O teologicznej dyspucie przy partii szachów.
Moderator: RedScorpion
O teologicznej dyspucie przy partii szachów.
Dzisiaj będzie trochę epicko. Ale jak zawsze z nutką absurdu, żeby nie popaść w przesadny patos. Zatem - czytajcie i oceniajcie.
Było wietrznie, chłodno i deszczowo. Typowy dzień późnej, bretońskiej jesieni nie wyróżniał się niczym specjalnym. No, może jedynie świąteczną datą - był 21 Brumaire, Dzień Świętego Huebalda. Tego dnia wszyscy w królestwie, od wieśniaka po króla, zasiadali po zmroku do stołów by zjeść pieczoną gęś i sterty miodowych placuszków z orzechami. Święto, jak każde inne, sprowadzało się do słodkiego nieróbstwa, obżarstwa i wróżenia na wszelkie sposoby, jednak w przeciwieństwie do innych świąt, które miały jasną i zrozumiałą przyczynę, nikt nie był w stanie określić dlaczego upamiętnia się świętego Huebalda i dlaczego robi się to akurat w samym środku przedzimowej pluchy. Fakt ten jednak nikogo specjalnie nie raził, choć raz na czas trafiał się dociekliwy maruda, który chciał dogrzebać się tego, co legło u podstaw zwyczaju opychania się gęsią z jabłkami. Tym razem owym marudą był Vincent, archidiakon i członek kapituły katedralnej w Bouvines. Nieszczęśnikiem, który miał udzielić mu odpowiedzi, był zaś jego bezpośredni przełożony, biskup Valiere.
- Tak więc, wasza eminencjo, przejrzałem cały księgozbiór w bibliotece kapituły. Jedyna wzmianka o Huebaldzie pojawiła się w żywocie innego świętego...
- Tak? A jakiego? - rzucił biskup, bardziej na odczepne niż ze szczerego zainteresowania. Archidiakon męczył go już któryś raz z kolei, zawsze przy rozgrywaniu partii szachów, a teraz, w środku szczerego pola, nie było go jak odesłać "żeby poszukał w zbiorach szkoły królewskiej albo u kapłanek Shallyi".
- Świętego Wulfstana.
- A cóż oni mają ze sobą wspólnego?
- Liczyłem, że Wy mi powiecie, eminencjo.
- Yyy...no tak...zasadniczo teologowie i historycy nie są zgodni...
W tym momencie do obszernego namiotu biskupa wszedł jeden ze stanowiących jego eskortę rycerzy. Duchowny odetchnął z ulgą, uratowany przed koniecznością zmyślenia na poczekaniu jakiejś wiarygodnej historyjki.
- Panie - rycerz skłonił się nisko - są o dwie staje stąd.
- Zatem czas w pole. Vincent - tu biskup ponownie zwrócił się do młodego kleryka - tą uczoną dysputę skończymy razem z tą partyjką po bitwie...najlepiej przy pieczonej gęsi. Teraz pora na dużo trudniejszą grę.
