
Odrobina prywaty
Moderator: RedScorpion
Re: Odrobina prywaty
Dobra, "prosił prosił aż uprosił".
Czas na czyszczenie.

Pyk! Jutro też bydzie kąsek.
* * * * * * * * * * *
Wyruszyli nieco ponad godzinę później, w tysiąc ludzi jak przykazał książę – siedem setek zbrojnych, stu pięćdziesięciu łuczników i cztery tuziny drobnego rycerstwa w roli osobistej eskorty de Chardonaya. Ten ostatni zaczął w głos rozwodzić się o tym, jak to niesprawiedliwie książę go potraktował gdy tylko cała wydzielona grupa zagłębiła się w las. Nie chcąc jednak prowokować mogących rodzić dalsze problemy sytuacji, wszyscy jak jeden mąż powstrzymywali się od chichotów, ironicznych uśmieszków i wywracania oczami. Jedynie las zdawał się nie tolerować utyskiwań barona – w ciągu kilkudziesięciu minut pobytu pośród drzew, bretoński szlachcic dwa razy oberwał gałęzią po twarzy (w tym raz wyjątkowo nieprzyjemnie spoliczkowała go jodła), a jego koń raz stanął dęba na widok zwykłego zaskrońca, przez co rycerz grzmotnął czubkiem głowy w wyjątkowo sękaty konar.
W końcu, po którymś z kolei wypadku, rycerze towarzyszący baronowi nie wytrzymali i zaczęli układać chwalebne peany, sławiące heroiczną walkę ich pana z okrutną puszczą. I trzeba przyznać, że jak na niepiśmiennych i nieobytych w poezji prostaków wychodziło im to wybornie:
Czy to jodła go ubodłaaaa?
Nie! To klon wywołał zgooon!
Czy to buk go po łbie tłuuuuukł?
Nie! To wiąz mu szarpał wąąąs!
Czy leszczyna go zarzynaaa?
Nie! To dęby dały w zębyyyy!
Ich radosna twórczość trwałaby zapewne jeszcze dobrą godzinę, gdyby nie przerwał jej powracający z wiadomościami zwiadowca.
- No i co tam widać? – mruknął de Chardonay przez zaciśnięte zęby. Kmieci kazałby powywieszać za takie śpiewanie, ale z herbowymi sprawa była dużo trudniejsza – musiałby udowodnić zniewagę przed sądem lub wyzwać na pojedynek o cześć ponad czterdziestu rycerzy, wśród których połowa machała mieczem lepiej niż on.
- Wieś przed nami w przesiece, miłościwy panie. Dziesięć dymów.
- Są cesarscy?
- Nie widać żadnych, panie. Koni też.
- A chłopi?
- Nikogo, cała wieś pusta. Nawet pies nie zaszczeka.
De Chardonay westchnął ciężko i odgarnął z czoła mokre od potu włosy. Absurdalność całej sytuacji go dobijała. Tysiąc chłopa goniło pół dnia po lesie, żeby znaleźć przysiółek, z którego wszyscy pouciekali pewnie już z samego ranka. Pół dnia spędzone w siodle w otoczeniu skretyniałych szlachetek, walących gnojem kmieci i rojów robactwa, nagrodzone dziesięcioma chałupami.
- Szlag by to wszystko trafił, jak Panią kocham… - jęknął pod nosem.
- Wasza miłość coś mówił? – spytał nieśmiało zwiadowca. Baron podniósł na niego oczy, po czym odwrócił się w siodle i zawołał do oczekującej na rozkazy czeredy zbrojnych:
- Przed nami wieś. Bierzcie co chcecie, resztę spalić. Znajdziecie kogokolwiek, to dawać go tutaj, byle zdolnego mówić.
Zbrojni krzyknęli tylko radośnie w odpowiedzi i runęli naprzód przez zarośla w stronę, z której przybył zwiadowca. Do barona zawołał jeden z rycerzy:
- Jak to? Nam się należy pierwszeństwo!
- Jeśli chcesz bić się z kaczkami i rabować cebulę i smalec, to droga wolna – prychnął w odpowiedzi de Chardonay, nawet nie spoglądając na rozmówcę.
