Odrobina prywaty

Niekulawy język oraz zdjęcia mile widziane!

Moderator: RedScorpion

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Jagal
Niszczyciel Światów
Posty: 4288
Lokalizacja: Gdańsk SNOT

Re: Odrobina prywaty

Post autor: Jagal »

Gniewko pisze:Dziś późnym wieczorem wrzucam pierwszy rozdział. Kto dotrwa na forum do nocy, to poczyta sobie na dobranoc :)

damradedamradedamrade..... ;)
Kupię bretońskie modele z 5tej edycji:
Metalowi quesci,
French Games Day Knight 'L'Hermite De Malemont' !! ,
4ed rycerze na piechotę.


Snot Fanpage <<--- , klikać! ;)

Awatar użytkownika
likaon
Kretozord
Posty: 1862
Lokalizacja: Warszawa, Białystok

Post autor: likaon »

Już dwudziesta druga(25)!! ile można jeszcze czekać!! :evil:
"Księga Armii Nocnych Goblinów"( 09.11.2011
http://www.docstoc.com/docs/94525591/No ... 99ga-Armii

Awatar użytkownika
Gniewko
Masakrator
Posty: 2320
Lokalizacja: czasem Bielitz, czasem Breslau

Post autor: Gniewko »

No, macie dzieci, na zdrowie. To nie jest pełen rozdział, druga połowa jutro.




ROZDZIAŁ 1




Szedł swoim tempem. Ani nieśpiesznie, ani też nie ociągając się, ot w sam raz. Na tyle szybko by dojść do domu nim kolacja zdąży wystygnąć, ale na tyle wolno, by nie znaleźć się tam za wcześnie i nie musieć czekać z pustym żołądkiem, drażniony smakowitymi zapachami. W marszu głód dokuczał zdecydowanie mniej niż przy kuchennym stole, gdzie jak co wieczór matka nakładała w gliniane misy mączne kluski okraszone masłem i odrobiną tłuczonych orzechów, a do kubków nalewała zsiadłe mleko. Po pracy ten prosty posiłek zdawał się być książęcą ucztą, ociekającą miodem i korzennymi sosami. Z zamyślenia wyrwało go silne szturchnięcie i znajomy głos:
- No idźże Hugo! Mam cię ciągnąć czy pchać?
Znajomy rodzinny krajobraz rozpłynął się nagle jak senna mara, zastąpiony zupełnie obcą krainą. Nie było ani drogi do domu, ani starego młyna, w którym bawił się jako dziecko, ani wzgórz porośniętych winnymi krzewami, z których zbierano słodkie grona na najlepszy trunek w całej Akwitanii. Było za to płonące pogranicze Imperium. I była wojna.
- Wiecznie myślisz o dupie Marynie - burknął sierżant, ponownie szturchając podkomendnego tylcem glewii.
- A niby o czym mam myśleć? O tym jak zajebiście tu wali spalenizną? Czy może o tym jak książę Roderyk zarobi na tej wojnie kolejne sto tysięcy ecu?
Sierżant zbliżył się do Hugona, jednocześnie chwytając go ręką za szczękę.
- Ty na sprawy księcia pana nie psiocz… - syknął – Jegomość Roderyk może sobie nawet szukać Eliksiru Nieustającego Wzwodu, a nam nic do tego.
- No to o co się rzucasz? – warknął Hugo, wyrywając się z uścisku.
- A o to, że jak, Pani uchowaj, cię jakiś herbowy usłyszy, to tobie łeb upierdoli za pyskowanie, a mi każe wlepić trzydzieści kijów na plecy za to, że porządku w oddziale nie upilnowałem. Twój łeb mnie gówno obchodzi, ale swoje plecy lubię, więc zamknij ryj i maszeruj jak człowiek!
Hugo spojrzał ze złością sierżantowi prosto w oczy, ale zamiast prawdziwego gniewu dostrzegł w nich lęk i troskę. Skinął więc tylko potakująco głową i ruszył przed siebie, odchylając nieco kapalin, by lepiej rozejrzeć się po kraju, który tak bardzo różnił się od jego rodzinnych stron.

