ARENA ŚMIERCI nr 39 - Zharr-Naggrund

Wszystko to, co nie pasuje nigdzie indziej.

Moderatorzy: Fluffy, JarekK

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
MikiChol
Chuck Norris
Posty: 565
Lokalizacja: Poznań

Re: ARENA ŚMIERCI nr 39 - Zharr-Naggrund

Post autor: MikiChol »

- Szefu odpuść! To raz, ludzików było więcej, mieli stalowe kulki… nie!!!
Młot wielkości łba wyrośniętego trola spadł na czaszkę kulącego się orka. Posoka i resztki mózgu spłynęły po czarnym żelazie i wygrawerowanych na nim runach. Pod wpływem krwi symbole lekko zajaśniały, jakby się budząc. Ktoś, kto by się dłużej przyglądać, mógłby przysiąc, że dostrzega jak się wiją. Tłoczący się wokół zielonoskórzy nie musieli. Wystarczał im sam widok, żeby pognać z powrotem w stronę linii frontu.
Właściciel młota pogłaskał swoją broń z czułością, patrząc na pobratymców z pogardą. Płyty, zbitego na wzór zbroi chaosu, czarnego pancerzy, zatrzeszczały, gdy pochylił się by wyrwać z rozkwaszonej szczęki, pojedynczy kieł. Wrzucił trofeum do sakiewki przy pasie. Później zajmie się dołączeniem go do reszty kolekcji. Odgłosy bitwy zbliżały się, wskazując, że horda Graga, mimo zastrzyku dyscypliny wciąż nie radzi sobie najlepiej.
Raz jeszcze podsumował to prychnięciem pogardy.
- Jak tam szefunciu? Chyba nie idzie im najlepiej, co?
Wzrok orka sprawił, że półnagi goblin, ubrany jedynie w workowate spodnie z przytkniętym do pasa pękiem kluczy, skulił się ze strachu. Zarg znał swojego szefa od… długo. Wiedział kiedy tamten miał chęć na pogawędkę, a kiedy na kopnięcie najbliższego goblina tak, że zaryje w ziemię trzydzieści kroków dalej, nie gorzej niż żywy pocisk z gleby-łaaa-gleby.
Ludziki konsekwentnie spychały zielonoskórych. Las halabard i pik okazał się nie do rozbicia, szczególnie wspierany ciągłym ostrzałem ze wzgórza. Bezpiecznie ulokowani muszkieterzy, którzy nie musieli obawiać się nagłego ataku spokojnie wymierzali w największe osobniki. Gdyby nie nauczka i zapał walczącego w pierwszym szeregu Graga horda dawno by się rozpadła.
Młociarz miał nadzieję, że niespodzianka, którą obiecał wódz nadejdzie szybko, inaczej nici z łupów.
Wtem front przesunął się tuż obok, zmuszając go do walki. Pierwszy halabardnik miał, po zabiciu jakiegoś chłopaka, pecha potknąć się prosto pod młot. Następny, który zginął stał w szeregu z towarzyszami, myśląc, że jest królem świata. Nie był. Zauważając, odwracającego się w panice orka wepchnął go pod ostrza ludzików.
- Żadnego spieprzania! Nacieramy chłopaki! WaaaaGH!!!
Strach albo żądza mordu, albo może jedno i drugie sprawiło, że posłuchali rozkazu.
Nagły róg zwrócił uwagę wszystkich na ujście doliny. Zza drzew wypadł przyboczny Graga, Klekot na czele swoich wilczych jeźdźców. Gobliny wpadły w próbujących się rozpaczliwie przegrupować strzelców. Mając przewagę liczebną z łatwością zajęli się nimi pozwalając reszcie zielonoskórych na zwarcie szyku.
- Waaaaghh!!!
Ryk z setek orczych gardeł poniósł się po całym polu bitwy. Grag wreszcie przebił się przez wrogie szeregi tworząc wyrwę dla reszty chłopaków. Ludzikowy generał, żołdak z długą, zaplecioną w warkoczyki brodą, dał swoim przybocznym jeszcze ostatni, rozpaczliwy rozkaz ataku. Być może by im się udało, być może zabiliby herszta i odwrócili jeszcze losy starcia. Być może…
Gdyby nie wyrosła przed nimi dwu i pół metrowa góra ciemnozielonych mięśni i czarnej stali.
Ogrimm zwany nie bez powodu „Zagładą” chwycił jadącego w pełnym galopie generała i cisnął nim o ziemię jak kukiełkę. Człowiek w rozpaczliwej próbie ratunku, zacisnął palce na pistolecie. Zdążył zrobić tylko tyle zanim gigantyczna rękawica Ogrimma zmiażdżyła mu gardło. Widząc śmierć dowódcy ludzikowa armia starała się wycofać, wpadając prosto pod łapy wilczych jeźdźców.
Czarny ork wyrwał kolejny ząb do swojej kolekcji zanim nie dołączył do niego wściekły Grag.
- To była moja zdobycz. Biegł prosto na mnie!
Wódz zapomniał już widać jak uratował cały szereg przed załamaniem, zabijając źródło paniki. Zapomniał, że wynajął go, żeby takimi przypadkami właśnie się zajmował. Zapomniał, chcąc jedynie doprowadzić do kolejnej bitki. Tak czy owak było to Ogrimmowi na rękę. Podniósł młot i wyszczerzył kły, prowokując drugiego orka.
- Klan Skrzyżowanego Topora jest słaby. Przez ciebie! Gdyby nie ja ta bitka skończyłaby się na lancach ludzików na kuniach. Klan nie należy już do ciebie! Orkowie będą od teraz bili się za Czarnorękiego i Skrwawione Dłonie! Jam Ogrimm Zagłada tak mówię i tak będzie.
- Jesteś tylko pionkiem „Zagłado” - powiedział z pogardą Grag, krążąc wokół przeciwnika. - Legendarnym, ale tylko sługą. Gobasem na usługach Czarnorękiego! A gdzie on jest? Nie sam przyjdzie odebrać mi klan! Poślę mu twoją głowę jako zachętę!
Rzucili się na siebie z furią w tym samym momencie. Młot zablokował wielką maczetę Graga rozbijając ją na kawałeczki. Wódz spojrzał na trzymaną w dłoni rękojeść z komicznym wyrazem zdumienia na twarzy. Ta mina została mu nawet po śmierci, gdy Ogrimm złamał mu kark.
Czarny ork wyrwał ząb rywala – już trzeci dzisiaj – i podniósł młot w geście triumfu.
- Teraz należycie do Skrwawionych Dłoni! - ryknął.
Klekot pierwszy do góry broń w geście poparcia. W ślad za nim poszli jego wilczy jeźdźcy, a potem reszta klanu. Ogrimm uśmiechnął się.

* * *

Dotarł do obozowiska Czarnorękiego następnego dnia. Pobojowisko tuż obok świadczyło, że armia kurdupli, która wmówiła sobie, że ten skrawek Złych Ziem wciąż należy do nich, nie była już problemem. Znalazł herszt siedziącego na swoim tronie ze skór i kości ozdobionym odciętymi dłońmi, otoczonego podległymi mu wodzami.
Czarnoręki był ogromnym orkiem. Ogrimm był jedynym który mógł konkurować z nim wzrostem, ale wciąż był tym niższym. Herszt nie zwykł nosić żadnego pancerza poza kamizelką ze skóry. Włosy trzymał zwinięte w czarny warkocz. Jedną rękę miał zaciśniętą na pięknie wykutym, błyszczącym starożytnymi runami toporze zdobytym na królu pokurczy, dawno temu. Druga ręka… trzeba przyznać, że nie zdobył swego przydomka bez powodu. Podobno w dawnych czasach ktoś odciął mu lewą dłoń, możliwe, że stąd wzięło się jego późniejsze zamiłowanie. Dość powiedzieć, że od tego czasu kaleki Czarnoręki stał się wyrzutkiem mimo niewątpliwych umiejętności zabijania. Dawny herszt widział w nim rywala, chciał się pozbyć, ale pojedynek uważał za niewarty uwagi. Dlatego Czarnoręki znikł z historii orkowej społeczności, pojawiając się parę lat później i zabijając starego wodza. Przez ten czas stał się nie tylko silniejszy, ale w tajemniczy sposób sprawił, że w miejsce dawnej dłoni wyrósł mu czarny szpon.
- Ludziki i Skrzyżowane Topory nie będą więcej problemem.
Czarnoręki wpatrzony w zrabowaną mapę skinął głową i odprawił go jakby już to wiedział. A może wiedział?
Ogrimm wyszedł wściekły, wyczuwając, że Grag miał rację. Był dla herszta tylko popychadłem. Narzędziem, dzięki któremu prowadził klany.
Zagłada nigdy nie czuł się członkiem Skrwawionych Dłoni. Za rządów starego, słabego wodza wędrował po świecie, wynajmował swoje usługi kata, „motywatora chłopaków” oraz gladiatora specjalizującego się w pojedynkach jeden na jednego. Przez jakiś czas tułał się nawet z bandą ogrowych najemników i przejął od nich zamiłowanie do dobrego jedzenia, przez co podczas najazdu na Krainę Zgromadzenia uprowadził jednego z niziołków w charakterze kucharza. Traktował go jak osobistego goblina, więc jak na standardy orków w stosunkach do nie-zieloskórych, wyjątkowo dobrze.
A potem Czarnoręki przejął władzę i o jego wyczynach zaczęło być głośno na całych Złych Ziemiach. Ogrimm jak wielu innych przybył tu spodziewając się dobrej bitki i bogatych łupów. Biorąc pod uwagę legendę jakiej się dorobił spodziewał się, że herszt przydzieli mu jakieś ważne stanowisko. Jednak zamiast tego stał się specjalistą od brudnej roboty, którego nawet nie zapraszano do namiotu herszta na spotkania. Miał tego dosyć.
Wchodząc do swojego namiotu dał upust wściekłości kopiąc jakiegoś sprzątającego snotlinga. Fiurus, niziołek wysunął tylko głowę zza zasłonki, gdzie stworzył swoją kuchnię, po czym zniknął orkowi z oczu. Zarg od razu znalazł się za plecami szefa, starając się go udobruchać.
- Zaraz maluda poda żarcie szefunciu. Dobre żarcie, już żołądek mi się skręca jak pomyślę o tych resztkach które zostaną.
- Zabiję go.
- Co? - Zarg skulił się, przestraszony nie wiedząc o co chodzi.
- Zabiję go! Czarnorękiego. - Postanowił Ogrimm. - Nikt mu nie dowalił, bo wszystkich strach zżera. Ale ja jestem Zagłada! Zabójca Docka Gniotoncego Pokurcze! Podpalacz znad Czarnego Nurtu! Nikt nie będzie mną pomiatał, to ja będę pomiatał.
Zargowi nie pozostało nic innego jak ochoczo potwierdzić.

* * *

- Wyłaź Czarnoręki! Dziś nabiję twoją głowę na pal, a twój kieł trafi do mojej kolekcji!
Ogrimm stał przed namiotem narad, otoczony przez tłum zaciekawionych orków. Dawno nikt nie odważył się stawić czoła Czarnorękiemu, a dopiero co sławny Ogrimm Zagłada! To będzie dobra bitka.
Herszt odsunął skórę zagradzającą wejście, mrużąc oczy od światła słonecznego, a może nie mógł po prostu dowierzać, że ktoś był na tyle głupi. Runy na toporze zalśniły podobnie jak te na młocie Ogrimma.
- Miałem z tobą wielkie plany. Myślałem, że poprowadzimy orków na WaaaGHH, że pomożesz mi zabić ludziki, pokurcze i inne orki jak czyniłeś do tej pory, że pomożesz spłacić ich durne zobowiązania. - Czarnoręki pokręcił głową. - Zawiodłeś mnie. Myślałem, że to co się stało u pokurczów z płonącymi brodami sprawi, że przynajmniej ty będziesz tak mądry i nie będziesz chciał zająć mego miejsca. Zginiesz.
- To ty zginiesz Czarnoręki. Teraz! Pokurcze to najmniejszy z twoich problemów.
Nie tracili czasu na okrążanie się lub inne wymyślne manewru. Uderzyli na wprost z całą siłą. Zalśniło gdy magia z broni odrzuciło obu orków.
- Twój młot stanie się moim trofeum, a zbroję powieszę przed namiotem jako ostrzeżenie. Razem z twoją dłonią!
Czarnoręki uderzył z prawej licząc, że Ogrimm nie zdąży wykręcić ręki i zablokować. Zdążył, kontrując natychmiast potężnym uderzeniem z góry. Oczywiście nie trafiło. Zagłada zamachnął się od razu w poprzek, chcąc podciąć przeciwnika. Czarnoręki przeskoczył nad młotem, uderzył toporem, ale to była tylko zmyłka. Gdy czarny ork zablokował broń herszta na wysokość głowy, czarny szpon przebił lżejsze płytki zbroi pod pachą.
Ogrimm chciał się wycofać, odpocząć, po czym zaatakować ponownie. Czarnoręki nie dał mu szans ciągle nacierając. W końcu topór przebił się przez zastawę wbijając się w kolana. Ogrimm upadł, sypiąc piaskiem w oczy drugiego orka. Ten nie dał się oszukać cofnął się, zasłaniając twarz. Dało to chwilę egzekutorowi na podniesienie się ponownie.
Zagłada natarł. Lewa noga niestety odmówiła posłuszeństwa przy trzecim ciosie. Czarny ork zwalił się czując w ustach smak piasku i własnej krwi. Poczuł but Czarnorękiego na plecach i ostrze topora na szyi.
- To było zbyt proste. Znów mnie zawiodłeś.
Herszt podniósł dawnego przybocznego trzymając go szponiastą dłonią za kark. Tłum orków zafalował ze zdumieniem na ten pokaz siły.
- To zbyt proste. - powtórzył Czarnoręki. - Aby nikt już nie pomyślał o walce ze mną, pokaże co robię z takimi jak on! - ryknął w końcu. - Zedrzeć z niego zbroję, powieszę ją tak jak obiecałem, a potem wrzucimy ten ochłap mięsa do ognistej góry.
Rzucił Ogrimmem przez pół placu jakby nic nie ważył, jakby był tylko ludzikiem, a nie wielkim orkiem. Zagłada odetchnął, po czuł zakrztusił się krwią, gdy topór zagłębił się w jego klatce piersiowej.
- Jeszcze jedno. - krzyknął Czarnoręki, podnosząc topór.
Ryk pozbawionego lewej dłoni egzekutora rozbrzmiał w całym obozowisku.

* * *

Ból, palący ból. Ogrimm nie czuł niczego innego. Może jeszcze gorąc. Zrzucili go do wulkanu jak powiedział Czarnoręki, czemu więc jeszcze nie umarł? Odpowiedź była prosta: wulkan kiedyś pokryła warstwa skały, przez którą ogień się nie wydostawał. Gorąc jednak pozostał przez co naga skóra Ogrimma paliła jakby znajdował się w piecu.
Porażka bolała bardziej.

Uderzenie młotów o formowaną stal było jedynym dźwiękiem jaki słyszał w swej celi. Pomieszczenie miało takie rozmiary, że nie było szans na ruch. Ogrimm siedział więc we własnym gównie, czując ból wypalonego na ręce znaku. Znaku niewoli.
Może walka nie była tak głupim pomysłem?
Nie wierzył, że się nad tym zastanawiał. Każdy ork chciał tylko walczyć, a Ogrimm miał taką możliwość. Walczyć wiecznie na arenie i na polach bitew. Pod batem kordupli.
Pokręcił głową. Nie, tak nie chciał walczyć.
Nagle coś uderzyło o drzwi. Trzask młotów przycichł, zagłuszony przez ciągłe walenie. W końcu kraty i stalowe drzwi padły, a przed Ogrimmem stanął inny ork podobnej budowy. Wyszczerzony.
- Walcz. - ryknął tylko przerywając kajdany.
Ogrimm wyszedł ze swej celi, skinął głową nieznajomemu. Chwycił porzucony przez niego, na rzecz solidnego młota, zrobiony kamiennej ławy taran. Był gotowy walczyć i zginąć jeśli wrogowie okażą się silniejsi. Koniec z kajdanami.
Obraz rzezi pokurczy rozmył się i nagle znów był wśród skał Mrocznych Ziem na zewnątrz twierdzy.
Drugi ork, który przedstawił się jedynie jako Czarny, splunął patrząc na swój znak wypalony na dłoni.
- Chcieli, żebym zalał góry krwią. Może kiedyś, nie dla nich.
Ogrimm nie rozumiał co Czarny mówi. Nie obchodziło go to, byli wolni z dala od pokurczów i ich kuźni. Czarnemu to nie wystarczyło, wzniósł topór i obciął sobie dłoń.
- Teraz nie ma już symbolu. Koniec z niewolą!
- Koniec z niewolą. - powtórzył Ogrimm.
Czemu więc był w tych gorących oparach zamiast tam wśród skał z towarzyszem? Czemu się rozdzieli by spotkać jako legendy, zupełnie odmienni?
I wreszcie kim jest ten wielki ork stworzony z czystego ognia?

