Arena of Death 19: Sylvania
Re: Arena of Death 19: Sylvania
Mallus zsiadł z konia i podchodząc do jakiegoś gwardzisty z głupią gębą zapytał.
- Gdzie tu można się zapisać na ten cyrk? - rzucił pogardliwie
- Tam, Panie - wskazał budynek grubym paluchem widać było że był już złamany i nastawiany nie raz.
Mallus nie uraczając go nawet spojrzeniem podszedł do wskazanego miejsca. Rozgląjąc się w około spojrzał kilku czempionów chaosów, demona, dziwnie ubranych ludzi, bestie, orka, szczura a nawet Ogra! "Faktycznie cyrk" pomyślał i uśmiechnął sie lekko. Nagle coś przykuło jego uwage spojrzał w cień i zobaczył sylwetke krewniaka jednak... zabójcy. " no, no, no, będzie ciekawie", powiedział pogardliwie i z ironiczym uśmiechem na ustach przywiązał konia i poszedł się zapisać.
- Gdzie tu można się zapisać na ten cyrk? - rzucił pogardliwie
- Tam, Panie - wskazał budynek grubym paluchem widać było że był już złamany i nastawiany nie raz.
Mallus nie uraczając go nawet spojrzeniem podszedł do wskazanego miejsca. Rozgląjąc się w około spojrzał kilku czempionów chaosów, demona, dziwnie ubranych ludzi, bestie, orka, szczura a nawet Ogra! "Faktycznie cyrk" pomyślał i uśmiechnął sie lekko. Nagle coś przykuło jego uwage spojrzał w cień i zobaczył sylwetke krewniaka jednak... zabójcy. " no, no, no, będzie ciekawie", powiedział pogardliwie i z ironiczym uśmiechem na ustach przywiązał konia i poszedł się zapisać.
kangur022 pisze: Ze niby czarodziejki są szpetne ?
dzikki pisze:Wypadki z kotłem się zdarzają ;] , nożem rytualnym można się skaleczyć jak się ofiara poruszy. Tudzież jakieś obmierzłe praktyki seksualne.
Kacpi 1998 pisze:te praktyki to chyba z użyciem cegły...
Na horyzoncie słońce zachodziło. W Sylvani zawsze tak było. Noc pojawiała się szybko i nieoczekiwanie, a na niebo wylatywało tysiące nietoperzy. Strażnicy nie byli tym zdziwieni.
To co ich zdziwiło, była kurzawa, którą łatwo było spostrzec w dole ścieżynki prowadzącej do bramy zamku. Już od parunastu minut kurzawa zbliżała się w stronę strażników, a co jakiś czas wśród rozciągających się wokoło gór i dolin słychać było wrzask...
Na początku, nic nie można było z niego zrozumieć, jednak po jakimś czasie dało się wychwyć sens, słów jakie ktoś chciał przekazać:
waaaaaaaaaaaaaaaaaaaaagh!!
waaaaaaaaaaaaaaaaaaaaagh!!!
waaaaaaaaaaaaaaaaaaaaagh!!!!
waaaaaaaaaaaaaaaaaaaaagh!!!!!!!!!
W tym momencie strażnicy mogli już zobaczyć co w ich stronę zmierza. Bydlę, wielkie na dwa metry, pełne żądzy krwi i mordu, niepohamowanego instynktu i chęci bezsensownej walki. Tak, to był Gragag. I spostrzegł on strażników, tak jak oni jego.
Niewiele teraz wystarczyło, by strażnicy wzięli nogi za pas. Nawet nie starając się zamknąć bramy (przecież i tak by się przez nią przebił) i zostawiając za sobą swe halabardy strażnicy uciekli w bok. Chwilę później Gragag wparował przez bramę w poszukiwaniu swych "zabawek".
Na dziedzińcu nikt nikogo nie było. W rogu stały zaledwie trzy ogromne beczki na ogórki i powóz z sianem. Dalej były tylko odrzwia zamkowe. Gragag rozglądał się chwilę po dziedzińcu, dziwiąc się lekko. W końcu powoli skierował się do beczek.
Nie był zbyt subtelny i rozwalił pierwszą z prawej. Powitała go jedynie fala ogórków kiszonych, zalewająca mu nogi ohydną breją. Najwyraźniej zgniłe. Druga beczka była również pełna ogórków. A więc została tylko trzecia...
W momencie kiedy Gragag miał zamachnąć sie na trzecią beczkę, jego kaprawe oczka zauważyły ruch w wozie z sianem. Zamiast niszczyć kolejną z beczek, Gragag rzucił się w tamtą stronę, znikając w stosie. Przez chwilę dało się słyszeć ryk i orcze dyszenie, gdakanie i nagły pisk. Po chwili Gragag wyskoczył z wozu, z sianem między palcami nóg. W jednej z rąk trzymał kurczaka, który targał się i próbował wyrwać do momentu kiedy Gragag bezkompromisowo odgryzł mu głowę.
Zapominając o ostatniej beczce i podgryzając na surowo kurczaka, ork ruszył w stronę odrzwi zamkowych. Tymczasem w ostatniej z beczek, ściśnięci między sobą i ogórkami strażnicy, drżeli ze strachu:
- Ejjj Edward... to coś ... to coś poszło sobie co Edward...
- Zamknij się Rychu... ughh ale tu cuchnie... do diaska co to do cholery było. To bydle prawie nas rozszarpało. Slyszałem jak rozwalał beczki. Ciekawe czemu i tej nie zniszczył...
- Ejj Edward... Edward... myślisz, że on nas zje...
- Nawet takie bydlę, nie chciało by ruszyć takiego idioty jak Ty. A teraz zamknij się i siedź cicho, bo jeszcze wróci i zainteresuje się tą beczką...
I tak strażnicy przesiedzieli następne dwie godziny w beczce z ogórkami. A Gragag, podgryzając surowego kurczaka skierował się w stronę kolumny w sali wejściowej przy zamku. Choć było tam wiele ludzików i nieludzików z którymi można było się zabawić, głód na razie zaspokoił inne emocje Gragaga.
Ktoś po drodze, przez przypadek, wcisnął Gragagowi pióro do ręki, na co ork zareagował odruchowo. Urwał człowiekowi rękę i wrzeszczącemu na ziemi, wbił pióro w oko. Widząc to inni ludzie zaraz zwiali bądź pochowali się po kątach, co umożliwiło Gragag'owi dostrzeżenie kartki wiszącej na jednej z kolumn.
Ork podszedł do kolumny, taszcząc za sobą wrzeszczącego i krwawiącego obficie człowieka. Gragag wbił rękę w brzuch nieszczęśnika, kończąc jego żywot, a następnie odbił swój ślad dłoni na kartce zamazując inne podpisy. Następnie resztą krwi wymalował (niezdarnie prawdę mówiąc) znak Gork'a (lub Mork'a) na kartce i odwrócił się.
- WAAAAAAAAGHH!!!! JA BYĆ I WY SIĘ ZE MNĄ BAWIĆ! JA MIASZCZYĆ BĘDĘ WASZE MUSKI! JA, GRAGAG!!! - tymi słowami ork przedstawił się, a następnie rzucił truchło człowieka, rozwalając pobliskie drzwi, przez które chwilę potem ork przebiegł, poszukując dalszej zabawy.
------------------------------------------------
No i co ludzie - jęczeli, jęczeli - że arena zbyt szybko się zapełnia i o strasznych godzinach się zaczyna. A jak przychodzi co do czego to ludzi brakuje ehhh...
To co ich zdziwiło, była kurzawa, którą łatwo było spostrzec w dole ścieżynki prowadzącej do bramy zamku. Już od parunastu minut kurzawa zbliżała się w stronę strażników, a co jakiś czas wśród rozciągających się wokoło gór i dolin słychać było wrzask...
Na początku, nic nie można było z niego zrozumieć, jednak po jakimś czasie dało się wychwyć sens, słów jakie ktoś chciał przekazać:
waaaaaaaaaaaaaaaaaaaaagh!!
waaaaaaaaaaaaaaaaaaaaagh!!!
waaaaaaaaaaaaaaaaaaaaagh!!!!
waaaaaaaaaaaaaaaaaaaaagh!!!!!!!!!
W tym momencie strażnicy mogli już zobaczyć co w ich stronę zmierza. Bydlę, wielkie na dwa metry, pełne żądzy krwi i mordu, niepohamowanego instynktu i chęci bezsensownej walki. Tak, to był Gragag. I spostrzegł on strażników, tak jak oni jego.