Byli na terytorium cesarstwa dopiero od tygodnia, a mimo to zdawało mu się, że spędził na tej obcej ziemi już rok. Rzeczą, która dziwiła go najbardziej był ogrom pokonywanych przestrzeni. W rodzinnym Fourdes mógł przejść przez całe włości pana w jedno popołudnie. Za włościami był las, za lasem kaplica, za kaplicą stawy rybne, a za stawami Valedroit – miasteczko, do którego udawał się z ojcem raz w miesiącu na jarmark i które znajdowało się, w jego mniemaniu, niewyobrażalnie daleko od domu. To był przez dziewiętnaście lat jego świat. Świat mający może trzydzieści mil średnicy. A może tylko dwadzieścia. Poza nim nie istniało praktycznie nic, a inne kraje czy nawet miasta we własnym kraju zdawały się równie odległe, co księżyc. Teraz zaś był na księżycu, w miejscu oddalonym od domu o ponad tysiąc mil. Ciężko było mu sobie wyobrazić tę liczbę, kiedy ją usłyszał. Nie dziesięć mil, nie tuzin, nawet nie tuzin tuzinów mil, ale tysiąc – miara tak wielka i niepojęta, że aż się jej bał.

Samo Imperium wydawało mu się ciemniejsze i posępniejsze od Bretonnii. Rozległe puszcze dominowały w krajobrazie, a ludzkie osady z trudem wyrąbywały sobie wśród nich miejsce. Większość miasteczek otaczały tak naprawdę dwa mury – obronny, stawiany z kamienia lub cegły, i drewniany, którym była nieprzenikniona ściana drzew. Przestrzeń pomiędzy tymi dwoma granicznymi liniami wypełniały pola i pastwiska. Ludność Imperium z niemal krasnoludzkim uporem starała się obszar ten poszerzać, walcząc z puszczą ogniem, pługiem i siekierą, ale przedwieczny las był uparty i tyle, ile oddawał w jednym miejscu, tyle zabierał w innym. Jedynie wielkie stołeczne miasta jak Nuln czy Altdorf miały potencjał na tyle silny, by trwale wycisnąć na wydartym puszczy terenie piętno ludzkiej władzy. Do miast tych ciągnęli ludzie ze wszystkich stron, jedni z nadzieją na pracę i lepszy byt, inni w poszukiwaniu wiedzy i umiejętności, jeszcze inni po to, by ukryć się w wielotysięcznym tłumie wraz ze swymi sekretami. Imperium było też zimne. W Akwitanii słońce władało niebem przez większość roku, a zimą częściej padało niż śnieżyło. Tutaj biały puch potrafił zasypać wieś po same dachy, a całe społeczności pozostawały odcięte od reszty świata przez kilka zimowych miesięcy. Inna była mowa tych ziem, inne obyczaje, inaczej witano się na szlaku. Wszystko było inne, nieznane i wrogie.

Bretońska armia starała się utrzymać mordercze tempo trzydziestu mil dziennie, chcąc dotrzeć do cesarskiej stolicy nim lokalni możnowładcy zdążą zorganizować obronę. Cios w samo serce miał sparaliżować wroga i złamać w nim wolę walki, jednak na drodze do celu wciąż stawały kolejne przeszkody. Armia musiała zwalniać na przeprawach przez rzeki, lub zupełnie się zatrzymywać gdyż lokalna ludność paliła mosty i zawalała leśne szlaki ściętymi drzewami. Książę Roderyk starał się nie tracić jednak cierpliwości, zwłaszcza, że zwiadowcy na pegazach na bieżąco donosili mu o ruchach imperialnych wojsk. Zgodnie z doniesieniami armia przeciwnika zbierała się chaotycznie i opieszale, a mieszkańcy stojących Bretończykom na drodze miast uciekali w popłochu lub otwierali przed nadchodzącą armią bramy, chcąc uniknąć za wszelką cenę losu jaki spotkał Schönfelde. Wypełniony uchodźcami Altdorf jawił się jako łatwy cel.