* * *

- Leż, leż albo wszystko przepadnie!
Ogrimm rozejrzał się. Nie był już w tym zaschniętym wulkanie. Skóra paliła jakby było inaczej, ale nieważne. Znajdował się w grocie z jakimś gobasem krzątającym się wśród grzybów. Kaptur zasłaniał twarz goblina, ale Ogrimm instynktownie wyczuł jego wiek i doświadczenie.
Sama jaskinia nie była duża. Cała zarośnięta najróżniejszymi grzybami w tym takimi niebieskimi, święcącymi. Umeblowanie składało się z prostego stołu i siennika na których obecnie leżał Ogrimm. Zauważył, że w rogu goblin umościł sobie zastępcze posłanie z grzybów.
- Jak się tu znalazłem?
- Bogowie cię przysłali. Tak jak tego pierwszego, tylko, że on zrobił coś złego i ich rozgniewał. Dlatego jesteś ty. Tak, tak! Teraz ty pomożesz Shridowi! Tak, tak! Co mówicie? - Goblin przekrzywił głowę jakby czegoś nasłuchiwał. - Wasz wierny sługa słucha. Mówcie wreszcie!
Ogrimm zdał sobie sprawę, że Shrid nie był całkiem przy zdrowych zmysłach. Od zawsze pogardzał nocnymi i ich grzybami, a ten był idealnym przykładem, że trzeba takich unikać.
- Leż, leż! Oni tak każą, leż!
Ręka goblina zabłysła i coś przygniotło Ogrimma do posłania.
- Będziesz leżeć bo tak mówią, a ja jestem ich wiernym prorokiem. A potem będzie ich siłą .Tak, tak! Żelazną pięścią Gorka (albo Morka)!

Rany Ogrimma goiły się zadziwiająco szybko. Chociaż jego skóra straciła kolor i stała się bardziej szara niż zielona, nie paliła mimo że logicznie powinien wciąż czuć na niej ogień. Wiedział, że tak powinno być, ale grzybki Shrida wyciszały. Co jakiś czas zdarzało mu się zwijać na sienniku z powodu ognia wypełniającego jego żyły. Przynajmniej tak się wtedy czuł.
Najgorzej doskwierał brak dłoni. Ogrimm dowiedział się jak irytująca potrafi być niemożność chwycenia miski i jedzenia drugą ręką. Musiał wlewać w siebie rozwodnioną, grzybową papkę, która smakowała jak gówno. Był wybredny jeśli chodzi o jedzenie i nawet nie wiedział jak bardzo przyzwyczaił się do niziołkowej kuchni.
Jednak napędzający go gniew zmuszał do jedzenia tej brei i czekania na uzdrowienie.
Był jeszcze Shrid. Szaman co jakiś czas gadał do siebie (albo do bogów), ale poza tym okazał się dobrym lekarzem i niezłym magiem. Raz odprawił jakiś rytuał, po którym Ogrimm zapadł w głęboki sen, a gdy się obudził rana na kolanie i plecach zniknęła. Po tym chciał zmusić goblina do wyleczenia mu ręki. Niestety po burzliwej rozmowie, tamten zdołał wyjaśnić, że to niemożliwe.
Ogrimm leżał więc i rozmyślał, na tyle na ile pozwalał jego orczy umysł.
Kiedyś, gdy poszedł się odlać do sąsiedniej groty zauważył, że za strumykiem znajduje się pas fioletowych grzybków, a za nimi kolejne korytarze. Shrid przestrzegał, że za tą granicę nie może wychodzić. Odpowiedzą na dlaczego było tylko: „Bo oni tego nie chcą”. Ogrimm nauczył się, że jeśli „oni” tego nie chcą, to żeby tego nie robić.
W końcu nadszedł dzień, gdy obkłady i grzyby okazały się niepotrzebne. Ork czuł jeszcze jakieś palenie we wnętrzu, ale na to Shrid już poradzić nic nie mógł. No i brakowało dłoni. Poza tym był zdrów i zamierzał to udowodnić.
No i musiał się dowiedzieć co takiego było za strumykiem.
- Pożeracze. - przyznał wreszcie Shrid. - Grzyby je odganiają, ale wyjść stąd nie sposób. Tylko on wyszedł. Dawno. Ominął pożeracze, mnie zostawił. Proroka! Ty nie?
Ogrimm pokręcił głową.
- A jak ja tu się dostałem?
Odpowiedzą było wzruszenie ramion. Jak zawsze.
Krew Ogrimma domagała się krwi, walki. Zebrał najpotrzebniejsze rzeczy, zgodził się na towarzystwo goblina i przekroczył wodę, a potem grzyby. W oddali odezwały się ryki. Pożeracze ich wyczuły. Shrid podskoczył i wrócił za bezpieczną granicę.
- Jeśli chcesz ze mną iść, to chodź. One najpierw będą musiały przejść po mnie. Jak nie chcesz to zostań i gnij tu.
Nie odwrócił się zanurzając się w ciemne korytarze, ale usłyszał jak szaman go dogania, starając się trzymać jak najbliżej. Dobrze. Magia nic nie pomoże jeśli nie zda tego testu. Sam. Ogrimm czuł, że musi to udowodnić, sobie i bogom. Shrid niech trzyma się jego cienia.

* * *

Wyszedł z jaskiń niczym wcielenie samej śmierci. Cały umazany posoką potworów, trzymając obleczony ich flakami nóż. Za nim wytoczył się Shrid. Goblin drżał, ale wydawał się nietknięty.
Pierwszego orka jakiego spotkali Ogrimm zarżnął bez ostrzeżenia. To mógł być zwiadowca Skrwawionych Dłoni, a on chciał ryzykować. Szli przed siebie kierując się, tak się przynajmniej mu zdawało, w stronę obozowiska dopóki na jednym z postojów Shrid nie stwierdził.
- Wiem jak wyleczyć twą rękę.
Ogrimm skoczył przygwożdżając kikutem goblina do ziemi. Żądza mordu w jego oczach nie była udawana.
- Gadaj! Jeśli wiedziałeś wcześniej…
- Nie, nie! Powiedzieli mi! Teraz!
Ork w końcu go puścił. W każdej chwili mógł dorwać tchórza ponownie.
- Gadaj! - powtórzył.
- Musimy udać się tam. - Szaman wskazał na przeciwny kierunek niż ten na który się kierowali. - Wiem kto może ją naprawić. Wiem! Tam są pokurcze z czarnymi brodami. Płomiennymi! Ty ich przekonasz. Jesteś płomiennym wybrańcem. Tak, tak!
Ogrimm miał dosyć, a wspomnienie pokurczów przeważyło szalę.
- Dosyć! Idziemy do obozu. Zabiję Czarnorękiego i … - Zawahał się.
Właśnie, co potem? Prawdę mówiąc nie chciał nikogo prowadzić. Chciał zabijać. No i być docenionym. Stanowisko Herszta nie było dla niego.
- Po prostu go zabiję. - powiedział.
- Dasz radę? Dasz? Ostatnio nie dałeś, nie?
Gdyby nie czary szamana i jego grzybki, które odganiały uczucie palenia się, Ogrimm już by go zabił.
- I co? Teraz zabiję.
- Bez ręki nie. Tak mówią, Musisz mieć rękę. Nową, lepszą. Pokurcze dadzą. Dadzą następny cel.
Nie pozostało nic innego jak się z nim zgodzić mimo że Ogrimm nienawidził się za to.

* * *

Obóz krasnoludów chaosu, a właściwie bunkier był tak umieszczony, że znaleźli go dopiero spadając z jego dachu. Shrid obejrzał dokładnie metalowe wrota i potwierdził, że to tutaj. Ogrimm już chciał je wyważać, gdy otwarły się z hukiem, a przed jego nosem pojawiła się lufa strzelby.
- Ork? Ciekawe, nie spodziewałem się orka. I to kolejnego bez ręki. - Wtedy zauważył Shrida i opuścił broń. - No niech będzie. Znów mi kogoś przyprowadziłeś i znów mam wątpliwości.
- Tak chcą oni!
- Tak, tak. - powiedział, prawie jak szaman, mierząc Ogrimma wzrokiem. - Dłoń co?
Ork nie wytrzymał, chwycił pokurcza za kark. Bez dłoni zrobił to jednak niechlujnie i nie dość mocno. Krasnolud wyrwał się i ponownie wycelował.
- Dosyć! Ten jest agresywny!
- Jest dobry. Jest dobry. Jest dobry. - mówił tylko Shrid.
- O co tutaj chodzi?! - ryknął wściekły Ogrimm.
Nie opuszczając broni krasnolud stwierdził wolno:
- Spokojnie. Mogę cię ulepszyć. Staniesz się prawdziwą machiną do zabijania. W zamian staniesz dla mnie na arenie. - Widząc, że ork ponownie się spina, dawi zhar wreszcie zrozumiał. - Nie jako niewolnik. Powiedzmy… jako wolny przedstawiciel. Bez bata i takich tam. Dam ci nawet coś z nagrody, bo nie taka typowa arena jak pewnie znasz. - Uśmiechnął się. - To Arena Śmierci. To co decydujesz się? Ale zastrzegam, że jeśli to zrobisz, nie wykiwasz mnie jak poprzedni. Hurron nie z takich co dwa razy nabiera się na tą samą sztuczkę.
- Zgadzam się. Ale – Tu zrobił pauzę żeby pomyśleć. -Zabiję najpierw Czarnorękiego i odbiorę co moje.
- Tamten też tak mówił. - westchnął krasnolud. - Co prawda nie mówił o swoim poprzedniku, więc zgoda. Chodźcie.
Bunkier składał się z tego co dawi zhar lubili najbardziej: kuźni, wielkiego pieca, kotłów i oczywiście kapliczki z symbolem byka. Proste, niemal astetyczne umeblowanie. Hurron stanął przy jednej z kadzi.
- Wsadź tutaj rękę. To płyny spaczeń i inne składniki. Nie martw się już to przetestowałem. Z tego co mówiłeś znasz nawet królika doświadczalnego.
- Czarnoręki.
- Wsadzaj łapę, mówię.
Wsadził i coś się zmieniło. Żyły przekształciły się w płynny ogień, bardziej palący niż zazwyczaj. Płuca zostały prawie rozsadzone. Hurron i Shrid cofnęli się.
- Ciekawe. Przy poprzednim to się nie stało. Jego ciało jakby się… pali? Ej, żyjesz!
Żył. Ogień przestał boleć. Stał się kojący. Stał się sojusznikiem. Podobnie jak szpon w który zmieniła się jego lewa ręka. Opanował ogień chowając głęboko we wnętrzu. Czekającego.
- Dobra. Jak chcesz to zrobię ci rękawicę. Poprzedni nie chciał, ale dosyć się różnicie.
- Zrób ją. - powiedział tylko ork oglądając swoją nową kończynę.

* * *

Obozowisko wrzało. Ogrimm Zagłada powrócił z martwych i ponownie wyzywa wodza. Znów będzie widowisko!
Czarnoręki wyszedł z namiotu zniesmaczony, spojrzał wystawioną na widok zbroję oraz dłoń i pokręcił głową.
- Jeszcze ci mało. Jakbyś nie wrócił, mógłbyś żyć normalnie. Bić się za siebie lub za kogo chcesz. Teraz dopilnuję byś naprawdę zginął.
- Szefu, żyjesz!
Herszt kopniakiem utemperował Zarga, wyglądającego zza jego pleców.
- Tym razem będzie inaczej Czarnoręki. - Ogrimm ukazał swoją dłoń obleczoną teraz w idealnie dopasowaną rękawicę z czarnej stali.
- Więc spotkałeś tego pokurcza. Dobrze. Jak z tobą skończę, zabiję go za jego śmieszne targi. Ty pewnie je przyjąłeś, co? Zawsze byłeś słaby.
- Nie. Ty umrzesz Czarnoręki. Za mną jest Mork (albo Gork). Za mną jest siła. I za mną jest śmierć!
- Właśnie! Właśnie! - krzyknął stojący za nim Shrid.
- Zabrałeś mi gobasy i pozycję, zabrałeś dłoń. Teraz ja zabiorę ci życie.
Czarnoręki skoczył pierwszy. Ogrimm zaraz za nim. Ominął topór herszta i uderzył szponem. Jego pazury wbiły się w lewe ramię Czarnorękiego. Naostrzona mistrzowsko stal rękawicy przecięła skórę, potem kość. Ranny ork próbował się odwinąć toporem, ale Ogrimm był zbyt blisko.
- Chciałeś bym poczuł ogień, wypalający ze mnie życie. Teraz ty go poczujesz!
Ciało Zagłady wybuchło płomieniami, które szybko przeskoczyły na skórę Czarnorękiego. W porównaniu jednak do Ogrimma, herszt ryczał z bólu, palony żywcem. Egzekutor napawał się tym przez jakiś czas, po czym dobił przeciwnika wyrywając mu serce.
Potem odszedł, żegnany zdziwionymi spojrzeniami. Zabrał ze sobą jedynie swój młot, zbroję, osobiste gobliny oraz niziołka i oczywiście kolekcję zębów.
Zostawił za sobą tylko dłoń, żeby wszyscy pamiętali o Ogrimmie „Zagładzie” Czarnorękim. Po ciele poprzedniego orka który nosił to miano zostały tylko popioły.
Za nim było plemię i perspektywa własnego Waaghh. Przed nim Arena, przeznaczenie, bogowie i inne bzdury. Najważniejsze, że przed nim była walka, którą nie zamierzał przegapić.

