ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
-Wiedziałem! Wiedziałem karwasz ,twarz! Cholerne szpicouchy!- wykrzyknął Bafur błyskawicznie naciskając oba pusty dwulufowej strzelby i rozrywając drastycznie brzuch biegnącego elfa pociskami. Lecz natychmiast potem musiał paść na glebę jak zobaczył dwójkę Asrai celujących do niego z łuku. W ostatniej chwili umknął strzał ,ledwo utrzymując fajkę w gębę. Czym prędzej wyćwiczonym ruchem odchylił lufę ,po czym odtylcowo wsadził tam dwa pociski i momentalnie wypalił z pozycji leżącej. I kiedy dym opadł wprawdzie okazało się ,że nie trafił żadnego elfa ,ale te uciekły ,zapewne nim zdążył strzelić.
Bafurowi pomógł wstać Skralg ,który natychmiast potem cisnął toporkiem w stronę lasu. Bafursson z niedowierzaniem zmrużył oczy jak z gęstych krzaków wypadł bezwładnie elf z tymże toporkiem w głowie.
-Ojciec!- wrzasnął Thori widząc jak jakiś elf próbuje zamachnąć się na zapatrzonego sztygara. Ten jednak w porę spostrzegł to i momentalnie uderzył kolbą strzelby za siebie ,prosto pod żebra Asrai. Ten jęknął i osunąłe się na kolana. Górnik odwrócił się ,po czym przywalił mu pięścią pod zęby ,czemu towarzyszył odgłos gruchotania.
-Dobry noaukt...tfu!- splunął najemnik w futrzanej czapce. Wtedy podbiegł do nich Thori ze swym zakrwawionym kilofem. Bafur i Skralg wpatrzyli się w kawałek mózgu na końcu narzedzia górniczego i dopiero okrzyk wyrwał ich z wpatrywania się
-Patrzcie!- rzucił syn Bafurssona wskazując na obronny kordon tworzony z wozów na polanie.
-Ha! Wskażcie mi krasnoluda który to wymyślił ,a postawię mu cały antałek!- wykrzyknął radośnie Bafur przeładowywując strzelbę zręcznym ruchem.
-Do twierdzy panowie! Toż to wspaniałe miejsce dla dawich!-
Trójka krasnoludów czym prędzej pobiegła w stronę korowodu z wozów wskakując do środka. Wsżedzie wokół biegali pachołkowie tworząc prowizoryczne barykady i co chwilę któryś z nich padał pod strzałą. Mnóstwo rycerzy wepchało się do środka zasłaniając się tarczami. Tworzyli swojego rodzaju testudo ,ale niczym nie przypominało to mocarnych formacji Żelaznego Bractwa ,których nie zdołały nawet przełamać osuwiska i zawały tuneli. Przynajmniej tak głoszą legendy.
-Jak wy to mocujecie!- wykrzyknął Bafur łapiąc pachołka za kark -Przybijaj to klinami,kiepie!-
Młody sługa przełknął ślinę próbując się wyrwać -Ale panowie zakazali! Po potem nie odblombujem!-
-Wiesz co to kilof ,synku?!- warknął sztygar
Chłopak pokiwał niepewnie głową
-To rób co mówię ,bo wsadzę ci go w dupę! JUŻ!- wrzasnął krasnolud odpychając pachołka i zasadzając mu jednocześnie kopa.
-Partacze! Synek szukaj Powtarzalnej Maszyny Obrotowej Zagłady!- wydał komendę synowi ,ale ten tylko uchylił się za beczkę.
-Ale ojciec! Tu nie ma gatlingów! To człeczyny!-
-Psia mać! Ta wasza nowomoda! Skracać nazwy wam sie chce!- mruknął wsadzając w usta fajkę i od niechcenia posyłając z hukiem pociski w stronę elfów.
-Bafur!- wykrzyknął Skralg leżąc na ziemi i strzelając ze znalezionej obok kuszy pod wozem. -Tam te jopki z Areny walczą! Trza im pomóc!-
-No to trzeba zfajczyć elfiaki!Ha ha ha!- zaśmiał się donośnie grzebiąc w ostrzeliwanym wozie,a pozostała dwójka krasnoludów spojrzała na niego niepewnie.
-Patrzcie co znalazłem!- wykrzyknął radośnie unosząc jakiś pakunek -Człeczyny mają Dalekonośne Ognie Męki Niepewnej Drogi!-
-Fajerwerki?- zapytał cicho Thori.
-A jak!- wykrzyknął sztygar ,po czym wycelował w stronę grupki elfów ,która była prawie w lesie ,p oczym wsadził lont do swojej fajki.
-KRYJ! RYJ!- wrzasnął zamekając oczy.
Bafurowi pomógł wstać Skralg ,który natychmiast potem cisnął toporkiem w stronę lasu. Bafursson z niedowierzaniem zmrużył oczy jak z gęstych krzaków wypadł bezwładnie elf z tymże toporkiem w głowie.
-Ojciec!- wrzasnął Thori widząc jak jakiś elf próbuje zamachnąć się na zapatrzonego sztygara. Ten jednak w porę spostrzegł to i momentalnie uderzył kolbą strzelby za siebie ,prosto pod żebra Asrai. Ten jęknął i osunąłe się na kolana. Górnik odwrócił się ,po czym przywalił mu pięścią pod zęby ,czemu towarzyszył odgłos gruchotania.
-Dobry noaukt...tfu!- splunął najemnik w futrzanej czapce. Wtedy podbiegł do nich Thori ze swym zakrwawionym kilofem. Bafur i Skralg wpatrzyli się w kawałek mózgu na końcu narzedzia górniczego i dopiero okrzyk wyrwał ich z wpatrywania się
-Patrzcie!- rzucił syn Bafurssona wskazując na obronny kordon tworzony z wozów na polanie.
-Ha! Wskażcie mi krasnoluda który to wymyślił ,a postawię mu cały antałek!- wykrzyknął radośnie Bafur przeładowywując strzelbę zręcznym ruchem.
-Do twierdzy panowie! Toż to wspaniałe miejsce dla dawich!-
Trójka krasnoludów czym prędzej pobiegła w stronę korowodu z wozów wskakując do środka. Wsżedzie wokół biegali pachołkowie tworząc prowizoryczne barykady i co chwilę któryś z nich padał pod strzałą. Mnóstwo rycerzy wepchało się do środka zasłaniając się tarczami. Tworzyli swojego rodzaju testudo ,ale niczym nie przypominało to mocarnych formacji Żelaznego Bractwa ,których nie zdołały nawet przełamać osuwiska i zawały tuneli. Przynajmniej tak głoszą legendy.
-Jak wy to mocujecie!- wykrzyknął Bafur łapiąc pachołka za kark -Przybijaj to klinami,kiepie!-
Młody sługa przełknął ślinę próbując się wyrwać -Ale panowie zakazali! Po potem nie odblombujem!-
-Wiesz co to kilof ,synku?!- warknął sztygar
Chłopak pokiwał niepewnie głową
-To rób co mówię ,bo wsadzę ci go w dupę! JUŻ!- wrzasnął krasnolud odpychając pachołka i zasadzając mu jednocześnie kopa.
-Partacze! Synek szukaj Powtarzalnej Maszyny Obrotowej Zagłady!- wydał komendę synowi ,ale ten tylko uchylił się za beczkę.
-Ale ojciec! Tu nie ma gatlingów! To człeczyny!-
-Psia mać! Ta wasza nowomoda! Skracać nazwy wam sie chce!- mruknął wsadzając w usta fajkę i od niechcenia posyłając z hukiem pociski w stronę elfów.
-Bafur!- wykrzyknął Skralg leżąc na ziemi i strzelając ze znalezionej obok kuszy pod wozem. -Tam te jopki z Areny walczą! Trza im pomóc!-
-No to trzeba zfajczyć elfiaki!Ha ha ha!- zaśmiał się donośnie grzebiąc w ostrzeliwanym wozie,a pozostała dwójka krasnoludów spojrzała na niego niepewnie.
-Patrzcie co znalazłem!- wykrzyknął radośnie unosząc jakiś pakunek -Człeczyny mają Dalekonośne Ognie Męki Niepewnej Drogi!-
-Fajerwerki?- zapytał cicho Thori.
-A jak!- wykrzyknął sztygar ,po czym wycelował w stronę grupki elfów ,która była prawie w lesie ,p oczym wsadził lont do swojej fajki.
-KRYJ! RYJ!- wrzasnął zamekając oczy.
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
Gdy kolejna trójka ciał łuczników stygła u jego stóp, Azrael wiedział, że nie zostało mu wiele czasu. Kolejni Asrai nadchodzili, a krycie się przed żyjącymi w puszczy od dziecka elfami nie miało najmniejszego sensu. Z drugiej strony zawodnicy kryli się za taborem, tworząc silne pozycje obronne. On sam nie będzie bardziej skuteczny niż inny rycerz, czy parobek, nie dysponując łukiem, czy inną bronią zasięgową. Właściwie samo wyjście na otwartą przestrzeń gwarantowało strzałę w plecy nim zdoła osiągnąć pozycję zawodników. Wspomniał więc na słowa pustelnika.
W umysłach swych wrogów musisz się stać kimś więcej, niż śmiertelnikiem...
Postanowił więc powiesić się.
Nadeszli od zachodu, posuwając się niemal bezszelestnie po leśnej ściółce. Było ich sześciu, uzbrojonych w łuki i jednosieczne miecze. Szli powoli, starając się wypatrzeć martwe pole ostrzału taboru. Jednocześnie byli zaniepokojeni brakiem meldunków od dwóch drużyn, które razić miały przeciwnika z boku.
Widok, jaki zastali wprawił ich w osłupienie.
Sześć elfich głów zatkniętych było na z grubsza ociosanych kołkach, ułożonych w półokrąg wokół rozłożystego buku. Za nimi rozwleczone były jelita zabitych, ułożone jedynie pozornie przypadkowo. Całości widoku dopełniał wisielec w pełnej zbroi, przypominającej upiornego króla.
- Na sękate cycki Drychy, co to ma być?!- skrzywił się z obrzydzeniem jeden z elfów.
- Te włochate małpy znów udowadniają, że niczym się nie różnią od parszywych zwierzoludzi- syknął drugi, z czerwoną hustą na głowie.
- Tyle że... co tu się stało?- szepnął czwarty- Zabił naszych, a potem się powiesił?
- To ktoś trzeci- mruknął pierwszy z elfów- Śmierdzi mi tu nekromancją.
- Wy dwaj, oczy otwarte! Reszta zająć pozycje!- rozkazał Asrai w czerwonej chuście.
Udało się. Przestali na niego patrzeć. Azrael w duchu dziękował Vaulowi, że pancerz jego był z ithilmaru. Gdyby nosił stalową zbroję, gałąź, na której wisiał trzasnęłaby jak zapałka.
Łucznik zbliżył się do niego, wypatrując zagrożenia w ciemności. Był tuż pod Azraelem, nieświadom zagrożenia czychającego od domniemanego trupa. Anioł Śmierci bez problemu sięgnął do jego zawieszonego na plecach miecza, rozpłatując mu gardło jednym, czystym cięciem. Szarpnął się przy tym, a zasłonięty płaszczem węzeł, którego pętla obejmowała go pod pachami ustąpił, a Asur zgrabnie opadł na ziemię. Ciśnięty miecz przebił drugiego wartownika na wylot. Azrael dobył własnego miecza i natarł na pozostałą czwórkę. Wzięci z zaskoczenia nie stawiali dużego oporu.
W umysłach swych wrogów musisz się stać kimś więcej, niż śmiertelnikiem...
Postanowił więc powiesić się.
Nadeszli od zachodu, posuwając się niemal bezszelestnie po leśnej ściółce. Było ich sześciu, uzbrojonych w łuki i jednosieczne miecze. Szli powoli, starając się wypatrzeć martwe pole ostrzału taboru. Jednocześnie byli zaniepokojeni brakiem meldunków od dwóch drużyn, które razić miały przeciwnika z boku.
Widok, jaki zastali wprawił ich w osłupienie.
Sześć elfich głów zatkniętych było na z grubsza ociosanych kołkach, ułożonych w półokrąg wokół rozłożystego buku. Za nimi rozwleczone były jelita zabitych, ułożone jedynie pozornie przypadkowo. Całości widoku dopełniał wisielec w pełnej zbroi, przypominającej upiornego króla.
- Na sękate cycki Drychy, co to ma być?!- skrzywił się z obrzydzeniem jeden z elfów.