W końcu puszcze ustąpiły miejsca pofalowanym równinom północnego Reiklandu. Księciu Roderykowi na przeszkodzie stanęła jednak tym razem rzecz, na którą nie mógł poradzić nic. Każdego dnia albo lało tak mocno, że konie i wozy grzęzły w błocie, albo dął taki wicher, że zerwane namioty kołowały na niebie jak gigantyczne latawce. W końcu, gdy aura się nieco uspokoiła, zeszła na Bretończyków mgła tak gęsta, że ludzie ledwo widzieli plecy swych towarzyszy w marszu. Klęli wszyscy, od parobka po księcia, a poszczególne kolumny wojska wpadały na siebie, gubiły się w zaroślach lub kręciły się w kółko nie mogąc odnaleźć drogi. Hugo wraz z grupą towarzyszy z oddziału był gdzieś na tyłach armii (lub przynajmniej tak mu się wydawało), gdy nagle na przedzie wybuchło jakieś zamieszanie. W mlecznym oparze słychać było łomot i krzyki, ale chwilę później wszystko ucichło. Bretońscy zbrojni przystanęli nasłuchując, ale słyszeli tylko własne oddechy. Wtem z mgły wypadł na nich biegnący co sił w nogach łucznik, a tuż za nim z wrzaskiem wyłoniła się kupa odzianych w białe mundury zbrojnych.
- Zum Angriff, Junges! Ich will alle diese Hundesöhne umgebracht! – wydarł się jeden z nich, najpewniej dowódca, z beretem ozdobionym dwoma pawimi piórami. Czereda imperialnych żołdaków wpadła w całkowicie zaskoczonych Bretończyków, bez litości siekąc mieczami i tasakami. Jeden z nich zamierzył się na osłupiałego Hugona kordem. Akwitańczyk nie miał czasu na obronę i jedynie odruchowy unik ocalił jego twarz przed rozpłataniem na pół – ostrze korda ze świstem przecięło powietrze i z brzękiem trafiło w rondo hełmu. Hugo wyprowadził w zamian nieskładny cios glewią, ale Reiklandczyk zasłonił się puklerzem i znów natarł na przeciwnika. Zbrojny zastawił się drzewcem broni, po czym zbił kord na bok i szybkim, bardziej intuicyjnym niż przemyślanym cięciem przejechał cesarskiemu żołnierzowi po szyi. Krew chlusnęła z otwartych tętnic, obryzgując biały mundur, a Reiklandczyk upadł na ziemię z wrzaskiem. Hugo stanął jak wryty, patrząc jak wokół konającego przeciwnika rośnie kałuża posoki, a z pełnych przerażenia źrenic uchodzi życie.
- Ja nie chciałem…nie chciałem… - jęknął, po czym zwymiotował i rozpłakał się.
Wokół niego walczący rozproszyli się we mgle, ale szczęk metalu i krzyki świadczyły o tym, że starcie wciąż trwało w najlepsze. On jednak nie zwracał na to uwagi, tylko tkwił jak w transie nad trupem pierwszego zabitego w życiu człowieka i dygotał jak w gorączce. A potem poczuł potężne uderzenie w tył głowy i spadł w ciemność.

* * * * * *

- Nigdy w życiu! Nie poświęcę dwóch regimentów jakie mam na stanie tylko dlatego, że wy macie jakiś chory plan! – głos kapitana Holzmanna dudnił basowo w niewielkiej izbie, oświetlonej jedynie mdłym blaskiem kilku kaganków.
- Ale Herr Hauptmann, okazja jest jak nigdy! W tej mgle ich wojsko rozproszyło się i poszczególne oddziały nie mają ze sobą kontaktu! Nie ma mowy o taktyce, współdziałaniu czy jakimkolwiek bojowym szyku z ich strony! – ton porucznika Glosera zdradzał chęć jak najszybszego starcia się z Bretończykami w boju.
- Mamy ich jak na talerzu. Jest okazja poszarpać przeciwnika nim zdoła zaprowadzić ład w szeregach i ruszy dalej… - Lippke zawtórował Gloserowi po czym obaj spojrzeli wyczekująco na kapitana. Po długiej chwili nerwowej ciszy cesarski oficer westchnął ciężko, upił solidny łyk piwa ze stojącego na ławie cynowego kufla i mruknął:
- Gdzie najlepiej uderzyć?
Gloser wyciągnął z torby woskową tabliczkę do robienia notatek i zaczął szybko kreślić rylcem prowizoryczną mapę okolicy, po czym wszyscy trzej ponownie pogrążyli się w rozmowie.