Obrazek

Imię: Ogrimm "Zagłada" Czarnoręki
Rasa: Czarny Ork
Profesja: Egzekutor
Broń Główna: Młot Dwuręczny
Broń Zapasowa: oręż naturalny (szpon zamiast lewej ręki)
Obrazek

Pancerz: pełna płytowa zbroja
Ekwipunek: Renkawice Ryjobicia Morka (albo Gorka)
Mutacja: Płomienne Ciało

Awatar użytkownika
Leśny Dziad
Wałkarz
Posty: 97
Lokalizacja: Knieja

Post autor: Leśny Dziad »

[Do czwartku wrzucę swoją postać. Robimy arenę na 16 osób?]
Ostatnio zmieniony 19 wrz 2016, o 12:50 przez Leśny Dziad, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Patrząc na dobre tempo zapisów oraz fakt, że mamy kilku kandydatów na uczestników (Matis, Kordelas, Klafuti, Pitagoras), to nie jest to wykluczone.]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

Jowialny Bretończyk o krótkiej, zgrabnie przystrzyżonej brodzie niemal zakrztusił się, łącząc wybuch śmiechu z bryźnięciem kilku kropel dopiero co wypitego łyku wina spomiędzy wydętych warg. Wesołe, piwne oczy skakały krótkimi ruchami od jednego ze współbiesiadników, tęgiego kupca z Altdorfu o imponującym, rudym brodziszczu do drugiego, wysokiego Kislevczyka o opadającym wąsie i marsowym obliczu. Obydwaj ze zmieszaniem i niezrozumieniem spoglądali jak przybysz z Akwitanii chichocze, ocierając podbródek chustką.
- No panowie, wolnego... że jedynie... na trunki ? Haha! Wiele żem widział, ale by monstrum bezrozumne w napitkach się rozmiłowało ? No toż to kuriozum jakoweś!
Odziany w bogato podwiązywany, bufiasty dublet Altdorfczyk zmarszczył brwi z powagą.
- Przez to, jak dobry panie zwiecie 'kuriozum' ja i sławetny herr Dubicz straciliśmy wozy, dwa konie i ładunek na łącznie pięćdziesiąt koron przy zwyczajowej przebitce.
- Nie wspominając o trzech ludziach, których rodzinom wcale nie będzie do śmiechu tak jak tobie, bratku. - dodał, popalając fajkę handlarz okowitą Iwan Dubicz.
Bretończyk przestał się śmiać i odkaszlnął w rękaw gambesonu, jednak dobry humor wcale go nie opuszczał.
- Współczuję, jednakże to przecie Drakwald i dość ruchliwy szlak... może to po prostu przypadek, oui ?
Pytanie zawisło w powietrzu, gdy nagle swojski gwar i stukot naczyń w całym middenlandzkim zajeździe „U Heinricha” ucichł, a kilkoro osobników spod szynku spojrzało wymownie na obcokrajowca. Jakiś zarośnięty woźnica w niebieskim mundurze z naszytym emblematem kompani usługowo-przewoźniczej „Biegnący Wilk” przełknął łyk piwa.
- Taki to przypadek jak z koziej rzyci garłacz. -rzucił- Mieliśmy dwa transporty jednego dnia. Zeszłą razą jechał jeden z tekstyliami, a drugi z altdorfskim lagerem. Zgadnijcież pany któren do celu nie dojechał ?
- Ten z piwem. - rzucił ktoś spod drzwi. Woźnica pokręcił głową.
- Żodyn. Bestia cwana jest, diaboł uszkodził pierwszy wóz tak że drugi we dwie godziny dalej się zatrzymał by sprawdzić pobojowisko a tu huuur z chaszczy wyrwał zaskoczywszy nam przepatrywacza i jak nie ryknieee! - kompanier zrobił przerwę na kolejny łyj grzanego piwska, w którym pływały goździki i zioła – Biedny facet, jak koń mu dęba stanął to we dwu kawałkach z grzbietu zleciał. Myśmy dali drapaka i wrócili parę godzin później z patrolem wojskowym z rozdroży... Jedna z nóg zwiadowcy zniknęła, pięć antałków lagera toże a jak sukna w belach leżały tak dalej leżą!
Przygnębione westchnienie poniosło się po karczmie. Bretończyk zaś skończył z ukontentowaniem lampkę wina i podsunął nieśmiało
- A może to konkurencja z północy wasze dostawy sabotuje co by na rynek nie wchodziły ?
Morderczy wzrok wszystkich zgromadzonych, a także pomarańczowy ogniście blask zbierającego się do zachodzenia słońca upewniły Louisa Benville'a, że najwyższa pora ruszać. Położył srebrnika na stole i wstał powoli, dziękując kompanom za rozmowę po czym dziarskim krokiem ruszył do wyjścia nakazując strugającemu z kawałka drewna rycerza przy oknie woźnicy zaprzęgać konie.
Altdorfczyk i Kislevita spojrzeli na siebie zadziwieni po czym z niepokojem na południwego handlarza.
- Ejże, tawariszczu! Życie ci i twym ludziom niemiłe ? Poczekajcież choć parę dni, a nuże ktoś tę bestię alkohol rabującą ubije!
Louis zaśmiał się głośno i pokazowo jak prawdziwy Bretończyk.
- Rabująca trunki bestia, aha, dobre sobie. Kumotrzy w Akwitanii będą mieli używanie jak im opowiem o tych waszych lokalnych bajaniach! Wiozę specjalne wino z długiego fermentu i wytrawienia prosto na stół księcia-elektora, któren emisariuszy z Gisoreux podejmuje więc nie mam czasu na takie głupoty!
- A gadają, że to my w Bretonni ciemni... - dodał pod nosem Louis, wychodząc z zajazdu – Szykować wóz! Do zmroku chę być pod Fauschlagiem!
***

Okryty plandeką czerwoną jak przewożone przezeń wino wóz toczył się miarowo ubitym, leśnym traktem co jakiś czas uderzając kołem w kamień lub któryś z wybojów. Louis Benville pozostawił cugle ciągnących go wołów towarzyszowi na koźle, samemu kładąc się na ile pozwalała ławeczka, zasunąwszy słomiany kapelusz na twarz. Biorąc pod uwagę porę dnia i roku, droga nie szła tak źle i lada moment spomiędzy skłębionych, czarnych drzew wyłonią się blade oblicza Gór Środkowych.
Akwitańczyk mógł już tylko śnić o brzęku złotych koron, jakie czekały w Middenheim za jego drogocenny ładunek.
Układanie się do drzemki przerwało mu zbliżające się parskanie konia herr Meistnera. Myśliwego z Ostlandu, który prowadził ich przez Drakwald. Ogorzała, czarna od szpakowatego zarostu gęba wyłaniała się spod dziurawego kapelusza o szerokim rondzie, zaś niżej spływał długi pikowany płaszcz z wytartej skóry, na którego ramieniu grzędę uczynił sobie jednooki jastrząb.
- Jakiś problem ? - zapytał Louis, unosząc szpicrutą słomiane rondo. Ostlandczyk pokręcił głową.
- Chyba nie, po prostu w stronę przeciwną do nas jedzie grupka lansjerów. Z Kisleva. - dodał po chwili wyciągając z juków sporej wielkości bukłak. Dojmujący fetor ostrej gorzałki czuć było mimo kilku metrów odległości i zatkanego korka - Wymieniłem się za to... całkiem pocieszne chłopaki.
Benville skrzywił się.
- Toś wymienił jełopie butelkę mojego wina na to... tę aberrację ? Merde. - Bretończyk zatkał nos - Jak wy możecie to pić ?
Wtedy zza zakrętu wyjechali wspomniani Kislevczycy. Słychać ich już było zanim weszli w pole widzenia.
https://www.youtube.com/watch?v=n7hHlh2IusY
- Раскудрявый клён зелёный, лист резной, Я влюблённый и смущённый пред тобой!
Lansjerzy nucili podniośle pieśń ze swojej ojczyzny w skocznym, melodyjnym tonie. Prowadzący ich wachmistrz uchylił lekko futrzanego kołpaczka spotkanym podróżnikom z wozu po czym przyłączył się do gwizdania. Handlarz winami krzywił się i odwracał czując zapach wojaków. W końcu jednak przejechali, a tętent kopyt ucichł, pozostawiając tylko miarowy stukot kół i podskakujących beczek z winem.
Louis znów się odprężył, pogoniwszy lekko woły i instruując pachołków by zważali na ładunek. Nawet mruczący coś pod nosem Meistner przymknął oczy, zaprzestawszy łypania spode łba na wszystkie kierunki. Jechali tak jeszcze godzinę, może dwie.

Po tym czasie Beneville obudził się ni stąd ni z owąd, ziewając.
- Daleko jeszcze ? - zapytał powożącego człowieka z kołczanem przewieszonym przez plecy.
- Ninie ze połowa drogi.
- Aha... gdzie ten zapijaczony leśnik ?
- Messieur Meistner zaszedł... na stronę. Dopiero co.
- Mhm. - kupiec przetarł oczy i poruszył nozdrzami kilka razy jak rasowy hart. Rozległ się też stukot kopyt. Pachołek idący obok wozu obejrzał się do tyłu, tymczasem Louis znów skrzywił się z odrazą. Zazgrzytał zębami.
- Już wraca i... na Panią, cuchnie jak gorzelnia i wychodek zarazem! Pewnikiem miast szczać wysiorbał tę lurę od Kislevitów!
Pachołek jednak nikogo nie widział na trakcie za nimi. Chwilę potem łomot podkutych kopyt rozległ się z prawej strony drogi, prosto z gąszczu konarów i poskręcanych krzaków. Zaskoczony pachołek, dawny pasterz z Carcassonne zaczął opuszczać z przyzwyczajenia dłoń ku wiszącej u pasa pałce, nagle wyczuwając w powietrzu swąd, który dużo wcześniej wyłapał czuły nos jego pana.
Z szeroko otwartymi oczyma wrzasnął, gdy z rumorem i szelestem rozszarpanego listowia na trakt długim susem wyskoczył kawalerzysta na olbrzymim, masywnym wierzchowcu.
Ciszę rozerwał potężny ryk https://www.youtube.com/watch?v=diHQ0qPIYuA

Koń kawalerzysty poderwał się w górę, młócąc kopytami, po czym jedyn susem skoczył w kierunku wozu. Carcassończyk nawet nie zdążył dobyć swej lagi ze stalowym szpikulcem, został dosłownie wgnieciony z chrzęstem w ziemię przez przybite do kopyt stalowymi hufnalami podkowy. Louis zapiszczał, rzucając się na koźle, wywijając na nim orła, wywaliwszy się pod plandekę, gdzie uderzył w baryłki z winem, roztrzaskując jedną i wywracając pozostałe. Zanim jego Chateau Aquitanne zalało mu oczy widział jeszcze jak jego woźnica podrywa się na koźle obok miejsca gdzie niedawno jeszcze siedział, już trzymając łuk i wyszarpując strzałę z kołczana. Łucznik wycelował w zbliżającego się jeźdźca, chcąc unieszkodliwić go jednym strzałem w głowę konia.
Był tylko jeden problem.
Nie było takowej.
Nie było konia.
Ani jeźdźca.
Upadający na tyły wozu handlarz winem krzyknął jeszcze raz, przez chwilę łapiąc obraz hybrydalnego, zwierzęcego potwora.
Łucznik wystrzelił drżącą ręką, trafiając tylko dzięki niewielkiemu dystansowi. Grot brzęknął tylko nieszkodliwie o grubą, wybrzuszoną czarną blachę z zadziorami, która okrywała potężny, umięśniony korpus człowieka wyrastający z czworokopytnego, końskiego zewłoka. Klnąc na przemian ze słowami modlitwy zaczął zakładać kolejną strzałę na cięciwę, gdy centaurowata bestia zbliżała się galopem w jego kierunku. Ostatni z ludzi Beneville'a, zawodowy zbrojny chwycił leżącą na wozie włócznię i w kilku susach skoczył przed ryczące i trzęsące wozem woły, nastawiając spisę jak przeciw kawalerii.
Bestia parsknęła i wrywszy kopyta w grunt zatrzymała się tuż przed wojakiem, zakrywając go swoim cieniem jak kot niewielką mysz. Chwilę potem przednie kopyta znów poderwały się w górę, młócąc w powietrzu i opadły prosto na nastawioną włócznię, miażdżąc ją przy ziemi tuż za grotem jak suchą gałązkę. Speszony Bretończyk cofnął się o krok, ciskając precz ułamane drzewce i chwytając za falchion przy pasie. Nieludzki napastnik zarechotał warkliwie i zawinął nad głową długą lancą o szeroki ostrzu długiego grota, która łupnęła okutym końcem drzewca w szczękę człowieka. Ów zatoczył się z okrzykiem bólu, opierając się plecami o chomąto jednego z byków. Nawet nie zdążył otrząsnąć się z szoku, gdy ciężka broń drzewcowa przebiła go na wylot w okolicach mostka. Zbrojny zacharczał krwią i znieruchomiał.
Tuż nad trupem świsnęła strzała, wbijając się w biceps bestioluda. Centigor podniósł przekrwione, płonące szaleństwem oczy wyzierające z pokracznego, stalowego hełmu pomiędzy zawiniętymi do przodu rogami na łucznika i prychnął. Człowiek już naciągał trzecią strzałę. Atakujący zarzucił długą i gęstą grzywą barwy brudnego złota, po czym w pokazie zastraszającej siły rozdarł poprzednią ofiarę wpół, wyrywając z niej swą lancę i cisnął ją w strzelca. Pocisk dosłownie zmiótł młodzika z pojazdu, a wypuszczona przezeń pośmiertnie strzała przeleciała nad ramieniem gora, znikając z sykiem między dębami Drakwaldu. Centaur prychnął, obchodząc szalejące w jego bliskości woły i zaczął obchodzić wóz.

Louis ślizgając się na plamach swego wykwintnego wina, podniósł się na kolana po czym wrzasnął jeszcze raz i schował się za ostatnią ocalałą beczką pod plandeką, chwytając dłońmi za usta. Myśli wypełniała mu urywana modlitwa i przeklinanie własnej głupoty, która uczyniła go głuchym na ostrzeżenia.
A więc rabująca trunki bestii istniała...
Z dźwiękiem dartej plandeki szponiasta łapa capnęła go za kark i ściągnęła z wozu, zdzierając tym samym resztę rozpiętej płachty znad beczek. Bretończyk załkał patrząc na bestialski pysk stwora, na zwieszającą się z jego oblicza zlepioną brodę, poprzetykaną kilkoma zrabowanymi błyskotkami, czując jak krew jego ludzi kapie mu na czoło z łapy stwora, który teraz w prawej ręce ściskał ciężki topór o ząbkowanym ostrzu, poryty krzywymi runami i znakami. Przez ściśnięte gardło mógł tylko skomleć.
Potwór zbliżył do niego pysk i wciągnął kilka razy powietrze w nozdrza po czym mruknął i przeciągnął jęzorem po uwalanym w winie gambesonie handlarza. Buchający z gardzieli smród strawionego alkoholu był wprost obezwładniający.
- Ghrrr... dobre... człowieku... - warknął.
Wtem rozległ się huk strzału i krew bryznęła na oblicza kupca oraz centaura, gdy świszcząca kula rozorała wierzch przedramienia stwora. Ten ryknął i wypuścił z porażonych bólem palców jęczącego człowieka, zwracając się ku - jak miał nadzieję - wartościowemu przeciwnikowi. A tak przynajmniej sądził czując w powietrzu swąd jakiejś tęgiej gorzały...
Jaeger Meistner zakrzyknął prowokacyjnie, zsiadając z konia i odrywając oko od dwururki dymiącej z jednej z luf. Szarpnął lewą ręką.
- Bierz go Irving! - gubiąc kilka piór z ogona, jastrząb poderwał się z rękawicy łowcy i wzbiwszy się wysoko zapikował celując szponami w pysk zwierzoczłeka. Ów spostrzegł ptaka i z nieprawdopodobną wręcz zręcznością capnął go w garść zanim został sięgnięty dziobem, miażdżąc skrzydła oraz kości drapieżnika po czym odgryzł łeb i jednym ruchem zapakował go sobie do pełnej kłów paszczy.
Widząc to Meistner zaryczał jak ranny tur, wypalając z drugiej rury w biegu. Niecelnie. Wśród dymu prochowego rzucił się na stwora Chaosu, zamierzając się kolbą.
- Du haarigen Arsch! - kawał drewna uderzył w karwasz, którym zastawił się centigor i popękał od siły ciosu. Zwierzoczłek odpowiedział ciosem topora znad głowy, który jeszcze w locie Ostlandczyk zbił w bok płazem własnej siekierki dzierżonej w lewej ręce, kopiąc zaraz w końską goleń. Bestia nawet nie poczuła ciosu, zwrotny cios siekiery wybijając w tył uderzeniem uniesionego kopyta w rozbłysku iskier. Rozbrojony Meistner chciał jeszcze sięgnąć po nóż, ale centaur szarpnął go za nadgarstek, prostując kończynę i krótkim zamachem odrąbał ją w ramieniu.