We wsi faktycznie nie było nikogo – chałupy stały puste i ogołocone niemal ze wszystkiego co przedstawiało jakąś wartość. Zwierzęta wyprowadzono z obór i zagród, skrzynie na zboże świeciły pustkami, w komórkach i spiżarniach walały się tylko puste kosze i biegały myszy. Z każdym kolejnym przeszukanym domem frustracja Bretończyków rosła, aż sięgnęła zenitu przy ostatnim, stojącym na samym skraju wsi. Gdy Hugo wbiegł wraz z towarzyszami do środka, ze zdziwienia aż rozdziawił gębę. Przy prostym stole siedział dziad i w najlepsze pałaszował jadło z glinianej michy. Poza nim samym w chałupie nie było zbyt wiele – proste posłanie, kilka garnków i skrzynia na dobytek, topornie pomalowana dawno temu przez jakiegoś wioskowego rzemieślnika w kwiaty i ptaki. Dziad nawet nie drgnął, gdy tłum zbrojnych przewalił mu się przez próg, jedynie wymruczał coś po swojemu pod kulfoniastym nochalem.
- A ten co? Oczadział? – zarechotał jeden z napastników, a reszta zawtórowała mu i otoczyła szybko staruszka.
- Gadaj dziadu gdzie reszta wioskowych! – zawołał sierżant, jednocześnie odsuwając jedzącemu miskę na środek stołu. Wioskowy przełknął spokojnie to, co zostało mu na łyżce, po czym splunął na klepisko i burknął po swojemu:
- Cwanckej sie, chapolu jedyn. Dej mi źryć.
Sierżant w osłupieniu spojrzał, jak dziad sięga z powrotem po miskę i kontynuuje przerwany posiłek.
- Ktoś zna reikspiel? Co on powiedział? – wymamrotał w końcu do podkomendnych.
- Ja znam, ale nie mam pojęcia – odparł jeden z żołnierzy. – To pewnie jakaś tutejsza odmiana.
- Ale trzeba go jakoś wypytać, do jasnej cholery! – sierżant spąsowiał na twarzy, po czym wyszarpnął zza pasa kord i zaświecił nim chłopu przed nosem.
- Gadaj gdzie wszyscy poleźli, bo inaczej łeb ci rozwalę!
- Nikaj nie leza. I nie fandzol mi tu synek, bo jak cie lutna bez pysk, to sie huślami nakryjesz – odparł dziad z równie stoickim spokojem co poprzednio, tym razem jednak podnosząc na sierżanta gniewne spojrzenie.
- Lży mnie! No lży mnie prosto w twarz! – ryknął Bretończyk, a jego podkomendni z trudem powstrzymali śmiech.
- Ani chybi…jawnie z nas kpi, cesarska świnia – rzucił jeden ze zbrojnych, a reszta zaśmiała się tym razem w głos.
- Spokój! Dawać go na zewnątrz! Jak dostanie tuzin kijów po plecach to zaraz wszystko wygada!
Dwóch żołnierzy chwyciło dziadka pod ręce, a trzeci, widocznie najgłodniejszy z całej grupy, schwycił miskę i zaczął dobierać się do jej zawartości. Na ten widok w wioskowym zawrzało – niczym piskorz wywinął się trzymającym go zbrojnym i rzucił się na amatora jego obiadu, krzycząc:
- Łostowisz ty te krupnioki, złodzieju jedyn?
Jadło, którym dziad się żywił musiało być magiczne, bo nikt nie mógł nawet przypuszczać, że w tak wątłym ciele może mieścić się tyle siły. Staruszek strzelił Bretończyka w pysk tak mocno, że tamten zwalił się na ziemię jak kłoda. Reszta już miała się rzucić na dziada i roznieść go na sztuki, gdy za drzwiami padł strzał, a któryś ze stojących na zewnątrz zbrojnych krzyknął:
- Cesarscy! Cesarscy są w lesie! Biiij!
Żołnierze wypadli jak jeden mąż z chałupy i zobaczyli jak między krzakami migają białe mundury, a tłum Bretończyków rusza w ich stronę, wiedziony przez rozochoconą bandę rycerzy, mających chronić de Chardonaya. Ten ostatni leżał zaś obok swojego wierzchowca z czaszką przestrzeloną kulą z muszkietu i bardzo dziwnym wyrazem twarzy.
