
Etchan podszedł powoli. Lothar dyszał głośno i chrapliwie, słychać było jak kaszle krwistą flegmą. Kolejna, ostatnia już strzała spoczęła na cięciwie, by zadać ostatni, kończący strzał łaski. Gdy jednak zauważył, że Lothar sięga po pistolet, strzelił od razu. Za szybko, niedokładnie. Miast dobić, strzała zeszła po pancerzu. Nie mając innych opcji Etchan skoczył na rywala, mając nadzieję, że wytrąci mu samopał z rąk nim padnie strzał. Nie zdążył.
Etchan padł na Lothara bezwładnie, jak kawał mięcha. Żył, kula, choć strzaskała żebra i zmasakrowała prawe płuco, nie naruszyła arterii. Lothar uśmiechnął się w duchu.
- Dobra walka kamracie- rzucił cicho do leżącego Etchana. Potem wraził mu bagnet w skroń.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Dziad
Chuck Norris
Posty: 662
Lokalizacja: Warszawa

Post autor: Dziad »

[ Kurde nie wiem co powiedzieć :) Przede wszystkim gratulacje Byqu zarówno za to że w ogóle chciało Ci się to wszystko prowadzić jak i za to że wszystkie walk i opisy były po prostu doskonałe. Bardzo też spodobało mi się samo miejsce areny jak i mieszkańcy. Bawiłem się świetnie i dziękuje wszystkim za wyrozumiałość dla moich błędów i czasami niedopracowanych tekstów. Jeszcze raz dziękuje MG za wspaniałą zabawę i za naprawdę genialny scenariusz który oczywiście nie byłby tak dobry gdyby nie niektórzy gracze :wink: Gratulacje Grimgorze za zwycięstwo , Lothar był od początku moim faworytem :) Jeszcze raz gratuluje MG i wszystkim którzy napędzali roleplay. Do zobaczenia w następnej odsłonie ! ]

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Dziękuję za miłe i szczere pochwały. Przepraszam, że ta edycja Areny była organizacyjnym Sajgonem. Nie powinno to się zdarzyć, no ale cóż... Życie taki nurt narzuciło :?
Bez wchodzenia w szczegóły. Podziękowania dla graczy za udział, szczególnie dla Ingliefa, obu Dziadów, Grimgora, Stabilo i Matisa. Odrębne gratulacje dla zwycięzcy, Lothar zasłużenie odniósł wiktorię.
A teraz epilogi, ale to nie przeszkadza w starcie 38. Co prawda od Grimgora odpoczniecie... ale zmierzycie się ze mną! :twisted:
TYMCZASEM ZAMYKAM ARENĘ ŚMIERCI NR 37!]

https://www.youtube.com/watch?v=D8zlUUrFK-M
To było to. Krew ostatniej ofiary spłynęła na ziemię. A gdy Etchan Strażnik Cienia dokonał żywota, jaszczuroludzie podnieśli triumfalny ryk. Na szczycie piramidy Xipati wzniósł kostur w górę, a promienie słońca padły idealnie na niego. Mocny zapach ozonu rozszedł się w powietrzu. Lothar, dyszący, odpiął z trudem hełm, wreszcie uwolniony od ciężaru ciała przeciwnika. Kilka skinków od razu zajęła się jego ranami...
Następny dzień przyniósł pożegnania. Lothar stał na wybrzeżu Pao, wsparty na kuli z bambusu, z ręką na temblaku i przepaską na oku. Cały brzeg tonął w kwiatach, które usypały wcześniej pracowite skinki. Byli tam wszyscy. Był Xipati w białych szatach ceremonialnych, był wielki Pakja w drewnianej koronie z pękiem tęczowych piór, był też masywny Kanaak, jak zawsze wyszczerzony i noszący malowaną maskę Wazungu. Saurusi i orkowie żegnali go wielką haką Ka mate, a w tym samym czasie załoga Revenge ładowała na pokład wygraną- dwanaście skrzyń wypełnionymi złotem i szlachetnymi kamieniami. Tak wyglądało pożegnanie Lothara Brennenfelda ze Smoczymi Wyspami.
- Wszystko gotowe, herr Hauptman- zaordynował jeden z marynarzy Zeppelina.
Kapitan przytaknął i spojrzał na właśnie podchodzącego Pakję. Jak zwykle z tą nieodgadnioną, gadzią mimiką.
- Wyspy uratowane, ci źli pokonani, wszystko pięknie- uśmiechnął się Lothar- Tylko tak właściwie po co był wam ten cały turniej?
- Dzięki ofierze dla Pradawnych, przy odpowiednim ułożeniu gwiazd udało nam się nawiązać kontakt z innymi kontynentami. Znów jesteśmy częścią sieci geomantycznej.
- Aha. To dobrze. Chyba.
- Nie frasuj się tym cho. Ciesz się wygraną. Twój dom czeka.
Lothar znów się uśmiechnął. Tym razem nostalgicznie.
Tymczasem zeppelin uniósł się w górę, naprężając drabinkę linową. Kapitan wszedł na jej najniższe szczeble, jako ostatni odrywając stopy z tej dzikiej ziemi.
- Hej! Jeszcze jedno- zawołał, już unosząc się w powietrze- Co znaczy to całe "cho"?!
- W naszym języku oznacza ciepłokrwistego- odkrzyknął mu już Pakja- Ale to też synonim dla ignoranta!
Revenge pomknęła przed siebie, a Lothar Brennenfeld żegnał Smocze Wyspy szczerym śmiechem.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

