ARENA ŚMIERCI nr 37- Smocze Wyspy

Wszystko to, co nie pasuje nigdzie indziej.

Moderatorzy: Fluffy, JarekK

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

ARENA ŚMIERCI nr 37- Smocze Wyspy

Post autor: Byqu »

Prolog - Na koniec świata i jeszcze dalej

Porto Maltese... Nikt nie przypuszczał, że to niewielkie miasteczko w Estalii pojawi się na ustach tak licznych. A to wszystko za sprawą Areny Śmierci.
Poprzednia, która odbyła się na gorących piaskach Khemri odbiła się szerokim echem wśród zawadiaków, poszukiwaczy chwały, złota... i potęgi. Mówiło się, że wielka nagroda czeka tego, który zwycięsko wyjdzie z turnieju.
Wkrótce plakaty obwieszczające rozpoczęciu kolejnej edycji śmiertelnych zmagań pojawiły się w Tilei, Bretonii, Imperium, nawet w dalekim Ulthuanie i mroźnym Naggaroth. Gdziekolwiek wpływali marynarze, nieśli oni wieści o Arenie, rozprowadzając pomięte kawały pergaminu.
Dlaczego więc to Porto Maltese zasłużyło na szczególną uwagę? Nie był to nawet szczególnie ważny ośrodek handlu dalekomorskiego.
Ano dlatego, iż to właśnie tam stawić się mieli śmiałkowie, którzy podjęli wyzwanie, by spojrzeć śmierci w oczy...


Witajcie na kolejnej, 37 edycji Areny Śmierci!
Pragnę powitać stałych bywalców, jak i nowych uczestników i życzyć im dobrej zabawy!
Przypominam, że wyjątkowo nie trzymamy się chronologii. Arena 37 ma miejsce po 31, zaś przed 32.
To tyle, ze wstępu, poniżej zasady i.... let the games begin!

W celu zgłoszenia na Arenie swojego udziału należy podać informacje o swojej postaci w taki sposób, w jaki zapisano to poniżej:
- Imię postaci
- Informacje dotyczące tego, kim jest Twój bohater- (dla przykładu: kapitan Imperium, ogrzy rzeźnik)
- Broń, wybierana z listy oręża
- Zbroja lub jej brak, wliczając hełmy, tarcze i opancerzenie wszelakie.
- Ekwipunek, wybierany z listy ekwipunku.
- Umiejętność specjalna lub mutacja.
- Historia postaci, jest to punkt najważniejszy i decydujący, jak najbardziej obowiązkowy. Zachęcam do pisania ciekawych i klimatycznych historii, gdyż najciekawsze trzy zostaną nagrodzone miksturkami zdrowia. Graczy prowadzących aktywny i zgodny z postacią roleplej także nie minie drobna nagroda.
- Limit graczy wynosi 16. Każdy gracz może wystawić tylko jedną postać. (Oczywiście jak zgłosi się dość chętnych to robimy 32)

UWAGA: Nie istnieje opcja "zaklepywania" sobie miejsc. Zgłoszenie powinno zawierać wszystkie wymienione wyżej elementy, z których historia postaci NIE JEST elementem dodatkowym i zbędnym. Jest najważniejsza i jej istnienie stanowi pierwsze kryterium uznania zgłoszenia. W przypadku, w którym zapisze się 17 graczy, z czego jeden w z swoim zgłoszeniu nie zawrze historii postaci, na jego miejsce wchodzi gracz, który taką historię napisał, choćby był zapisany później.

Zasady podstawowe:
- Każdy może zgłosić jedną postać.
- Postać może być przedstawicielem dowolnie wybranej rasy z uniwersum Warhammera.
- Magowie jak najbardziej dozwoleni.
- Każdy zawodnik startuje z wybraną z listy oręża bronią. Mamy dwie ręce do wykorzystania (chyba, że bogowie byli łaskawi ). Możliwe jest posiadanie do dwóch broni jednoręcznych, lub jednej dwuręcznej. Broń zasięgowa nie będąca ekwipunkiem zajmuje jedną rękę. Czarowanie zajmuje jedną rękę, chyba, że używamy kostura, różdżki, czy kija- wyjątki rasowe niżej.
- Na Arenę nie zgłasza się lordów z żadnej z ras. Są zbyt dumni i zajęci niszczeniem/ratowaniem świata by bawić się w coś tak przyziemnego.

Zasady dodatkowe:
Umiejętności przynależne do rasy są respektowane w pełnej rozciągłości.
- Magowie posługują się jedną domeną, którą wybierają spośród dostępnych ich rasom domen magii. Każdy mag na potrzeby walki na Arenie zna jedno zaklęcie ofensywne i jedno defensywne. Siła i skuteczność tych zaklęć różnią się w zależności od umiejętności specjalnych, ekwipunku, domeny oraz rasy maga. W razie nieopisania używanych zaklęć mistrz Areny sam wymyśli coś klimatycznego.
- Postacie z zasadą „uzbrojony po zęby” i "dodatkowe kończyny" mogą wziąć dwa razy tyle oręża, co normalnie.
- Skinki, skaveny, gnoblary, ludzie, gobliny oraz krasnolud kultu zabójców posiadają dodatkową umiejętność specjalną.
- Zabójcy skaveńscy i elficcy, wiedźmy mrocznych elfów nie mogą nosić zbroi cięższych niż lekka.
- Wojownicy cienia i asrai nie mogą nosić zbroi cięższych niż średnia.
- Magowie nie noszą zbroi cięższej niż lekka.
- Krasnoludzki zabójca nie może mieć żadnej zbroi ani tarczy.
- Branchwraith nie używają broni ani zbroi. Posiadają za to 2 umiejętności do wyboru.
- Gnoblary, niziołki oraz gobliny z bazy zyskują umiejętność „niesamowite szczęście”.
- Skinki z bazy zyskują umiejętność „truciciel”
- Demony zawsze posiadają piętno odpowiednie do ich pochodzenia od jednego z bogów Chaosu.

Oręż:

Broń jednoręczna:
- miecz krótki
- miecz długi
- topór jednoręczny
- młot jednoręczny
- buzdygan
- włócznia (jest to wyjątkowa broń, po utracie tarczy staje się dwuręczną do końca walki, co zmienia styl walki i zasady)
- pazury bitewne
- bicz
- sztylet
- rapier
- kiścień
- szabla
- kukri (tylko najemnik z Dalekiego Wschodu)
- wakizashi (tylko najemnik z Dalekiego Wschodu)
- kame (tylko najemnik z Dalekiego Wschodu)
- nadziak
- szpada
- wachlarz bojowy (tylko najemnicy)
- łamacz mieczy (tylko najemnicy)
- koncerz
- rembak (tylko orkowie)
- laska
- różdżka (tylko dla magów)
- kopia rycerska (tylko dla jeźdźców)

Broń dwuręczna:
- miecz dwuręczny
- topór dwuręczny
- młot dwuręczny
- glewia
- morgenstern
- kij
- pika
- katana (tylko najemnik z Dalekiego Wschodu)
- kostur (tylko dla magów)
- ostrza toporów na łańcuchu (tylko doomseekerzy i wybrańcy Khorna, tylko po dwa naraz)
- kadzidło zarazy (tylko klan pestilens)
- kula fanatyka (tylko goblińscy fanatycy)
- młot białych wilków (tylko rycerze białego wilka)
- kadzielnica Świętego Ognia (tylko Ludzie z Imperium)
- ognista glewia (tylko dawi zharr)

Broń strzelecka:
- sieć
- krótki łuk
- długi łuk
- łuk Strażnika Polany (tylko asrai)
- proca
- oszczep
- miotane toporki
- noże do rzucania
- shurikeny (tylko klan Eshin oraz najemnik z dalekiego wschodu)
- igły Sen-bon (tylko klan Eshin oraz najemnik z dalekiego wschodu)
- pokuna (tylko skinki)
- pistolet (tylko skaveni-nie assasini, ludzie i krasnoludy)
- arkebuz(tylko ludzie)
- krasnoludzki muszkiet (tylko krasnoludy)
- blunderbuss (dawi zharr)
- bumerang (dzicy orkowie i jaszczuroludzie)
- miotacz ołowiu ( ogry)
- garłacz (tylko krasnoludy)
- kusza (nie dla jaszczuroludzi i wybrańców Chaosu)
- kusza powtarzalna (druchii i najemnicy z dalekiego wschodu)
- kusza pistoletowa (mroczne elfy i łowcy czarownic)
- podręczny miotacz ognia (krasnoludy wszelkiego rodzaju)

Zbroje:
(Magowie oprócz magów chaosu i kapłanów Hashuta, nie mogą nosić zbroi cięższej niż lekka)
tatuaże ochronne
ceremonialna szata (tylko kapłani i magowie)
lekka zbroja (utwardzona skóra, gruba wełna, etc.)
średnia zbroja (kolczuga)
ciężka zbroja (zbroja karacenowa, lamelkowa, płytowe elementy zbroi, lecz nie pokrywające całego ciała, często nałożone na kolczugę- np. hełm i kirys)
Zbroja płytowa:
- pełna (tylko Imperium oraz czarni orkowie)
- zbroja z ithilmaru (tylko wysokie elfy)
- zbroja z gromrilu (tylko krasnoludy)
- zbroja Chaosu (tylko wywyższeni wybrańcy i krasnoludy chaosu)
Tarcza (liczy się jako broń jednoręczna):
- żelazna pięść (tylko ogry)
- puklerz (nie zajmuje ręki)
- tarcza mała
- tarcza duża

Wierzchowiec:
(Posiadanie wierzchowca nie jest wliczane do ekwipunku. Można wyruszyć do walki wierzchem nie wykorzystując żadnego limitu. Ma to swoje wady i zalety)
(Wierzchowca można utracić. Możliwa jest sytuacja, w której zawodnik wygra walkę, ale jego wierzchowiec zginie. Wtedy przepada on bezpowrotnie, chyba że zaznaczono inaczej)

Krasnoludy
- kuc
- niosący tarczę (tylko dla tanów)

Gobliny
- wilk
- pajonk pszyjaciel goblina
- squigg (tylko Nocna odmiana)
- mangler squiggi (tylko Nocne Gobasy, wymaga Umiejętności: Kompletny Szaleniec)

Orkowie
- dzik bojowy

Ludzie
- kuc
- rumak rycerski
- byk korridera (wymaga umiejętności: władca zwierząt)
- kislevski niedźwiedź bojowy (wymaga umiejętności: władca zwierząt)
- latający dywan (Arabia)

Wybrańcy Chaosu:
- demoniczny rumak
- demoniczny wierzchowiec (wymaga odpowiednie piętno): palankin Nurgla/ropucha zarazy, moloch Khorna, dysk Tzeentcha, cyckowąż Slaanesha.

Nieumarli (wszystko podlega zasadzie "zapasowy wierzchowiec")
- zombie wierzchowca
- szkieletowy koń
- zmora (tylko wampiry)
- lekki rydwan bojowy

Krasnoludy Chaosu:
- czerwony byk

Elfy
- lekki rumak elficki
- ciężki rumak bojowy (tylko elfy wysokiego rodu)
- zimnokrwisty (tylko mroczne elfy)
- wielki jeleń (tylko leśne elfy)
- jednorożec (tylko leśne elfy)

Ogry:
- mournfang (zabiera miejsce ekwipunku)

Gnoblary:
- gnoblar wierzchowy (zawsze podlega zasadzie "zapasowy wierzchowiec")

Jaszczuroludzie:
- zimnokrwisty (tylko saurusi)
- tichi-huichi (tylko skinki)
- moa (tylko skinki, wymaga umiejętności jeździec doskonały)

Szczuroludzie:
- szczur wierzchowy
- obdzieracz zagłady (tylko spacz-inżynierowie)
- ogroszczur wierzchowy (wymaga umiejętności jeździec doskonały)

Demony (wymagane odpowiednie piętno):
- moloch Khorna
- dysk Tzeentcha
- demoniczny wierzchowiec Slaanesha
- ropucha/palankin Nurgle'a

Ekwipunek:
Amulet Trzykrotnie Błogosławionej Miedzi
Pierścień Protekcji
Gwiazda energetyczna (tylko dla magów)
Maska ochronna
Święty Oręż
Bomby zapalające
Bomby dymne
Paraliżująca Toksyna
Bugman XXX (tylko Krasnoludy- reszta zachlała by się na śmierć)
На посошок Oгровaя 160% (nie dla elfów i jaszczuroludzi)
Obręcz Szybkości
Eliksir refleksu
Eliksir odurzający
Eliksir mutagenny
Eliksir zdrowia
Eliksir siły
Eliksir precyzji
Eliksir odporności
Eliksir mocy (tylko dla magów)
Grzybek kapelusznik (tylko nocny goblin)
Święta/Przeklęta Ikona
Korzeń wielkiego dębu (tylko Asrai i branchwraithy)
Lwi płaszcz (tylko elfy wysokiego rodu)
Okular z górskiego szkła (tylko Krasnoludy)
Obsydianowe wykończenie broni
Wampiryczny oręż
Kebab ze squigga (tylko gobliny)
Mięso trolla (tylko gobliny)
Pożeracz mocy
Płaszcz mrozu (tylko Norsmeni oraz Białe Wilki)
Lustrijskie zioło odurzające
Ametystowa biżuteria
Mistrzowska zbroja
Mistrzowska broń
Płaszcz z morskiego smoka (tylko Druchi)
Księga tajemnic (tylko magowie)
Personalna księga krzywd (tylko Krasnoludy)
Żałobne ostrze
Spaczeniowe ostrze
Podręczne kowadło run (tylko kowal run)
Płonąca broń
Piekielny proch
Przeklęta broń
Runiczny oręż (tylko krasnoludy i Norsmeni)
Stymulant
Gwiazda Chaosu
Korona z czarnego metalu
Trucizna drzewołaza
Trucizna z czarnego lotosu
Jad mantikory
Iskra z ogona feniksa (tylko elfy wysokiego rodu)
Płaszcz Strażnika Ścieżek (tylko Asrai)
Usypiacz
Woda święcona
Wyostrzenie broni
Ząbkowane ostrze
Zapasowy wierzchowiec (utrata wierzchowca powoduje zastąpienie go nowym)
Wzmacniany kropierz (dostępne niezależnie od rodzaju wierzchowca)
Gwiazda zaranna (tylko istoty z ras zaliczanych do Ładu)
Zwój rozproszenia
Zwój z zaklęciem ofensywnym
Zwój z zaklęciem defensywnym
Broń eksperymentalna:
- jezzail (tylko Skaveny)
- personalna hochlandzka eksperymentalna rusznica (tylko ludzie)
- mini-miotacz spacz-płomienia (tylko skaveny)
- skraplacz eteru (skaveny)
- kule morowego wiatru (skaveny)
- granaty/bomby z zapalnikiem
- wybuchowe bełty (wymagają kuszy)



Chowańce:
(Każda postać ma prawo wziąć zamiast ekwipunku chowańca.)
(Chowaniec może polec w walce na takich samych zasadach jak wierzchowiec)
(Na chowańca nie działa zasada "zapasowy wierzchowiec")
(Dla nieumarłych wszystkie chowańce niezastrzeżone dla innych ras mogą występować w "wersji nieumarłej" i są zawsze "zapasowymi wierzchowcami")
- ptak
- nietoperz
- pies/wilk
- koza
- białe lwiątko (tylko dla elfów wysokiego rodu)
- ulubiony niewolnik (tylko dla skavenów)
- mały squigg (tylko dla goblinów)
- gnoblar ostrzegawczy (tylko dla ogrów i gnoblarów - wyjątkowo podlega zasadzie "zapasowy wierzchowiec")
- pomniejszy dżin ( tylko Arabowie)
- chochlik/lalka manekin (tylko postaci na usługach Bogów Chaosu)
- nurgling (tylko dla naznaczonych piętnem Nurgle'a)
- wąż (tylko Jaszczuroludzie)
- skorpion (Khemrijczycy i Arabowie)
- kulawy goblin (tylko dla orków)
- zmutowany szczur (tylko Skaveni)
- leśne liszko (tylko Asrai)

Specjalne Umiejętności:
Uzbrojony po zęby
Rajtar
Najeźdźca Rzeczywistości
Niekontrolowany szał
Chwytny ogon (wymagany ogon)
Onieśmielający
Wytrawny demagog
Wirujący atak
Artylerzysta (tylko ludzie i krasnoludy)
Niezmącona samokontrola (nie dla demonów)
Błogosławiony przez Panią (tylko Bretończycy)
Honor i cnota (tylko Bretończycy i kapitanowie Imperium)
Defensywny styl walki
Ofensywny styl walki
Błogosławiony przez duchy lasu (tylko asrai i branchwraith'y)
Wytrawny taktyk
Znawca oręża
Obrońca pokrzywdzonych
Kensei (tylko najemnik, pochodzący ze wschodu)
Kompletny szaleniec
Niejedno w swym życiu widział
Celne ciosy
Cyrkowiec
Hycel
Mistrz fechtunku
Żołnierz od dziesięciu pokoleń (tylko ludzie)
Strzelec doskonały
Skrytobójca
Odporny na magię
Odważny
Ludojad/kanibal
Chłop jak dąb
Siła sześciu mężów
Naznaczony bliznami
Nieprawdopodobne szczęście
Najlepszy przyjaciel chowańca
Tarczownik
Pogromca kawalerii
Wilk Morski
Sadysta
Dekapitator
Błyskawiczny blok
Mork jezd zemnom! Albo Gork!
Sprawny kontratak
Tysiącletnie wyszkolenie (elfy, dawi i saurusi oraz nieumarli)
Chaos niepodzielony
Fanatyzm
Socjopata
Jeździec doskonały
Wszechwiedzący (tylko magowie)
Zguba demonów
Zło wcielone
Skłonności masochistyczne
Mroczny majestat
Zguba śmiertelnych (tylko nieumarli i demony)
Łaska bogów
Niekontrolowana potęga (tylko magowie)
Unik w mgnieniu oka
Kusiciel
Treser chowańców
Nieporuszony niczym góra
Kontrola nad mocą (tylko magowie)
Łowca nagród/głów
Mały ciałem, wielki duchem (niziołki, skinki, gnoblary i snotlingi)
Rasista
Władca zwierząt
Truciciel
Prekognicja
Starożytny władca (tylko wampiry i książęta grobowców)
Zabójcza klątwa (tylko książęta grobowców)
Dłoń losu
Intrygant
Kontakty z półświatkiem
Omen
Syn słońca, brat księżyca
Opętanie
Równie odważny, co głupi
Łowca czarownic (tylko ludzie)
Nemesis nieumarłych (wszyscy prócz nieumarłych)
Gladiator
Odporny na choroby
Niewrażliwy na ból
Sokole oko
Mistrz sztuk czarnoksięskich
Medytacyjne skupienie
Mistrz magii ofensywnej
Mistrz magii defensywnej
Mentor

Wampirza Linia Krwi (tylko wampiry zamiast umiejętności specjalnej):
- Necrarch
- Krwawy Smok
- Lahmia
- Strigoi
- Von Carstein

Piętna Chaosu: (w ramach umiejętności specjalnej) :
- Piętno Khorna
- Piętno Nurgla
- Piętno Tzeentcha
- Piętno Slaanesha

Mutacje: (zamiast umiejętności specjalnej, nie dla nieumarłych, jaszczuroludzi i orków)
Obrzydliwie opasły
Toksyczny śluz
Dodatkowe kończyny
Dodatkowe paszcze
Podmieniec
Spaczona wola
Zwierzęce kończyny
Trująca krew
Mistrz adaptacji
Kryształowe ciało
Pasożytniczy bliźniak
Podwojenie
Mechanoid
Symbiont
Głos zagłady
Ogon
Psychopatyczna mizantropia
Płomienne ciało
Potężne rogi
Macki
Teleportacja
Skrzydła/lewitacja
Bestia o tysiącu oczu
Likantropia
Żywiciel tysiąca plag
Odurzające piżmo
Kły jadowe
Oblicze demona
Wywrócony na wierzch
Przerażająca aparycja
Ognisty dech
Nienaturalny refleks
Pożeracz dusz
Syreni śpiew
Hipnotyczne spojrzenie
Eteryczny


Lista uczestników:
1. Merxerzis, egzekutor z Naggaroth
2. Gii Yi Xingam, szaman dusz
3. Hauptman Lothar Brennenfeld, 1. Elektorski Jägerkorps Hochlandu
4. Nadia, wampirzyca
5. Jegorij Pałładijinowicz, bandyta z Kislevu
6. Francis von Drake, Podniebny Pirat, kapitan statku REVENGE
7. Skit, ork
8. Skgarg, weteran ogrzych napadów
9. Razandir z Klifu, mag samouk
10. Hans Buba, imperialny najemnik
11. Erwin von Wador, kapitan Imperium
12. Ethan, Strażnik Cienia
13. Wesoły Jack, jakiś assasyn, czy akrobata
14. Sepphirion Aethelfbane, wywyższony czempion Slaanesha
15. Harald”Dżin” Trescow, kapitan Imperium
16. Ghorm Krwawy Prorok, ogr rzeźnik
Ostatnio zmieniony 30 lip 2015, o 10:18 przez Byqu, łącznie zmieniany 11 razy.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

- Ten postój trwa już zdecydowanie za długo.
Stwierdzenie spotkało się z trzema kiwającymi z aprobatą głowami. Tak na prawdę trzej towarzysze Hargana nie byli nawet w stanie usłyszeć cicho wypowiedzianej uwagi. Wokół panował gwar kilkudziesięciu żołnierzy, rozmawiających typowo pijacko głośnym tonem. Cała czwórka jednak myślała o tym samym i doskonale wiedzieli co Hargan ma na myśli.
- Dowództwo oczywiście wie co i jak, ale nie raczy powiedzieć prostemu żołnierzowi kiedy ma wyruszyć. - Odpowiedział przekrzykując ze złości panujący harmider Dayasir. - Jedni chcą jak najszybciej dobrać się do plądrowania. Innych interesuje wyłącznie przelanie odpowiedniej ilości krwi. A są jeszcze i tacy, co by chcieli zostać w domu i wciąż zastanawiają się jak się stąd ulotnić. Zwariować można.
Pozostali dwaj Druchii najwyraźniej nie mieli zamiaru dołączać się do rozmowy. Dayasir i Hargan wymienili spojrzenia. Tak na prawdę nie wiedzieli o nich zbyt wiele, poza tym, że byli egzekutorami i nazywali się Kaleth i Sardain. Odkąd dosiedli się do ich stolika w karczmie, ograniczyli się tylko do przedstawienia, oraz do kiwania głowami gdy zgadzali się z jakąś wygłoszoną uwagą. Ich profesja była raczej oczywista, gdyż jako nieliczni ze zgromadzonych w przybytku żołnierzy, trzymali przy sobie swoją broń. A ta z kolei zdecydowanie przyciągała uwagę.
Były to Draichy, które można było sklasyfikować jako miecze dwuręczne, ale to byłoby znaczące niedopowiedzenie. Ponieważ były to również rytualne ostrza, miały w swoim wyglądzie jakby wpisane okrucieństwo. To była dziwna mieszanka, reguł dotyczących wyglądu tego typu narzędzi, ograniczających ich funkcjonalność, z zadziwiająco zabójczą skutecznością. Innymi słowy, wyglądały jak i zabijały ponadprzeciętnie.
Dla takich elfów jak Hargan i Dayasir był to pewien ewenement, niewytłumaczalny sekret świątyni Khaina. Wiedzieli tylko tyle, że każdy egzekutor sam wykuwał swojego Draicha, ale jakich sztuczek używano, by osiągnąć taki niepowtarzalny efekt, nie mieli pojęcia.
- Skoro już mowa o dowódcach. - Hargan przerwał chwilę ciszy wskazując na wejście do karczmy.
Przy kilku innych stołach również odwróciły się głowy, tych którzy siedzieli dostatecznie blisko, by usłyszeć otwierające się drzwi. Do środka wszedł kolejny egzekutor, jednak nie byle jaki, a wręcz wyróżniający się nawet spośród tych elitarnych wojowników. Pierwszą rzeczą rzucającą się w oczy były złote zdobienia na naramiennikach oznaczające rangę kapitana. Druga wyróżniająca go cecha, objawiła się dopiero, kiedy przybysz minął ich stolik. Był to bardzo długi miecz, przewieszony na plecach, w taki sposób by można było go łatwo dobyć. Rozmiary broni sugerowały, że jest to jedyne słuszne rozwiązanie, ponieważ pomimo nawet takiego niespotykanego sposobu, końcówka ostrza bujała się bardzo blisko ziemi. Można było uznać go za wysokiego, ale samą posturą nie różnił się zbyt wiele od innych egzekutorów. Nawet spoza tej zamkniętej świątynnej formacji, trudno było uświadczyć jakąś, grubą lub choćby tęgą osobę. Ci którzy parali się walką, a w przypadku Druchii była to zdecydowana większość, nie mogli sobie pozwolić, na jakieś niedopatrzenia, dotyczące sprawności fizycznej.
Zgromadzonych w karczmie interesować mogła przede wszystkim twarz kapitana, o którym krążyły różne historie. Może niekoniecznie, każdy chciałby spojrzeć mu w oczy, ale wydawało się, że gdyby zdjął hełm, ukazując swoje oblicze, uchyliłby w ten sposób rąbka tajemnicy.
Hargan i Dayasir swoimi minami zdradzili zaskoczenie, którego najwyraźniej dwójka egzekutorów nie podzielała, kiedy zobaczyli jak kapitan siada sam przy pustym stoliku, w jeszcze do niedawna przepełnionej karczmie.
- Nawet nie zauważyłem, kiedy się tam zwolniło miejsce. - Mruknął Hargan.
- I jakoś tak ciszej. - Dodał Dayasir, uważając by nie podnieść głosu. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu, nie chciał być usłyszany przez nikogo poza zgromadzonymi przy stole.
- Nie pochodzicie z Har Ganeth, co? - Nagle pierwszy raz odezwał się Sardain, z lekkim uśmieszkiem na twarzy.
- Do niedawna obsadzaliśmy wieżę strażniczą Aakon. Przysłali nowych rekrutów, a nas wysłali do regularnej armii.
- Szczerze mówiąc nawet nie wiemy, z jakiego powodu to zgrupowanie wojska. Rozkaz to rozkaz, po prostu się tu znaleźliśmy.
- Spod Czarnego Filaru można wyruszyć tylko w dwa kierunki, ale to inna sprawa. - Wtrącił Kaleth.
- To może być moim drugim pytaniem, zaraz po tym kim jest ten kapitan. - Zapytał Hargan zwietrzywszy szansę na pociągnięcie do tej pory cichych egzekutorów za języki.
- To Merxerzis. Kapitan mojego batalionu. - Wyjaśnił lakonicznie Sardain.
- Zgaduję, że swoimi rzeziami i brutalnością wzbudza powszechny strach? - Zaśmiał się Hargan.
Kaleth wzruszył ramionami.
- Nie morduje, nie gwałci i nie plądruje...więcej niż inni. Tyle mogę stwierdzić ja, widząc go tylko od czasu do czasu na polu bitwy kiedy nasze odziały - Tu wskazał na Sardaina. - się spotkają. Ale wiem, że nie zawsze taki był.
- Taki znaczy jaki? - Przerwał Dayasir. - Nie powiedziałeś jeszcze niczego konkretnego.
- Hmmm... - Udał zamyślenie Kaleth. - Ja powiedziałbym, że jest...obrażony na życie.
Obaj, do nie dawna strażnicy północnej granicy, unieśli brwi.
- Kurwa, ale ty pierdolisz. - Pokręcił głową Sardain. - I wywnioskowałeś to "spotykając go od czasu do czasu na polu bitwy"?
- No wiesz, ty walczysz pod nim już ze dwadzieścia lat, a nie masz nawet jednej, nawet niepoważnej teorii.
- Jak jesteś taki mądry to spróbuj z nim porozmawiać. Ja wiem tylko tyle, że kiedyś faktycznie był inny. Każda walka była okazją, by wykazać się swoimi umiejętnościami. Każdy pokonany przeciwnik, był tego dowodem. Każda zwyciężona bitwa przybliżała go do kolejnego awansu. Od siedmiu lat jest kapitanem i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić. Okazuje się, że oprócz dobrych wyników w praktyce i wygranych potyczek, świątynia potrzebuje takich, którym zależy.
- A jemu przestało zależeć? - Zdziwił się Hargan.
- Najwyraźniej. Ale to i tak tylko objaw, a co go spowodowało, nie wiadomo. Teraz ma zawsze tak grobowy nastrój, że każdy instynktownie omija go szerokim łukiem. Trzymają go na stanowisku kapitana, bo jego zasługi wciąż coś znaczą, a jednocześnie nie ma wystarczającej władzy, by mógł zaszkodzić swoim nastawieniem. Dowodzi tylko swoim oddziałem, ale wyłącznie tak, jakie dostanie rozkazy.
- Dalej nie rozumiem dlaczego nikt nie wie, co się wydarzyło. - Naciskał Hargan.
Sardain spojrzał się na niego, jakby miał przed sobą dziecko, albo co najmniej niedorozwiniętą osobę.
- A skąd ktoś miałby to wiedzieć?
- No nie wiem, może na przykład go spytać?
Teraz już cała trójka wpatrywała się w Hargana, jakby nie dowierzali, że można być tak głupim.
- Żartujesz sobie, nikt go nawet o to nie zapytał? - Hargan zdawał się nie zauważać, co reszta grupy o nim myślała.
- Gdybyś go chociaż odrobinę znał, od razu byś zrezygnował. A ci którzy spotykali go po raz pierwszy, szybko tego żałowali. Często sam Merxerzis dbał o to by takie spotkanie już się nie powtórzyło.
- Bo pewnie źle do tego podchodzili. - Stwierdził jakby niczym nie zrażony.
Popatrzył sie po reszcie zgromadzonych, szukając jakiejś reakcji, ale tamci nie wiedzieli co na to powiedzieć. Zanim ktoś zdążył zareagować, ciszę przerwał sam Hargan, odsuwając swoje krzesło i wstając z miejsca. Z towarzyszącymi mu, opadniętymi szczękami kompanów, obrał kurs na stolik kapitana i poszedł lekkim pewnym krokiem, kogoś z pełnym przekonaniem, że absolutnie nic mu nie grozi.
- Twój przyjaciel jest szalony! - Krzyknął Sardain chwytając zaskoczonego Dayasira za ramię. - Nie wie na co się porywa!
- To nawet nie jest mój przyjaciel... - Mamrotał wystraszony Dayasir.
- Porywa się z motyką, na przysłowiowe słońce. - Zaśmiał się Kaleth.
- Co to kurwa jest motyka? Widziałeś kiedyś coś takiego?
- Owszem, ale cholernie trudno uciąć tym głowę. Zaufaj mi. Próbowałem.
Krótka rozmowa dwóch egzekutorów na temat narzędzi, o których nie mieli zielonego pojęcia, odwróciła ich uwagę od Hargana, który teraz siedział już przy stoliku kapitana.
- Licz mu czas, jak długo przeżyje. - Zakpił Sardain.
Jednak wbrew przewidywań egzekutora, Hargan zaczął rozmawiać z Merxerzisem i to dosłownie. Tamten odpowiadał, chociaż widać było, że krótko i zwięźle.
- Nie wierzę w to co widzę. Może ten kretyn nawet przeżyje tą noc.
- Nie zapeszaj, bo naprawdę skończy z nożem w gardle. - Upomniał Sardaina Dayasir.
- Nie rozumiem tylko jak on to zrobił. Widziałem już elfów, którzy próbowali grzecznie, żeby go nie obrazić... Czasem dorzucali jakiś komplement, pochwałę, na przykład dotyczącą jego rzemiosła. W najlepszym wypadku odprawiał ich po minucie.
- Czytałem gdzieś o tym. Tupet jak taran. Podobno działa. - Wtrącił Kaleth
- Czytałeś?
- W jakiejś książce. Gringo...rio...coś tam.
- Brzmi Lustriańsko. Zwłaszcza to, coś tam...
- No co? - Obruszył się Kaleth. - A ty masz pomysł, jak on to zrobił.
Sardain już miał się odciąć w jakiś sposób, kiedy znowu zaskoczył ich Hargan, machając do nich, by dołączyli do niego i Merxerzisa. Trójka wymieniła szybkie spojrzenia. Żaden z nich nie chciał tam iść.
- A mamy wybór? - Kaleth wypowiedział myśli każdego z nich. - Kto wie co on mu nagadał. Może jeśli nie podejdziemy, obrazimy go bardziej niż ten narwaniec.
- Poza tym... - Dorzucił trochę niepewnie Sardain. - To może jednak być ciekawe.
Cała grupa wstała razem i poszła śladem Hargana. Czuli na sobie wzrok, pozostałych gości w karczmie. Wokół panował normalny, lekki szum rozmów, ale czuło się też napięcie. Chyba wszyscy, którzy zauważyli co się dzieje i znali Merxerzisa, zastanawiali się jak to się zakończy. Sardain Kaleth i Dayasir usiedli bez słowa, starając się nie patrzeć prosto w oczy kapitana, co było trudne, gdyż ten pilnie ich obserwował. W zasadzie oczy były jedyną odsłoniętą częścią jego twarzy. Poza zimnym spojrzeniem, widoczna była tez kita czarnych włosów, wystająca ze szczytu długiego hełmu.
- Kapitan zgodził się... - Hargan próbował zacząć, ale uciszyła go uniesiona dłoń Merxerzisa.
- Tak, zgodził się. - Usłyszeli zza kolczugi ponury głos.
Egzekutor zdjął hełm i ściągnął kołnierz kolczugi zasłaniający usta. Żaden z żołnierzy nie odważyłby się mu tego powiedzieć, ale twarz kapitana okazała się co najmniej zwykła. Żaden z czwórki siedzących nawet nie wiedział czego tak naprawdę się spodziewał, ale raczej nie tego. Rysy twarzy można by uznać za ostre, ale jedyne co wyróżniało tego elfa spośród tłumu, to był jej wyraz. Pierwsze skojarzenie jakie przychodziło do głowy, to smutna akceptacja. To ona powodowała, że prezencja egzekutora zdawała się groźniejsza niż prawdopodobnie była naprawdę.
- Zgodził się, ale pod jednym warunkiem. Żadnego przerywania, dopytywania i w ogóle interesowania się ponad to co powiem. - Znowu przyjrzał się zgromadzonej czwórce żołnierzy. - Po waszym zdziwieniu, poznaję, że nie macie pojęcia o czym mówię. Wasz...kolega - Tu wskazał na Hargana. - Poprosił mnie o opowiedzenie pewnej historii, która najwyraźniej bardzo go interesuje, oraz o to, żebym się nią podzielił również z wami.
- To nie jest do końca nasz kolega. - Próbował wytłumaczyć Dayasir.
- Może jeszcze nie zacząłem, ale i tak najwyraźniej nie zrozumiałeś moich warunków. - Merxerzis spiorunował go wzrokiem. - Daję wam ostatnią szansę.
Wszyscy, nawet Hargan, dali wyraz tego, że zrozumieli kompletną ciszą.
- Żeby dotrzeć do informacji, która was interesuję, muszę się cofnąć wiele lat wstecz...