- Naprzód, odpłacimy im za tą jatkę we mgle! – zawołał sierżant i rzucił się biegiem w zarośla, a w ślad za nim reszta oddziału. W ciągu chwili wieś opustoszała, a jedynym śladem po wizycie Bretończyków był trup barona i tkwiący przy nim potężny gniadosz, okryty kropierzem w czarno-złote pasy.
Gdy we wsi wszystko zupełnie ucichło, z najmniejszej chałupy wydreptał dziad. Przystanął w progu, rozejrzał się podejrzliwie wkoło i burknął:
- Ślag by to trefił…przileźli, bajzlu narobili i poleźli…
Nagle jego wzrok natrafił na rycerskiego ogiera. Szurając nogami, starzec podszedł do niego i pewnym ruchem chwycił uzdę. Koń zachrapał nerwowo, ale uspokoił się szybko, gdy wioskowy pogłaskał go po głowie.
- Pikny i zdrowy…bydziesz blank do pługa. Synek sie ucieszy, jak przidzie nazod z lasu…
Koń rzucił łbem, jakby potakując, po czym odwrócił się zadem do trupa swego byłego pana. Dziad zerknął na okryte zbroją ciało i stęknął:
- Zaś nafajdane przed chałpom…ech, wojna.
* * * * * * * * * * *
Wyruszyli nieco ponad godzinę później, w tysiąc ludzi jak przykazał książę – siedem setek zbrojnych, stu pięćdziesięciu łuczników i cztery tuziny drobnego rycerstwa w roli osobistej eskorty de Chardonaya. Ten ostatni zaczął w głos rozwodzić się o tym, jak to niesprawiedliwie książę go potraktował gdy tylko cała wydzielona grupa zagłębiła się w las. Nie chcąc jednak prowokować mogących rodzić dalsze problemy sytuacji, wszyscy jak jeden mąż powstrzymywali się od chichotów, ironicznych uśmieszków i wywracania oczami. Jedynie las zdawał się nie tolerować utyskiwań barona – w ciągu kilkudziesięciu minut pobytu pośród drzew, bretoński szlachcic dwa razy oberwał gałęzią po twarzy (w tym raz wyjątkowo nieprzyjemnie spoliczkowała go jodła), a jego koń raz stanął dęba na widok zwykłego zaskrońca, przez co rycerz grzmotnął czubkiem głowy w wyjątkowo sękaty konar.
W końcu, po którymś z kolei wypadku, rycerze towarzyszący baronowi nie wytrzymali i zaczęli układać chwalebne peany, sławiące heroiczną walkę ich pana z okrutną puszczą. I trzeba przyznać, że jak na niepiśmiennych i nieobytych w poezji prostaków wychodziło im to wybornie:
Czy to jodła go ubodłaaaa?
Nie! To klon wywołał zgooon!
Czy to buk go po łbie tłuuuuukł?
Nie! To wiąz mu szarpał wąąąs!
Czy leszczyna go zarzynaaa?
Nie! To dęby dały w zębyyyy!
Ich radosna twórczość trwałaby zapewne jeszcze dobrą godzinę, gdyby nie przerwał jej powracający z wiadomościami zwiadowca.
- No i co tam widać? – mruknął de Chardonay przez zaciśnięte zęby. Kmieci kazałby powywieszać za takie śpiewanie, ale z herbowymi sprawa była dużo trudniejsza – musiałby udowodnić zniewagę przed sądem lub wyzwać na pojedynek o cześć ponad czterdziestu rycerzy, wśród których połowa machała mieczem lepiej niż on.
- Wieś przed nami w przesiece, miłościwy panie. Dziesięć dymów.
- Są cesarscy?
- Nie widać żadnych, panie. Koni też.
- A chłopi?
- Nikogo, cała wieś pusta. Nawet pies nie zaszczeka.
De Chardonay westchnął ciężko i odgarnął z czoła mokre od potu włosy. Absurdalność całej sytuacji go dobijała. Tysiąc chłopa goniło pół dnia po lesie, żeby znaleźć przysiółek, z którego wszyscy pouciekali pewnie już z samego ranka. Pół dnia spędzone w siodle w otoczeniu skretyniałych szlachetek, walących gnojem kmieci i rojów robactwa, nagrodzone dziesięcioma chałupami.