Po chwili wszyscy trzej wyszli z namiotu. Przed nimi rozpościerała się pofalowana równina, niegdyś stanowiąca teren folwarku. Ruiny dworskich zabudowań wciąż jeszcze straszyły pustymi oknami i omszałymi ścianami, choć wszystkie dachy dawno już się zapadły, a korzenie z biegiem lat rozbijały coraz bardziej fundamenty. Wśród zarosłych chwastami pól i zdziczałych sadów gdzieniegdzie ostały się murki z polnego kamienia, niegdyś oddzielające od siebie poszczególne ugory. Krajobraz, który za jakieś czterysta lat romantyczny poeta uzna za inspirujący do napisania wiersza, bretońskich rycerzy i zbrojnych wcale pozytywnie nie nastrajał. Biskup wiedział jednak, że to nie ponury krajobraz i siąpiący deszcz odbierały jego żołnierzom ochotę do walki, a widok przybliżających się szeregów wroga. Kłębiąca się, brunatna masa przypominała falę powodzi, szumiący zwał brudnej wody, który zmywa wszystko na swojej drodze i któremu nic się nie oprze. Z owego morza szczurzych ciał wynurzały się rzeczy jeszcze straszniejsze - mechaniczne cielska wojennych maszyn ozdobione sztandarami zszytymi ze skór wrogów. W samym centrum wrogiego szyku płynęła, niczym parodia wojennego galeonu, wysoka wieża zbita z chaotycznie ułożonych belek, z podwieszonym u szczytu wielkim dzwonem. Spiżowy instrument lśnił dziwną poświatą, pomimo pochmurnego nieba i późnej pory, ewidentnie przesycony złowrogą magią. Na samym szczycie, spowity cuchnącymi oparami spaczeniowego kadzidła, stał wódz szczurzej hordy - czarnoksiężnik okryty purpurową szatą, spod której wyzierało białe jak śnieg futro.
Jednak to nie pokraczna, ruchoma dzwonnica najbardziej trwożyła bretońskie wojsko, lecz to, co dudniącymi stąpnięciami poruszało się obok niej, popędzane uderzeniami biczy i szturchane trzeszczącymi od wyładowań drągami. Był to potwór jakiego nie widziało jeszcze oko człowieka, jakaś przedziwna hybryda szczęk, macek, kolców i rogów, ociekająca śluzem i jadem, pozbawiona emocji i myśli góra mięśni powołana do życia mroczną magią, powodowana wyłącznie głodem i prymitywną rządzą mordu.
Wtem skaveński dzwon zakołysał się na osiach i zabrzmiał pierwszy raz tego dnia. Jego dźwięk, w którym pobrzmiewał jakiś nieczysty jęk i nieludzka groźba, przebił się przez wyjący coraz silniej burzowy wicher i rozległ nad polem bitwy. Biskup Valiere wiedział, że z każdym kolejnym uderzeniem odwaga będzie ustępowała z jego żołnierzy, a szczurzy pomiot nabierze śmiałości. Miał jednak czym odpowiedzieć na wrogie posunięcia. Na jego stronie szachownicy stało sporo silnych figur - dwa wielkie trebusze, liczny hufiec ciężkozbrojnej jazdy walczący pod chorągwią całego biskupstwa, grupa feudałów na skrzydlatych rumakach i oddział jego osobistej gwardii, niosący w bitwie ołtarz pełny ikon i relikwii. W centrum pola stał zaś jego hetman, najsilniejsza z figur - dziewięciu milczących rycerzy, okrytych brokatowymi szatami. Wszyscy spoglądali na nich z jednakim strachem, co uwielbieniem, od nich samych zaś biła jakaś nieziemska poświata. Byli to rycerze Graala, ci, którym było dane widzieć Panią i dostąpić jej najwyższego błogosławieństwa, a żywot każdego z nich mógłby zapełnić setki pergaminowych stronic. Nie stanęli przy biskupie z jego rozkazu, lecz na jego pokorną prośbę. I biskup wiedział, że choć była ich tylko dziewiątka, to każdy wart był setkę szczurzych wojowników.
Nagle rycerze przerwali milczenie i głosami dźwięczącymi jak dobra stal zaczęli śpiewać bojowy hymn, który po chwili podchwyciła cała armia. Wojenny chorał zmieszał się z trąbieniem rogów, gdy biskup dał ręką znak do ataku. Pancerna ściana bretońskiego wojska zafalowała z chrzęstem jak żelazny wąż i runęła na spotkanie wrogowi. Partia nie zaczęła się jednak dla biskupa dobrze. To przeciwnik wykonał pierwsze ruchy - piony szarego proroka ruszyły po szachownicy. Okryci burymi płaszczami harcownicy wyskoczyli przed czoło armii, miotając z proc kamienie i ołowiane pociski. W ślad za kamieniami pomknęły kule z trującym gazem miotane z wojennych machin i jadowicie zielone błyskawice spaczeniowej energii. Eksplozje i krzyki zmieszały się z przeszywającymi niebo gromami, a z chmur na obie armie spadła ulewa. W szalejącej nawałnicy nie było nawet mowy o tym, by najzwinniejsze figury biskupa - skoczki - wzbiły się w powietrze na swych pegazach. Ruszyli więc do boju galopem, u boku swych towarzyszy na bretońskich rumakach.