***

Obudziły go dzwony.
Powiedziałby, że jak zwykle, gdyby nie to, że tym razem obwieszczały rozpoczęcie wyjątkowego dnia. Dzień, na który czekał bardzo długo, a w zasadzie tak się czuł. Jakby oczekiwanie trwało nienaturalnie długo, chociaż pięć lat w życiu elfa to nie jest długi okres.
Świątynne dzwony wciąż jeszcze biły, kiedy on już wyszedł z koszar na dziedziniec, gdzie było je dużo lepiej słychać. Merxerzis poczuł mrowienie towarzyszące ekscytacji, na myśl co ten metaliczny dźwięk dla niego zwiastuje. Reszta była zaraz za nim, mniej lub bardziej zniecierpliwiona i w gorszych lub lepszych nastrojach. To zależało od tego w jaki sposób każdy tu trafił. Nie każdy miał tą przyjemność, znaleźć się w świątyni Khaina z jego własnej woli. Merxerzis zawsze miło wspominał swoją historię. I pomyśleć, że jego ojciec był z początku przeciwny, żeby pierworodny syn oddał swoje życie Bogowi Mordu. Dobrze, że udało się go w końcu przekonać. Są takie argumenty, które potrafią zmienić zdanie nawet tak potężnej osoby jak lord Yeurl.
Przez to zamyślenie, ledwo zauważył, że już stoi w szeregu razem z innymi adeptami. Odruch był zbyt głęboki. Czuł się jak tresowane zwierzęta z Clar Karond, albo Karond Kar. Po chwili przemieszczania się i formowania rzędów jeden po drugim, stał już na swoim miejscu. Zawsze trzeci od lewej, zawsze w ostatnim szeregu, zawsze zazdroszcząc prawdziwym egzekutorom ich broni i zbroi. Oni musieli nosić żałosne szaty akolitów, ale to się miało niedługo zmienić, tak jak ich oręż, dzisiejszego dnia.
- Raczej dzisiejszej nocy. - Mruknął cicho Merxerzis, tak by nikt inny nie usłyszał.
Był daleko w kolejce, co oznaczało że będzie musiał jeszcze długo poczekać, aż przyjdzie pora i na niego. Gdyby ktokolwiek teraz rozmawiał, teraz na pewno by ucichł. Na niewielki placyk otoczony kolumnami, na którym codziennie zbierali się i rozchodzili do swoich zajęć, wszedł sam herold Khaina. Wszyscy zgromadzeni dowódcy wyprężyli się na baczność, a niedoświadczeni akolici byli tylko o sekundę wolniejsi.
Tullaris wyglądał na znudzonego, tak samo jak go sobie zapamiętał Merxerzis pięć lat temu. Pomimo tego, żwawo przeszedł na środek i odwrócił się do młodych adeptów. Chciał jak najszybciej to załatwić, ten przykry obowiązek kapitana egzekutorów. Musiał przyjąć i odprawić każdą nową grupę kandydatów. Może inny elf na jego stanowisku chciałby poznać, każdego kto wstąpi w te zaszczytne szeregi, służby Khainowi, ale nie Tullaris. Dopóki żył, nikt nie mógł być bliżej Boga Mordu niż on sam, więc wszyscy oni nie byli warci uwagi.
- Nadszedł ten dzień...bardzo ważny dzień... - Kapitan miał najwyraźniej swoją własną formułkę, którą dodatkowo na bieżąco skrócił. - Bez żadnego wyszkolenia, sami wykujecie sobie broń.
Przy tym fragmencie wyraźnie się ożywił, a oczy w których można było zobaczyć pewną ekscytację obserwowały całą grupę. Merxerzis mógłby przysiąc, że Tullaris przez chwilę spojrzał bezpośrednio na niego, ale sam szybko spuścił wzrok.
- Nasz Pan osobiście poprowadzi wasze ręce w tej ostatniej próbie. Nie muszę chyba mówić po czym poznacie, że zostaliście odrzuceni. - Najwyższy dowódca uśmiechnął się złowrogo. - Zobaczymy ilu tym razem okaże się wartościowych.
Obrócił się na pięcie i jeszcze szybciej niż przyszedł opuścił plac, łopocząc za sobą peleryną. Pomimo, że każdy próbował zrobić to jak najciszej, dało się słyszeć świst wypuszczanego z ulgą powietrza. Miejsce Tullarisa zajął ich opiekun.
- Wiecie w jakiej kolejności macie wchodzić. Nikt nie opuszcza terenu świątyni dopóki nie przejdzie próby. Nie, to nie jest próba cierpliwości egzekutora. Cokolwiek dzieje się w świątyni Khaina, zostaje w świątyni Khaina.
- Nie ufacie nam? - Odezwał się głos z prawej strony grupy. - Przecież po rytuale i tak stąd wyjdziemy prędzej czy później.
- Po rytuale...będziecie już kimś zupełnie innym.
Merxerzis musiał przyznać, że chociaż od dawna nie mógł się doczekać tej chwili, to poczuł ciarki na całym ciele. Co tam się musiało dziać, że wcześniej nie mogli poznać tajemnic szkoły egzekutorów, a potem każdy z nich miał możliwość wyjawienia ich komu tylko chciał.
Tymczasem pierwszy od prawej elf z przedniego szeregu, zaskakująco pewnym krokiem zaczął wspinać się po schodach prowadzących do świątyni. I tak, wywołani, wchodzili kolejni. Merxerzis spacerował, przesiadywał, ale nigdy w towarzystwie innego akolity. Zresztą rozmowy były rzadkością. Wszyscy myśleli o tym samym i nie było o czym wymieniać opinii. Czekanie trwało na tyle długo, że pierworodny Lorda Yeurla zaczął się zastanawiać, czy aby na pewno nie jest to próba cierpliwości. Zachodził tylko w głowę, czego miałaby ona nauczyć. Słyszał, że asasyni w trakcie swojego szkolenia muszą czasem spędzić wiele godzin bez ruchu, w różnych pozycjach i warunkach, symulując czekanie w zasadzce, ale egzekutor?
Kiedy wreszcie przyszła jego kolej, czuł jakby nie istniała na świecie nic innego niż on i wejście do świątyni na szczycie schodów. Tam czekał już na niego inny elf, który wskazał mu żeby podążał za nim. Szli korytarzami, których jeszcze nigdy nie widział, w rejony budynku, do których nie miał wcześniej prawa wstępu.
- Zabiłeś już kogoś? - Spytał jego przewodnik.
- Tak. - Tylko tyle potrafił z siebie wykrztusić.
- Będzie ci łatwiej. A kogo jeśli wolno wiedzieć?
- Mojego ojca.
- W takim razie będzie ci jeszcze łatwiej. - Powiedział zatrzymując się przy solidnych okutych drzwiach.
Merxerzis nie będąc wcale pewnym co to miało oznaczać, przekroczył próg wskazanego wejścia. Elf, który go przyprowadził od razu zamknął za nim drzwi. W komnacie w której się znajdował zrobiło się trochę ciemniej, ale oprócz rozgrzanego do białości paleniska, całe pomieszczenie wypełniało czerwone światło, bez żadnego konkretnego źródła. Pozwalało to zobaczyć pod przeciwną ścianą posąg Khaina, a dokładniej jego wcielenie egzekutora, trzymającego w prawej ręce topór o dwóch ostrzach. Bóg Mordu górował nad wszystkim innym co znajdowało się w środku i powodował, że Merxerzis czuł się jeszcze mniejszy i nie na miejscu, nie wiedząc co ze sobą zrobić.
- Czy jesteś gotów całkowicie i na zawsze oddać mi swoje życie, jako sługa? - Głos brzmiał jakby wydobywał się zewsząd, z każdej ściany komnaty.
Młody Druchii na przekór zaskakującej sytuacji, momentalnie odzyskał pewność siebie. Właśnie po to tu przyszedł.
- Tak. - Pomimo lakoniczności tej wypowiedzi, było słychać w niej determinację i brak zawahania.
- Sprawdzimy to. Wejdę w twoją świadomość, jeśli będziesz w stanie mnie wpuścić i utrzymać. Czy pozwolisz obcej istocie zająć twoją wolę. Posłużę się twoim ciałem, by wykuć ci miecz, którym od tej pory będziesz przelewał krew, wyłącznie dla mnie. Nie będziesz nic pamiętał, kiedy będzie po wszystkim, weź swoją broń i służ mi najlepiej jak będziesz potrafił.
Ostatnie co pamiętał, to jak ogarnia go ciemność.
Gdyby w środku znajdował się jakiś obserwator, zobaczyłby jak Merxerzis najpierw stoi spokojnie, w oczekiwaniu, a potem powoli rusza w kierunku paleniska. Gdyby ten obserwator znał samego obserwowanego stwierdziłby, że ten porusza się inaczej, z większą swobodą niż zazwyczaj, a już na pewno zaskoczyłoby go z jaką wprawą i szybkością posługiwał się narzędziami kowalskimi, z którymi jeszcze nigdy nawet nie miał styczności.

Tak nagle jak wcześniej przyszło zaćmienie, tak nagle teraz miał wrażenie, jakby odzyskał wzrok, słuch i inne zmysły. Jednak zamiast spodziewanej pełnej kontroli nad ciałem i gotowym mieczem przed sobą, ujrzał tylko swoje ręce wykonujące pracę nad kształtem brzeszczotu. Jego własne kończyny wydawały się obce, a on mógł tylko bezsilnie obserwować ich czynności.
- Czyżbyś miał wątpliwości? Chcesz mnie odrzucić?
Merxerzis poczuł jakby jakaś siła, która do tej pory zamykała mu usta, teraz wycofała się, rozwiązując mu język i pozwalając przemówić.
- Przeciwnie. Czy tak, by to wyglądało, gdybym chciał zrezygnować? - Sytuacja była dla niego dalece surrealistyczna, prowadząc rozmowę z Bogiem, przy akompaniamencie uderzeń młota, o uformowaną bryłę stali, leżącej na kowadle. Pomimo tego wiedział czego pragnie.
- A zatem czego chcesz, że postanowiłeś wedrzeć się tam gdzie nie powinno cię być?
- Wiem, że Twoje pragnienie, Panie, trudno zaspokoić. Wiem, że ofiary składane codziennie na ołtarzach to zaledwie ułamek tego czego pożądasz. A ja chcę służyć bardziej. Żaden z niewolników, który tutaj trafia nie jest Ciebie warty. Pomóż mi, a nie zabraknie Ci bardziej wartościowych ofiar.
- Mogę obdarować cię czymś specjalnym, czymś boskiej wręcz natury. Ale będzie cię to wiele kosztować. Mój głód będzie rósł. Do momentu, w którym albo zadowolisz mnie ofiarą lepszą od poprzedniej, albo sam zginiesz w walce. Chcesz złożyć mi taką przysięgę?
- Jestem na to gotowy. - Odpowiedział natychmiast bez zawahania.
- Znakomicie.
W komnacie zapanowała cisza, nawet uderzenia młota ustały. Merxerzis zauważył, że ostrze jest już gotowe. Leżała przed nim długa wąska klinga, z charakterystycznym zadziorem u góry. Oczywiście praca nie była jeszcze skończona, chociaż główna jej część została wykonana. Na podstawie swojej mizernej wiedzy na temat miecznictwa wiedział, że należy jeszcze co najmniej wykonać rękojeść, a stal zahartować i naostrzyć. Nagle bez własnej woli wykrzyczał słowa.
- Khaela Furdiekh Mensha Farmiekh Khaine!
I znowu pogrążył się w ciemności.

Tym razem kiedy odzyskał świadomość, miał już całkowitą kontrolę na własnym ciałem. Leżał przed nim miecz, który niedawno jeszcze widział w surowej formie. Teraz był schowany w prostej pochwie, bez żadnych zdobień nie licząc run, z których można było odczytać słowo Ghaz`ler. Ciekawiło go czy pomysł na taką nazwę pochodził od samego Khaina, czy może wkradła się tam cząstka jego własnej świadomości. Drugą opcję należało raczej odrzucić z tego powodu, że nie miał pojęcia co to może oznaczać.
Dodatkowym elementem, którego wcześniej nie widział, była rękojeść wykonana w dosyć typowym mroczno elfickim stylu. Wyglądała jakby dało się w czasie walki wykorzystać ją ofensywnie, ale Merxerzis zastanawiał się w czym miałaby być lepsza od kawału stali z niej wyrastającej.
Nie zwlekając ani chwili dłużej, wyciągnął swoją nowiutką broń, z jej schronienia. Od razu poczuł, że miecz jest dla niego odrobinę zbyt ciężki, wynikało to z jego długości. Nie był to jednak problem, którego nie rozwiązałyby bardziej intensywne ćwiczenia oraz praktyka, pozwalająca przyzwyczaić się do nowego ciężaru. Z pewnością warto było poświęcić trochę czasu, gdyż Ghaz`ler zdawał się otwierać wiele nowych możliwości. Nie mógł się już doczekać, by wypróbować go w prawdziwe walce.

Z głośnym brzękiem topór grasanta uderzył od góry w zasłonę Merxerzisa.
Okazja do wypróbowania nowego miecza przyszła chyba zbyt szybko, bo młody elf był już kilkukrotnie na granicy życia i śmierci w trakcie pojedynku z dowódcą małej grupki barbarzyńców z północy. Har Ganeth nigdy nie stroniło od walki, a już na pewno nie wtedy kiedy najazd wojowników chaosu zdołał minąć linie wież strażniczych, chroniących resztę kraju.
Przeciwnik egzekutora był zdecydowanie silniejszy i wymachiwał swoim toporem dużo szybciej od niego. Do następnego ciosu już nie zdążył. Wypukłe ostrze wbiło się w jego lewe ramię, ale na szczęście ciężka zbroja uchroniła go przed natychmiastową utratą kończyny.
Problem był jednak dużo większy, gdyż walczył dwuręczną bronią, z którą miał problem nawet z dwoma sprawnymi rękami. Z mieczem zwisającym przy prawym boku zaczął unikać ciosów grasanta zamiast je blokować. Ten z początku zaczął się śmiać, będąc pewnym, że już ma swojego przeciwnika, zmuszając go do tańczenia jak mu zagra. Jednak kiedy kolejny raz topór przeciął powietrze zamiast szyję szybkiego elfa, wojownik chaosu, aż ryknął z frustracji. Zniecierpliwiony, zaatakował zza głowy, wkładając w cios cała dostępną siłę, mając zamiar raz a dobrze przeciąć uciążliwego Druchii na pół. Merxerzis w ostatniej chwili uskoczył na prawo, a jego śmierć tylko świsnęła mu koło ucha. Topór grasanta zagrzebał się głęboko w twardą, zmarzniętą ziemię. Egzekutor wypatrzył w tym swoją jedyną szansę. Pomagając sobie lewą ręką tyle ile mógł, wyprowadził ukośnie słaby cios celujący w tętnicę szyjną barbarzyńcy. Cios na tyle słaby, że ten zostawiając swoją własną broń utkwioną w ziemi, zatrzymał go łapiąc miecz w powietrzu.
- Pokonam cię nawet gołymi rękami, żałosny robaku.
W momencie kiedy Ghaz`ler przeciął skórę na dłoni wojownika chaosu, a jego krew skontaktowała się ze stalą, na klindze pojawiły się krwisto-czerwone runy, układające się w słowa przysięgi, którą wypowiedział w kuźni Khaina. Jednocześnie Merxerzis poczuł jak wpływa w niego nowa siła, energia życiowa, która od razu wypełniła jego lewe ramię. Na jego oczach rozcięcie zaczęło się goić, a on stwierdził, że nie tylko jego lewa ręka była znów w pełni sprawna, ale że zmęczenie spowodowane dotychczasową walką zniknęło prawie całkowicie.
Egzekutor nie czekał a ni chwili dłużej. Wyszarpnął Ghaz`lera z uścisku grasanta, złapał w obie ręce i jednym cięciem skrócił bezbronnego dowódcę o głowę. Ta, z bezgranicznym zdziwieniem wymalowanym na twarzy, uderzyła głucho o ziemię, zaraz obok topora jej właściciela. Niedługo po niej dołączyła reszta ciała.
Merxerzis wpatrywał się z zachwytem jak czerwone runy powoli znikają z powierzchni klingi. Nie tylko czuł się odnowiony fizycznie. Teraz to było już coś więcej.
Teraz czuł się spełniony. Tak jak jego przysięga.

***

- Przysięga była spełniona. Do czasu.
Kapitan był wyraźnie w tak złym nastroju, że nikt nie śmiał się wtrącać, czy był to już koniec historii czy nie.
- Nie pamiętam ilu już w ten sposób zabiłem przeciwników. Każdy silniejszy od poprzedniego. Tylko w ten sposób byłem w stanie zaspokoić pragnienie naszego Pana. - Merxerzis przerwał by wychylić zawartość swojego kieliszka. - Jest tak jak wtedy powiedział. Albo znajdę i pokonam kogoś bardziej wartościowego dla Khaina, albo zginę próbując. Dopiero wtedy zaznam spokoju.
Kapitan nie dodawszy już nic więcej wstał od stołu i wyraźnie skierował się do wyjścia.
- Przepraszam. - Zatrzymał go Hargan zanim reszt zdążyła zareagować. - Jeśli wolno spytać. Gdzie właściwie wyruszamy, kiedy już nadejdzie czas i kiedy to będzie.
Kapitan nie odwróciwszy się, wyglądał jakby zastanawiał się czy udzielić informacji, czy może raczej ukarać żołnierza za niesubordynację tu i teraz. Trzymał rękę na sztylecie, zatkniętym za pas, ale ostatecznie opuścił ją, a Dayasir odetchnął z ulgą. Hargan dalej nie zdawał sobie sprawy co ryzykuje.
- Pojutrze, ruszamy do Karond Kar po resztę naszych sił. A potem...za morze.

Merxerzis źle znosił podróż morską. Nie była to jego pierwsza wyprawa wymagająca użycia jednostki pływającej, ale tak już po prostu miał. Nie pomagało to, że płynął na jednym z szybszych statków z całej floty. Zasługą tego były żagle wykonane z ludzkiej skóry, która przepuszczała mniej powietrza, zatem była bardziej efektywna w łapaniu nawet najlżejszych wiatrów. Wbrew pozorom, taki materiał nie był wiele droższy od zwykłego płótna. W Naggaroth żaden niewolnik się nie marnował, nawet jeśli spotykała go przedwczesna śmierć. A że w krainie chłodu, tych właśnie nie brakowało, we wszystkich miastach jak grzyby po deszczu wyrastały specjalne zakłady zajmujące się "Wtórnym Wykorzystaniem Materiału Niewolniczego". Akurat skóra, która została wykorzystana do produkcji tych żagli nie była najwyższej jakości. Nawet z daleka, można było zauważyć miejscami ślady po batach.
Praktycznie całą podróż spędził w swojej kajucie. To przywiodło mu myśl, w jakiej sytuacji się w tej chwili znajdował. Wystarczająco wysoka pozycja, by mieć własną kwaterę, ale nie na tyle, by wiedzieć dokąd i po co właściwie płyną. Sam się zdziwił jak mało go to obchodziło. Taka wyprawa była co prawda szansą na spotkanie "tego" przeciwnika, ale nie robił sobie nadziei.
Nagle okrętem zabujało bardziej niż zwykle, a chwilę później dało się usłyszeć huk gromu. Merxerzis miał wrażenie, że musiał przysnąć, bo kiedy ostatni raz był na pokładzie, to nie niebie nie było widać ani jednej chmurki. Zaniepokojony zabrał ze sobą jedyną mu potrzebną rzecz, czyli Ghaz`lera i ruszył czym prędzej na pokład.
Kiedy wchodził na schody usłyszał trzask łamanego drewna, a zanim zdążył dotrzeć do ich szczytu, potężny wstrząs posłał go z powrotem na dół. Stęknął z bólu, po stoczeniu się ze wszystkich możliwych stopni i zagryzając zęby popędził znowu na górę. Kiedy wyszedł na pokład natychmiast musiał złapać się najbliższej rzeczy, bo sam wiatr, który szalał w tej chwili, zwalał z nóg.
- Czy to normalne? - Krzyknął do najbliższego korsarza, co do którego nawet nie był pewien, czy próbuje ściągnąć olinowanie, czy tylko się go rozpaczliwie trzyma.
- Nigdy czegoś takiego nie widziałem! Pogoda zmieniła się nienaturalnie szybko! Nawet nie zdążyliśmy ściągnąć żagli! - Wskazał na resztki masztu, który swoim upadkiem spowodował większość zniszczeń.
Merxerzis nie pytając o nic więcej zaczął przedzierać się na mostek. Poza ciągłym wiatrem i ogłuszającym hukiem gromów, był przemoczony do suchej nitki, co razem ze śliskim od wody pokładem jeszcze bardziej utrudniało poruszanie się. Mając jednak przeczucie, że Khaine chce, żeby zginął w walce, a nie zmyty na dno morza, był gotowy zaryzykować. Parę razy był bliski stoczenia się w tył, kiedy cały statek przechylał się do przodu prawie osiągając pionową pozycję. Wokół panował taki chaos, że nie potrafił określić ile osób znajduje się pod pokładem, ile walczy o przeżycie na górze, a ile już wypadło za burtę.
W końcu udało mu się wspiąć po schodach, na mostek, gdzie ster, podobnie jak maszt, przestał istnieć. Kilku korsarzy łapało się relingu i przekrzykiwało sztorm, ale Merxerzis był jeszcze za daleko by dosłyszeć konkretne słowa.
- Który z was jest kapitanem? - Wykrzyczał kiedy już zbliżył się dostatecznie.
- Ja! - Odpowiedział elf z wygoloną na łyso głową, poza typowym dla korsarzy kucykiem na środku.
- Moja ranga daje mi obowiązek i przywilej karać, za niekompetencję.
Kapitan otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Merxerzis puścił reling, balansując wyłącznie na swoich nogach i sięgnął za plecy po swój miecz. Tak niepewnie jak tylko egzekutor może, uwzględniając warunki pogodowe, wymierzył jeden cios, który pomimo chwiania się na nogach, ściął głowę kapitana na raz. Bezwładne ciało opadło na pokład i natychmiast ześliznęło się po deskach ku dziobowi statku.
- On odpowiadał za stan naszego masztu. - Tu wskazał palcem na drugiego z korsarzy. - Ty odpowiadasz za nasze przetrwanie tego sztormu.
Po czym udał się z powrotem do swojej kajuty.

Pozostałą część sztormu, spędził leżąc na swojej koi i rozmyślając. Oczywiście nie dało się, a pod pokładem, gdzie była jeszcze względnie sucho, nie było nic ciekawszego do roboty. Zastanawiał się, co powinni w tej sytuacji uczynić. To oczywiście zależało od tego jaki stan rzeczy ujrzy, kiedy juz będzie po wszystkim. O ile w ogóle coś ujrzy. Jednak głęboko wierzył, że kiedy już nawałnica ucichnie, wciąż będą w jednym kawałku. Poszarpanym, bez co najmniej jednego masztu, ale względnie całym kawałku. Ponieważ nie znał się na statkach, nie wiedział co nowo mianowany kapitan jest w stanie osiągnąć w tak trudnych warunkach, ale za to był pewien, że wykorzysta absolutnie wszystkie dostępne mu środki. To była zasługa jego techniki motywacyjnej. Merxerzis dobrze wiedział, jak stymulować podległych mu do działania.
W tym czasie szum wiatru, jakby zelżał, a huk grzmotów brzmiał już z większej odległości, sugerując, że burza oddaliła się już, albo że to oni miotani falami odpłynęli z jej centrum. Te hałasy zastąpiły okrzyki załogi, która wreszcie była w stanie skontaktować się ze sobą i realnie reagować, zgodnie z poleceniami kapitana.
Merxerzis wstał ze swojego posłania. On tutaj dowodził, a na resztę floty, raczej nie było co liczyć. Musiał zmierzyć się z konsekwencjami i stojącym przed nim wyborem.
Kiedy wyszedł na górę, zauważył, że było juz dobrze po wschodzie słońca, ale wciąż nie było zbyt jasno, gdyż niebo dalej zasnuwały ciemne chmury. Egzekutor nie musiał długo szukać, bo nowo mianowany kapitan znajdywał się na samym środku, wykrzykując polecenia, głównie dotyczące naprawy kadłuba.
- Jaka sytuacja. - Merxerzis przeszedł od razu do rzeczy. - Widzę, że drugi maszt jeszcze stoi.
- Stoi, stoi. Ale skuteczność tego, co możemy na nim zawiesić, w najlepszym wypadku będzie się równała podartej koszuli. Przy mocnym wietrze, może będziemy się poruszać naprzód.
- No cóż zakładam, że to będzie musiało wystarczyć. Problem tylko w tym gdzie znajduje się to naprzód.
- Spokojnie, wiemy gdzie jesteśmy. Gorzej z tym, że najpierw trzeba się też w stronę, naprzód, skierować. Cały ster poszedł w drzazgi i nie mamy takich narzędzi, żeby go naprawić na pełnym morzu.
Korsarz, mówił z pełną swobodą, pomimo strachu, który powinien czuć po wczorajszej egzekucji. Nie to, żeby był niezastąpiony, ale Merxerzis zakładał, że po przeżyciu takiego sztormu, po prostu mniej się bał egzekutora niż był przejęty ich sytuacją i jak z niej wyjść.
- Oba te problemy, możemy dość łatwo rozwiązać. Mamy wiosła i miejsca, które zajmują zwykle niewolnicy. Możemy w ten sposób uzupełnić to, czego nie może podarty żagiel jak i zyskać pewną sterowność.
- To dlaczego jeszcze nie ruszyliśmy? - Zapytał Merxerzis lekko unosząc brew, dając sygnał niezadowolenia.
- Potrzebujemy do tego twojej jednostki. Moich korsarzy zostało niewiele. Zbyt mało, żeby zająć się wszystkimi naprawami i innymi niecierpiącymi zwłoki sprawami naraz. A co dopiero jeszcze obsłużyć setkę wioseł.
- Załatwię to, bez obaw. - Twarz egzekutora wyrażała pewne zdziwienie. - Nie sądziłem, że w ogóle mamy taka możliwość, poruszania się inaczej niż wykorzystując siłę wiatru.
- A jak myślisz, dlaczego każda wyprawa łupieska, szybciej wraca ze swojej misji, niż kiedy płynęła w tamtą stronę?
- Szczerze mówiąc, nawet nie wiedziałem o takim fenomenie. - Odpowiedział kpiąc z ciekawostek serwowanych przez korsarza.
- Z powrotem, jest już komu wiosłować. - Wytłumaczył z lekkim uśmiechem.
- Taaak, wspaniale. - Merxerzis przewrócił oczami. Nie interesowały, go takie nieistotne szczegóły. - Mówiłeś, że wiesz gdzie jesteśmy.
- Najbliższy ląd, to wybrzeża kraju, zwanego Estalią.
- Żałuję, że pytałem. Wiedza, jak nazywa się jakieś żałosne ludzkie państewko, nie robi dla mnie żadnej różnicy
Kapitan wzruszył ramionami.
- Rozumiem, że tam mam właśnie płynąć?
- Owszem.