- Te włochate małpy znów udowadniają, że niczym się nie różnią od parszywych zwierzoludzi- syknął drugi, z czerwoną hustą na głowie.
- Tyle że... co tu się stało?- szepnął czwarty- Zabił naszych, a potem się powiesił?
- To ktoś trzeci- mruknął pierwszy z elfów- Śmierdzi mi tu nekromancją.
- Wy dwaj, oczy otwarte! Reszta zająć pozycje!- rozkazał Asrai w czerwonej chuście.
Udało się. Przestali na niego patrzeć. Azrael w duchu dziękował Vaulowi, że pancerz jego był z ithilmaru. Gdyby nosił stalową zbroję, gałąź, na której wisiał trzasnęłaby jak zapałka.
Łucznik zbliżył się do niego, wypatrując zagrożenia w ciemności. Był tuż pod Azraelem, nieświadom zagrożenia czychającego od domniemanego trupa. Anioł Śmierci bez problemu sięgnął do jego zawieszonego na plecach miecza, rozpłatując mu gardło jednym, czystym cięciem. Szarpnął się przy tym, a zasłonięty płaszczem węzeł, którego pętla obejmowała go pod pachami ustąpił, a Asur zgrabnie opadł na ziemię. Ciśnięty miecz przebił drugiego wartownika na wylot. Azrael dobył własnego miecza i natarł na pozostałą czwórkę. Wzięci z zaskoczenia nie stawiali dużego oporu.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Kiedy dobiegł do obozu Gilraen wrzucił zakładnika za formującą się ścianę wozów po czym sam się schował. Na krawędzi pola widzenia widział Azraela pozorującego wisielca, i masakrującego Asrai. Gryf tymczasem krążył po niebie i co chwile nurkował zabijając kolejnych adwersarzy. Z fortecy z wozów huczały co chwilę strzały z krasnoludzkiej strzelby, krzyki umierających parobków i sług oraz dźwięki świszczących naokoło strzał. A wśród tego całego burdelu usłyszeć można było donośny głos krasnoluda:
-KRYJ! RYJ!-
Gilraen po zbiciu ostatniej strzały odruchowo padł na ziemię. Po chwili jeden z wozów który stał obok niego przewrócił się tworząc wyrwę, a on wstał, i związał walką nadbiegającego pół nagiego elfa z włócznią w barwach wojennych. Zablokował pierwsze pchnięcie tuż przy sobie i ciął po kostkach, lecz jego przeciwnik zgrabnie uniknął ciosu wyprowadzając płaskie cięcie, które zostało zablokowane tuż przy głowie Gilraena. Zablokował kolejne uderzenie i z pół obrotu kopnął przeciwnika łydkę, ale ten najwyraźniej tego nie odczuł. Chwycił go za głowę by łupnąć nią w jego kolano, a potem rzekomym kolanem kopnął go pod żebra, po czym wyjął nóż i ciął od lewego obojczyka w stronę drugiego rozcinając tchawicę, po czym wsadził go w splot słoneczny adwersarza. Ten jeszcze się szarpnął i zmarł w konwulsjach. Gilraen uskoczył za jeden z wozów i chwycił parę noży leżących na nim, i przygotował się do ostrzału nadchodzących Asrai.
[Edit - dodałem trochę tekstu. ]
-KRYJ! RYJ!-
Gilraen po zbiciu ostatniej strzały odruchowo padł na ziemię. Po chwili jeden z wozów który stał obok niego przewrócił się tworząc wyrwę, a on wstał, i związał walką nadbiegającego pół nagiego elfa z włócznią w barwach wojennych. Zablokował pierwsze pchnięcie tuż przy sobie i ciął po kostkach, lecz jego przeciwnik zgrabnie uniknął ciosu wyprowadzając płaskie cięcie, które zostało zablokowane tuż przy głowie Gilraena. Zablokował kolejne uderzenie i z pół obrotu kopnął przeciwnika łydkę, ale ten najwyraźniej tego nie odczuł. Chwycił go za głowę by łupnąć nią w jego kolano, a potem rzekomym kolanem kopnął go pod żebra, po czym wyjął nóż i ciął od lewego obojczyka w stronę drugiego rozcinając tchawicę, po czym wsadził go w splot słoneczny adwersarza. Ten jeszcze się szarpnął i zmarł w konwulsjach. Gilraen uskoczył za jeden z wozów i chwycił parę noży leżących na nim, i przygotował się do ostrzału nadchodzących Asrai.
[Edit - dodałem trochę tekstu. ]
Ostatnio zmieniony 23 lip 2014, o 18:34 przez Kubaf16, łącznie zmieniany 2 razy.
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
Po przybyciu do obozu Tark wyjął z torby resztki ich zapasów. Galiwyx skrzywił się na ten widok. Nigdy nie przepadał za suszonym mięsem squiga. Do picia została końcówka jakiegoś podrzędnego browaru. Dla goblińskiego szefa smakował jak rzygi. Nie mając jednak alternatywy musiał zadowolić się tym czymś. Nie sądził żeby ktoś był skłony podzielić się z nim jedzeniem lub alkoholem. Z drugiej strony jako zawodnikowi powinny przysługiwać mu pewne przywilileje.
Zostawiając pałaszujących ze smakiem Tarka i Grogka, Galiwyx ruszył w kierunku obozowiska rycerzy. Jako eskorta nie mogli odmówić nawet zielonoskóremu, a jako szlachcice powinni mieć przy sobie dobre wino. Po raz nie wiadomo już który Galiwyx przeklnął najazd chaosu, który zdemolował mu dom w tym pełną najlepszego alkoholu piwniczkę. Tak, szczególnie silnie brakowało mu tej piwniczki.
Wtedy usłyszał krasnoludzki okrzyk i lasu wypadła chmara pocisków. Dwie strzały przeleciały po obu stronach wodza przebijając jakiś pachołków. Goblin przykucnął błyskawicznie co uratowało mu życie. Z najbliższej gęstwiny wypadło kilku dziko wyglądających elfich jeźdźców. Jeden z nich przejechał tuż na nad Galiwyxem najwidoczniej go nie zauważając. Zielonoskóry wykorzystał ten błąd, powalając celnym strzałem z kuszy konia napastnika. Spiczastouchy zwinnie jednak zeskoczył z umierającego wierzchowca odwracając się w kierunku strzelca. Przez chwilę ich oczy się spotkały i Galiwyx poczuł ukłucie strachu widząc obłęd tamtego. Podniósł kuszę do kolejnego strzału, ale wtedy uderzyła w niego świadomość, że jej nie przeładował. Elf zaśmiał się szaleńczo na ten widok i zaszarżował. Widząc jego szybkość i to jak posługuje się włócznią, goblin nie miał wątpliwości, że przeciwnik przewyższa go zdolnościami bitewnymi. On jednak nie ruszał się bez paru zabawek. Dematerializacja zaskoczyła dzikiego jeźdźca, który stanął zaskoczony tam gdzie przed chwilą jego przeciwnik. Zielonoskóry pojawił się nagle za plecami elfa, wsadzając mu zapalony dynamit w spodnie i znów się teleportując, tym razem znacznie dalej. Astrai próbował wyjąć feralny materiał wybuchowy. Zbytni pośpiech sprawił, że jego ruchy były zbyt niezgrabne. Szybko wdarła się w nie panika. Potem rozerwane szczątki elfa spadły na pole bitwy.
Galiwyx usłyszał pomysł o zaporze z wozów. Dobry pomysł, chyba, że przeciwnik spotkał się już z czymś takim, nawet podczas głupiego grabienia karawan kupieckich. Wtedy twierdza zmieni się w pułapkę. Leśne elfy to nie głupie skaveny czy zwykli, tępi zielonoskórzy. Nie zaatakują nie mając przygotowanych planów awaryjnych. Niestety gobliński szef nie miał lepszego pomysłu. Pachołkowie poradzili sobie z zadaniem całkiem sprawnie mimo nieprzerwanego ostrzału. Wozy szybko ustawiono w okrąg, a Galiwyx od razu teleportował się do środka ku zdumieniu rycerzy i chłopów.
- Spokojnie! Jestem zawodnikiem! - wykrzyknął widząc jak niektórzy mierzą do niego z łuków.
Po krótkiej chwili, którą wykorzystał na wysadzenie z siodeł dwóch dzikich jeźdźców, do zapory trafili Tark i Grogk. Ork miał na piersi ślady po wyrwanych strzałach, krew spływała po jego torsie, ale jego mina świadczyła, że nawet tego nie czuje. Brat Galiwyxa natomiast ledwo łapał oddech.
- Wiecie przynajmniej ilu ich? - Tark odpowiedział wzruszeniem ramion.
Do wozów dobiegła para elfów. Mistrz miecza prowadził zakładnika. W tym samym momencie widząc, że strzały nie czynią od paru chwil obrońcom żadnej szkody, asrai zaprzestali ostrzału.
- Odchodzą! Pani niech będą dzięki. - Jeden z rycerzy wstał ucieszony.
Zaraz strzała przebiła mu gardło.
Na gówno squiga, ostrzał mierzony. - Stare goblińskie przekleństwo zabrzmiało dość dziwnie w tym towarzystwie.
* * *
Delethiel dowódca patrolu leśnych elfów w spokoju spoglądał z krzaków na zbieraninę różnych ras kryjących się za wozami. Posiłki powinny niedługo przybyć, ale kapitan postanowił zając się wrogami zanim to nastąpi. Inaczej mógł przegrać zakład i stracić skrzynkę wybornego wina. Te dzikusy na pewno go nie zatrzymają. Problemem był na pewno krążący po niebie gryf, ale na niego miał coś specjalnego. Przyłożył do ust drewnianą piszczałkę i zaczął grać. Z instrumentu jednak nie wydobył się żaden dźwięk słyszalny dla ludzkiego czy nawet elfiego ucha. Magiczna pieśń docierała jedynie do okolicznej przyrody.
Nagle okoliczne ptactwo, dosłownie setki zebrało się w jedną chmarę na niebie i jak na rozkaz runęło w stronę gryfa. Bestia nie mogąc odpędzić mniejszych powietrznych łowców wzniosła się wyżej. Delethiel uśmiechnął się pod nosem i dał przybocznemu znak ręką.
Dzicy jeźdźcy skutecznie zajmowali większość pozostających poza barykadą zawodników gdy na pole wypadł kolejny oddział. Jeźdźcy polany z szybkością błyskawicy otoczyli zaporę mimo że wielu padło pod ostrzałem nieprzyjaciela. Elfie łuki odpowiadały ogniem wspieranym precyzyjnymi strzałami z lasu. Na polanę wyskoczyli kolejni jeźdźcy ci dosiadali nie koni, ale pokaźnych masywnych jeleni. W ich rękach świsnęły długie liny zakończone hakami. Zarzucone na burty po trzy- cztery na najsłabsze wozy pachołków, solidnie zatrzęsły barykadą. Trzasnęły wyłamywane deski, pękało drewno. Część lin zerwała się podobnie, jak kilka burt, ale nie wszystkie. Dwa wozy wyskoczyły z barykady przewalając się i roztrzaskując, dając tym z lasu wolne pole do ostrzały. Pociski znowu silnie zabębniły. Jazda cofnęła się, żeby przegrupować, ale nagle na jednym z wozów pojawił się goblin. Wyrzucony z jego ręki dynamit spadł w środek dopiero co atakującego oddziału. Wybuch zabił wielu, raniąc jeszcze więcej. Zanim ktoś zareagował zielonoskóry zniknął. Delethiel zacisnął rękę w pięść. „Cholerny konus. Jeszcze zdążę cię dorwać”. Jeźdźcy polany wykonali jednak swoje zadanie mimo że olbrzymim kosztem. Ostatni z nich zostali dopadnięci, ale wyrwa istniała i tylko czekała na dziką jazdę.
Zostawiając pałaszujących ze smakiem Tarka i Grogka, Galiwyx ruszył w kierunku obozowiska rycerzy. Jako eskorta nie mogli odmówić nawet zielonoskóremu, a jako szlachcice powinni mieć przy sobie dobre wino. Po raz nie wiadomo już który Galiwyx przeklnął najazd chaosu, który zdemolował mu dom w tym pełną najlepszego alkoholu piwniczkę. Tak, szczególnie silnie brakowało mu tej piwniczki.