W końcu ryk burzy zmieszał się jedno z wrzaskiem rzucających się w bój wojowników. Na lewej i prawej flance rycerze pochylili się w siodłach i ze straszliwym impetem władowali we wrogie szeregi. Szczurzy pomiot, choć liczny jak piasek na pustyni, ustępował przed miażdżącym naporem ciężkozbrojnej jazdy. Rycerze królestwa niczym ostrze siekiery rozłupywali na pół skaveńskie oddziały, brnąc coraz dalej i dalej we wrogie kłębowisko.
Z prawej strony, choć przykuci do ziemi, rycerze na pegazach z łatwością odrzucili wysuniętych harcowników i nie tracąc rozpędu uderzali w kolejne oddziały. Biskup, siedząc na rzeźbionym krześle, niesionym przez gwardzistów, bał się tylko jednego - że samą liczbą wróg wyhamuje uderzenie, a jego skoczki i gońce ugrzęzną w masie pionków jak w pułapce. Jego obawy z wolna zaczynały się sprawdzać - natarcie rycerskiej jazdy słabło, kopie łamały się pod ciężarem nadzianych na nie ciał, konie po brzuchy brodziły w masie błota i szczurzych trupów.
Wtedy jednak wróg popełnił błąd najstraszniejszy z możliwych - ufny w rychłe zwycięstwo ruszył swoim hetmanem naprzód, odsłaniając się zupełnie. Zmutowana poczwara popędziła w stronę duchownego i jego gwardzistów przez jeden ze zdziczałych sadów, łamiąc pod sobą pnie i konary. Szach! Król w niebezpieczeństwie, a wraz z nim cała armia. Valiere jednak wiedział jak się obronić i przesunął swoją najsilniejszą figurę. Drogę abominacji zastąpiła dziewiątka żywych świętych. Pozbawiony rozumu potwór nie wiedział nawet, że umiera, gdy dziewięć kopii utknęło w jego cielsku, a potem dziewięć lśniących mieczy po kolei odrąbywało łby i macki, pozostawiając bryzgające posoką kikuty. W końcu, gdy bestia uniosła się na tylnych kończynach w desperackiej samoobronie, jeden z rycerzy długim, potężnym cięciem rozpruł jej miękkie podbrzusze. Z otwartej rany chlusnęły wnętrzności i krew, a martwe cielsko gruchnęło o ziemię.
Wrogi hetman padł, a wraz z nim padło morale całej armii. Cóż z tego, że król wciąż stał na swojej dzwonnicy i wykrzykiwał rozkazy i przekleństwa, skoro niemal wszystkie figury rzuciły się do ucieczki. Jak jeden mąż Skaveni zaczęli pierzchać przed przeciwnikiem, czując na karkach bretońską stal. Choć na niebie burza ucichła, a chłodny wiatr zaczął rozganiać chmury, to donośny grzmot kopyt wciąż niósł się po polu. Biskup Valiere wiedział, że przejął inicjatywę. Teraz to on dyktował ruchy i zbijał pionki. Uparty szary prorok wciąż jednak tkwił ze swym dzwonem pośrodku szachownicy i obłąkańczo rechocząc miotał zaklęciami na prawo i lewo. Jego furię ukróciły jednak szybko oba trebusze, posyłając dwa głazy prosto w drewnianą konstrukcję. Przy kakofonii trzasków i brzęków skaveński czarnoksiężnik zwalił się wraz z dzwonem prosto na oddział klanbraci, którzy widząc upadek przywódcy i klęskę armii zupełnie stracili ochotę do walki. Szary prorok wygramolił się jednak spod sterty desek i strzelił strumieniem spaczeniowej energii w stronę biskupa, wrzeszcząc coś niezrozumiale. Valiere odbił pocisk i krzyknął:
- Ty kupo gówna! Kanałowy pełzaczu! Gnojożerco! Mnie chciałeś ugodzić swoimi sztuczkami? Twoja szczurza magia jest niczym, wobec potęgi Jasnej Pani!