Jaeger padł z wrzaskiem, brocząc krwią, zaś zwierzoczłek wypluł na niego przeżutą masę krwawych piór po czym powęszywszy, wyciągnął z kieszeni jego płaszcza ciężki bukłak. Stwór wyrwał z piersi tkwiącą w niej strzałę i pociągnął zdobycznej kislevskiej gorzały.
- Buuuuahr! Jeszcze lepsze! Dziękuję... człowiek... - wywarczał w stronę porąbanego Meistnera, po chwili chowając bukłak do dużej sakwy i opuszczając podkute kopyto na łeb Ostlandczyka, przy akompaniamencie krótkiego trzasku kończąc jego męki. Centigor rozejrzał się po pobojowisku. Nie dojrzał zagryzającego w krzakach własne palce Louisa, który uciekł chyłkiem licząc, że najęty łowczy ustrzeli pokrakę.
Bretoński handlarz z najwyższym wysiłkiem woli oglądał, jak bestiolud przeszukuje zwłoki co jakiś czas wrzucając do sakwy różne błyszczące znaleziska pokroju monet albo medalika. Potem wyrwał z trupa łucznika swoją lancę, której użył do zabicia jednego z wołów. Drugi rozerwał chomąto, uciekając z rykiem do lasu. Centigor nawet go nie ścigał, zamiast tego toporem wyrąbał wielki kawał półtuszy oraz nogę, które przerzucił sobie przez koński zad, nabite na dwa końce włóczni. Benville powstrzymał mdłości. Mdłości przeszły w bezsilną wściekłość, gdy stwór wziął pod pachy dwie ocalałe beczułki jego wina i pomrukując pod nosem coś co upiornie przypominało jakieś karczemne podśpiewki ludzi zniknął w ciemnościach Drakwaldu.
Bretończyk jeszcze dwie godziny kulił się w krzakach po czym w blasku księżyca zaczął pospiesznie oddalać się w stronę z której przybył, byle do karczmy "U Heinricha". Musiał się spieszyć zanim zapach ściągnie tu nocne drapieżniki na ucztę...
***

Smukła, rogata postać kuliła się przy cieple świeżo rozpalonego ogniska, wyciągając do niego pokryte malunkami, delikatne ręce. Ciepło przyjemnie grzało nagi, kobiecy tułów i zdjętą wyrazem błogości, ponętną twarz o regularnych rysach.
Gdyby jakiś ludzki wędrowiec zaszedł tu tak mroczną porę śród grozy Drakwaldu mógłby uznać, że jego oczy ujrzały jedną z owych mitycznych driad albo duchów lasu, kuszącą przyjemnie spędzoną w cieple obozowiska nocą. Włóczykij taki jednak bardzo szybko pojąłby swój błąd, widząc poza nieludzko smukłymi kształtami także zbyt dobrze wykształcone kły w uśmiechu leśnego licha, a także czarne rogi wykrzywiające się do tyłu spomiędzy skudłaconych, białych włosów. Ostatecznie, ułożone w bok nogi pokryte były gęstą, jasną sierścią i zakończone kopytami, zaś koło kształtnych pośladków podrygiwał długi ogon.
Obrazek
Ostatecznie i tak nie mógłby się na tym błędzie niczego nauczyć, gdyż nachodzenie leża drapieżnia, który wraca z łowów nie mogło skończyć się niczym innym jak śmiercią.
Białowsłosa samica Slaangorów odwróciła fiołkowe oczy, wpijając je w ciemność poza kręgiem światła i strzygąc uszami.
Wśród trzasku miażdżonych gałęzi i szczęku żelastwa, zataczając się nieco na czterech nogach powrócił właśnie postrach tęj części lasu. Szedł wydając rumor, którego nawet zwierzoludzie zwykli się w Drakwaldzie wystrzegać, jeśli nie byli akurat w dużym stadzie, gdyż tu zawsze można było ściągnąć uwagę czegoś większego i głodniejszego od siebie. Niedźwiedzia, Cygora, olbrzyma albo jednego z przerażających gargantuicznych pająków wielkości zagajnika.

Baurehaar Złotogrzywy nie musiał się jednak tak tchórzowsko ograniczać. To była jego część prastarej kniei i udowadniał to wiele razy. Centigor bez słowa rzucił w pobliże ogniska dwa wielkie kawały mięsiwa wokół których zbierały się powoli muchy, po czym na gałęzi zawiesił swój hełm, szczątkowy pancerz i oręż. Gdy odstawiał dwie beczki samica zbliżyła się doń, mrucząc na powitanie.
Centigor odpowiedział powitalnym uderzeniem w twarz lewej ręki, od którego aż upadła na listowie z krwawiącą wargą.
- Milcz samico. Piecz mięso. - wywarczał w Czarnej Mowie, po czym upewniając się, że otwarta beczka jest w zasięgu jego ramienia zwalił się ze swym pół końskim, pół ludzkim cielskiem na wielkie posłanie z futer, skór i liści - Potem wyczyścisz mi broń i wyliżesz rany.
Slaangorka ze spuszczonym łbem, nie ośmielając się odezwać wzięła się do swych zwyczajowych zadań, do których przywykła. Tak jak do podobnego traktowania. Była w końcu samicą. Choć w porównaniu z innymi zwierzoczłekami Złotogrzywy był niemal delikatny. Wargor którego pamiętała, bił ją maczugą.

Baurehaar zaś jak co dzień wziął się za chlanie. Trunków miał pod dostatkiem. Tak jak żarcia, a i walka się zdarzyła na dodatek niezbyt denerwująca. Wielki centigor mógł otwarcie przyznać, że była to jego ulubiona czynność, a nawet jedyna którą robiłby gdyby nie musiał od czasu do czasu walczyć i szukać nowych zapasów napitku, który potrafił wstrząsnąć jego rogatym łbem.
Ze wszystkich ludzkich powiedzeń o końskiej dawce, żadne chyba nie dotyczyło alkoholu, bowiem mało kto miał okazję widzieć ile Złotogrzywy jest w stanie wyżłopać. Kochał chlanie tak bardzo, że raz zdarzyło mu się nawet pozabijać inne Gory, które napadały właśnie karawanę kupiecką na trakcie w lesie, tylko po to by zdjąć z jednego z wozów beczkę piwa i zniknąć z nią w lesie zanim oniemiali ludzie w ogóle zrozumieli co się stało.
Zwierzoczłek zastanowił się nagle, odkładając wielki wydrążony róg minotaura, tylko na wpół opróżniony z wina do oczodołu czaszki mantykory, którą ubił parę lat temu, służącą za stojak.
Dlaczego właściwie ktoś z jego siłą i posturą oraz wielkością poroża nie wziął się za przewodzenie własnemu stadu ? Pogładził się po posplatanej w warkoczyki brodzie i znów pociągnął z rogu, tak że trunek spłynął po zaroście na szeroką pierś poznaczoną bliznami.
Pamiętał. Wszystkie inne rogate syny maciory zawsze starały się podważać jego władzę, zanudzać kolejnymi pojedynkami o wodzostwo, albo oczekiwały że sam będzie dokonywał dla stada jakichś wielkich czynów, starał się ściągnąć uwagę Bogów ofiarami z bezrogich czy robił inne nudne pierdoły. A co najgorsze nigdy nie potrafiły trzymać swoich kudłatych łapsk z dala od jego własnych zapasów juchy, póki komuś ich nie odrąbał toporem. Jako wódz zabijałby więcej członków stada niż byłby w stanie spłodzić w czasie Wielkiej Rui nawet taki buhaj jak on.
Dlatego chyba wybrał żywot samotnika. To było życie! Chlał ile chciał, spał ile chciał, nikt nie ważył się mu przeszkadzać. Spokój. Spokój być dobry. Wciągnął zapach pieczonego mięcha.

W sumie nie był całkiem sam. Spojrzał nad ogniskiem. Była przecież samica. Slaangorka. Jej plemię nadało jej imię Varkhra czy jakoś tak. Pamiętał jeszcze jak się do niego przyczepiła.
Uciekła z klatki jakiegoś oddanego Khornowi stada, grupa Krwawgorów pod wodzą jakiegoś szponiastego Bestigora goniła ją przez las by odprowadzić na ołtarz i poświęcić jej czaszkę, lecz w pościgu mieli nieszczęście przebiec przez legowisko Baurehaara.
Co gorzej dla nich Złotogrzywy był wtedy na kacu. I to potwornie ciężkim.
Gdy już wszyscy wyjce o czerwonym futrze byli wgniecieni w ściółkę jako pokarm dla robali, kazał Slaangorce się wynosić. Nie chciała, chyba sądząc że będzie ją bronić. Nie chciała nawet po tym jak ją pobił. Więc odpuścił sobie i pozwolił jej zostać. W sume nie żałował tego. Dzięki samicy nie musiał odwalać dziesiątki nudnych rzeczy, mając więcej czasu na spanie i chlanie. Dobre. A i ujeżdżanie jej od czasu do czasu poprawiało mu humor co też było całkiem dobre...
Tak więc skończyło się na tym, że ona usługiwała Centigorowi, zaś on w zamian zostawiał jej większość błyskotek, które znajdował na swoich wypadach w dzicz albo na bezrogich.
Odgryzając od kości kawał udźca wołu, aż tłuszcz spłynął mu po brodzie i zapijając solidnym rogiem wina Baurehaar wetknął palce wolnej ręki swoje przerzucone przez ramię, sięgające dołu pleców włosy barwy złota, z kórych był wielce dumny. Stąd brał też swój przydomek.
- Ej, Varkhra. - zagrzmiał, ciskając pod kopyta czyszczącej jego naramiennik z krwi samicy sakwę, w której zabrzęczały świecidełka - Wyczeszesz mi też grzywę. I pospiesz się albo znów będę musiał ci przywalić!
Oczy Slaangorki pojaśniały żywym zainteresowaniem. Uwielbiała to szczotkowanie splątanej grzywy centigora, do czego zaraz zabrała się najdelikatniej jak można było na standardy zwierzoczłeków z użyciem grzebienia z kości.
Spity mocnym trunkiem, z pełnym żołądkiem i wyczesaną grzywą Baurehaar zasnął, chrapiąc jak wagon krasnoludzkich górników po dniówce na przodku. Varkhra tymczasem cicho wyślizgnęła się z posłania Złotogrzywego i wyciągnęła z pustego konara krzywo wyrzeźbioną statuetkę.

Ustawiwszy ją na kamieniu poczęła modlić się do najmłodszego z Bogów, Księcia Chaosu.
W jej rogatej główce znów rozległy się lubieżne szepty, gdy na posążek padło światło Morrslieba. Wiedziona instynktem obejrzała się na śpiącego buhaja. Nie mógł tego wiedzieć, ale bynajmniej nie trafiła do Złotogrzywego przypadkiem. Nie dawała się także przez tyle czasu wykorzystywać, bić i znieważać bez powodu. Miała setki okazji by spitemu jak bela rogaczowi rozwalić we śnie łeb jego własnym toporem albo po prostu zbiec. Nie trzymało jej tu przywiązanie, ani ochrona jaką zapewniał potężny wojownik.
Miała dla niego dużo ważniejsze zadanie. Slaanesh już jakiś czas miał oko na obiecującym centigorze, który wprawdzie nie wyznawał go umyślnie, lecz swym indywidualizmem oraz hedonistycznym trybem życia, a także potencjałem bitewnym zasłużył sobie na walkę ku jego chwale.
Trzeba go było tylko do niej nakłonić.
I to było priorytetem Varkhry. Co więcej demony dziś miały wyjawić jej jak tego dokonać.
Wyciągnęła spod listowia żelazną płytkę z runami wyrytymi w Mrocznej Mowie, które ogłaszały wielki turniej w krainie ognia, daleko stąd, po czym z trudem uniosła zagrzebany pod kamykami miecz z czarnej stali.
Dźwigając go i rzucając jeszcze jedno spojrzenie na drzemiącego Baurehaara, zniknęła w mroku nocy.
***

Rankiem Złotogrzywy obudził się, przecierając przekrwione oczy i rycząc donośnie. Kopnięciem kopyta zrzucił z siebie wtuloną weń samicę o jasnej sierści i zrezygnowany rzucił o głaz pustą beczką.
- Kuuuuuurwa! Suszy mnie! - zaryczał, płosząc ptaki z drzew.
Obolała Varkhra spojrzała na niego szklistymi oczyma.
- Znów... znów wszystko wypiłeś ?
Centaur powstrzymał się przed uderzeniem jej pięścią. Zamiast tego potrząsnął łbem i zaczął krążyć wokół wygasłego ogniska, gładząc się po brodzie.
- Morda samico. Idziemy do Półroga. Ostatnio zostawiłem u niego coś do wychlania!
Półróg był starym i zahartowanym w walkach Wargorem. Tak starym, że od licznych pojedynków jego wspaniałe poroże skruszyło się i połamało, a kolejne pokolenia wojowników zapomniały jego imienia. Mimo morderczych predyspozycji do sprawnego zabijania był jednak już zbyt stary i za mało charyzmatyczny. Zbyt wiele Gorów podważało jego siłę, a on sam był zbyt stary by jako wódz spłodzić wielu synów w czasie Wielkiej Rui. Wygnano więc go ze stada.
I stał się samotnikiem tak jak Baurehaar, choć nie na własne życzenie. Złotogrzywy za to gdy akurat nudziło mu się chlanie samemu i potrzebował kompana do rogu, zachodził do Półroga by pogadać o tym i owym, wliczając kto dostał najgłupszej mutacji w Drakwaldzie, dlaczego Khazrak Jednooki to oferma, którą cały czas pokonuje jednooki człowiek, a także oczywiście powkurwiać się na przegrane mecze drużyn Chaosu w Blood Bowlu.
Tym razem jednak miłej pogawędki nie było.
Siwy Wargor leżał w swojej jamie pod zwalonym drzewem, zaszlachtowany jak Tuskgor. Poza tym wielka gliniana amfora, którą miał leżała robita na kawałki a cenna gorzałka wsiąkła w czarną ziemię by wypiły ją glisty i korzenie.

Wściekłości Złotogrzywego nie było końca. Slaangorka godzinami trzymała się poza zasięgiem jego topora gdy szalał z wściekłości i kaca. W końcu jednak przypomniał sobie o tęgiej wódzie, którą wczoraj zdobył, pociągnął łyk z bukłaka i od razu uspokoił się.
Jął przeszukiwać pobojowisko i oglądać ślady. Niestety ktokolwiek to był zatarł je jakby spodziewał się pomsty. Inna rzecz którą znalazł Złotogrzywy była mała, stalowa i pokryta jakimiś znaczkami, leżała ubabrana krwią tuż pod cielskiem zasiekanego Półroga.
Baurehaar zmrużył oczy.
- Wiesz co to jest ? - zapytał, rzucając plakietką w Varkhrę. Ta złapała obiekt i pokręciła głową z wyrazem zdziwienia na twarzy.
- Nie, ale mogę przeczytać. Szaman mego stada nauczył mnie czytać runy.
Centigor wykrzywił pysk, gdy usłyszał co było tam napisane.
- Arena... turniej... broń i pancerze ? Nuda.
Chciał wywalić kawałek stali, lecz samica złapała go za rękę. Jakaś dziwna pewność w jej fiołkowych ślepiach powstrzymała go przed ciosem otwartą dłonią.
- Pomyśl przez chwilę o czym innym niż o chlaniu. Ktokolwiek dał radę zarżnąć twojego kumpla, musiał być nie lada wojownikiem skoro podołał. A skoro jest kimś takim to na pewne chce tego dowieść walcząc na tej arenie.
Baurehaar pogładził się po brodzie.
- Hmpf. Może i tak. Ale po kiego mam tam leźć i walczyć ? Zemsta lata mi koło nozdrzy.
Varkhra westchnęła z niedowierzaniem.
- To może przekona cię to, że u brodatych niskich bezrogów jest najmocniejszy trunek jaki możesz sobie wymażyć. I będziesz go dostawał bez czajenia się, zasadzek i łażenia po lesie. Zupełnie jak bezrogi w tych budynkach, które zwą karczmami. Wystarczy, że weźmiesz udział w ich turnieju i pozabijasz paru innych wojowników.
Centigor stuknął kopytem.
- To nie brzmi głupio... Dobra, jedziemy tam. Dawno nie walczyłem z kimś naprawdę twardym.
- Juhuu! - Slaangorka podskoczyła w miejscu tylko po to by oberwać w twarz i boleśnie upaść.
- A to za odzywanie się bez pozwolenia. Ruszaj się i przynieś moje rzeczy. I pospiesz się bo inaczej zaciągnę cię tam po ziemi, jeśli będziesz nas spowalniać!