Niewiele teraz wystarczyło, by strażnicy wzięli nogi za pas. Nawet nie starając się zamknąć bramy (przecież i tak by się przez nią przebił) i zostawiając za sobą swe halabardy strażnicy uciekli w bok. Chwilę później Gragag wparował przez bramę w poszukiwaniu swych "zabawek".
Na dziedzińcu nikt nikogo nie było. W rogu stały zaledwie trzy ogromne beczki na ogórki i powóz z sianem. Dalej były tylko odrzwia zamkowe. Gragag rozglądał się chwilę po dziedzińcu, dziwiąc się lekko. W końcu powoli skierował się do beczek.
Nie był zbyt subtelny i rozwalił pierwszą z prawej. Powitała go jedynie fala ogórków kiszonych, zalewająca mu nogi ohydną breją. Najwyraźniej zgniłe. Druga beczka była również pełna ogórków. A więc została tylko trzecia...
W momencie kiedy Gragag miał zamachnąć sie na trzecią beczkę, jego kaprawe oczka zauważyły ruch w wozie z sianem. Zamiast niszczyć kolejną z beczek, Gragag rzucił się w tamtą stronę, znikając w stosie. Przez chwilę dało się słyszeć ryk i orcze dyszenie, gdakanie i nagły pisk. Po chwili Gragag wyskoczył z wozu, z sianem między palcami nóg. W jednej z rąk trzymał kurczaka, który targał się i próbował wyrwać do momentu kiedy Gragag bezkompromisowo odgryzł mu głowę.
Zapominając o ostatniej beczce i podgryzając na surowo kurczaka, ork ruszył w stronę odrzwi zamkowych. Tymczasem w ostatniej z beczek, ściśnięci między sobą i ogórkami strażnicy, drżeli ze strachu:
- Ejjj Edward... to coś ... to coś poszło sobie co Edward...
- Zamknij się Rychu... ughh ale tu cuchnie... do diaska co to do cholery było. To bydle prawie nas rozszarpało. Slyszałem jak rozwalał beczki. Ciekawe czemu i tej nie zniszczył...
- Ejj Edward... Edward... myślisz, że on nas zje...
- Nawet takie bydlę, nie chciało by ruszyć takiego idioty jak Ty. A teraz zamknij się i siedź cicho, bo jeszcze wróci i zainteresuje się tą beczką...
I tak strażnicy przesiedzieli następne dwie godziny w beczce z ogórkami. A Gragag, podgryzając surowego kurczaka skierował się w stronę kolumny w sali wejściowej przy zamku. Choć było tam wiele ludzików i nieludzików z którymi można było się zabawić, głód na razie zaspokoił inne emocje Gragaga.
Ktoś po drodze, przez przypadek, wcisnął Gragagowi pióro do ręki, na co ork zareagował odruchowo. Urwał człowiekowi rękę i wrzeszczącemu na ziemi, wbił pióro w oko. Widząc to inni ludzie zaraz zwiali bądź pochowali się po kątach, co umożliwiło Gragag'owi dostrzeżenie kartki wiszącej na jednej z kolumn.
Ork podszedł do kolumny, taszcząc za sobą wrzeszczącego i krwawiącego obficie człowieka. Gragag wbił rękę w brzuch nieszczęśnika, kończąc jego żywot, a następnie odbił swój ślad dłoni na kartce zamazując inne podpisy. Następnie resztą krwi wymalował (niezdarnie prawdę mówiąc) znak Gork'a (lub Mork'a) na kartce i odwrócił się.
- WAAAAAAAAGHH!!!! JA BYĆ I WY SIĘ ZE MNĄ BAWIĆ! JA MIASZCZYĆ BĘDĘ WASZE MUSKI! JA, GRAGAG!!! - tymi słowami ork przedstawił się, a następnie rzucił truchło człowieka, rozwalając pobliskie drzwi, przez które chwilę potem ork przebiegł, poszukując dalszej zabawy.
------------------------------------------------
No i co ludzie - jęczeli, jęczeli - że arena zbyt szybko się zapełnia i o strasznych godzinach się zaczyna. A jak przychodzi co do czego to ludzi brakuje ehhh...
"Remember, a Dwarf's only as big as his beard."
- Mhroczny Rycerz
- Falubaz
- Posty: 1146
Falcon z zainteresowaniem oglądał wyczyny orka. Setnie sie przy tym bawił. "Jednego sie nie moge doczekać" pomyślał, "Z przyjemnością zatopie swe ostrza w tym zarozumiałym szlachcicu" dokończył myśl i odszedł w mrok ulicy.
P.S. Przepraszam wszystkich za kiepawą historyjke postaci ale byłem strasznie zmęczony, a bałem sie, że znowu sie na arene nie załape. Na następną przygotuje coś lepszego. POZDRO
P.S. Przepraszam wszystkich za kiepawą historyjke postaci ale byłem strasznie zmęczony, a bałem sie, że znowu sie na arene nie załape. Na następną przygotuje coś lepszego. POZDRO
Why so serious?White Lion pisze:Mam prośbę
Nie, nie masz. Chyba że znudziło Ci się to forum, to wtedy możesz kontynuować nakłanianie do piractwa -- Tomash
Imię postaci: Janko Muzykant (Kapitan DoW)
Broń: Długi miecz i bicz
Zbroja: średnia z hełmem
Ekwipunek: amulet ochronny i eliksir siły
Umiejętności: Dobry refleks, Szermierz
Janko zawsze chciał grać na skrzypcach. Wszystko zaczęło się od występu wędrownego barda w tawernie, w której pracował jako stajenny. Janko miał wtedy 10 lat i był wrażliwym, inteligentnym urwisem. Bard grał na dziwnym instrumencie, przypominającym nieco mandolinę, ale zamiast szarpać struny palcami, przejeżdżał po nich kijem z końskim włosiem. Dźwięki rozdzierały serce słuchaczy. Na pytanie, cóż to za instrumenta, bard odpowiedział: skrzypce, jaśnie panie.
Janko postanowił, że będzie zbierał pieniądze na zakup skrzypiec.
Powoli dorastał, ciułając grosz po groszu. W między czasie jego siostrę znachorka spaliła w piecu twierdząc, że wygania z niej chorobę, a rodzice zginęli zaraziwszy się gruźlicą. Janko umiał liczyć i z obliczeń mu wychodziło, że pracując tak dalej za niecałe 130 lat uzbiera wystarczającą sumę na podróż do Altdorfu i zakup skrzypiec.
Postanowił więc zmienić zawód. Kiedy przez jego rodzinną wieś przejeżdżała banda najemnych zbirów, zapytał odważnie - czy zechcą go wziąć ze sobą - i nauczyć wojaczki. W zamian proponował wykonywać wszelkie prace obozowe i gotować. Pijani najemnicy zgodzili się, czego pożałowali 4 lata później. Janko okazał się pojętnym uczniem. Początkowo uczył się sam używać bata w walce - byłą to jego jedyna broń, a brał udział w wielu potyczkach. W końcu zdobył gdzieś miecz, zaczął trenować z najemnikami fechtunek i szybko doszedł do wielkiej wprawy. Po jednej z misji najemnicy pokłócili się o łupy, co zdarzało się dość często. Jednak tym razem Janko sięgnął po miecz. Doszło do walki, w której zginęli wszyscy członkowie oddziału. Janko został ciężko ranny. Łupem było kilka miksturek nieznanego pochodzenia i mały naszyjnik z zielonym kamieniem, magiczny - dlatego mógł mieć wielką wartość.
Nikt jednak nie kupił naszyjnika - Janko nie wiedział, gdzie znaleźć kupca, a wieśniacy i karczmarze a nawet kowale - nie byli zainteresowani.
Marzenie znów się oddalało... Skrzypce... W końcu Janko zdesperowany jak nigdy postanowił wziąć udział w Arenie Śmierci, stawiając w zakładach na siebie - mógł w końcu zarobić wystarczającą sumę i zakupić wymarzone Skrzypce.
Broń: Długi miecz i bicz
Zbroja: średnia z hełmem
Ekwipunek: amulet ochronny i eliksir siły
Umiejętności: Dobry refleks, Szermierz
Janko zawsze chciał grać na skrzypcach. Wszystko zaczęło się od występu wędrownego barda w tawernie, w której pracował jako stajenny. Janko miał wtedy 10 lat i był wrażliwym, inteligentnym urwisem. Bard grał na dziwnym instrumencie, przypominającym nieco mandolinę, ale zamiast szarpać struny palcami, przejeżdżał po nich kijem z końskim włosiem. Dźwięki rozdzierały serce słuchaczy. Na pytanie, cóż to za instrumenta, bard odpowiedział: skrzypce, jaśnie panie.