Wypowiadając te słowa, biskup skierował swój pastorał w stronę wrogiego oddziału. Złota laska rozjarzyła się oślepiającym blaskiem a z jej końca z hukiem wystrzeliły białe błyskawice, rażąc szarego proroka i jego towarzyszy.
- Gińcie wszyscy! Wszyscy co do jednego! - krzyczał Valiere, a kolejne gromy paliły Skavenów wśród straszliwego pisku. W końcu złoty pastorał zgasł, a jego właściciel opadł na krzesło, ciężko dysząc. W miejscu, gdzie wcześniej stali wrogowie czerniała spalona płacheć ziemi, pokryta poskręcanymi, zwęglonymi ciałami. W oddali widać było rycerzy, którzy powracali właśnie z krwawego pościgu. Jak okiem sięgnąć pole pokrywały szczurze truchła, ludzkich zaś było ledwie kilka.
- Wasza świątobliwość! Co za zwycięstwo! - rozszczebiotany Vincent biegł w stronę swego przełożonego, nawet nie draśnięty.
- Ano - odparł Valiere, wygodniej rozpierając się na krześle, które gwardziści nieśli w stronę namiotów. - Powiedziałbym, że to najlepsza partia, jaką przyszło mi rozegrać! Nie chwaląc się, rzecz jasna...wszak pycha to grzech.
- Wasza świątobliwość jest nazbyt skromny. Ale Pani z pewnością wynagrodzi każdemu, kto odnosi zwycięstwo w jej imię.
- Niech jej święte imię będzie błogosławione - odparł Valiere, chcąc by namolny archidiakon wreszcie sobie polazł i przestał zawracać mu głowę.
- A wracając, jeśli można, do mojego pytania o związek świętego Wulfstana ze świętym Huebaldem...
Na te słowa biskup plasnął się dłonią w twarz i jęknął przez palce:
- Matko kochana....za jakie grzechy?!
Było wietrznie, chłodno i deszczowo. Typowy dzień późnej, bretońskiej jesieni nie wyróżniał się niczym specjalnym. No, może jedynie świąteczną datą - był 21 Brumaire, Dzień Świętego Huebalda. Tego dnia wszyscy w królestwie, od wieśniaka po króla, zasiadali po zmroku do stołów by zjeść pieczoną gęś i sterty miodowych placuszków z orzechami. Święto, jak każde inne, sprowadzało się do słodkiego nieróbstwa, obżarstwa i wróżenia na wszelkie sposoby, jednak w przeciwieństwie do innych świąt, które miały jasną i zrozumiałą przyczynę, nikt nie był w stanie określić dlaczego upamiętnia się świętego Huebalda i dlaczego robi się to akurat w samym środku przedzimowej pluchy. Fakt ten jednak nikogo specjalnie nie raził, choć raz na czas trafiał się dociekliwy maruda, który chciał dogrzebać się tego, co legło u podstaw zwyczaju opychania się gęsią z jabłkami. Tym razem owym marudą był Vincent, archidiakon i członek kapituły katedralnej w Bouvines. Nieszczęśnikiem, który miał udzielić mu odpowiedzi, był zaś jego bezpośredni przełożony, biskup Valiere.
- Tak więc, wasza eminencjo, przejrzałem cały księgozbiór w bibliotece kapituły. Jedyna wzmianka o Huebaldzie pojawiła się w żywocie innego świętego...