Wtedy usłyszał krasnoludzki okrzyk i lasu wypadła chmara pocisków. Dwie strzały przeleciały po obu stronach wodza przebijając jakiś pachołków. Goblin przykucnął błyskawicznie co uratowało mu życie. Z najbliższej gęstwiny wypadło kilku dziko wyglądających elfich jeźdźców. Jeden z nich przejechał tuż na nad Galiwyxem najwidoczniej go nie zauważając. Zielonoskóry wykorzystał ten błąd, powalając celnym strzałem z kuszy konia napastnika. Spiczastouchy zwinnie jednak zeskoczył z umierającego wierzchowca odwracając się w kierunku strzelca. Przez chwilę ich oczy się spotkały i Galiwyx poczuł ukłucie strachu widząc obłęd tamtego. Podniósł kuszę do kolejnego strzału, ale wtedy uderzyła w niego świadomość, że jej nie przeładował. Elf zaśmiał się szaleńczo na ten widok i zaszarżował. Widząc jego szybkość i to jak posługuje się włócznią, goblin nie miał wątpliwości, że przeciwnik przewyższa go zdolnościami bitewnymi. On jednak nie ruszał się bez paru zabawek. Dematerializacja zaskoczyła dzikiego jeźdźca, który stanął zaskoczony tam gdzie przed chwilą jego przeciwnik. Zielonoskóry pojawił się nagle za plecami elfa, wsadzając mu zapalony dynamit w spodnie i znów się teleportując, tym razem znacznie dalej. Astrai próbował wyjąć feralny materiał wybuchowy. Zbytni pośpiech sprawił, że jego ruchy były zbyt niezgrabne. Szybko wdarła się w nie panika. Potem rozerwane szczątki elfa spadły na pole bitwy.
Galiwyx usłyszał pomysł o zaporze z wozów. Dobry pomysł, chyba, że przeciwnik spotkał się już z czymś takim, nawet podczas głupiego grabienia karawan kupieckich. Wtedy twierdza zmieni się w pułapkę. Leśne elfy to nie głupie skaveny czy zwykli, tępi zielonoskórzy. Nie zaatakują nie mając przygotowanych planów awaryjnych. Niestety gobliński szef nie miał lepszego pomysłu. Pachołkowie poradzili sobie z zadaniem całkiem sprawnie mimo nieprzerwanego ostrzału. Wozy szybko ustawiono w okrąg, a Galiwyx od razu teleportował się do środka ku zdumieniu rycerzy i chłopów.
- Spokojnie! Jestem zawodnikiem! - wykrzyknął widząc jak niektórzy mierzą do niego z łuków.
Po krótkiej chwili, którą wykorzystał na wysadzenie z siodeł dwóch dzikich jeźdźców, do zapory trafili Tark i Grogk. Ork miał na piersi ślady po wyrwanych strzałach, krew spływała po jego torsie, ale jego mina świadczyła, że nawet tego nie czuje. Brat Galiwyxa natomiast ledwo łapał oddech.
- Wiecie przynajmniej ilu ich? - Tark odpowiedział wzruszeniem ramion.
Do wozów dobiegła para elfów. Mistrz miecza prowadził zakładnika. W tym samym momencie widząc, że strzały nie czynią od paru chwil obrońcom żadnej szkody, asrai zaprzestali ostrzału.
- Odchodzą! Pani niech będą dzięki. - Jeden z rycerzy wstał ucieszony.
Zaraz strzała przebiła mu gardło.
Na gówno squiga, ostrzał mierzony. - Stare goblińskie przekleństwo zabrzmiało dość dziwnie w tym towarzystwie.
* * *
Delethiel dowódca patrolu leśnych elfów w spokoju spoglądał z krzaków na zbieraninę różnych ras kryjących się za wozami. Posiłki powinny niedługo przybyć, ale kapitan postanowił zając się wrogami zanim to nastąpi. Inaczej mógł przegrać zakład i stracić skrzynkę wybornego wina. Te dzikusy na pewno go nie zatrzymają. Problemem był na pewno krążący po niebie gryf, ale na niego miał coś specjalnego. Przyłożył do ust drewnianą piszczałkę i zaczął grać. Z instrumentu jednak nie wydobył się żaden dźwięk słyszalny dla ludzkiego czy nawet elfiego ucha. Magiczna pieśń docierała jedynie do okolicznej przyrody.
Nagle okoliczne ptactwo, dosłownie setki zebrało się w jedną chmarę na niebie i jak na rozkaz runęło w stronę gryfa. Bestia nie mogąc odpędzić mniejszych powietrznych łowców wzniosła się wyżej. Delethiel uśmiechnął się pod nosem i dał przybocznemu znak ręką.
Dzicy jeźdźcy skutecznie zajmowali większość pozostających poza barykadą zawodników gdy na pole wypadł kolejny oddział. Jeźdźcy polany z szybkością błyskawicy otoczyli zaporę mimo że wielu padło pod ostrzałem nieprzyjaciela. Elfie łuki odpowiadały ogniem wspieranym precyzyjnymi strzałami z lasu. Na polanę wyskoczyli kolejni jeźdźcy ci dosiadali nie koni, ale pokaźnych masywnych jeleni. W ich rękach świsnęły długie liny zakończone hakami. Zarzucone na burty po trzy- cztery na najsłabsze wozy pachołków, solidnie zatrzęsły barykadą. Trzasnęły wyłamywane deski, pękało drewno. Część lin zerwała się podobnie, jak kilka burt, ale nie wszystkie. Dwa wozy wyskoczyły z barykady przewalając się i roztrzaskując, dając tym z lasu wolne pole do ostrzały. Pociski znowu silnie zabębniły. Jazda cofnęła się, żeby przegrupować, ale nagle na jednym z wozów pojawił się goblin. Wyrzucony z jego ręki dynamit spadł w środek dopiero co atakującego oddziału. Wybuch zabił wielu, raniąc jeszcze więcej. Zanim ktoś zareagował zielonoskóry zniknął. Delethiel zacisnął rękę w pięść. „Cholerny konus. Jeszcze zdążę cię dorwać”. Jeźdźcy polany wykonali jednak swoje zadanie mimo że olbrzymim kosztem. Ostatni z nich zostali dopadnięci, ale wyrwa istniała i tylko czekała na dziką jazdę.
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Walka na terenie zarówno bretońskiego Wagenburga, jak i całego obozowiska między dogasającymi ogniskami drastycznie nabierała tempa. Coraz brutalniejszego dla niektórych. Rycerze i zbrojni wraz z zawodnikami pochłonięci byli walką o życie w przesyconym śmiertelnymi strzałami i popiołem nocnym powietrzu, lecz chyba nikt poza trójką walczących nie zdawał sobie sprawy co ściągnęło na ich głowy wściekłość Leśnego Ludu...
Godzinę wcześniej
Z rzadka urozmaicany pohukiwaniem sów szelest liści Lasu Klęski, który porastał podnóże Masywu Orków oraz otaczał niesławną Czarną Rozpadlinę, niósł się w spokojne nocne powietrze. W nieco odległym od traktu zagajniku grube i mocno okryte liśćmi drzewa tworzyły poskręcaną, niemal nieprzebytą i tłumiącą światło gwiazd barierę, otaczającą niewielką polankę. Na jej środku rosło wysokie i smukłe drzewo o białej, srebrzącej się w poświacie księżyców korze i ciemnozielonych liściach o niebieskim spodzie. Między korzeniami leżał ubrudzony drzazgami i lepką mazią morgensztern, którego gobliński właściciel ze chciwym uśmiechem przytykał właśnie do wbitej głęboko w drewno stalowej rurki szklaną ampułkę, powoli napełniającą się bursztynowym syropem.
- Ebonitowa żywica Drzewa Serca... słyszałem o niej, ale myślałem że to tylko legenda. Podobno taka jej fioleczka sprawia, że rany goją się na tobie jak na trollu... - z cichym chichotem Galiwyx zakorkował flaszkę i schowawszy ją w połę płaszcza kapitańskiego, skinął pazurem na kompana - Ej, Grogk! Dawajta tu kanistra. Ze trzy beczułki i będę ustawiony do końca życia... wy może nawet też.
Wielki ork z pomrukiem podstawił baryłkę pod dren, jednak zanim zdążył zebrać choćby uncję zielona strzała z trzaskiem przebiła deko i zadrgała w nim od uwięzionego impetu. Ork upuścił gwałtownie beczkę, gdy kolejna strzała śmignęła tuż koło jego nosa, a następna wryła się w ziemię między nimi. Nie mogąc wypatrzeć ukrytego strzelca, Galiwyx podjął jedyną rozsądną decyzję zanim tamten mógłby sprowadzić posiłki. Przeklinając, troje zielonoskórych uciekło w chaszcze i ile Mork dał siły w nogach pomknęło do obozu.
***
Wysoki, ogorzały elf ze wspaniale zdobionym, dorównującym mu wysokością łukiem o dwóch cięciwach szedł lasem. Po obu stronach wpatrywały się weń dziesiątki zielonych oczu. Jego chłodne spojrzenie sprawiało wrażenie jakby widział w życiu już każdą możliwą potworność tego świata, a liczne blizny uprawdopodabniały tę tezę, jego pancerz ze zbieranych latami łusek węży zdobiły szarfa i wypłowiała peleryna z niezwykłego materiału. Były zszyte z dziesiątek kolorowych od herbów tabardów, tunik oraz rycerskich chorągwi, nierzadko noszących ślady krwi i błota. Szlachetny Strażnik Szlaków podszedł do związanego korzeniami u stóp dębu człowieka. Był to śmiertelnie przerażony i posiwiały starzec o krótkiej brodzie w zielonym kapelusiku z piórkiem i czarnozłotej opończy. Dwie kończyny miał już przybite strzałami.
- Zapytam po raz ostatni, nędzny Dh'oine. Dokąd uciekły wasze gobliny ?
- Aaargh... są... ruiny na jaskiniach w lesie... - jęknął traper, gdy korzenie wyłamały mu lewą rękę ze stawu.
- O nich już wiemy. Wysłełem kilku napastników by nikt nie wyszedł z nich żywy. Skąd naprawdę przyszły ?! - oczy elfa zwęziły się w miarę jak korzenie szarpały człowiekiem.
- Już... błagam, nie! Jest... nasz obóz nad strumieniem... wozy... - elf skinął głową i odszedł, jednak korzenie tym bardziej zaczęły oplatać trapera. - Co jest, przecie powiedziałem... Nieeee!
Wiązki drewna wyszły ustami, oczyma i nosem wraz ze strumieniami krwi. Elf z szarfą spojrzał na postać częściowo ukrytą pod zrujnowanym i pokrytym mchem łukiem wejściowym. Widać było wysoki kapelusz z imponującymi piórami i długi niebieski płaszcz, zaś ręce wieńczyły krzyże stworzone z trzech krótszych ostrzy i jednego dłuższego. Światło gwiazd odbijało się tak w nich jak i sprzączce w kształcie czaszki na kapeluszu.
- Pamiętaj elfie, ni jeden nie może opuścić tego lasu żywy. W przeciwnym razie i na twój lud spadną pierwsze nieszczęścia. - wyszeptała postać i odwróciła się z łopotem płaszcza.
Strażnik Szlaków Delethiel aep Eniellen skrzywił się nieprzyjemnie lecz uniósł dłoń, spuszczając swój Gon do ataku. Zielone oczy znikały, niemal bezdźwięcznie. Czas zdobyć parę skalpów.
***
Obecnie
- Sukinsyny, drzewa chędożące! Prostaki, chłopskie popłuczyny zielska, wodą z rynsztoka podlewane! - darł się Ronnel Harrevaux, kuląc się w pół zdjętej zbroi za naszpikowanym strzałami stosem skrzyń i ładując w pośpiechu arkebuz. Ponad tuzin wozów ustawił się na gwałt w mniej więcej zamkniętym szyku, zupełnie niepodobnym do koła. Między niektórymi zalegały ciała spinających je pachołków, jednak większość która od razu przy ogniskach nie padła od strzał już na dobre kryła się za osłonami. Kilku co odważniejszych zbrojnych i rycerzy odgryzało się z łuków, kusz, a nawet...
- Łapcie to, pierdolone Wiewiórki! - ryknął sir Ronnel, wypalając z arkebuza. Znów kryjąc się za osłoną ujrzał dwóch konnych, szykujących się obok do szarży z przerwy w wozach.
- Używacie broni palnej ? - zdziwił się niosący tą niedorzeczną turniejową kopię lord Eist Havdon, widocznie bardziej zważający na ten fakt niż, deszcz strzał. - To jasne pogwałcenie...