- Ziemia na horyzoncie!
Okrzyk skierował wiele głów w stronę, którą wskazywał korsarz, stojący przy burcie z lunetą, odpowiadający za wypatrywanie miejsca do lądowania.
- Zbierz każdego kto nie ma zajęcia, od którego nie mógłby się oderwać. - Merxerzis rzucił do najbliższego korsarza.
Wieść niosła się płynnie, od osoby do osoby. Kapitan nie musiał czekać długo, aż zebrała się przed nim grupka korsarzy i blisko setka egzekutorów.
- Dopływamy do lądu. Jest to Estalia. Zamierzam poszukać kogokolwiek z naszych w tym kraju. Załoga zajmie się naprawą naszego statku, ale my będziemy szli wzdłuż wybrzeża, a jak przyjdzie potrzeba to i dalej w głąb. Zabieramy na wszelki wypadek co się da. Na razie traktujemy nasz okręt jako zapasowe rozwiązanie. Tyle.
Wyćwiczonym Druchii nie trzeba było więcej tłumaczyć, by wiedzieli co mają ze sobą zabrać i gdzie to znaleźć. Natychmiast powstał dobrze zorganizowany ruch i Merxerzis wiedział, że najdalej za piętnaście minut wszyscy będą gotowi. Tym czasem zajął miejsce, gdzie stał do tej pory, czekając na meldunki obserwatora z lunetą. Z czasem jak posuwali się naprzód, egzekutor był w stanie zobaczyć linię na horyzoncie, która pomału stawała się grubsza i bardziej widoczna. Towarzyszący u korsarz odwrócił się do niego, opuszczając lunetę.
- Dowódco. Brzeg jest usłany naszymi rozbitymi statkami. To na pewno nasza flota.
- Była flota. - Merxerzis zaklął cicho pod nosem. - Wyślijcie tylu z waszych ile możecie, by przeszukali wraki. Przekaż to kapitanowi. Wy już będziecie lepiej wiedzieli co zrobić z tym co znajdziecie niż ja.
- Oczywiście.
Część zniszczył sztorm, część musieli natychmiast rozebrać, by naprawić najważniejsze uszkodzenia, więc szalup zostało tyle, że swoich dwustu egzekutorów musiał wyprawiać na brzeg w ratach. Sam popłynął pierwszą łodzią, żeby na miejscu koordynować zbiórkę i móc szybko reagować na jakieś nagłe sytuacje. Jego szalupa co jakiś czasy odpychała przed sobą ciała mrocznych elfów. Nie był w stanie powiedzieć, czy zginęli gdzieś tutaj, czy po prostu prądy i fale zniosły ich na to wybrzeże. W końcu dno zaszurało o piasek i szybko wyskoczył na plażę.
- Korsarze zbadają statki, wy w grupach po pięciu, nie oddalając się bardziej niż na sto metrów od innej grupy, przeszukacie teren.
Każda kolejna szalupa podpływająca na plażę, wypuszczała trzy takie grupy. Powierzchnia do sprawdzenia była naprawdę duża. Niektóre statki jeszcze lekko unosiły się na morzu, inne stały już wywrócone zagrzebane w mule, jakiś kilometr od ich pozycji. Do tego ciała również pływające i leżące już na piaskach plaży, czasem tylko podmywane następną falą. Merxerzis stał w dobrze widocznym miejscu, żeby każdy wiedział gdzie powinien się udać by zdać mu raport.
- Kapitanie. - Podszedł do niego samotny egzekutor.
- Nie masz swojej grupy? - Zapytał groźnie, sugerując, co mu grozi za nie posłuchanie rozkazu.
- Mam ważną sprawę, coś co może pana zainteresować. - Merxerzis lekko uniósł brew. - Jestem Sardain, spotkał mnie pan w karczmie, przed wyruszeniem do Karond Kar.
- Nie mam na to teraz czasu. - Odpowiedział nie patrząc na niego, skupiając się na elfach, którzy przeczesywali plażę.
- Słyszałem, że to Estalia, a tak się składa, że usłyszałem od jednego korsarza, który słyszy różne portowe wieści, o pewnym przedsięwzięciu. Jest to Arena...
- Coś znaleźliście? - Przerwał mu Merxerzis kiedy, podeszła do niego grupka korsarzy.
- Tych statków nie zniszczył sztorm, a przynajmniej nie wyłącznie sztorm i nie wszystkie. Ewidentne dziury po kulach.
- Czyli musieliśmy mieć sporo szczęścia.
- Przepraszam kapitanie to może być ważne. - Kontynuował Sardain. - To turniej, na którym zbierają się absolutnie najlepsi...
- Cisza! - Krzyknął szeptem Kapitan. - Słyszycie to?
- Ktoś krzyczy z naszego statku. - Wskazał jeden z korsarzy, kiedy już dosłyszał skąd dochodzi, odległe wołanie.
Merxerzis odwrócił się w tamta stronę dokładnie na czas, by zobaczyć jak kula armatnia, przebija kadłub na wylot. Dosłownie sekundę później doszedł ich huk wystrzału, a zza skały wysunął się olbrzymi galeon o białych żaglach i banderze, którą nawet on był w stanie rozpoznać.
- Imperium. Zbieramy się stąd, wszyscy do lasu.
Wszyscy egzekutorzy, którzy znaleźli się już na plaży, instynktownie biegli w głąb lądu, jak najdalej od zagrożenia płynącego od morza jak i bezużytecznego już ich statku. Merxerzis cieszył się, że tak szybko zareagowali i już prawie w całości zgrupowani, byli tuż przy jego pozycji. Do momentu, w którym z nieba uderzyła niebieska błyskawica, w sam środek biegnącego oddziału. Piasek z jasnego żółtego koloru zmienił się w spaloną czerń w miejscu gdzie trafiła, a dalej w krwistą czerwień, z rozprutych ciał. Merxerzisa odrzuciło w tył, łapiącego się za twarz, czego zaraz pożałował, kiedy zapiekła go poparzona skóra. Sardain, który stał za nim miał się trochę lepiej i teraz pomagał wstać swojemu dowódcy.
- Cholera mają maga domeny niebios! - Krzyknął Merxerzis. - Myślisz o tym samym co ja?
- Chyba tak, ale nie znam się ani na magii ani na sztormach, więc nie mogę tego powiedzieć na pewno.
Wokół reszta egzekutorów również zbierała się na nogi i tym razem już bez żadnego rozkazu popędzili na złamanie karku jak najdalej od imperialnego okrętu. Merxerzis biegł razem z nimi i odwrócił się tylko na chwilę, by zobaczyć jak ich statek jest rozrywany na strzępy przez pełną salwę z burty. Chwilę później wszyscy znaleźli się pod osłoną drzew. Merxerzis wreszcie był w stanie stwierdzić ilu zostało z jego oddziału.
Około dwudziestu, jeśli jego załzawione, od błysku i pyłu oczy pozwalały mu dobrze policzyć.
- Idziemy jak najdalej od brzegu, w linii prostej. Potem się zobaczy.
Bez żadnej niepotrzebnej zwłoki, ruszyli marszem, żeby nie powodować niepotrzebnego hałasu biegnąc przez las. Merxerzis nigdy nie pomyślałby, że wyprawa może skończyć się taka katastrofą i kto wiedział czy nie będzie gorzej. W momencie, w którym to pomyślał spośród drzew poleciała strzała i odbiła się od jego napierśnika. Natychmiast wyciągnął miecz i odtoczył się za drzewo, które chroniłoby go przed ostrzałem z miejsca, z którego nadleciała strzała. Jednak szybko okazało się, że są otoczeni, kiedy jeden z egzekutorów którzy uczynił podobnie, dostał prosto w kark.
- Ruszać się, ruszać! Nie stać w miejscu. - Krzyknął do swoich Merxerzis.
Do tego momentu padło już pięciu egzekutorów, ale byli już rozproszeni i biegli tam gdzie mogli ukrywać się atakujący. Sam Merxerzis miał szczęście, że znalazł przeciwnika blisko i naprzeciw niego, bo inaczej mógłby go nie wypatrzyć po uderzeniu błyskawicy. Tamten próbował odrzucić łuk i wyciągnąć miecz, ale nawet jakby zdążył nie miałby większych szans. Jego głowa poleciała wśród gałęzi i ku zaskoczeniu egzekutora nie spadła z powrotem, tylko utknęła gdzieś na drzewie. teraz miał czas przyjrzeć się temu co zostało z jego przeciwnika. Najprawdopodobniej był to imperialny zwiadowca, nie przypadkiem w pobliżu ich statków. Wokół docierały już okrzyki umierających od cięcia mieczem. Między innymi typowy bulgoczący dźwięk jaki wydają ludzie, którym podcina się gardła. To oznaczało, że jego podwładni również dobrali się do atakujących. Sam znalazł jeszcze jednego, niestety poprzez wystrzeloną przez niego strzałę, która wbiła się płytko tuż pod ramieniem, tam gdzie kończył się napierśnik. Wiedząc, że nie może sobie pozwolić na kolejny strzał, pomimo bólu podbiegł i wykorzystując zasięg, wbił Ghaz`lera bezceremonialnie w brzuch człowieka. Zaraz po tym usłyszał ostatni jęk i wyglądało na to, że walka się skończyła. Merxerzis starał się wrócić tam gdzie wszystko się zaczęło, kiedy szli jeszcze pełna grupą. Tam dołączył do niego Sardain.
- Zostałeś tylko ty? - Wykrztusił trzymając się miejsca gdzie wystawała strzała. Nie chciał wyrywać jej na ślepo, bo mogła spowodować jeszcze większe szkody.
- Chyba tak. - Merxerzis z niezadowoleniem stwierdził, że ten wyglądał dużo lepiej od niego. - Wydaje mi się, że to idealny moment, żeby dokończyć to o czym mówiłem na plaży, zanim nam przerwano.
- Doprawdy?
- Teraz już nie mamy zbyt wielu możliwości. A to byłoby rozwiązanie wręcz idealne dla pana. Arena Śmierci, turniej dla najlepszych i w zależności od tego kogo spytać, najodważniejszych, albo najgłupszych. Zwycięzca jest tylko jeden i tylko jeden zostaje przy życiu. Słyszałem, że ma się odbyć w Porto Maltese, to blisko morza trzeba tylko iść wzdłuż wybrzeża.
Merxerzis otworzył szerzej oczy, kiedy zrozumiał dokładnie zasady rządzące tym turniejem. Zupełnie jakby Khaine zgotował mu takie przeznaczenie. Mój głód będzie rósł. Do momentu, w którym albo zadowolisz mnie ofiarą lepszą od poprzedniej, albo sam zginiesz w walce. Albo będzie mógł zabijać z każdym etapem potężniejszego przeciwnika, albo to on szybciej padnie, ostatecznie spełniając swoją przysięgę. Z tych marzeń wyrwał go ból, który powodowała rana. Złapał się za bok, krzywiąc się z bólu. Sardain wskazał na jego zakrwawiony miecz.
- Myślałem, że dzięki Khainowi, kontakt z krwią powinien cię wyleczyć.
- Ta krew nie mogła zadowolić Pana Mordu.
- W takim stanie trudno ci będzie dotrzeć na miejsce.
- Też tak myślę.
Z tymi słowy, przebił niespodziewającego się niczego egzekutora mieczem. Dla pewności przekręcił klingę w środku, rozdzierając wnętrzności. Dobrze znane mu runy, pojawiły się na powierzchni ostrza i również dobrze znana mu siła wstąpiła w jego zmęczone ciało. W jednej chwili poczuł ulgę, kiedy poparzenie twarzy zaczęło znikać oraz kiedy strzała sama wypadła z zarastającej się rany.
Jego cel nigdy nie był prostszy niż teraz.

Imię: Merxerzis
Rasa: Dark Elf Executioner
Broń: Miecz Dwuręczny (Draich)
Zbroja: Ciężka Zbroja (Kolczuga, napierśnik, zakryty hełm)
Ekwipunek: Wampiryczny Oręż
Umiejętność Specjalna: Ofensywny Styl Walki
Obrazek
Obrazek

Awatar użytkownika
MikiChol
Chuck Norris
Posty: 565
Lokalizacja: Poznań

Post autor: MikiChol »

[Głupi limit znaków. Musiałem podzielić tekst na pół. 8) Miłego czytania. Mam nadzieję, że nie jest za długie, ale wiecie jak już wena złapie...]

1
- To był dobry chłopak. Chudzina jakich mało, ale serce miał na swoim miejscu. Duszę też, najpewniej po ojcu. Duszę wojownika. Co prawda nie od początku.
Wiedźma była już wyjątkowo stara. Jej skóra przypominała wysuszony pergamin pokryty niezliczoną ilością zmarszczek. Połowa włosów dawno wypadła, a te które zostały miały niezdrowy, brudnoszary kolor. Przygarbiona niemal sięgała nosem ziemi. Poruszała się jednak z wigorem i energią, charakterystyczną dla starych ludzi wiedzących, że zostało im tak niewiele czasu, że nie warto go poświęcać na zmęczenie. Najgorsze były oczy wypełnione wiedzą tak przedwieczną, że nie powinna już istnieć, ale zniknąć pozostając w sferze legend i opowieści.
Staruszka opowiadała, na przemian mieszając, dmuchając i próbując gotującej się zupy. Potem krzywiła się zdegustowana i dodawała to jakiś ziół, to więcej soli czy pieprzu. Potrawka bulgotała wypełniając niewielką drewnianą chatę nieziemskim aromatem, od którego żołądek burczał donośnie domagając się swego.
Wojownik siedział przy krzywo zbitym stoliku starając się nie patrzeć na towarzyszkę, ale za nią, gdzieś w dal. Co jakiś czas podskakiwał lub uderzał nerwowo w stół– to głód połączony z zapachami jedzenia wyzwalał na chwilę prymitywne instynkty. Był szkolony, by się im przeciwstawiać, ale długa droga, chyba najdłuższa w jego życiu, zmęczyła go potwornie. Pozwolił więc sobie na odrobinę rozluźnienia.
- Taaak. - mówiła tymczasem wiedźma. - Jego krew była czysta. Sama sprawdzałam. Pomimo, że historia ojca o krótkiej miłości z kobietą z sąsiedniego plemienia była jak na niego taka banalna. Pasował do nas, ale też był inny.
Wojownik słuchał. Przebył długą drogę, a musiał jeszcze wrócić. Miał czas. Gdyby tylko to okropne babsko podało wreszcie jedzenie!
- Matka podobno nie przeżyła porodu. Pewności nie miałam. Nikt z tutejszych jej nie znał, choć paru ponoć widziało. Jeden opowiadał jakoby sam Pan Rozkoszy podszył się pod nią. To już było wyssane z palca. Chłopak miał jasne włosy, wyjątkowo rzadkie w tych stronach, ale nie przejawiał żadnych innych cech tego boskiego pochodzenia.
Zamilkła nagle. Zamieszała łyżką ostatni raz i.. wreszcie! Nalała zupę do dwóch drewnianych misek, z których jedną postawiła przed wojownikiem. Usiadła naprzeciw.
- Ale coś się potem wydarzyło? - przerwał po chwili ciszę, którą wypełniał jedynie stukot łyżek i mlaskanie staruchy. - Dotąd był jednym z was. Trochę odmiennym, ale wciąż członkiem plemienia.
- To prawda. Bawił się z innymi w wojnę, biegał, śmiał się. Gdy wyrósł ojciec zabrał go na pierwsze polowanie, najpierw w roli obserwatora. Nic niezwykłego. Było jeszcze drugie, trzecie i czwarte.
- Co się stało? - Głos wojownika był cichy. Wiedźma nieproszona wzięła jego pustą miskę i nałożyła dokładkę. Zaczął jeść. Był w końcu naprawdę głodny, a nowe siły przydadzą mu się później.
* * *
Chłopak drżał, gdy ojciec pierwszy raz podał mu włócznię. Nie jakiś naostrzony patyk, ale prawdziwą z żelaznym grotem sprowadzanym z północy lub rabowanym na południu. Powinien być dumny. Więc dlaczego czuł coraz większy strach?
Ojciec nie uśmiechnął się. Nigdy tego nie czynił, ponoć od śmierci mamy. Chłopak pchnął nową bronią powietrze chcąc dodać sobie odwagi.
Nie pomogło.
W głębi duszy nie spodziewał się tego.
- Gambaatar weź dwóch dzieciaków i jeźdźcie wzdłuż Wyrwy Kanii. Ojun i Jagar zajdą go od lasu. Okrążymy sukinsyna.
Dzik na którego polowali był wielki, większy od konia, co akurat nie było niczym dziwnym w tym rejonie. Tak blisko Pustkowi to brak mutacji u zwierząt był dziwny. Durne zwierzę pozostawało jednak wciąż durne, więc zacieśnienie pułapki nie powinno być trudne.
Rzadko kiedy coś co idzie dobrze się nie psuje.
Ślady walki znaleźli już za Wyrwą – głęboką przepaścią zakończoną naturalnymi kolcami i otoczona kilkoma większymi. I krew. Całą masę krwi. Chłopak nigdy nie widział, aż tyle w jednym miejscu. Spojrzał na Gambaatara, którego twarz wyrażała ciężko walkę z samym sobą.
- To nie był nasz dzik, prawda? - spytał Imbawe, drugi niedorosły w tym towarzystwie.
Myśliwy pokręcił głową.
- To nic nie zmienia. - stwierdził w końcu. - Ruszajmy bo dopadną go sami i tyle będzie z waszej pierwszej inicjacji.
Gdy dotarli na miejsce wokół unosił się odór zgnilizny. Dopiero po chwili go zauważyli, wcześniej widok zasłaniała im skalna kolumna. Pomiot Chaosu. Trzy tuziny potwornych macek, kłów i oczu. W tym momencie zajęty pochłanianiem zabitego dzika.
Gambaatar dał włócznią znak wojownikom po drugiej stronie. Ruszyli. Bez żadnych bitewnych okrzyków. Cicho i szybko. Jak wiatr. Spadli na bestię wszyscy naraz, ale dużo to nie zmieniło. Musiała ich wyczuć już wcześniej, bo w ostatniej chwili ryknęła z dwóch gardeł i usunęła się szarżującym z drogi.
Potem była rzeź i nawoływanie pomocy.
Chłopak nie pamiętał. Spadł z konia jakoś na początku. Spadł z konia! Chociaż jeździł od kołyski, codziennie. Hańba, którą trudno zmyć. Przez ten głupi wypadek nie zdążył pomóc swojemu bratu w broni. Głupi Imbawe myślał, że jest obok i chciał uderzyć z dwóch stron tak jak ich uczyli. Wysadziło go z siodła, ale żył kiedy bestia podpełzła i wyrwała mu kręgosłup.
Nie! Nie! Nie!
Chłopak zamknął oczy.
* * *
- Zabili pomiot, ale paru zginęło. W tym jego ojciec i chłopak będący bratem w broni. - Wiedźma odwróciła wzrok. - Nikt nie chciał go przygarnąć. Nie po tym jak stchórzył i spadł z konia. Został sam.
Wojownik dojadł dokładkę zupę, później wylizał miskę. Staruszka potrzebowała czasu, żeby przywołać tamte dni.
- Ja zauważył w nim coś więcej. Pierwotny gniew na samego siebie i świat. Furię, która rozrywała go od wewnątrz. Potencjał.
- Więc przyjęłaś go na ucznia?
- Najpierw na pomocnika. Zmywał gary, nosił wodę, rąbał drewno, pilnował koni. Droga wojownika miała zostać przed nim zamknięta. Nie miał w sobie mocy. Wtedy nie. Tylko ten gniew. Słyszałam jak po nocach w samotności się modlił. A bogowie odpowiedzieli. Zawsze odpowiadają zagubionym duszom. Uwolnili ten potencjał. Podczas jednej z modlitw przybyli. Nie uśmiechaj się głupi! Widziałam. Cała czwórka. To zwiastuje kłopoty, pomyślałam. Co dziwne nie kłócili się. Dali chłopcu...coś.
- Moc?
- Nie ta uwolniła się dopiero po roku. Późno, ale słyszałam o starszych przypadkach. Oni dali mu determinację. Pracował pilnie. Nie odpowiadał na śmiechy i zaczepki. Nauczył się nienawidzić w głębi serca i wykorzystać to do zwiększenia własnej siły. Potem obudziła się w nim magia i wzięłam go na ucznia. - Zagapiła się gdzieś w ciemny kąt chaty. - Uczył się pilnie. Studiował arkana. Słuchał z przejęciem o bogach, nie tylko czwórce ale i innych – młodszych i starszych. Im dłużej ze mną był tym szybciej plemię zapominało o jego przewinieniach. Stał się niezbędny, w końcu wiedzieli, że jestem stara i umrę albo zechcę osiedlić się gdzieś na stałe. A oni wędrowali i potrzebowali magii. Gdyby nie ja Pustkowia dawno by ich pochłonęły.
- Gdy skończył piętnasty rok, wódz poprosił by pojechał na wyprawę z wojownikami. Rządził od niedawna potrzebował czegoś co umocni jego władzę, szczególnie, że przegraliśmy już dwie wojny z sąsiadami. Chciał więc ruszyć na północ. Półroczny rajd taki jak ten z którego ojciec wrócił z dzieckiem i niesamowitymi historiami o matce. Połowa wojowników plemienia. Wielkie ryzyko albo wielkie łupy.
- Pojechali. Pozwoliłam bo wiedziałam, że sobie poradzi. Był już silniejszy ode mnie. Gdyby miał choć trochę dyscypliny osiągnąłby wiele. Słyszałam, że wytropili, tam na północy, trzy trolle wielkie jak olbrzymy, zabili i zrobili z ich skór zatrzymujące wszelkie zimno, szałasy. Słyszałam jak wpadli w pułapkę mistrzów myśliwskich Avagów i uciekli pod zasłoną magicznej mgły. Słyszałam, że zabili po całonocnym pojedynku czempiona i jego maga. Słyszałam, że spalili wiele tuzinów wiosek i tyle samo ocalili przed bestiami. Słyszałam, że odwiedzili mroczne kuźnie pełne lawy i krwi. Że spotkali niejednego wybrańca i demona. A przywieźli ze sobą dziesięć razy tyle opowieści. Czułam dumę, słuchając. - Przerwała musząc zaczerpnąć tchu. - Po tej wyprawie wrócił odmieniony. Zwycięski, ale w głębi duszy znów ujrzałam przestraszone dziecko, które plemię wyklęło. Był na mnie zły, że zataiłam tyle wiedzy, tyle potęgi.
Widział jak zacisnęła pięści, tak że paznokcie przebiły starczą skórę. Jasnoczerwona krew pociekła na stół. Zauważył w niej domieszkę innych kolorów: żółci, zieleni, błękitu, bieli i czerni.
Ta kobieta, naprawdę była zepsuta.
- Po co chcesz to wiedzieć?
- Skoro nie wiesz, czemu mi o nim opowiadasz?
- Wiem, ale chce to usłyszeć od ciebie.
- Najpierw powiedz jak skończyła się twoja historia. Potem...może.
Wiedźma zmieniła się. Jej sylwetka jeszcze bardziej się skurczyła choć wydawało się to niemożliwe. Teraz wygląda na co najmniej sto lat, ocenił z przekąsem.
- Odszedł zamieszkał we własnym szałasie. Miał za przyjaciela wodza, nie mogłam nic zrobić. - Jej wzrok też się zmieniał. Gubił się. - Potem był najazd Khazagów.
* * *
Śmiał się gdy wypalali mu gwiazdę chaosu na ramieniu. Bo czemu miał się bać? To był symbol potęgi, ostatecznej zemsty i wywyższenia.
Symbol błogosławionych.
Wraz z nim nadszedł ogień i śmierć. Jeźdźcy wpadli między szałasy nagle nie dając mieszkańcom czasu na przygotowanie. W ruch poszły włócznie, łuki, szable, pałasze, arkany, topory i maczugi. Znajomi, przyjaciele ginęli zarąbani, starając się zorganizować jakikolwiek opór.
Wyczuł w powietrzu. Ślad nieznanej magii. Chociaż nie. Znał ją, znał całym sobą. Całe Pustkowia wręcz nią emanowały. To była moc Mrocznych Potęg. Zaryczał z wściekłości, zdradzony przez tych którym jeszcze chwilę temu ofiarowywał wiarę i służbę. Złość dodała sił, złość na wrogów: bogów i ludzi.
Wpadł między konnych, po drodze chwytając za leżący obok trupa topór. Trzech zostało zarąbanych zanim zdążyli unieść broń. Krwawy szał całkowicie go pochłonął. Mimo swojej mniejszej od współplemieńców masy, niepozornych rozmiarów które były powodem wielu niewybrednych żartów, stał się tornadem zniszczenia. Każdy kto wszedł mu pod topór ginął. Siły zaczęły go powoli opuszczać w końcu nie był szkolony do dłuższej walki. Był czarownikiem. Zaczerpnął mocy wzmacniając się ponad przeciętność. W tej chwili czuł się jak wybraniec, prawdziwy niszczyciel. Nieśmiertelny.
Zatrzymał go dopiero tuzin zbrojnych wokół i ciężka pałka spadająca na głowę.
Wizje przyszły nie wiadomo kiedy. Pole bitwy. Rozczłonkowani ludzie. Krew jest dosłownie wszędzie, pokrywa ziemię i nawet nieba ma jej kolor. Kruki latają ponad, czekając na swoją kolej. Podąża tą ścieżką śmierci, szukając tego, kto go przyzwał. Wreszcie znajduje. Śnieżnobiały jeleń zupełnie niepasujący do tego miejsca przebiega mu drogę.
„Chodź” odzywa się głos w jego głowie „lub gnij jeśli tego właśnie pragniesz”.
„Nie” słyszy własny drgający głos „ Jeszcze nie wybrałem. Nie odchodź”.
Podąża za nim. Goni, błagając w duszy by nie zniknął mu z oczu. Znajduje kolejną polanę, kolejne trupy. Niedźwiedź stoi pośrodku.
Kłania się zwierzęciu. Wiedźma nauczyła go wiele. Wystarczająco wiele, by rozumiał, że to duchy lub bogowie ale inni od czwórki. Pierwotni. Niedźwiedź odpowiada rykiem. Kładzie łapę na ramieniu chłopaka gdzie lśni wypalone znamię.
Nie! Wyrzeka się tego!
Znów pojawia się jeleń. Oba zwierzęta wydają się zadowolone.
Wtedy na polanę wypada byk. Jest wściekły i ta wściekłość aż od niego bije. Niedźwiedź ściera się z nim. Walczą, a żaden nie ma zamiaru się poddać. Biały jeleń patrzy na to beznamiętnie jak realne zwierzę.
Chłopak nagle rozumie. To nie on tu panuje. To niedźwiedź. Jeleń jest tylko gościem i ostatecznie nie podoba mu się to tak bardzo jak myślał. Byk jest intruzem wdarł się nagle, nieproszony, więc jeśli trzeba to go wyrzucą. Ten pojedynek uświadamia chłopakowi jak mało znaczy.
To kończy wizję.
Później budzie się zlany potem, a towarzysze chwalą jego męstwo. Został bohaterem pomimo że wielu dziś zginęło.
Czas na żałobę nadejdzie w odpowiednim momencie. Gdy przepiją co trzeba i zabiją kogo trzeba.
* * *
- I znów wydawał się inny. Cichy. Gdy kazali zabijał, leczył albo służył radą. Lecz stracił ten błysk, który podarowała mu czwórka. Stracił cel. Widziałam, że się zagubił, ale moja rola się skończyła. Tak zdecydowali bogowie.
- Czwórka.
- Nie. - Usłyszał odpowiedź i wiedział, że z tego źródła więcej nie wyciągnie. - No a potem było wielkie trzęsienie. I głód, taki po którym połowa okolicznych plemion zniknęła, wchłonięta przez silniejsze. Plemię postanowiło ruszyć na żyzne południe bo podobno w murze pojawiła się wyrwa i szybki rajd ma szansę przemknąć. Byli bardzo pewni siebie. Więcej ich nie ujrzałam.
Wojownik podziękował. Szczerze. Mimo, że tamta była jedynie plugawą heretyczką. Jednak dała mu zupy i powiedziała co wie bez tortur choć domyśliła się przecież kim był.
Wygląda na to, że trop dopiero się zaczął.
Wyszedł zakładając charakterystyczny, okrągły kapelusz. Zapalił jedno z tych nowych, krasnoludzkich, kieszonkowych urządzeń na czarną wodę i rzucił za siebie. Chata wiedźmy zbudowała ze słomy i drewno od razu stanęła w ogniu. Wykonał znak młota i odszedł nie spoglądając za siebie. Duchy zabitych zdążą jeszcze go odnaleźć.