Baurehaar złotogrzywy narzucił więc swój pancerz, hełm, naostrzył topór oraz lancę osełką Półroga, pociągnął strzemiennego z bukłaka z palącym gardło samogonem i przerzuciwszy sobie uśmiechającą się tryumfalnie za jego plecam Varkhrę przez grzbiet ruszył do Krainy Ognia. W stronę czarnego Zharr Nagrund.

Imię: Baurehaar Złotogrzywy
Rasa: Centigor
Broń główna: Włócznia
Broń zapasowa: Topór o dwóch ostrzach
Pancerz: Średni (naramienniki oraz karwasze z pogiętego metalu z zadziorami spięte łańcuchami i paskami skórzanymi), Hełm Ciężki
Ekwipunek: На посошок Oгровaя 160%
Umiejętność specjalna: Niewrażliwy na Ból (po tylu latach picia)
Obrazek

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

Karczma była z pewnością popularna w tej okolicy. Przy wielu ławach siedział komplet osób, a nieliczne miały jeszcze wolne miejsca. Szlag, znowu zapomniał sprawdzić jak się nazywa. Kiedy na szlaku trafiało się na taką dobrą karczmę jak ta, warto była takie rzeczy wiedzieć. Oczywiście, to czy była dobra mógł na razie stwierdzić wyłącznie po ilości klientów, oraz po wyglądzie.
Na pierwszy rzut oka wszystko było wykonane w drewnie, ale on już bywał w niejednym zajeździe i przy niejednym stole jadał i pił. Blaty miały solidne okucia z metalowych ram, co była inwestycją samą w sobie. Koszt takiej porządnej ochrony był z pewnością niemały, ale i stoły dłużej wytrzymywały. We wszystkich tego typu przybytkach, w pierwszej kolejności szły właśnie obrzeża. Obijane kuflami, talerzami miskami i nierzadko czymś nawet gorszym. Co przy okazji zrodziło u niego nową myśl. Takie okucia mogą sie okazać niebezpieczne, a wszystko zależało od tego, jakiego typu goście się tutaj pojawiali. Przy pierwszej lepszej rozróbie, ktoś musiałby zahaczyć, albo uderzyć na przykład głową w taki ostry róg. Trup mógłby się ścielić gęściej niż przy użyciu nawet prowizorycznej broni. Reszta wystroju razem z ogólna atmosferą zasugerowały mu, że tutaj zwykle zabawia się kulturalnie. No i oczywiście ochroniarz z małą i poręczną pałką również dawał swoje do zrozumienia.
Sięgnął ręką do mieszka. Lekko. Jego usta wykrzywiły się w lekkim grymasie. Właściciela stać na ochronę, stać na obramowania, obroty muszą być duże. A duże obroty mogą oznaczać duże ceny, w jego przypadku, może nawet zaporowe. Ale z drugiej strony nie widział, żeby siedzący przy stołach byli jakoś szczególnie bogato ubrani. W końcu usiadł przy kontuarze. Stary, zdarty od podawanego szkła, ale też zadbany. Drewno nosiło na sobie ślady nieustannego pocierania, ale było ewidentnie naprawiane i lakierowane na bieżąco. Aż miło było zastukać knykciami, by wezwać obsługę. Lekko starszy mężczyzna ze zjawiskowym wąsem odwrócił do niego głowę.
- Więcej beczek. - Wydał krótkie polecenie, ale z pewnością zrozumiałe dla młodego pachołka, który nie zwlekając wybiegł przez drzwi. Musiał wiele razy odbierać i wykonywać podobne zadania.
Właściciel, jak wnosił po tym zachowaniu, podszedł do niego żwawym krokiem nie mając czasu na tracenie czasu.
- Co podać? - Nie bawił się w żadne formułki, co można było zrozumieć po jego krótkim oddechu i lekkiej zadyszce.
- Witam, w jakiej cenie mógłbym dostać jakiś prosty, ale ciepły posiłek i coś mocniejszego do popicia?
- Na szybko, dzisiejsze danie dnia, gulasz z kaszą lub tłuczonymi ziemniakami. Do tego mogę zaproponować piwo...zwykłe czy coś krasnoludzkiego?
Uniósł brwi zaskoczony. Mają tu krasnoludzkie piwo? Nawet nie musiał pytać o różnicę w cenie.
- Zwykłe, zwykłe. - Po czym dodał trochę speszony. - To jak z tą ceną?
- Dwa srebrniki.
Nie jest źle. Szybko wyciągnął monety. W całych trzech złotych nie musiał długo szukać, za to w miedziakach trzeba było trochę pogrzebać.
- Standardowe zamówienie. - Odezwał się karczmarz do podłogi. Było tam coś czego nie mógł zobaczyć zza wysokiej lady? Niziołek, czy może właściciel ze zmęczenia i natłoku pracy lekko zbzikował?
- Mogę jeszcze spytać jak się nazywa ten wspaniały przy...
- Szefie, zaraz się tu nam kapucha skończy! - Przerwał mu głos dobiegający z kuchni.
- Przepraszam. - Wysapał zaaferowany wąsacz.
- Ależ nie ma... - Rozmówca przerwał mu odwracając się i ruszając na zaplecze osobiście doglądać kryzysu kapuścianego. - problemu?
Nie żeby był wybredny, albo obrażalski, ale jeśli nie miłą obsługą to czym tu sobie zjednano taką dużą klientelę? No nic, nie roztrząsając dłużej tej sprawy, rozejrzał się za jakimś miejscem. Nie chciał być natrętny, ale po długiej samotnej podróży chętnie zamienił by z kimś parę zdań. Szybko jego uwagę przykuł jeden konkretny stolik. Siedział przy nim tylko jeden człowiek i cały czas lekko stukał kubkiem o blat. Kiedy tylko na niego spojrzał, odezwał się jego instynkt. Ta osoba potrzebowała pomocy, nie był pewien czy akurat jego pomocy, ale kim by był, gdyby taka niepewność go powstrzymała. W miarę jak się zbliżał do tajemniczego człowieka, usłyszał jak tamten szepcze pod nosem jakieś słowa. Nie rozumiał tego narzecza, był jakby ostry, a słowa wydawały się niemożliwe do wypowiedzenia ludzkim językiem. Kiedy usiadł przed nim zauważył też, że lewą ręką stukał w swoją pierś, równo ze stukaniem kubka.
- Co znaczą te słowa? - Spytał tak uprzejmie jak tylko umiał.
Tamten podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy, jednocześnie zaprzestając stukania, obiema rękoma.
- Jesteś psem. Jesteś nikim. Jesteś robakiem. - Powiedział nie odrywając swojego wzroku. To było skierowane do niego, czy odpowiedź na zadane pytanie? - Nie zasługujesz by żyć. Nie zasługujesz na TO.
W związku z tym, że nie mówili do tej pory o żadnym TYM, uznał że to jednak odpowiedź. Nie bardzo wiedział co na to powiedzieć, więc w trwającej ciszy przyglądał się rozmówcy.
Cały jego wygląd zdawał się kojarzyć z jedną rzeczą. Z nożem. Miał ucięte oboje uszu. Czaszkę zdobiły blizny jak od dźgnięć, a w ich miejscach włosy rosły nierówno, co dawało szkaradny efekt. A był to tylko przód, który było widać spod kaptura. Co ciekawe na samej twarzy nie widział dosłownie żadnych blizn, czy to starych czy nowych. Za to od razu uwagę przykuwały jego rysy, bardzo ostre, jak na człowieka. Ostatnią odkrytą częścią ciała były dłonie. Wszystkie palce lewej dłoni były pokryte w bliznach, po starych ranach, strupach po nowych i jeszcze czerwonych śladach po dopiero co zadanych. Na wszystkich poza serdecznym, którego zwyczajnie brakowało. W przeciwieństwie do prawej dłoni, po której dało się poznać ślady wojaczki, ale generalnie, albo nie było jej wiele, albo jej właściciel był w niej dobry i nie dawał się ranić często. Wszystko to dawało dziwny ogólny przekaz i sprzeczny jak w przypadku dwóch różnych dłoni.
- Przepraszam całkiem się zapomniałem. - W końcu odważył się przerwać ciszę po niezrozumiałej wypowiedzi obcego. - Nazywam się Klaus Hilfstern i jestem podróżującym mnichem.
Nieznajomy wyglądał jakby bardzo chciał coś powiedzieć i miał z tym trudności.
- Podróżującym? - Wydusił z siebie wreszcie pytanie.
- Z misją. Wędruję z miejsca na miejsce i pomagam tam gdzie potrafię. Tak najlepiej mogę spełnić swoje powołanie, które otrzymałem od najświętszego Sigmara. - Ochoczo odpowiedział mnich, znajdując wreszcie jakiś kontakt.
- Sigmar... Słyszałem. - Znowu odpowiedział z trudnością, robiąc długie przerwy i pojedynczymi słowami. Jakby dłuższe formy miały mu sprawić ból.
- A ty jak się nazywasz?
- Nie wiem. Nie powiem. Nie pamiętam. On mi nie powie. On pamięta. On zabronił. - Wyrzucił z siebie w tym samym czasie co wcześniejsze dwa słowa.
Teraz Klaus był już pewny. Ten człowiek jest po prostu szalony. Po prostu? To oczywiście prosto tłumaczyło jego zachowanie, ale powód szaleństwa nigdy nie był prosty. Tak samo jak nie dało się łatwo z takiego szaleństwa wyciągnąć. W tym czasie jego zamówienie było już gotowe. Kelnerka, która przyniosła mu je do stolika dziwnie się patrzyła na jego towarzysza, jakby z obrzydzeniem. Spojrzał na niego jeszcze raz i zauważył, że ten nie stuka się już w pierś, za to kurczowo się za nią trzyma, a dokładnie za coś co znajdowało się tam pod kaftanem.
Trochę dziwnie się czuł po tej krótkiej wymianie zdań z nieznajomym, ale był przeraźliwie głodny więc zabrał się do jedzenia. Gulasz był wart swojej ceny, a może nawet więcej. Doprawdy ta karczma musiała być naprawdę żyłą złota. Posiłek przerwało mu stukanie. Ten znowu wrócił do swojego kubka. Jak łatwo było zapomnieć o potrzebującym, przy talerzu ciepłego jedzenia.
- Możesz mi opowiedzieć coś o sobie?
- Nie sądzę, niewiele pamiętam. - Pierwszy raz powiedział pełne zdanie, mające sens i jednocześnie bez tego wyrazu bólu na twarzy. - Ale mogę pokazać sztuczkę której się nauczyłem. - Teraz wręcz się ożywił. Jakby wspomnienie tej sztuczki obudziło w nim resztki utraconej świadomości.
- Bardzo chętnie ją zobaczę. - Zgodził się mnich widząc w tym szansę na dalszy kontakt i pomoc nieszczęśnikowi.
Na twarzy nieznajomego aż pojawił się przebłysk uśmiechu, ale takiego dziecięcego, kiedy dziecko pochwali się za jakieś osiągnięcie. Sięgnął do swojego paska i wyciągnął krótki nóż. Zanim Klaus zdążył go powstrzymać, położył na płasko lewą dłoń na stole i zaczął dźgać po kolei pomiędzy swoimi palcami. Tę sztuczkę widywał często, głównie w portach, ale zwykle nie kończyła się poranieniem każdego możliwego palca. Nawet kikutowi serdecznego się dostało pomimo, że można by uznać to miejsce za najłatwiejsze do ominięcia. Mnich złapał go za nadgarstek zanim zdążył wykonać trzecią kolejkę, każda grożąca utratą kolejnego palca. Przy stole obok rozległ się gromki śmiech.
- Już raz dał taki popis. - Odezwał się jeden ze śmiejących się mężczyzn. - Jak tylko tu przyszedł, zaczął od tej swojej sztuczki.
Klaus darował sobie tłumaczenie, że nie ma w tym nic śmiesznego zwłaszcza, że sam nożownik zdawał się niczego nie zauważyć. Był tylko zdziwiony, że mu przerwano.
- Jego to bawi. Często mnie zachęca do pokazywania. - Wytłumaczył wciąż z nożem w ręce.
- Chwila, chwila. Kim jest ten On?
- Nie wiem. Jaki on? Nikogo tu nie ma.
- Sam przed chwilą o nim mówiłeś. - Odpowiedział zdziwiony mnich, chociaż już przecież ustalił, że tamten jest szalony.
- Aaaaa. Mówisz o nim?
- A o jakim innym nim?
- Jaki inny nim? Nikogo tu nie ma. Jest jakiś inny on? Ja znam tylko jednego oniego.
Przez chwilę w oczach Klausa znajdowało się bezgraniczne zdumienie z jakim przypadkiem przydarzyło mu się zadawać.
- A właśnie, skoro mowa o nim. Chcesz zobaczyć pewną sztuczkę?
Ręka sama poszybowała w górę i z plaśnięciem uderzyła w czoła mnicha. Więcej cierpliwości, więcej pokory. To na pewno próba. Jeśli pomoże jemu, to wyłącznie z pomocą Sigmara.
- Na razie poprzestaniemy ze sztuczkami. - Szybkim ruchem zabrał nóż z zasięgu rąk tamtego. - Tak, powiedz mi za to wszystko co wiesz o NIM.
Nieznajomy już otworzył usta, nawet wydobył z nich jakiś nieartykułowany dźwięk, ale chwilę później je zamknął, patrząc tępo w przestrzeń.
- Już nie pamiętam.
Zrezygnowany mnich upewnił się, że nóż jest schowany głęboko i wrócił do jedzenia. Potrzebował czasu żeby pomyśleć. Kiedy prosił nieznajomego o konkretne informacje coś się w nim blokowało. Najbardziej kontaktował, gdy zadawało mu się bezpośrednie pytania. Gdyby go spytać czy lubi chleb, prawdopodobnie byłby w stanie odpowiedzieć tak lub nie. Ale gdyby zapytać co lubi jeść, nie pamiętałby. Westchnął sięgając po swój kufel. Ta wiedza nie pomagała zbyt wiele. No bo jak sformułować pytania i do czego doprowadzą go odpowiedzi. A może wystarczy opowiedzieć coś o sobie, samemu udzielać informacji, a jego umysł sam wyłapie skojarzenia co do których mógłby się odnieść. Nie to chyba byłoby jeszcze większe strzelanie na ślepo. Może jakiś czuły punkt?
- Masz w życiu kogoś na kim ci zależy? - Mnich pomyślał o bliskich, często budzących duże emocje. Zarówno pozytywne jak i negatywne...
Wzrok nieznajomego lekko się skoncentrował.
- Tak. - Powiedział jakby z ulgą.
- Ktoś, kogo kochałeś?
- Zostańmy przy tym zależeniu. Tak. Zależało mi na niej.
- A więc to była ona?
- To nie było racjonalne uczucie.
- Opowiedz mi o niej.
Przez chwilę obaj obserwowali się nawzajem.
- Nie pamiętam o niej żadnych szczegółów. - Odezwał się w końcu, ale inaczej niż poprzednio. Wcześniej widać było, że naprawdę nic nie pamiętał, po jego zagubionym wzroku. Teraz wypowiadał się spokojnie i rzeczowo.
Czyli rzeczywiście najlepiej działały na niego bodźce związane z emocjami. Potrafił przypomnieć sobie co czuł, ale nie do kogo.
- Panie, daj pan se z nim spokój. - Odezwał się lekko wstawiony gość karczmy ze stolika obok. - Z nim nimożliwość się dogadać nijak. - Zaczerpnął łyk z kufla i kontynuował głosem eksperta. - No nijak powiadam.
- Nie mniej, muszę spróbować. - Odpowiedział mnich. - A teraz proszę wybaczyć, ale...
- Z niego taki cudak, że nadawałby się na te te te te, co opowiadają o nich. - Pijaczyna próbował pstrykać palcami jednocześnie zbierając rozbiegane myśli. - Pole zgonu! - Wykrzyknął tryumfalnie.
- Gdzdzdzie... - Odezwał się głoś zza oparcia ławki, najwyraźniej leżącego tam kolegi. - Arena śśśśśśmierci przecie.
- A tak. - Poprawił się pierwszy. - Arena śmierci.
- Tak, tak, wielce dziękuję za pomoc. - Próbował pozbyć się natręta mnich, ale znowu usłyszał ten dziwny ostry język, którym mamrotał nieznajomy na początku.
Odwrócił się, a ten znowu tak mamrotał tym razem z zamkniętymi oczami. Jednocześnie jego twarz przybierała coraz bardziej wściekły wyraz, aż w końcu zamilkł i otworzył oczy.