- Szlag by to wszystko trafił, jak Panią kocham… - jęknął pod nosem.
- Wasza miłość coś mówił? – spytał nieśmiało zwiadowca. Baron podniósł na niego oczy, po czym odwrócił się w siodle i zawołał do oczekującej na rozkazy czeredy zbrojnych:
- Przed nami wieś. Bierzcie co chcecie, resztę spalić. Znajdziecie kogokolwiek, to dawać go tutaj, byle zdolnego mówić.
Zbrojni krzyknęli tylko radośnie w odpowiedzi i runęli naprzód przez zarośla w stronę, z której przybył zwiadowca. Do barona zawołał jeden z rycerzy:
- Jak to? Nam się należy pierwszeństwo!
- Jeśli chcesz bić się z kaczkami i rabować cebulę i smalec, to droga wolna – prychnął w odpowiedzi de Chardonay, nawet nie spoglądając na rozmówcę.
We wsi faktycznie nie było nikogo – chałupy stały puste i ogołocone niemal ze wszystkiego co przedstawiało jakąś wartość. Zwierzęta wyprowadzono z obór i zagród, skrzynie na zboże świeciły pustkami, w komórkach i spiżarniach walały się tylko puste kosze i biegały myszy. Z każdym kolejnym przeszukanym domem frustracja Bretończyków rosła, aż sięgnęła zenitu przy ostatnim, stojącym na samym skraju wsi. Gdy Hugo wbiegł wraz z towarzyszami do środka, ze zdziwienia aż rozdziawił gębę. Przy prostym stole siedział dziad i w najlepsze pałaszował jadło z glinianej michy. Poza nim samym w chałupie nie było zbyt wiele – proste posłanie, kilka garnków i skrzynia na dobytek, topornie pomalowana dawno temu przez jakiegoś wioskowego rzemieślnika w kwiaty i ptaki. Dziad nawet nie drgnął, gdy tłum zbrojnych przewalił mu się przez próg, jedynie wymruczał coś po swojemu pod kulfoniastym nochalem.
- A ten co? Oczadział? – zarechotał jeden z napastników, a reszta zawtórowała mu i otoczyła szybko staruszka.
- Gadaj dziadu gdzie reszta wioskowych! – zawołał sierżant, jednocześnie odsuwając jedzącemu miskę na środek stołu. Wioskowy przełknął spokojnie to, co zostało mu na łyżce, po czym splunął na klepisko i burknął po swojemu:
- Cwanckej sie, chapolu jedyn. Dej mi źryć.
Sierżant w osłupieniu spojrzał, jak dziad sięga z powrotem po miskę i kontynuuje przerwany posiłek.
- Ktoś zna reikspiel? Co on powiedział? – wymamrotał w końcu do podkomendnych.
- Ja znam, ale nie mam pojęcia – odparł jeden z żołnierzy. – To pewnie jakaś tutejsza odmiana.
- Ale trzeba go jakoś wypytać, do jasnej cholery! – sierżant spąsowiał na twarzy, po czym wyszarpnął zza pasa kord i zaświecił nim chłopu przed nosem.
- Gadaj gdzie wszyscy poleźli, bo inaczej łeb ci rozwalę!
- Nikaj nie leza. I nie fandzol mi tu synek, bo jak cie lutna bez pysk, to sie huślami nakryjesz – odparł dziad z równie stoickim spokojem co poprzednio, tym razem jednak podnosząc na sierżanta gniewne spojrzenie.
- Lży mnie! No lży mnie prosto w twarz! – ryknął Bretończyk, a jego podkomendni z trudem powstrzymali śmiech.
- Ani chybi…jawnie z nas kpi, cesarska świnia – rzucił jeden ze zbrojnych, a reszta zaśmiała się tym razem w głos.
- Spokój! Dawać go na zewnątrz! Jak dostanie tuzin kijów po plecach to zaraz wszystko wygada!
Dwóch żołnierzy chwyciło dziadka pod ręce, a trzeci, widocznie najgłodniejszy z całej grupy, schwycił miskę i zaczął dobierać się do jej zawartości. Na ten widok w wioskowym zawrzało – niczym piskorz wywinął się trzymającym go zbrojnym i rzucił się na amatora jego obiadu, krzycząc:
- Łostowisz ty te krupnioki, złodzieju jedyn?