2
Krew, jego krew kapała na posadzkę, powiększając czerwoną kałuże. Rozcięty i owinięty jedynie kawałkiem, przesiąkającej teraz, tkaniny, bok palił niemiłosiernie. Podobnie jak strzaskane żebro i przeguby z zaciśniętymi na nich kajdanami. Dodatkowo dokuczało wysuszone gardło domagające się choćby kropli wody.
Słowem, Baastan Inklimenchin z plemienia Yusaków musiał się skupić żeby zachować w miarę spójny umysł. Wydarzenia ostatniego miesiąca gnały mu pamięci jak szalone wzajemnie się mieszając i dezorientując chłopaka.
Najpierw oczyścić umysł. Wyodrębnić ból i rzucić go w otchłań podświadomości. Nauki nie poszły w las. Baastan znalazł chwilę spokoju pośród huraganu tu, w swoim wnętrzu. Obrazy powróciły ale już poukładane. Głód. Szaleńcza wędrówka na południe razem z wieloma innymi bandami z sąsiednich plemion. Wszyscy wiedzieli czym skończył się ostatni szturm na Mur. Nie dbali o to. W końcu chodziło o przetrwanie ich bliskich. Yssoy ich wódz po niedawnej bitwie i rzezi pogrążył się w własnym szaleństwie. Poza dwoma nałożnicami nie pozwalał nikomu dawać mu żadnych rad. Na szczęście były one zbyt głupie i rozpieszczone by go wykorzystać. Inaczej plemię szybko by upadło lub wybrało nowego przywódcę. W takiej sytuacji nie mogli nic poradzić. Yssoy nadal pozostawał najsilniejszym z nich.
Pod Murem koczowało już wiele band tworząc jeden wielki, niezbyt zorganizowany obóz. Co jakiś czas wybuchały waśnie między dawnymi wrogami, ale raczej bawiono się razem niż walczono. Nie bez powodu. Tworząca się armia miała wodza, który ją spinał i nie dawał rozejść się na wszystkie strony. Czempion Mrocznego Księcia Auigii Sirikava miał plan zgnieść potęgę Cesarstwa Smoka na kawałki. Jego siły rosły, a on czekał choć wiedział, że każdy dzień zbliża moment gdy Wielki Mur zostanie odbudowany. Bo wyłom rzeczywiście istniał. Trzęsienie nieważne czyim było dziełem: przypadku, bogów czy magii, ale wsparło dążenia Sirikavy i dało mu szansę, która może nie powtórzyć się przez następne sto lat.
Dzień za dniem ludzi przybywało, a czempion dopracowywał plan ataku.
W końcu stało się. Zagrały trąby, bębny i świstawki. Wzniesiono sztandary ozdabiane czaszkami, paskami skóry zarówno zwierzęcej jak i ludzkiej, a nawet potężnymi artefaktami jak Oko Strachu na osobistym proporcu wodza. Horda ruszyła.
Muru broniły doborowe oddziały, ale było ich znacznie mniej od potoku Kurgan. Posiłki wysłane przez cesarza nie zdążyły dotrzeć. Auigii dopracował wszystko ze szczegółami.
Najpierw uderzyły psy. Plemiona zbyt dzikie lub pogrążone w zbyt wielkim szaleństwie by dało się je prawdziwie kierować. Ich masa została zepchnięta, ale cathayczycy ponieśli straty jakich chciał Sirikava. Krew ludzi smoka splamiła granicę Pustkowi. Moc potęg zadrżała z przyjemności.
Kolejne uderzyły oddziały lekkiej jazdy. Głównie myśliwi, którzy pozbawieni naturalnej zwierzyny zadowolili się ludźmi. Banda Yssoya do nich należała. Arkany i strzały świszczały w powietrzu. Kurganie wykonywali pozorowane szarże i wycofywali się zgodnie. Nie im stawać przeciwko doborowej ciężkiej piechocie. Ich ataki zmęczyły i wykrwawiły przeciwnika. Tu i ówdzie zaczęły pojawiać się drobne wyrwy. Czyżby Auigii cieszył się taką łaską bogów, że głównodowodzący padł w pierwszej szarży?
Odpowiedź nadeszła wraz z trzecią falą bestii. Osobisty czarownik i czarownica czempiona otworzyli wyrwy do komnat ich pana i na polu bitwy dało się słyszeć śmiech demonów towarzyszących schwytanym ogarom, trollom i pomiotom. Cathayczycy nie oddali pola. Pozwolili przeciwnikom wedrzeć się w ich szeregi po czym je zamknęli, odcinając od posiłków. Lekka jazda i łucznicy obrońców osłonili ciężką piechotę przed kontratakiem.
Mieli dowódców i nie byli tłumem zastraszonych chłopów jak rozpowiadano w obozie.
Niestety dla nich, dało to Auigiemu czas na przygotowanie kolejnej części planu. Na przedpolu rozstawiono dwa kupione od dawi zhar działa piekieł. Potężne ogniste pociski rozorały szeregi gwardzistów. Za nimi uderzyła ciężka jazda z samym czempionem, a wraz nią te bandy które miały jeszcze siłę na walkę. Dwie armie starły się chrzęstem. Szeregi cathayczyków topniały, morale zawisło na ostrzu noża. Kurgan było więcej i mieli świeże obwody. Walka trwała długo.
Jednak tuż przed tym kiedy cesarstwo smoka prawie przegrało, ujawniła się największa słabość armii chaosu. Niespójność. Pojedyncze bandy wyrąbywały sobie drogę przez wyłom i zostawiało walczących. Wiedzieli, że zdobycie Muru będzie chwilowe i cesarstwo zaraz go odbije. Chcieli więc wykorzystać okazję i zagrabić sławetne bogactwa Cathayu, po czym uciec do czekających rodzin. W godzinie triumfu Auigii został sam.
Śmiech Mrocznych Potęg słychać było jeszcze wiele godzin od chwili gdy jego głowę zatknięto na pikę i powieszono nad wyłomem.
Wtedy uciekli jak większość. Jego plemię się przedarło. Spełniło marzenia. Dostało się do Cathayu. Nikt nie pomyślał, że droga powrotna będzie potem zablokowana. Fakt spalili parę wsi. Zdobyli tony jedzenia i łupów. Cóż z tego skoro zostali odcięci między armią wysłaną na pomoc a samym Murem?
Yssoy zamknął się z nałożnicami w jakieś chacie i kazał nam czekać aż się namyśli. Tej samej nocy podpalił budynek. Opętany głupiec. Obowiązek dowodzenia spadł na Baastana jako plemiennego czarownika. Chłopak wiedział jednak, że ma zbyt małe doświadczenie.
Finalnie to nie była chyba nawet jego wina. Dopadli ich podczas obławy, wyjątkowo dobrze zorganizowanej. Mała bitwa byłą szybko i zacięta.
Czemu więc jeszcze żyje? Po co cathayczykom kurgański jeniec?
Odpowiedzi przyszły po jakimś czasie, nie wiedział już czy po dniu, czy godzinie. Dwóch strażników zaciągnęło Baastana do innego pomieszczenia przypominającego poprzednią celę z tym wyjątkiem, że stał tu stół i parę krzeseł oraz stojak na broń. Stróżówka. Na środku pokoju stała kobieta – Baastan aż wstrzymał oddech na jej widok – jej szaty wprost emanowały blaskiem pięknego, słonecznego dnia. Kilka warstw przewiewnego, białego materiału podkreślało odpowiednie kształty, jednocześnie nic nie odsłaniając. Dama kucnęła, chwyciła chłopaka pod brodę wbijając w nią długie pomalowane na czerwono paznokcie. Jej spojrzenie spod woalki dosięgło jego wzroku. Uśmiechnęła się.
- To plugawy czarownik, pani. - Strażnik wskazał dwimerytowe kajdany. - Do tego dzikus. Jaki pożytek z takiego niewolnika?
- Och kapitanie, barbarzyńcy z północy zawsze są w cenie. Jego moc będzie smaczkiem. Niestety nie łapią się za dużo magów, a szkoda. Ich starcia byłyby cokolwiek widowiskowe.
Żołnierz przystąpił z nogi na nogę. Widać było, że niezbyt się zgadza z kobietą w bieli, ale cóż miał zrobić. Jej pozycja nie pozwalała mu się sprzeciwiać.
- Biorę go. Przykuj go do reszty.
- Będzie pani musiała dopłacić za kajdany. To rzadki materiał.
- Odeśle je wam kiedy zdobędę własne. Choć obroża byłaby bardziej na miejscu.
- Pani, ale...
- Wątpisz w moje słowa kapitanie? - Spokój w głosie, ale postawa nie żartowała. Domagała się posłuchu. - Ja zawsze spłacam długi, pamiętaj. Dom Wojny nie będzie wyjątkiem. Przeciwnie. Mogę zapewnić, że dośle wam prezent. Zadowolony? - Oczy ledwo dostrzegalne spod woalki, zaczęły niemal lśnić gniewem w mroku. - A jeżeli jeszcze raz zwątpisz, karzę twoim zwierzchnikom cię wybatożyć.
* * *
Wędrówka była ciężko. Mijali pola na których wieśniacy uprawiali drobne, białe ziarenka. Głód ściskał ich żołądki, ale musieli wytrzymać do wieczora. Wtedy dostaną swoją porcję szczyn – ryżu jak nazywali drobinki cathayczycy i zmielonych ziaren zalanych wodą. Po kolacji żołądek się wykręcał i trzeba było uważać, żeby nie zwymiotować życiodajnej papki. Bez niej padano w połowie drugiego dnia.
Jednak najgorzej wspominał sny. Znów był na Pustkowiach gdzie niebo było znajome, rdzawe, a nie błękitne i oferujące wieczny pokój. Widział swoje plemię zdychające z głodu i duchy zwierząt otaczające ludzi. Coś mówiły, ale Baastan był zbyt zmęczony by zrozumieć. Potem nadciągała czarna fala i pochłaniała wszystko.
Chaos.
Nawet tu pośrodku cesarstwa nie mógł się odczepić. Bogowie wybrali sobie czarownika na swego pionka i nic im nie stało na drodze. Poza jego własnym uporem, rzecz jasna. Ale nawet on musiał w końcu ulec.
Karawana złożona była z tuzina północnych niewolników i pilnujących ich żołnierzy w żółtych mundurach z symbolem jakiegoś ptaka o podłużnych nogach. Wędrowali szybkim tempem, ale krajobraz pozostawał taki sam. Jednostajność dokuczała, miało się wrażenie jakby człowiek nie przeszedł tych mil.
Drugiego tygodnia pojedynczy więzień próbował uciec. Strażnicy nie dali mu szansy. Zginął, stratowany pod końskimi kopytami. Po wszystkim dowódca stanął przed resztą. Jego twarz nie wyrażała niczego.
- Nie będzie litości. Wiemy jak jesteście niebezpieczny, więc przy pierwszych odznakach buntu umrzecie. Zrozumiano?
Nie poczekał aż potwierdzą. Trudno się dziwić. Większość z zdań mieszanym wspólnym i cathayskim niewiele zrozumiała. Baastan miał szczęście, że jego nauczycielka uznała te języki za istotne. Powtarzała, że Cesarstwo Smoka leży tak blisko, że plemię prędzej czy później wyruszy na jakiś rajd na nie. Miała jak zawsze rację. Chłopak uśmiechnął się smutno do swoich wspomnień.
Po trzech tygodniach, według jego obliczeń, dotarli do miejsca przeznaczenia. Pałac, bo to musiał być pałac, wyglądał majestatycznie. Osadzony na brzegu góry był naturalnie chroniony z dwóch stron. Zbudowano go w ten sposób by górował nad całkiem sporą wioską. Za kamiennym murem przykrytym trójkątnym daszkiem, rozciągał się plac przed właściwym budynkiem mieszkalnym. Ten zbudowany był na planie prostokąta w tym samym egzotycznym stylu co reszta, otoczony czterema wieżami, po jednej na każdy wierzchołek. Baastan zauważył cztery piętra każde otoczone zadaszonym balkonem. Kurgan spodziewał się, że na tyłach znajduje się gigantyczny ogród tak uwielbiany przez mieszkańców południa. W oko rzuciła mu się kruchość całej konstrukcji, choć spodziewał się, że to tylko wrażenie mające zmylić ewentualnego najeźdźcę. Najbardziej jednak przejął się widokiem silnego garnizonu stacjonującego przecież w centrum ogromnego kraju. Co najmniej trzy tuziny żołnierzy stało na widoku, a jeśli dodać to tego odpoczywających zmienników, musiała być ich w pałacu przynajmniej setka.
Kobieta w bieli wyszła im na spotkanie. Towarzyszyła jej drobna, młoda dziewczyna ubrana w bogato haftowane ciemno żółte kimono. Czarne włosy upięła w kok, trzema szpilami długości bełtów. Niewinna twarzyczka z normalnymi na wschodzie świata, skośnymi oczami, nie wyrażała w stosunku do niewolników ani współczucia, ani pogardy. Baastan nie mógł zaprzeczyć, że była piękna na swój ucywilizowany sposób. Długo nie mógł wymazać jej widoku z pamięci. Później było już to niemożliwe.
Kobiety przeszły przed szeregiem, oglądając każdego mężczyznę po kolei. Ta w bieli szeptała wtedy coś do młodszej, która wiernie przytakiwała. W końcu stanęły przed Baastanem. Starsza pochyliła się chwytając brodę czarownika i uśmiechając się tajemniczo.
- Ten będzie dla nas wielce przydatny.
- Skąd ty wiesz takie rzeczy. - Czarnowłosa wyglądała na szczerze zainteresowaną, ale yusak nie miał pojęcia czy w tym przypadku chodzi o niego, czy o odpowiedź na pytanie.
Jej towarzyszka tylko się zaśmiała. Ruszyły dalej i młodsza znów się o coś spytała. Baastan nie dosłyszał co, ale kobiety wróciły do niego. Zamaskowana rzuciła do dowódcy straży:
- Zabierz go do kowala. Obręcz z dwimerytu powinno być już gotowa. I pod żadnym pozorem nie zostawiajcie go bez niej!
- Bez urazy pani Xingam, ale służę tu już dwadzieścia lat, po czterech latach na Murze. Potrafię poradzić sobie z dzikimi czarownikami. Wstawaj. - Krzyknął do ucha Baastanowi, brutalnie podnosząc go z klęczek i popychając przed sobą.
Tak został niewolnikiem rodu Xingam.
* * *
Drugiego tygodnia przedpołudniowej pracy w magazynach i popołudniowych lekcji cathayskich manier oraz zwyczajów, odwiedziła go ubrana w biel kobieta. Baastan już wiedział kim była. Daleka znajoma albo krewna samego Cesarza, która poślubiła owdowiałego szlachcica z podupadającego rodu. Wkrótce Xingam zbliżyli się bliżej pałacu niż byli kiedykolwiek, a ich pozycja urosła niepomiernie. Amai była dobrą żoną, choć wszyscy wiedzieli że owinęła sobie pana wokół palca, a nawet macochą – czarnowłosą okazała się Mei Xingam, jedyną dziedziczką rodu.
Sam po przyjeździe zdziwił się niepomiernie kiedy kazali się mu uczyć. Miał stać się niewolnikiem domowym – a tacy musieli znać co najmniej podstawy etykiety i języka. Przez swoje pochodzenie szło mu ciężej niż uczącym się z nim dwóm nipponkom. Ale praca na roli czy w kopalni byłaby marnowaniem jego zdolności magicznych.
Pierwszego dnia uznał, że nie warto, że nie powinien okazywać posłuszeństwa. Odmówił. Pobity przespał się na gołej podłodze swojej celi. Znów przyśnił mu się niedźwiedź i wtedy, właśnie wtedy go rozpoznał. Ursus, wiedźma opowiadała o nim. Dawno temu przed Chaosem to on pilnował nas na stępach. Zanim jeszcze Pustkowia je pochłonęły. Zapłakała wtedy, a prawdziwe łzy spływały staruszce po policzkach. Teraz stał przed nim. W sennych majakach, ale Baastan był pewien, że jest realny. Przybył do jego wizji by go pokierować. Zdziwił się niepomiernie kiedy bóstwo, bądź co bądź wolności ukazało się w łańcuchach. Niedźwiedź był spokojny kiedy jakiś kobieta – nie, to raczej mara – karmiła go, myła i kazała rozrywać przynoszone zwłoki. Wizja urwała się nagle i chłopak obudził się nie będąc pewien czy dobrze zrozumiał przekaz. Odtąd jednak posłusznie uczył się etykiety. A z nią poznawał ciemiężycieli.
Kiedy więc przybyła Amai domyślił się, że czeka go więcej niż tylko usługiwanie w dworze lub przenoszenie worków w magazynach. Kobieta przerwała nauczycielowi w połowie i kazała Baastanowi iść za sobą. Wyszli z przybudówki dla służących w dworze niewolników i ruszyli ku okrągłej drewnianej konstrukcji niewidocznej na placu wjazdowym. Arena gdzie Xingami organizowali krwawe walki ku uciesze okolicznej szlachty. Pani uśmiechnęła się spod woalki, której nigdy publicznie nie zdejmowała.
- Jesteś czarownikiem, - powiedziała. - a to obręcz Aki. - Pokazał dwimerytową obrożę na jego szyi. - Działa inaczej niż normalne kajdany. Blokuje twoją moc, ale też możemy ci ją dawkować. A dokładniej ja jako właściciel. Tam na arenie zapewne bez niej umrzesz. Na tym etapie trafiają tam tylko najlepsi gladiatorzy, który rozniosą cię w pył w bezpośredniej walce.
Trudno było się z nią nie zgodzić. Nie bez powodu cathayczycy nadali mu imię Gii Yi czyli „chucherko”. Podczas rajdów udało się mu trochę zmężnieć, ale wciąż pozostawał wątły. Nienawidził tego.
- Nie zawiedź mnie Gii Yi. - kontynuowała. - To ważne. Musimy pokonać reprezentanta Layosów albo wszystko przepadnie. Tak jak nasi dotychczasowi czempioni. - Spojrzała na niego inaczej, tak jakby studiowała jego duszę. Może rzeczywiście tak było. - Wiem, że możesz to uczynić. Zaszczyty cię nie ominą. Porażka to śmierć. Możesz wybrać sobie broń.
- A pancerz? - spytał po przejrzeniu wskazanej kupki stali.
- Walczycie w skórach lub nago jak podobno na Pustkowiach.
Zaśmiała się ironicznie widząc jego minę i odeszła. Został sam w przedsionku areny, ale wiedział, że ucieczka nie wchodzi w grę. Tak mógł zdobyć zaufanie rodu i wykonać plan Ursusa.
Chyba.
* * *
Wybrany topór ciążył w dłoni. Baastan odetchnął. Wkrótce.
Bęben uderzył rozpoczynając walkę.
Co ja tu robię. Zwykle byłem w drugiej, a nawet ostatniej linii. Jestem czarownikiem leczę, udzielam rad i przewiduję, a nie kurwa zabijam. No dobra czasami się zdarzało.
Czas jakby zwolnił. Chłopak zamknął oczy, wsłuchując się w bicie serca. Potem wyczuł szum mocy wreszcie będącej w zasięgu.
Spojrzał na przeciwnika w momencie gdy tamten się zamachnął.
Rój widmowych kruków pojawił się w ostatniej chwili zatrzymując i więżąc wrogi pałasz. Baastan uskoczył spod ciosu i sam ciął, chcąc zakończyć walkę jednym ciosem. Drugi kurganin nie był jednak byle chłystkiem. Z łatwością zszedł z linii uderzenia, puszczając broń, ominął nieporadną paradę i z całej siły walnął czarownika w pysk.
Baastan zachwiał się również puszczając topór. Stali tak oboje bez broni i patrzyli na siebie groźnie. Wokół krzyczał tłum. Yusak wypatrzył loże gdzie siedzieli członkowie rodu Xingami. Przesunął wzrokiem po Amai, jej mężu i zatrzymał się na Mei. Była tak piękna. Rozwiane włosy powiewały na wietrze. Przyglądała się uważnie starciu ze śladową ilością strachu. Właściwie to nie walce, ale jemu. Chyba, że miał paranoję.
Poczuł zastrzyk adrenaliny. Znów wchłonął moc, czując blokadę. Bez niej zgniótłby przeciwnika kiwnięciem palca! Teraz musiał radzić sobie inaczej. Przesunął energię do pięści.
Zbliżyli się do siebie, krążąc niczym wilki. Rzucili się do przodu niemal jednakowo. Ale to cios Baastana miał wystarczającą siłę. Drugi kurganin upadł martwy po drugiej stronie areny z rozbitą głową.
Chłopak odetchnął, wypluwając krew.
* * *
- Szybko zakończone, ale skuteczne. - Pochwaliła Amai. - Potrzebujesz czegoś? Jedzenia? Niewolnicy na noc?
Baastan pokręcił głową. Biała pani pogładziła go po ramieniu.
- Szkoda. Potrafię być hojna dla kogoś kto potrafi wygrywać kiedy trzeba.
Odeszła szeleszcząc suknią.
Czarownik zamknął oczy. Kim się stał? Z marionetki Chaosu w pionka na usługach cathayskich możnych. Gdyby nie odcięła wcześniej dopływu magii, zabiłby Amai bez wahania. Tak, pozbawiony mocy, czuł się słaby i pusty.
Naprzeciwko usiadła Mai. Nawet nie słyszał kiedy weszła.
- Opowiedz mi o sobie. - Poprosiła. - I o Pustkowiach. Czy naprawdę są takie straszne?
Wbrew sobie opowiedział. Wbrew temu, że zabiłby ją gdyby czuł magię. Choć w jej przypadku pewnie mógłby się zawahać.
* * *
- Naprzeciwko sobie staną dziś: Lawa od rodu Chani oraz Gii Yi reprezentujący gospodarzy!
Baastan uderzył szybko. Przez parę miesięcy i kilkadziesiąt walk zdołał już wprawić się we władaniu bronią. Przynajmniej tak myślał.
Nippończyk, którego wystawili oponenci, stał niewzruszony kiedy czarownik wzmocniony mocą uderzył. Klingi spotkały się tuż przy ciele wyspiarza, ale Baastan już wtedy wiedział, że nie zdoła przebić się przez obronę, że to wyższa liga. Mimo to próbował. Atakował raz za razem, starając się być coraz sprytniejszym. Nippończyk tylko parował jakby ze znudzeniem.
W końcu skontrował, a kurganin jedynie instynktowi zawdzięczał życie. Szczęśliwie wykonał unik w odpowiednim kierunku chociaż przeciwnik jawił się jaką rozmazana smuga. Baastan po raz setny przeklinał rezerwę mocy.
W kolejnym starciu oberwał w nogę i bok. Krew pociekła na piasek. Chłopak z trudem oddychał. Wytrzymał jeszcze dwie konfrontacje, wychodząc z nowymi ranami. Tracił coraz więcej krwi. Przed oczami stanęły mu mroczki. Stał na nogach jedynie dlatego, że wciąż czerpał z wiatrów.
Ktoś upuścił żółtą szarfę na arenę. Mai.
Furia nadeszła nagle jakby zawsze mu towarzyszyła. Nie zginie tutaj. Jego przeznaczenie czeka gdzie indziej. Czerwień przesłoniła mu widok.
Później opowiadali, że zarąbał nippończyka jak zwierzę w rzeźni, nie zważając na własne rany. Sam nie pamiętał wiele: gigantyczny gniew, żądza mordu... i wrażenie, że to nie on.
* * *
Koszmar przyśnił się mu po tamtej walce. Stał pośrodku pola bitwy. Wszędzie ciała: ludzi i demonów, elfów i krasnoludów, cathayczyków i kurgan. Splunął, ale jego ślina miała kolor krwi i rdzawego nieba.
Wyczuł przed sobą zagładę światów w czystej postaci.
Uciekł, bo wiedział gdzie jest. Czyja to domena. Khorn go dopadł. Nie tu, ale wtedy na arenie.
Kiedy się obudził, przez tydzień czuł w ustach smak krwi i zapach świeżych zwłok oraz woń pożarów.
* * *
Nalegał, że potrzebuje nauczyciela walki, więc po miesiącu mu go załatwili. Skoro miało to pomóc wygrywać pojedynki i otrzymywać mniej ran to czemu nie. Prosił o najlepszego. Prawdziwego mistrza miecza.
Dlatego kiedy zobaczył łysego staruszka w kimono z bielą na oczach, poczuł się oszukany. Mężczyzna chyba wyczuł jego rozczarowanie, bo zdzielił go laską i powalił w ciągu połowy oddechu, po czym stanął nad chłopakiem uśmiechając się życzliwie i w międzyczasie dociskając sandał na jego gardle.
- Zasada numer jeden. Zawsze bądź gotów walczyć o życie, nieważne czy czempion, czy mizerny goblin.
- Ty raczej jesteś w tej pierwszej kategorii - powiedział, łapiąc oddech kiedy staruszek ściągnął nogę. - mistrzu.
- Możliwe. - Po czym dodał po chwili. - Jestem mnichem od dawna, synu. Walczyłem jeszcze dłużej. Całe życie. Nigdy jednak nie szkoliłem barbarzyńcę z pustkowi, w dodatku czarownika. Sądzę, że może być ciekawie.
* * *
- Parada, głupcze! Pamiętaj o paradzie! Źle! Jeszcze raz.
- Znowu? Może chwila przerwy?
- Ha! Niewolnik z północy prosi ślepego starca o przerwę? Myślałem, że wyniosłeś z Pustkowi więcej witalności. A teraz powtórz, tym razem poprawnie.
* * *
- Wolność unosi się nad nami niczym cień, tylko czekający na moment słabości. Potem hyp i ucieka. Rzadko da się coś na to poradzić. Chyba tylko dać się zabić. A człowiek instynktownie broni się przed takim wyborem.
Siedzieli na wzgórzu, a zachodzące słońce ostatnimi promieniami przyjemnie grzało im plecy. Przed nimi rozciągał się widok na dolinę: góry, dwór, arenę, wioskę i trakt wzdłuż pól ryżu za nią. Mai mówiła, bawiąc się dmuchawcem.
Ostatnio często brała go na takie wyprawy jako osobistego służącego i strażnika. Nie wiedział jak uzyskała zgodę do wyruszania tylko z kurgańskim niewolnikiem. Nie mieli żadnego dowodu jego lojalności.
A mimo to siedział spokojnie i słuchał łapczywie jej głosu. Oczy wodziły za poruszanymi wiatrem, kosmykami kruczych włosów. W głębi czuł nieodpartą potrzebę żeby ich dotknąć. Hamował się chyba jedynie przez zmęczenie po morderczym treningu i wspinaczce. Ręce tak go bolały, że wolał się nie ruszać.
Mai odgarnęła nieposłuszny kosmyk, odwracając się. Spuścił wzrok.
- Nie jesteś dzisiaj zbyt rozmowny.
- Wybacz pani. Szczerze...to jestem wyczerpany
- Mówiłam, żebyś nazywał mnie Mai. - Odetchnęła tym swoim ni to dziecięcym westchnieniem, ni to dojrzalszym zaczerpnięciem powietrza ze zmęczenia. - Powinniśmy niedługo wracać Gii Yi. Słońca niedługo zajdzie, a ty masz jutro pojedynek.
- Mhm.
- Nie walcz. - wyszeptała cicho, tak że niemal niedosłyszał.
- Co? - Ich spojrzenia spotkały się na dłużej. Żadne nie chciało zrywać tego połączenia, ale żadne nie chciało też go ciągnąć. W końcu ich oczy się rozdzieliły. - Mai, mówiłaś coś.
- To wiatr. Zdawało ci się. Podaj lepiej shaoxing.
- Przepraszam za bezczelność, ale mogę spróbować? Dotąd piłem tylko kumys.
- Nie ma sprawy. Pani Amai już dawno ci proponowała lepsze warunki. Podobno odmówiłeś.
Nie odpowiedział. Milczeli, popijając wino ryżowe. Napój był słodki i szybko uderzał do głowy. Baastan po chwili zdał sobie sprawę, że Mai się w niego wpatruje. Zamiast zaproponować powrót lub spuścić wzrok, odwzajemnił spojrzenie. Alkohol działał na jego odzwyczajony organizm coraz silniej. Krok po kroku przysunęli się bliżej.
Smakowała miodem i kwiatem bzu. Spodziewał się niewinności, ale zaskoczyła go gryząc w szyję. Potem wyszeptała mu do ucha coś niezrozumiałego. Zatonęli w trawie, a on w niej: w wiśniowych ustach, czarnych jak sama ciemność włosach, oczach niczym wiosenny stęp podczas burzy. Wrażenie jakby pierwszy raz było to prawdziwe wskoczyło do jego umysłu po czym zniknęło zapomniane.
Leżeli nadzy, zmęczeni i szczęśliwi gdy zapadł zmrok.
- Chodźmy już. - Zaproponował niechętnie, zaczynając się ubierać. - Będą cię szukać. Jeszcze oskarżą mnie o bogowie wiedzą co.
* * *
- Jesteś dzisiaj wyjątkowo nieobecny synu. To przez wczorajszą walkę? Niee, to nie to. Wygrałeś, otrzymując jedynie dwie płytkie rany. Nigdy to cię tak nie ruszało. Chodzi o coś innego... kobietę? Haa! Po twojej minie widzę, że zgadłem.
- Przecież moja twarz pozostaje kamienna, tak jak kazałeś.
- Chyba drewniana. No już jeszcze jeden układ. Wracając, jeśli chodzi o kobietę to poradzę ci jedno. Zapomnij. Jeśli ci się nie uda, pozostanie tylko ból. Wiem, że pewnie teraz jesteś szczęśliwy z nią, bo nie wyglądasz na takiego co wzdycha po kątach. Ale nadejdzie taki moment kiedy odejdzie i lepiej wcześniej zapomnieć. Chociaż nie. Nie jest to lepsze, ale na pewno prostsze.
- Nawet się nie spytałeś, jak to możliwe, że niewolnik ma romans.
- Bo to moja sprawa? Za stary jestem na pikantne szczegóły. Co to miało być!? Kontra? Chyba oszalałeś, bo ja cię czegoś takiego nie uczyłem.
- To manewr z wczoraj. Używałem go ten Yiuhun i tylko dlatego podszedł. Uznałem, że można go wpasować.
- Głupcze! Skoro zginął to żadna jego technika, nie powinna być dla ciebie wzorem. Natychmiast wróć do układu tygrysa.
- Nie jest to zbyt oczywiste?
- Nie dyskutuj. Dalej! Lewa, krok w prawo i cięcie. Jeszcze raz. Bez półobrotu stopą.
* * *
Komnaty Amai bardziej przypominały pokoje mnicha niż szlachcianki. Sprzęty były co prawda bogato zdobione, a na biurku leżały jakieś kobiece narzędzia, ale wrażenie pozostawała. Wszystko było zbyt idealnie poukładane. Jakby nikt tu nie mieszkał.
- No chodź! Zawsze chciałam zobaczyć jak ta zołza mieszka, skoro od dawna nie śpi w komnatach taty. - Baastan zatrzymał się w progu, niepewnie. - Nie martw się. Oboje pojechali do stolicy. Wrócą za parę tygodni. Teraz ja jestem tu panią.
- Myślałem, że dobrze cię traktuje.
- Niby tak, ale jest w niej coś co sprawia, że po plecach przechodzą mi ciarki. Wchodzisz czy nie?
Jej nieziemski uśmiech, sprawił że wreszcie się zdecydował. No i może jeszcze opadające ramiączko sukni.
- Naprawdę chcesz, tutaj? Przecież coś ruszymy i zauważy. Choćby ustawienie koców.
- Zwalimy wszystko na służącą. Powiedzmy na Deri?
- Czym ci zawiniła?
- Choćby tym, że spojrzała na ciebie z zaproszeniem. No chodź wreszcie do łóżka, zamiast marudzić. - zamruczała.
Jako na dobrego niewolnika przystało, nie wypadało nie posłuchać.
* * *
- Więcej cię nie nauczę. Czas znaleźć własną drogę.
- Ciekawe jak. Jestem niewolnikiem.
- Rzadko widuje niewolników, którzy mają tyle swobody co ty, znienawidzony kurgan. A drogę musi odnaleźć każdy, niezależnie od stanu. To nasze przeznaczenie i cel.
- Jak się do tego zabrać? - Staruszek roześmiał się słysząc to pytanie.
- Będziesz wiedział kiedy ją odnajdziesz. - powiedział w końcu.
- Żegnaj?
- Kto wie co zgotuje los? Ale podejrzewam, że tak. Żegnaj Gii Yi.
- Jestem Baastan Inklimenchin z plemienia Yusaków.
- Więc żegnaj Baastanie. Znajdź swoją drogę.
* * *
- Dalej Gii Yi to niedaleko.
- Nie możesz mnie nazywać normalnie? Zdradziłem ci przecież moje prawdziwe imię.
- To jest lepsze, chudzielcu. - Uderzyła łokciem w jego, już nie tak chudą, klatkę piersiową. - Ruszaj się bo nazwę cię ślimakiem.
- Z końmi byłoby lepiej. Wtedy pokazałbym ci co potrafię.
- No cóż. Mogę tylko powiedzieć: szkoda. Dobrze, że masz wiele innych zalet.
Dotarli do sadzawki. Spadał do niej wodospad, na tyle mały, że nie zagłuszał prawie rozmowy. Woda była przejrzyście czysta, a światło księżyca odbijało się w niej w niesamowity sposób.
- Znalazłam to miejsce, gdy byłam mała. Czasami się tu kąpię, żeby zebrać myśli.
- Jest coś za wodospadem? - Zaciekawił się.
- Jest wnęka, ale tak mała, że nawet ja się nie wcisnę.
Coś przebiło się przez barierę zalewając jego umysł mocą. „Nie masz wiele czasu, ale wiele dróg”. Głos był wyraźny i bardzo rzeczywisty. Baastan aż się zachwiał. Mai była już przy nim, zaniepokojona.
- Jakaś stara rana?
Trąby. Daleko, usłyszał je tylko dzięki magicznie wzmocnionym zmysłom. Niestety zbliżały się.
- Ktoś nadciąga. Nie ma przyjaznych zamiarów.
- Co? Baastan, ale...
Nie słuchał jej, pochłonięty coraz bliższą wizją. Podjazd kurgański. Tylko co do cholery, robią tak daleko? Jeśli zobaczą Mai zgwałcą ją i zabiją. Nie mogę na to pozwolić. Był sam przeciwko co najmniej dwóm tuzinom.
„Nie jesteś sam.” - Zacisnął zęby. - „Krew zawsze wraca do krwi. Jaskinia.”
Właśnie! Za wodospadem! Bez wahania wskoczył do wody przepływając jeziorko, potem pod spadającą barierą wody. Rzeczywiście na skalnej ścianie był niewielki otwór. Skupił się.
Pojawiły się nagle. Nie sądziłby ktoś inny je widział. Duchy zwierząt: jeleni, wilków, dzików, wołów, koni, ptactwa. Przybył też pojedynczy niedźwiedź. Nie było czasu na rozważania czy on to bóg. Otoczyły go, po czym wlały swoje siły. Wystarczające by pocisk przebił ścianę ukazując podłużną grotę.
- Mai! Szybko.
Dołączyła do niego i bez słowa weszła do jaskini. Odwróciła się jeszcze z pytaniem w oczach, ale pokręcił głową. Potem wrócił na brzeg. Odgłos rogów i trąb był już normalnie słyszalny. Za nimi pojawił się stukot kopyt. Baastan pochylił się nad wodą udając, że się myje.
Niemal na niego wpadli. Trzydziestu konnych może więcej. Od razu rozpoznał plemię – znienawidzeni przez yuzaków, khazagowie. Co za pech. Jeden z nich zaśmiał się na widok obręczy. Reszta wyciągnęła broń. „Zabawny się” rzucił ktoś.
Nie zdążyli. Widmowy tabun wpadł w nich rozdzielając i zabijając kilku. Kurganie zaczęli się oglądać wokół nie wiedząc co ich atakuje. Baastan wyciągnął nowiutkie, niesplamione krwią wakizashi, ostatni prezent od bezimiennego mnicha-mistrza. Duch niedźwiedzia stanął obok, wyczekując na coś. Zrozumiał. Wpuścił moc, a z nią zaprosił zwierzę. Jego siła wstąpiła w czarownika, który poczuł, że może roznieś sam cały podjazd. Wpadł między khazagów.
Rozpętało się piekło. Barbarzyńcy nie wiedzieli jak się zachować widząc swojego zniewolonego i najwyraźniej nawiedzonego ziomka uderzającego niczym rasowi, nippońscy mistrzowie miecza. Nagle i skutecznie. Co który zdołał zebrać większą grupkę kończył martwy. Wśród kurgan wybuchła panika. Jak zabić coś czego nie można dosięgnąć?
Tylko jeden wiedział. Czarownik. Zaszedł cicho przeciwnika od tyłu, poskromił broniące go tam duchy i rzucił. Włócznia wbiła się w pierś Baastana przebijając go na wylot. On jednak nawet tego nie dostrzegł pochłonięty przez ogarniającą go furię. Upadł dopiero gdy wszyscy przeciwnicy byli już martwi.
Mai znalazła go w tym momencie. Przełamała obrzydzenie na widok wszechobecnej krwi i kucnęła przy kochanku. Z oczu spływały jej łzy.
- On powiedział, że możesz umrzeć. - Zapłakała. - Weź się w garść dziewczyna! Możesz go uratować. Też o tym wspomniał.
Pobiegła do groty. Wróciła chwilę potem niosąc bukłak.
- Pij. - Podepchnęła go pod usta Baastana. - I nie waż się tracić przytomności!
- Mai? Ja...
- Pij!
Ostatnie co pamiętał to napój o smaku krwi i twarz przerażonej Mai.
* * *
- ...i sam zabił trzydziestu napastników? Niemożliwe.
- To prawda! Pokażę ciała jeśli chcesz.
- Nie trzeba ufam ci. Niestety będziemy musieli go zabić.
- Za to, że mnie uratował?
- Nie bądź głupia. Sam zabił cały podjazd nie mając dostępu do swojej magii. Nawet wyszkolony przez takiego mistrza nie dałby rady. Nie wiem co mnie bardziej przeraża: że jest wybitny w mieczu czy potrafi ominąć blokadę obręczy Aki. Cokolwiek jest prawdą jest zbyt groźny, żeby go kontrolować. W końcu się zbuntuje i powybija nas wszystkich. To kurganin. Nie mogę ryzykować bezpieczeństwa ciebie i ciągłości rodu. Jeśli to cię nie przekonuje to spójrz jak szybko jego rany się goją, to nie jest normalne!
- Nie możesz go zabić, uratował mi życie. Gdyby chciał mógłby uciec z swoimi, ale nie. Wolał mnie bronić. Pamiętaj, że ta ja podejmuje ostateczne decyzje po śmierci taty, ty możesz jedynie doradzać.
- Nie rozśmieszaj mnie. Jesteś zbyt młoda i niedoświadczona, żeby prowadzić Xingam.
- Ale ty już nie, prawda? Myślisz, że nie wiem, że moczyłaś palce w jego otruciu? Mogą cię za to ściąć.
- Uraziłaś mnie moja droga. Śmierć mojego męża jest ciosem dla nas obu. Jeśli mnie stracisz zagryzą cię te hieny. Jestem twoją jedyną sojuszniczką.
- On jest drugim. Ufam mu. Zabicie go byłoby głupie.
- Ciekawe co powiedziałby na to twój pan mąż.
- Co?
- Trochę się z tobą droczę, ale wiesz, że musisz kogoś poślubić. Bez tego nasza pozycja upadnie. Potrzebujemy mężczyzny. Sama jestem już za stara.
- I wciąż gibka jak widziałam. Niejeden by się pokusił.
- Chciałaś rządzić, więc bierz na siebie obowiązki z tym związane. - Chwila ciszy.
- Niechaj tak będzie. Co z nim?
- Jeśli uważasz, że jest potrzebny to się dostosuje.
* * *
Obudził się. Całe ciało go bolało, a klęcząca-siedząca pozycja z rękami w górze, przypomniała mu celę w której przebywał przed trafieniem do Xingam. Bogowie, to już chyba dwa lata. Gdyby tak życie dało mu odpocząć.
Kuksaniec sprawił, że otworzył oczy. Tak jak się spodziewał był w celi pod dworkiem. Tylko, że z tego co pamiętał Mai wytargowała nie zabijanie go...
Amai stała naprzeciwko, czyszcząc nóż.
- Zabawne. Próbowałam cię zabić, ale wszystko się regenerowało niczym na trollu. Jeśli tak chce los to zobaczysz jeszcze upadek swej ukochanej. Tak wiem o waszym romansie. Ten incydent w moich komnatach był idiotycznym aktem młodości, ale dzięki niemu się dowiedziałam, więc w sumie powinnam jej podziękować. - Odłożyła ostrze na stolik obok innych o różnych wielkościach i kształtach i otworzyła drzwi. - Żegnaj Gii Yi czy jak tam się naprawdę nazywasz.
Odeszła, a w Baastanie zafalowała wściekłość. Ta kobieta manipuluje Mai z łatwością. Wie to i nie może nic zrobić. Bezczynność jest gorsza niż złe działania. Skądś napłynęły nowe siły. Nie z magii, bariery działały tym razem bez zarzutu, ale z wnętrza siebie. Z tej najgorszej strony. Napiął mięśnie i kajdany pękły. Wtedy nadszedł ból i obrazy.

Stał pośród zamieci obok wysokiego, muskularnego mężczyzny ubranego w wilcze skóry. Nie czuł zimna i wyglądało na to, że jego towarzysz też nie. Milczeli tak dłuższy czas stojąc w największej śnieżycy jaką Baastan widział.
- Nadchodzi taki czas. - odezwał się wreszcie wilczy człowiek. - Gdy inni zdecydują za nas. Przynajmniej nie przypadł ci zaszczyt służenia Czwórce.
- Kim jesteś. - wielki mąż uśmiechnął się przyjaźnie, ale w jego oczach czaił się lód.
- Jestem Ulryk brat Ursusa, choć on woli się do tego nie przyznawać. Bóg zimy i wilków. Do usług. - Wykonał szyderczy ukłon dworski. - Ale nie przybyłem tutaj, by ci wszystko od początku tłumaczyć. To by było za proste. Ja jedynie przekazałem ci dar rękami ukochanej kobiety.
- Coś ty mi zrobił. - Z każdym słowem Baastan czuł coraz większy ból.

Powrócił do dworku Xingam, ale nie pod postacią człowieka. Dar Ulryka. Wilcze znamię. Z łatwością rozerwał pazurami drewniany stół i zawył.
Wyłamanie drzwi nie było w tej formie problemem. Dotarcie do komnat gościnnych przez dwie tuziny straży również.
Amai stała tam patrząc przez okno na ogród.
- Dziecię zimy. - Pokręciła głową. - Mogłam się domyślić.
- Co zrobiłaś z Maią? - Zdołał wyartykułować.
- Ja? Chyba żartujesz jestem jej matką. Sam do tego doprowadziłeś.
- Macochą.
- Mylisz się. Matka Mai umarła po porodzie to prawda – Powoli odsłoniła woalkę i ukazała zęby. - ale kto powiedział, że jestem żywa?
Sztylet w jej ręce zabłysnął srebrem i czerwienią.
* * *
Przesypał popiół z jednej ręki do drugiej. Ruina. Kolejna ślepa uliczka. Chociaż może ktoś z wioski coś wie. Człowiek w kapeluszu wyszedł ze zgliszczy areny, wracając do swojego, obładowanego tanimi świecidełkami, wozu. Pogonił konie drogą w dół.
Większość wieśniaków pochowała się po domach lub wyszła w pole. Mężczyzna zauważył tylko młodą kobietę robiącą na drutach przed chatą i najwyraźniej nie bojące się obcego. Podszedł, zagadał o pogodzie, spytał czy nie chce czegoś kupić. Dopiero potem przeszedł do właściwego tematu.
- Co się stało z panami doliny?
- Poprzednimi? Coś ich wymordowało jednej nocy. Myśmy słyszeli jedynie krzyki i ryki, więc pozamykaliśmy drzwi i okiennice i udaliśmy, że nic się nie stało. Potem wybuchł pożar i przyciągnął jakiś gapiów.
- Widzieli coś? - Wyjął z sakwy i zaczął się bawić srebrną monetą. - Kto za tym odpowiada?
- Podobno chodziło o śmierć pana podczas wyprawy na dwór cesarza. Smutna sprawa. Inni twierdzą, że rabanu narobił ten czarownik-gladiator z północy. Wymordował wszystkich albo sami zrobili to sobie nawzajem. Na jedno wychodzi. To był dzikus. Każdy taki zrobiłby to przy pierwszej okazji. Chociaż Seshu twierdzi, że kochał się w córce pana z wzajemnością. Że wyniósł ją z pożaru i zaniósł w nieznane, uprzednio zabijając macochę która otruła ojca dziewczyny dla władzy. Ale Seshu nie słuchaj. Ona nigdy nie wie jak było naprawdę.
- Dziękuję ci.- Rzucił jej pieniążek. - Czy ta Seshu opowiadała gdzie mogliby się udać?
- Nie, ale to logiczne, panie kupcze. Skoro to niewolnik to musiał uciekać z kraju. Nippon to okropne miejsce jak słyszałam, Mroczne Ziemie tym bardziej. Indem rządzą barbarzyńskie prawa i zwyczaje. Pozostaje twoja ojczyzna – Stary Świat.
- Dziękuję jeszcze raz. Udanych zbiorów.
- Niech twój handel kwitnie.
„Oby” pomyślał ironicznie „Jeszcze nic nie sprzedałem, ale Imperium? Kto wie?”. Uśmiechnął się do siebie prowadząc wóz wzdłuż ryżowych pól.
I tylko spalony dworek nie pasował do sielskiego krajobrazu.