Janko postanowił, że będzie zbierał pieniądze na zakup skrzypiec.
Powoli dorastał, ciułając grosz po groszu. W między czasie jego siostrę znachorka spaliła w piecu twierdząc, że wygania z niej chorobę, a rodzice zginęli zaraziwszy się gruźlicą. Janko umiał liczyć i z obliczeń mu wychodziło, że pracując tak dalej za niecałe 130 lat uzbiera wystarczającą sumę na podróż do Altdorfu i zakup skrzypiec.
Postanowił więc zmienić zawód. Kiedy przez jego rodzinną wieś przejeżdżała banda najemnych zbirów, zapytał odważnie - czy zechcą go wziąć ze sobą - i nauczyć wojaczki. W zamian proponował wykonywać wszelkie prace obozowe i gotować. Pijani najemnicy zgodzili się, czego pożałowali 4 lata później. Janko okazał się pojętnym uczniem. Początkowo uczył się sam używać bata w walce - byłą to jego jedyna broń, a brał udział w wielu potyczkach. W końcu zdobył gdzieś miecz, zaczął trenować z najemnikami fechtunek i szybko doszedł do wielkiej wprawy. Po jednej z misji najemnicy pokłócili się o łupy, co zdarzało się dość często. Jednak tym razem Janko sięgnął po miecz. Doszło do walki, w której zginęli wszyscy członkowie oddziału. Janko został ciężko ranny. Łupem było kilka miksturek nieznanego pochodzenia i mały naszyjnik z zielonym kamieniem, magiczny - dlatego mógł mieć wielką wartość.
Nikt jednak nie kupił naszyjnika - Janko nie wiedział, gdzie znaleźć kupca, a wieśniacy i karczmarze a nawet kowale - nie byli zainteresowani.
Marzenie znów się oddalało... Skrzypce... W końcu Janko zdesperowany jak nigdy postanowił wziąć udział w Arenie Śmierci, stawiając w zakładach na siebie - mógł w końcu zarobić wystarczającą sumę i zakupić wymarzone Skrzypce.
sir Roger (Bretoński, Paladyn; Wędrowny Rycerz)
Ciężka zbroja, miecz oburęczny
Cnota paladyna, Precyzyjne ciosy, Buty szybkości, błogosławiona broń
Sir Roger odbywa właśnie swoją osobistą krucjatę przeciw pijawom.
W starej krypcie echem odbijały się kroki. Przez grobowiec szedł młody paladyn Roger. Nagle poczuł zimny wiatr wiejący w plecy. Obrócił się i oczom jego ukazała się postać wampira. Wampir chciał zakończyć to szybko. Użył swojej nadludzkiej szybkości by jako pierwszy zadać cios. Ku jego zdumieniu Rycerz zdołał sparować cięcie przeklętego wampirycznego ostrza. Wampir syknął z wściekłości, wziął zamach i potężny cios padł na głowę Rogera, jednak jakaś tajemnicza siła odepchnęła ostrze wampira. "Dzięki Ci moja Pani" pomyślał w duch paladyn. Nie namyślając się zbyt długo wykorzystał zdziwienie wampira i ścisnął mocniej swój miecz oraz wbił miecz w ciało bestii. Głuchy pisk rozniósł się echem po całej krypcie zaś z wampira została kupa popiołu.
Gdy rycerz wyszedł z krypty, przed wejściem czekał na niego jego giermek Benoit.
"Benoit, czas odbyć dłuższą wyprawę. Idziemy do Sylwanii."
Gdy dotarli na miejsce Roger dowiedział się o Arenie organizowanej przez tajemniczego Czarodzieja oraz o jego pakcie z hrabią von Carsteinem.
"Znakomicie. Wezmę udział w arenie, a wampiry nie będą mogły mnie zaatakować, zaś ja będę mógł tępić ich jednego po drugim. Wybornie!"
Ciężka zbroja, miecz oburęczny
Cnota paladyna, Precyzyjne ciosy, Buty szybkości, błogosławiona broń
Sir Roger odbywa właśnie swoją osobistą krucjatę przeciw pijawom.
W starej krypcie echem odbijały się kroki. Przez grobowiec szedł młody paladyn Roger. Nagle poczuł zimny wiatr wiejący w plecy. Obrócił się i oczom jego ukazała się postać wampira. Wampir chciał zakończyć to szybko. Użył swojej nadludzkiej szybkości by jako pierwszy zadać cios. Ku jego zdumieniu Rycerz zdołał sparować cięcie przeklętego wampirycznego ostrza. Wampir syknął z wściekłości, wziął zamach i potężny cios padł na głowę Rogera, jednak jakaś tajemnicza siła odepchnęła ostrze wampira. "Dzięki Ci moja Pani" pomyślał w duch paladyn. Nie namyślając się zbyt długo wykorzystał zdziwienie wampira i ścisnął mocniej swój miecz oraz wbił miecz w ciało bestii. Głuchy pisk rozniósł się echem po całej krypcie zaś z wampira została kupa popiołu.
Gdy rycerz wyszedł z krypty, przed wejściem czekał na niego jego giermek Benoit.
"Benoit, czas odbyć dłuższą wyprawę. Idziemy do Sylwanii."
Gdy dotarli na miejsce Roger dowiedział się o Arenie organizowanej przez tajemniczego Czarodzieja oraz o jego pakcie z hrabią von Carsteinem.
"Znakomicie. Wezmę udział w arenie, a wampiry nie będą mogły mnie zaatakować, zaś ja będę mógł tępić ich jednego po drugim. Wybornie!"
- Mhroczny Rycerz
- Falubaz
- Posty: 1146
"Kolejna nic nie warta, chodząca blacha" pomyślał Falcon. "Ehh mam tylko nadzieje, że trafie na godnych siebie przeciwników" dalej rozmawiał sam ze sobą, "Te oprychy z zaułka to nawet rozgrzewka nie była" zaśmiał sie do siebie. "Panie mój, czemu nie zechcesz zesłać mi godnego przeciwnika?" pytał w duchu Khaina...
Why so serious?White Lion pisze:Mam prośbę
Nie, nie masz. Chyba że znudziło Ci się to forum, to wtedy możesz kontynuować nakłanianie do piractwa -- Tomash
-
- Masakrator
- Posty: 2297
Arena Śmierci.
Wojownicy się zbierają.
Tłumy przybywają.
Czas Wielkiej Rzezi nadciąga. Niczym letni sztorm.
Istota z piekła rodem obserwowała innych uczestników turnieju. Paskudne, jarzące się nieziemskim światłem oczy widziały zarówno fizyczne formy, jak i strach, niepewność, dumę, szaleństwo.....
Armal'dul triumfalnie wjechał przez wrota areny. Wielu uciekło, wyjąc z przerażenia. Zaiste. Groza jest wśród nas....
Zguba Dawni siedział na swoim Molochu i warcząc rozglądał się. Szukał kogoś. Albo czegoś.
-CZYŻBY MA ARENĘ NIE PRZYBYŁ ŻADEN Z KRASNOLUDÓW?!
Odpowiedziała mu cisza i lamenty kobiet.
Demon syknął z pogardą:
-ZATEM KAŻDEGO, KTÓRY STANIE MI NA DRODZE SPOTKA LOS GORSZY OD ŚMIERCI!
Demoniczny Herold zsiadł z Molocha i gestem pazura odesłał go na Równinę Kości. Ruszył przed siebie. Wiedział, iż walki te prowadzi czarodziej, a Lord Khorne miał bardzo szczególny stosunek do władających magią. Nieśmiertelny Egzekutor był jednak demonem, a istoty te wiedzą znacznie więcej, niźli śmiertelnikom będzie to kiedykolwiek dane. Tego maga nie wolno atakować, jako, iż rzezie, które organizuje, cieszą Lorda Czaszek niepomiernie.
Demoniczny Herold zaśmiał się głośno.
-CZAS ŚMIERCI NADCHODZI! LAMENTUJCIE, ŚMIERTELNI!
Wojownicy się zbierają.
Tłumy przybywają.
Czas Wielkiej Rzezi nadciąga. Niczym letni sztorm.