- W naszych stronach kodeksem rycerskim można co najwyżej podetrzeć zad, a żaden szlachcic nie odmówi broni z przemytu... - sapnął zakuty w grubą zbroję sir Rudolf Schwaltzer, unosząc najeżoną strzałami tarczę. - Próbowaliśmy szarżą tego lasu, dwóch naszych padło a trzeci zaplątał się kopią w gałęzie i zleciał z rumaka... jesteśmy w czarnej dupie.
- Sacrebleu! Gdzie ten idiota Tristan i większość jego pocztu ?! Widziałem ich i przed chwilą zniknęli jak czarownica w rzece! Niech wrócą z odsieczą albo ustrzeleni, t'as une téte a faire!
Po chwili spokoju elfy odpowiedziały z piekielną zawziętością. Na szczęście zawodnicy i ich ładunki wybuchowe oraz mordercza sprawność były równie zaciekłe. Niestety Wiewiórki wyjątkowo nie dawały za wygraną. Kolejny zbrojny spadł z wozu trafiony w tętnicę szyjną i bluzgając krwią na kolczugę z czarną tuniką, upuścił kuszę. Czołgając się po rozprutym worku z mąką i popiołach ogniska, Ronnel złapał broń i wymierzył bełt spod wozu spomiędzy szprych koła. Elfi strzelcy pozostawali niewykryci, jeśli któryś migał między gałęziami to natychmiast znikał. Nie dało się oszacować też liczebności wroga gdyż skakał on po drzewach, zmieniając pozycję i strzelając z każdej strony. Zielona strzała brzęknęła o jedyny naramiennik Ronnela, jeden z ludzi heroicznie broniących rozwalonego wozu glewiami na odsłoniętej pozycji nie miał tyle szczęścia i grot trafił go za obojczykiem, przechodząc aż do tchawicy. Wtedy uwagę rycerza przykuł krzyk za nim. Noszący trzy gwiazdy na srebrnym tle w herbie ser Illifer rzucił coś, wskazując na gałęzie obok strumienia, którego wodę czerwieniły ustrzelone trupy czeladzi, w momencie ataku piorącej łachy panów i nabierającej płynu w bukłaki.
Tam na chwilę mignął wysoki elf w jaskrawej pelerynie, pozszywanej z jakichś szmat. Stary diabeł z bliznami i wielkim łukiem. Jego czerwona strzała weszła idealnie, z takiego dystansu w niewielką szczelinę wizjera starego rycerza i siła pocisku, przebijającego czaszkę zrzuciła go z siodła chudej chabety. Lecz drżenie ziemi wskazywało iż to nie wodzem Asrai zmartwił się dzielny sir Illifer. Wychylając się zza wozu, Ronnel zamarł widząc jak las ożywa. Dosłownie. Drzewa zafalowały i nagle spomiędzy nich na polanę wypadło jedno z nich. Wysokie jak trzech mężów, przysadziste i sękate cholerstwo, gniewnie pulsujące kręgami zielonych run w korze. Drzewo z dojmującym rykiem i skrzypieniem pobiegło na jeden z wozów i rozbiło go na szczapy. Ci z obrońców którzy przeżyli wylecieli dookoła i dosięgły ich strzały, jeden wpadł do ogniska i wyleciał płonąc na innych ludzi. Drzewny potwór uniósł długie łapy i rozerwał w nich wrzeszczącego zbrojnego. Inny zaatakował go glewią, lecz oto kolejny podobny stwór wbiegł na zmiażdżony wóz i rozdeptał go na płask. Lord Eist z donośnym zawołaniem wbił nowemu stworowi kopię w plecy, lecz nie ruszyło go to ani trochę. A zezłościło owszem. Ronnel umknął między walczącymi zawodnikami i rycerzami do wozu po drugiej stronie.
- Avalanché, Opój dawać mi tu hakownicę! Migiem! - dwaj przerażeni zbrojni przerwali chwalebne chowanie się i grzebiąc w pakunkach ze strzałami świszczącymi nad łbami wreszcie wyciągnęli długą gardziel na trzonku. Mousillończycy wymierzyli, zahaczając broń o kamień i na znak dany mieczem od Ronnela wypalili. Huk przytłumił na chwilę odgłosy bitwy, lecz gdy dym opadł ujrzeli że trafili drzewo... niestety nie to ruszające się. Sękaty buk pękł i upadł zrzucając na ziemię kilku zaskoczonych Asrai wraz z ich przywódcą. Jeden elf padł od kuli, lecz reszta z wrzaskiem skoczyła dziko na wozy, zażynając kolejnych zaskoczonych ludzi i wprowadzając zamęt obok walczących drzewnych stworów. Ronnel zaklął i wraz z sir Rudolfem skoczyli skrzyżować miecze z jednym z nich, wytatuowanym wyjcem o farbowanm czubie z dwoma mieczami. Niestety nie okazał się być tak łatwym przeciwnikiem...
[ I'm back and guess what... ]
Godzinę wcześniej
Z rzadka urozmaicany pohukiwaniem sów szelest liści Lasu Klęski, który porastał podnóże Masywu Orków oraz otaczał niesławną Czarną Rozpadlinę, niósł się w spokojne nocne powietrze. W nieco odległym od traktu zagajniku grube i mocno okryte liśćmi drzewa tworzyły poskręcaną, niemal nieprzebytą i tłumiącą światło gwiazd barierę, otaczającą niewielką polankę. Na jej środku rosło wysokie i smukłe drzewo o białej, srebrzącej się w poświacie księżyców korze i ciemnozielonych liściach o niebieskim spodzie. Między korzeniami leżał ubrudzony drzazgami i lepką mazią morgensztern, którego gobliński właściciel ze chciwym uśmiechem przytykał właśnie do wbitej głęboko w drewno stalowej rurki szklaną ampułkę, powoli napełniającą się bursztynowym syropem.
- Ebonitowa żywica Drzewa Serca... słyszałem o niej, ale myślałem że to tylko legenda. Podobno taka jej fioleczka sprawia, że rany goją się na tobie jak na trollu... - z cichym chichotem Galiwyx zakorkował flaszkę i schowawszy ją w połę płaszcza kapitańskiego, skinął pazurem na kompana - Ej, Grogk! Dawajta tu kanistra. Ze trzy beczułki i będę ustawiony do końca życia... wy może nawet też.
Wielki ork z pomrukiem podstawił baryłkę pod dren, jednak zanim zdążył zebrać choćby uncję zielona strzała z trzaskiem przebiła deko i zadrgała w nim od uwięzionego impetu. Ork upuścił gwałtownie beczkę, gdy kolejna strzała śmignęła tuż koło jego nosa, a następna wryła się w ziemię między nimi. Nie mogąc wypatrzeć ukrytego strzelca, Galiwyx podjął jedyną rozsądną decyzję zanim tamten mógłby sprowadzić posiłki. Przeklinając, troje zielonoskórych uciekło w chaszcze i ile Mork dał siły w nogach pomknęło do obozu.
***
Wysoki, ogorzały elf ze wspaniale zdobionym, dorównującym mu wysokością łukiem o dwóch cięciwach szedł lasem. Po obu stronach wpatrywały się weń dziesiątki zielonych oczu. Jego chłodne spojrzenie sprawiało wrażenie jakby widział w życiu już każdą możliwą potworność tego świata, a liczne blizny uprawdopodabniały tę tezę, jego pancerz ze zbieranych latami łusek węży zdobiły szarfa i wypłowiała peleryna z niezwykłego materiału. Były zszyte z dziesiątek kolorowych od herbów tabardów, tunik oraz rycerskich chorągwi, nierzadko noszących ślady krwi i błota. Szlachetny Strażnik Szlaków podszedł do związanego korzeniami u stóp dębu człowieka. Był to śmiertelnie przerażony i posiwiały starzec o krótkiej brodzie w zielonym kapelusiku z piórkiem i czarnozłotej opończy. Dwie kończyny miał już przybite strzałami.
- Zapytam po raz ostatni, nędzny Dh'oine. Dokąd uciekły wasze gobliny ?
- Aaargh... są... ruiny na jaskiniach w lesie... - jęknął traper, gdy korzenie wyłamały mu lewą rękę ze stawu.
- O nich już wiemy. Wysłełem kilku napastników by nikt nie wyszedł z nich żywy. Skąd naprawdę przyszły ?! - oczy elfa zwęziły się w miarę jak korzenie szarpały człowiekiem.
- Już... błagam, nie! Jest... nasz obóz nad strumieniem... wozy... - elf skinął głową i odszedł, jednak korzenie tym bardziej zaczęły oplatać trapera. - Co jest, przecie powiedziałem... Nieeee!
Wiązki drewna wyszły ustami, oczyma i nosem wraz ze strumieniami krwi. Elf z szarfą spojrzał na postać częściowo ukrytą pod zrujnowanym i pokrytym mchem łukiem wejściowym. Widać było wysoki kapelusz z imponującymi piórami i długi niebieski płaszcz, zaś ręce wieńczyły krzyże stworzone z trzech krótszych ostrzy i jednego dłuższego. Światło gwiazd odbijało się tak w nich jak i sprzączce w kształcie czaszki na kapeluszu.
- Pamiętaj elfie, ni jeden nie może opuścić tego lasu żywy. W przeciwnym razie i na twój lud spadną pierwsze nieszczęścia. - wyszeptała postać i odwróciła się z łopotem płaszcza.
Strażnik Szlaków Delethiel aep Eniellen skrzywił się nieprzyjemnie lecz uniósł dłoń, spuszczając swój Gon do ataku. Zielone oczy znikały, niemal bezdźwięcznie. Czas zdobyć parę skalpów.
***
Obecnie
- Sukinsyny, drzewa chędożące! Prostaki, chłopskie popłuczyny zielska, wodą z rynsztoka podlewane! - darł się Ronnel Harrevaux, kuląc się w pół zdjętej zbroi za naszpikowanym strzałami stosem skrzyń i ładując w pośpiechu arkebuz. Ponad tuzin wozów ustawił się na gwałt w mniej więcej zamkniętym szyku, zupełnie niepodobnym do koła. Między niektórymi zalegały ciała spinających je pachołków, jednak większość która od razu przy ogniskach nie padła od strzał już na dobre kryła się za osłonami. Kilku co odważniejszych zbrojnych i rycerzy odgryzało się z łuków, kusz, a nawet...
- Łapcie to, pierdolone Wiewiórki! - ryknął sir Ronnel, wypalając z arkebuza. Znów kryjąc się za osłoną ujrzał dwóch konnych, szykujących się obok do szarży z przerwy w wozach.
- Używacie broni palnej ? - zdziwił się niosący tą niedorzeczną turniejową kopię lord Eist Havdon, widocznie bardziej zważający na ten fakt niż, deszcz strzał. - To jasne pogwałcenie...
- W naszych stronach kodeksem rycerskim można co najwyżej podetrzeć zad, a żaden szlachcic nie odmówi broni z przemytu... - sapnął zakuty w grubą zbroję sir Rudolf Schwaltzer, unosząc najeżoną strzałami tarczę. - Próbowaliśmy szarżą tego lasu, dwóch naszych padło a trzeci zaplątał się kopią w gałęzie i zleciał z rumaka... jesteśmy w czarnej dupie.
- Sacrebleu! Gdzie ten idiota Tristan i większość jego pocztu ?! Widziałem ich i przed chwilą zniknęli jak czarownica w rzece! Niech wrócą z odsieczą albo ustrzeleni, t'as une téte a faire!
Po chwili spokoju elfy odpowiedziały z piekielną zawziętością. Na szczęście zawodnicy i ich ładunki wybuchowe oraz mordercza sprawność były równie zaciekłe. Niestety Wiewiórki wyjątkowo nie dawały za wygraną. Kolejny zbrojny spadł z wozu trafiony w tętnicę szyjną i bluzgając krwią na kolczugę z czarną tuniką, upuścił kuszę. Czołgając się po rozprutym worku z mąką i popiołach ogniska, Ronnel złapał broń i wymierzył bełt spod wozu spomiędzy szprych koła. Elfi strzelcy pozostawali niewykryci, jeśli któryś migał między gałęziami to natychmiast znikał. Nie dało się oszacować też liczebności wroga gdyż skakał on po drzewach, zmieniając pozycję i strzelając z każdej strony. Zielona strzała brzęknęła o jedyny naramiennik Ronnela, jeden z ludzi heroicznie broniących rozwalonego wozu glewiami na odsłoniętej pozycji nie miał tyle szczęścia i grot trafił go za obojczykiem, przechodząc aż do tchawicy. Wtedy uwagę rycerza przykuł krzyk za nim. Noszący trzy gwiazdy na srebrnym tle w herbie ser Illifer rzucił coś, wskazując na gałęzie obok strumienia, którego wodę czerwieniły ustrzelone trupy czeladzi, w momencie ataku piorącej łachy panów i nabierającej płynu w bukłaki.