- Tak? A jakiego? - rzucił biskup, bardziej na odczepne niż ze szczerego zainteresowania. Archidiakon męczył go już któryś raz z kolei, zawsze przy rozgrywaniu partii szachów, a teraz, w środku szczerego pola, nie było go jak odesłać "żeby poszukał w zbiorach szkoły królewskiej albo u kapłanek Shallyi".
- Świętego Wulfstana.
- A cóż oni mają ze sobą wspólnego?
- Liczyłem, że Wy mi powiecie, eminencjo.
- Yyy...no tak...zasadniczo teologowie i historycy nie są zgodni...
W tym momencie do obszernego namiotu biskupa wszedł jeden ze stanowiących jego eskortę rycerzy. Duchowny odetchnął z ulgą, uratowany przed koniecznością zmyślenia na poczekaniu jakiejś wiarygodnej historyjki.
- Panie - rycerz skłonił się nisko - są o dwie staje stąd.
- Zatem czas w pole. Vincent - tu biskup ponownie zwrócił się do młodego kleryka - tą uczoną dysputę skończymy razem z tą partyjką po bitwie...najlepiej przy pieczonej gęsi. Teraz pora na dużo trudniejszą grę.
Po chwili wszyscy trzej wyszli z namiotu. Przed nimi rozpościerała się pofalowana równina, niegdyś stanowiąca teren folwarku. Ruiny dworskich zabudowań wciąż jeszcze straszyły pustymi oknami i omszałymi ścianami, choć wszystkie dachy dawno już się zapadły, a korzenie z biegiem lat rozbijały coraz bardziej fundamenty. Wśród zarosłych chwastami pól i zdziczałych sadów gdzieniegdzie ostały się murki z polnego kamienia, niegdyś oddzielające od siebie poszczególne ugory. Krajobraz, który za jakieś czterysta lat romantyczny poeta uzna za inspirujący do napisania wiersza, bretońskich rycerzy i zbrojnych wcale pozytywnie nie nastrajał. Biskup wiedział jednak, że to nie ponury krajobraz i siąpiący deszcz odbierały jego żołnierzom ochotę do walki, a widok przybliżających się szeregów wroga. Kłębiąca się, brunatna masa przypominała falę powodzi, szumiący zwał brudnej wody, który zmywa wszystko na swojej drodze i któremu nic się nie oprze. Z owego morza szczurzych ciał wynurzały się rzeczy jeszcze straszniejsze - mechaniczne cielska wojennych maszyn ozdobione sztandarami zszytymi ze skór wrogów. W samym centrum wrogiego szyku płynęła, niczym parodia wojennego galeonu, wysoka wieża zbita z chaotycznie ułożonych belek, z podwieszonym u szczytu wielkim dzwonem. Spiżowy instrument lśnił dziwną poświatą, pomimo pochmurnego nieba i późnej pory, ewidentnie przesycony złowrogą magią. Na samym szczycie, spowity cuchnącymi oparami spaczeniowego kadzidła, stał wódz szczurzej hordy - czarnoksiężnik okryty purpurową szatą, spod której wyzierało białe jak śnieg futro.
Jednak to nie pokraczna, ruchoma dzwonnica najbardziej trwożyła bretońskie wojsko, lecz to, co dudniącymi stąpnięciami poruszało się obok niej, popędzane uderzeniami biczy i szturchane trzeszczącymi od wyładowań drągami. Był to potwór jakiego nie widziało jeszcze oko człowieka, jakaś przedziwna hybryda szczęk, macek, kolców i rogów, ociekająca śluzem i jadem, pozbawiona emocji i myśli góra mięśni powołana do życia mroczną magią, powodowana wyłącznie głodem i prymitywną rządzą mordu.