Istota z piekła rodem obserwowała innych uczestników turnieju. Paskudne, jarzące się nieziemskim światłem oczy widziały zarówno fizyczne formy, jak i strach, niepewność, dumę, szaleństwo.....
Armal'dul triumfalnie wjechał przez wrota areny. Wielu uciekło, wyjąc z przerażenia. Zaiste. Groza jest wśród nas....
Zguba Dawni siedział na swoim Molochu i warcząc rozglądał się. Szukał kogoś. Albo czegoś.
-CZYŻBY MA ARENĘ NIE PRZYBYŁ ŻADEN Z KRASNOLUDÓW?!
Odpowiedziała mu cisza i lamenty kobiet.
Demon syknął z pogardą:
-ZATEM KAŻDEGO, KTÓRY STANIE MI NA DRODZE SPOTKA LOS GORSZY OD ŚMIERCI!
Demoniczny Herold zsiadł z Molocha i gestem pazura odesłał go na Równinę Kości. Ruszył przed siebie. Wiedział, iż walki te prowadzi czarodziej, a Lord Khorne miał bardzo szczególny stosunek do władających magią. Nieśmiertelny Egzekutor był jednak demonem, a istoty te wiedzą znacznie więcej, niźli śmiertelnikom będzie to kiedykolwiek dane. Tego maga nie wolno atakować, jako, iż rzezie, które organizuje, cieszą Lorda Czaszek niepomiernie.
Demoniczny Herold zaśmiał się głośno.
-CZAS ŚMIERCI NADCHODZI! LAMENTUJCIE, ŚMIERTELNI!
- Mhroczny Rycerz
- Falubaz
- Posty: 1146
- Wreszcie! - wykrzyknął Falcon.
- Wreszcie godny mnie przeciwnik! - Zabójca nieposiadał sie z radości.
"Obym tylko go wylosował, Khainie spraw to, błagam Cie" rozmyślał Flacon śledząc złodziejaszka, który myślał, że elf nie zauważył jak ten zabrał mu sakiewke...
- Wreszcie godny mnie przeciwnik! - Zabójca nieposiadał sie z radości.
"Obym tylko go wylosował, Khainie spraw to, błagam Cie" rozmyślał Flacon śledząc złodziejaszka, który myślał, że elf nie zauważył jak ten zabrał mu sakiewke...
Why so serious?White Lion pisze:Mam prośbę
Nie, nie masz. Chyba że znudziło Ci się to forum, to wtedy możesz kontynuować nakłanianie do piractwa -- Tomash
- Murmandamus
- Niszczyciel Światów
- Posty: 4837
- Lokalizacja: Radom
zostało ostatnie miejsce
Szlachcic oparty o ściane budynku rozmyślał o tym co zrobi z amuletem jak już go zdobędzie. Nagle ryk tego przeklętego demona wyrwał Mallusa z zamyślenia. Jednak nie uraczył nędznego potwora chociaż by spojrzeniem, Za to spojrzał na młokosa druchii. "Ile on może mieć lat? 200? Może 250... Słyszałem że młode durnie uciekają z świątyni Khaina ponieważ nie wytrzymują treningu. Czyżby do takich nędzarzy należał?"
Dalej pogrążył się w rozmyślaniach i... kolejny krzyk! Dwóch strażników uciekało przed Orkiem który najprawdopodobniej chciał ich zjeść. " Cholera czy w tym zamku nawet na chwile nie ma ciszy i spokoju?" Spojrzał pod nogi i dostrzegł sakiewke, gdy ją podniósł okazało sie ze jest tam kilka złotych monet. Uśmiechnął się do siebie wiedząc ze jak zwykle ma szczęście. Ukradkiem spojrzał znow na młodego druchii.
"Co ten młodziak tak się patrzy na tego herolda? Chyba nie chce z nim walczyć?" Zaczekał aż młody assasin spojrzy się z now w jego strone i przemówił.
- Młody idz do Maga i powiedz mu żebyście byli pierwszą parą, przynajmniej będzie jednego głupca mniej... - uśmiechając się szyderczo pod nosem.
Wspomnienie o Magu odrazu wywołało fale złości, " przeklęty Mag, sprowadza mnie tutaj dla żenującego widowiska i do tego musze w nim brać czynny udział! Parszywy marny człowieczek!"
Spojrzał po zgromadzonych pokręcił przecząco nieznacznie głową zamknął oczy i ponownie zaczął rozmyślać.
Dalej pogrążył się w rozmyślaniach i... kolejny krzyk! Dwóch strażników uciekało przed Orkiem który najprawdopodobniej chciał ich zjeść. " Cholera czy w tym zamku nawet na chwile nie ma ciszy i spokoju?" Spojrzał pod nogi i dostrzegł sakiewke, gdy ją podniósł okazało sie ze jest tam kilka złotych monet. Uśmiechnął się do siebie wiedząc ze jak zwykle ma szczęście. Ukradkiem spojrzał znow na młodego druchii.
"Co ten młodziak tak się patrzy na tego herolda? Chyba nie chce z nim walczyć?" Zaczekał aż młody assasin spojrzy się z now w jego strone i przemówił.
- Młody idz do Maga i powiedz mu żebyście byli pierwszą parą, przynajmniej będzie jednego głupca mniej... - uśmiechając się szyderczo pod nosem.
Wspomnienie o Magu odrazu wywołało fale złości, " przeklęty Mag, sprowadza mnie tutaj dla żenującego widowiska i do tego musze w nim brać czynny udział! Parszywy marny człowieczek!"
Spojrzał po zgromadzonych pokręcił przecząco nieznacznie głową zamknął oczy i ponownie zaczął rozmyślać.
kangur022 pisze: Ze niby czarodziejki są szpetne ?
dzikki pisze:Wypadki z kotłem się zdarzają ;] , nożem rytualnym można się skaleczyć jak się ofiara poruszy. Tudzież jakieś obmierzłe praktyki seksualne.
Kacpi 1998 pisze:te praktyki to chyba z użyciem cegły...
Czemu-czemu!?!?!? Wcale nie chcę zdychać na tej wstrętnej arenie, Thuig jest jeszcze za młody. Czemu najwierniejszy ze sług został wysłany na pewną śmierć? Czym sobie zasłużyłem? Nie mógł wybrać któregoś z tych nędznych-nędznych niewolników? A może by tak uciec? Ale jak i gdzie? - gorączkowo myślał były już w tym momencie nadzorca niewolników.
Spojrzał na swój ekwipunek. Pancerz, który otrzymał od mistrza Lurka, prezentował się wyśmienicie, ciekawe z kogo został zdarty, pewnie z jakiegoś kurdupla o długiej sierści na pysku, tylko skąd ten odcień zieleni... A tak-tak, trzeba było go przerabiać na rozmiar dla tak władczego przedstawiciela rasy Panów i kowal-inżynier wmontował w niego spaczeniowe nity. Rzeczywiście, piękna robota i należy, przynajmniej chwilowo, do niego. Thiug wzdrygnął się na myśl, że niebawem przyjdzie mu się rozstać ze swoim jakże cennym życiem.
Przyjrzał się swojej wiernej broni, tak-tak broń iście mistrzowska, pamiątka z okresu pobytu w Piekielnej Odchłani, gdy jeszcze jako młody osobnik podwędził-podprowadził ten bicz samemu Throtowi Nieczystemu. Niestety musiał się potem salwować ucieczką-odwrotem z siedziby macierzystego klanu, ale opłaciło się. Dzięki niemu wspiął się na sam szczyt wśród nadzorców w klanie Skull...
C.D.N.
Spojrzał na swój ekwipunek. Pancerz, który otrzymał od mistrza Lurka, prezentował się wyśmienicie, ciekawe z kogo został zdarty, pewnie z jakiegoś kurdupla o długiej sierści na pysku, tylko skąd ten odcień zieleni... A tak-tak, trzeba było go przerabiać na rozmiar dla tak władczego przedstawiciela rasy Panów i kowal-inżynier wmontował w niego spaczeniowe nity. Rzeczywiście, piękna robota i należy, przynajmniej chwilowo, do niego. Thiug wzdrygnął się na myśl, że niebawem przyjdzie mu się rozstać ze swoim jakże cennym życiem.
Przyjrzał się swojej wiernej broni, tak-tak broń iście mistrzowska, pamiątka z okresu pobytu w Piekielnej Odchłani, gdy jeszcze jako młody osobnik podwędził-podprowadził ten bicz samemu Throtowi Nieczystemu. Niestety musiał się potem salwować ucieczką-odwrotem z siedziby macierzystego klanu, ale opłaciło się. Dzięki niemu wspiął się na sam szczyt wśród nadzorców w klanie Skull...