[ O rany jakaż epickość, jakaż zaciętość, co za emocje! :shock: =D>
I jeszcze ta wygrana, byłem pewien przez większość że wygra Etchan. No ale jednak, cóż podziękować MG za walkę z trudnościami nie pozwalającymi zająć się czasami Areną, Dziadowi Zbychowi za zacnego przeciwnika no i reszcie uczestników, bo naprawdę dopisali w tej edycji. =D>
Mam nadzieję, ze moja kolejna będzie równie dobra, już zaraz ją otwieram =D> ]

Jeden krótki moment, jeden desperacki cios zadany ostatkiem sił, który w uderzenie serca skończył i zakończył kropką werset wielotygodniowej przygody.
Etchan wydał, którkie westchnienie, gdy trójgraniaste, krótkie ostrze z zimnej imperialnej stali wgryzło się w jego skroń, gładko wchodząc do mózgu.
Lothar, gdy tylko przestał czuć opór kości pod ostrzem puścił bagnet, ręka sama opadła bezwładnie w bok. Głowa zamknięta w hełmie, w którego wizjerze tkwiła wgryziona strzała, połową grotu rozcinająca jego lewe oko aż po nerw - upadła z chrzęstem na grunt. Zwycięzca Areny Śmierci wrzasnął z bólu, na tyle na ile pozwalały mu przygniecione ciężarem zbroicy i martwego rywala płuca.

Jego żołnierze, skamienieni od momentu gdy zobaczyli podziurawionego i wykończonego dowódcę, jakby odczarowani odżyli na dźwięk tego krzyku, wyrywając się jeden przez drugiego do kapitana.
Hans przypadł do salady i stalowego obojczyka Brennenfelda gorączkowo szukając pasków mocujących, które przeciął sztyletem. Luitpold ujął sprawną dłoń oficera, na zmianę dając niesładne wyrazy radości z przegranej i strachu przed dotkliwymi ranami. Wilczy rycerz, sir Horst, który przez wciąż sprawiającą ból ranę po wampirzych pazurach dowlókł się ostatni, pokrzykując na przyjaciela wyzywającymi pochwałami jego twardości i nieugiętości.
Kordon muszkieterów rozparli dopiero medycy z Sanguax, którzy zwinnie prześlizgnęli się między wysokimi butami ludzi i sykiem nakazali odsunięcie się. Para tęgich saurusów, sami noszący liczne opatrunki po wczorajszej bitwie o ich wyspę zaniosła na noszach bohatera z krainy ciepłokrwistych do zacienionego wnętrza piramidy.
Hans aż zagryzł własne paznokcie odprowadzając dowódcę wzrokiem. Wziął głęboki oddech.
- A niech mi Taal w postaci jelenia żonę wychędoży... wygrał. - rzucił wśród grobowej ciszy stojący na środku Luitpold z wyrazem twarzy sugerującym jakiś mniej radosny rezultat.
Wszyscy spojrzeli na altdorfczyka.
Ciężko było odmówić mu racji.
****