Misja. Podróż statkiem. Podróż konno. Ogień. Upadłe miasto. Ogień. Fizyczne starcia. Niezrozumiała magia. Ogień. Płonący statek. Ogień. Płonąca arena. Popiół i kości.
- Kurwa.
Spośród paru zachowanych, niespalonych kosteczek, największa była czaszka i nie było wątpliwości do kogo należała. Czarny strażnik wpatrywał się w oczodoły, które jeszcze niedawno były mieszkaniem dla fioletowych oczu. Miał nawet wrażenie, że był w stanie poprzez układ kości, rozpoznać rysy twarzy czarodziejki, z którą spędził ostatnie miesiące w tej Mousillońskiej dziurze. Gdyby ktoś obserwował teraz gwardzistę, stwierdziłby, że ten nad czymś się zastanawia, ale nie sposób było poznać, co w tej chwili odczuwa, gdyż jego twarz nie zdradzała żadnych emocji.
Skórzany but opadł, a czaszka pokruszyła się i rozleciała na kawałeczki pod ciężkim obcasem. Nie pozostało już nic co przypominałoby o tym, że po tej ziemi chodziła Denethrill. Poza leżącym niedaleko kosturem i czymś jeszcze.
Wśród poczerniałego proszku, który pozostał, błysnęło odbite światło słońca. Zarthyon pogrzebał w pyle butem, by odnaleźć tam dwa przedmioty zawieszone na łańcuszkach. Sięgnął po znajomy kształt. Jeszcze pamiętał, jak sam wręczał jej tę gwiazdę. Przez chwilę przez jego świadomość, mignęło wspomnienie tego dnia w porcie, kiedy właśnie te fioletowy oczy zaświeciły nienaturalnie na sekundę, przy kontakcie z artefaktem. Jednak chwila szybko minęła, a przedmiot wylądował w jednej z wewnętrznych kieszeni.
Drugą rzeczą okazał się medalik, który najwyraźniej dało się otworzyć. Zarthyon spróbował podważyć wieczko jednak to nie uchyliło sie nawet na milimetr.
- Magia. - Strażnik splunął na ziemię. - Na niewiele ci się to zdało. - Rzucił na odchodnym do prochu, który pozostał po czarodziejce.


- Arena i powiązane z nią wydarzenia odebrały mi cząstkę siebie. - Odezwał się nieznajomy już w Reikspielu, z opanowaniem w głosie. Wyjął zza koszuli to za co się trzymał w czasie rozmowy. Dwa medaliki o różnych kształtach zawieszone na łańcuszku. - On odebrał mi moją świadomość.
Zrobił krótką przerwę wpatrując się w przedmioty z czystą furia w oczach. Mnich i pijak wpatrywali się w niego ze zdumieniem, nie wiedząc jak zareagować na tak nagłą zmianę.
- Arena odda mi to co zabrała, a jego zabierze tam skąd przyszedł. Zmuszę ją do tego.
Po czym bez dalszych wyjaśnień ruszył do drzwi, by chwilę później nie zamykając ich za sobą wyjść na zewnątrz.

Imię: Zarthyon
Rasa: Mroczny elf, były Czarny strażnik
Broń główna: Włócznia
Broń zapasowa: Sztylet
Zbroja: Lekka zbroja (Bez hełmów, tarcz. Tyle co na grzbiet przed wyjściem założył)
Ekwipunek: Pożeracz mocy
Umiejętność: Szaleńczy styl walki

[Siema, możecie traktować mnie jako rezerwowego, np. jesli będzie dziewięciu chętnych i najwygodniej by było zacząć w 8 zawodników, to ja mogę odpaść (Bo mało znam lore Kranosludów chaosu.]
Obrazek

Awatar użytkownika
Inglief
Mudżahedin
Posty: 214
Lokalizacja: Koszalin "Zad Trolla"

Post autor: Inglief »

[ Ludzie, zapisujcie się :? Dawniej 16 miejsc się w kwadrans rozchodziło. Skrobnąć coś krótkiego i dawać postacie! ]
"This quiet offends Slaanesh! Things shall get loud now."

minority
"Nie jestem powergamerem"
Posty: 102

Post autor: minority »

Zaczynać eksperymenta!-zakrzyknął duża szef nocnych goblinów ,widząc jak mur tarcz krasnoludów blokuje węzeł podziemnych korytarzy. Okrzyk ten spowodował natychmiastowe opustoszenie korytarza z zielonoskórych, za to pokurcze poczuły niepokojące drgania całego tunelu. trafnie przepuszali iż są to jaskiniowe paszczaki, jednak dowódca oddziału od wielu lat walczył już z tymi szalonymi gobosami i spodziewał się czegoś gorszego, miał rację spostrzegł tylko chmarę czerwonych paszcz i ostanie co odnotowała jego świadomość to dziwna rzecz, że każdy goblin „dosiadający” tych stworzeń jest zakuty w zbroję pokrytą emblematami oddziału który zaginął jakiś czas temu.Takim oto to sposobem ostatni oddział krasnoludzkiego garnizonu w pobliżu góry ognia przestał istnieć, na miejscu pozostał tylko oręż niezdatny już do użytku i zmasakrowane zwłoki zarówno goblinów ,które nie były wystarczająco szybkie oraz krasnoludów którzy nie popełnili w sumie żadnego błędu oprócz jednego: walczenia z najbardziej szalonym plemieniem nocnych goblinów w starym świecie i opanowaniem kilku wykutych w skałach korytarzy.
***
[styl pisania odpowiedni?historia jeszcze nie jest skończona-będzie dłuższa]

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Historię zamieść w poście zgłoszeniowym.]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3443
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

[chciałbym wystawić shoggotha, proszę powiedzieć, czy jest legalny]
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Jeszcze zwykłego dragon ogra bym rozważył, ale shaggoth to poziom smoka, giganta, chimery czy hydry. A w pewnym sensie je przebija]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Inglief
Mudżahedin
Posty: 214
Lokalizacja: Koszalin "Zad Trolla"

Post autor: Inglief »

[Shaggotha to chyba lekkie zgwałcenie klimatu skoro one setki tysięcy lat chrapią i budzą się od wielkiej inby.
Ale Dragon Ogre byłby spoko tylko go trzeba jakąś przyciąć (sic) ]
"This quiet offends Slaanesh! Things shall get loud now."

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3443
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

[no dobra, to lecę z tematem :twisted: ]
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

[ Sugerowałbym ścięcie ekwipunku tak jak u Minotaurów. ]

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Inglief
Mudżahedin
Posty: 214
Lokalizacja: Koszalin "Zad Trolla"

Post autor: Inglief »

[ Zgoda! Patrząc po statach to chyba nie zachwieje balansem... z resztą... Przeprowadzimy rozpoznanie bojem jak Napoleon. ]
"This quiet offends Slaanesh! Things shall get loud now."

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Obrazek
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Napadzior
Chuck Norris
Posty: 547

Post autor: Napadzior »

["Nie ma takiej bestyji - której nie da się pokonać wiarą i siłą woli" ~ Napis na pamiątkowej płycie nagrobnej V pułku halabardników z Nuln]
Obrazek

Awatar użytkownika
Leśny Dziad
Wałkarz
Posty: 97
Lokalizacja: Knieja

Post autor: Leśny Dziad »

Jeszcze kilka godzin temu na tym szerokim wzniesieniu ciągnącym się na skraj lasu rosła zielona trawa upstrzona różnokolorowymi kwiatami. Lecz ani trawy, ani kwiatów już nie było. Teraz na ubitej przez buty żołnierzy i zaoranej kopytami konnicy ziemi wykwitały jedynie ciemne plamy krwi spływającej z ciał poległych, którymi usłany był cały pagórek. Ktoś mógłby stwierdzić, że zapadła cisza. I rzeczywiście gdy ucichł już gwar bitwy, szczęk oręża, krzyki dowódców, wrzaski atakujących oraz umierających, nad polem walki zapadł niepokojący, martwy spokój. A jednak wciąż dało się słyszeć jęki rannych, płacz zszokowanych i sporadyczne nawoływania oficerów próbujących przegrupować pozostałych przy życiu ludzi. Było też krakanie zlatujących się powoli padlinożerców, lecz na nich nikt nie zwracał uwagi. Dlatego też nikt nie zauważył jak jeden z kruków krąży wyżej nad polem bitwy i w przeciwieństwie do swoich pobratymców nie rzuca się od razu do oczu i miękkich tkanek zabitych. Wydawało się, że pilnie czegoś wypatruje.

Czarne ptaszysko widziało jak po pobojowisku szybkim krokiem przechadzają się polowi medycy, oglądający tłum martwych i wyłuskujący spośród nich tych żołnierzy, którzy pozostali jeszcze przy życiu. Tym się poszczęściło, dla nich była jeszcze szansa. Lecz to nie polowych lekarzy ani ich pacjentów szukał kruk. Już po chwili zauważył postać zatrzymującą się nad tymi, którym się nie poszczęściło, którzy naznaczeni zostali przez mijających ich medyków czarną smugą na czole, mającą dać do zrozumienia kolegom po fachu, że nie warto już zwracać na nich uwagi. Dla tych nie było już nadziei na życie. Po nich szła śmierć.

Czarnowłosy mężczyzna w ciemnych szatach ostrożnie i bez pośpiechu krążył między ciałami z kosą wygodnie opartą na ramieniu. Blady, spokojny uśmiech na jego twarzy nie znikał nawet wtedy gdy pochylał się nad ciężko rannymi żołnierzami, których nie dało się już odratować. Niektórzy byli nieprzytomni, inni jeszcze świadomi z szeroko otwartymi oczami pełnymi bólu i strachu. Tak jak ten brodaty pikinier z rozprutym brzuchem, próbujący przytrzymać wylewające się z niego wnętrzności.

Magister Śmierci kucnął i dotknął ramienia żołdaka. Odetchnął głęboko skupiając po raz kolejny krążące wokół, purpurowe wiatry Shyish.
– Przyjmij to co nieuchronne, żołnierzu – wyszeptał. – Nie bój się śmierci, gdyż jest ona jedyną obietnicą, jaką dało ci życie. Odpoczywaj…
Pozwolił by cicha moc śmierci wsiąkła w ciało pikiniera i zgasiła uparcie tlące się w nim życie. Sprawił by zakończył się jego ból oraz strach i zesłał na niego wieczny spokój ostateczności. Tyle mógł dla niego zrobić. Aż tyle.

Magister Rajmund Dreslar wstał powoli wdychając przesiąknięte śmiercią powietrze. Energia Shyish snuła się po całym polu bitwy napełniając go cudowną akceptacją końca. Czuł się tu dobrze, mimo że przecież krajobraz do najprzyjemniejszych nie należał. Ruszył w kierunku kolejnego zawirowania purpurowego wiatru omijając ciała poległych. Tam właśnie leżał ktoś bliski śmierci, wiedział to zanim jeszcze zobaczył tę istotę przykrytą ciałami kilku żołnierzy. Zwierzoczłek, odmieniec, jeden z hordy jaka parę godzin temu wybiegła z lasu. Dyszał ciężko wykrzywiając ku nadchodzącemu magistrowi rogaty łeb. Poraniona bestia mogłaby jeszcze przeżyć, gdyby miała siły wydostać się spod ciał żołnierzy i uciec gdzieś w las. Ponure siły Chaosu mogłyby ją ocalić i czarodziej dobrze o tym wiedział. Nie zatrzymał się, wyciągnął tylko rękę zmuszając wiatry Shyish do nagłego wbicia się w ciało ofiary. Życie zwierzoczłeka zostało stłumione w jednej chwili, a jego śmierć zakłębiła wokół maga i dodała mu nowych sił.

Przystanął przed ciałem następnego umierającego stworzenia. Piękny biały rumak leżał na boku z włócznią wbitą głęboko w brzuch. Zwierzę sapało słabo patrząc na stojącego nad nim maga ufnym spojrzeniem. Rajmund uśmiechnął się nieco szerzej rozumiejąc, że ta istota już wie. Znacznie łatwiej pogodziła się ze swoją śmiercią niż ludzie, których dzisiaj odprowadzał do końca ich drogi. Nachylił się by pogłaskać konia po czole i jednocześnie wyszeptał słowa zaklęcia. Ametystowa moc spłynęła na zwierzę cicho i łagodnie.

I wtedy usłyszał za sobą donośne krakanie. Sporych rozmiarów kruk usiadł na jelcu miecza przybijającego do ziemi czaszkę jednego z ungorów. Ptak spojrzał prosto w oczy maga i zakrakał po raz drugi.
– Witaj, Kraraav – odparł magister spokojnym ale donośnym głosem. – A więc już go znalazłeś?
– Kr! – przytaknął kruk i dumnie zmachał skrzydłami. – Krra raaa!
– Szybko. W takim wypadku chyba nawet nie stara się ukrywać. Są coraz bardziej aroganccy, ci nekromanci. Nie wydaje ci się?
– Krr…
– Ale to dobrze. Skoro się nie ukrywa to nie trzeba się zanadto śpieszyć. A jeszcze przez jakiś czas potrzebny będę tutaj.
– Kre! Krak raa krra! – sprzeciwił się kruk przestępując niecierpliwie z nogi na nogę.
– Spokojnie, Kraraav. Nikt przecież nie uniknie końca. On też nie. – Mag spojrzał znów na pobojowisko.

Jeszcze tego ranka gdy przybył tutaj w okolice miasta Wurtbad nie spodziewał się, że weźmie udział w bitwie. Naszło go teraz wrażenie, że zwierzoludzie atakowali ostatnio coraz śmielej. Zresztą nie tyczyło się to tylko bestii. Byli też orkowie i wyznawcy Chaosu, którzy pojawiali się coraz częściej, coraz liczniej. Wydawało mu się, że kiedyś w Imperium było spokojniej. Poczuł na sobie lekki podmuch purpurowego wiatru i znów spadło na niego przeczucie, że coś w skali świata właśnie zaczęło się kończyć.


*******************************

Wkroczył do wioski gdy słońce rzucało ostatnie promienie zza horyzontu, a noc oświetlona dwoma księżycami powoli spływała na świat. Spojrzał jeszcze raz w górę szukając na niebie czarnych skrzydeł Kraraava, ale ptaszysko zniknęło gdzieś wczoraj i jak dotąd nie wróciło. Nie przejmował się tym choć dziwiło go, że zawsze ochoczy do walki kruk zniknął właśnie teraz. Teraz gdy konfrontacja z wrogiem była bliska.

Wioska Eicheberg położona była już niemal na samej granicy z niesławną prowincją Sylvanii i nie sprawiała wrażenia dostatniej. Nieotoczona wałem ani palisadą z błotnistymi ulicami i przysadzistymi przekrzywiającymi się domami. Na pierwszy rzut oka wyglądała na opuszczoną lecz magister dobrze wiedział, że ludzie wciąż tu mieszkali. Słyszał przecież trzask zamykanych okiennic gdy przechodził obok zaniedbanych domostw, słyszał oddalające sie kroki, widział ludzi zerkających na niego zza lekko uchylonych drzwi. Już dawno się do tego przyzwyczaił. Nawet w Altdorfie, gdy kroczył ulicami miasta ludzie schodzili mu z drogi i unikali jego spojrzenia przeświadczeni, że wzrok Ametystowego Maga zsyła nagłą śmierć. Skoro robili tak mieszczanie uważający się przecież za światłych nie dziwiło go, że ludzie na wsi okazywali jeszcze większą nieufność.