C.D.N.
Imię: Marius Cesar Marazatti
Kapitan DoW
Broń: halabarda
Zbroja: średnia, hełm
Ekwipunek: amulet równości, mistrzowska zbroja
Umiejętności: specjalista od broni, ręka przeznaczenia
Historia:
Trzydzieści lat temu w wiosce niedaleko Remas, o nazwie Empillo urodził się chłopiec. Nadano mu imiona Marius Cezar. Jego przyjście na świat przyniosło wiele radości całej rodzinie, ponieważ był to pierwszy syn Liccia i Sophii. Jak się później okazało był to jedyny syn tych dwojga ludzi. Luccio był najemnikiem z dziada pradziada. Za złoto walczył jego ojciec, dziadek i pradziadek. Zawód najemnika był w tej rodzinie zawodem pokoleniowym. Od samego początku Luccio wiedział, że w przyszłości Marius także zostanie członkiem jakiejś armii zaciężnej.
Marius miał dwie starsze siostry, które pomagały matce w opiece nad najmłodszym członkiem rodziny. Ojciec Mariusa z racji profesji nie bywał często w domu walcząc w ciągłych wojnach między poszczególnymi państewkami Tilei. Cezar miał spokojne dzieciństwo. Miał dwóch kolegów w wiosce: Rufusa i Pablo. Byli oni rówieśnikami Mariusa i spędzali z nim dużo czasu. Przez pierwsze lata życia jedyną rzeczą jaką się zajmował była zabawa i poznawanie okolicy Empillo. W raz ze swoimi towarzyszami z podwórka często wyruszał na „bohaterskie” wyprawy, które miały na celu odkrywanie tajemnic ich wsi i otaczających ją pól i lasów. Sophia – matka Mariusa, nie lubiła tych wędrówek. Bała się, że pewnego razu coś stanie się jej jedynemu synowi, ale nie potrafiła upilnować ciekawskiego chłopca.
Kiedy Cezar ukończył 10 lat w jego życiu pojawiły się nowe obowiązki. Od tego czasu zaczął trenować szermierkę i naukę sztuki wojennej. Jego nauczycielem był jego dziadek, który szczęśliwie doczekał się wnuków po wielu latach żołnierskiego życia. Mieszał on wraz z wnukami i pod nieobecność Luccia zajmował się edukacją swojego jedynego wnuka. Sam Marius do nauki walki podchodził ochoczo. Był zafascynowany swoim ojcem, którego nie widywał często i barwnymi opowieściami dziadka o heroicznych wyczynach żołnierzy i wojowników w Tilei i w dalekich krajach. Dziadek umiejętnie rozbudził w chłopcu chęć zdobycia sławy i wielkich bogactw, jakie miały czekać na najlepszych najemników.
W reszcie nadszedł czas na pierwszą poważną wyprawę młodego najemnika. Gdy minął 17 rok życia Mariusa, jego ojciec zabrał go na jego pierwszą wyprawę wojenną. Nie była to wielka wojna, jeśli wojną ją można było nazwać. Była to raczej interwencja Republiki Remas w niewielkim państewku zależnym od niej, którego władca ośmielił się sprzeciwić woli Republiki. Wojska, w których składzie byli Luccio i jego syn miały przywrócić dawny porządek i nauczyć zbuntowanego księcia pokory. Przewidywano, że ni będzie wielu bitew, raczej kilka potyczek z napotkanymi oddziałami i co najwyżej jedna bitwa, w której wojska Remas pobiją żołnierzy niechcącego się podporządkować państewka.
Jak się okazało prawdziwe były przewidywania, co do niewielkiego oporu ze strony buntowników. Większą część wyprawy żołnierze spędzili na maszerowaniu, a wieczorami rozbijali obóz i przy ogniskach śpiewali pieśni wojenne i grali w najróżniejsze gry, oczywiście na pieniądze. To w tedy po raz pierwszy Marius spotkał się z hazardem. Nauczył się grać w kości i inne gry hazardowe. Ujawniła się u niego żyłka hazardzisty, a co ważniejsze wszyscy uzmysłowili sobie, że urodził się pod szczęśliwą gwiazdą i szybko ograł z pieniędzy kilku weteranów.
Jednakże żadna wyprawa wojenna nie polega jedynie na maszerowaniu i rozwijaniu obozów. Po kilkudniowym marszu natknęli się na pierwszy zabłąkany oddział, który jak się okazało podjął walkę. Potyczka była krótka, lecz bardzo krwawa. Z nieprzyjacielskiego oddziału nie przeżył nikt, a Marius po raz pierwszy poznał, czym tak na prawdę jest walka. Nie był przygotowany na takie okrucieństwo: dobijanie rannych, czy obcinanie głów martwym by upewnić się, że już nie wstaną. W samej bitwie radził sobie doskonale. Czas, który przeznaczył na treningi nie okazał się zmarnowany. Dzięki młodzieńczej zwinności uniknął poważniejszych ran niż siniaki i zadrapania. Mimo wszystko opowieści dziadka nie przygotowały go na spotkanie ze śmiercią, a zwłaszcza śmiercią, którą sam zadał. Do końca ekspedycji wojska Remas stoczyły jeszcze dwie takie potyczki, aż władca zbuntowanego państewka przyjął warunki Republiki Remas w obawie przed totalną klęską. Marius radził sobie bardzo dobrze, za swoje wyczyny na polu bitwy był chwalony przez starszych najmitów. Aczkolwiek nie grał już przy ogniskach, nie śpiewał razem z innymi, czuł się okropnie i wciąż rozmyślał o tych, których musiał pozbawić życia. Jego ojciec doskonale wiedział co przeżywa jego syn. Chciał mu pomóc się z tym pogodzić, lecz nie mógł robić tego publicznie i wprost, by nie stracić szacunku wśród towarzyszy i by nie zaprzepaścić dobrego wrażenia jakie wywarł Marius na doświadczonych żołnierzach. Ze wsparciem ojca młody najemnik dotrwał do końca swojej pierwszej wojennej wyprawy.
Po powrocie do domu jeszcze przez parę dni śmierć przeciwników ciążyła mu, chodził ze spuszczoną głową i nie wiele mówił. Dzięki wsparciu najbliższych udało mu się pogodzić się z tym i zrozumiał, że świat właśnie taki jest. Zrozumiał, iż wojny były, są i będą zawsze, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał zmienić obowiązujący porządek, a to właśnie nieuchronnie prowadzi do wojen z tymi, którzy tego porządku chcą bronić za wszelką cenę. W reszcie pojął, że zawód najemnika nie jest tak piękny jak mu się wydawało. Żołd, który był nagrodą za służbę trzeba było wywalczyć potem i krwią. Nadal jednak wierzył, że tą drogą może zdobyć wielkie laury i nieograniczone bogactwa i w tym przeświadczeniu utrzymywali go ojciec i dziadek.
Przez sześć lat Marius wraz z ojcem najmowali się i walczyli razem w Tilei, głównie pod sztandarami Rep. Remas, ale także od czasu do czasu uczestniczyli w wyprawach organizowanych w Imperium przeciw zielonoskórym, czy zwierzoludziom grasującym w imperialnych lasach i na pograniczach. Marius zdobywał tam doświadczenie i polepszał swoje umiejętności. Tułał się po świecie z ojcem poznając inne kraje i kultury. Mając 25 lat musiał sam sobie radzić na polu walki. Jego ojciec zakończył swoją najemniczą karierę i został szkoleniowcem nowych żołnierzy. Rozpoczął on pracę u jednego z wielu mieszkających w Remas szlachciców.
Rozpoczęła się samotna kariera Mariusa. Mimo osamotnienia nadal radził sobie doskonale. Walczył dobrze i miał dużo szczęścia. Dzięki temu nie odnosił wielu poważnych ran. Walczył pod różnymi dowódcami, lecz najdłużej czasu spędził w regimencie tarczowników Juana Umbemo. Nie uczestniczył tylko w wyprawach wojennych, często indywidualnie zaciągał się do ochrony kupieckich karawan czy ochrony konkretnych osób.