Awatar użytkownika
MikiChol
Chuck Norris
Posty: 565
Lokalizacja: Poznań

Post autor: MikiChol »

3
Zabłądzili przez to przeklętą mgłę. „Lilia”, statek, który niedawno przystąpił do marienburdzkiej kompanii handlowej, była oczywiście przygotowana na taką ewentualność. Zapalono pochodnie na relingu. Postawiono pięciu wypatrujących na bocianim gnieździe. Ktoś zaproponował nawet rzucenie kotwicy, ale go wyśmiano, już mieli opóźnienie i mogli zastać jedynie połowę obiecanej kwoty.
Mimo tych środków ostrożności, nadal poruszali się w ślimaczym tempie właściwie na ślepo. Mario kazał stojącemu obok marynarzowi zadąć w róg mgielny. Powinni zbliżać się do wybrzeży Estalii i pojawiła się możliwość napotkania jakiś innych statków. Kapitan splunął, w myślach jednak błagając Maanana o jakikolwiek znak, że dobrze płyną.
Nagle gdzieś z przodu odpowiedział inny róg.
- Nosz kurwa, przygotować się do manewru wymijającego! Widać coś!?
- Ni cholery, kapitanie!
Po raz nie wiadomo, który przeklął mgłę i wszelkich bogów, którzy ją zesłali. Mogli skręcić albo zrobią to tamci, w złą stronę i zauważyć dopiero podczas zderzenia. Jakby tego było mało ktoś zameldował, że widzi jakby kontur brzegu. Więc w grę wchodziło też wpakowanie się na mieliznę.
- Dmij w ten róg bez przerwy. - Rozkazał. - Jeśli już nie będziesz mógł, oddaj go komuś innemu. Chcę słyszeć wycie bez chwili przerwy.
Dźwięk był ogłuszający, ale przynajmniej tamci na nich nie wpadną. Jeszcze niech odpowiedzą i sytuacja się ustabilizuje. Jednak poza własnych dudnieniem Mario nie słyszał żadnej odpowiedzi, jedynie plusk wody. Co jest, tak szybko odpłynęli?
Wstrząs zwalił go z nóg i przerwał dźwięk rogu w połowie. Jeden z majtków złapał się za wystający z gardła bełt. Kapitan odwrócił się, wyciągając szablę. Zwinna, stylizowana w egzotyczne wzory jednostka zaszła ich z rufy. Na jej proporcach i flagach majaczyły czaszki, noże i potwory morskie wszystko połączone motywem ciągnącej się krwi. Druchni przeskakiwali na „Lilię” atakując kogo popadnie. Mario wypalił w jednego z pistoletu. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Piratów było więcej i byli lepiej wyszkoleni. Zaczęło padać.
Wpadł między nich niczym huragan ostrzy. Krew i woda stały się pokładem statku. Mario miał wcześniej wątpliwości co do tajemniczego podróżnika i długim, wypłowiałym płaszczu, który zapłacił za przewiezienie z Cathayu do jednego z państw Starego Świata. Teraz te wątpliwości ostatecznie się rozwiały. To był dobry interes niezależnie od tego, że wędrowiec zapłacił jedynie kilkoma miedziakami i obietnicą. Mario zebrał resztę ludzi przygotowując się do kontrataku.
Nie potrzebnie się fatygował. Mistrz miecz, bo musiał on należeć do tego zacnego grona, sam jeden zarąbał tuzin elfów. Ich towarzysze widząc furię mężczyzny zrezygnowali wycofując się. Pozwolił im na to.
Kapitan „Lilii” podszedł niepewnie do centrum jatki. Połowa ciał napastników zdobiły pojedyncze, precyzyjne cięcia. Wystarczyły do zabicia ich. Kilku było jednak potwornie zmasakrowanych jakby byli rozciągani przez tabun koni. Mario przełknął ślinę.
- Zepchnąć ciała do morza. Dzięki. Bez ciebie byłoby krucho. - Ostatnie zdania wypowiedział do swojego pasażera.
Ten tylko skinął głową, nie przerywając czyszczenie miecza. Dziwny człowiek.
- Jesteś nippończykiem albo cathayczykiem. - Spróbował zgadnąć Mario, choć widział, że z rysów twarzy nie pasuje do żadnej z tych nacji..
- Nie, pochodzę z daleka. Bardzo daleko.
Dziwny i zagadkowy. Mimo, że uratował go i ukochany statek Mario musiał wykonać swój obowiązek i jako przykładny agent inkwizycji posłać wiadomość do Czarnego Zamku.
* * *
Akta nr 5307 część VII
Obiekt: Gii Yi Xingam (prawdziwe imię i nazwisko nieznane)
2 miesiąc obserwacji:
Nie ma wątpliwości, że cel pochodzi ze wschodu. Typowe oczy, gesty, zachowania, zwyczaje, styl walki. Nie należy jednak to żadnego narodu, z którym prowadzimy wymianę handlową. Nie ma jednak wątpliwości, że szkolił się u wschodnich mistrzów miecza. Informacja potwierdzona przez sam cel.
Obserwowany spotkał się innym obiektem Hugo Doilem. Brak powiązań. Zbieżność nastąpiła. Oba cele zaplanowały wspólną akcję.
Udaremniona.
Hugo Doil – Jeden z szefów marienburdzkiego półświatka. Pod obserwacją.
Pierwotny cel chciał skorzystać na współpracy finansowo. Zanotowany: brak funduszy. Podejrzewany, że obiekt znowu spróbuje.
Potwierdzenie. Cel próbował jeszcze raz. Napad nieudany. Cel uciekł z miasta. Obiekt Hugo Doil złapany i przesłuchany (załącznik 4). Nastąpiły komplikacje. Cel zniknął naszym agentom.

Akta nr 5307 część VIII
Obiekt: Gii Yi Xingam (prawdziwe imię i nazwisko nieznane)
3 miesiąc obserwacji:
Cel odnaleziony pod Aldorfem. Kieruje się na północy wschód. Wykryto, że podróżuje w towarzystwie kapłanki Taala Alice Gren. Wcześniejsze powiązania nieznane. Podejrzewany, że brak. Wpisanie Green jako osobnego celu, znalezienie związku.
Cele zatrzymały się w pustej kapliczce Sigmara. Ślady ucieczki znalezione. Ciała napastników znalezione – leśne gobliny. Cel Xingam odprawił po ataku bluźnierczy rytuał. Zdeprawowanie kapliczki potwierdzone – domena Tzeetcha i Sleenasha zbliżyła się tam do naszego świata. Prośba o zatrzymanie celów. Odrzucona. Rozkaz dalszej obserwacji.
Cele dotarły nad brzeg rzeki Talabec. Dalej podążają wzdłuż niej. Potwierdzono zagrożenie dla ludności cywilnej. Przesłuchaliśmy świadków (załącznik 5): cele wsiadły pod Verneshaimie na barkę zbitą z spuszczanych w dół nurtu bel drewna (szkic barki – załącznik 6). Przewoźnik nieznany.
Znaleźliśmy ich trop przed Talabheim. Przewoźnik nie żyje. Tożsamość – Wilhelm Straus. Ślady wskazują, że nie zabiły go obiekty, ale większa, zorganizowana grupa podążająca za nimi. Wysłano prośbę o przysłanie oddziału szturmowego (załącznik 7). Rozpatrzona pozytywnie z warunkiem użycia go jedynie w najwyższej potrzebie.
Zatrzymali się w wsi bez nazwy w środku puszczy. Wywiązała się awantura i cele zabiły jednego człowieka. Tożsamość nieznana – twarz zmasakrowana za pomocą magii. Tutejsi twierdzą jakoby Gii Yi Xingam podawał się za szamana działającego z ramienia Kolegium Bursztynu. Nieżyjący jest podejrzany o działanie w grupie ludzi śledzącej obiekty (nazwa operacyjna – Cienie) oraz prowokację. Ciało przewiezione do Czarnego Zamku w celu dalszych badań nad mocą obiektu.

Akta nr 5307 część IX
Obiekt: Gii Yi Xingam (prawdziwe imię i nazwisko nieznane)
5 miesiąc obserwacji:
Cele podróżują z krasnoludzkim kupcem Yohurem Borlossonem (załącznik 8). Cienie zacieśniają krąg. Spodziewamy, że niedługo zaatakują.
Poza tym cisza.

Akta nr 5307 część X
Obiekt: Gii Yi Xingam (prawdziwe imię i nazwisko nieznane)
6 miesiąc obserwacji:
Cienie wykonały ruch. Nocna bitwa skończyła się ranieniem celu pobocznego - kapłanki Gren. Rozległość obrażeń nieznana. Cel Xingam udał się do Guttermordu po leki.
Obiekt spotkał w mieście Cienie, które przeżyły potyczkę. Brak morderczych reakcji. Wykorzystaliśmy manipulację tłumem by rozdzielić cel i prześladowców. Alice Gren gorączkuje. Borlosson zabrał ją do swojego kuzyna prowadzącego tawernę „Przy narwanym łosiu” pod miastem. (załącznik 9).

Akta nr 5307 część XI
Obiekt: Gii Yi Xingam (prawdziwe imię i nazwisko nieznane)
7 miesiąc obserwacji:
Cele nas wykiwały. Cienie okazały się grupą kultystów, która sabotowała pracę w największej kopalni żelaza po tej stronie Imperium. Pracujący tam więźniowie uwolnieni. Grupa uderzeniowa pozbyła się kilku oraz spaliła główną kryjówkę kultu, ale potrzebujemy czasu, żeby wszystkich wytropić. Udział obiektu Xingam w wydarzeniu nieznany. Wiadomo, że oba cele wykorzystały zamieszanie i uciekły.

Akta nr 5307 część XII
Obiekt: Gii Yi Xingam (prawdziwe imię i nazwisko nieznane)
4 miesiące od przerwania obserwacji:
Cel Alice Gren nie żyje. Rany sprzed paru miesięcy musiały być złośliwe, teraz czas i życie w trudnych warunkach zrobiły swoje. Cel Xingam pochował ją w puszczy pod rozłożystym dębem (mapa – załącznik 10).

Inkwizytor Hubert Brawn kucał pod dębem oglądając grób. Brak tabliczki, słowa zostały wyryte magicznie na drzewie. Były proste: „Wśród gałęzi żyłaś, tu też umarłaś. Alice Gren kapłanka Taala Pana Łowów” Wydawały się skupiać na osobie martwej, ale Hubert widział więcej. Widział zmęczonego życiem i utratą bliskich człowieka. Prawie rok temu kiedy siedział dokładnie w tym samym miejscu nie dostrzegł tego. Podróż dała mu to czego się spodziewał – wejrzenie w głąb duszy tego heretyka. Cholernego czarownika z Pustkowi, który wyśmiał podążającą za nim inkwizycję i całe imperialne prawo. Sprofanowanie kaplicy Sigmara, pomaganie Mrocznym Potęgom, nielegalne podawanie się za czarodzieja z kolegium, a w międzyczasie wykorzystywanie zakazanych technik, wreszcie uwolnienie więźniów i bycie kurganem, niech będą przeklęci po stokroć – to jedynie najważniejsze zarzuty.
Baastan Inklimenchin, czy jak woli Gii Yi Xingam powinien wystrzegać się inkwizycji, ale któż by się jej spodziewał. Hubert uśmiechnął się, poprawiając kapelusz i wstając. Kiedyś zanim zawiódł miał pod swoimi rozkazami potężną jednostkę informacyjną i mniejszą bojową. Teraz był sam zdany jak za starych czasów, tylko na własne umiejętności.
Czuł, że był blisko. Teraz po tak długim tropieniu czarownika może wreszcie zrozumie co się stało na końcu w garnizonie na kislevskiej granicy.
* * *
Skamieniały kapitan stał na środku placu dokładnie tak jak go znaleźli. No może nie do końca. Brakowała palca u nogi. Hubert rozejrzał się i ujrzał chowającego się w cieniu psa dowódcy garnizonu.
- Już całkowicie zdziczał. A mówiłem, żeby chłopaki go zabrali. - mruknął sam do siebie jak to ostatnio miał w zwyczaju.
Coś zawyło na piętrze budynku koszar. Brawn nawet tam nie spojrzał. Miał inne zmartwienia niż zjawy nawiedzające to miejsce. Musiał przypomnieć sobie jak to rok temu było, rozstawienie ciał i sprzętu. Podszedł do osmalonej dziury w zrobionej w jednej ze ścian.
Skoro podawał się za maga bestii nie miał mocy by zrobić coś takiego. Ta informacja się potwierdziła z relacji cathayskiego lorda widzącego wyczyny celu na arenie skupiał się on na magicznym zwiększaniu swojej sprawności niż ofensywnych czarach. Jeszcze ten ogień...
Zacisnął zęby, oczy i pięści. Blisko. Tak blisko rozwiązania.
Uderzył się w czoło. No jasne. Baastan używał magii duchów, a one przyjmują różne formy. Rozwiązanie miał ciągle nad sobą.
Zjawa z koszar przeleciała przez niego gdy tylko wdrapał się po schodach. Uczucie było takie jakby ktoś pożarł twoją duszę. Na szczęście tylko przez moment. Hubert odczekał aż duch znów się zmaterializuje w widocznej postaci i cisnął w niego buteleczką z proszkiem. Ten osiadł na ektoplazmie ostatecznie nadając widmu realnej postaci.
- Teraz nie uciekniesz. Co się stało na dole, w dniu kiedy zginąłeś. Mów! Albo będziesz błąkać się tu wiecznie.- Hubert zawsze uwielbiał niekonwencjonalne metody, za które przełożeni często go ganili. Nie sądził, że kto inny skusiłby się na rozmowę z duchem.
- Too o njee taaaaak. Krwewwwwwew przybyła – Zaczął rozróżniać wyraźnie słowa. - i zabrała. Giniemy i buuum. Paani umieraa. Zaklina mnie, chcę żyć, nie nie nie! - Brawn aż rozszerzył oczy.
- Czyli był tu ktoś jeszcze. Jakaś madame. Nieoficjalny gość, najpewniej dowódcy. Dobrze zrozumiałem?
- Taakk. Ale onaa nie byyłta żyw. Kto nie żyje ale żyje. Proszęe uwolnijij!
- Nie żyła. Nieumarła. - Inkwizytor zastanowił się. - Wampirzyca. On tropił ją już wcześniej. Pewnie złapał jej trop w po zniszczeniu kopalni...czy przed? Nieważne. Zabił ją magicznie, ale nie naturalnie. To nie były wiatry magii, więc moc – Myślał intensywnie. - bogów! Wykorzystał ja, żeby coś zrobić nieumarłej i to spowodowało tą klątwę, wybuchy i zamianę kapitana w kamień. Jaką mocą on dysponuje? Zabicie garnizonu rozumiem po jego treningu, ale wampirzyca dowodzącą całym garnizonem? Chyba by go przerosła.
- Uwoolanij! Proszęe!
- Gdzie on poszedł po wszystkim?
- Piess. Sprawwdz psaa, A teraz Uwoaalniij!
Hubert rzucił kolejną fiolkę. W kontakcie z pierwszą substancją, druga zaczęła syczeć i się pienić. Zjawa wyła nie mogąc zniknąć. W końcu się rozpuściła.
- Znajdź spokój żołnierzu.
Wyszedł na plac. Kątem oka namierzył ruch. Złapanie psa było trudne, ale w końcu mu się udało. Obejrzał go dokładnie choć wiedział, że nic nie znajdzie. Rok temu dokładnie go obszukano. Ale, czekaj. Ta blizna mogła nie być zadawany w walce. Wygląda raczej na nóż.
Naciął wyrywającego się psa. W pewnym momencie nie wytrzymał i w akcie litości skręcił zwierzęciu kark. Nigdy nie miał cierpliwości do pupilków. Tak jak się spodziewał znalazł zaszytą kieszeń wypełnioną monetami. Majątek kapitana na czarną godzinę. Teraz mu się nie przyda.
Hubert uśmiechnął się bo złoto było charakterystyczne z wybitym po jednej stronie symbolem gargulca na murach. Monety z Praag.
* * *
Posiadłość była prawie pusta jakby nikt tu nie mieszkał od dawna. Trzy ciała znalezione na schodach gorąco temu przeczyły. Hubert, trupa lady Gollet, znalazł dopiero w pokojach służby. Chyba próbowała uciekać. Na jej zwłokach podobnie jak pozostałych widać było charakterystyczne ślady kłów i pazurów.
Baastan. Jego cel znów go ubiegł. Nie dziwota miał rok przewagi, żeby dotrzeć tu z Guttermordu, przez garnizon na granicy i wytropić wampirzyce w mieście. Aż za dużo czasu.
Dziwne było jedynie, że lady nie rozpadła się w proch. Czyżby się pomylił? Wymacał zęby. Nie miała dłuższych przednich. Coś było nie tak.
Stojący za inkwizytorem, milicjant chrząknął chcąc zwrócić na siebie uwagę.
- Napatrzył się pan? A teraz wynocha, jeśli wolno.
- Kto mieszkał tu poza panią i trzema służącymi?
- Hmm. Chyba młoda siostrzenica. Przyjechała miesiąc temu. Ładna dziewucha, zaradna. Może uciekła bo nie ma jej ciała. Tak, myślę wróciła do Kislevu bo...
Hubert oddalił się nie czekając, aż strażnik skończy. Przeszukał posiadłość, sprawdził pokój po pokoju. Wreszcie znalazł. Kupka białego prochu w kącie salonu. Wziął szczyptę do woreczka dla dalszych badań. Nie miał jednak wątpliwości. Wampirem była siostrzenica i Baastan zlikwidował ofiarę. Ciekawe co planuje dalej?
Kiedy wychodził coś przykleiło mu się do buta. Oderwał i uważnie przeczytał. Po czym puścił kartę i cofnął się dwa kroki prawie wpadając na milicjanta. Na kartce poplamionej zaschniętą krwią odcinały się trzy słowa: „Arena Śmierci zaprasza”.



Imię: Gii Yi Xingam (prawdziwe - Baastan Inklimenchin)
Profesja: Szaman dusz (traktować jak mag bestii ze wschodu)
Broń: Wakizashi
Zbroja: Lekka zbroja (ubiór z grubych zwierzęcych skór bez nakrycia głowy), obdarty płaszcz podróżny (nieużywany podczas walk)
Ekwipunek: Sygnet rodu Xingam (Pierścień Protekcji)
Umiejętności specjalne: Gladiator, Likantropia
Czary: Domena bestii
Czar ofensywny: czarodziej wlewa w siebie moc Ursusa - jego niedźwiedzią furię i siłę, wzmacniając własną szybkość i siłę ataku.
Czar defensywny: czarodziej zaklina duchy zwierząt, które krążą wokół niego, ogłuszając oraz odpychając wrogów i chronią swego pana własnymi piersiami.

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

Intro: https://www.youtube.com/watch?v=sZUYC81P6Tw

Historia:
Wieczorem siedemnastego dnia po Geheimnisnacht cisza upiorna i szeleszcząca, ale zawsze jakaś po czterech dniach nieprzerwanego szaleństwa zapadła wokół pobojowiska... ruin... miejsca rzezi... miasteczka Sachsendorf, lub jakkolwiek można było określić ten obraz zniszczeń i brutalności na wielką skalę. Bohaterstwo, żądza krwi, strach, agresja i żelazna determinacja, wszystko to zwarło się w mieszankę, której skutki właśnie zakrywała podnosząca się mgła. Nie była to jednak zwiewna i niewinna jutrzenka wzrastająca co świt w marienburskim porcie, by światło słońca mogło tańczyć na jej białej sukni. Bardziej niż para wodna tworzyły ją dymy prochowe i trupie wyziewy setek poległych, a przesiąkał do cna odór siarki i czegoś plugawego, przyprawiającego o mrowienie skóry. Niezmąconą ciszę przerywały tylko głuche odgłosy kopyt pojedynczego, długonogiego ogiera, który właśnie wyłonił się z potrzaskanej pociskami i porąbanej na drewno do ognisk i ostrokołu pobliskiego prymitywnego obozu ściany lasu. Dosiadający go jeździec - barczysty maruder o włosach splecionych w kok i tak jak broda sklejonych zaschłą krwią w sękatych łapskach zaciskał ciężki topór i okrągłą, skórzaną tarczę gdy przyglądał się ledwie widocznym, mijanym trupom zwierzoludzi, wojowników chaosu, maruderów... nawet niektórych członków jego plemienia. Wszyscy zginęli, biegnąc w stronę miasta południowców, lecz zwłoki były tak zadeptane i zagrzebane zrytą od co najmniej kilku dni walk ziemią, że trudno było ocenić co zadało im śmiertelne rany. Maruder porzucił więc bezowocne rozmyślania i wrócił do powodu, dla którego tu przyszedł.
Kharioq Krwawa Rana, jak kilkunastu jego braci krwi był zwiadowcą wielkiej bandy Solthara Obdzieracza, czempiona Pana Czaszek i zajmował się prowadzeniem jego zastępów do kolejnych celów, gdy zaprowadził je tutaj, szykujący się do szturmu wysłali go by już wynalazł jeszcze chwalebniejszą bitwę, więc wyruszył, nie zdając sobie sprawy, że wracając zastanie swą armię martwą. W takiej jednak sytuacji zwiadowcy zwykle wracali na pole bitwy by zebrać skromne łupy i zwrócić na północ artefakty i święty oręż poszczególnych klanów, dlatego dość długo krążył we mgle, szukając współbraci, jednak nie odważył się ich wywoływać inaczej niż chrząknięciami. Z tego co zaobserwował miasto najpewniej też zostało wyrżnięte, lecz zawsze mógłby się tam czaić zwycięskie niedobitki wroga. W końcu Kharioq uznał, że dotarł tu jako pierwszy i począł szukać najważniejszego - przeklętego topora Obdzieracza. Czempion najpewniej padł tam gdzie walki były najcięższe, a wnioskując po osmalonych i potrzaskanych murach, rozbitej bramie oraz spalonej ponad połowie miasta szpica Wybrańca musiała wedrzeć się do środka by tam spotkać swój los. Zmierzając instynktownie ku niewyraźnemu zarysowi kamiennej ściany, jego ogier z wyciętymi na skórze runami Tronu z Czaszek co jakiś czas potrącał kopytem naszpikowanego bełtami wojownika, bądź rozczłonkowanego zwierzoczłeka, powiewające smutno, podarte sztandary, gęsto obsiadane przez ucztujące wrony stanowiły niepokrzepiający widok, lecz takie były ścieżki Bogów, jak mawiali szamani. Przed maruderem wyłoniła się przesiąknięta krwią ziemna grobla, z obu stron otoczona przepaścią dołu najeżonego palikami, na których zginęły dziesiątki, wdeptane na kolce przez nacierającą falę kamratów. Spoglądający na dymiący szczyt bramy, której wyrwano żelazne zęby krat Kharioq nagle usłyszał rżenie własnego ogiera, który szarpnął się pod nim. Maruder uciszył zwierzę dźgnięciem pięt, jednak spuszczając wzrok dojrzał to, co usiłowało mu pokazać.
Krwawa Rana otworzył szerzej oczy. Ciała zalegające na grobli należały do jego braci krwi z drużyny zwiadowców, nie poległych w bitwie, krew płynęła jeszcze obficie z ich świeżych, okrągłych ran, nie większych niż średnica palca, wszyscy leżeli też w pozach, zdradzających upadek z konia... co dziwniejsze żaden nie przekroczył nawet bramy... Lodowata strużka potu lub skroplonej mgły spłynęła po twarzy konnego, wypłukując w brudzie wężowatą ścieżkę.
- Na tron Kharnatha!
Z nagłym uczuciem niepokoju przy uświadamianiu sobie prawdy, maruder wraził pięty w końskie boki, z całą siłą poganiając je naprzód, pochylając się w siodle, byle przejechać cholerne wrota... Nie zdawał sobie nawet sprawy jaki błąd popełnił. Gdzieś na szczycie muru coś niewielkiego błysnęło metalicznie, po czym plask kopyt na rozmiękłej od posoki grobli przygłuszył huk wystrzału.
Kharioq wybałuszył szeroko oczy, z rany między którymi buchnęła krew, po czym zwalił się z konia... tuż przed gardzielą bramy... nie zdążył nic wykrzyczeć, było tylko palące gorąco na twarzy, a potem zimna nicość zapomnienia.

Chwilę po tym jak dzikus zwalił się z konia, który sekundę później po prostu stanął w miejscu i zaczął grzebać w ziemi kopytem, mężczyzna leżący między pokruszonymi blankami wyszczerzył się nad dymiącą rusznicą. Po chwili człowiek ten odrzucił bury koc, ukazując ubrudzoną kamiennym pyłem kurtkę z brązowej skóry, wytrzepał niedopałki z zamka skałkowego swojej broni i z krótkim westchnieniem podniósł się ciężko, wspierając na pokrytej jakimiś rycinami kolbie muszkietu, niemal tak długiego jak on sam po stanięciu w pozycji wyprostowanej. Nie porzucając ukontentowanego uśmiechu strzelec podszedł do siedzących po drugiej stronie muru kilkunastu kompanów, zajętych swoimi sprawami. Jedynie młodzieniec w brązowym kapeluszu o niewątpliwie zdobywających mu względy białogłowych długich blond lokach, teraz jednakże zlepionych brudem i kurzem oraz zawadiackiej bliźnie biegnącej przez oko podniósł ciekawie wzrok na nadchodzącego.
- Słyszałem strzał, panie kapitanie... jak mniemam kolejny trup do rankingu ?
- Owszem Hans, choć taki cel zdjąłby nawet zezowaty syn kopisty. Akurat była moja warta i tyle. - rzucił, przechodząc właściciel długiej rusznicy i oparł się o framugę wejścia do nadpalonej wieży strażniczej, po czym odgarniając sięgające ramion, brązowe włosy pomasował się po karku, przybierając cierpiętniczy wyraz na obliczu poza specjalnie zapuszczoną imperialną bródką i wąsikami pokrytym ponad tygodniowym zarostem, sięgającym policzków i szyi.
Obrazek
- Na Taala. - kontynuował - Po czterech dniach cholernej walki o życie i ogólnego szaleństwa taka czujka powinna być niemal zbawienna, tymczasem w kręgach mnie łupie od niewygody, prawie jak wtedy kiedy przysnąłem na wozie z kulami dla artylerii. Ma ktoś coś do zwilżenia gardła ?
Łysy muszkieter w wyblakłym, rozchełstanym mundurze przerwał czyszczenie lufy swej broni i bez słowa cisnął dowódcy manierkę, którą ten zwinnie złapał, nawet nie spoglądając na nadlatujący przedmiot. Niestety pojedyncza kropla wody, spadająca na spierzchnięte wargi była srogim zawodem. Kapitan potrząsnął blaszanką i ze zrezygnowaniem odrzucił właścicielowi. - Zwołajcie resztę chłopaków z czujek. To chyba decydujący argument by wrócić do kasztelu, poza tym mój zmysł weterana podpowiada, że ten sprzed minuty był ostatnim kundlem węszącym tu za szabrem.
Gdy dowódca kończył zdanie młody blondyn wydobył z sakwy okładkę jakiejś książki, której strony powyrywano na ładunku do prochu i przy jednym z jakichś krzywych zapisków wyciął sztyletem niewielką kreskę po czym głośno odchrząknął.
- Ekhem... uwaga panienki, z ostatnich czterech dni dziesięć poświadczonych trupów dla Ericha! Tuzin dla von Wirtha.
Wymienieni strzelcy zaśmiali się, wymieniając z kompanami docinki.
- O siedmiu więcej dla mojej skromnej osoby. - wyszczerzył się blondyn, kręceniem nosa zbywając buczenie i gwizdy słuchaczy - Zaś zwycięzca włącznie z ostatnim trupem....
- No dajże już spokój i powiedz na Sigmara: "kapitan Brennenfeld"! Nikt tu nie ma chyba przeklętej wątpliwości, że zajebiście dużo, w końcu widzieliśmy to na własne oczy. - wypalił z przekąsem podnoszący się żołnierz o brodziszczu długim i gęstym jak middenlandzki drwal - Wszyscy chcemy już iść po zapasy... kawał przypieczonego porządnie mięsiwa czy piwo ze śmietaną chętnie bym teraz zarekwri... zakrefi... no zabrałbym tym łyczkom!
Przechodzący z rozbawieniem w zielonych oczach ku schodom kapitan Lothar Brennenfeld poklepał brodacza po ramieniu.
- Pamiętaj, że wielu z nich straciło właśnie wszystko co mieli... czasem włącznie z domostwem i rodziną. Niemniej dla obrońców, dzięki którym w ogóle żyją powinni znaleźć z kapkę jakiegoś godziwego napitku.
Już schodząc po schodach, na których mijał kałuże krwi i wybebeszone ciała w czarnobiałych mundurach dodał jeszcze
- Dwadzieścia siedem zastrzelonych psów, wliczając w to tego wielkiego napaleńca z czaszkowym hełmem, dobrze zapamiętałem sierżancie Eberwald ?
Blondyn pokręcił głową, zbierając swoje rzeczy i podnosząc się ze swego siedziska pod ocalałym kawałkiem hurdycji.
- Scheisse... wiedziałem, że i tak bez sensu byłoby zaniżać wynik.