Lekki zefirek idący od morza rozwiał po długim okresie niewywczasów umyte i wreszcie uczesane, brązowe włosy kapitana Brennenfelda pod przekrzywionym rondem kapelusza. Zarost także starannie przygolił brzytwą do podkręconego wąsa i bródki. Jakby doliczyć do tego przypięte na piersi medale i wyczyszczone buty można by powiedzieć, że wyglądał elegancko.
Gdyby tylko nie liczne szarpie, widoczne spod rozpiętego do połowy dubletu munduru, gdzie przytrzymywały zagniecione w rany z miąższu jakiejś miejscowej rośliny, której nazwy a także drugiego składnika opatrunku nie starał się nawet ze słów Xipatiego zapamiętać. Kolejne opatrunki widać było na pozbawionej rękawicy lewej dłoni oraz prawej nodze, na którą nie dało się przezeń podciągnąć pończochy. Kilkukrotnie owijające głowę bandaże, przytrzymywane skórzaną opaską skrywały ponadto pusty lewy oczodół, jaki pozostał po operacji obsydianowym skalpelem. Mimo tego wszystkiego jednak żył.

Czego nie można było powiedzieć o spoczywającym przed nim, sztywnym i bladym ciele owiniętego w zielony płaszcz elfie.
Dwóch saurusów jakby czekało z opuszczeniem mar do grobu wykopanego na istnie rajskiej polanie niedaleko czekającego na odbudowę Sanguax. Lothar uznał, że elf polubiłby to miejsce. Może myśleli, że zwycięzca chce wyciąć trofeum by zapamiętać przeciwnika ? Cóż, mylili się.
Lothar zmarszczył brew nad jedynym pozostającym okiem, podchodząc o krok do ciała.
- Sukinkocie... - wycedził zza zębów zaciśniętych z bólu pulsującego w ranach przy ruchu. Spokojna twarz i zamknięte oczy nie sugerowały by Etchan wziął wyzwisko do siebie - Dobry był z ciebie przeciwnik. Cholernie. Scheisse...
Kapitan pogładził opaskę.
- Zostawiłeś mi pamiątkę na resztę życia. Choć lepiej widzieć świat jednym okiem, niż mieć oba w zaświatach. Ale udław się nim, albo nawet nie... Jeszcze się spotkamy w zaświatach i odbiorę co moje, ale nie dziś. Ani jutro. Ja przeżyłem i to dzięki własnej determinacji. Z takiej walki można być dumnym. Dziękuję za nią.
Lothar prawą ręką zasalutował do odznaki jaegera przypinającej pióra do postawionego na bakier kawałka ronda kapelusza.
- Żegnaj Etchanie, Strażniku Cienia z Athel Loren. - skinął brodą na saurusów by opuścili mary.
Gdy Asrai spoczął w grobie ze swoim łukiem i sztyletem, a pierwsze grudy ziemi z wmieszanymi w nie źdźbłami świeżej trawy poleciały by go zakryć, ocalali muszkieterowie stojący nad grobem po czterech z obu stron unieśli w górę muszkiety i trzykrotnie z nich wystrzelili, przeładowując ostatnie pozostające im ładunki prochowe w pełnej, honorowej salwie-gwardii.
Gdy tylko było po wszystkim Lothar odwrócił się i powachlował kapeluszem.
- Znów zrobiło się tu cholernie parno. Wracajmy do domu chłopaki. - rzekł, łapiąc za kulę zmajstrowaną z forkietu i ruszył w stronę czekającego na brzegu morza Zeppelina.
****

Po pożegnaniach, ostatni żywy z szesnastki śmiałków na zawsze pozostawił za sobą Smocze Wyspy, choć pamiętać miał je już do końca życia. Revenge sterowane przez poweselonych zwycięstwem Brennenfelda Draina i Daina skierowało się na podmuchach z pieców rozpalanych resztkami węgla i czarnej wody do lustrijskiej kolonii Santa Magritta, gdzie mimo tłumów gapiów oszołomionych latającą maszyną udało się uzupełnić zapasy. Po trzydniowym zażyciu wszystkich rozkoszy i ułatwień cywilizacji, od których tak długo byli oderwani, wreszcie znów ruszyli do Starego Świata, którego mgliste, zachmurzone brzegi i deszczowe niebo ukazało się po niemal miesiącu podróży.
****