Wiele by opowiadać o tym gdzie był i z kim walczył. Jednak warto wspomnieć o udziale Mariusa w konflikcie Arabów z wojskami Władców Grobowców. Wtedy po raz pierwszy spotkał się z ożywieńcami. Jago regiment nie był jedynym najemnym regimentem w armii szejka Ibn Assisa, inni najemnikami w tej wojnie były pustynne psy Al Muktara. Wojska ożywieńców były tak liczne, że szejk musiał skorzystać z najemników co nie podobało się wszystkim jego doradcom. Aczkolwiek okazało się, że kosztowne zaciężne oddziały spełniły swoje zadania i udało się odeprzeć napaść zmumifikowanych napastników.
Mimo wysokich umiejętności i uznania wśród towarzyszy broni nie udało się Mariusowi dorobić własnego oddziału. Wciąż był jedynie szeregowym. Dlatego mając 30 lat ruszył w stronę Imperium szukać tam okazji do awansu w żołnierskiej hierarchii, a co za tym idzie okazji na większe pieniądze. Po drodze w mrocznej Sylvanii natrafił na pewien turniej.
Kapitan DoW
Broń: halabarda
Zbroja: średnia, hełm
Ekwipunek: amulet równości, mistrzowska zbroja
Umiejętności: specjalista od broni, ręka przeznaczenia
Historia:
Trzydzieści lat temu w wiosce niedaleko Remas, o nazwie Empillo urodził się chłopiec. Nadano mu imiona Marius Cezar. Jego przyjście na świat przyniosło wiele radości całej rodzinie, ponieważ był to pierwszy syn Liccia i Sophii. Jak się później okazało był to jedyny syn tych dwojga ludzi. Luccio był najemnikiem z dziada pradziada. Za złoto walczył jego ojciec, dziadek i pradziadek. Zawód najemnika był w tej rodzinie zawodem pokoleniowym. Od samego początku Luccio wiedział, że w przyszłości Marius także zostanie członkiem jakiejś armii zaciężnej.
Marius miał dwie starsze siostry, które pomagały matce w opiece nad najmłodszym członkiem rodziny. Ojciec Mariusa z racji profesji nie bywał często w domu walcząc w ciągłych wojnach między poszczególnymi państewkami Tilei. Cezar miał spokojne dzieciństwo. Miał dwóch kolegów w wiosce: Rufusa i Pablo. Byli oni rówieśnikami Mariusa i spędzali z nim dużo czasu. Przez pierwsze lata życia jedyną rzeczą jaką się zajmował była zabawa i poznawanie okolicy Empillo. W raz ze swoimi towarzyszami z podwórka często wyruszał na „bohaterskie” wyprawy, które miały na celu odkrywanie tajemnic ich wsi i otaczających ją pól i lasów. Sophia – matka Mariusa, nie lubiła tych wędrówek. Bała się, że pewnego razu coś stanie się jej jedynemu synowi, ale nie potrafiła upilnować ciekawskiego chłopca.
Kiedy Cezar ukończył 10 lat w jego życiu pojawiły się nowe obowiązki. Od tego czasu zaczął trenować szermierkę i naukę sztuki wojennej. Jego nauczycielem był jego dziadek, który szczęśliwie doczekał się wnuków po wielu latach żołnierskiego życia. Mieszał on wraz z wnukami i pod nieobecność Luccia zajmował się edukacją swojego jedynego wnuka. Sam Marius do nauki walki podchodził ochoczo. Był zafascynowany swoim ojcem, którego nie widywał często i barwnymi opowieściami dziadka o heroicznych wyczynach żołnierzy i wojowników w Tilei i w dalekich krajach. Dziadek umiejętnie rozbudził w chłopcu chęć zdobycia sławy i wielkich bogactw, jakie miały czekać na najlepszych najemników.
W reszcie nadszedł czas na pierwszą poważną wyprawę młodego najemnika. Gdy minął 17 rok życia Mariusa, jego ojciec zabrał go na jego pierwszą wyprawę wojenną. Nie była to wielka wojna, jeśli wojną ją można było nazwać. Była to raczej interwencja Republiki Remas w niewielkim państewku zależnym od niej, którego władca ośmielił się sprzeciwić woli Republiki. Wojska, w których składzie byli Luccio i jego syn miały przywrócić dawny porządek i nauczyć zbuntowanego księcia pokory. Przewidywano, że ni będzie wielu bitew, raczej kilka potyczek z napotkanymi oddziałami i co najwyżej jedna bitwa, w której wojska Remas pobiją żołnierzy niechcącego się podporządkować państewka.
Jak się okazało prawdziwe były przewidywania, co do niewielkiego oporu ze strony buntowników. Większą część wyprawy żołnierze spędzili na maszerowaniu, a wieczorami rozbijali obóz i przy ogniskach śpiewali pieśni wojenne i grali w najróżniejsze gry, oczywiście na pieniądze. To w tedy po raz pierwszy Marius spotkał się z hazardem. Nauczył się grać w kości i inne gry hazardowe. Ujawniła się u niego żyłka hazardzisty, a co ważniejsze wszyscy uzmysłowili sobie, że urodził się pod szczęśliwą gwiazdą i szybko ograł z pieniędzy kilku weteranów.
Jednakże żadna wyprawa wojenna nie polega jedynie na maszerowaniu i rozwijaniu obozów. Po kilkudniowym marszu natknęli się na pierwszy zabłąkany oddział, który jak się okazało podjął walkę. Potyczka była krótka, lecz bardzo krwawa. Z nieprzyjacielskiego oddziału nie przeżył nikt, a Marius po raz pierwszy poznał, czym tak na prawdę jest walka. Nie był przygotowany na takie okrucieństwo: dobijanie rannych, czy obcinanie głów martwym by upewnić się, że już nie wstaną. W samej bitwie radził sobie doskonale. Czas, który przeznaczył na treningi nie okazał się zmarnowany. Dzięki młodzieńczej zwinności uniknął poważniejszych ran niż siniaki i zadrapania. Mimo wszystko opowieści dziadka nie przygotowały go na spotkanie ze śmiercią, a zwłaszcza śmiercią, którą sam zadał. Do końca ekspedycji wojska Remas stoczyły jeszcze dwie takie potyczki, aż władca zbuntowanego państewka przyjął warunki Republiki Remas w obawie przed totalną klęską. Marius radził sobie bardzo dobrze, za swoje wyczyny na polu bitwy był chwalony przez starszych najmitów. Aczkolwiek nie grał już przy ogniskach, nie śpiewał razem z innymi, czuł się okropnie i wciąż rozmyślał o tych, których musiał pozbawić życia. Jego ojciec doskonale wiedział co przeżywa jego syn. Chciał mu pomóc się z tym pogodzić, lecz nie mógł robić tego publicznie i wprost, by nie stracić szacunku wśród towarzyszy i by nie zaprzepaścić dobrego wrażenia jakie wywarł Marius na doświadczonych żołnierzach. Ze wsparciem ojca młody najemnik dotrwał do końca swojej pierwszej wojennej wyprawy.
Po powrocie do domu jeszcze przez parę dni śmierć przeciwników ciążyła mu, chodził ze spuszczoną głową i nie wiele mówił. Dzięki wsparciu najbliższych udało mu się pogodzić się z tym i zrozumiał, że świat właśnie taki jest. Zrozumiał, iż wojny były, są i będą zawsze, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał zmienić obowiązujący porządek, a to właśnie nieuchronnie prowadzi do wojen z tymi, którzy tego porządku chcą bronić za wszelką cenę. W reszcie pojął, że zawód najemnika nie jest tak piękny jak mu się wydawało. Żołd, który był nagrodą za służbę trzeba było wywalczyć potem i krwią. Nadal jednak wierzył, że tą drogą może zdobyć wielkie laury i nieograniczone bogactwa i w tym przeświadczeniu utrzymywali go ojciec i dziadek.
Przez sześć lat Marius wraz z ojcem najmowali się i walczyli razem w Tilei, głównie pod sztandarami Rep. Remas, ale także od czasu do czasu uczestniczyli w wyprawach organizowanych w Imperium przeciw zielonoskórym, czy zwierzoludziom grasującym w imperialnych lasach i na pograniczach. Marius zdobywał tam doświadczenie i polepszał swoje umiejętności. Tułał się po świecie z ojcem poznając inne kraje i kultury. Mając 25 lat musiał sam sobie radzić na polu walki. Jego ojciec zakończył swoją najemniczą karierę i został szkoleniowcem nowych żołnierzy. Rozpoczął on pracę u jednego z wielu mieszkających w Remas szlachciców.