Dwudziestu dwóch ochotniczych strzelców ocalałych z wkraczającego w mury miasta oddziału trzech tuzinów opuściło posterunki na posępnych ruinach murów i ruszyło główną ulicą w kierunku ocalałej dzielnicy, w której z zapasami zamknęli się przerażeni cywile, mijając popiół oraz ogień dogasający w poczerniałych szkieletach niemal połowy miejskich domostw. Drogę, którą kroczyli w milczeniu, z rzadka przerywanym przykładem typowego dla ocalałych czarnego humoru, pokrywał makabryczny kobierzec zwartych w ostatnich zmaganiach trupów leżących we własnej krwi. Trupowisko w którym swój udział miały obie strony ciągnęło się jeszcze długim pasmem do kwadratowego zagłębienia rynku, nierzadko rozciągając się jeszcze między domy i boczne alejki. Gdy szaleńcze natarcie wodza wrogiej hordy przełamało bramę, tylko ogromne poświęcenie ostlandzkiego garnizonu i grupy biczowników pozwoliło wstrzymać wrogi pochód na tyle długo, by dało radę zebrać wszystkich dostępnych strzelców do zasadzki na rynku, gdzie do zatrzymanych na barykadach i ściśniętych między ścianami podsyconego przez siebie ognia wyznawców chaosu strzelano jak do kaczek. Był jednakże ktoś kto niemal zniszczył ten desperacki plan i bynajmniej nie wódz żądnych krwi dzikusów, który spadł z barykady trafiony prosto w wizjer hełmu kulą z pistoletu kapitana Brennenfelda, który mierzył doń spokojnie, tak jakby były to codzienne ćwiczenia na elektorskiej strzelnicy, a nie środek krwawej jatki, gdzie szarżował na niego ponaddwumetrowy pancerny kolos z jaskrawo mieniącym się toporem. Leżący koło zadeptanej studni człowiek z przestrzelonym czołem nosił szlacheckie nazwisko von Rönnenberg, jednak jego ciało okrywały bogate kapłańskie szaty - był lokalnym kanonikiem, nie grzeszącym zbytnio odwagą, lecz po tym jak drugiego dnia rozerwano na strzępy dowodzącego obroną lejtnanta-majora, został nieformalnym przywódcą z racji swej charyzmy. Przechodząc koło jego zwłok strzelcy pochmurnieli, jakby przypominając sobie o czymś irytującym.
- To nam chyba nie ujdzie płazem kapitanie... - wyszeptał spod kapelusza Eberwald.
- Musiałem, Hans, musiałem. - zza zaciśniętych zębów wycedził Lothar - Gdy wdzierali się za mury, duch topniał w żołnierzach, tylko czekali na impuls do odwrotu, a ten przeklęty dureń nawoływał by uciekali bronić świątyni. Byłby to wyrok na dalsze setki mieszkańców i zapewne całe miasteczko z nami wszystkimi. Musieli wytrzymać dla wspólnego dobra, oddawać swe życia dla innych jak to jest pisane żołnierzowi... krzyczałem do nich, ale nie było mnie słychać przy kimś kto rozkazywania uczył się na szlacheckim dworze i podczas kazań. Zostało tylko jedno wyjście...
Kończąc kapitan Brennenfeld spojrzał z mieszaniną żalu i gniewu na podeptane zwłoki.
Z zamyślenia wyrwało go głośne stęknięcie i zgrzyt metalu obok. Erich, z łysą czaszką skroploną potem z trudem podźwignął ogromny topór jednego z wojów chaosu i przepychając się przez dowódcę stanął z gorejącym od plugawych run orężem nad trupem.
- Nam też zostaje więc tylko jedno wyjście, zanim pójdziemy zasłużenie poucztować... - muszkieter jakby ważył w rękach oręż, zastanawiając się jak posłużyć się tym topornym kawałem żelaza, nieświadomy zaskoczonych kompletnie min kompanów dookoła, spoglądających z lękiem na broń, którą wrogi czempion wyrżnął kilka dziesiątek ludzi - Odrąbiemy czerep tym czymś, głowę gdzieś zakopiemy i jak przyjadą z posiłkami to ni cholery nie będzie rany postrzałowej tylko wszystko spadnie na dzikich. Dobrze, że choć jedna osoba tu myśli.
Kapitan Lothar aż poczerwieniał z oburzenia.
- Chyba jedyna, która w ogóle nie myśli! Erich rozkazuję ci natychmiast zostawić..!
Łysy żołnierz jakby w ogóle nie słysząc dowódcy wzniósł z trudem topór.
- Jak oni to mówią..? - szepnął do samego siebie - Czaszki do tronu..?
- Z czaszek. - zimny głos jak trzaśnięcie bicza zabrzmiał zza jednej z walących się ścian, skąd zaraz wychynęła wysoka sylwetka odziana w pełną zbroję, na której plecach wisiał długi brzeszczot. Strzelcy z rosnącym zaskoczeniem zobaczyli nowoprzybyłego, zastanawiając się jak zdołał ich bezszelestnie podejść w pancerzu, po czym z jeszcze większym zdziwieniem zauważali że są otoczeni przez pojawiające się kolejne czarne postacie.
- Morderstwo i niesubordynacja oraz kłamstwo to jedne grzechy, ale zepsucie, zamiar profanacji zwłok i najordynarniejsza herezja w połączeniu z wysługiwaniem się demonicznymi reliktami wymaga sądu. Natychmiastowego.
Erich który spod podnoszącego się ronda czarnego kapelusza ze srebrną czaszką przeszyty został parą błękitnie bezwzględnych oczu aż upuścił broń, padając na plecy pod jej ciężarem. Momentalnie jednak z jękiem zebrał się na kolana, nie mogąc wypowiedzieć dwóch składnych słów.
- B-b-błagam... żałuję... t-to nie ja, ja tylko chciałem... Sigmarze miłosierny... Malleus sancta sit mihi lux... - zaczął gorączkowo i nieco bełkotliwie wypowiadać zapamiętane urywki modlitw. Łowca Czarownic podszedł do niego o krok, spod czarnego płaszcza dało się zauważyć pobielane płyty zbroi. Sięgnął po coś ręką.
- W istocie Sigmar jest miłosierny, jednak niektóre swe owieczki w szczególnie zdegenerowanych przypadkach musi oczyścić, bądź potępić... ogniem.
To mówiąc cisnął w klęczącego strzelca niewielką kulką, ciągnącą nitkę płomienia w locie. Jedno krótkie "tik" i Ericha spowiły śmierdzące alchemią płomienie przy akompaniamencie nieludzkiego wrzasku. Żołnierz zaczął się miotać, po czym z topiącą się skórą i wygotowanymi oczyma padł w drgawkach na bruk obok ciała przebitego halabardą bestigora. Sigmaryta w kapeluszu odegnał ręką dym i uczynił znak młota.
- Brać resztę, jako podejrzani o inne czarne uczynki lub współudział jesteście aresztowani w imieniu Sigmara i Świętego Oficjum! - warknął człowiek w kapeluszu, wyciągając miecz z pochwy na plecach. Kapitan Lothar rozejrzał się desperacko po otaczających ich siepaczach, było ich tylko ośmiu... jeśli oczywiście nie chowało się ich tam więcej... zapewne zatrzymując trzy razy liczniejszy oddział polegali na swoim morderczym wyszkoleniu lub autorytecie. Skrzyżował oczy z Hansem, równie zaskoczonym co reszta oddziału i wykonał krótki gest, jakby chciał poprawić krezę swojego kołnierza. Sierżant niemal niezauważenie kiwnął lekko głową. Brennenfeld sięgnął powoli wolną prawicą po wiszący u pasa pistolet. Jego dłoń zamarła na kolbie, gdy ostrze bękarta ze świstem znalazło się przy jego szyi. Kapitan pobieżnie zauważył, że miecz wykonano niezwykle ozdobnie ze złotawej stali, w której wyryto kolumnami jakieś słowa...
- To Litania. Do Młotodzierżcy. Tak zwie się to ostrze i jeśli planujesz zrobić coś głupiego to zmów ją przed śmiercią. - wysyczał Inkwizytor. Jego ludzie zbliżyli się do zaskoczonych muszkieterów zbitych w krąg, czekających w wahaniu na decyzję dowódcy.
- Zbyt pobieżnie oceniliście co zaszło - zaczął powoli Lothar, zerkając to na Łowcę to na swoich ludzi - Jesteśmy niewinni, robiliśmy wszystko by ocalić to miasto...
- Błogosławmy umysł zbyt mały by wątpić. - wyrecytował Łowca, wciąż trzymając bastarda przy gardle oficera - Także w wyroki sprawiedliwego Sigmara. Jeśli jesteście niewinni, w Czarnym Zamku tylko to potwierdzicie... a teraz rzućcie broń!
Lothar czuł się jakby przygniatało go co najmniej kilka dział polowych. W końcu westchnął głęboko. Nie mógł skazać ludzi na taki los.
- Sierżancie, słyszeliście jego świątobliwość - rzucajcie... teraz! - Inkwizytor odetchnął na te słowa z ulgą, opuszczając nieco brzeszczota. Sekundę później otworzył szeroko oczy, gdy pojmany dobył zza pasa pistoletu jednym, tak błyskawicznym ruchem, jakby krócica sama wskoczyła mu między palce, niczym chętna dziewka. Gdy stojący najbliżej agent, szachujący aresztowanych kuszą powtarzalną nagle padł z przestrzeloną piersią, Łowca Czarownic nie zdążył nawet unieść miecza do cięcia. Równocześnie blondyn obok wyszarpnął zza kołnierza kopertę której jeden róg sączył mała strużkę dymu i cisnął ją w pobliskich siepaczy.
- W nogi ludzie!!! - ryknął Brennenfeld, odskakując w tył. Pakunek eksplodował między nimi, spowijając wszystko grubymi kołtunami dymu i oślepiając lub raniąc trafionych. Strzelcy nie czekali - kilku rzuciło się na wrogów z kolbami lub orężem, kilkunastu innych wzięło od razu nogi za pas, uciekając w ruiny. Ich dowódca walczył tymczasem o życie, unikając pierwszego cięcia inkwizytora, a drugie parując swoją rusznicą. Jego przeciwnik wygiął usta w nieodgadnionym grymasie.
- Niezgorzej kapitanie. Utrudniasz jednak pracę, tylko pogarszając swój los. - wtedy coś wydało głuchy szczęk i z głowicy bastarda, skrzyżowanego z muszkietem wytrysnęła w twarz oficera jakaś czarna substancja. Lothar złapał się z przekleństwem za piekące oczy, podczas czego jego przeciwnik zwalił go z nóg jednym silnym cięciem, które przeorało mu nogę tuż pod kolanem niemal po samą kość. Upadający strzelec nie czuł jednak bólu, po prawdzie tracił z powodu jakiejś diabelnej magii czucie we wszystkich kończynach. Rozmył się mu także wzrok, rejestrujący jak w krzywym zwierciadle biegających chaotycznie strzelców, walki i stojącego nad nim sigmarytę. Jakiś zamaskowany człowiek przebiegł obok niego, kręcąc nad głową sznurem z pętlą i wrzeszcząc "żywcem brać". Jego kroki dudniły niczym wystrzały moździerzowe. Kilku muszkieterów, którzy zaangażowali się w walkę zginęło od ostrzy wroga lub zostali ogłuszeni albo też sami się poddali, inni padli w objęciach sieci i arkanów, Hans i von Wirth szpadami zabili parę oślepionych agentów, lecz zaraz zanim jeszcze zdążyli wyciągnąć broń z trupów, tego drugiego zasztyletowano tak jak stał a młody blondyn padł bez przytomności, zdzielony w głowę kolbą własnego muszkietu. Nieco mniej niż tuzinowi udało się przynajmniej umknąć. Chociaż tyle dało się zrobić.
Ostatnią rzeczą jaką zdołał zobaczyć była sięgająca w jego kierunku dłoń siwego inkwizytora w czarnym kapeluszu.
******

Chłód. Ból. Pomieszanie zmysłów.
Były to chyba jedyne rzeczy oferowane w posępnych murach i kazamatach Czarnego Zamku, a w każdym razie jedyne jakimi zdawał się częstować niezdrowo wyglądającego, wymęczonego mężczyznę półleżącego w kącie celi niemal zbyt małej by się położyć na kilku zawilgoconych, wybrakowanych szmatach, a już na pewno niewystarczająco wysokiej by stanąć wyprostowanym. Choć słysząc od czasu do czasu wrzaski bólu i jękliwy bełkot można było nabrać pewności, że jednak nic innego człowieka tu nie spotka.

Nie pamiętał jak tu trafił. Otumaniony umysł zapamiętał tylko bycie wrzuconym razem z kilkoma innymi na więźniarkę, w kątach której wieszano kadzidła, dbające by nikt nie sprawiał problemów w drodze. Oraz by już wstępnie pomieszać rozum narkotycznymi wizjami. Z tego co pamiętał oczywiście starał się na początku walczyć, miał przebłyski świadomości, choćby medyka majstrującego coś przy jego nodze z nietęgą miną. Albo następujący zaraz... lub może parę tygodni później obraz dwojących się w oczach murów Altdorfu. Potem obudził się w tej celi, z której wyciągano go tylko na przesłuchania. Pytania. Tortury. Więcej pytań, obrazów, więcej bólu. Odpowiadał interrogatorom zgodnie z prawdą... niestety szybko nauczono go dualistycznej natury słowa "prawda". Niemniej nie złamał się. Nawet przy wypełnianiu płuc wodą, okładaniu wyuczonymi ciosami we wrażliwe punkty korpusu, treningach panowania nad odruchami w żelaznej dziewicy i nawet podwieszaniu w bolesnych pozycjach w ciasnych wnękach wypełnionych gazami. Poważniejsze tortury jeszcze nie miały miejsca, lecz oprawca nie miał złudzeń, zapowiadając wkrótce wizytę i w niższych Kaźniach. Jakkolwiek mimo, że jeszcze go nie złamano (tak przynajmniej sądził), to z dawnego kapitana Lothara Brennenfelda, dumnego, wiecznie wesołego oficera z zawadiackim błyskiem w oku stał się potłuczonym wrakiem tępo patrzącym się w ścianę. Myśli wybiegały poza celę i plątały się. Najgorsza była jednak niewiedza - co z jego ludźmi ? Czy byli w podobnej czy gorszej sytuacji ? Czy wytropiono nieschwytanych w Sachsendorfie ?
Pewnego dnia przynajmniej rozmowa pozwoliła wrócić do zdrowych zmysłów.
- Shsssss... kapitanie. Jest pan tam jeszcze ? - wyszeptał głos zza kraty, w rzeczywistości należący do człowieka z sąsiedniej celi - Zdaje mi się, że widziałem jak prowadzili gdzieś Eberwalda.
- Jestem Albrecht. Niech Sigmar ma go w opiece przed własnymi templariuszami.
Albrecht Woundmann, blady, niepozorny typ o ciemnej przeszłości ubierający się czarniej niż kanonierzy z Nuln był nietowarzyskim, ciętym socjopatą, który na dodatek nie był zbyt dobry w strzelaniu czy szermierce. Jednakże, jako sprawdzony rusznikarz, kowal i felczer był jednym z najcenniejszych członków jego oddziału. Byłego - przypomniał sobie kapitan.
- I tak dziękuje się bohaterom Imperium ?! - syknął Woundmann - Wiedziałem, że trzeba było rzucić to wszystko i zatrudnić się w Marienburgu, tam przynajmniej za dobrze wykonaną robotę...
- Sza. Klawisz idzie.
Rzeczywiście nadszedł, nie był to jednak kolejny rutynowy obchód - znajomy szczęk zamka i opadający łańcuch niemal wywołał autentyczny ból w podbrzuszu.
- No herr, herretyku - rzucił człowiek z długą, czarną brodą i włosami związanymi w kucyk, tak jakby wciąż bawił go ten sam żart - Czas żebyś poopowiadał kolejną porcję tych swoich bajeczek, a ja kazał cię za to pomęczyć. Chyba... że oszczędzisz nam czasu własnego i naszego.
- O ile wiem przesłuchania zaczynają się dopiero w pokojach, nie w celach! - zaprotestował z celi obok Albrecht, po czym wydał głośny okrzyk bólu.
Lothar beznamiętnie wyciągnął ręce by dać się skuć.
- Dopiero gdy zeszczasz się na czerwono, a tymi korytarzami zaczną biegać elfy.
******

- Ach to wy, łowco Stirlitz. Proszę wejść. - urzędowym tonem powiedział Inkwizytor Tankred Aldenhoff, wyrównując o blat biurka plik trzymanych papierów, po czym odłożył je do podłużnej kasetki, oznaczonej inskrypcją "Obiekt MCXCIII". Siwy inkwizytor podniósł swoje błękitne oczy na wchodzącego, któremu niesiony na rękach stos dokumentów i pudełek aż zakrywał młodą, przykładnie ogoloną twarz z włosami zaczesanymi na bok.
- Hail Sigmar! - wyrzekł młodszy łowca, stukając obcasami i niemal upuszczając niesione materiały by zasalutować - Hochlandzka centrala wojskowa oraz kancelarysta generała Frudsberga dosłali właśnie akta i dowody, o które wasza magnificencja prosił!
- Doskonale, zostaw je mi na blacie, a później poproś mistrza Furrisona by naprawił pompkę w rękojeści Litanii, jakoś topornie ostatnio chodzi. - Aldenhoff zmoczył oszczędnie pióro w inkauście, dopisując coś w swoim ciężkim notatniku. Stirlitz postawił pudła z takim impetem, że kałamarz aż podskoczył, wylewając na pedantycznie schludne karty księgi dwie małe krople atramentu. Łowca westchnął tylko ze zrezygnowaniem i spojrzał na wiecznie wręcz podejrzanie pogodne oblicze asystenta - W wolnej chwili doślij też łowcy Bormanowi wiadomość o nowym tropie w śledztwie za Kultem Skórzanej Maski.
- Już to zrobiłem, mistrzu Tankredzie. Mistrz tylko nie wie, że ja już wiem, ale nie wiem czy łowca Borman wie, że mistrz wie i ja też wiem, więc postanowiłem zasygnalizować mu, że centrala wie, że mistrz wie, ustawiając dwanaście żelazek i dokładnie siedem zapalonych kaganków na oknie trzeciego pokoju na drugim piętrze karczmy Pod Świętym Rycerzem.
- Oczywiście nic a nic z tego nie przekazano Kislevickiemu ambasadorowi. - dodał z napiętym wyrazem twarzy Stirlitz.
Aldenhoff aż sprawdził, czy nie uniósł brwi dalej niż pozwalało na to czoło.
- A dlaczego na Sigmara mianoby..? Nieważne, wkurza mnie ten nowy system konspiracyjny... za moich czasów... Ech dobrze, idź już lepiej, mam sporo akt do przejrzenia.
- Oczywiście mistrzu. - zasalutował Stirlitz i obrócił się po czym zaraz odkręcił się na pięcie - Jeszcze jedno... ten kapitan Brennenfeld... to naprawdę aż tak ciekawy człek ?
- Niepospolity, tyle niech ci będzie wiadome. Niemniej wydaje się być idealnym do tego przedsięwzięcia...
******

Rozpoczęcie służby wojskowej, pochodząc z rodziny o długich tradycjach militarnych nie było jakimś zaskoczeniem. Zaś odbywanie jej w rezerwowym, a z czasem liniowym regimencie strzelców czymś szczególnie trudnym, gdy urodziło się we wzorowej hochlandzkiej rodzinie, gdzie po kościele i szkole ojciec zawsze zabierał syna na strzelnicę lub polowanie. I zaiste, pierworodny Oberszta Arthura Brennenfelda nie przyniósł w swej pierwszej bitwie wstydu przodkom... za bardzo.

Rutynowe starcie w czasie manewrów na brodzie rzeki Talabec, Sommernacht 2505

- Regiment równać szereeeeg! Krokiem pod miarę, na szczyt wzniesienia maaaarsz!
Tak jak to robili na musztrach i drylach w czasie szkolenie niezliczone razy ruszyli, choć z początku nieco chaotycznie, doprowadzając poczciwą twarz siwego, jednookiego sierżanta Ottokara do skrzywienia się. Z daleka było już słychać marsz innych oddziałów, wiedzieli też co ich czeka, lecz gdy usłyszano zza górki czysto zwierzęce wycie, z demonicznie ludzką nutą szmery rozpleniły się po wszystkich trzech szeregach.
- Ech, żółtodzioby... schutzen die japen und hören! - warknął sierżant - To pierdołowato proste zadanie, z naszej pozycji razem z drugim oddziałem, stojącym po przeciwnej stronie rzeki oddamy pełną salwę z maksymalnego zasięgu po czym uderzy na nich książęca kawaleria. Jak nie spaprzecie tej najprostszej roboty to będę mógł sobie nawet tu usiąść bo bydlaki nie zdołają dobiec do naszego stanowiska. Dobra! Jesteśmy! Regiment staaaać! Erste raden - siktaaa!
Stojący w drugim szeregu młody Lothar z zaledwie pierwszym rzadkim zarostem na brodzie i pod nosem widział jak przed nim podnoszono z ramienia muszkiety, opierano je na forkietach i celowano. Daleko niżej, przez bród na Talabecu przedzierała się mozolnie banda zwierzoludzi z futrem namokniętym od wartkiego nurtu. Niektórzy padali w pół drogi lub zostawali w tyle, brocząc z ran posoką - zaprawdę dobrą robotę wykonali jak zwykle traperzy. Niemniej widok żądnych krwi potworów był czymś sporym dla niejednego szeregowca.
- Napatrzyliście się ? Feuer! - gdy huknęła pierwsza salwa i dym zasnuł powietrze, głos sierżanta dalej koordynował akcję - Na co czekacie, zweite raden sikta!
Brennenfeld odetchnął głęboko i postąpił krok naprzód, mijając się z przestraszonym kompanem o ramię, po czym ustawił muszkiet i wymierzył tak jak to trenował tysiące razy. Nic prostszego, cel jak każdy inny... poza tym że poruszał się z rykiem i właśnie go widział, pędził by rozerwać go na kawałki. Lothar ze wstrętem zwalczył drżenie rąk, gdy padł rozkaz. Huknął strzał. Lothar w ostatnim momencie zobaczył, że mimo że wycelował tak jak powinien to zapomniał zablokować kolby o ramię z nerwów. Odrzut walnął go w pierś, odrzucając w tył na kogoś innego. Gdy podniósł rondo kapelusza i rozwiały się dymy prochowe ujrzał zadowoloną twarz sierżanta.
- Niech mnie kule biją... herr Brennenfeld, jak się czujesz trafiwszy prosto między oczy pierwszego rogatego skurwiela w swoim życiu ? Nieważne, liczę że to tylko preludium. - sierżant wcisnął mu w ręce naładowany muszkiet, model starszy od swojego wnioskując po kształcie zamka - Strzel jeszcze z mojego z trzecim szeregiem, jak kropniesz kolejnego to pijesz dziś na mój koszt!
Lothar strzelił. Przy czym zdał sobie sprawę, że wszelki niepokój zastąpiła ekscytacja, gdy znad dymiącej lufy spoglądał na przetrzebione stado, tratowane kopytami rumaków rycerzy Płonącego Słońca.
Tej nocy pił z sierżantem na jego koszt. Inna sprawa, że chyba nieco przeholował...

Szkolenie wojskowe i domowe było jedną rzeczą. W miarę służby okazało się, jednak że chłopak miał po prostu talent. I to bynajmniej nie mały. Dowiódł tego w miarę odbywania kolejnych bitew i metodycznych awansów oraz pochwał immych żołnierzy czy przełożonych. Jednakże równocześnie ekscytację wypaliło w pewnym stopniu poznanie prawdziwej, krwawej i bezpardonowej potworności wojny z pierwszej ręki.

Bitwa pod Lutter am Barenberg, rok 2509 po Sigmarze

Natarcie halabardników i Wielkich Mieczy przybyło w ostatnim momencie.
- Żołnierzu, żyjesz ?! Dasz radę się ruszać ?! - przekrzyczał kakofoniczny rumor walki wielki jak dąb rudobrody żołnierz w zbroi płytowej, pomagając mu wstać z rowu do którego spadł po ciosie w głowę. Gdyby nie hełm, pewnie wogóle nie miałby się po co podnosić.
- Ekh... dam. Złapię tylko oddech... - wycharczał strzelec o twarzy pobrudzonej krwią i ziemią, ocierając rękawicą strumyk czerwieni płynący mu po twarzy spod włosów - Czy moi ludź..?
- Ci którzy się cofnęli przed atakiem tych wynaturzeń tak... reszta... ogromny szacunek dla strzelców, którzy przyjęli taką rzeź nie łamiąc się zupełnie jak pikinierzy liniowi. Nie mam więcej czasu. - Wielki Miecz obejrzał się na atakujących i chwytając zweihandera dołączył do nich. Elitarny oddział przerąbał się przez wykrwawione walkami na umocnieniach z niedobitkami heroicznych obrońców bandy barbarzyńców. Chwiejącego się wciąż Lothara mało już obchodziły losy bitwy, po tym co zobaczył zanim padł równie dobrze mógłby oglądać przegraną, jak i wiktorię. Ustał na nogach, podpierając się o jeszcze ciepłe, lecz już milczące paszcze przydziałowego Piekłomiota, na którym leżało przewieszone ciało obsługanta, po czym ruszył przed siebie. Z zimnych, zakrwawionych palców pobliskiego trupa, rozpłatanego jednym cięciem topora wyrwał nabity muszkiet i ściskając go ruszył przed siebie, mijając wielkie, obrzydliwe zewłoki martwych pomiotów chaosu. Nawet po śmierci bestie atakowały zdrowe zmysły swą powykręcaną formą, zaś gdy przypomnieć sobie jak przeżywszy salwy muszkietów wpadły ze skrzekiem na nasyp masakrując strzelców, którzy zapłacili wysoką cenę by je pozabijać i stanąć przeciw hordzie biegnących za nimi maruderów, żołądek skręcał się żołnierzowi, nawet takiemu który już niejedno widział. Brennenfeld strzelił, ledwie zwalniając biegu, kładąc trupem okręconego łańcuchami chaosytę, który przedarł się przez mieczników, po czym mijając wciąż dygoczącego dzikusa podszedł do krawędzi nasypu, gdzie padł na kolana, widząc to, czego się spodziewał, lecz nie chciał przyjąć aż do teraz. Sierżant Ottokar leżał rozwleczony na wznak, tam gdzie cisnął go pomiot, któremu wypalił z pistoletu prosto w oko, drewniany palik przebił napierśnik oraz zapewne płuco.
- Sierżancie...
- To ty sierżancie Brennenfeld ? - starzec kaszlnął, wypluwając na brodę jeszcze więcej krwi - To pierdolone bydle czymkolwiek było załatwiło mnie na dobre... przynajmniej nie pozostałem mu dłużny hehe...
Lothar uścisnął dłoń weterana.
- Nie zostanie pan zapomniany, ocalił pan regiment i prawą flankę Frudsberga.
- Frudsberg to chędożony idiota, odwody powinny stać dwakroć bliżej... khe... to dzięki tobie wygrali. Nawet ja nie mogłem zatrzymać ich na miejscu, ale jak zobaczyli jak wychodzisz prosto na te monstra z wycelowanym muszkietem i grotem sztandaru... khe... piękny widok... w sam raz na ostatni dzień służby...
Nic więcej nie powiedział. Lecz Lothar i tak trwał w miejscu dopóki zwycięskie regimenty nie cofnęły się ku obozowi, czyszcząc oręż z krwi plugawców.

Pod Lutter sierżant Lothar dosłużył się niespodziewanie szybko jak na Imperialne standardy porucznikowskiej, a po pochwale generalskiej i czterech latach służby kapitańskiej szarży. Nie bez kozery wróżono mu już szlify majorskie wraz z kolejnymi świetlanymi przykładami męstwa i skuteczności bojowej, gdy jego kariera poszła zupełnie inną drogą. Wzlatując jednakże niczym pocisk moździerzowy. Mianowicie dwa lata później, po bitwie nad Rawską Połonką przeprowadził brawurowy kontrmarsz muszkieterów, opuszczając bezpieczne stanowiska na krawędzi lasu by odwrócić uwagę zagonu kawalerii Kurganów od regimentu ostermarckich zbrojnych, który ścigając rozbitą piechotę Chaosu, nie był świadomy tego, że za plecami mają setki zakutych w zbroje kawalerzystów, których nie zatrzymała lekka jazda Kislevitów. Dzięki dywersji imperialnego maga Metalu, który wydobył na powierzchnię stepu ukrytą rudę w postaci kolczatek zdążyli cofnąć się na wcześniejsze pozycje i przywitać Rycerzy Chaosu salwami, zanim osłaniający ich pikinierzy przyjęli impet szarży i pozwolili na kontratak na bagnety, który poprowadził z wojskowym pałaszem w ręku sam Brennenfeld. Tego dnia pośrodku krwawej rzezi to także jego dwa pistolety zakończyły żywot przeklętego Eylasira Thaalra, znienawidzonego przez kislevsie pułki Księcia Nocy, z przyłożenia przestrzeliwując na wylot skrzydlaty hełm wywyższonego czempiona. Mimo wszystko przypłaciliby to życiem, gdyby nie nagły kontratak skrzydlatych lansjerów niejakiego pułkownika Jana Andreia, dziedzica ziem na których walczyli. Dzięki opatrzności jednak Lothar przeżył i wybrany przez samego Elektora Hochlandu, księcia Aldebranda Ludenhofa został włączony w wysokiej randze do elitarnej formacji księstwa - wyborowego Jägerkorps.

Inkwizytor Aldenhoff z niedowierzaniem wodził palcem od czytanych akt do leżących obok, odpowiadających im medali i elektorskim oraz generalskim pochwałom. Stary Sigmaryta pokręcił głową, pociągając z kubka grzanego wina. Wnioskując ze wskazówek krasnoludzkiego zegara, zbliżał się już świt. Niemniej Tankred nabierając przekonania, że znalazł właśnie to, czego szukał nie przerywał wertować historii człowieka, którego pojmał przypadkiem, a mógł nadać się idealnie do zrealizowania jego planu.
Będąc w połowie kolejnego pliku papierów, tym razem utajnionych przez sam wywiad cesarski na polecenie feldmarszałka sztabowego Karla von Mannerheima inkwizytor aż wstał, czytając kilka razy ostatnie linijki z tak zwanej "Winter Krieg", gdzie w warunkach skrajnie niesprzyjających ów genialny taktyk wykorzystał wszystko co miał, dzięki zaspom śniegu, rozplanowanym umocnieniom i kilku bohaterom powstrzymując olbrzymią armię wyznawców Khorne'a z porównywalnie rekordowo małymi stratami. Jednym z owych bohaterów był snajper, odpowiedzialny za śmierć długich dziesiątek czempionów, wodzów i wojowników. Zdobył taki rozgłos swoją skutecznością, że dla dobra jego samego utajniono jego dane, by uniemożliwić kultom chaosu zemstę, nadając pseudonim "Biała Śmierć" albo "Totenauge". Przyznano także potajemnie unikatowy medal w kształcie białej gwiazdy ze złotą kometą i zielonymi wstążkami... medal na który właśnie patrzył.
- Znaleziony przy jego rzeczach prywatnych... Na Sigmara! To on, a nawet Inkwizycja o tym nie wiedziała!
Nagle drzwi otworzyły się i do gabinetu wszedł nieznajomy łowca. Staje przed biurkiem i patrząc prosto w oczy Aldenhoffowi, wykonuje dziwne gesty.
– Tygrysy idą na północ, a wołki zbożowe podążają ich śladem. - rzekł w końcu.
Właściciel gabinetu popatrzył na przybysza z wyraźnym niesmakiem.
– Gabinet Stirlitza jest po drugiej stronie korytarza – odpowiedział, po chwili podrapał się po brodzie - Jak już tu jesteś to czekaj, każ Maxowi zrobić wszystko by przejąć więźnia nr MCXCIII i dostarczyć go do mnie jutro rano.
******

Sen był jedyną rzeczą, poza skromnymi racjami żywnościowymi, która pozwalała przetrwać kolejne dni znęcania się nad sobą. Ostatnio już nawet nie odzywał się do oprawców, ponura akceptacja pożarła wszystko. Dziś jednak odmówiono nawet snu, gdy blisko świtu zgrzytnęły otwierane drzwi do celi. Przecierając oczy rażone dodatkowo iglicą światła z latarni na czarną wodę Lothar jęknął.
- Niech was demony... wcześniej pozwalaliście się chociaż wyspać w tej kreciej norze.
W świetle latarni ukazała się jednak nie brodata facjata dotychczasowego fanatyka, lecz zadbana, uśmiechnięta twarz jakiegoś blondyna w czarnym mundurze z czaszkami.
- Proszę wyjść, kapitanie musimy porozmawiać.
A więc zmienili interrogatora na tego śmieszka - pomyślał oficer - czyżby to już jeden z tych z niższych kaźni ? Z takimi ponurymi myślami skazańczym tempem wyszedł z celi. Wyciągnął ręce przed siebie. Blondyn spojrzał na niego dziwnie.
- Kajdany nie będą potrzebne, proszę iść za mną.
Zdziwiony setnie kapitan poszedł, uświadamiając sobie jednakże że i tak nie jest na siłach by pokonać idącego za nim strażnika i łowcę, a nawet gdyby miał szczęście to wydostanie się z labiryntu korytarzy Czarnego Zamku byłoby zadaniem dla co najmniej arcymaga. Nie potrafiłby nawet wrócić sprzed drzwi do których trafił do swojej celi.
- Proszę wejść. - rzekł do niego w końcu nowy sigmaryta, otwierając drzwi. W środku zastał spartańsko urządzony gabinet bez okien. Nie była to jednak sala tortur a gabinet z szafkami, paroma krzesłami i biurkiem zawalonym jakąś dokumentacją. Jak zauważył druga połowa komnaty zakryta była czarną kotarą. Wtedy go zobaczył, za biurkiem siedział nie kto inny jak zabójca jego najlepszych ludzi.
- Ty! - warknął, chcąc rzucić się na starca, lecz powstrzymali go strażnicy. Tankred Aldenhoff w nieodłącznym czarnym kapeluszu, uśmiechnął się i podszedł.
http://2.bp.blogspot.com/-ca3e8Aygi70/U ... Vain+1.jpg
- Komuś kto ma jedyną szansę odzyskać wolność radziłbym działać nieco rozsądniej. Posadźcie go. - gdy już hochlandczyk siedział, przytrzymywany do oparcia jednego z krzeseł Inkwizytor ponowił - Wybacz warunki w jakich byłeś trzymany i... niedogodności jakie ci wyrządzano, lecz moja ranga nie była dość wysoka by przejąć cię z łapsk innych inkwizytorów tak szybko jak bym chciał. Mniemam jednak że jestem to w stanie wynagrodzić.
Lothar niemal się zaśmiał.
- Ta, jasne. "Nie moja wina." - przedrzeźnił ton inkwizytora - Nawet gdybym ci wierzył, nie widzę sensu by najpierw mnie łapać a potem pomagać mi, uwalniać i... wynagradzać ?! Ha, dobre sobie.
- Może najpierw się sobie przedstawimy, zanim wyjaśnię co i jak. Jestem Tankred Aldenhoff, a młodzieniec, który cię sprowadził to mój asystent, Max von Stirlitz, wysoce prominentna przyszłość imperialnej inkwizycji...
- I wcale nie Vladimir Vladimirowicz Isajew, zakonspirowany szpieg Kisleva!
- Co takiego ? - niemal jednocześnie powiedzieli Lothar i Tankred.
- Eee nic nic... tak sobie... heh... ufff blisko było...
- Dobrze zignoruj go. Pana już zdaje się poznałem, wraz ze wszystkimi szczegółami, panie Brennenfeld, miło poznać bohatera Imperium. - widząc zdziwienie na twarzy rozmówcy, dodał szybko układając dłonie niczym ekspert - Inkwizycja.
Tankred przeszedł się do kotary, odsłaniając ją. Na stojaku w bocznej części pomieszczenia stała wspaniała zbroja płytowa z licznymi parowymi elementami wspomagającymi rozprowadzanie siły ciosu po blachach. Nałożona była na nowiutki jak spod igły mundur w barwach cesarskich i przypięte miała wszystkie medale oraz szarfę którą Lothar dostał kiedyś za zasługi w boju. Była tam też błyszcząca salada z czerwonymi piórami oraz jego sprawdzona rusznica Astrid, jak również czerń i czerwień drewnianych łożysk Anny i Julii. Cała broń wyglądała jakby świeżo zajął się nią rusznikarz. Dalej leżała reszta jego wyposażenia i prywatne rzeczy, odebrane w czasie pojmania.
- Krótko mówiąc, jeśli chce pan wolności, musi ją pan wywalczyć. Słyszałeś o turnieju zwanym Areną Śmierci ?
- W życiu. To jakieś zawody ? - wszyscy wokół łącznie ze strażnikami zrobili zdziwione miny - No co ? Na wojnie mało jest czasu na interesowanie się jakimiś rozrywkami o nieprzyjemnych nazwach.
- To jest... jakby to powiedzieć... - zamyślił się Tankred.
- Turniej strzelecki! - wtrącił unosząc palec z uśmiechem Stirlitz.
- O właśnie. Bierze w nim udział śmietanka z całego świata, elfy, ludzie, krasnoludy, czasem dziwniejsze stworzenia... Jeśli weźmie pan udział, zwrócimy panu wolność. Oraz oczywiście dostanie pan niebywale wysoką nagrodę, jaką oferuje ten turniej.
- Podejrzanie mi to wygląda... po co więc zbroja na turniej strzelecki ?
- Będziesz tam reprezentantem całego Imperium więc postarałem się byś prezentował się godziwie.
- Hmmm. - po minucie głębokiego namysłu kapitan znów się odezwał - Jeśli macie gotową zbroję to znaczy, że to zaplanowane od dawna... lub przynajmniej jakiegoś czasu. Przejdę do konkretów, za dużo obiecujecie. Albo to jedno kłamstwo, albo... co Inkwizytor Tankred Aldenhoff będzie z tego miał ?
Tym razem to Sigmaryta długo się namyślił.
- Cóż, zasługujesz na poznanie prawdy. Pij póki dają, bo to trochę zajmie. - rzekł podając Lotharowi kubek grzańca, pachnącego ziołami i cytryną - Otóż pewne grono w mojej profesji od jakiegoś czasu usiłuje rozpracować i zinfiltrować te zawody, które powtarzają się zaskakująco często, w takiej samej formie i zawsze ściągają kłopoty. Niestety dowództwo mego zakonu zakazuje się tym zajmować. Lecz pojedynczy żołnierz takiego zakazu nie ma... a że rzekomo pracuje dla mnie to pogadanki. Krótko mówiąc - ty zgarniasz sławę i bogactwo oraz wolność, jeśli oczywiście wygrasz, a ja awansuję w hierarchii Czarnego Zamku jako ten, który zbadał sprawę Aren Śmierci. Ewentualnie możesz wrócić do lochu i liczyć na wątpliwą litość moich konfratrów, przypominam, że oskarżają cię o współudział w mordzie i bluźnierczych rytuałach na sługach kościoła.
- Wybór wydaje się więc prosty... oczywiście się zgadzam. Tylko jedno pytanie... dlaczego ja ?
- Cóż. - Tankred wskazał na medale i wziął do ręki plik komendacji - Znasz się na chwalebnej rzeczy jaką jest walka za pana naszego Sigmara. Dokonałeś sporo i masz umiejętności, jakich żaden żołnierz spoza sług Czarnego Zamku nie posiada. Póki co jesteś jedynym nadającym się kandydatem, którego znalazłem.
- Bzdura. - zaśmiał się - Wojna to nic chwalebnego. Widziałem młodych chłopców, którzy powinni jeszcze uprawiać pola, albo rozglądać się za dziewkami... rozrywanych na kawałki przez dwumetrowych orków i stokroć gorsze bestie. Ja tylko prowadziłem moich ludzi, z których pogrzebałem o jednego za dużo. Właśnie dlatego odszedłem z armii do ochotników. Nie przywiązujesz się tak do podwładnych i możesz odejść kiedy uznasz, że widziałeś zbyt wiele...
- W takim razie i to zrób dla swoich ludzi. Kilku wciąż trzymamy tu w Czarnym Zamku. Również ich uwolnimy.
Komnata przez dłuższą chwilę wypełniona była ogłuszającą ciszą.
- Trzy warunki. - wycedził Brennenfeld.
- Zastanowimy się. Mów śmiało.
- Raz. Moi ludzie jadą ze mną, gdziekolwiek pojadę. Wystawicie też amnestię dla schwytanych i zbiegłych.
- Nawet chciałem to zaproponować, co dalej.
- Mawiają, że inkwizycja potrafi znaleźć każdego.
- Aye, co w związku z tym ?
- Znajdźcie niejaką Astrid Lindstrin i przekażcie od kapitana Brennenfelda, że jest kurwą niewartą miedziaka.
Stirlitz wybuchł śmiechem za plecami kapitana, dla kontrastu Tankred zrobił grobowo poważną i zirytowaną minę.
- Sigmarze daj mi siłę... zobaczymy co da się zrobić... jakieś jeszcze idiotyczne prośby ?
- W sumie... taaak. Beczkę najlepszego wina jakie można dostać w Altdorfie. Muszę pomówić z moimi ludźmi.
******