Dotarł do sporej chaty z podgniłą werandą i szyldem przedstawiającym kufel piwa co niechybnie określało budynek jako karczmę. Wszedł od razu do ciemnej i zadymionej izby. Przywitała go grobowa cisza. Postawny i brodaty karczmarz, podobny raczej do zbója z gościńca, odruchowo sięgnął po coś za kontuar, trzech chłopów po lewej zamarło w bezruchu i patrzyło spode łba, tylko pomarszczony i zgarbiony staruszek siedzący przy barze odwrócił się i obrzucił maga taksującym, ciekawskim spojrzeniem.

– Dobrzy ludzie z Eicheberg – zaczął od razu mag spokojnym tonem. – Nazywam się Rajmund Dreslar, jestem magistrem Kolegium Ametystu z Altdorfu. Przybyłem tu bo doszły mnie słuchy, że w okolicy ukrywa się nekromanta. A ja pragnę zakończyć jego niegodne życie. – Po tych słowach ruszył pewnym krokiem w stronę lady.
– Hola, hola! – zagrzmiał brodaty karczmarz. – A skąd pewność mamy mieć, żeś sam nie jest tym nekromantą?
Mag wyciągnął spod płaszcza pogięty i wypłowiały już dokument opatrzony pieczęcią samego cesarza. Była to licencja upoważniająca go do używania magii jaką otrzymywali wszyscy absolwenci Kolegiów.
– I na co mnie ten papier przedkładasz – burknął brodacz. – Mogłeś go ukraść albo podrobić!
– Eh… spokojnie, Johan – mruknął staruszek siedzący przy barze zanim Rajmund zdążył się odezwać. – To nie nekromanta. Wiem bom przecież sam widział dziada. A pewny jestem, że ten tu, to nie tamten.
– No dobra. – Karczmarz rozluźnił się nieco i cofnął rękę spod kontuaru. – Jak tak to siadajże, panie magu. Piwa chcesz?
– Poproszę. – Magister skinął głową siadając obok garbatego staruszka, którego rozpoznał już jako grabarza. Zawsze potrafił rozpoznać grabarzy dzięki drobnym strużkom Shyish jakie wokół nich falowały. – Powiedzcie mi, co wiecie o tym nekromancie?
– Na cmentarzu siedzi! – odparł od razu gospodarz podając magowi drewniany kufel piwa.
– Na cmentarzu? – Rajmund udał zainteresowanie mimo, że tego już dawno sam się domyślił.
– Ano właśnie na cmentarzu, panie magu! W krypcie rodowej sołtysa.
– A co na to sołtys? – zapytał Rajmund z cieniem uśmiechu na twarzy.
– Nooo… Niepocieszony. Zwłaszcza, że ponoć ohydnik nekromanta jego teściową wskrzesił, a ona teraz przy samym wejściu do grobowca się wałęsa i jęczy.
– Zrzędziła mu za życia, a teraz jęczy i po śmierci, he he... – grabarz łyknął potężny łyk piwa.
Rajmund uśmiechną się szerzej. Lubił grabarzy, zawsze podobało mu się ich poczucie humoru.
– A więc zdążył już zmusić zmarłych do wstania z grobów?
– A jakże – odezwał się znów stary. – Jeszcze zanim wlazł do grobowca wziął i ożywił wszystkie trupy. I to w biały dzień… Prawie mnie dopadły, ledwom uszedł ze cmentarza.
– I teraz gdy tylko Morrslieb mocniej zaświeci przychodzą tutaj – karczmarz ściszył głos i posmutniał. – Łażą po nocy, drapią w drzwi… Niektórzy na pola idą i jakby na nich pracować chcieli. Strach nos wyściubić po zmroku z chałupy. Strach bo to nasi bliscy są, panie magu, ci których sami pochowaliśmy…
– Zmarli powinni pozostać w grobie – dorzucił grabarz.
– Owszem. – Magister pokiwał głową, a potem ku zdziwieniu gospodarza za jednym razem opróżnił kufel. – Pójdę zatem na cmentarz i wrócę im spokój. I zakończę życie tego, których ich niepokoi.
– Tak teraz? – zdziwił się jeszcze bardziej brodacz.
– Teraz. Nie mam przecież całej wieczności.
– To może ja po sołtysa pójdę… A ty Anton biegnij po braci Holdebergów, ci to zawsze mieli parę w łapach – zwrócił się do jednego ze stałych bywalców. – Innych też trzeba zawołać, niech biorą broń i rychło się tu stawią. W kupie siła!
Już po chwili w wiosce wrzało. Magister wstał, narzucił na ramiona opończę i chwycił kosę.

Po niespełna pół godzinie szedł na czele grupy kilkudziesięciu chłopów uzbrojonych w widły, cepy, topory, łopaty i pochodnie. W gruncie rzeczy nie potrzebował wszystkich tych ludzi aby uporać się z nekromantą i jego martwą świtą, ale nie oponował gdy mieszkańcy Eicheberga zaoferowali swoją pomoc. Nie zaszkodzi przecież gdy zobaczą, jak nieuchronny koniec spływa na tego, który odważył się zmuszać śmierć do posłuszeństwa. Zawsze uważał, że takie pokazy są pouczające.

Kulawy grabarz szedł tuż obok maga. Prowadził na cmentarz, choć Rajmund wcale nie potrzebował przewodnika bo już z oddali dostrzegał purpurowe smugi Shyish snujące się pod lasem. Po chwili w cieniach nocy dało się rozpoznać niewielki murek wyrastający na skraju cmentarza, a za nim kształty nagrobków i wejście do grobowca. Ludzie idący za magistrem ucichli, zwolnili nieco i zbili się instynktownie ciasną grupę, gdy tylko zobaczyli ponure, ślamazarne sylwetki bez celu snujące się między grobami.
– To oni, panie magu. Ożywieńcy… – szepnął karczmarz.
– Poczekajcie tutaj – zatrzymał ich przed bramą cmentarza. – Zajmę się wszystkim, a wy dopilnujcie żeby żaden mi nie uszedł.

Był pewien, że żaden mu nie ujdzie ale ci przestraszeni ludzie potrzebowali jakiegoś zadania, które pozwoli im zagłuszyć strach. Pokiwali szybko głowami ukrywając pod poważnymi minami ulgę, że nie muszą iść dalej. Rajmund Dreslar ruszył pewnym krokiem w głąb ogrodów Morra. Od razu zwrócił uwagę krążących między nagrobkami ożywieńców. Widział jak splugawiona chaosem siła purpurowego wiatru zmusza te przegniłe ciała do ruchu. Jak w nienaturalny sposób każe zmarłym patrzeć w jego kierunku pustymi oczodołami, wyciąga martwe ręce i wprawia w ruch nogi. Wśród jęków i pomruków nieumarli ruszyli by rozszarpać maga. On jednak stał spokojnie szepcząc słowa zaklęcia. A szept jego rozniósł się po całym cmentarzu wprawiając w ruch wiatr Shyish, który zawirował i w jednej chwili skupił się wokół magistra.

Wtedy Rajmund chwycił swoją zdobioną kosę oburącz by zamachnąć się potężnie jakby kosił zboże. Siła ametystowego wiatru wystrzeliła nagle skondensowaną falą dopadając zbliżające się trupy i zabierając ze sobą więzy poruszającego nimi zaklęcia. Większość ze zbliżających się ożywieńców padała na ziemię z głuchym łomotem. Magister ruszył od razu ku tym, którzy nadal utrzymywali się na nogach. Ciosem zza głowy wbił jednemu ostrze kosy w obojczyk niemal rozdzierając przegniłe truchło na pół. Energia ametystu zawirowała i opuściła martwe ciało. Obrócił się i drzewcem kosy uderzył kolejnego ożywieńca powalając go na ziemię. Jednym ruchem ręki wyrwał z niego moc Shyish, którą zaraz cisnął w nadbiegający szkielet.

To wciąż nie był koniec. Poczuł obcą pulsację manipulującą wiatrem śmierci poczym usłyszał kolejne jęki i nierówny krok zmuszanych do ruchu zmarłych. Szepcząc następną inkantację stanął w rozkroku by zacząć kręcić swoją bronią w powietrzu. Purpurowy wir posłuszny jego woli uformował się wokół ściągając całą energię Shyish krążąca po cmentarzu. Okrutna parodia życia jaką dotknięci zostali pochowani tu zmarli nagle wyrwana została z ich ciał, popłynęła ku magistrowi i po chwili ustabilizowała się krążąc wokół niego. Gdzieś na granicy pola widzenia pojawiły się sylwetki tych, którzy zostali pochowani na cmentarzu, krążyli oni teraz wokół maga w nierealnej formie, a on czuł jak potężna siła końca zbiera się tuż przy nim, szarpie jego szaty i napełnia go spokojem oraz pewnością nieuchronności.

– Wyłaź! – krzyknął wiedząc, że nekromanta już wie o jego przybyciu. – Wyjdź i choć raz godnie przyjmij śmierć!
– Głupcze!
Wraz z ochrypłym wrzaskiem z grobowca wypadł pocisk skondensowanej energii śmierci. Uderzenie było jednak daremne, wchłonęła je siła ametystowego wiru widmowych postaci. Nekromanta najwyraźniej wiedział już, że nic tu nie wskóra. Zakasał swoją długą czarną szatę i pozostał wierny swoim ideałom. Puścił się biegiem między nagrobkami w stronę lasu starając się umknąć śmierci.
– Nie uciekniesz przed końcem – oznajmił donośnym głosem mag wyciągając wprzód rękę.

Pozwolił aby kilka cienkich smug Shyish dopadło czarnoksiężnika i przeszyło go na wylot. Nekromanta zawył potępieńczo i zaraz padł na ziemię czując na sobie osłabiający dotyk starości. Próbował cisnąć kolejnym pociskiem lecz znów trafił tylko jedną z purpurowych zjaw. Czołgał się w tył widząc jak dumnie wyprostowany Ametystowy Czarodziej kroczy spokojnie w jego stronę patrząc surowym spojrzeniem. Idące razem z nim zjawy i duchy zerkały gniewnie, a uśmiech jaki pojawił się na twarzy maga sprawił, iż nekromanta pierwszy raz od bardzo dawna poczuł strach.
– Głupcze! – wrzasnął czarnoksiężnik łamiącym się głosem. – Moja śmierć nic nie zmieni! Bo oto powrócił Władca Śmierci i wkrótce wszyscy pogrążymy się w nieżyciu! Nawet ty! Będziesz kroczył razem zemną jako jego sługa…
Zamilkł gdy ostrze kosy znalazło się tuż przy jego szyi. Czarodziej stanął nad nim i zaczął mówić zrzucając na czarnoksiężnika ciężką lawinę oskarżeń.
– W imieniu Kolegium Ametystu, z mocy nadanej mi przez Wielkiego Cesarza Imperium, za wystąpienie przeciwko jego władzy, za nieuprawnione używanie magii, za zabójstwa, profanację zwłok i świadome działanie przeciwko ludzkości, ja Rajmund Dreslar skazuję cię na śmierć.

Wyciągnął rękę sprawiając, by moc Shyish powoli spłynęła na ciało nekromanty. Mógł to załatwić szybko lecz ten plugawiec nie zasłużył na szybką śmierć. Musi poczuć to przed czym uciekał całe życie, a przed czym uciec się nie da. Jego ciało zaczęło marnieć w oczach, blada cera pokryła się plamami, zmarszczki pogłębiały się, kończyny chudły. Nekromanta wił się na ziemi w przerażeniu przytrzymywany siłą ametystowego wiatru, a gdy przypominał już raczej zasuszoną mumię niż żywą istotę zdobył się na ostatni wysiłek.
– Już niedługo… – wydyszał. – Już niedługo wszystko co żyje umrze i powróci by służyć…
Po tych słowach jego życie zgasło.

Rajmund stał chwilę nad zmizerniałym ciałem zastanawiając się nad tym co usłyszał. A potem rozwiał wirujące wokół wiatry Shyish i wrócił pod bramę cmentarza gdzie wciąż stała zbita w ciasną grupkę ludność Eichebergu.
– To już koniec – powiedział. – Truchło nekromanty spalcie, a resztę zmarłych pochowajcie. Ja zapieczętuję cmentarz aby nikt już nie mógł ich niepokoić.


Następnego poranka ze snu wyrwało go głośne dudnienie. Podniósł się półprzytomny z łóżka i rozglądną się po ciasnej karczemnej izbie. Na parapecie za niewielkim oknem stał Kraraav i z lubością walił dziobem w brudną szybę.
– Na litość Morra, cóż takiego się stało? – mruknął mag wstając na nogi i wpuszczając kruka do środka. – Hałasujesz tak, że zmarłego byś obudził.
– Kraaar – rzucił krótko ptak sadowiąc się na stole.
Rajmund dostrzegł wąski zwitek papieru przywiązany do nogi kruka. Odwiązał go więc i rozwinął. Wiadomość była krótka i treściwa, jak zresztą wszystkie przysyłane z Kolegium.
– A więc mam wracać do Altdorfu? – ziewnął przeciągle. – Nie dadzą odpocząć… No ale cóż, wyśpię się po śmierci.


****************************

Szedł główną ulicą cmentarnej dzielnicy miasta stołecznego Imperium. Przed sobą widział już wyskoki budynek kolegium z jego strzelistymi wieżyczkami, pozornie zaniedbany i opuszczony. Uśmiechnął się do siebie wspominając jak kiedyś, jako młody chłopiec, do niedawna syn zamożnego kupca a wówczas już sierota, wbiegł tam krzycząc ze wściekłości i ze łzami w oczach. Wzywał wtedy Magistrów Ametystu. Żądał by wrócili mu z martwych jego rodziców, którzy zginęli na trakcie podczas gdy bandyci zaatakowali ich karawanę. Błąkał się po pustych korytarzach słysząc jedynie swój przyspieszony oddech i echo własnych kroków. Otwierał skrzypiące drzwi prowadzące do kolejnych, opuszczonych pomieszczeń pachnących starością, ze sprzętami i meblami zasłoniętymi zakurzonym płótnem. Zrozpaczony i rozczarowany tym, że nikt mu nie odpowiada jął zdzierać nadgryzione zębem czasu draperie wiszące na ścianach i przewracać stare stoły.

Dopiero gdy rozpacz i bezradność pozbawiły go sił usiadł pod ścianą nagle rozumiejąc, że to wszystko na nic, że to co było już nie wróci, że nawet magowie nie są w stanie sprzeciwić się śmierci. Wtedy pierwszy raz zobaczył nierealnie piękną smugę ametystowego wiatru spokojnie przelatującą przez pomieszczenie, które nie wydawało się już tak zaniedbane i opuszczone. Chwilę potem usłyszał kroki i ujrzał wysokiego, chudego mężczyznę w purpurowych szatach. Był to mistrz Arbogast, jego przyszły mentor.

Ale to było dawno temu, w jego przeszłym życiu. Teraz przekraczając próg Kolegium poczuł woń ziół, idąc czystym korytarzem sporadycznie oświetlonym naściennymi świecznikami patrzył na dumne oblicza zmarłych mistrzów, których posągi ustawiono wzdłuż głównego holu. Czuł się jak w domu. Lubił tu wracać po zakończonej, dobrze wykonanej pracy. Odpowiednie drzwi znalazł szybko, zapukał i nie czekając na zaproszenie wszedł do środka.