Tam na chwilę mignął wysoki elf w jaskrawej pelerynie, pozszywanej z jakichś szmat. Stary diabeł z bliznami i wielkim łukiem. Jego czerwona strzała weszła idealnie, z takiego dystansu w niewielką szczelinę wizjera starego rycerza i siła pocisku, przebijającego czaszkę zrzuciła go z siodła chudej chabety. Lecz drżenie ziemi wskazywało iż to nie wodzem Asrai zmartwił się dzielny sir Illifer. Wychylając się zza wozu, Ronnel zamarł widząc jak las ożywa. Dosłownie. Drzewa zafalowały i nagle spomiędzy nich na polanę wypadło jedno z nich. Wysokie jak trzech mężów, przysadziste i sękate cholerstwo, gniewnie pulsujące kręgami zielonych run w korze. Drzewo z dojmującym rykiem i skrzypieniem pobiegło na jeden z wozów i rozbiło go na szczapy. Ci z obrońców którzy przeżyli wylecieli dookoła i dosięgły ich strzały, jeden wpadł do ogniska i wyleciał płonąc na innych ludzi. Drzewny potwór uniósł długie łapy i rozerwał w nich wrzeszczącego zbrojnego. Inny zaatakował go glewią, lecz oto kolejny podobny stwór wbiegł na zmiażdżony wóz i rozdeptał go na płask. Lord Eist z donośnym zawołaniem wbił nowemu stworowi kopię w plecy, lecz nie ruszyło go to ani trochę. A zezłościło owszem. Ronnel umknął między walczącymi zawodnikami i rycerzami do wozu po drugiej stronie.
- Avalanché, Opój dawać mi tu hakownicę! Migiem! - dwaj przerażeni zbrojni przerwali chwalebne chowanie się i grzebiąc w pakunkach ze strzałami świszczącymi nad łbami wreszcie wyciągnęli długą gardziel na trzonku. Mousillończycy wymierzyli, zahaczając broń o kamień i na znak dany mieczem od Ronnela wypalili. Huk przytłumił na chwilę odgłosy bitwy, lecz gdy dym opadł ujrzeli że trafili drzewo... niestety nie to ruszające się. Sękaty buk pękł i upadł zrzucając na ziemię kilku zaskoczonych Asrai wraz z ich przywódcą. Jeden elf padł od kuli, lecz reszta z wrzaskiem skoczyła dziko na wozy, zażynając kolejnych zaskoczonych ludzi i wprowadzając zamęt obok walczących drzewnych stworów. Ronnel zaklął i wraz z sir Rudolfem skoczyli skrzyżować miecze z jednym z nich, wytatuowanym wyjcem o farbowanm czubie z dwoma mieczami. Niestety nie okazał się być tak łatwym przeciwnikiem...
[ I'm back and guess what... ]
Niestety, krzyki umierających były aż nadto słyszlane. Szczęście odwróciło się od Azraela, bowiem reakcja przeciwnika ym razem była błyskawiczna. Nawet nie zauważył tego, który zarzucił na niego arkan. Silne szarpnięcie sprowadziło go na ziemię i tylko usztywniony kołnierz uratował go przed skręceniem karku. Nim uniósł głowę, słyszał charakterystyczny dźwięk napinanych cięciw. Chwilę potem patrzył na szpiczaście zakończone groty strzał Asrai, ogarnięty przeświadczeniem, że nie jest w stanie zrobić nic. Nawet gwałtowne uwolnienie halucynogenu nie pomogłoby w najmniejszym stopniu, nie, kiedy łuki celowały weń z tak bliska. Pozostały negocjace.
- Caedmil Scoia'tael- rzekł nie wstając z klęczek do elfa, którego wziął za przywódcę. Miał pelerynę uszytą z dziesiątek trofeuf, pamiątek po licznych morderstwach, aktach terroru. O nich Azrael nie mógł wydać osądu, być może ofiary zasługiwały na ich los. Być może.
Łuk przywódcy komanda był doprawdy imponujący. Azrael nie znał się co prawda na orężu, ich wykonaniu, czy obsłudze, lecz wygląd tej broni sam nasuwał wnioski. Strzelał, że potrzeba było nielada siły, by napiąć ją.
- Ulthuańczyk. Twój akcent mówi sam za siebie- odparł dowódca, mierząc go uważnie wzrokiem- Jednak twój strój skutecznie myli te podejrzenia. Kim jesteś?
- Jestem Azrael. Przybywam zza grobu i zmierzam tam, gdzie przelewana jest krew niewinnych. Moja misja przywiodła mnie w te strony.
Delethiel uśmiechnął się półgębkiem, słysząc wyznanie Asura.
- Wiem. Każesz się nazywać Aniołem Śmierci. Moi zwiadowcy obserwują was od kilku dni- wyjaśnił- Twierdzisz, że przybywasz zza grobu? Pozwól, że cię tam odeślę.
Stal jego miecza zadźwięczała czysto, gdy Strażnik Ścieżek dobył go jednym, płynnym ruchem, kierując go do gardła jeńca.
- To byłoby bardzo nierozsądne- rzekł spokojnie Azrael.
Miecz zatrzymał się tuż przy jego szyi.
- Doprawdy? Oświeć mnie więc. Jest to grożba, bo szykujesz jakąś tajemną technikę, czy spadnie może na mnie klątwa, jeśli cokolwiek ci się stanie?- zakpił Delethiel- A może myślisz, że pokonasz całe komando w pojedynkę?
- Ayed f'hayel moen Hirjeth taenverde- odparł Asur. Dowódca kommanda był wyraźnie zaintrygowany.
- Mów jaśniej.
- Jesteście tu, bo ktoś kazał wam tu przyjść. Nie weszliśmy w żaden z waszych świętych lasów, nie jest to odwet,bo widzicie doskonale, że nie jesteśmy miejscowymi.
- Słaby strzał. Goblin, jeden z waszych zbeszcześcił swymi brudnymi łapskami jedno ze świętych drzew....
- Wtedy nie strzelalibyście na oślep do ludzi i elfów- przerwał mu Azrael. Delethiel milczał przez chwilę. Czyżby jeg słowa wywarły na nim takie wrażenie?
- To musiał być cholernie mocny szantaż- odezwał się po chwili Anioł Śmierci- Inaczej nie ryzykowałbyś życia innych Asrai.
- Do czego zmierzasz?
- Pozwól sobie pomóc. Ktokolwiek ci groził, nie sądzę, by dotrzymał słowa.
- A co z nimi?- Delethiel wskazał sztychem walczących na polanie- Ich też mam oszczędzić?
Oczy Azraela były bez wyrazu, jak u trupa. Nawet Strażnikowi przychodził z trudem kontakt wzrokowy.
- Rób, co uważasz za słuszne- odparł Anioł Śmierci.
- Caedmil Scoia'tael- rzekł nie wstając z klęczek do elfa, którego wziął za przywódcę. Miał pelerynę uszytą z dziesiątek trofeuf, pamiątek po licznych morderstwach, aktach terroru. O nich Azrael nie mógł wydać osądu, być może ofiary zasługiwały na ich los. Być może.
Łuk przywódcy komanda był doprawdy imponujący. Azrael nie znał się co prawda na orężu, ich wykonaniu, czy obsłudze, lecz wygląd tej broni sam nasuwał wnioski. Strzelał, że potrzeba było nielada siły, by napiąć ją.
- Ulthuańczyk. Twój akcent mówi sam za siebie- odparł dowódca, mierząc go uważnie wzrokiem- Jednak twój strój skutecznie myli te podejrzenia. Kim jesteś?
- Jestem Azrael. Przybywam zza grobu i zmierzam tam, gdzie przelewana jest krew niewinnych. Moja misja przywiodła mnie w te strony.
Delethiel uśmiechnął się półgębkiem, słysząc wyznanie Asura.
- Wiem. Każesz się nazywać Aniołem Śmierci. Moi zwiadowcy obserwują was od kilku dni- wyjaśnił- Twierdzisz, że przybywasz zza grobu? Pozwól, że cię tam odeślę.
Stal jego miecza zadźwięczała czysto, gdy Strażnik Ścieżek dobył go jednym, płynnym ruchem, kierując go do gardła jeńca.
- To byłoby bardzo nierozsądne- rzekł spokojnie Azrael.
Miecz zatrzymał się tuż przy jego szyi.
- Doprawdy? Oświeć mnie więc. Jest to grożba, bo szykujesz jakąś tajemną technikę, czy spadnie może na mnie klątwa, jeśli cokolwiek ci się stanie?- zakpił Delethiel- A może myślisz, że pokonasz całe komando w pojedynkę?
- Ayed f'hayel moen Hirjeth taenverde- odparł Asur. Dowódca kommanda był wyraźnie zaintrygowany.
- Mów jaśniej.
- Jesteście tu, bo ktoś kazał wam tu przyjść. Nie weszliśmy w żaden z waszych świętych lasów, nie jest to odwet,bo widzicie doskonale, że nie jesteśmy miejscowymi.
- Słaby strzał. Goblin, jeden z waszych zbeszcześcił swymi brudnymi łapskami jedno ze świętych drzew....
- Wtedy nie strzelalibyście na oślep do ludzi i elfów- przerwał mu Azrael. Delethiel milczał przez chwilę. Czyżby jeg słowa wywarły na nim takie wrażenie?
- To musiał być cholernie mocny szantaż- odezwał się po chwili Anioł Śmierci- Inaczej nie ryzykowałbyś życia innych Asrai.
- Do czego zmierzasz?
- Pozwól sobie pomóc. Ktokolwiek ci groził, nie sądzę, by dotrzymał słowa.
- A co z nimi?- Delethiel wskazał sztychem walczących na polanie- Ich też mam oszczędzić?
Oczy Azraela były bez wyrazu, jak u trupa. Nawet Strażnikowi przychodził z trudem kontakt wzrokowy.
- Rób, co uważasz za słuszne- odparł Anioł Śmierci.
Ostatnio zmieniony 23 lip 2014, o 21:59 przez Byqu, łącznie zmieniany 1 raz.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
[Dobra Byqu, po twojej edycji posta, mój jest bez sensu. Chędożę to.]
Frerragus stał oparty o jedno z pobliskich drzew. Odkorkował fiolkę z czerwonym płynem i opróżnił ją do dna. Miał wyje....ane na tą całą masakrę, która działa się na jego oczach. Miał też nadzieję, że ten młokos, którego tu z nim wysłano zginie, bo tylko go spowalniał. Wejście dwóch drzewców tylko go ucieszyło. Przynajmniej będzie miał gdzie uzupełnić zapasy świeżej krwi.
Frerragus stał oparty o jedno z pobliskich drzew. Odkorkował fiolkę z czerwonym płynem i opróżnił ją do dna. Miał wyje....ane na tą całą masakrę, która działa się na jego oczach. Miał też nadzieję, że ten młokos, którego tu z nim wysłano zginie, bo tylko go spowalniał. Wejście dwóch drzewców tylko go ucieszyło. Przynajmniej będzie miał gdzie uzupełnić zapasy świeżej krwi.
Ostatnio zmieniony 23 lip 2014, o 22:22 przez Matis, łącznie zmieniany 2 razy.
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
[Poszedł Edit]
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
[Co ma zrobić Bretoński Rycerz, który dopiero co przybywa na pole bitwy, po za Szarżą na wroga? Ostatnią rzeczą jaką mógł by zrobić jest skradanie się po lesie w ciężkiej zbroi, z ciężką tarczą i włócznią w celu śledzenia jakiegoś elfa ]
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
- Slayer Zabójców
- Masakrator
- Posty: 2332
- Lokalizacja: Oleśnica
-Hej Gloin, nie trac tam czasu z trupiakiem tylko chodzcie tutaj do nas! - wydarł się Falthar kładąc na ziemi kolejnego z goblinów.
Do pomieszczenia wlewały się kolejne fale przeciwników, lecz większosc z nich zamiast do walki rzuciła się w stronę beczek ustawionych pod ścianą i zaczeły dwójkami uciekac z nimi w głą b jaskini.