Karczma Pod Świętym Rycerzem zdawała się dość schludnym i porządnym przybytkiem. Ale w sumie czego innego się spodziewać po firmie prowadzonej przez agenturę Świętego Oficjum. Po tym jak już wydobrzał po pobycie w Czarnym Zamku i odzyskał dawny animusz miał zakaz opuszczania Altdorfu i był pod ciągłą obserwacją od teraz swoich zleceniodawców w kapeluszach. Nie wiedział jakie niebie i ziemię musiał poruszyć Aldenhoff by zwolnić go z więzienia, lecz oto był tutaj, w karczmie gdzie w dość krótkim czasie Hans i Albrecht zebrali większość starego oddziału, łącznie nawet z kilkoma dawnymi członkami, którzy wrócili wypełnić stare długi wdzięczności wobec kapitana. W sumie było ich dwudziestu. Wino lało się strumieniami, jednak debata o ostatnich wydarzeniach była śmiertelnie poważna. W pewnym momencie drzwi do karczmy huknęły na oścież otworem wpuszczając zwalistego mężczyznę z wielkim młotem na ramieniu. Kudłacz potoczył wzrokiem po zebranych i zaśmiał się podchodząc do Lothara.
- Haaa! Niech mnie wilki Ulryka! Prawdę powiadali, że mój stary druh jedzie na Arenę Śmierci! - wydudnił, ściskając dawnego towarzysza broni z czasów obławy na Armata Strigoi, krwiożerczą grupę strzyg w Drakwaldzie.
- No nie całkiem z własnej woli... - wydusił kapitan, wyswobadzając się z ramion mocarnego Białego Wilka.
- To też słyszałem, dlatego zgłosiłem się jako rycerz do nadzorowania tajnego konwoju Inkwizycji... no wpierw tłumacząc parę spraw młotem pewnemy innemu templariuszowi, który dostał tę robotę przede mną.
- Miło wiedzieć, że Rudy Wilk dalej w formie, przyda nam się pomocna piącha, gdziekolwiek to będzie.
- W Estalii. Konkretnie mała miejscowość nadmorska znana jako Porto Maltese. - usłyszeli za sobą.
Na kontuarze siedział nie kto inny jak uśmiechnięty Stirlitz, niezauważenie pojawiający się w sali biesiadnej.
- Mistrz Tankred przygotował nam już wozy, załadowane bronią, zapasami i prochem oraz ołowiem, który mu poleciłeś. Mniemam, że to wszystko i możemy wyruszać wieczorem ? Wolałbym osobiście ranek ale mistrz przekupił straż na granicy tylko na jednej zmianie i musimy być na Przełęczy Kąsającego Topora tej nocy, także...
- No chyba nie ma innego wyboru. - rzucił Lothar Brennenfeld, przeczesując palcami włosy i napełniając sobie kielich wina po brzegi do ostatniego toastu - Panowie, za Arenę Śmierci!

Imię: kapitan Lothar Brennenfeld
Rasa: Eks-Hauptjäger elektorskiego Jägerkorpsu Hochlandu (Empire Captain)
Broń:
- Astrid (personalna hochlandzka eksperymentalna rusznica), nazwana na cześć bliżej nieznanej wybranki serca kapitana, w ciężkiej kolbie oprócz imienia wycinano kreski za każdego ustrzelonego wroga póty nie zabrakło miejsca
- Julia & Anna (para pistoletów czarnoprochowych) ...nazwanych po parze innych kochanek Lothara
- Szczęśliwy bagnet (nóż zapasowy), pamiątka po ojcu, Arthurze Brennenfeldzie, który powalił nim bestigora, wbijając go w oko bestii
Zbroja: Pełna zbroja płytowa + salada ozdobiona czerwonymi piórami (ciężki hełm)
Ekwipunek: Broń Eksperymentalna
Umiejętności Specjalne: Strzelec doskonały, Sokole oko
Obrazek
Ostatnio zmieniony 20 gru 2015, o 03:26 przez GrimgorIronhide, łącznie zmieniany 2 razy.

Awatar użytkownika
JarekK
Bothunter
Posty: 5100
Lokalizacja: Wrocław

Post autor: JarekK »

:shock: Chciałem wystartować, ale przy poziomie tego powyżej, to sobie jednak odpuszczę.
Stone pisze: 16 gru 2019, o 13:36Żeby dobrze rosły, o warzywa trzeba dbać.

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

JarekK pisze::shock: Chciałem wystartować, ale przy poziomie tego powyżej, to sobie jednak odpuszczę.
Teraz już wiem dlaczego mamy tak mało chętnych #-o
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Chomikozo
Chuck Norris
Posty: 598

Post autor: Chomikozo »

JarekK pisze::shock: Chciałem wystartować, ale przy poziomie tego powyżej, to sobie jednak odpuszczę.
[To sesja RPG, a nie konkurs pisarski :) Dawaj !]
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.

ślivek
Kretozord
Posty: 1658

Post autor: ślivek »

[Też się zabierałem do machnięcia historii bo wakacje, trochę czasu jest. Ale warsztatu literackiego nie mam wcale a i czasu nie aż tyle by tworzyć tyle tekstu ;) Swoją drogą parę ostatnich aren było na podobnie wysokim poziomie, że można by to posklejać w książki jakieś, przetexować na przykład i mieć je w wygodniejszej formie w ten sposób. Pomyślcie o tym! Tylko naturalnie wszyscy autorzy muszą się zgodzić.]
Obrazek

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

[ JarekK, pomnij waść, że ilość nie równa się jakość - sam mam dość wodolejski sposób opisu więc tak to wychodzi. Miejsca w bród. ]

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Zapraszamy, każdy zaczynał skromnie. Poza tym regularny roleplay jest wyżej ceniony niż obszerna historia! :wink: ]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
JarekK
Bothunter
Posty: 5100
Lokalizacja: Wrocław

Post autor: JarekK »

Historia:
- Nadia! Chodź tu ty mała kurwo! Masz klienta! - krzyknęła burdelmama.
Mała ledwo trzynastoletnia dziewczynka została wymieniona przez swojego ojca w zamian za długi, których jej rodzina nie mogła spłacić i wywieziona daleko od rodzinnych stron. Jej ojciec pił praktycznie codziennie, a także lubił zdradzać swoją żonę z rozmaitymi kobietami, a głównie prostytutkami. Nadia przez kilka dni po transakcji opierała się i uciekała swoim oprawcom z łóżek i chowała się w piwnicy burdelu w jednym z miast Imperium. Czuła się wtedy bezpiecznie. Mimo, że po kilkunastu minutach ktoś ją znajdywał i była bita i poniżana. Jednak Nadia przez te kilka chwil spędzonych w ciemnej, mokrej piwnicy, schowana między wielkimi beczkami z winem nie czuła strachu, lecz zamykała oczy i przypominała sobie te chwile, kiedy była w domu z matką. Jej matka była piękną przemiłą kobietą, którą Nadia kochała ponad życie, jednak nie była ona silna. Tuż po zamążpójściu jej życie stało się jednym wielkim pijackim ciągiem jej męża. Rano mąż wychodził do pracy, a parał się ściąganiem podatków a raczej haraczu z wiosek niedaleko wielkiego miasta, w którym mieszkał. Nierzadko dostawał po mordzie, gdyż nikt nie chciał płacić jakiemuś oprychowi w dodatku i tak zawyżonych przez niego podatków, więc po południu chodził się zabawiać. We wszystkich burdelach w okolicy był stałym klientem, do tego stopnia, że pił za darmo, lecz za dziewczyny trzeba było płacić. Gdy wieśniacy się zjednoczyli, nie był on już w stanie ściągać haraczy, gdyż grupa chłopów z widłami była barierą nie do przejścia. Burmistrz miasta szybko wysłał swoich ludzi, którzy donieśli mu, że wieśniacy buntują się nie przeciwko podatkom, lecz przeciwko ojcu naszej małej Nadii. Stracił on szybko swoją jedyną pracę, lecz nie zamierzał zmienić swojego trybu życia. Tak, więc wychodził z rana i zamiast jak niegdyś kierować się do wschodniej bramy by wyjść na pola, szedł do dzielnicy portowej, którą znał jak własną kieszeń. Na początku nie miał większych problemów by brać dziewczynki na kredyt, lecz gdy suma długu w kilku burdelach przekroczyła wartość jego mieszkania zapukali do jego drzwi bardzo mili "poborcy podatków" i zażądali spłaty długu pod groźbą spalenia domu. Niewiele myśląc ojciec Nadii zaproponował w zamian swoją córkę. Zbiry ochoczo przyjęły tą propozycję, lecz i tak obiły jej ojcu twarz, a w dodatku zgwałcili jego żonę. Nadia została zawleczona do dzielnicy portowej i przez kilka dni była trzymana w piwnicy jednego z burdeli. Potem załadowano ją na statek pod pokład. Przymierając głodem młoda, zapłakana dziewczyna chciała popełnić samobójstwo, lecz już po pierwszej nieudanej próbie, została zawleczona przed oblicze kapitana statku.
- Chcesz zniweczyć taki dobry interes, który ubiliśmy z Iliamem?! - ryknął kapitan. Odkupiliśmy cię za kupe kasy mała ździro! Płyniesz do najwspanialszego burdelu, jaki znam w całym Imperium. Ciesz się!
- Ja chce do mamy - wykrztusiła przez łzy mała Nadia.
- Do mamy? Ja ci pokaże mała jak będzie wyglądać teraz twoja mama - powiedział z uśmiechem na ustach. Zabrać ją do mojej kajuty i związać jej ręce, zaraz do niej przyjdę.
W ten sposób mała Nadia poznała smak i ból życia.

- Nadia ty kurwo! Gdzie się znowu chowasz? - grzmiała burdel mama. Masz przyjść tu natychmiast!
Mała dziewczynka schowana w piwnicy jednak nie słyszała jej krzyków. Próbowała sobie przypomnieć jak wyglądała jej matka, lecz jedyne co pamiętała to tego wielkiego oprycha leżącego na niej. Nie mogła odpędzić się od tego wspomnienia. Zbyt mocno zapadło jej w pamięć.
- Znowu schowałaś się w tym samym miejscu, głupia dziewczyno? Dzisiaj przyprowadziłam ci kogoś specjalnego, moja mała uciekinierko. On cię naprostuje.
Mówiąc to złapała Nadię za jej włosy i wyciągnęła z piwnicy, kompletnie nie zważając na krzyki i jęki Nadii. Wepchnęła ją do pokoju w którym siedział wielki, gruby i spocony mężczyzna. Nadia upadła na ziemię, a gdy podniosła głowę zobaczyła że osoba siedząca na łóżku trzyma w ręku bicz. Nie był to zwykły krótki bicz z rzemienia. O nie. Nadia już wiedziała co ją czeka, gdyż pamiętała przestrogi innych prostytutek.
- Nie drzyj się dziewczyno, nie uciekaj. Nic, ani nikt już ci nie pomoże, a możesz tylko pogorszyć swoją sytuację. - powiedziała jej kiedyś Mirka
- Zobaczysz co to ból kiedy burdelmama zaprosi do ciebie pana Orwdyna. On cię bardzo szybko naprostuje - dodała Karolina odsłaniając swoje plecy całe w cienkich, lecz poszarpanych bliznach.
Po szybkim przeanalizowaniu sytuacji, Nadia już wiedziała, że dzisiejszy wieczór popamięta na długo. Od razu rzuciła się w stronę drzwi, ale jeszcze nie zdążyła do nich dobiec, gdy usłyszała cichy szczęk. W tym burdelu żadne drzwi nie były zamykane na zamek oprócz tych do których nikt nie mógł wchodzić. Nadia zatrzymała się przy drzwiach i zaczęła szarpać klamkę. Z drugiej strony drzwi usłyszała ciche rechotanie starej baby. Rozejrzała się po pokoju. Na ścianach wisiały bicze, coś w rodzaju kajdanek dziwne długie czarne kije przymocowane do czegoś w rodzaju zapinanych majtek. Na półkach stały duże czerwone świece, lecz niebyły one polane woskiem, ani przez owy przymocowane tak mocno do półki, że bez noża nie dałoby się ich oderwać. Widać było jednak, że były wielokrotnie zapalane. Wzrok Nadii skupił się teraz na mężczyźnie na łóżku. Był spokojny opanowany, a rękami bawił się biczem.
- Nie uciekniesz stąd - powiedział. Dzisiaj czeka na ciebie całkiem n-i-e-m-i-ł-a zabawa. Podejdź do mnie. Nie chcesz bym musiał wstać i podejść do ciebie.
- Ja nie chce. Proszę! Błagam!
- To już nie podlega negocjacjom. Chodź tu, albo po wszystkim cię stąd wyniosą.
Niepewnymi krokami Nadia zaczęła zbliżać się do swojego oprawcy. Nogi jej się trzęsły, ręce dygotały. Czuła, jakby w żołądku miała co najmniej tuzin myszy które chcą wydostać się na zewnątrz.
- Szybciej! - warknął Orwdyn.
Nadia szybszym krokiem podeszła do mężczyzny. Stanęła metr od niego, lecz już stąd czuła jego nieświeży oddech i zapach potu.
- Uklęknij.
Nadia bez zastanowienia wykonała polecenie.
- A teraz zacznij robić to, do czego zostałaś stworzona.
Gdy tylko Nadia zrozumiała co ma zrobić od razu rzuciła się do wyjścia. Szybko dobiegła do drzwi i z całym impetem w nie uderzyła. Drzwi ani drgnęły jednak posłały młodą dziewczynę na podłogę. Ta szybko wstała gdyż przez adrenalinę nawet nie poczuła tego uderzenia. Zaczęła uderzać pięścią w drzwi, wykrzykując wszystkie imiona dziewczyn z burdelu jakie znała.
- Pomocy! Proszę! Niech ktoś mi pomoże!
- Zamknij się. Nikt ci nie pomoże! - ryknął Orwdyn. A teraz przez ciebie muszę wstać.
Mówiąc to, powoli wstał. Jego grube cielsko w pozycji pionowej wyglądało jeszcze bardziej odpychająco. Nadia waliła w drzwi ile mogła. Czuła narastający strach i powoli traciła nadzieję. I wtedy rozległ się pierwszy chlast. Nadia krzyknęła i osunęła się na podłogę. Zaraz poleciał drugi oraz trzeci. Po czwartym straciła przytomność.

Obudziła się leżąc twarzą na łóżku. Czuła straszy ból pleców oraz ciekającą krew ze świeżych ran. Ból był ogromny. Nie miała siły by podnieść głowę. Sądziła, że prawdopodobnie leży w Imperialnym szpitalu. Przypomniała sobie, że często odwiedzała ojca w takowym, gdy ten przez kilka dni nie wracał z pracy. Najczęściej okazywało się, że trafiał tam, ponieważ któryś z wieśniaków go dźgnął lub był tak napruty, że wdawał się w bójki w dzielnicy portowej, które zawsze, mimo swojej muskularnej postury, przegrywał. Nedia przekręciła głowę by zobaczyć gdzie się znajduje. W tym momencie uderzyła w nią fala zimna. Zorientowała się, że jest w tym samym pokoju, z którego tak desperacko chciała się jeszcze przed chwilą wydostać.
- O już się obudziłaś - wyszeptał znienawidzony głos tuż nad jej głową. Po co bawić się z kimś, kto i tak nic nie czuje?
W tym momencie Nadia poczuła straszliwy ból w okolicach pośladków.
Po kilkunastu minutach bólu i upokorzenia Nadia po raz wtóry zemdlała od kolejnych uderzeń bicza. Jak przez sen słyszała tylko krzyki burdel mamy.
- Coś ty zrobił! Miałeś ją kretynie tylko nastraszyć. Przecież to dalej ... To nie twoja zabawka.
- Spokojnie kilka ... będzie jak nowa.
Ocknęła się w łóżku. Teraz już miała głowę skierowaną w sufit. Zapamiętała lekcję daną ją przez Orwdyna. Przez kolejne kilka następnych lat pracowała bez zarzutów. Była, aż tak dobra, że w wieku lat siedemnastu była znana ze swoich usług w tej części Imperium. Nie przyjmowała już starych, grubych mężczyzn. Teraz trafiali do niej głównie szlachcie i inni bogaci mieszczanie. Nauczyła się być dostojna, ponętna oraz kręcić mężczyznami jak tylko chciała. Zaczęła to nawet lubić. Zrozumiała siłę swoich wdzięków. Mogła już wychodzić do miasta. Cieszyły ją te podekscytowane spojrzenia mężczyzn i te znienawidzone od kobiet. Bawiło ją to. Coś co uważała przez tak długi czas za najgorszą torturę, zaczęło jej sprawiać przyjemność. Teraz to ona dominowała. Jej relacje z burdel mamą były bardzo dobre. Zupełnie inne niż te na początku ich znajomości. Godzinami dyskutowała też z innymi prostytutkami na wszelakie tematy, oczywiście głównie związane z pracą. Na swoje dwudzieste pierwsze urodziny otrzymała własną kopię klucza do "zakazanego pokoju". Nie chciała tam nawet wchodzić. Grzecznie podziękowała za prezent, lecz klucz schowała w najgłębsze miejsce w swojej szufladzie na ubrania w pokoju, w którym spała. Ciągle pamiętała wydarzenia, które miały miejsce w tym pokoju.
Kolejny zwykły dzień. Obsłużyła burmistrza miasta oraz najbogatszego szlachcica ze stolicy, który przyjechał do tego zatęchłego, jak on to nazwał, miasta specjalnie by skorzystać z jej zachwalanych usług. Miała już mieć do końca dnia wolne. Przecież nikt nie chciał by się przepracowała. Poszła więc do portu. Od razu jej kroki skierowały się w stronę latarni morskiej. Nikt nie miał do niej wstępu poza strażą miejską oraz dwoma pracownikami, ale zniżki na dziewczyny, które otrzymali latarnicy bardzo łatwo już dawno temu przekonały tych mężczyzn do wpuszczania Nadii. Ona lubiła przesiadywać w najwyższym punkcie miasta. Mogła patrzeć godzinami na spokojne może, a wieczorem na świecące się miasto tuż pod jej stopami. Wtem jednak podbiegł do niej jeden z latarników.
- Mirka cię woła. Podobno musisz wrucić do bur... - zająknął się - do domu.
- Do burdelu, spokojnie - odparła miłym i ciepłym głosem. Wiem gdzie mieszkam. Coś się stało?
- Nie wiem, Mirka mówi, że to ważne.
Niechętnie, powoli Nadia zeszła na sam dół. Gdzie dowiedziała się, że przybył bardzo ważny gość i chce skorzystać z jej usług. Niechętnie wróciła do burdelu. W najlepszym pokoju czekał już na nią pięknie ubrany na czarno mężczyzna. Burdel mama wzięła od niego wypchaną po brzegi sakiewkę i wyszła, życząc miłej zabawy.
- Chcesz się stąd wyrwać?
Wiele osób już próbowało, podkupić Nadię by sprowadzić ją do własnego burdelu i czerpać z niej zyski.
- Nie dziękuję tu mi... - nie dokończyła gdyż mężczyzna w czerni jej przerwał
- Nie chce cię wykupić, chce zwrócić ci wolność, która ci się należy.
Nadia była ciekawa co owy mężczyzna chce jej zaproponować. Wiedziała, że poza swoimi usługami nie może wiele zaoferować, więc życie wolnej kobiety lub zamążpójście nie wchodziło w grę.
- Co masz na myśli.
- Mogę pokazać ci cały świat. Nigdy już nie będziesz musiała parać się tym co robisz. Sama będziesz wybierać sobie partnerów.
- Mam otworzyć własny burdel? Po co tu mi dobrze.
- Nie, głupia. Sama będziesz kierować własnym życiem. Weźmiesz to co ci się należy. Nikt nigdy cię już nie poniży. Klucz który masz schowany w szafce już nie będzie dla ciebie brzemieniem i nie będzie ci przypominać o tym strasznym zdarzeniu.
W tym momencie Nadia się przestraszyła nie na żarty. Nikomu nie mówiła, gdzie chowała klucz, a tymbardziej dlaczego nigdy z niego nie skorzystała. Przez myśl przebiegło jej by uciec lub zawołać burdelmamę.
- Nie rób tego. Nic ci to nie da. Nie jesteś w stanie uciec i nikt ci nie pomoże.
Strach ogarnął Nadię. Bała się tak tylko jeden raz. W ten pamiętny wieczór w zakazanym pokoju.
- Nauczę cię opanować strach i wykorzystywać go jako twoją siłę. Nie będziesz się już bała, to ciebie będą się bać.
Nadia rozdygotana już prawie miała się rozpłakać. Koszmar wrócił. Straciła już swoją pewność siebie, której nauczyła się przez lata. Nie było już maski cynizmu i szczęścia. Czuła się znowu jak mała dziewczynka posłana na tortury przez złych ludzi. I wtedy się w niej coś pękło. Nie chciała już nigdy więcej czuć tego strachu i poniżenia. Zamachnęła się i już miała spoliczkować swojego rozmówcę, gdy ten w pół ataku złapał ją za rękę.
- Tego oczekiwałem. Jesteś silna nadajesz się. Jeśli chcesz się stąd wyrwać wyjdź w nocy przez Północną bramę. Po czym wstał i wyszedł.

Nadia przez kilka chwil biła się z myślami. Nie wiedziała co ma zrobić i co sądzić o całej sytuacji. Postanowiła pójść na latarnię i popatrzyć na morze. To zawsze ją uspokajało. Gdy weszła na sam szczyt, spostrzegła leżącą na parapecie złotą bransoletę. Bez namysłu wzięła ją i od razu założyła. Póki się nie ściemniło myślała co zaszło tego dnia. Postanowiła, że spotka się z tajemniczym mężczyzną. Wróciła do burdelu. Wzięła klucz do zakazanego pokoju i popędziła do północnej bramy. W kilka sekund znalazła się pod nią. Zdziwiło ją to, gdyż nawet się nie zmęczyła. Podeszła do strażnika i poprosiła go otwarcie bramy.
- Kochanieńka znasz zasady po dwudziestej drugiej nie wypuszczamy, ani nie wpuszczamy do miasta.
- Ale panie władzo - słodko szepnęła mu do ucha łapiąc go za krocze. Nie zrobi Pan dla mnie wyjątku?
- Otworzyć bramę! - ryknął kapitan.
Nadia wyszła śmiejąc się w duchu. "Jacy ci mężczyźni są łatwi." Rozejrzała się, ale nigdzie nie było żywego ducha. Nie w smak jej było iść po nocy drogą, szczególnie, że wiedziała jak jej krągłości wpływają na mężczyzn. Przeszła niecałe dziesięć kroków gdy usłyszała znajomy głos.
- Dobrze wybrałaś. Chodź.
Odwróciła się lecz nikogo nie było. Nagle światła na murach zgasły i rozległ się krzyk młodej dziewczyny.

Obudziła się na łóżku. Było jej zimno. Szyja paliła ją żywym ogniem. Nie można było tego porównać nawet do bólu rozoranych pleców. Cała dygotała i była spocona co najmniej jakby było upalne lato. Zobaczyła znajomego, na czarno ubranego, mężczyznę.
- Teraz wyjawię ci kochana mały sekret. Jestem Marus Von Carstein. Lord zamku w którym się znajdujesz. Jestem wampirem i ty maleńka będziesz moją żoną, ale najpierw sama zamienisz się w to czym jestem.
Nadią zaczęły miotać konwulsje. Czuła, że umiera, lecz nie czuła nic poza tym. Nie czuła już strachu bólu, ani nawet złości. Zamknęła oczy i leżała bez tchu przez kilka dni. Gdy się ocknęła, zobaczyła piękną twarz Marcusa. Widać było, że nie odstępował jej na krok przez ten cały czas. Nagle poczuła straszny odór. Coś jakby rozkładające się zwłoki. Obróciła głowę szukając źródła i w tej chwili zobaczyła, że po drugiej stronie łóżka nachyla się nad nią zgniły człowiek. Nie miał prawego oka, a zgnilizna nie oszczędziła, żadnego z jego członków. Nadia wystraszona wyskoczyła z łóżka z krzykiem.
- Spokojnie, to tylko Jan - roześmiał się Marcus. Jest zombie, trochę śmierdzi, ale jest bardzo uczynny i co najważniejsze nie mówi. A teraz się ubierz. Czekam na dole.
Nadia spostrzegła, że jest zupełnie nago. Podeszła do pierwszej szafy jak najdalej od zgniłego stwora, który udał się powoli za swoim panem w stronę drzwi.
- Czeka cię pięknie nieżycie moja droga - rzucił markus na odchodne

538 lat później.

Nadia przyzwyczaiła się już do nowych zdolności i do potrzeby żywienia się krwią. Marcus nauczył jej także pisania, czytania i zrobił z niej prawdziwą arystokratkę wampirzą. Byli zapraszani na wszystkie zjazdy wampirów i awansowali tak wysoko w hierarchii, że mieli wstęp do zamku Drakenhoff. Nadia była jedną z najpiękniejszych wampirzyc na dworze. Piękniejsza od niej była tylko Izabela von Carstein, żona władcy wampirów Vlada. Nie przeszkadzało im to razem polować i się przyjaźnić. Na zamku Nadia nauczyła się wiele. Nie było to przyjazne miejsce dla ledwo co przemienionych wampirów. Ciągłe intrygi, dużo bardziej złożone i przemyślane niż te, z którymi miała do czynienia w burdelu. Marcus doszedł do wniosku, że musi także umieć walczyć, co i jej przypadło do gustu. Wybrała sobie dość niecodzienną broń. Bicz. Podobny do tego, którym torturował ją Orwdyn, lecz jej był dłuższy. Mierzył prawie pięć metrów i na końcu dzielił się na 5 mniejszy zakończonych ostrymi żyletkami. Nadia także dowiedziała się wszystkiego co musiała wiedzieć o historii starego świata. Najbardziej zaciekawiły ją Areny Śmierci. Gdy pewnego dnia Marcus oznajmił jej, że jedna z nich będzie miała miejsce w Porto Maltese, całkiem niedaleko od ich wspólnego zamku Nadia od razu oświadczyła mu, że się tam wybiera. Po tak długim i burzliwym, głównie w łóżku, związku wiedział on, że nie ma sensu wybijać tego pomysłu z głowy Nadii. Bez wahania zgodził się, wiedząc, że jeśli coś pójdzie nie tak, Nadia dzięki jego bransolecie szybkości, będzie mogła czmychnąć bez większego problemu z każdego miejsca na świecie i wrócić w jego objęcia.


Jezus maria to się napisałem! Mam nadzieję, że się miło czytało :D
[Poziom jak widzicie niskawy, no ale mam nadzieję, że nadrabiam ciekawą historią]

Obrazek
Imię: Nadia
Rasa: Wampirzyca
Broń: Bicz
Broń strzelecka: Noże do rzucania
Zbroja: Elegencka a zarazem wyuzdana lekka zbroja
Ekwipunek: Obręcz Szybkości
Umiejętność: Onieśmielająca
Ostatnio zmieniony 28 cze 2015, o 22:22 przez JarekK, łącznie zmieniany 1 raz.
Stone pisze: 16 gru 2019, o 13:36Żeby dobrze rosły, o warzywa trzeba dbać.

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Obawiam się, że wampir nie może mieć dwóch umiejętności :?
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
JarekK
Bothunter
Posty: 5100
Lokalizacja: Wrocław

Post autor: JarekK »

Oki wywale intrygantkę. A tak z ciekawości, gdzie jest napisane ile umiejętności można wybrać? Jedna z moich pierwszych aren, a na pewno pierwsza od długiego czasu. Nie mogę znaleźć tej informacji nigdzie w 1 poście.
Stone pisze: 16 gru 2019, o 13:36Żeby dobrze rosły, o warzywa trzeba dbać.

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Rozumiem. Odkąd się bawię w Arenę, można brać tylko jedną umiejętnościć specjalną, więc jest to w domyśle (nie jest napisane, że można dwie, za wyjątkiem kilku ras, np.ludzi, którzy kogą brać dwie. )
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

Ja tylko chciałem powiedzieć, że akby każdy uczestnik pisał taka historię to i przy roleplayu byłoby większe pole do popisu. Teraz tylko pozostaje w miarę aktywnie uczestniczyć :wink: .
Obrazek

Awatar użytkownika
Warlock
Chuck Norris
Posty: 426
Lokalizacja: Kraków

Post autor: Warlock »

Czy można mieszać bronie jednoręczne, np. topór i młot, czy tylko w wersji 2 topory?
"Spam jest sztuką, której nikt nie potrafi zrozumieć" - Anyix

"Pan Bóg nie gra w kości" - Albert Einstein

"Bo gra w Warhammera!" - Sa!nt

Awatar użytkownika
JarekK
Bothunter
Posty: 5100
Lokalizacja: Wrocław

Post autor: JarekK »

[Wygląda że możesz mieć 2 dowolne bronie jednoręczne, czyli na przykład topór i miecz, miecz i bicz, czy jakiekolwiek kombo chcesz, z tego co wiem broń strzelecka zabiera jedną rękę, czyli możesz mieć miecz i noże do rzucania, albo topór i noże do rzucania]
Stone pisze: 16 gru 2019, o 13:36Żeby dobrze rosły, o warzywa trzeba dbać.