Jadło, którym dziad się żywił musiało być magiczne, bo nikt nie mógł nawet przypuszczać, że w tak wątłym ciele może mieścić się tyle siły. Staruszek strzelił Bretończyka w pysk tak mocno, że tamten zwalił się na ziemię jak kłoda. Reszta już miała się rzucić na dziada i roznieść go na sztuki, gdy za drzwiami padł strzał, a któryś ze stojących na zewnątrz zbrojnych krzyknął:
- Cesarscy! Cesarscy są w lesie! Biiij!
Żołnierze wypadli jak jeden mąż z chałupy i zobaczyli jak między krzakami migają białe mundury, a tłum Bretończyków rusza w ich stronę, wiedziony przez rozochoconą bandę rycerzy, mających chronić de Chardonaya. Ten ostatni leżał zaś obok swojego wierzchowca z czaszką przestrzeloną kulą z muszkietu i bardzo dziwnym wyrazem twarzy.
- Naprzód, odpłacimy im za tą jatkę we mgle! – zawołał sierżant i rzucił się biegiem w zarośla, a w ślad za nim reszta oddziału. W ciągu chwili wieś opustoszała, a jedynym śladem po wizycie Bretończyków był trup barona i tkwiący przy nim potężny gniadosz, okryty kropierzem w czarno-złote pasy.
Gdy we wsi wszystko zupełnie ucichło, z najmniejszej chałupy wydreptał dziad. Przystanął w progu, rozejrzał się podejrzliwie wkoło i burknął:
- Ślag by to trefił…przileźli, bajzlu narobili i poleźli…
Nagle jego wzrok natrafił na rycerskiego ogiera. Szurając nogami, starzec podszedł do niego i pewnym ruchem chwycił uzdę. Koń zachrapał nerwowo, ale uspokoił się szybko, gdy wioskowy pogłaskał go po głowie.
- Pikny i zdrowy…bydziesz blank do pługa. Synek sie ucieszy, jak przidzie nazod z lasu…
Koń rzucił łbem, jakby potakując, po czym odwrócił się zadem do trupa swego byłego pana. Dziad zerknął na okryte zbroją ciało i stęknął:
- Zaś nafajdane przed chałpom…ech, wojna.
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.
No wreszcie Gniewko 
Genialna sprawa, naprawdę umiesz powiązać ze sobą w tekście wiele wątków, tematów i rejestrów, cenna umiejętność, a przy tym rzadko spotykana w dzisiejszych czasach.
Czekam na więcej

Genialna sprawa, naprawdę umiesz powiązać ze sobą w tekście wiele wątków, tematów i rejestrów, cenna umiejętność, a przy tym rzadko spotykana w dzisiejszych czasach.
Czekam na więcej

www.marnadrukarnia.com - druki 3D i turnieje.
podpisuje się.Myth pisze:No wreszcie Gniewko
Genialna sprawa, naprawdę umiesz powiązać ze sobą w tekście wiele wątków, tematów i rejestrów, cenna umiejętność, a przy tym rzadko spotykana w dzisiejszych czasach.
Czekam na więcej

nareszcie długo wyczekiwany. nie zawiódł oczekiwa . jest wspaniały.
nurtuje mnie tylko jedna rzecz , azali nie miał baron żadnych giermków którzy zainteresowali by się ciałem swego pana? ani jednemu z rycerzy nie spodobał się rynsztunek poległego ? wszystko pozostawione w rękach ciemnego dziada.
no cóż jest to troche niezwykłe.

Dostał tylko w pysk, więc wybiegł potem z innymi z chaty. Chyba nawet szybciej niż pozostali, sądząc po temperamencie dziada 
Co do trupa barona - towarzyszący mu rycerze to w większości młodzi erranci, więc rzucili się w pogoń za przeciwnikiem. Wszystko wyjaśni się z resztą w następnym fragmencie.

Co do trupa barona - towarzyszący mu rycerze to w większości młodzi erranci, więc rzucili się w pogoń za przeciwnikiem. Wszystko wyjaśni się z resztą w następnym fragmencie.
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.