-Hej patrzcie, one zabierają nowiutkiego Bugmansa! - krzyknął Gloin.
Falthar rzucił się w stronę dwójki goblinów niosących na plecach beczkę po słabym 20% Bugmanie. Kesmarex dotknął karku jednego z zielonoskórych złodziejaszków, a natychmiast życie opuściło zieloną skorupę, która bezwładnie upadla na ziemię. Drugi z goblinów nie zastanawiając się upuścił ciężka beczkę i zaczął uciekac ile sil w nogach, lecz Duszołap nie pozwolił mu na to, goblina spowił gesty dym.
Gloin swym toporem pozbawił głowy ostatniego z goblinów które były na tyle odważne, żeby stanąc przeciwko ich czwórce, po czym podszedł do beczki po piwie i napił się.
- Tfu! co to za ścierwo! DAJCIE PIWA SZYBKO! - Krzyknął Gloin upuszczając beczkę, nagle poczuł dziwne mrowienie w zranionej ręce.
- Żywica... - szepnął Duszołap spoglądając na złocisty płyn wylewający się z kega.
W tej same chwili w której Gloin upuścił beczkę przez pomieszczenie przeleciała strzała i wbiła się głęboko w inną beczkę stojącą pod ścianą, Falthar spojrzał na pocisk i od razu poznał do kogo należy.
- Szyszkojady!
Do pomieszczenia wlewały się kolejne fale przeciwników, lecz większosc z nich zamiast do walki rzuciła się w stronę beczek ustawionych pod ścianą i zaczeły dwójkami uciekac z nimi w głą b jaskini.
-Hej patrzcie, one zabierają nowiutkiego Bugmansa! - krzyknął Gloin.
Falthar rzucił się w stronę dwójki goblinów niosących na plecach beczkę po słabym 20% Bugmanie. Kesmarex dotknął karku jednego z zielonoskórych złodziejaszków, a natychmiast życie opuściło zieloną skorupę, która bezwładnie upadla na ziemię. Drugi z goblinów nie zastanawiając się upuścił ciężka beczkę i zaczął uciekac ile sil w nogach, lecz Duszołap nie pozwolił mu na to, goblina spowił gesty dym.
Gloin swym toporem pozbawił głowy ostatniego z goblinów które były na tyle odważne, żeby stanąc przeciwko ich czwórce, po czym podszedł do beczki po piwie i napił się.
- Tfu! co to za ścierwo! DAJCIE PIWA SZYBKO! - Krzyknął Gloin upuszczając beczkę, nagle poczuł dziwne mrowienie w zranionej ręce.
- Żywica... - szepnął Duszołap spoglądając na złocisty płyn wylewający się z kega.
W tej same chwili w której Gloin upuścił beczkę przez pomieszczenie przeleciała strzała i wbiła się głęboko w inną beczkę stojącą pod ścianą, Falthar spojrzał na pocisk i od razu poznał do kogo należy.
- Szyszkojady!
-Dalej! Dalej! Ha!- wykrzykiwał Bafur wypalając pociskami ze strzelby znad swej ,czarnej już od prochu brodzie. Sztygar wyćwiczonym ruchem przeładował broń ,po czym kolejny raz jego strzelba huknęła. I wszak będąc niezawodna zmasakrowała czaszkę jadącego przed nim elfa.
Sztygar odgonił ręką dym powstały od wybuchów i rozejrzał się wokół. Tam panował chaos jeszcze większy niż w karczmie kila dni temu. Bowiem w pewnym momencie przed starczymi oczami Bafurssona pojawiło się tyle postaci ,że nie wiedział w kogo celować. Krążył wzrokiem wokół siebie ,aż w końcu padł na skrzynię.
-Co jest ,ojciec?! Tafili cię!?- wrzasnął Thori przeładowywując pistolet ,gdy wraz z Skralgiem wypalał z wozu który dzięki trójce krasnoludów stał się istną fortecą. Wszędzie wokół leżało truchło Asrai. Wszak gdy udało im się przebić z innej strony korowodu próbowali zlikwidować przyczółek krasnoludów. Próbowali.
Sztygar podniósł wzrok i splunął -A gówno! Tak się tam nasrało ,że do kogo mam wypalać ,hę?! Elfy w rajtuzach! Elfy w błękitnych pelerynkach! Elfy z czarnymi kudłami! Elfy nagie na koniach! Zielonoskóre łajno! Ogry! Pederaści! I jeszcze te durne człeczyny wchodzące pod ostrzał! Aaaa!- rzekł zrezygnowany i pociągnął fajkę.
-Jak to kogo?!- odwrócił się Skralg dmuchając w lont swojego pistoletu ,po chwili padł strzał ,po czym rzekł -Napierdalać jak leci! Hehehe!-
Długobrody uśmiechnął się i poklepał najemnika po ramieniu -W sumie racja!- rzekł ,po czym podniósł dwuręczny topór leżący na wozie.
Thori i Skralg wytrzeszczyli oczy
-No co? Leżał tu sobie to wziąłem! Jeszcze by se nim człeczyna oko wybiła!-
Wtedy z lasu dobiegły jakieś wrzaski a w ustach czuć było metaliczny posmak. Dawich dodatkowo przeszły drgawki ,a do ich nozdrzy dobiegł przenikliwy smród.
-Magia...-rzekł sztygar podnosząc się z siedzenia ,a Thori i Skralg splunęli
-O ja pie...- nie dokończył krasnolud w futrzanej czapce wskazując palcem na ścianę lasu. Ta bowiem poruszyła się ,a drzewa zdawały się chodzić i atakować obrońców.
-Że co?!- jęknął Thori
-Tak być nie będzie! Zetnijmy w pień te korniszony! I przy okazji kilka elfów!- warknął Skralg dobywają swojego toporka.
-Ojciec! PRAC?!- zapytał Thori ściskajać już toporek do rąbania drewna który leżał przy wozie
-Prać!- odparł Bafur chwytając znaleziony dwuręczy topór
-NAPIERDALAĆ!!!- ryknął Bafur zeskakując z wozu i biegnąc w stronę lasu.
Sztygar odgonił ręką dym powstały od wybuchów i rozejrzał się wokół. Tam panował chaos jeszcze większy niż w karczmie kila dni temu. Bowiem w pewnym momencie przed starczymi oczami Bafurssona pojawiło się tyle postaci ,że nie wiedział w kogo celować. Krążył wzrokiem wokół siebie ,aż w końcu padł na skrzynię.
-Co jest ,ojciec?! Tafili cię!?- wrzasnął Thori przeładowywując pistolet ,gdy wraz z Skralgiem wypalał z wozu który dzięki trójce krasnoludów stał się istną fortecą. Wszędzie wokół leżało truchło Asrai. Wszak gdy udało im się przebić z innej strony korowodu próbowali zlikwidować przyczółek krasnoludów. Próbowali.
Sztygar podniósł wzrok i splunął -A gówno! Tak się tam nasrało ,że do kogo mam wypalać ,hę?! Elfy w rajtuzach! Elfy w błękitnych pelerynkach! Elfy z czarnymi kudłami! Elfy nagie na koniach! Zielonoskóre łajno! Ogry! Pederaści! I jeszcze te durne człeczyny wchodzące pod ostrzał! Aaaa!- rzekł zrezygnowany i pociągnął fajkę.
-Jak to kogo?!- odwrócił się Skralg dmuchając w lont swojego pistoletu ,po chwili padł strzał ,po czym rzekł -Napierdalać jak leci! Hehehe!-
Długobrody uśmiechnął się i poklepał najemnika po ramieniu -W sumie racja!- rzekł ,po czym podniósł dwuręczny topór leżący na wozie.
Thori i Skralg wytrzeszczyli oczy
-No co? Leżał tu sobie to wziąłem! Jeszcze by se nim człeczyna oko wybiła!-
Wtedy z lasu dobiegły jakieś wrzaski a w ustach czuć było metaliczny posmak. Dawich dodatkowo przeszły drgawki ,a do ich nozdrzy dobiegł przenikliwy smród.
-Magia...-rzekł sztygar podnosząc się z siedzenia ,a Thori i Skralg splunęli
-O ja pie...- nie dokończył krasnolud w futrzanej czapce wskazując palcem na ścianę lasu. Ta bowiem poruszyła się ,a drzewa zdawały się chodzić i atakować obrońców.
-Że co?!- jęknął Thori
-Tak być nie będzie! Zetnijmy w pień te korniszony! I przy okazji kilka elfów!- warknął Skralg dobywają swojego toporka.
-Ojciec! PRAC?!- zapytał Thori ściskajać już toporek do rąbania drewna który leżał przy wozie
-Prać!- odparł Bafur chwytając znaleziony dwuręczy topór
-NAPIERDALAĆ!!!- ryknął Bafur zeskakując z wozu i biegnąc w stronę lasu.
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
Wasilij dogorywał na trawce gdy głośna krzątanina, wrzaski, wystrzały i szczęk oręża obudziły go z drzemki. Sięgnął po swój nadziak i pistolet i leżał dopóki z dźwięków nie zrozumiał co się dzieje. Po szybkim rzucie oka jego domysły potwierdziły się. Jakaś zasadzka leśnych wojowników wątpliwej męskości( czyt. Elfów). Sądząc po tym że wozy były już powoli ustawione w formacje obronne walka musiała już dawno temu się rozpocząć. Najemników z którymi pił nie było nigdzie widać. Dookoła bliżej nieznani mu ludzie i nieludzie walczyli między innymi za jego życie. Wydało mu się to trochę dziwne. Szybko jednak odegnał zdumnienie i żwawym krokiem do jednego z wozów. Pachołek spytany o krótki opis zdarzenia odpowiedział mu:
- Panie, długouche w lesie na nas napadły. Moc ich. Szyją do nas i chłopy jeden po drugim lecą, a w las ich gonić strach bo to jak dym rękoma łapać.- Wypowiedź owa nic nowego nie wniosła do zebranych przez wzrok Wasilija informacji, ale utwierdziła go w poprawności wcześniejszego osądu sytuacji. Rozejrzał się w poszukiwaniu za wojami z którymi mógłby stawić opór. Trójka krasnoludów dawała sobie całkiem nieźle radę zabunkrowawszy się w wozie. Raźnym krokiem dołączył do ich wypadu mającemu na celu wykończenie maksymalnej liczby elfów.
- Panie, długouche w lesie na nas napadły. Moc ich. Szyją do nas i chłopy jeden po drugim lecą, a w las ich gonić strach bo to jak dym rękoma łapać.- Wypowiedź owa nic nowego nie wniosła do zebranych przez wzrok Wasilija informacji, ale utwierdziła go w poprawności wcześniejszego osądu sytuacji. Rozejrzał się w poszukiwaniu za wojami z którymi mógłby stawić opór. Trójka krasnoludów dawała sobie całkiem nieźle radę zabunkrowawszy się w wozie. Raźnym krokiem dołączył do ich wypadu mającemu na celu wykończenie maksymalnej liczby elfów.
- Mistrz Miecza Hoetha
- Falubaz
- Posty: 1011
Gdy w powietrzu zasyczały strzały, przerywając rozmowę, Ramazal poderwał się i odbił dwie z nich ostrzem włóczni. Z lasu wyleciały kolejne i elfi wojownik rzucił się bok aby nie zostać nimi naszpikowany niby jeż. Gdy wydało mu się iż jest w miarę bezpieczny za konarem, tuż obok niego wbiła się strzała, zaklął i odwrócił się. Jego bystre oczy dostrzegł kryjącego się wśród krzaków Assari. Przez chwilę zastanawiał się co zrobić, co by nie powiedzieć strzelec był jego rodakiem. Ten jednak rozwiał jego wątpliwości strzelając do niego ponownie, Ramazal zwinął się niby wąż unikając strzały po czym wystrzelił do przodu sprintem. Mia nadzieję, że Assari nie zdąży strzelić ponownie. Mylił się, rzucił się do przodu a strzała śmignęła mu nad głową. Kobra poderwał się gwałtownie i już był przy strzelcu, uderzył szybko i celnie znad głowy, leśny elf padł na ziemię z rozwalonym gardłem. W tej samej chwili Ramazal dostrzegł jeszcze trzech, szyjących z łuków do wozów koni i pozostałych zawodników. W lesie musiało być ich jeszcze wiecej. Koba rzucił się do ataku, ci na jego widok dobyli mieczy, Głupcy. Pierwszego uderzył w biegu z silnego skrętu bioder, przetoczy się pod ostrzem drugiego i władował mu grot włóczni w plecy, z taką siłą iż ostrze wyszło przodem. Trzeci zamachnął się na niego mieczem, lecz Kobra był szybki. Cholernie szybko. Zdołał wyrwać włócznię z truchła i jeszcze odbić cios. Następnie pchnął włócznią tamtego w twarz. Wszystko nie trwało więcej niż paręnaście sekund. Odetchnął i otarł włócznię z krwi. Strzały dalej śmigał w powietrzu, ale Kobra nie mógł wzrokiem odnaleźć strzelców. Ruszył po woli, skradając się w śród drzew. Tym razem to oni zaskoczyli jego, wypadło ich siedmiu celując do niego z łuków.