Gabinet mistrza nie zmienił się. Jedna ściana cała przykryta była półkami, na których stały stare księgi i woluminy, przy rozpalonym kominku stały dwa fotele, a okno jak zawsze do połowy zasłonięte było ciężkimi, purpurowymi zasłonami. Zmienił się za to nieco sam mistrz, który odłożył właśnie książkę na stolik i wstał by powitać swojego dawnego ucznia. Na jego czaszce nie ostał się już ani jeden włos, zmarszczki na starczej twarzy był głębokie jakby rzeźbione w kamieniu, a cera stała się jeszcze bardziej blada.
– Ależ się postarzałeś, mistrzu – przywitał go Rajmund.
– A dziękuję, dziękuję – odparł Arbogast uśmiechając się szczerze. – Ale i po tobie już widać, że latka lecą. Siadaj… Napijesz się czegoś? – Mistrz szybko podreptał w kierunku barku. – Wiem, że lubisz to bretońskie z Aquitaine ale cóż, skończyło się. Mam za to nasze rodzime Wissenlandzkie... Ile to już lat się nie widzieliśmy Rajmundzie?
– Będzie trochę ponad dwa lata. – Magister usadowił się w wygodnym fotelu patrząc jak jego mistrz nalewa wina.
– Och tak, dwa lata… Ostatnio czas jakby przyspieszył, nie wydaje ci się?
– Czas ucieka wieczność czeka – odparł młodszy z magów uśmiechając się szerzej.
– Prawda – zgodził się mistrz z błyskiem rozbawienia w oczach. – Dlatego też lepiej żebym od razu powiedział ci po co cię sprowadziłem.
Rajmund pokiwał tylko głową.
– Na pewno czułeś ostatnio w powiewach Shyish zmianę przynoszącą zwiastun końca?
– Owszem – zgodził się magister dopiero teraz rozumiejąc, że czuł to od dawna ale był zbyt zajęty by się nad tym głębiej zastanowić.
– To dlatego, że Nagash powrócił, synu. – Twarz mistrza spoważniała. – Został wskrzeszony w plugawym rytuale, a wraz z nim obudziło się kpiące ze śmierci zło.
Rajmund przypomniał sobie ostatnie słowa nekromanty, którego nędzne życie zakończył na cmentarzu w Eichebergu. Słysząc je wówczas domyślał się o co chodzi lecz nie sądził, że sprawy zaszły aż tak daleko. A jednak potwierdzenie najgorszego jakie padło z ust mistrza Arbogasta nie było dla niego szokiem. Zupełnie jakby wiedział to już od dłuższego czasu.
– Co w związku z tym planuje Patriarcha Hexensohn? – zapytał cicho.
– Nie widziałem go od kilkunastu dni – mistrz wpatrzył się w płomienie w kominku. – Obraduje na Wielkiej Radzie wraz z Patriarchami wszystkich pozostałych Kolegiów.
– Skoro wszystkie Kolegia zdobyły się na to by połączyć siły to sprawa zaprawdę musi mieć wielką wagę.
– Bez wątpienia. Otóż przyznać trzeba, że świat się kończy, Rajmundzie. Żyjemy w czasach końca – oznajmił spokojnie mistrz.
– Wszystko ma swój kres. Czy zatem obrady Patriarchów mają w ogóle sens? Czy można powstrzymać koniec?
– Niektórzy zapewne tak myślą. Ale na pewno nie Patriarcha Hexensohn. On wie, że tu nie chodzi o powstrzymanie końca lecz o to by mógł przebiec on w odpowiednim czasie, w odpowiedniej chwili. Sprawy tego rodzaju nie mogą być pogrążone w chaosie. A tak dzieje się teraz. – Obaj milczeli przez chwilę zamyśleni. Pierwszy znów odezwał się mistrz Arbogast po tym jak zwilżył gardło winem. – Mam tylko nadzieję, że obrady szybko się zakończą, bo w tym konkretnym przypadku czas nie jest naszym sojusznikiem. Trzeba działać… Na szczęście Patriarcha Hexensohn wydaje się zdawać z tego sprawę. Regularnie przesyła do Kolegium zalecenia i zadania. – Stary czarodziej znów spojrzał na swojego ucznia.
– I jedno z owych zadań uważasz za odpowiednie dla mnie, mistrzu? – Rajmund w lot odgadł zamiary mentora.
– Tak myślę. Bo mi zostało już niewiele czasu, synu. Nie wiem czy zdążyłbym wykonać to zadanie. Zresztą – machnął niedbale ręką – coraz mniej mam sił, źle już znoszę długie podróże, nie ruszałem się poza miasto od wielu lat.
Magister uśmiechnął się pobłażliwie dobrze wiedząc ile mocy drzemie w tym starczym ciele. Mistrz Arbogast czasami lubił zgrywać nieudolnego staruszka zwłaszcza gdy czuł się źle z tym, że musi powierzyć komuś jakiś nieprzyjemny obowiązek.
– Po prostu powiedz co mam zrobić, mistrzu.
– Tak, no cóż… Słyszałeś zapewne o tak zwanej Arenie Śmierci?
– Słyszałem to i owo. Krwawe zawody, w których biorą udział wojownicy ze wszystkich stron świata.
– Otóż to. Okazuje się jednak, że to nie tylko zwykły turniej gladiatorów. Ostatnimi czasy za każdym razem gdy odbywa sie Arena Śmierci na sile przybiera moc Chaosu, dzieją się rzeczy dziwne, rzeczy złe. Jeden z takich turniejów zbiegł się w czasie z powtórnym pojawieniem się Arkhana Czarnego, a przypuszcza się, że kolejne były katalizatorem przyczyniającym się do wskrzeszenia Nagasha. – Mistrz zrobił przerwę jakby oczekując komentarza ale Rajmund nie odezwał się, trwał w zamyśleniu popijając wino. Stary mag mówił więc dalej. – Patriarcha Hexensohn życzy sobie by zbadać w jaki sposób Arena powiązana jest z tym co dzieje się właśnie na świecie, bo okazuje się, że nikt tego jeszcze dogłębnie nie badał. A jeśli okaże się, że za tymi zawodami rzeczywiście stoją jakieś potworne siły, trzeba będzie… położyć im kres.
– O tak, jeśli trzeba coś zakończyć to wybrałeś odpowiedniego człowieka, mistrzu. – Rajmund upił ostatni łyk wina w swoim kieliszku. – Chcesz bym zbadał sprawę walk na Arenie… empirycznie?
– Jeśli zajdzie taka potrzeba. To brzmi zupełnie jakbym wysyłał cię na śmierć, prawda? – Na bladej twarzy mistrza Arbogasta znów zagościł szczery uśmiech.
– Rzeczywiście – magister pokiwał głową z entuzjazmem. – W takim razie kiedy mam wyruszyć?
– Najlepiej jak najszybciej. Bo twoim celem jest Zharr Naggrund położone na Gorejącym Pustkowiu daleko za górami Krańca Świata.
Rajmund Dreslar magister Kolegium Ametystu skinął tylko głową nie zdradzając ani krztyny zdziwienia.




Imię: Rajmund Dreslar
Rasa: Człowiek
Profesja: Magister Kolegium Ametystu
Broń: Kosa (kostur)
Dodatkowa broń: Sztylet
Zbroja: Purpurowe szaty wędrownego maga i opończa (ceremonialna szata)
Chowaniec: Kruk Kraraav
Umiejętności specjalne: Kontrola nad Mocą, Niewzruszony Niczym Góra
Zaklęcia:
Domena Śmierci
Czar ofensywny: Żniwa – skupiając wiatry Shyish na ostrzu kosy mag wykonuje nagły zamach wysyłając wprzód moc purpurowego wiatru, który przecina życie wszystkiego co znajdzie się na jego drodze.
Czar defensywny: Protekcja umarłych – zebrana wokół ciała maga moc ametystowego wiatru przywołuje widmowe postacie tych, którzy na przestrzeni wieków umierali w danym miejscu aby krążyły wokół maga i przyjmowały za niego uderzenia.


Obrazek

Awatar użytkownika
Inglief
Mudżahedin
Posty: 214
Lokalizacja: Koszalin "Zad Trolla"

Post autor: Inglief »

[Dziej się coś! Ktoś? Wciąż zapisy otwarte!]
"This quiet offends Slaanesh! Things shall get loud now."

Awatar użytkownika
Naviedzony
Wielki Nieczysty Spamer
Posty: 6354

Post autor: Naviedzony »

HISTORIA POSTACI

Niclas Rosenheim się bał. Nie rozumiał tego. Bywał w podobnych miejscach od kiedy uciekł ze świątyni Sigmara i sam zaczął zarabiać na swoje utrzymanie. W każdej wiosce była opuszczona stodoła, w której stare sęki wyglądały jak pomarszczone twarze i w każdym miasteczku była jakaś kamienica, do której nikt nigdy nie wchodził. Choć Niclas miał dość mgliste pojęcie o mrocznych siłach i starożytnych potęgach, to jednak kijem wbito mu do głowy wszystkie modlitwy, a ciemny lud płacił prawdziwymi monetami za amatorskie, byle jakie egzorcyzmy. I choć nie było w nich za grosz mocy, to Niclas do perfekcji opanował teatrzyk, którym mamił prostaczków. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, zmarszczenie rzadkich brwi, by chłopi szemrali zaniepokojeni, gdy z poważnym wyrazem twarzy delikatnie badał ruiny tego, czy innego starego młyna. "Demon!", brzmiał zawsze werdykt. A ponieważ demon to nie przelewki, złożyć się musiała zazwyczaj cała wioska. Owszem, bywało trudno, bywało też niebezpiecznie. Stare domy groziły zawaleniem, niekiedy w kanałach naprawdę coś szurało, ale Niclas głęboko wierzył, że to tylko szczury. Widział już tyle "opętanych" i "nawiedzonych" miejsc, że udało mu się zobojętnieć. Z czasem nawet uwierzył w to, że oszukując przestraszony plebs tak naprawdę czyni dobro. Wszak żyli w bezpodstawnym strachu, od którego on ich uwalniał. Jego egzorcyzmy, choć oszukane, to zawsze uwalniały ludzi od zła, choćby było przez nich wymyślone.
A teraz się bał.

Ostrożnie kroczył po skrzypiącej podłodze, zły na siebie, że nie postawił się sołtysowi i nie pobłogosławił starego browaru z zewnątrz. Dzień już i tak był pochmurny, a przez zasłonięte szmatami okna wpadało do środka niewiele światła. Kiedy podniósł wzrok nie zobaczył stropu. Zaśniedziałe rury niknęły w mroku ponad jego głową wyrastając jak miedziany las z ogromnych bulw warzelnych kotłów. Obiecał chudemu sołtysowi bez ucha, że dokładnie sprawdzi każdą salę i mieszkańcy Klesbergu będą mogli wznowić produkcję. Stare deski zaskrzypiały pod jego butami, więc sięgnął ku jednemu z kotłów, żeby przetrzymać się krawędzi, w razie, gdyby podłoga miała grozić zwaleniem do piwnic. Nagle zawahał się. W świetle trzymanej Niclasa latarni, ukazała się smuga startego kurzu w miejscu, w którym zamierzał położyć dłoń. Ktoś był tutaj przed nim. Rozejrzał się nerwowo. Było to niemądre i Niclas wiedział o tym, bo w mroku pomiędzy kotłami i tak nie potrafiłby niczego dojrzeć, ale odruch był zbyt trudny do opanowania. Ukucnął i przyjrzał się podłodze. Od miejsca, w którym stał prowadziły ślady zostawione w grubym kurzu przez czyjeś obuwie. Dziwne, ale wcześniej ich nie zauważył. Czyżby nieświadomie kroczył wyłącznie po śladach jego poprzednika? Wydało mu się to nieprawdopodobne. Otworzył usta, żeby zawołać coś do intruza, lecz zanim zdążył powiedzieć cokolwiek, echo wyszeptało w odpowiedzi:
- Jest tu kto? Jest tu kto? Jest tu kto...?
Niclas skulił się. Drżącą ręką sięgnął po tępy sztylet który nosił za pazuchą, jego jedyną broń poza autorytetem egzorcysty. Instynkt podpowiadał mu, żeby jak najszybciej uciec ze starego browaru, lecz jak wtedy wytłumaczyłby sołtysowi swoje zachowanie? Zdołał już pobrać zapłatę i nie był w stanie zwrócić całej tej sumy. "Sam sobie poradzę", pomyślał i ruszył po śladach swojego poprzednika, uważając by stopy stawiać wyłącznie w tych miejscach, po których stąpał tamten. Nie wiedział skąd przyszedł mu do głowy ten pomysł, ale nagle wydał się sobie samemu niezwykle sprytny. Podkradł się do kamiennego łuku i zajrzał do słodowni, unosząc latarnię. Ślady prowadziły dalej. W mrok. Ostrożnie ruszył dalej, skurczony, z nerwami napiętymi jak postronki. Palce zaciśnięte miał na rękojeści sztyletu jak szpony drapieżnego ptaka. Jakaś sylwetka pojawiła się w niemrawym blasku rzucanym przez latarnię. Wysoka, chuda postać o dziwnej głowie. Była tylko cieniem, wśród innych cieni, ale Niclas był pewien, że spogląda w jego stronę.
- Jestem kłamcą - odpowiedziało zjawisko.
- Kim jesteś? - szepnął Niclas Rosenheim i zimny dreszcz spłynął mu wzdłuż kręgosłupa.
- Kłamię - rozległo się w mroku.
- Co tu robisz? - zapytał Niclas. Z jakiegoś powodu miał wrażenie, że ta rozmowa nie toczy się tak, jak powinna. Że w ogóle nie powinien rozmawiać z kształtem czarnym niczym dziura wycięta w otaczającej go ciemności.
Cisza osnuta sugestią uśmiechu była jedyną odpowiedzią.
- Kłamiesz? Jeśli kłamiesz, nie możesz kłamać, bo mówisz prawdę. Jeśli musisz kłamać, nie wolno ci powiedzieć mi, że kłamiesz.
Niclas poczuł się jakby jego stopy odrywały się pod podłogi, a jednak ciągle pewnie stał na zmurszałych deskach. Żołądek skręcił mu się, a włoski na rękach podniosły.
- Za wcześnie jesteś za późno - rozległo się w mroku. Niclas nie zrozumiał tego. Nie rozumiał całej tej sytuacji i zachciało mu się płakać ze strachu, bo ciemna postać odwróciła się i dostrzegł zarys monstrualnego dziobu w miejscu, w którym ludzie mają twarz.
- Opowiem ci historię, która się jeszcze nie wydarzyła - oświadczyła postać. - Przyczyną i skutkiem - dodała.
Niclas potrząsnął głową. Chciał się wycofać i uciec, ale stał jak sparaliżowany. Było mu zimno.
- Kim jesteś? - zapytał znowu, pojmując, że choć poznał odpowiedź, pytanie musi zostać zadane.
- Kiedy skończymy rozmawiać nie będzie żadnych rozmówców. Tylko jeden wędrowiec, który skieruje swoje kroki na wschód. Tam, gdzie młoty jeszcze nie uderzyły, gdzie myśli jeszcze nie wykuto. Będziesz miał cały czas świata, żeby tam dotrzeć. Miniesz głębokie, zielone doliny, gęste lasy i góry, o których mówicie, że to kraniec świata, choć wiecie, że to nieprawda, a kraniec świata jest o wiele bliżej, w sercu każdego z was. Poprzez niegościnne ruiny pójdziesz i będziesz wiedział, że czeka cię śmierć. Dawi Zharr powitają cię w swoich płonących twierdzach jak boga, którego będziesz uosabiał. Słuchaj uważnie. Zacznie się tak... Zakuty w grube płyty z czernionego kobaltu posłaniec pokonywał będzie niestrudzenie kolejne stopnie sięgającego, zdawałoby się samych zasnutych nieprzerwanie czarnym dymem niebios zigguratu wyciętego z wielkich brył litego obsydianu. Przez swą przysadzistą i masywną sylwetkę nie odrywającą się niemal od stopni z oddali będzie przypominał wielkiego, pancernego żuka pnącego się w górę na krótkich odnóżach...

Imię: Eovezoch
Rasa: Herald of Tzeentch
Broń: naturalna (demon)
Zbroja: brak (demon)
Piętno: Tzeentch
Umiejętność specjalna: Prekognicja
Ekwipunek: Księga Tajemnic
Magia:
- zaklęcie ofensywne lub defensywne(w zależności od wykorzystania): "Poprzez czasy i przestrzenie" - mag porusza się na wskroś czwartego wymiaru przez widoczne tylko jego oczami ścieżki. Jego szpony mogą przebić przeciwnika zanim cios zostanie zadany, a ciało uchylić się przed cięciem, o którym wróg jeszcze nie zdążył pomyśleć.

ODPOWIEDZ