Wielkie Księstwo Hochlandu, las Hochwald - dworek Kaiserhütte, posiadłość łowiecka książąt Ludenhofów
Idący wojskowym, niemal marszowym z przyzwyczajenia krokiem Lothar Brennenfeld po raz setny tego dnia poprawił krezę u drogiego wamsa obszytego srebrną nicią w kolorach zieleni i karmazynu oraz stuknął na próbę podkutymi, wysokimi butami z ozdabianą żelaznymi guzami wywiniętą cholewą, w których klamry zgodnie z dyskretną radą szambelana specjalnie kazał wykuć na zamówienie ze srebra w kształt sokołów. Kamienie którymi wysypana była alejka chrzęściły pod jego stopami, zaś słońce co chwilę znów uderzało w jego ściętą powagą twarz spomiędzy równo posadzonych drzewek. Ogrody za dworkiem były istotnie pięknym widokiem, jednak elektor Hochlandu trzymał je tak małe jak się tylko dało ku rozpaczy dworskich gardenistów, bowiem nade wszystko cenił jednak surowe piękno dzikiej natury otaczające pałacyk.
Kapitan skinął głową dotarłszy wreszcie na miejsce, wciągnął powietrze, wypiął ozdobioną szarfą z medalami pierś i pchnął drzwi wchodząc do jednego z pomieszczeń stajennych, gdzie skierowała go pokojówka. Lothar rozejrzał się swoim jedynym okiem po pomieszczeniu, lecz nikogo nie zauważył, już chciał wychodzić, gdy usłyszał za plecami charakterystyczny szczęk zamka od pistoletu.
- Ani drgnij. - przykazał surowy, twardy głos - Dać się podejść jak pięcioletnia podlotka. I pomyśleć, kto cię wychował na żołnierza!
Lothar uśmiechnął się mimo woli po czym wrócił do poważnego oblicza, odwracając się.
- Raczej jak ciebie musiał wychować dziadek, skoro grozisz nienabitą krócicą. Podsypywany proch na panewkę usłyszałbym jeszcze z zewnątrz... ojcze.
Łysa, poznaczona bliznami głowa generała Arthura Hansa Brennenfelda kiwnęła krótko, a między masywnymi, siwymi bokobrodami przez moment pojawił się uśmiech.
- Niech mnie. Celnie jak strzał z eksperymentalnej rusznicy, synu.
Obaj Brennenfeldowie najpierw sobie zasalutowali a potem uścisnęli się serdecznie. Potem generał spojrzał ze zdziwieniem na opaskę zasłaniającą lewy oczodół Lothara.
- Na Taala, synu! Co to za chojrak wyłupił ci oko ? Mam nadzieję, że to nie w jakiejś burdzie karczemnej jak typowy zepsuty cywil ?
- Nie, to była strzała. Elfia strzała.
- Elfia ? Gdzieś ty się szlajał synu z tą swoją wolną kompanią ? Mówiłem zawsze, nie wychodź z Landwehry synu. Orki, gobliny, zwierzoludzie, mutanty i te dzikusy z północy strzelają jak ślepcy, trzymaj się frontów to gówno ci zrobią, ale nieee... Jak to się w ogólę stało ?
Lothar wyjrzał przez okno na schodzące powoli z nieboskłonu pomarańczowe słońce.
- Chętnie bym opowiedział, ale miałem dziś spotkać się tu z elektorem, a...
Generał Brennenfeld machnął ręką.
- Ja także do niego jadę. Jego książęcą mość poluje właśnie z sokołem. Będzie szybciej jak pojedziemy konno. Stajenny! Sam tu kulbaczyć te dwa ogiery raz, dwa niecnoto!
Jadąc polanami w kierunku pagórków za lasem, Arthur zagadnął Lothara.
- Ponoć dostałeś niebywale intratny kontrakt z nowego zaciągu. Natychmiastowe przywrócenie do rangi kapitana w Jaegerkorpsie, zaległy jurgielt za dwa lata oraz szpada z cesarskiej kuźni spod ręki mistrza Tobiasa Motta. - generał wytarł hustką wnętrze fajki którą właśnie skończył ćmić - Chcesz na kolanach księciu dziękować czy jak krasnolud o lepsze warunki się targować ? Jak to drugie upewnij się, żeby nie powoływać się na mnie...
- Spokojnie. Nic z tych rzeczy. Właściwie zamierzam mu odmówić. - powiedział ze spokojem zwycięzca Areny Śmierci. Brennenfeld senior uniósł przez moment brwi tak wysoko, że niemal zakryły mu na czole bliznę po cięciu halabardą.