Rozpoczęła się samotna kariera Mariusa. Mimo osamotnienia nadal radził sobie doskonale. Walczył dobrze i miał dużo szczęścia. Dzięki temu nie odnosił wielu poważnych ran. Walczył pod różnymi dowódcami, lecz najdłużej czasu spędził w regimencie tarczowników Juana Umbemo. Nie uczestniczył tylko w wyprawach wojennych, często indywidualnie zaciągał się do ochrony kupieckich karawan czy ochrony konkretnych osób.
Wiele by opowiadać o tym gdzie był i z kim walczył. Jednak warto wspomnieć o udziale Mariusa w konflikcie Arabów z wojskami Władców Grobowców. Wtedy po raz pierwszy spotkał się z ożywieńcami. Jago regiment nie był jedynym najemnym regimentem w armii szejka Ibn Assisa, inni najemnikami w tej wojnie były pustynne psy Al Muktara. Wojska ożywieńców były tak liczne, że szejk musiał skorzystać z najemników co nie podobało się wszystkim jego doradcom. Aczkolwiek okazało się, że kosztowne zaciężne oddziały spełniły swoje zadania i udało się odeprzeć napaść zmumifikowanych napastników.
Mimo wysokich umiejętności i uznania wśród towarzyszy broni nie udało się Mariusowi dorobić własnego oddziału. Wciąż był jedynie szeregowym. Dlatego mając 30 lat ruszył w stronę Imperium szukać tam okazji do awansu w żołnierskiej hierarchii, a co za tym idzie okazji na większe pieniądze. Po drodze w mrocznej Sylvanii natrafił na pewien turniej.
Occ nie wiem czy mam rację ale chyba nie możesz mieć obsydianowego ostrza z dwóch powodów po pierwsze heroldzi mogą mieć tylko pazury po drugie obsydianowe ostrze jest jako dodatek
matilizaki napisał:
Na brete
wybiegac biegaczem do przodu i wbijac sie od tyłu w kawalerie jak sie wyjdzie z tyłu
-
- Masakrator
- Posty: 2297
Heroldowie maja wbudowane bronie, w przypadku Khornity jest to Wielki Miecz
Edit: Tu chodzi o wygląd, nie o dodatek- wszak nie wpisałem go na liście ekwipunku
Edit2:Tak to jest, jak się przeciera szlaki-nikt chyba nie robił tu jeszcze Herolda, a brak możliwości wyboru broni wynika z posiadania jednej domyślnej(Demon Khorna ze sztyletem to chyba całkiem słaby pomysł).
Edit3:Pmkowałem z Mistrzem Murmem na temat heroldów, o pomyłce nie ma mowy:)
Edit: Tu chodzi o wygląd, nie o dodatek- wszak nie wpisałem go na liście ekwipunku
Edit2:Tak to jest, jak się przeciera szlaki-nikt chyba nie robił tu jeszcze Herolda, a brak możliwości wyboru broni wynika z posiadania jednej domyślnej(Demon Khorna ze sztyletem to chyba całkiem słaby pomysł).
Edit3:Pmkowałem z Mistrzem Murmem na temat heroldów, o pomyłce nie ma mowy:)
Ostatnio zmieniony 4 gru 2009, o 19:57 przez Varinastari, łącznie zmieniany 3 razy.
Mała drewniana budka na tyłach zamczyska... niewiele większa niż wychodek. Wyglądająca równie mizernie i cuchnąca jeszcze bardziej. Co jakiś czas targały nią wstrząsy, ziemia wylatywała przez jedną z dziur w ścianie, która pełniła rolę okna. Z wnętrza słychać było dochodzący hałas, tumult i ciągłe krzyki. Krzyki te jednak nie były zwykłymi ludzkimi. Były na to zbyt wysokie i przemawiała przez nie zbyt duża chytrość.
- Ruszać się, ruszać się ćwoki, bo Grotsnik przywalić wam z jego wielka pała - goblin zaakcentował swą groźbę uderzając przebiegającego obok jednego z jego pobratymców, starą kością z udźca krowy.
- Kopać wy ta dziura szybciej! Szybciej!
- Szefa, szefa, szefa, sze... - inny goblin dobiegając do Grotniska wywrócił się mu przed nogami.
- Czego śmierdziuchu?!
- Szefa, ja mieć wielkie bum i my zrobić ta dziura szybko - goblin wskazał na pęczek materiałów wybuchowych obwiązanych wokół jego wątłego ciała. Nikt nie dociekał skąd mógł je zdobyć.
- Dobra, teraz ty ruszać swoja dupa w głąb dziura, zapalać i my mieć gotowa dziura! - krzyknął Grotsnik i zaczął zacierać swej żylaste łapy. Jego plan był już prawie gotów, tak samo jak jego leże...
-----------------------------------------
Tymczasem Gragag ponownie wpadł w szał bojowy. Już od dłuższego czasu gonił jednego człowieczka szlachciurę po tych korytarzach zamku, ale wciąż nie mógł go złapać. Wkurzało to Gragag'a jeszcze bardziej. W końcu człowieczek, nie mając dokąd uciec, wpadł przez jedne drzwi z prawej, do jednej z sypialni. Gragag uśmiechnął się szaleńczo, ryknął "Waaagh!" i wpadł przez drzwi, wiedząc, że człowiek nie ma dokąd uciec. Teraz wreszcie zakończy z nim zabawę.
Człowieczek, przerażony stał zaraz przed wejściem na balkon. Gragag, nawet nie zwalniając, rzucił się w jego stronę, ostatni dystans pokonując długim skokiem. Nie wiadomo czy człowiek zrobił to specjalnie, czy skulił się na ziemi ze strachu, czekając swego końca. Wiadomo jednak, że koniec ten nie nadszedł.
Przez chwilę było słychać krzyczące "Waaagh!", które zbliżało się nadlatując, potem przeleciało na głową nękanego człowieka i zaczęło się oddalać, przebijając się przez szklane drzwi balkonowe. Co więcej, szkło nie spowolniło lotu Gragag'a i ten wyleciał poza kamienną balustradę spadając jakieś pięć metrów w dół...
Człowiek przez chwilę czekał swego końca i nie wierzył, że ono nie nadeszło. Powoli stanął na nogi i skierował się w stronę balustrady. Wychylił się i zobaczył orka leżącego plackiem na ziemi. Żył i był otumaniony, lecz już zaczął powoli wstawać. Najwyraźniej zew szału wciąż go wzywał.
Gragag stanął na nogi, nie bardzo pojmując co się stało. Gragag latał, a przecież latać nie umiał, a więc jak? Nie bardzo przejmował się efektem swego lotu, gdyż i tak nic mu się nie stało. Odwrócił się w stronę balkon i spojrzał wściekle na człowieka:
- Ty... Ja cię dorwać, ty nędzna, śmierdzonca kupa kości i miensa! Ja cię zjeść i miaszczyć twa MU...! - Gragag nie zdążył dokończyć, gdyż nagle gruda błota i ziemi pacnęła go w twarz. Zaczął rozglądać się skąd mógł przyjść ten nagły atak. Nie widział nikogo!
W czasie kiedy się rozglądał i zatrzymał swe spojrzenie na śmierdzącym niby-wychodku, stamtąd w jego stronę wyleciała kolejna gruda błota tym razem trafiająca prosto w jego czoło. Mając kiepski temperament i będąc dzikim orkiem, Gragag wściekle ruszył w stronę drewnianej budki...
-----------------------------------------
- Wszystko być gotowa, tam na dole?! Bo jak nie to Grotsnik, tam pójść i użyć swoja pała!
- Szefa, szefa, szefa uciekać, uciekać zaraz być bum - duża grupa goblinów wybiegła z głębokiej dziury, uciekając przed nadchodzącą eksplozją - być wielka bum, wielka...
- I ma być wy ćwoki! A teraz... - nagle Grotsnikowi zostało przerwane.
Drzwi przy których stał goblin przywódca zostały wyważone. Grotsnik razem z drzwiami poleciał naprzód, przeleciał między goblinami i wpadł, sturlał się w głąb dziury, której otwór został przymknięty resztką drzwi. W tym samym momencie kiedy, Grotsnik doleciał na samo dno dziury, lont się właśnie dopalił.
Budką wstrząsnęła eksplozja i zaczęły się dobywać z niej kłęby dymu. W momencie wybuchu, z dziury wydobył się kłąb ognia, który osmalił front ogromnego cielska Gragaga i resztę goblinów. Na domiar tego wszyscy zostali oblani jakąś krwawą mazią i szczątkami. Właściwie Gragagowi się to podobało...