Na zewnątrz chałupy w której trwała narada, pośrodku wioskowego majdanu, siedziało na ziemi lub krzątało się pięciuset reiklandzkich lancknechtów. Niektórzy rozmawiali, inni przysypiali oparci o drzewa i ściany domów, jeszcze inni grali w kości, wszyscy zaś bez wyjątku czekali na decyzję oficerów – wycofać się do Altdorfu i tam połączyć z głównymi wojskami landu, czy też zostać i bronić okolicy przed podjazdami i eliminować grupy zwiadowców wysyłane przez wroga. W końcu drzwi chałupy skrzypnęły i ze środka wyszedł porucznik Lippke. Żołnierze umilkli, a potem jak jeden mąż rozdziawili gęby ze zdumienia słysząc decyzję dowództwa:
- Atakujemy, zbierajcie się.
- Jak to? Sami? Na tyle tysięcy? – zawołał jeden z piechurów.
- Przecież to kompletne szaleństwo! – rzucił inny.
- Ruhe! – krzyknął Lippke, ucinając nerwowe komentarze. – Zwiadowcy mówią, że niewielka grupa ich piechoty i łuczników zgubiła się i oddaliła od reszty armii. Idą bezładnie i zupełnie nie spodziewają się ataku. Uderzymy raz – dwa, usieczemy ile wlezie i zmusimy do ucieczki. A jak się okaże, że nie dadzą się tak łatwo zabić, to mgła osłoni nasz odwrót.
- Ilu ich jest? – spytał jeden z żołnierzy, nonszalancko opierając się o pikę.
- Ciężko ocenić…może tyle co nas, może dwa razy więcej. Ale to chłopi, nienawykli do wojaczki. Przy pierwszej nadarzającej się okazji będą chcieli wrócić do domów. Mamy przywilej dać im taką okazję. Zbierajcie się chłopcy. I zostawcie tyczki – to ma być szybka zabawa, ciach, ciach, ciach i do domu. Nie będziemy kombinować ze zwartym szykiem i stawianiem jeża. Po prostu wskoczymy tam i im wpierdolimy, jasne?
- Jawohl! – ryknęli lancknechci, zbiegając się pod sztandarem.
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.

Awatar użytkownika
Jagal
Niszczyciel Światów
Posty: 4288
Lokalizacja: Gdańsk SNOT

Post autor: Jagal »

Syci!!

Doczekałem ;)

Jutro kolejna część ma być dłuższa i basta! ;)
Kupię bretońskie modele z 5tej edycji:
Metalowi quesci,
French Games Day Knight 'L'Hermite De Malemont' !! ,
4ed rycerze na piechotę.


Snot Fanpage <<--- , klikać! ;)

Awatar użytkownika
Słowian
"Nie jestem powergamerem"
Posty: 184

Post autor: Słowian »

Piękne i wciągające, sam miodzik =D> , poproszę o drugą część [-o< Kiedy można się spodziewać całości w formie papierowej :?:
"When you're a goblin, you don't have to step forward to be a hero-everyone else just has to step back!" - Biggum Flodrot, goblin veteran

Awatar użytkownika
Eriks281
Chuck Norris
Posty: 538

Post autor: Eriks281 »

Obrazek
- Klnę się na Sigmara - nigdy nie weźmiecie mnie żywcem, upadli słudzy ciemności!

- Nigdy nie zamierzaliśmy. Zastrzelcie go.

Takaris Fellblade, kapitan Czarnej Arki "Udręka"

Awatar użytkownika
Eriks281
Chuck Norris
Posty: 538

Post autor: Eriks281 »

MOAR!


PS Sorki za double posta forum się zbuntowało ;/
- Klnę się na Sigmara - nigdy nie weźmiecie mnie żywcem, upadli słudzy ciemności!

- Nigdy nie zamierzaliśmy. Zastrzelcie go.

Takaris Fellblade, kapitan Czarnej Arki "Udręka"

Awatar użytkownika
Jasif
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3016

Post autor: Jasif »

Więcej 8)
paulinka17 pisze:Mówiłem, jabaniutki nawet oczka zmrużył z rozkoszy.
Dziedzic pisze:JH i UD razem, piekło zamarzło i serce Szaitisa pękło.

Awatar użytkownika
Łukasz_
Chuck Norris
Posty: 544
Lokalizacja: Łódź

Post autor: Łukasz_ »

Eriks281 pisze:MOAR!
Może to głupie ale to pierwsze co mi się nasuwa po lekturze :wink: Super klimat.

Jedyne tylko co mnie zaintrygowało to zdanie na początku "Ani nieśpiesznie, ani też nie ociągając się". Po dłuższym zastanowieniu, sens logiczny zdania zdaje się być zachowany. Parafrazując: ani wolno ani też szybko. O to chodzi na pewno autorowi i każdy to w mig złapie. Tylko, że jakoś za dużo tu tego "ani" i "nie". Tak jakby nie szedł szybko ale też nie szedł szybko. Nie wiem czy jasno to opisałem. Mam nadzieję, że zrozumiesz o co chodzi :wink: Zmieniłbym na "Szedł swoim tempem, nieśpiesznie ale też nie ociągając się." Oczywiście nie chcę być (broń Boże!) upierdliwy.