Fragment super Gniewko ale ostrzyłem sobie zęby na dłuższy kawałek tekstu. Akurat rysuje projekt i dłuższy przerwynik byłby wskazany 
Z niecierpliwością czekam na kolejny odcinek

Z niecierpliwością czekam na kolejny odcinek

Kupię bretońskie modele z 5tej edycji:
Metalowi quesci,
French Games Day Knight 'L'Hermite De Malemont' !! ,
4ed rycerze na piechotę.
Snot Fanpage <<--- , klikać!
Metalowi quesci,
French Games Day Knight 'L'Hermite De Malemont' !! ,
4ed rycerze na piechotę.
Snot Fanpage <<--- , klikać!

Dostaniesz jutro. A teraz rysuj ładnie ten projekt nawy bocznej, bo biskup się niecierpliwi. I pamiętaj, że życzył sobie łuki przyporowe z pinaklami i maswerkowe rozety.
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.
Nie dość że genialnie piszesz to jeszcze rozbawiłeś mnie do łez "radosną twórczością" czekam na dalszy ciąg.Gniewko pisze: Czy to jodła go ubodłaaaa?
Nie! To klon wywołał zgooon!
Czy to buk go po łbie tłuuuuukł?
Nie! To wiąz mu szarpał wąąąs!
Czy leszczyna go zarzynaaa?
Nie! To dęby dały w zębyyyy!
Na Imperatora tyranidzi w Polsce - boltery w dłoń panowieWisnia pisze:Mamy w Chodzieży jednego Tyranida, więc widziałem na żywo
No! Nareszcie. I to z dużą dawką dobrego humoru. Bardzo ładnie,trochę mało,ale skoro mówisz że już jutro ciąg dalszy to czekamy 

"Kobieta powinna być na tyle wykształcona, żeby przyciągnąć głupich mężczyzn i na tyle wulgarna, by kusić inteligentnych"
Siup! Znowu kawałeczek. Z dedykacją dla Jagala.
Hugo wpadł w las razem z pozostałymi, roztrącając bujnie rosnące paprocie. Cesarscy żołnierze majaczyli mu gdzieś z przodu, pierzchając jak ogromne białe zające. Gdzieś po lewej mignęli mu rycerze z obstawy barona, zupełnie niepomni tego, że ich pan leżał trupem, rozciągnięty na samym środku wioskowego podwórka. Każdy starał się wyprzedzić innego w pościgu za przeciwnikiem, każdy chciał pierwszy umoczyć miecz w krwi wroga, ubić w szybkim pojedynku oficera lub schwycić chorągiew. Liczyła się chwała zdobyta w boju, o której tyle kładziono im do głów od kołyski. Ciężkie bojowe destriery jednak niezdarnie przedzierały się przez las, a nieopancerzony przeciwnik umykał spod kopyt jak pasikoniki. Czasem gdzieś szczęknęły skrzyżowane ostrza, czasem czyjś krzyk przebił się przez bezustanny gwar i rumor setek stóp. Nagle tuż przed Hugonem z krzaków wyrósł cesarski wojak, mierząc z kuszy. Szczęknęła cięciwa, a bełt świsnął Bretończykowi o pół cala obok skroni, z brzękiem muskając dzwon hełmu.