- Co wy tu, szczunoki wyprawiata?! - wszystkie gobliny spojrzał w stronę piętrzącego się nad nimi orka. Ten tylko się uśmiechnął.
- Ja teraz być wasza szefa... A jak wy tego nie rozumieć... to ja was - tu ork chwilę przystanął i się zastanowił - zjeść - co Gragag zakończył szyderczym, orczym uśmiechem, pełnym kłów.
Gobliny skołowane, eksplozją i nagłą zmianą sytuacji przywódczej, nie wiedziały jak zareagować. Szybko jednak wątpliwości zostały rozwiane, w momencie kiedy Gragag podszedł i kopnął jednego goblina, robiąc nim dziurę w ścianie. Goblin poleciał hen, poza pole widzenia innych.
- Wy mieć dłużej wasza głupia myślenia, a ja zacznę się bawić - zarzucił Gragag
To wystarczyło goblinom, które zaczęły biegać wokół orka, oddając mu hołd. Gragag pławił się we władzy. Jeden z goblinów rzucił szybko:
- A co być z szefa Grotsnik na dole... - Gragag w tym momencie, złapał go, gdy ten próbował zwiać.
- Ja być wasza szefa. Jeszcze nie rozumiajta? - Gragag zbliżył goblina niebezpiecznie blisko swojej twarzy.
- Ork szefa! Ork szefa!!! Ja i tak nie lubić Grotsnik więcej - krzyczał goblin.
- No i dobra - na zakończenie Gragag rzucił goblinem, robiąc kolejną dziurę w ścianie.
Gragag był zadowolony.
- Ruszać się, ruszać się ćwoki, bo Grotsnik przywalić wam z jego wielka pała - goblin zaakcentował swą groźbę uderzając przebiegającego obok jednego z jego pobratymców, starą kością z udźca krowy.
- Kopać wy ta dziura szybciej! Szybciej!
- Szefa, szefa, szefa, sze... - inny goblin dobiegając do Grotniska wywrócił się mu przed nogami.
- Czego śmierdziuchu?!
- Szefa, ja mieć wielkie bum i my zrobić ta dziura szybko - goblin wskazał na pęczek materiałów wybuchowych obwiązanych wokół jego wątłego ciała. Nikt nie dociekał skąd mógł je zdobyć.
- Dobra, teraz ty ruszać swoja dupa w głąb dziura, zapalać i my mieć gotowa dziura! - krzyknął Grotsnik i zaczął zacierać swej żylaste łapy. Jego plan był już prawie gotów, tak samo jak jego leże...
-----------------------------------------
Tymczasem Gragag ponownie wpadł w szał bojowy. Już od dłuższego czasu gonił jednego człowieczka szlachciurę po tych korytarzach zamku, ale wciąż nie mógł go złapać. Wkurzało to Gragag'a jeszcze bardziej. W końcu człowieczek, nie mając dokąd uciec, wpadł przez jedne drzwi z prawej, do jednej z sypialni. Gragag uśmiechnął się szaleńczo, ryknął "Waaagh!" i wpadł przez drzwi, wiedząc, że człowiek nie ma dokąd uciec. Teraz wreszcie zakończy z nim zabawę.
Człowieczek, przerażony stał zaraz przed wejściem na balkon. Gragag, nawet nie zwalniając, rzucił się w jego stronę, ostatni dystans pokonując długim skokiem. Nie wiadomo czy człowiek zrobił to specjalnie, czy skulił się na ziemi ze strachu, czekając swego końca. Wiadomo jednak, że koniec ten nie nadszedł.
Przez chwilę było słychać krzyczące "Waaagh!", które zbliżało się nadlatując, potem przeleciało na głową nękanego człowieka i zaczęło się oddalać, przebijając się przez szklane drzwi balkonowe. Co więcej, szkło nie spowolniło lotu Gragag'a i ten wyleciał poza kamienną balustradę spadając jakieś pięć metrów w dół...
Człowiek przez chwilę czekał swego końca i nie wierzył, że ono nie nadeszło. Powoli stanął na nogi i skierował się w stronę balustrady. Wychylił się i zobaczył orka leżącego plackiem na ziemi. Żył i był otumaniony, lecz już zaczął powoli wstawać. Najwyraźniej zew szału wciąż go wzywał.
Gragag stanął na nogi, nie bardzo pojmując co się stało. Gragag latał, a przecież latać nie umiał, a więc jak? Nie bardzo przejmował się efektem swego lotu, gdyż i tak nic mu się nie stało. Odwrócił się w stronę balkon i spojrzał wściekle na człowieka:
- Ty... Ja cię dorwać, ty nędzna, śmierdzonca kupa kości i miensa! Ja cię zjeść i miaszczyć twa MU...! - Gragag nie zdążył dokończyć, gdyż nagle gruda błota i ziemi pacnęła go w twarz. Zaczął rozglądać się skąd mógł przyjść ten nagły atak. Nie widział nikogo!
W czasie kiedy się rozglądał i zatrzymał swe spojrzenie na śmierdzącym niby-wychodku, stamtąd w jego stronę wyleciała kolejna gruda błota tym razem trafiająca prosto w jego czoło. Mając kiepski temperament i będąc dzikim orkiem, Gragag wściekle ruszył w stronę drewnianej budki...
-----------------------------------------
- Wszystko być gotowa, tam na dole?! Bo jak nie to Grotsnik, tam pójść i użyć swoja pała!
- Szefa, szefa, szefa uciekać, uciekać zaraz być bum - duża grupa goblinów wybiegła z głębokiej dziury, uciekając przed nadchodzącą eksplozją - być wielka bum, wielka...
- I ma być wy ćwoki! A teraz... - nagle Grotsnikowi zostało przerwane.
Drzwi przy których stał goblin przywódca zostały wyważone. Grotsnik razem z drzwiami poleciał naprzód, przeleciał między goblinami i wpadł, sturlał się w głąb dziury, której otwór został przymknięty resztką drzwi. W tym samym momencie kiedy, Grotsnik doleciał na samo dno dziury, lont się właśnie dopalił.
Budką wstrząsnęła eksplozja i zaczęły się dobywać z niej kłęby dymu. W momencie wybuchu, z dziury wydobył się kłąb ognia, który osmalił front ogromnego cielska Gragaga i resztę goblinów. Na domiar tego wszyscy zostali oblani jakąś krwawą mazią i szczątkami. Właściwie Gragagowi się to podobało...
- Co wy tu, szczunoki wyprawiata?! - wszystkie gobliny spojrzał w stronę piętrzącego się nad nimi orka. Ten tylko się uśmiechnął.
- Ja teraz być wasza szefa... A jak wy tego nie rozumieć... to ja was - tu ork chwilę przystanął i się zastanowił - zjeść - co Gragag zakończył szyderczym, orczym uśmiechem, pełnym kłów.
Gobliny skołowane, eksplozją i nagłą zmianą sytuacji przywódczej, nie wiedziały jak zareagować. Szybko jednak wątpliwości zostały rozwiane, w momencie kiedy Gragag podszedł i kopnął jednego goblina, robiąc nim dziurę w ścianie. Goblin poleciał hen, poza pole widzenia innych.
- Wy mieć dłużej wasza głupia myślenia, a ja zacznę się bawić - zarzucił Gragag
To wystarczyło goblinom, które zaczęły biegać wokół orka, oddając mu hołd. Gragag pławił się we władzy. Jeden z goblinów rzucił szybko:
- A co być z szefa Grotsnik na dole... - Gragag w tym momencie, złapał go, gdy ten próbował zwiać.
- Ja być wasza szefa. Jeszcze nie rozumiajta? - Gragag zbliżył goblina niebezpiecznie blisko swojej twarzy.
- Ork szefa! Ork szefa!!! Ja i tak nie lubić Grotsnik więcej - krzyczał goblin.
- No i dobra - na zakończenie Gragag rzucił goblinem, robiąc kolejną dziurę w ścianie.
Gragag był zadowolony.
"Remember, a Dwarf's only as big as his beard."
I musze być jawarkseer pisze:Powiedzie się tylko jednemu
kangur022 pisze: Ze niby czarodziejki są szpetne ?
dzikki pisze:Wypadki z kotłem się zdarzają ;] , nożem rytualnym można się skaleczyć jak się ofiara poruszy. Tudzież jakieś obmierzłe praktyki seksualne.
Kacpi 1998 pisze:te praktyki to chyba z użyciem cegły...