Tyle ode mnie. Zapowiada się kapitalnie. Czekam na więcej.

Awatar użytkownika
Lueviel
"Nie jestem powergamerem"
Posty: 199
Lokalizacja: Poznań

Post autor: Lueviel »

Ja też uważam, że w zdaniu "Ani nieśpiesznie, ani też nie ociągając się" za dużo "ani" i "nie" :P

"- A niby o czym mam myśleć? O tym jak zajebiście tu wali spalenizną?"

Słowo "zajebiście" całkowicie mi tu nie pasuje ;)
WFB: Ogre Kingdoms

Awatar użytkownika
Eriks281
Chuck Norris
Posty: 538

Post autor: Eriks281 »

Nie znam się tak na Bretonni (czytałem pobieżnie Rycerzy Graala) ,ale rozmowy tych wieśniaków kojarzą mi się z cwaniaki-dresiarzami z dzisiejszych czasów. Ci wieśniacy mogliby bardziej gadać czymś podobnym do gwary jakiej zna się ze wsi. :D
- Klnę się na Sigmara - nigdy nie weźmiecie mnie żywcem, upadli słudzy ciemności!

- Nigdy nie zamierzaliśmy. Zastrzelcie go.

Takaris Fellblade, kapitan Czarnej Arki "Udręka"

Awatar użytkownika
Gniewko
Masakrator
Posty: 2320
Lokalizacja: czasem Bielitz, czasem Breslau

Post autor: Gniewko »

Słowo "zajebiście" oraz wszelkie inne pochodne od jebać/jebanie mają potwierdzony źródłosłów już w XIV wieku, to jedno z najstarszych przekleństw jakie mamy w języku. Dodam, że żeby pisać gwarą, trzeba wpierw gwarę znać. Ja umiem mówić tylko po śląsku, a ten dialekt pasuje mi zdecydowanie bardziej do Imperium niż do Bretonnii, zwłaszcza ze względu na sporą ilość germanizmów jakie w nim występują.

Tak czy inaczej dzięki za uwagi :)
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.

Awatar użytkownika
Eriks281
Chuck Norris
Posty: 538

Post autor: Eriks281 »

Spoko! Mówiłem ,że się nie znam. :D Jednak trochę ich bym zwieśniaczył(polsko) ,bo jednak daje to dobry efekt a przecież nie wiem jak wieśniaczą we francji. :D I jeszcze raz w imie zasad. MOAR Uzależniłeś mnie od swoich fikuśnych literek.
- Klnę się na Sigmara - nigdy nie weźmiecie mnie żywcem, upadli słudzy ciemności!

- Nigdy nie zamierzaliśmy. Zastrzelcie go.

Takaris Fellblade, kapitan Czarnej Arki "Udręka"

Awatar użytkownika
Asassello
Pan Spamu
Posty: 8176
Lokalizacja: Warszawka - Kult
Kontakt:

Post autor: Asassello »

Całkiem dobrze się czyta, choć widać to że się trochę spieszyłeś.
Mi brakuje trochę dłuższych opisów, lekkiego przeciągnięcia, zbudowania napięcia itp.
Mało dynamiczne sceny są bardzo krótkie przez co sceny takie, jak szybka walka tracą sporo uroku.
Chyba, że takie było Twoje założenie.
Obrazek

Awatar użytkownika
Gniewko
Masakrator
Posty: 2320
Lokalizacja: czasem Bielitz, czasem Breslau

Post autor: Gniewko »

Dzięki za wszystkie komentarze, dobrze wiedzieć co sądzicie. Ten króciutki fragment faktycznie dość "galopuje" z akcją, ale jest de facto jedynie wstępem do dużo bardziej rozbudowanych wydarzeń. Mam nadzieję, że dalsza część się wam spodoba.
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.

Awatar użytkownika
Jagal
Niszczyciel Światów
Posty: 4288
Lokalizacja: Gdańsk SNOT

Post autor: Jagal »

Gniewko pisze:Dzięki za wszystkie komentarze, dobrze wiedzieć co sądzicie. Ten króciutki fragment faktycznie dość "galopuje" z akcją, ale jest de facto jedynie wstępem do dużo bardziej rozbudowanych wydarzeń. Mam nadzieję, że dalsza część się wam spodoba.

