Wszędzie wokół istoty wszelakiej maści jęczały i stękały, wolno gramoląc się na nogi; w samych ruinach zalegały zwłoki nieszczęśników, którzy nie zdążyli na czas opuścić ognistej pułapki. Wśród nich przeważały ciała w pancerzach straży. Opodal o ścianę opierał się Joshua Smith, połowę twarzy pokrywało mu jedno wielkie oparzenie. Obok drugiego oficera siedział na gołej ziemi nieznośnie pokiereszowany Jegorow, który, gdy kapitan dał rozkaz pogoni, złapał wciąż rwących się do bitki Davi Francisa i wyniósł ich z pożaru, choć klęli, na czym świat stoi, i tłukli go pięściami po plecach. Z dumnych bród krasnoludów pozostały obecnie jedynie przypalone kikuty, dymiące smętnie w podmuchach porannej bryzy.
Smagły mężczyzna skończył wymianę uprzejmości z korsarzem i ogłosił listę uczestników. Następnie kazał im podążać za sobą do portu. Kiedy dotarli do nabrzeża i Estalijczyk - vel "konkwistador", jak kazał się nazywać - zademonstrował im swoją jednostkę, ork poczuł, że coś mu tu nie pasuje. Szybko przeliczył zgromadzonych. Okazało się, że jest ich... więcej niż dziesięć. W skrócie oznaczało to, że jego załoga nie zmieści się na pokładzie. Postukał przewodnika w ramię.
- Que querías, señor? - zapytał estalijczyk. Skit nie zrozumiał ani słowa, uznał więc, że do smagłego trzeba mówić baar-dzooo po-wooo-liiii.
- Czyyy jaaaa maaa możliiiiwoooość płynięęęcia właasnyyym staaatkieeeem? - wrzasnął mu prosto w twarz.
- Niestety, señor, nie możemy pozwolić na obecność na naszych wodach żadnego niezaufanego okrętu - odparł Estalijczyk - Przykro mi - dodał takim tonem, jakby naprawdę żałował, że nie może wyrazić zgody na towarzystwo.
Ork pokiwał głową. Rozumiał. Odwrócił się do Smitha i wymamrotał, przysłaniając usta dłonią:
- Ty idzie na "Marie Sway". Co noc wy płyną za racą.
Drugi oficer skinął głową i oddalił się, by zebrać załogę, porozpraszaną po szynkach, karczmach i lupanarach.
Nagle do przewodnika podbiegł niepozorny, szczurowaty człowieczek o pociągłej twarzy przystrojonej okularami o okrągłych szkłach w drucianej oprawie. Wyszeptał mu coś na ucho; twarz Estalijczyka przybrała wyraz zdumienia.
- Wygląda na to, że musimy wprowadzić una pequeña enmienda - powiedział, w mig odzyskawszy kontrolę nad swoją mimiką - Najwyraźniej zapisał się jeszcze jeden zawodnik - zerknął na przyniesiony przez pisarczyka formularz - Ian Mac... MacStelney!
Jeden ze stojących na uboczu ludzi podniósł rondo kapelusza; znienawidzone błękitne oczy spojrzały na Skita z rozbawieniem.
- Miło cię widzieć, kapitanie - rzucił drwiąco nowy zawodnik, uśmiechając się bezczelnie.
Sprawy potoczyły się błyskawicznie. Skit ryknął ogłuszająco, rzucając się na żeglarza. Estalijczyk krzyknął coś na temat zasad, ale zielonoskóry jakby zupełnie stracił rozum. Nie wiadomo, jak zakończyłoby się zajście, gdyby nie Jegorow i von Drake, którzy, złapawszy orka, każdy za jedno ramię, przytrzymali go, dopóki nie ochłonął na tyle, by dało się z nim normalnie porozumieć.
- Niet, kapitanie! Wam nie możno go ubit'! - darł się Jegorow wprost do jego ucha.
- Spokojnie, panie Skit, zasady! - krzyczał z drugiej strony Francis.
Wreszcie ork uspokoił się i zwisł bezwładnie w ich uścisku.
- No dobra - burknął - Ale ja z nim nie płynie.
- Doskonale się zatem składa - na twarzy von Drake'a wykwitł szeroki uśmiech - że na REVENGE mam sporo wolnego miejsca...
Zielonoskóry skinął głową.
- Ja weźmie swoją załogę. Panie Jegorow, gon pan Smitha. - oficer zasalutował.
- Ej - dobiegł ich nagle tubalny głos - A ja mogę się zabrać?
Wszyscy trzej obrócili się w kierunku źródła dźwięku. Ogr - Skgarg, o ile Skita nie myliła pamięć - przepchnął się pomiędzy zgromadzonymi na nabrzeżu i stanął przed Francisem, patrząc nań błagalnym wzrokiem - Nie chciałbym płynąć z tym lalusiem... - wskazał na Wybrańca Slaanesha, który zmarszczył się gniewnie, widocznie dodając najnowszą obelgę do długiej listy rachunków, jakie miał do wyrównania z ogrem.
- Cóż... - zaczął von Drake, nieco zbity z pantałyku - Niech będzie. A teraz w drogę! - zakomenderował - Zanim ktoś jeszcze zdecyduje, że chce lecieć z nami.
Bogowie chaosu musieli w tym momencie przyglądać się kapitanowi, zaśmiewając się w głos, bowiem ledwie skończył mówić, podszedł do nich człowiek w mundurze imperialnej armii.
- Widzisz, kapitanie. Moich szesnastu ludzi i dwóch towarzyszy wraz ze sprzętem szuka zakwaterowania na nadchodzący jutro rejs - powiedział - i pomyślałem sobie, że unikając gorszej kompanii mógłbym poprosić jak kapitan kapitana o kwatery na tym... cudzie techniki. Znalazłoby się dla nas miejsce?
[ @grimgor: dawno się tak nie uśmiałem