Wtem skaveński dzwon zakołysał się na osiach i zabrzmiał pierwszy raz tego dnia. Jego dźwięk, w którym pobrzmiewał jakiś nieczysty jęk i nieludzka groźba, przebił się przez wyjący coraz silniej burzowy wicher i rozległ nad polem bitwy. Biskup Valiere wiedział, że z każdym kolejnym uderzeniem odwaga będzie ustępowała z jego żołnierzy, a szczurzy pomiot nabierze śmiałości. Miał jednak czym odpowiedzieć na wrogie posunięcia. Na jego stronie szachownicy stało sporo silnych figur - dwa wielkie trebusze, liczny hufiec ciężkozbrojnej jazdy walczący pod chorągwią całego biskupstwa, grupa feudałów na skrzydlatych rumakach i oddział jego osobistej gwardii, niosący w bitwie ołtarz pełny ikon i relikwii. W centrum pola stał zaś jego hetman, najsilniejsza z figur - dziewięciu milczących rycerzy, okrytych brokatowymi szatami. Wszyscy spoglądali na nich z jednakim strachem, co uwielbieniem, od nich samych zaś biła jakaś nieziemska poświata. Byli to rycerze Graala, ci, którym było dane widzieć Panią i dostąpić jej najwyższego błogosławieństwa, a żywot każdego z nich mógłby zapełnić setki pergaminowych stronic. Nie stanęli przy biskupie z jego rozkazu, lecz na jego pokorną prośbę. I biskup wiedział, że choć była ich tylko dziewiątka, to każdy wart był setkę szczurzych wojowników.
Nagle rycerze przerwali milczenie i głosami dźwięczącymi jak dobra stal zaczęli śpiewać bojowy hymn, który po chwili podchwyciła cała armia. Wojenny chorał zmieszał się z trąbieniem rogów, gdy biskup dał ręką znak do ataku. Pancerna ściana bretońskiego wojska zafalowała z chrzęstem jak żelazny wąż i runęła na spotkanie wrogowi. Partia nie zaczęła się jednak dla biskupa dobrze. To przeciwnik wykonał pierwsze ruchy - piony szarego proroka ruszyły po szachownicy. Okryci burymi płaszczami harcownicy wyskoczyli przed czoło armii, miotając z proc kamienie i ołowiane pociski. W ślad za kamieniami pomknęły kule z trującym gazem miotane z wojennych machin i jadowicie zielone błyskawice spaczeniowej energii. Eksplozje i krzyki zmieszały się z przeszywającymi niebo gromami, a z chmur na obie armie spadła ulewa. W szalejącej nawałnicy nie było nawet mowy o tym, by najzwinniejsze figury biskupa - skoczki - wzbiły się w powietrze na swych pegazach. Ruszyli więc do boju galopem, u boku swych towarzyszy na bretońskich rumakach.
W końcu ryk burzy zmieszał się jedno z wrzaskiem rzucających się w bój wojowników. Na lewej i prawej flance rycerze pochylili się w siodłach i ze straszliwym impetem władowali we wrogie szeregi. Szczurzy pomiot, choć liczny jak piasek na pustyni, ustępował przed miażdżącym naporem ciężkozbrojnej jazdy. Rycerze królestwa niczym ostrze siekiery rozłupywali na pół skaveńskie oddziały, brnąc coraz dalej i dalej we wrogie kłębowisko.
Z prawej strony, choć przykuci do ziemi, rycerze na pegazach z łatwością odrzucili wysuniętych harcowników i nie tracąc rozpędu uderzali w kolejne oddziały. Biskup, siedząc na rzeźbionym krześle, niesionym przez gwardzistów, bał się tylko jednego - że samą liczbą wróg wyhamuje uderzenie, a jego skoczki i gońce ugrzęzną w masie pionków jak w pułapce. Jego obawy z wolna zaczynały się sprawdzać - natarcie rycerskiej jazdy słabło, kopie łamały się pod ciężarem nadzianych na nie ciał, konie po brzuchy brodziły w masie błota i szczurzych trupów.