Spodoba się, spodoba, wrzucaj szybciej :mrgreen:
Kupię bretońskie modele z 5tej edycji:
Metalowi quesci,
French Games Day Knight 'L'Hermite De Malemont' !! ,
4ed rycerze na piechotę.


Snot Fanpage <<--- , klikać! ;)

Awatar użytkownika
Mongrim
Mudżahedin
Posty: 211
Lokalizacja: Warszawa

Post autor: Mongrim »

Tak jest!!
Bo my tu czekamy z niecierpliwością :) Ani nieśpiesznie, ani też nie ociągając się zaglądam tu non-stop, ale drugiej części nie ma :evil: A apetyty rozbudziłeś.. :)
Naprawdę dawno nie czytałem nic tak świetnego o świecie Warhammera. Jedynie ta mowa zdaje się być trochę współczesna. Ale i tak zapowiada się konkret! Czekamy :)

Awatar użytkownika
Robo
Chuck Norris
Posty: 417

Post autor: Robo »

Opowiadanie czyta się jak dobrą ksiazkę =D> . Teraz połowa forum będzie Cie męczyć o kolejne części. Między innymi ja :P

Awatar użytkownika
Matis
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3749
Lokalizacja: Puławy/Wrocław

Post autor: Matis »

To jest zajebiste. Jak spotkamy się kiedyś na jakimś masterze to podpiszesz mi książkę??
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów

Awatar użytkownika
Gniewko
Masakrator
Posty: 2320
Lokalizacja: czasem Bielitz, czasem Breslau

Post autor: Gniewko »

No to macie kolejny kawałek, miłego czytania :)


Godzinę później stali w zaroślach, nasłuchując. Gdzieś przed nimi, w gęstej mgle, słychać było kroki i odgłosy rozmów w obcym języku. Nie mieli wątpliwości, że trafili w dziesiątkę. Lukas nerwowo położył dłoń na rękojeści miecza, odruchowo sprawdzając czy ten gładko wysuwa się z pochwy. Już raz widział jak jeden z jego towarzyszy szarpał się ze swoją bronią na manewrach – wtedy była z tego kupa śmiechu, ale podczas bitwy, gdy o życiu lub śmierci decydują chwile krótkie jak mgnienie oka, wcale nie byłoby wesoło.
Rozejrzał się na boki, choć widoczność była co najmniej mierna. Po prawej stał Gottfried, jego dobry znajomy, po lewej jakiś chłopak, którego dopiero co wcielono do regimentu.
„ Ale kot” przemknęło Lukasowi przez myśl na widok twarzy, która ledwo co zaczęła pokrywać się zarostem. Chwilę później uświadomił sobie, że sam jest niewiele starszy, zarówno wiekiem jak i doświadczeniem. W przeciwieństwie jednak do rekruta, miał już za sobą kilka potyczek, głównie z bandami zubożałych tileańskich najemników, którzy pozbawieni pracy i zarobku rabowali okolicę dwie wiosny temu. Pamiętał jak udało im się ich zaskoczyć gdy rozbili obóz pod lasem. Niscy, czarnowłosi, o twarzach ogorzałych od południowego słońca, bili się zwartą kupą, najeżeni pikami jak poduszka do szpilek. Mimo zaskoczenia potrafili się zebrać i stawić opór. Byliby pewnie bronili się jeszcze długo, zabierając ze sobą do grobu wielu atakujących, gdyby kapitan nie kazał ich otoczyć kordonem i wystrzelać z kusz. Trzy razy wzywał ich do poddania się i trzy razy w zamian pluli w jego stronę i krzyczeli „Te cazzo! Bacio nos in culo!”. Widać woleli bełty od szubienicy.
Lukas uśmiechnął się krzywo na wspomnienie o tym starciu. Nie wiedział czy jego byłoby stać na coś takiego.