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Dozwolone są dowolne kombinacje oręża, póki rąk starczy.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Chomikozo
Chuck Norris
Posty: 598

Post autor: Chomikozo »

Mieszkańcy miasteczka Zaorejas odrywali się od swoich codziennych obowiązków ze zdziwieniem wymalowanym na ogorzałych twarzach. Główną ulicą miasta pędził właśnie burmistrz Pedro Gómez de Don Benito we własnej osobie, niski, lekko otyły jegomość, cały czerwony ze wściekłości, rzucający na lewo i prawo najplugawszymi przekleństwami. Było to o tyle dziwne, że czcigodna głowa tutejszej administracji opuszczała swoją rezydencję tylko przy okazji cotygodniowych wizyt w zamtuzie. Do jakichkolwiek innych obowiązków wysyłała swoją prawą rękę, nieustraszonego kapitana Rodrigo de Aguilar, jednookiego, budzącego respekt i postrach dowódcę tutejszej straży.
- HORACIO ! – Burmistrz wrzasnął na pierwszego napotkanego strażnika miejskiego, opierającego się o halabardę na rogu ulicy, przy sklepie aptekarskim – DO MNIE, OBIBOKU !
Horacio, nie mogący mieć więcej niż dwadzieścia wiosen, głośno przełknął ślinę i niechętnie zbliżył się do swojego przełożonego.
- Tak, panie ? – Spytał, nieudolnie maskując drżenie głosu.
- Znaleźliście go, Horacio ? – Pedro złapał go za poły żółto-czerwonej kurty i przyciągnął bliżej do swojej spoconej, czerwonej twarzy – Wiecie gdzie schował się ten sukinsyn ?
- Owszem, tyle że…
- Gdzie wpełzła ta kanalia, ten gałgan chędożony ?
- On…
- Obozuje gdzieś na wrzosowiskach ? Czy może w starym młynie na wzgórzu, hę ? No wykrztuś to wreszcie !
- Jest w mieście. W gospodzie „Pod Czarną Świecą”.
Burmistrz puścił strażnika i wybałuszył oczy, czerwieniąc się jeszcze bardziej, co nadało mu wygląd pewnej egzotycznej szkarłatnej ropuchy spotykanej w lasach deszczowych Lustrii.
- On… Po tym wszystkim co zrobił… Nawet nie raczył uciec z miasta ? ZATŁUKĘ GO, SUKINSYNA, KAŻĘ GO ZE SKÓRY OBŁUPIĆ, BATAMI OĆWICZYĆ, OGNIEM PRZYPIEKAĆ ! - Nakręcał się coraz bardziej, nie zwracając uwagi na to, że wymienia ewentualne tortury w zgoła bezsensownej względem siebie kolejności – AAAGH !
Horacio cofnął się niepewnie, oglądając się na na gapiów obserwujących całe wydarzenie. Ci odwracali wzrok.
- Horacio – Pedro odzyskał rezun i spojrzał na młodzieńca przychylniejszym okiem – Mam nadzieję, że mieliście trochę oleju w głowach i obstawiliście gospodę ?
Strażnik skwapliwie pokiwał głową.
- Sí ! – Potwierdził, rad, że w końcu coś udało się zrobić dobrze – Sześciu ludzi pilnuje wejścia, dowiemy się, gdy spróbuje wyjść.
- „Jak spróbuje wyjść” ? Jak tylko otworzy drzwi macie porąbać go berdyszami ! Albo lepiej, walnijcie go czymś w łeb, weźmiemy skurwysyna żywcem ! Co masz taką dziwną minę, chłopcze ?
- Bo ten… - Horacio starł pot z czoła i poluzował kołnierz kurtki – Reszta chłopaków… Bo myśmy… Carajo…
- Do jasnej cholery, nie mam całego dnia ! Gadaj !
- Chłopaki boją się z nim walczyć ! – Strażnik wypluł z siebie kilka słów po czym przymknął oczy, jakby oczekując że w odpowiedzi burmistrz go spoliczkuje. Cios jednak nie nadszedł.
- Horacio – Pedro wziął się pod boki, patrząc na niego jak na niedorozwiniętego – On jest sam jeden. Was jest cała straż miejska.
- Ja wiem, ale… Mój oddział dwa dni temu zbierał z gościńca zwłoki tych bandytów, przeciwko którym burmistrz go wynajął. Na bogów, co on z nimi zrobił ! Ludzie nie walczą w ten sposób. To wyglądało jakby… Jakby chciał, żeby cierpieli.
- Chłopcze – Pedro prezentował anielską wręcz cierpliwość, zwłaszcza w kontekście niedawnego napadu szału – Teraz idziemy pod gospodę. Jeżeli jeszcze raz usłyszę chociażby jedno słówko padające z twoich ust, sprzedam ci takiego kopa w rzyć, że zatrzymasz się dopiero na pałacu Imperatora w Altdorfie. Rozumiano ?
Strażnik rozumnie pokiwał głową.
- Doskonale. A teraz w drogę !
Poszli. Estalijskie słońce grzało niemiłosiernie, zniechęcając do wszelkiej pracy. Brukowana droga opadała łagodnie otaczana zewsząd niewysokimi, schludnymi kamienicami. Stare baby siedziały w oknach, ciekawie wyglądając sensacji zwiastowanej osobistym pojawieniem się burmistrza na ulicach miasta.
W końcu dotarli do niewielkiego placyku z murowaną studnią pośrodku, z gospodą przytuloną bezpośrednio do muru miejskiego. Zgodnie ze słowami Horacia, sześciu strażników miejskich znajdowało się przed budynkiem. Niektórzy stali oparci o swoje halabardy i patrzyli w bliżej nieokreśloną przestrzeń, inni dłubali w nosie z uporem godnym lepszej sprawy. Jeden siedział oparty o cembrowinę studni i rysował w piasku różne ciekawe rzeczy drzewcem sulicy.
- Wstawać, nicponie ! – Na dźwięk głosu burmistrza, dzielni wojacy poderwali się z chrzęstem półpancerzy i wyprężyli się jak struny – Tak więc utrzymujecie dobry wizerunek straży miejskiej, kurwa wasza mać ? Co se ludzie pomyślą, hę ? Nersés, raport sytuacyjny !
Lekko grubawy wąsacz zasalutował niezgrabnie.
- Sí señor ! Najemnik zwany „El Tiburrón” wszedł do tej gospody niespełna trzy kwadranse temu. Świadkowie mówią, że je śniadanie !
- Dziękuję, Nersés, za te niezbędne dane taktyczne. Dobra, kończmy z tym ! Wpadać tam i przywlec mi tu tą łajzę w kajdanach ! No, żywiej, zaraz siesta, chcę, żeby sukinsyn spędził ją w przyjemnym chłodzie miejskich lochów. No na co czekacie ?! A no tak, kurwa, tchórze zasrani, zapomniałem, że macie stracha. Wy dwaj, za mną ! Pójdę tam i aresztuję go osobiście. Pokażę wam, czym jest prawdziwe męstwo !
Burmistrz raźno wkroczył do gospody i zatrzymał się na środku izby, biorąc się pod boki. W środku panował półmrok, brudne szyby okien nie wpuszczały wiele światła. Nieliczni goście, widząc zarządcę miasta w zbrojnej obstawie, dosyć niedyskretnie poczęli opuszczać lokal.
- El Tiburrón ! Wiem, że tu jesteś, skurwysynu ! – Pedro, choć przed gospodą zgrywał chłodnego i opanowanego, teraz dał ponieść się wściekłości – Zapłacisz za wszystko, cóżeś uczynił, obiecuję ci to !
- Tutaj jestem, wielmożny.
Burmistrz i strażnicy obrócili się w stronę miejsca, z którego dochodził ów zachrypnięty głos charakteryzujący się ciężkim akcentem.
Pomimo estalijskiego przydomka, człowiek ten ewidentnie był kislevitą. Świadczyła o tym charakterystyczna fryzura, popularna wśród ungolskich kozaków – gładko wygolona czaszka z pojedynczą kępką czarnych włosów na czubku głowy. Poza tym nosił też długie wąsiska, sięgające dużo poniżej jego kwadratowej szczęki. Jednakże rzeczą, która naprawdę przykuwała uwagę, była jego muskulatura.
El Tiburrón był ogromny. Wysoki i szeroki w barach, z potężnymi bicepsami widocznymi dzięki skórzanemu kaftanowi bez rękawów, który nosił.
Na jego widok dwójka strażników głośno przełknęła ślinę i spojrzała po sobie. Burmistrz jednak nie dał się zastraszyć. Szybkim, pewnym krokiem podszedł do stolika przy którym kislevita jadł jajecznicę z bekonem i rąbnął w niego obiema rękami, aż sztućce zadzwoniły.
- Jesteś aresztowany – Wycedził.
El Tiburrón spojrzał na niego swoimi przekrwionymi oczyma.
- Co się stało, wielmożny ? – Zapytał spokojnie z kislevskim akcentem – Cóżem takiego uczynił ? Robiłem wszyściuteńko, coście mi kazali. Miałem pozbyć się bandytów z traktu ? Już ich nie ma. Miałem sprawić, żeby ten nicpoń, co to głupoty o burmistrzu prawił, zamilkł ? Zamilkł na wieki. Jestem jeno uniżonym sługą jego burmistrzowskiej mości.
Pedro po raz kolejny walnął pięścią w stół. Solniczka przewróciła się i stoczyła ze stołu, zostawiając za sobą biały ślad rozsypanej soli.
- Nieszczęście – Mruknął kislevita.
- Zaraz ty będziesz miał nieszczęście ! – Ryknął – Jak śmiesz patrzeć mi w oczy ! Jak śmiesz siedzieć w moim mieście ! To, że nie zwiałeś jak pospolity zbój… Chciałeś mnie upokorzyć, tak ? Zrobić ze mnie głupca przy wszystkich ? Teraz ja cię upokorzę. Gdy każę katu wykastrować cię na szafocie na oczach całego miasta !
Waligóra obojętne wbił wzrok w jajecznicę i rozmemłał ją drewnianą łyżką. Po chwili niezręcznego, pełnego napięcia milczenia podniósł głowę.
- Wielmożny, jestem prostym człekiem – Odezwał się – Do mnie trza gadać prosto, jak do przysłowiowej krowy na granicy. Pytam więc: czymże zasłużyłem sobie na gniew burmistrza ?
W jego oczach nie było ani krztyny szczerości. Były zmrużone i złe, co kontrastowało z potulnym tonem jego głosu.
- Ty… - Głos burmistrza zadrżał – Ty ją zgwałciłeś. Moją córkę. Wczoraj w nocy. Dziś rano znalazłem ją całą we krwi w rynsztoku… Wypowiedziała twoje imię, skurwysynu.
Tiburrón odchylił się na krześle i uśmiechnął się. Na widok tego uśmiechu Pedro poczuł dreszcz obrzydzenia przebiegający po plecach.
- Po pierwsze – Odezwał się jadowitym, złośliwym głosem – Trzeba było lepiej jej pilnować, bratku. Córka takiego ważnego oficjała nie powinna była szwendać się nocą po podłych szynkach. A po drugie… No cóż… Powiedziałbym, że sama się o to prosiła.
Burmistrz zawył jak ranione zwierzę i rzucił się na zastawiony jadłem stół, chcąc dosięgnąć rozmówcę wyciągniętym nie wiadomo kiedy nożem. Żelazne ostrze minęło wąsatą twarz o cale. Gdyby kislevita nie odchylił się na krześle, zapewne skończyłby z paskudną raną. Pedro nie próbował nawet wdawać się w dalszą bitkę z ogromnym przeciwnikiem. Zamiast tego odskoczył z zadziwiającą jak na jego tuszę zwinnością i schował się za plecy dwóch strażników, którzy w kilku susach dopadli Tiburrona z okutymi pałkami w rękach. Ten ryknął potężnie i poderwał się z krzesła, jednocześnie wywracając cały stół, przy którym siedział. Strażnicy zręcznie uniknęli zderzenia z meblem, ale nie zdążyli nacieszyć się tym szczęściem. Kislevita wpadł w tego po lewej niczym taran, zmiatając go uderzeniem barku. Nieszczęśnik poleciał dobre kilka metrów do tyłu i przyrąbał plecami w słup podtrzymujący sklepienie, po czym osunął się po nim bez życia. Jego kumpel zaś dzielnie zamachnął się na napastnika trzymaną oburącz pałką. Tiburrón zakręcił się w miejscu parując uderzenie prawym przedramieniem i wykorzystując impet obrotu, uderzył go w lewym podbródkowym. Wszyscy zgromadzeni w karczmie, którzy jeszcze nie opuścili lokalu po wymianie pierwszych ciosów, usłyszeli koszmarny trzask łamanej szczęki.
Burmistrz, widząc swoją obstawę na deskach, bez żenady rzucił się do ucieczki w kierunku drzwi. Kislevita go nie gonił. Zamiast tego obrócił się, schylił, i odwalając na bok przewrócony stół, zaprezentował zebranym żelazny kord wciśnięty za pas. Po chwili szukania w swoich rzeczach, powstał z paskudnie wyglądającym kiścieniem w prawej ręce. Dobywając korda lewą splunął, wymamrotał coś po kislevsku i wyszedł z półmroku gospody na światło dnia.
Tam czekała na niego piątka strażników zbrojnych w halabardy. Za ich plecami burmistrz rzucał się jak szalony, na przemian czerwienił się i zielenił, rwał resztki włosów z głowy i miotał bluzgami.
- BRAĆ GO ! ZATŁUC ! ZABIIIIIIĆ !
Kwiat straży miejskiej ruszył na niego w powoli zaciskającym się półokręgu, wystawiając ostrza halabard do przodu. El Tiburrón nie miał zamiaru czekać, aż go okrążą, więc ruszył na nich, ale nie bezpośrednio. Okrążał ich od lewej, zmuszając całą formację, łącznie z chowającym się z tyłu burmistrzem, do obracania się w miejscu. Nagle zaatakował pierwszego z brzegu, waląc korbaczem od prawego ramienia. Żołdak zasłonił się halabardą, przymykając lekko oczy. Łańcuch z kolczastą kulą na końcu owinął się wokół drzewca, co zostało natychmiast wykorzystane przez kislevitę. Przyciągnął do siebie kurczowo trzymającego się swej broni przeciwnika i wraził mu w brzuch trzymany w lewej ręce kord. Młodzieniec zawył i w końcu puścił halabardę, uwalniając kiścień olbrzyma. Dwóch kolejnych strażników rzuciło się na niego, ale umierający kolega pchnięty w ich kierunku z niesamowitą siła nieco ostudził ich zapał. Lekko grubawy strażnik zwany Nersesem przyskoczył do niego, jeszcze w biegu waląc z góry halabardą. Tiburrón odwinął się, przepuszczając rozpędzone ostrze bokiem i sam chlasnął go kordem po twarzy. Nersés charknął coś niezrozumiale brocząc krwią z rozrąbanych ust i nosa, po czym bezlitosny cios korbacza uciszył go na dobre.
- Madre mía – Jęknął jeden z trzech pozostałych przy życiu strażników na widok trupów jego kolegów. Zrobił niepewny krok do tyłu, ale widząc kilevitę idącego w jego kierunku skinął głową na towarzyszy i ruszył na niego.
Tiburrón szybko skrócił dystans i wpadł między nich, nie pozwalając na efektywne użycie długich halabard. Chlasnął na odlew strażnika po swojej lewej, rozcinając mu tętnicę szyjną, po czym odwinął się i pchnął kiścieniem Horacia, który próbował odskoczyć do tyłu. Rozpędzona żelazna kula rąbnęła go w chronioną półpancerzem pierś, obalając go na ziemię. Jego kumpel wyciągnął zza pasa puginał i nadal trzymając ciężką halabardę w drugiej ręce, zaatakował kislevitę z dość fałszywie brzmiącym okrzykiem bojowym. Ten sparował cios trzonkiem kiścienia i jednocześnie odbił halabardę klingą korda, po czym z całej siły przygrzmocił mu czołem w twarz. Młokos zlał się krwią i padł na ziemię.
Burmistrz, widząc kolejną porażkę sił mundurowych, znowu postanowił zrejterować. Kislevita już zrywał się do pogoni za nim, gdy usłyszał cichy jęk za swoimi plecami.
Horacio z trudem powstał z ziemi, opierając się o drzewiec swojej broni. Ogromny wąsacz obrócił się powoli w jego kierunku.
- Trza było udawać trupa, bratku – Wycedził przez zęby – Tera będę musiał cię dobić.
Horacio nie zdążył nawet złożyć gardy. Kislevita runął na niego niczym lawina, uderzając nisko kiścieniem. Kolczata kula uderzyła młodzieńca w lewą nogę, zmieniając jego łydkę w krwawy ochłap wiszący na strzaskanej kości. Podcięty tym okrutnym ciosem runął na ziemię.
Triburrón stanął nad nim, uśmiechając się obrzydliwie. Patrząc mu prosto w oczy, przydepnął okrutnie zmasakrowaną kończynę młodzieńca.
Horacio krzyczał. Długo, przejmująco, mrożąc krew w żyłach. Tak, jak nigdy nie powinien krzyczeć żaden człowiek. Kislevita się nie śpieszył, mimo, że burmistrz bez ochyby zdołał zaalarmować posiłki. Po chwili uklęknął przy łkającym z bólu estalijczykiem i z niemalże ojcowską troską zaczął podrzynać mu gardło. Powoli, jakby kroił szynkę na obiad. Zanim żelazo jego korda zazgrzytało o kręgi szyjne, Horacio był już martwy.
Triburrón, nadal w klęczkach odłożył korbacz i starł pot z czoła. Zaiste, dzień był wyjątkowo gorący, a zabijanie ludzi było cokolwiek wyczerpującym zajęciem.
Popatrzył po polu bitwy z wyraźną dumą. Na pierwszego strażnika z wyprutymi flakami, na drugiego z rozwalonym łbem, na trzeciego z przeciętą aortą i na…
Zaraz, gdzie się podziały czwarty ?
Dowiedział się, gdy rozpędzonych obuch halabardy rąbnął go w czoło. Padł na zakrwawione zwłoki Horacia, po czym natychmiast poderwał się z ziemi. Czwarty strażnik, ten, który dostał z bańki, był, jak się okazało, cały i zdrowy, nie licząc złamanego nosa. Tiburrón rzucił się na niego z krzykiem, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Cios w czoło był naprawdę silny. Upadł na czworaki przed nogami adwersarza, który bez zastanowienia kopnął go w twarz. Jego ponadprzeciętna siła fizyczna powstrzymała go przed upadnięciem na plecy, ale to nie miało już znaczenia. Młodzieniec, biorąc dwa kroki do tyłu, umyślnie złapał halabardę obuchem do dołu i uderzył go w potylicę.
Potem była tylko ciemność.

***

Pierwszą rzeczą, jaką zarejestrowały jego zmysły, był zapach. Niemożliwa do pomylenia mieszanka wilgoci, uryny i gnijącej słomy, występująca tylko i wyłącznie w lochach. Powolne otworzenie oczu tylko utwierdziło go w jego podejrzeniach. Siedział na kamiennej podłodze, w kącie wcale przestronnej celi, najwyraźniej grupowej. Jedynym źródłem światła był śmierdzący i dymiący kaganek po drugiej stronie zardzewiałej kraty. Większość jego nowego lokum i to, co znajdowało się poza nim, ginęło w mroku podziemi.
Głowa bolała go niemożebnie, prawie jakby pił cztery dni z rzędu i nagle ślubował abstynencję. Tyle że tym razem to nie wódka była źródłem owych perturbacji, a zdradziecki cios halabardą w łeb. Na jego szczęście, tą tępa stroną.
Nagle usłyszał kroki na kamiennej posadzce. Ktoś pod bronią, pas z mieczem szczękał metalicznie przy każdym ruchu. Kislevita wytężył wzrok, ale zobaczył go dopiero kiedy wszedł w zasięg migotliwego światła rzucanego przez kaganek.
Mężczyzna. Grubo po czterdziestce. Czarne, długie, ufryzowane włosy. Skórzana opaska na prawym oku, czy może raczej oczodole. Ogorzałe, smagane wiatrem oblicze. Starannie przycięta bródka. Modny, tileański strój. Pas obciążony półtoraręcznym mieczem z ładną, zdobioną rękojeścią.
- Obudziłeś się ? - Zapytał - Widzę, jak twoje kaprawe ślepia błyszczą w półmroku. Możesz mówić ?
Kislevita splunął na zawilgoconą podłogę.
- Pocałuj mnie w rzyć - Wychrypiał. Bardzo chciało mu się pić.
- A niech mnie - Zdziwił się jego interlokutor - Faktycznie jesteś chłop jak dąb. Normalny człowiek nie przeżyłby dwóch ciosów obuchem halabardy w łeb. A nawet jeśli, to przez resztę życia śliniłby się i srał pod siebie. Niestety, w tym, co cię teraz czeka, taka wytrzymałość będzie dla ciebie sporym problemem.
Spojrzał na niego przez kraty. Jego jedyne oko wyrażało doskonałą wręcz obojętność.
- Burmistrz przez pół nocy układał listę tortur, którym poddadzą cię jutro na miejskim rynku - Kontynuował - Gdyby tylko oddawał się sprawom administracyjnym z taka samą skrupulatnością... Dopiął wszytko na ostatni guzik. Posłał nawet po drugiego kata z pobliskiej twierdzy. Będą cię katować na zmianę, żeby się nie przemęczać i kontynuować widowisko bez żadnych opóźnień. Co więcej, władze ratusza zarządziły jutro dzień ustawowo wolny. Każdy mieszkaniec Zaorejas będzie mógł przyjść i obejrzeć, jak konasz w męczarniach.
- Po cholerę mi to mówisz ? - Kislevita obojętnie wbił wzrok w słomę - Chciałeś nastraszyć mnie śmiercią ? Próżny trud, bratku. Wszystko mi jedno.
- Racja, ty nie boisz się śmierci. Prawda, Jegorij ?
Gwałtownie podniósł głowę i spojrzał na estalijczyka. Zdziwienie, które zagościło na jego twarzy, zniknęło po sekundzie.
- Pewnikiem dostaliście list gończy - Uśmiechnął się pod wąsem.
- Ano dostaliśmy - Wyciągnął z kieszeni pomięty papier i przystawił go bliżej kaganka, coby lepiej widzieć - Dostarczono go nam z dalekiej Tilei, każdemu większemu miastu w regionie również. "Jegorij Pałładijinowicz, poszukiwany żyw lub martwy za zbrodnie wojenne, to się rozumie: morderstwa, gwałty, grabieże i inne czyny wbrew kontraktowi najemniczemu popełnione. Nagroda..." Madre mía, musiałeś kogoś naprawdę wkurzyć. Kto wystawił ten list ? Sprawdźmy... Uuuu, sam Maksym z Erengradu. Twój rodzony brat.
Jegorij nie przestawał się uśmiechać. Uśmiech ten stanowczo nie pasował do kogoś czekającego w celi na koszmarnie bolesną śmierć.
- Sporo wiesz, panie...
- Rodrigo de Aguilar, kapitan tutejszej straży miejskiej. Dowódca chłopaków, których pomordowałeś przed karczmą.
- Sporo wiesz, panie de Aguilar, o mnie i mojej familii.
- Zaiste, mam swoje źródła. Wiem, że po swojej wielkiej wygranej na Arenie Śmierci Maksym pojechał do Tilei i założył tam kompanię najemników zwaną Złotymi Niedźwiedziami. Wiem też, że ty w owym czasie służyłeś w kislevskiej kompanii karnej na jakimś zadupiu na południe od Kraju Trolli. Twój brat wykorzystał swoje nowo zdobyte wpływy, by ściągnąć cie do siebie, byście mogli walczyć ramię w ramię. Myślał, że cię naprostuje. Jak widać, straszliwie się pomylił.
- Stary, dobry Maksym. Nigdy nie umiał dobrze się bawić - Jegorij szczerze żałował, że nie miał przy sobie swojej butelki На посошок Oгровaя. Zawsze, gdy rozmawiał o swojej rodzinie, miał ochotę się upić.
- Masz ciekawą definicję dobrej zabawy. W każdym razie, przegiąłeś pałę, i to wielokrotnie. I robiłeś to wszystko ubrany w pancerz Złotych Niedźwiedzi, który, jak mi wiadomo, nosisz do dzisiaj. Co więcej, gwałcąc, rabując i mordując cały czas powoływałeś się na autorytet Maksyma. Splamiłeś honor całej kompanii, a przecież dobrze wiesz, że w tileańskim biznesie najemniczym reputacja jest najważniejsza. Nikt nie chce żołnierzy, którzy nagle zaczynają palić wioski swoich pracodawców. Twój brat stracił cierpliwość i chciał pokazać wszystkim, że taka niesubordynacja nie będzie tolerowana, nawet wśród rodziny. A ty uciekłeś.
Jegorij wzruszył ramionami.
- Instynkt przetrwania.
Milczeli przez chwilę.
- Mogę ci zadać pytanie ? - Rodrigo odezwał się pierwszy.
- Ależ proszę. Nigdzie mi się nie śpieszy.
- Co sobie myślałeś, kiedy przybyłeś tutaj pod fałszywym imieniem ? Przecież list gończy był w drodze, prędzej czy później dowiedzielibyśmy się, kim jesteś.
- Byłem tutaj tylko przejazdem. Potrzebowałem trochę grosza, tedy zatrudniłem się jako najemnik - Wyjaśnił zmęczonym głosem.
- I pewnie wyjechałbyś bez słowa, gdyby nie ta afera z córką burmistrza...
Kislevita ożywił się nagle.
- Córka burmistrza to zwykła, puszczalska kurewka, który nie wie, kiedy się zamknąć !
- Ale wie, jak odmawiać. Ale ty nie tolerujesz odmowy od niewiast, prawda, Jegorij ? W każdym razie, dokąd to podróżowałeś ?
Jegorij westchnął. Naprawdę było mu wszystko jedno. Jutro i tak rozbiorą go jak wieprza w rzeźni, co za różnica, co powie a co nie ?
- Do Porto Maltese.
Rodrigo de Aguilar milczał przez chwilę, a potem po raz kolejny popisał się imponującą wiedzą na temat aktualnych wydarzeń.
- A niech mnie. Chciałeś wystartować w Arenie Śmierci ?
- Ano.
- Jak znam życie, chciałeś pokazać bratu, że nie jesteś od niego gorszy ?
Jegorij parsknął.
- Myślałeś, że mam jakowyś syndrom mniejszości wobec mojego brata ? Że chcę mu coś udowadniać ? Głupiś. Chciałem zrobić dokładnie, to co on: wygrać Arenę, zdobyć pieniądze, założyć kompanię najemników i zmieść go z powierzchni ziemi. Niech cierpi, skurwysyn. Teraz ja mogę zadać ci pytanie ?
- Pytaj.
- W zasadzie to powtórzę to z początku naszej konwersacji. Po coś tu przyszedł ? Po cholerę zawracasz mi rzyć rzeczami, które już nie maja znaczenia ? I tak idę na szafot.
Rodrigo, ku zaskoczeniu kislevity, przykucnął przy kratach, zrównał się z nim.
- Chciałem cię zobaczyć. Ujrzeć sukinsyna, który pomordował czterech strażników miejskich i ciężko ranił dwóch kolejnych. Który z zimną krwią zgwałcił szesnastoletnią dziewczynę, pociął ją nożem i zostawił w rynsztoku na śmierć. I wiesz co ci powiem ? Nie zawiodłem się.
- Doprawdy ? Prawisz mi komplement.
- Jesteś dokładnie taki, jakiego cię sobie wyobrażałem. Zimny. Pozbawiony emocji. Odrażający w każdym calu.
Jegorij usadowił się wygodniej pod ścianą, patrząc na rozmówcę przekrwionymi oczyma.
- To zabawane, kapitanie. Bo widzisz, przez te dwa dni, które spędziłem w tej spalonej słońcem dziurze, też słyszałem to i owo o tobie. O twojej, też przecież niezbyt chwalebnej, przeszłości. Kapitan Rodrigo de Aguilar, postrach Sartosy i okolic, mistrz miecza, łamacz kości i niewieścich serc. Najgorszy pirat, jakiego nosiły te wody.
Rodrigo miał twarz jak z kamienia.
- To było bardzo dawno temu. Wstydzę się mojej... kariery, ale nie neguję jej. Stawiam czoło demonom przeszłości. Myślisz, że dlaczego osiadłem w tej, jak to ująłeś, dziurze ? Odłożyłem tyle pieniędzy, że mógłbym do końca życia mieszkać w dzielnicy arystokratów w Altdorfie i jadać obiady z Imperatorem. Ale nie chciałem życia w luksusie, nie zasłużyłem na to. Zamiast poprzysiągłem bronić tej mieściny przed takimi jak ty. To moja forma odkupienia. Kto wie, może kiedyś będę mógł spojrzeć w lustro bez wstydu. Ty, mój drogi Jegoriju, nie dostaniesz już takiej szansy. Adios.
Wstał i poszedł w ciemność.
Jegorij siedział nieruchomo i czekał, aż umilknie dźwięk obcasów uderzających o kamienna posadzkę. Gdy tak się stało, zerwał się z ziemi i przyskoczył do krat. Rodrigo nie zauważył przez panujący wszędzie półmrok, że podczas ich rozmowy kislevita bardzo uważnie przyglądał się kratom swego więzienia. Cela była zbudowana w dosyć przestarzały sposób : jedną ze ścian zastępowała w całości kratownica, w którą wstawiono drzwi. Przeciętny więzień raczej nie zauważyłby w tym żadnej szczególnej wady dającej możliwość ucieczki, ale Jegorij nie był zwykłym więźniem. Skoczył na drzwi od celi i złapał się krat ponad nimi, po czym, niczym małpa w zoo, zaparł się nogami i począł ciągnąć z całej siły. Tak jak myślał, wszędobylska wilgoć pozostawiła piętno na dość wiekowym metalu. Był zardzewiały, a w dodatku same pręty były raczej cienkie. To ułatwiło zadanie. Po chwili wzmożonego wysiłku obie cienkie kraty i runął plecami na podłogę. Leżąc wśród szczyn i zgniłej słomy, podziwiał swoje dzieło. Po wyrwaniu krat z nad drzwi, powstała nad nimi przestrzeń o wysokości około pół metra. Stanowczo za mało, by się przecisnąć, ale nie to było jego zamiarem. Podniósł się z ziemi, otrząsnął spodnie z plugastwa, po czym wsadził łapy pod drzwi i zaczął ciągnąć w górę z całej siły. Po chwili wzmożonego wysiłku zrobił się cały czerwony, pot wystąpił na jego zmarszczone czoło. Już myślał, żeby sobie odpuścić, kiedy usłyszał metaliczny jęk drzwi wyskakujących z przerdzewiałych zawiasów. Po kilku sekundach, korzystając z przestrzeni nad drzwiami, którą zrobił sobie wcześniej, udało mu się całkowicie wyjąc je z zawiasów i w miarę cicho postawić obok.
Był wolny.
No, prawie. Musiał jeszcze jakoś wydostać się z miasta.
Zaczął iść mrocznym korytarzem, którym wcześniej wyszedł Rodrigo. Próbował być cicho, ale przy jego gabarytach było to cokolwiek trudne. Echa jego kroków niosły się daleko. Po chwili ujrzał przysłowiowe światełko w tunelu.
- ¿Quién está haciendo este ruido ?
Kislevita zaklął. Owo światełko okazało się być pochodnia trzymaną przez strażnika. Nie było już sensu się skradać, zerwał się do biegu. Klawisz stał u progu niewielkiego pomieszczenia i nawet nie zdążył jęknąć, kiedy z cienia wypadł na niego ogromny wąsacz i cisnął nim na stojący nieopodal stół. Nie tracąc czasu, Jegorij skoczył na rozciągniętego na meblu estalijczyka i uderzył go łokciem w klatkę piersiową. Ten zwinął się i zacharczał, chciał coś powiedzieć, ale ogromna pięść pozbawiła go przytomności, jednocześnie wybijając większość przednich zębów. Kislevita rozejrzał się po pomieszczeniu i z ulgą zauważył swój oręż wiszący obok innych materiałów dowodowych, takich jak stare, zardzewiałe noże, drewniane falliczne kształty wiadomego zastosowania i garść ulotek wzywających do obalenia urzędującego burmistrza. Wsadził kord za pas, wziął korbacz w rękę i podszedł do okna rozejrzeć się. Na jego szczęście, była późna, ciemna noc, Mannslieb chował się za chmurami.
Jego koń objuczony pancerzem i innymi różnościami był zapewnie w stajniach strażnicy, o ile te psubraty nie rozkradły całego ekwipunku. Jegorij wiedział, gdzie to jest. Był już tu wcześniej, odebrać nagrodę za bandytów urządzających zasadzki na podróżnych. Nie zastanawiając się długo, wyskoczył oknem na znajdujący się poniżej daszek, tłukąc gliniane dachówki. Po dusznym, śmierdzącym szczynami lochem, powiew świeżego powietrza odurzał jak narkotyk. Przeszedł kilka metrów, niezbyt cicho i niezbyt zwinnie, po czym zeskoczył na ziemię. Podbiegł truchtem do budynku stajni i wlazł do środka przez uchylone wrota. Na progu zderzył się z pachołkiem pilnującym koni. Gówniarz nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat. Jegorij, który już na wejściu zakręcił korbaczem, rozwalił mu łeb jednym ciosem. Konie, wyczuwszy zapach krwi, zarżały dziko. Kislevita ani myślał ich uspokajać, zamiast tego podbiegł do swojego czarnego ogiera objuczonego workami i torbami, dosiadł go i nie bacząc na nic, wyjechał przez bramę strażnicy nie niepokojony przez nikogo.
Przejechał przez miasteczko jak huragan, taranując nielicznych pijaczków wracających z gospody, po czym dojechał do bram miejskich, zamkniętych na głucho, jak to w nocy. Wspięcie się na mury, zabicie kolejnego strażnika i otwarcie bram zajęło mu jakieś czterdzieści sekund, po czym ponownie dosiadł konia i hałłakując głośno jak prawdziwy kislevski kozak, wyjechał na gościniec. Galopując w stronę Porto Maltanese, żałował tylko, że nie będzie mógł zobaczyć miny burmistrza następnego dnia.



Imię: Jegorij Pałładijinowicz
Rasa: Człowiek
Profesja: Bandyta
Broń: Kiścień produkji kislevskiej i kord [krótki miecz] żelazny.
Zbroja: Ciężka - napierśnik stalowy, niegdyś błyszczący, teraz zmatowiały, z ledwo widocznym emblematem złotego niedźwiedzia.
Inszy ekwipunek: На посошок Oгровaя 160%
Umiejętności:: Chłop jak dąb, Sadysta
Ostatnio zmieniony 3 lip 2015, o 14:44 przez Chomikozo, łącznie zmieniany 4 razy.
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.

ODPOWIEDZ