Wtedy jednak wróg popełnił błąd najstraszniejszy z możliwych - ufny w rychłe zwycięstwo ruszył swoim hetmanem naprzód, odsłaniając się zupełnie. Zmutowana poczwara popędziła w stronę duchownego i jego gwardzistów przez jeden ze zdziczałych sadów, łamiąc pod sobą pnie i konary. Szach! Król w niebezpieczeństwie, a wraz z nim cała armia. Valiere jednak wiedział jak się obronić i przesunął swoją najsilniejszą figurę. Drogę abominacji zastąpiła dziewiątka żywych świętych. Pozbawiony rozumu potwór nie wiedział nawet, że umiera, gdy dziewięć kopii utknęło w jego cielsku, a potem dziewięć lśniących mieczy po kolei odrąbywało łby i macki, pozostawiając bryzgające posoką kikuty. W końcu, gdy bestia uniosła się na tylnych kończynach w desperackiej samoobronie, jeden z rycerzy długim, potężnym cięciem rozpruł jej miękkie podbrzusze. Z otwartej rany chlusnęły wnętrzności i krew, a martwe cielsko gruchnęło o ziemię.
Wrogi hetman padł, a wraz z nim padło morale całej armii. Cóż z tego, że król wciąż stał na swojej dzwonnicy i wykrzykiwał rozkazy i przekleństwa, skoro niemal wszystkie figury rzuciły się do ucieczki. Jak jeden mąż Skaveni zaczęli pierzchać przed przeciwnikiem, czując na karkach bretońską stal. Choć na niebie burza ucichła, a chłodny wiatr zaczął rozganiać chmury, to donośny grzmot kopyt wciąż niósł się po polu. Biskup Valiere wiedział, że przejął inicjatywę. Teraz to on dyktował ruchy i zbijał pionki. Uparty szary prorok wciąż jednak tkwił ze swym dzwonem pośrodku szachownicy i obłąkańczo rechocząc miotał zaklęciami na prawo i lewo. Jego furię ukróciły jednak szybko oba trebusze, posyłając dwa głazy prosto w drewnianą konstrukcję. Przy kakofonii trzasków i brzęków skaveński czarnoksiężnik zwalił się wraz z dzwonem prosto na oddział klanbraci, którzy widząc upadek przywódcy i klęskę armii zupełnie stracili ochotę do walki. Szary prorok wygramolił się jednak spod sterty desek i strzelił strumieniem spaczeniowej energii w stronę biskupa, wrzeszcząc coś niezrozumiale. Valiere odbił pocisk i krzyknął:
- Ty kupo gówna! Kanałowy pełzaczu! Gnojożerco! Mnie chciałeś ugodzić swoimi sztuczkami? Twoja szczurza magia jest niczym, wobec potęgi Jasnej Pani!
Wypowiadając te słowa, biskup skierował swój pastorał w stronę wrogiego oddziału. Złota laska rozjarzyła się oślepiającym blaskiem a z jej końca z hukiem wystrzeliły białe błyskawice, rażąc szarego proroka i jego towarzyszy.
- Gińcie wszyscy! Wszyscy co do jednego! - krzyczał Valiere, a kolejne gromy paliły Skavenów wśród straszliwego pisku. W końcu złoty pastorał zgasł, a jego właściciel opadł na krzesło, ciężko dysząc. W miejscu, gdzie wcześniej stali wrogowie czerniała spalona płacheć ziemi, pokryta poskręcanymi, zwęglonymi ciałami. W oddali widać było rycerzy, którzy powracali właśnie z krwawego pościgu. Jak okiem sięgnąć pole pokrywały szczurze truchła, ludzkich zaś było ledwie kilka.
- Wasza świątobliwość! Co za zwycięstwo! - rozszczebiotany Vincent biegł w stronę swego przełożonego, nawet nie draśnięty.