Nagle nad skrytym w krzakach oddziałem rozległ się głos kapitana Holzmanna:
- Teraz chłopcy! Naprzód!
Żołnierze zerwali się i skoczyli w mgłę. Lukas nie ociągając się ruszył wraz z resztą regimentu, zupełnie nie widząc dokąd biegnie. Na pierwszego przeciwnika po prostu wpadł, obalając go na ziemię. Bretończyk wyłożył się jak długi i zginął, nim zdążył dobyć broni. Kilka metrów dalej zamajaczyły sylwetki kolejnych – jedni stawiali opór, inni stali zdezorientowani, jeszcze inni rzucali się do ucieczki. Nie byli ciężko uzbrojeni ani opancerzeni, nawet nie wszyscy mieli hełmy, za to każdy trzymał w ręku długą żerdź, okręconą konopnym sznurkiem.
„Łucznicy” pomyślał Lukas, prostując się znad ciała przeciwnika i pobiegł dalej. Z lewej i prawej słyszał wrzaski, czasem mignął mu przed oczami biały mundur zdobny w krwistoczerwone wstążki. Nagle z mgły wybiegło na niego kilku Bretończyków. Nie byli to jednak łucznicy, ale zbrojni, okryci pikowanymi kaftanami. Każdy z nich osłaniał się pawężą i dzierżył w dłoni tasak albo długi bojowy nóż. Lukas, wiedząc, że nie ma szans na wygraną w starciu z paroma przeciwnikami na raz, szybko odskoczył w tył w nadziei na to, że w pobliżu będzie choć jeden kolega z oddziału. Jego nadzieje okazały się jednak płonne – główny wir walki przesunął się nieco dalej, on sam miał zaś przeciwko sobie trzech wrogów, a kolejni mogli lada chwila wyłonić się z mgły. Przyjął więc bojową postawę, jak uczono go na lekcjach w Fechtschule. Przeciwnicy popełnili pierwszy błąd – nie uderzyli wszyscy na raz, lecz ruszyli pojedynczo. Lukas zręcznie zbił pierwszy cios i w zamian sprawnym ruchem nadgarstka wyprowadził pchnięcie, przebijając Bretończykowi pierś. Drugi nie dał się jednak złapać na prostą, szermierczą sztuczkę i natarł na Lukasa pawężą, jednocześnie tnąc z góry. Reiklandczyk z trudem zdołał uskoczyć, a ostrze przeciwnika świsnęło mu tuż przy głowie, odcinając zatknięte na czapce pióro. Wtem usłyszał kolejny świst, tym razem z oddali. Dźwięk kapitańskiego gwizdka – sygnał do odwrotu. Odwrócił się w stronę, z której wydawało mu się, że przyszedł i pobiegł ile sił w nogach. Na swoje szczęście nikt za nim nie pobiegł – widać wrodzy zbrojni bali się oddzielić od swoich, nie wiedząc z iloma przeciwnikami mają do czynienia. Po chwili wbiegł w krzaki, gdzie dostrzegł pojedyncze sylwetki kolegów z oddziału. Wszyscy pobiegli w stronę niewielkiej polanki, gdzie ustalono miejsce zbiórki po całej akcji. Na wolną od zarośli przestrzeń wbiegali kolejni żołnierze, w większości cali i zdrowi. W końcu dołączył do nich sam kapitan i porucznik Gloser. Gdy na polance zebrała się większość atakującego oddziału, oficer rzucił:
- Dobra robota panowie, teraz musimy szybko wrócić do wsi, zabrać resztę broni i ekwipunku i wycofać się w stronę Altdorfu.
- Co z pozostałymi? Gdzie porucznik Lippke? – spytał jeden z lancknechtów.
- Porucznik Lippke jest już w królestwie Morra. Poległ, jak przystało na cesarskiego żołnierza. Ci, których tutaj brakuje albo zginęli razem z nim, albo zgubili drogę we mgle. Jeśli to drugie, to wrócą do wsi, jak to było ustalone. Nie możemy teraz ich szukać ani tutaj czekać – wróg wie o naszej obecności i z całą pewnością wyśle za nami pościg. A teraz jazda, panowie. Czas nagli.