-Va sarel Kentuki Hyl-możecie się jeszcze wycofać-powiedział Ramazal.
Assari zaśmiał się perliście.
-Il dirlium feryl Kasah-mamy przewagę liczebną-odparł.
Kobra uśmiechnął się paskudnie.
-Nihatium Kasach, Va streliti mi terhilio, qat mi hatium Kasach. Ex ders matematikus. Cylith Va valsum skinge human orkil mi, hils furinls gelius-Nie macie przewagi. Was jest siedmiu, ja jeden ale to ja mam przewagę. To taki paradoks matematycy. Więc dobrze radze zostawcie tych ludzi i spierdalajcie stąd w podskokach.
-Feyl is bahatium-jesteś pewny siebie-Valrus!-Strzelać.
Pomknęło ku niemu siedem strzał, zakręcił włócznia równocześnie padając do klęczek, zbił pare strzał, reszta śmiegnęła mu nad głową. Kobra wystrzelił do przodu, uderzył celnie i szybko, zawirował w piruecie, uniknął kolejnego pocisku, doskoczył i ciął. Zostało jeszcze pięciu. Dobyli mieczy, lecz zbyt wolno, zakrecił się i uderzył z daleka, cios został sparowany, ale on wykorzystując siłę odbicia uderzył w innego elfa, który próbował go zajść od tyłu, usłyszał tylko wrzask. Dwójka doskoczył do niego i cięła, Ramazal odskoczył do tyłu i przyjął pozycję, tamci nie tracąc inicjatywy zaatakowali. Pierwszy dostał pchnięcie w twarz, chciał sparować klingą ale ta pękła gdy natarł na nią ,,Gniew Yeluanirów" kolejny uderzył z boku, Kobra odskoczył, ale mimo to poczuł jak ostrze miecza rozcina mu skórzany kaftan. Obrócił się i walnął tamtego trzonkiem włóczni po czym ciął na odlew ostrzem. Dwóch pozostałych przy życiu, rzuciło się do ucieczki. Nie ścigał ich.
Usłyszał podniesione głosy i elfi język, więc ruszył przez krzaki w tamtą stronę. Po chwili wszedł na polanę, stali tam mierząc się wzrokiem Azrael i Assari. Otaczał ich krąg łuczników. Widząc iż rozmawiają, nawet spokojnie. Kobra zakręcił włócznią i odchrząknął.
Obrócili się w jego stronę. Skłonił się i spojrzał w oczy leśnego elfa.
-Ih seryl qatnuliriusis Assari?-Wytłumaczysz mi co oznacza ten atak Assari?
-Va sarel Kentuki Hyl-możecie się jeszcze wycofać-powiedział Ramazal.
Assari zaśmiał się perliście.
-Il dirlium feryl Kasah-mamy przewagę liczebną-odparł.
Kobra uśmiechnął się paskudnie.
-Nihatium Kasach, Va streliti mi terhilio, qat mi hatium Kasach. Ex ders matematikus. Cylith Va valsum skinge human orkil mi, hils furinls gelius-Nie macie przewagi. Was jest siedmiu, ja jeden ale to ja mam przewagę. To taki paradoks matematycy. Więc dobrze radze zostawcie tych ludzi i spierdalajcie stąd w podskokach.
-Feyl is bahatium-jesteś pewny siebie-Valrus!-Strzelać.
Pomknęło ku niemu siedem strzał, zakręcił włócznia równocześnie padając do klęczek, zbił pare strzał, reszta śmiegnęła mu nad głową. Kobra wystrzelił do przodu, uderzył celnie i szybko, zawirował w piruecie, uniknął kolejnego pocisku, doskoczył i ciął. Zostało jeszcze pięciu. Dobyli mieczy, lecz zbyt wolno, zakrecił się i uderzył z daleka, cios został sparowany, ale on wykorzystując siłę odbicia uderzył w innego elfa, który próbował go zajść od tyłu, usłyszał tylko wrzask. Dwójka doskoczył do niego i cięła, Ramazal odskoczył do tyłu i przyjął pozycję, tamci nie tracąc inicjatywy zaatakowali. Pierwszy dostał pchnięcie w twarz, chciał sparować klingą ale ta pękła gdy natarł na nią ,,Gniew Yeluanirów" kolejny uderzył z boku, Kobra odskoczył, ale mimo to poczuł jak ostrze miecza rozcina mu skórzany kaftan. Obrócił się i walnął tamtego trzonkiem włóczni po czym ciął na odlew ostrzem. Dwóch pozostałych przy życiu, rzuciło się do ucieczki. Nie ścigał ich.
Usłyszał podniesione głosy i elfi język, więc ruszył przez krzaki w tamtą stronę. Po chwili wszedł na polanę, stali tam mierząc się wzrokiem Azrael i Assari. Otaczał ich krąg łuczników. Widząc iż rozmawiają, nawet spokojnie. Kobra zakręcił włócznią i odchrząknął.
Obrócili się w jego stronę. Skłonił się i spojrzał w oczy leśnego elfa.
-Ih seryl qatnuliriusis Assari?-Wytłumaczysz mi co oznacza ten atak Assari?
Moja Galeria: http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php? ... 9#p1076079
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
Eliot wraz z grupą obrońców nadal odpierał ataki elfów, które z powodzeniem odcięły ich od kręgu wozów. Chodź główne siły długouchych ich ominęły i popędziły do wyłomu zebrani tu wojownicy też nie mieli lekko. Lionheart przestał już nawet kojarzyć ile elfów udało mu się uciekać, przy okazji korzystając z bitewnego zamętu starał się dokładnie przyjrzeć opancerzonemu wojownikowi. Wprawne oko łowcy rozpoznało pancerz chaosu, jednak jak by inny niż wszystkie które do tej pory spotkał. No i jego styl walki, dopracowany pozbawiony luk i tak bardzo zbliżony do tego który wkuwa się kadetom w Czarnym Zamku. Na dodatek jest był ten miecz, Lionheart może na takiego nie wyglądał ale spędził masę czasu przegrzebując i czytając inkwizycyjne akta. Miecz znajdujący się w rękach opancerzonego jego mościa to bez dwóch zdań Gotterdammerung, o którym czytał podczas raportów odnośnie areny w Spiżowej Twierdzy. Eliot czuł że po tym wszystkim będzie musiał wymienić kilka zdań z tym jegomościem. Wojownicy nieustanie badając się mierzyli się z elfimi napastnikami i chodź żaden z łowców nie był pewien kim jest drug,i w zaistniałem sytuacji zalewu wrogów oboje wzajemnie się osłaniali.
***
Elina wgramoliła się na wóz z pomocą Ishwalda, który aktualnie opierał się o dębową burtę przeładowując pistolet. Na zewnątrz trwała istna rzeź, strzały i kule świstały nie ustanie. Głównym celem ostrzału dość szybko stały się jelenie niosące Asrai, które harpunami starały się wyrywać burty a nawet cały wozy z kręgu. Dwójka z nich znalazła się nagle niebezpiecznie blisko pozycji Wyklętej Kompani, włócznie przecięły powietrze. Elina przeklinała w duchu że nie zdążyła ich zatrzymać, jeden z grotów wbił się w dębowe deski drugi przebił jednego z członków kompani po czym z ogromną siłą jego ciało zostało wyszarpane z wozu. Momentalnie Helbrech znajdujący po drugiej stronie wozu chwycił za garłacz i nie zważając na masę strzał wychylił się zza bezpiecznej osłony. Po chwili potężny huk przebił się przez liczne odgłosy wystrzałów, masa metalowych odłamków uderzyła w jelenie i ujeżdżające je elfy. Okaleczone bestie uderzyły o ziemie wraz ze swymi jeźdźcami, i mimo mijającego czasu żadne z nich się nie podniosło.
- Tak to się robi w imperium!- krzyknął Helbrecht wyrywając sobie strzałę z przedramienia
Krótko po tym zdarzeniu las dokoła ożył, drzewne istoty pomału przemieszczały się w swym marszu destrukcji, nic nie robiąc sobie ze świstający kul. Zbliżał się coraz szybciej a Ishwald z pomocą Helbrechta starali się przygotować jakiś plan, jednak czasu było zdecydowanie za mało. Drzewce uderzyły w fortyfikacje w wozów ze wszystkich stron jednocześnie. Elina używszy swych zdolności podniosła kilkanaście noży po czym cisnęła w stronę żywego drzewa, jednak jak się spodziewała nie przyniosło to żadnego skutku podobnie jak wystrzał z pistoletu Rainsteela. W tedy znikąd pojawiła się w końcu Anna, potwierdzając że nie na darmo zwą ją Smoczycą. Ognista fala uderzyła w drzewca który starając się ugasić płomienie maniakalnie zaczął wymachiwać... gałęziami. Korzystając z zdezorientowania drzewnego potwora Helbrech i Ishwald przeszli do działań. Ostrza raz po raz uderzały w odnóża drzewca zmuszając go do przyklęknięcia, aby potem pozbawić go życia. Kolejny potwór ruszył w stronę kompanii całkowicie ignorując pociski który zrywały jego korę, Anna stanęła na burcie gotów do kolejnego zionięcia, wtedy znikąd na drzewcu pojawił się Hans. Zakapturzony łowca wyłonił się z cieni, po czym jednym ruchem zostawił coś w koronie drzewca. Sylwetka imperialisty znów zniknęła a on z uśmiechem pojawił się tuż obok Anny, po czym z zadowoleniem spojrzał na eksplozję która pochłonęła drzewka. Mimo początkowych sukcesów łowcy nie mogli spocząć na laurach. Machis z krzykiem zaczął wymachiwać ostrzem wskazując kolejną falę drzewców i elfów.
- Chyba mamy ciut przerąbane- rzucił Ishwald ściskając oburącz swojego półtoraręczne ostrze- Elina sprawdź co Eliotem i resztą!
- Khorosho- odrzekła ze swym kislveskim akcentem blond włosa piękność po czym popędziła przez wewnętrzny plac wozów.
- Helbrachcie mamy kilka drzew do ścięcia- rzucił Rainsteel spoglądając na zbliżający się atak
- Nie musiss...-Helbrecht nawet nie dokończył kiedy ujrzał krasnoludy w towarzystwie kliku zbrojnych z dzikim impetem zbliżając się do wroga- Nie możemy być gorsi niż jacyś bretończycy! SZARŻA IM!- rzucił łowca zrywając się w stronę wroga, w które bez słowa za nim ruszyli inni członkowie kompani.
***
Elina wgramoliła się na wóz z pomocą Ishwalda, który aktualnie opierał się o dębową burtę przeładowując pistolet. Na zewnątrz trwała istna rzeź, strzały i kule świstały nie ustanie. Głównym celem ostrzału dość szybko stały się jelenie niosące Asrai, które harpunami starały się wyrywać burty a nawet cały wozy z kręgu. Dwójka z nich znalazła się nagle niebezpiecznie blisko pozycji Wyklętej Kompani, włócznie przecięły powietrze. Elina przeklinała w duchu że nie zdążyła ich zatrzymać, jeden z grotów wbił się w dębowe deski drugi przebił jednego z członków kompani po czym z ogromną siłą jego ciało zostało wyszarpane z wozu. Momentalnie Helbrech znajdujący po drugiej stronie wozu chwycił za garłacz i nie zważając na masę strzał wychylił się zza bezpiecznej osłony. Po chwili potężny huk przebił się przez liczne odgłosy wystrzałów, masa metalowych odłamków uderzyła w jelenie i ujeżdżające je elfy. Okaleczone bestie uderzyły o ziemie wraz ze swymi jeźdźcami, i mimo mijającego czasu żadne z nich się nie podniosło.