- Ano - odparł Valiere, wygodniej rozpierając się na krześle, które gwardziści nieśli w stronę namiotów. - Powiedziałbym, że to najlepsza partia, jaką przyszło mi rozegrać! Nie chwaląc się, rzecz jasna...wszak pycha to grzech.
- Wasza świątobliwość jest nazbyt skromny. Ale Pani z pewnością wynagrodzi każdemu, kto odnosi zwycięstwo w jej imię.
- Niech jej święte imię będzie błogosławione - odparł Valiere, chcąc by namolny archidiakon wreszcie sobie polazł i przestał zawracać mu głowę.
- A wracając, jeśli można, do mojego pytania o związek świętego Wulfstana ze świętym Huebaldem...
Na te słowa biskup plasnął się dłonią w twarz i jęknął przez palce:
- Matko kochana....za jakie grzechy?!
Ostatnio zmieniony 30 lip 2010, o 15:30 przez Gniewko, łącznie zmieniany 3 razy.
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.
Świetny tekst Gniewko, naprawdę fajnie się czytało. No i cieszę się, że udało Ci się zdeptać skavenów
Złomowisko: https://goo.gl/photos/xRMRQZGkEgCpcHcx5
Gniewko, gratulacje, genialny tekst, a i zwycięstwo zasłużone (nawet jeśli dla mnie bolesne ). Ja mam nadzieję, że w najbliższych dniach rewanż, wiadoma sprawa
@Debelial, wygrzeb się wreszcie z obowiązków i wpadnij na bitwę, z chęcią Ci pokażę co to znaczy przemarsz armii skavenów po truchłach przeciwników
@Debelial, wygrzeb się wreszcie z obowiązków i wpadnij na bitwę, z chęcią Ci pokażę co to znaczy przemarsz armii skavenów po truchłach przeciwników
www.marnadrukarnia.com - druki 3D i turnieje.
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
- Rakso_The_Slayer
- Postownik Niepospolity
- Posty: 5208
- Lokalizacja: Radom
- Kontakt:
Dziękować wszystkim za dobre słowo Przypominam, że wcześniej popełniłem kilka innych raporto-opowiadań, tak więc zapraszam do lektury tych, co nie mieli okazji przeczytać wcześniej.
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.
- Czcigodny z Gisoreux
- "Nie jestem powergamerem"
- Posty: 124
- Lokalizacja: Gisoreux, Bretonia
Pewnie nie masz pomalowanych figurek, ot co!Gniewko pisze:Nigdy nie daję zdjęć do swoich tekstów. Wolę pobudzać wyobraźnię opisem.
Przyjemnie się czyta Twoje raporty
Znakomite. Ukłuł mnie co prawda w oczy jeden fragmencik: ten, w którym pod groźbą Abominacji zmieniasz na dwa zdania czas narracji na teraźniejszy (pierwsze zdanie pasuje, drugie już chyba nie), ale reszta nadrabia to bez problemów. Podoba mi się językowe bogactwo (szczególnie opis pola bitwy plus sił skaveńskich) i ta szachowa stylizacja (to zresztą Twoja specjalność, nakładanie na narrację takich zgrabnych figur fabularnych). No i wynik zacny
- Arbiter Elegancji
- Niszczyciel Światów
- Posty: 4808
- Lokalizacja: Warszawa
Jak zwykle kawal dobrej roboty, czytało się bardzo przyjemnie
Powoli też przyzwyczajam się do braku zdjęć przy twoich raportach
Powoli też przyzwyczajam się do braku zdjęć przy twoich raportach
Barbarossa pisze:Piszesz o pozytywnych wypowiedziach ludzi z Heelenhammera, którzy "zjedli zęby na WFB" - sorry, ale zęby na WFB to zjadłem ja, a to są angielscy gracze, których wiele razy bez problemów rozjeżdżaliśmy bo nigdy nie ogarniali na takim poziomie, jak top w Polsce. Ci ludzie nie są dla mnie ekspertami, to leszcze z podcastem..