- CO takiego ? Chyba się przesłyszałem... powiedz, że... Nie, to niemożliwe. Dlaczego Lotharze ? Może chociaż ostatnią kampanię, u boku staruszka hmm ?
Junior spuścił głowę, po czym wpatrzył się w las znajdując miejsce gdzie stało kilku konnych i pieszych.
- Zawsze jest kolejna kampania. Zawsze tak sobie wmawiałem. Za długo żyłem tym i tylko tym. Czas wreszcie zająć się własnym życiem i problemami zostawionymi za sobą, których nie rozwiązuje celny strzał z dwustu jardów. Czas zająć się innymi rzeczami. I to czas najwyższy. Elf, który zafundował mi tę opaskę mi to uświadomił.
Arthur Brennenfeld milczał przez dłuższą chwilę, po czym skinął głową.
- Niech i tak będzie. Nie te już lata bym cię gonił szpicrutą do koszar. Choć oczywiście jak sam wrócę z tej kampanii to zdrowo cię zwymyślam. Oho, jest i książę, pospieszmy się.
Wysoka, szczupła sylwetka Aldebranda Ludenhofa siedziała do nich tyłem na koniu, unosząc prawą dłoń nad oczy i wpatrując się uważnie w niebo, z zacięciem wypisanym na pociągłej, gładko ogolonej twarzy. Elektor Imperium odziany był w bufiaste bryczesy, związane wstążkami nad cholewami butów do jazdy konnej oraz zielony płaszcz z herbem narzucony na białą koszulę i przeszywanicę. Długie, jasne jak len włosy upięte miał pod niezawiązanym, białym czepcem.
Dojmujący zew jastrzębia uniósł się nad drzewami, płosząc mniejsze ptactwo i powietrzny łowca zaczął koliście obniżać lot ku ich pozycji. Sokolnik usłużnie podbiegł wyciągając rękę, lecz książę odprawił go jednym mruknięciem zza zaciśniętych ust i przejął od niego rękawicę, na której zaraz z impetem i podmuchem wiatru wylądował majestatyczny ptak, zrzucając pod nogi konia kuropatwę z przetrąconym karkiem. W tym właśnie momencie Brennenfeldowie dojechali do Ludenhofa i jego dworzan, schodząc z koni i kłaniając się krótko.
- Wasza elektorska mość...
- Herr Lothar Brennenfeld. - zaczął bez ogródek Aldebrand - Mój kanclerz dostał twoją odmowę. Po minie wnioskuję, że nie przybywasz by zmienić zdanie. Szkoda Brennenfeld, szkoda. Takiego strzelca i oficera zazdrościli mi wszyscy inni elektorzy. Mam jeno nadzieję, iż nie robisz mi tego by pójść na lepszą ofertę u którejś z tych odwykłych od wojaczki żmij ?
- Ani myślę, wasza książęca mość. Kończę z tym w zupełności. Póki potrzeba nie zagrozi mojemu Landowi zajmę się rodziną, kupiłem kamienicę w Altdorfie.
Książę pogładził sokoła po dziobie.
- Spokojne życie w stolicy ? No kto by pomyślał, Hektorze. Przejdźmy się kawałek. Sami. - dodał wyraźnie w stronę służby i dworzan, zsiadając z kulbaki. Jakiś czas później spytał - Mogę tylko wiedzieć, dlaczego ?
Lothar poczuł się niezręcznie, podrapał się za uchem i westchnął.
- Powrót do kobiety, której uczucia nie doceniło się i zostawiło samą jak niedorosły gołowąs oraz syna, który nie widział dotąd ojca na oczy potrafi wiele zmienić. Nie frasujcie się jednak książę, po sobie zostawiam prawie tuzin chwatów spod własnej komendy. W ciemno ich zaciągajcie, a ninie kilka bitew w podoficery jak nie wyżej wszyscy pójdą.
Aldebrand skinął głową i zatrzymał się.
- Rozumiem. Mogę w takim razie choć wydać ostatnie polecenia towarzyszenia mi na uczcie wieczorem ?
- Ubolewam, ale niestety dla waszej elektorskiej mości spieszę się, jak wasza książęca wysokość wie, bogom nie należy kazać czekać. Ojciec może pójść zamiast mnie.
Ludenhof uśmiechnął się kącikiem ust.
- Wobec tego ostatnim rozkazem będzie pospieszenie cię. Weź mojego konia kapitanie Brennenfeld.
****