* * * * * * * * *

Piękno kolejnego poranka, zupełnie pozbawionego mgły, było dokładnie odwrotnie proporcjonalne do nastroju księcia Roderyka. Stary arystokrata z końskiego grzbietu lustrował niewielkie pobojowisko po wczorajszym starciu, a asystujący mu w tym rycerze i służący nie śmieli odezwać się nawet słowem. Wiedzieli, że im dłużej książę milczał, tym więcej złości się w nim gotowało. Milczenie seniora było gorsze niż krzyki, rzucanie obelgami czy wymierzane w twarz ciosy, bo nie zdradzało w żaden sposób intencji. Nikt nie wiedział na kim książę wyładuje swoją złość w taki czy inny sposób i kogo obarczy odpowiedzialnością za całe zajście.
- Ilu ludzi straciliśmy? – rzucił w końcu sucho, nawet nie spoglądając w stronę swojej świty.
- Około pięciu dziesiątek. Drugie tyle rannych, wasza książęca mość – odparł Martin de Narbonne, sekretarz arystokraty.
- Nakazuję wysłać za napastnikiem tysiąc zbrojnych. Chcę mieć łeb ich dowódcy na talerzu, a ich samych powywieszanych na drzewach przy drodze.
- Niezbyt to honorowe… - mruknął de Narbonne, widocznie nie obawiając się książęcego gniewu.
- Tak jak niezbyt honorowym jest urządzić na przeciwnika zasadzkę we mgle, zamiast stanąć z nim do walki w otwartym polu – odparł Roderyk. – Wroga, który odważnie przeciwko mnie wystąpi będę szanował. Ale tych, co wygrywać chcą podstępem i ciosami w plecy traktować będę jak banitów i jak banitów wytłukę bez pardonu.
Książę zamilkł na moment, ponownie obrzucając spojrzeniem teren walki, po czym dodał:
- Odpowiedzialnym za pościg i pozbycie się napastników czynię de Chardonaya…to zbrojni z jego pocztu dali się tak zaskoczyć. A teraz trąbić wymarsz, dość już tu zmarnowaliśmy czasu.


Hugo spojrzał jak książę wraz z towarzyszami oddala się w stronę czoła armii. Dotarły do niego urywki rozmowy, ale nie myślał o tym co usłyszał. Głowa bolała go wprost niemiłosiernie, a obraz pierwszej ofiary na swoim koncie wciąż stał mu przed oczami. Może i dobrze, że ktoś wtedy go ogłuszył ciosem w czerep, bo inaczej stałby tak jak kołek nie wiadomo jak długo i równie dobrze mógłby skoczyć jak Reiklandczyk u jego stóp. Nagle poczuł jak ktoś klepie go w głowę, prosto w obolałe miejsce.
- Aaaaa! – zawył, czując jak ból do białości rozpala mu czaszkę. – Nie kopie się leżącego!
- Wybacz, nie miałem pojęcia – zaśmiał się Gui, towarzysz z oddziału. – Ale i tak masz lepiej niż Vincent, temu to jakiś cesarski połowę palców urżnął przy dłoni.
- I co z nim?
- Ano nic. Rzuca się, że nauczy się machać lewą ręką, ale sierżant i tak chce go odesłać do taborów. Z jednej strony to ma dobrze, bo tam raczej trudniej o śmierć niż w oddziale, a z drugiej kiepsko, bo żołd dwakroć niższy i żadnych szans na łupy. Ot, pech już na samym początku…
- Pecha to mieli ci, których teraz tam grzebią pod lasem – westchnął Hugo, starając się delikatnie rozmasować obolałe miejsce.
- Fakt. Ale przynajmniej nie muszą się przejmować problemami w stylu przemoczonych ubrań, pęcherzy na stopach i spleśniałego chleba na śniadanie.
- Pocieszę cię, de Chardonay będzie musiał przynajmniej przez jakiś czas zakosztować tego samego…
- Jakże to? – Gui aż rozdziawił usta ze zdziwienia, odsłaniając krzywe zęby.
- Z tego co udało mi się podsłuchać, książę kazał mu wziąć odwet na napastnikach. Będzie musiał szukać tych psich synów po krzakach i raczej nie weźmie ze sobą na poszukiwania kucharza, koniuszego i kąpielowej balii.
Gui zaśmiał się, ale po chwili rzucił niewesoło:
- No ale to znaczy, że my też będziemy musieli się za nimi uganiać.
- Tak, ale przynajmniej napchamy sobie żołądki w pierwszej napotkanej wsi. De Chardonay będzie chciał wykręcić się sianem przy pierwszej możliwej okazji – każe spalić parę chałup, zabić kilku chłopów i zawróci. Tamci pewnie już dawno uszli pod Altdorf.
- Od tego ciosu w łeb chyba przybyło ci rozumu, bo gadasz całkiem do rzeczy – zarechotał Gui. – Pewnie nawet nie przyjdzie nam powalczyć.
- Pewnie tak – odparł Hugo, kierując się wraz z towarzyszem w stronę reszty oddziału, w myślach dodając „Oby…”. Trup Reiklandczyka wciąż nie dawał mu spokoju.
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.

ODPOWIEDZ