- Tak to się robi w imperium!- krzyknął Helbrecht wyrywając sobie strzałę z przedramienia
Krótko po tym zdarzeniu las dokoła ożył, drzewne istoty pomału przemieszczały się w swym marszu destrukcji, nic nie robiąc sobie ze świstający kul. Zbliżał się coraz szybciej a Ishwald z pomocą Helbrechta starali się przygotować jakiś plan, jednak czasu było zdecydowanie za mało. Drzewce uderzyły w fortyfikacje w wozów ze wszystkich stron jednocześnie. Elina używszy swych zdolności podniosła kilkanaście noży po czym cisnęła w stronę żywego drzewa, jednak jak się spodziewała nie przyniosło to żadnego skutku podobnie jak wystrzał z pistoletu Rainsteela. W tedy znikąd pojawiła się w końcu Anna, potwierdzając że nie na darmo zwą ją Smoczycą. Ognista fala uderzyła w drzewca który starając się ugasić płomienie maniakalnie zaczął wymachiwać... gałęziami. Korzystając z zdezorientowania drzewnego potwora Helbrech i Ishwald przeszli do działań. Ostrza raz po raz uderzały w odnóża drzewca zmuszając go do przyklęknięcia, aby potem pozbawić go życia. Kolejny potwór ruszył w stronę kompanii całkowicie ignorując pociski który zrywały jego korę, Anna stanęła na burcie gotów do kolejnego zionięcia, wtedy znikąd na drzewcu pojawił się Hans. Zakapturzony łowca wyłonił się z cieni, po czym jednym ruchem zostawił coś w koronie drzewca. Sylwetka imperialisty znów zniknęła a on z uśmiechem pojawił się tuż obok Anny, po czym z zadowoleniem spojrzał na eksplozję która pochłonęła drzewka. Mimo początkowych sukcesów łowcy nie mogli spocząć na laurach. Machis z krzykiem zaczął wymachiwać ostrzem wskazując kolejną falę drzewców i elfów.
- Chyba mamy ciut przerąbane- rzucił Ishwald ściskając oburącz swojego półtoraręczne ostrze- Elina sprawdź co Eliotem i resztą!
- Khorosho- odrzekła ze swym kislveskim akcentem blond włosa piękność po czym popędziła przez wewnętrzny plac wozów.
- Helbrachcie mamy kilka drzew do ścięcia- rzucił Rainsteel spoglądając na zbliżający się atak
- Nie musiss...-Helbrecht nawet nie dokończył kiedy ujrzał krasnoludy w towarzystwie kliku zbrojnych z dzikim impetem zbliżając się do wroga- Nie możemy być gorsi niż jacyś bretończycy! SZARŻA IM!- rzucił łowca zrywając się w stronę wroga, w które bez słowa za nim ruszyli inni członkowie kompani.
WoCH W.19/R.9/P.7
Razem:35
Razem:35
Przez chwilę wydawać by się mogło, że elfy, na widok ustawionych w krąg wozów, uniemożliwiających skuteczny ostrzał, dały za wygraną i wycofały się do pogrążonego w smolistym mroku lasu. Obrońcy, skryci za drewnianym murem prowizorycznej fortecy zyskali chwilę na złapanie oddechu, jednak przerwanie potyczki dało Asrai czas na zmianę planu. Reinhard wciąż był związany walką z trzema wiecznymi strażnikami, którzy wywijali swoimi podwójnymi włóczniami z nieprawdopodobną zręcznością, lecz gruby pancerz chaosu okrywający von Preussa dał mu przewagę. Ciosy, które zadawał swym bastardem były istny arcydziełem sztuki fechtunku, zaś w połączeniu z nadludzką sprawnością wybrańca, zyskaną wraz z jego przemianą sprawiły, że po dłuższej chwili dwaj dzikusi leżeli u jego stóp, jeden z rozłupaną czaszką, drugi spazmatycznie podrygujący, gdy próbował podtrzymać wylewające się w potoku krwi wnętrzności z rozpłatanego brzucha. Trzeciego zaś, Reinhard bezpardonowo chwycił za drzewce broni i przydusił do drzewa. Kolanem grzmotnął w podbrzusze leśnego elfa, aż ten wypuścił powietrze. Korzystając z obezwładnienia przeciwnika, chwycił go za kark w żelazny uścisk pancernej rękawicy i zmiażdżył jak wiecheć zeschłych badyli. Razem z nim był tu jeszcze jakiś mężczyzna, z ubioru wyglądający na łowcę czarownic. Jedno ramię miał obandażowane, drugie zaś władało eleganckim mieczem o ciemnym ostrzu, wyglądającym jakby było wykonane ze stopu stali z dodatkiem jakiegoś minerału. Czuć było od niego swąd chaosu, zaś jeden z jego kompanów z wyglądu bardzo przypominał pewnego zbiega, za którego głowę Inkwizycja wyznaczyła nagrodę, lecz Reinhard nie miał teraz czasu się nad tym zastanawiać. Człowiek ten w chwili obecnej bez wątpienia był po jego stronie, ponieważ walczył z otaczającymi ich elfami. Choć od wozów dzieliło ich zaledwie kilkanaście metrów, wciąż pojawiali się nowi napastnicy skutecznie utrudniając przebicie się do pozostałych.
Na ustawienie wozów w prowizoryczną redutę elfy zareagowały niemal natychmiast, nie pozwalając obrońcom zbyt długo nacieszyć się względnym bezpieczeństwem. Na zasłaną ciałami i porozwalanymi szczątkami obozowiska wjechały monstrualnych wręcz rozmiarów jelenie, w towarzystwie - von Preuss, z racji swego inkwizycyjnego wyszkolenia natychmiast stwierdził, że nie są to okazy naturalne. Ciała tych zwierząt musiały zostać zmienione przy pomocy magii, jak z resztą wszystko na terenach zamieszkałych przez długouchą swołocz. Zwykli ludzie nie mieli dostępu do takiej wiedzy, jednak Reinhardowi, w czasie jego wieloletniej służby przyszło przekonać się nie tylko z ksiąg biblioteki Czarnego zamku, ale również z własnego doświadczenia, że Asrai są mistrzami spaczenia otaczającej ich natury, podobnie jak skaveni. "Leśne elfy zmieniają drzewa, gnąc je do swoich potrzeb, hodują olbrzymie zwierzęta bojowe zupełnie jak szczuroludzie... Nie daj się zwieść ładnemu wyglądowi ich pomiotów. Skaveni używają magii w formie stałej - spaczenia, długouche dzikusy mają swoje metody i nie znają się na technologii, jednak wciąż używają magii do szerzenia mutacji." Reinhard przypomniał sobie słowa pewnego łowcy imieniem Jurgen, którego spotkał przed laty podczas jednej ze swoich misji. Ów Jurgen bez wątpienia wiedział co mówi - należał do Ordo Xenos Świętego Oficjum i na wieloletniej eksterminacji nieludzi, w której się specjalizował, zjadł zęby.
Jeleni tych dosiadali jeźdźcy wyposażeni w liny ze brązowymi, zdobnymi w swym kształcie kotwicami. Brąz, choć nie jest zbyt wyszukanym stopem, w zupełności wystarczył, aby wytrzymać konfrontację z drewnem, obalając kilka wozów. Choć jeden z obrońców grzmotnął z wydobytego z jednego z pojazdów garłacza, szatkując gradem kul, drutów, tłuczonego szkła i żelastwa jelenie wraz ze znajdującymi się na ich grzbietach elfami. Rozległy się pełne boleści wrzaski i żałosny bek rannych zwierząt, gdy padły skoszone przez masę pocisków.
Niemal w tym samym momencie, walczący u boku nieznajomego człowieka Reinhard poczuł, że ziemia drży mu pod stopami, zaś chwilę później na polanę wpadł drzewny demon, sadząc wielkimi susami i brutalnie machający przypominającymi sękate maczugi ramionami. Następny dowód na herezję szerzącą się wśród tych barbarzyńskich, długouchych istot. Potwór przypominał bardziej humanoida, z drzewa pozostało mu tylko pokryte korą ciało, lecz pień i gałęzie zmieniły się w szponiaste kończyny na szerokim torsie. Reinhard mógł z tej odległości tylko bezradnie patrzeć, jak monstrum zwane drzewcem brutalnymi ciosami roztrzaskuje okuty wóz w drzazgi, posyłając wrzeszczących ludzi w powietrze jak szmaciane lalki. Obrońcy starali się dać mu odpór, jednak wraz z leśnym potworem pędziła na nich hałastra wrzeszczących, wyjących i ujadających dzikusów, uzbrojonych w spiżowe sztylety i krzemienne toporki, wykonujących ponad zwalonymi pniami nieprawdopodobne akrobacje. Chwilę później tancerze wojny z oszałamiającą zwinnością przeskoczyli ponad poprzewracanymi wozami i zwarli się w brutalnym starciu z grupą obrońców.
Na ustawienie wozów w prowizoryczną redutę elfy zareagowały niemal natychmiast, nie pozwalając obrońcom zbyt długo nacieszyć się względnym bezpieczeństwem. Na zasłaną ciałami i porozwalanymi szczątkami obozowiska wjechały monstrualnych wręcz rozmiarów jelenie, w towarzystwie - von Preuss, z racji swego inkwizycyjnego wyszkolenia natychmiast stwierdził, że nie są to okazy naturalne. Ciała tych zwierząt musiały zostać zmienione przy pomocy magii, jak z resztą wszystko na terenach zamieszkałych przez długouchą swołocz. Zwykli ludzie nie mieli dostępu do takiej wiedzy, jednak Reinhardowi, w czasie jego wieloletniej służby przyszło przekonać się nie tylko z ksiąg biblioteki Czarnego zamku, ale również z własnego doświadczenia, że Asrai są mistrzami spaczenia otaczającej ich natury, podobnie jak skaveni. "Leśne elfy zmieniają drzewa, gnąc je do swoich potrzeb, hodują olbrzymie zwierzęta bojowe zupełnie jak szczuroludzie... Nie daj się zwieść ładnemu wyglądowi ich pomiotów. Skaveni używają magii w formie stałej - spaczenia, długouche dzikusy mają swoje metody i nie znają się na technologii, jednak wciąż używają magii do szerzenia mutacji." Reinhard przypomniał sobie słowa pewnego łowcy imieniem Jurgen, którego spotkał przed laty podczas jednej ze swoich misji. Ów Jurgen bez wątpienia wiedział co mówi - należał do Ordo Xenos Świętego Oficjum i na wieloletniej eksterminacji nieludzi, w której się specjalizował, zjadł zęby.
Jeleni tych dosiadali jeźdźcy wyposażeni w liny ze brązowymi, zdobnymi w swym kształcie kotwicami. Brąz, choć nie jest zbyt wyszukanym stopem, w zupełności wystarczył, aby wytrzymać konfrontację z drewnem, obalając kilka wozów. Choć jeden z obrońców grzmotnął z wydobytego z jednego z pojazdów garłacza, szatkując gradem kul, drutów, tłuczonego szkła i żelastwa jelenie wraz ze znajdującymi się na ich grzbietach elfami. Rozległy się pełne boleści wrzaski i żałosny bek rannych zwierząt, gdy padły skoszone przez masę pocisków.
Niemal w tym samym momencie, walczący u boku nieznajomego człowieka Reinhard poczuł, że ziemia drży mu pod stopami, zaś chwilę później na polanę wpadł drzewny demon, sadząc wielkimi susami i brutalnie machający przypominającymi sękate maczugi ramionami. Następny dowód na herezję szerzącą się wśród tych barbarzyńskich, długouchych istot. Potwór przypominał bardziej humanoida, z drzewa pozostało mu tylko pokryte korą ciało, lecz pień i gałęzie zmieniły się w szponiaste kończyny na szerokim torsie. Reinhard mógł z tej odległości tylko bezradnie patrzeć, jak monstrum zwane drzewcem brutalnymi ciosami roztrzaskuje okuty wóz w drzazgi, posyłając wrzeszczących ludzi w powietrze jak szmaciane lalki. Obrońcy starali się dać mu odpór, jednak wraz z leśnym potworem pędziła na nich hałastra wrzeszczących, wyjących i ujadających dzikusów, uzbrojonych w spiżowe sztylety i krzemienne toporki, wykonujących ponad zwalonymi pniami nieprawdopodobne akrobacje. Chwilę później tancerze wojny z oszałamiającą zwinnością przeskoczyli ponad poprzewracanymi wozami i zwarli się w brutalnym starciu z grupą obrońców.
Ostatnio zmieniony 28 lip 2014, o 13:40 przez Klafuti, łącznie zmieniany 1 raz.