Kapłan Taala, cały czas nucąc do wtóru fletni uczynił gest rogów nad parą dłoni, związanych delikatnym, czułym uściskiem i świeżo ściętym pnączem. Po ostatnim wersecie modlitwy uniósł je powoli tak by cała nieliczna widownia zgromadzona w zagajniku mogła je ujrzeć.
Posypały się wiwaty, pokrzykiwania. Młodzi jednakże wpatrzeni byli tylko w siebie.
Duchowny boga łowów zaś podniośle zaintonował.
- W obecności bogów i ludzi, niech wiedzą wszyscy, że stojący tu Lothar Brennenfeld i Astrid Lindstrin złączeni są teraz węzłem mocniejszym niż najstarsze dęby. Niech im się wiedzie.
Kilku muszkieterów z przodu zgromadzonych zagwizdało. Hans Eberwald i kuzynka Lothara niemal skręcili sobie karki próbując złapać wyrzucony przez pannę młodą bukiet, co stojący obok Horst oglądał śmiejąc się do rozpuku. Wzrok Lothara tymczasem nie odrywał się od niskiego wzrostu czarnowłosej piękności o jasnej karnacji i szarozielonych oczach. Zaraz po ceremonii zaczął prowadzić ją w stronę czekającego przy trakcie powozu, załadowanego bagażami i czekającego na ruszenie do stolicy landu a potem cesarstwa.
Po drodze uskuteczniano przyspieszone pożegnania. Hans jako ostatni, strzepując płatki kwiatów z nowego munduru przepchnął się do dawnego dowódcy wsiadającego już do powozu i zmierzwiwszy w pół kroku czuprynę jego syna uczepionego matczynej sukni skłonił się.
- Moja pani. Herr Oberst, życzę spokojnej drogi. W razie czego jak widzę niezawodna rusznica pod ręką ?
Lothar pstryknął palcami.
- Kochanie, każ woźnicy poczekać chwilę.
- Ależ już zmierzcha, wiesz, że...
- Proszę, to będzie tylko chwilka. - Lothar zeskoczył ze schodków i wyciągnął z bagaży z namaszczeniem zawiniętą w materiał rusznicę, wyciągając ją na rękach do Hansa - Oto i ona. Niech ci dobrze służy i dalej kładzie wielu wrogów. O tu jest jeszcze trochę miejsca na nowe kreski. Potem będziesz musiał zamówić nowe łożysko u rusznikarza, model klasyczny więc...
- O nie. Nienienienie. Nie mogę. To przecież część pana. Pańska Astrid.
Lothar uśmiechnął się do żony, bezceremonialnie wpychając broń w ręce sierżanta.
- Ja mam już swoją i to pierwowzór. Z dwiema w życiu bym nie wytrzymał. Żegnajcie Eberwald. Nie dajcie się generałowi Brennenfeldowi musztrować zanadto. Ma to w zwyczaju. - skończył i dał susa do powozu, zatrzaskując za sobą drzwi i każąc woźnicy ruszać.
Oniemiały Hans patrzył to na dzierżony oręż, to na odjeżdżający pojazd.
- Scheisseee! A jednak nazwa była po niej. Wiszę chłopakom sporo kasy...

ODPOWIEDZ