- O w dupę…. – syknął kmieć, w równej mierze ze złości i ze strachu. Reiklandczyk przed nim nie miał szans przeładować i poprawić chybiony strzał, więc obrócił się na pięcie i puścił biegiem przed siebie. Szybko okazało się jednak, że w ucieczce cesarscy sporo ustępują bretońskim chłopom. Kusznik, czując oddech wroga na plecach, doszedł do wniosku, że nie ujdzie pogoni i obrócił się w biegu, postanawiając drogo sprzedać życie. Hugo władował się w niego z impetem, zupełnie nie spodziewając się oporu. Reiklandczyk nie zdołał się usunąć, ale ustał na nogach i skrzyżował łoże kuszy z glewią napastnika. Obaj zaczęli się przepychać jak dwa niedźwiedzie, obijając się o drzewa i zataczając wśród zarośli. Hugo zaklął, gdy zaopatrzone w hak ostrze glewii zaklinowało się o gałęzie. Wypuścił drzewce broni z rąk dosłownie w ostatniej chwili i uchylił się przed mającym mu roztrzaskać głowę łożem kuszy. Impet ciosu przeważył żołnierza do przodu, co Bretończyk skrzętnie wykorzystał, kopiąc go pod żebra. Reiklandczyk z głośnym stęknięciem wypuścił kuszę i chwiejnie zatoczył się w tył kilka kroków. Cios nie był widać dość silny lub też żołdak miał brzuch ze skały, bo szybko wyprostował się i rzucając jakąś obelgę w swoim języku wyszarpnął zza pasa Kriegsmesser – typową dla imperialnej piechoty broń o długim ostrzu, przypominającą przerośnięty nóż do mięsa i, co nazwa sugerowała, od gospodarskiego noża się wywodzącą. Hugo sięgnął po swój tasak. Obaj zwarli się ponownie w boju, zadając szybkie ciosy. Nie było tu miejsca na wymyślny fechtunek – więcej było w tej walce uników, odskakiwania na boki i odruchowo zbijanych cięć, niż prawdziwej szermierki. Okrążali się wzajemnie jak dwa wilki, choć Reiklandczyk intuicyjnie cofał się w stronę, gdzie zapewne spodziewał się natrafić na resztę swoich towarzyszy. Nagle obaj wyprowadzili cios z góry na szyję i bark przeciwnika, z brzękiem krzyżując ostrza nad głowami, znów rozpoczynając dziką przepychankę. Hugo kątem oka dostrzegł szansę – stali nad brzegiem skarpy, przechodzącej w głęboki leśny parów, wyżłobiony przez wzbierający przy nawałnicach strumień. Naparł z całej siły na przeciwnika, zmuszając go do cofnięcia się o kilka kroków. Nagle kusznikowi ziemia usunęła się spod stóp, a ten zakołysał się w tył, dziko wywijając rękami. W ostatniej chwili zdołał jednak chwycić Bretończyka za pas i obaj runęli w dół, koziołkując jak szmaciane lalki. Hugo poczuł, jak zawieszona na plecach pawęż pęka z głośnym trzaskiem na kawałki przy którymś uderzeniu o kamieniste podłoże, a jakiś odłupek drewna rozcina mu skórę na karku. Nagle obaj z łomotem gruchnęli w jakieś drzewo. Kmiecia znów ogarnęły ciemności.
Hugo wpadł w las razem z pozostałymi, roztrącając bujnie rosnące paprocie. Cesarscy żołnierze majaczyli mu gdzieś z przodu, pierzchając jak ogromne białe zające. Gdzieś po lewej mignęli mu rycerze z obstawy barona, zupełnie niepomni tego, że ich pan leżał trupem, rozciągnięty na samym środku wioskowego podwórka. Każdy starał się wyprzedzić innego w pościgu za przeciwnikiem, każdy chciał pierwszy umoczyć miecz w krwi wroga, ubić w szybkim pojedynku oficera lub schwycić chorągiew. Liczyła się chwała zdobyta w boju, o której tyle kładziono im do głów od kołyski. Ciężkie bojowe destriery jednak niezdarnie przedzierały się przez las, a nieopancerzony przeciwnik umykał spod kopyt jak pasikoniki. Czasem gdzieś szczęknęły skrzyżowane ostrza, czasem czyjś krzyk przebił się przez bezustanny gwar i rumor setek stóp. Nagle tuż przed Hugonem z krzaków wyrósł cesarski wojak, mierząc z kuszy. Szczęknęła cięciwa, a bełt świsnął Bretończykowi o pół cala obok skroni, z brzękiem muskając dzwon hełmu.
- O w dupę…. – syknął kmieć, w równej mierze ze złości i ze strachu. Reiklandczyk przed nim nie miał szans przeładować i poprawić chybiony strzał, więc obrócił się na pięcie i puścił biegiem przed siebie. Szybko okazało się jednak, że w ucieczce cesarscy sporo ustępują bretońskim chłopom. Kusznik, czując oddech wroga na plecach, doszedł do wniosku, że nie ujdzie pogoni i obrócił się w biegu, postanawiając drogo sprzedać życie. Hugo władował się w niego z impetem, zupełnie nie spodziewając się oporu. Reiklandczyk nie zdołał się usunąć, ale ustał na nogach i skrzyżował łoże kuszy z glewią napastnika. Obaj zaczęli się przepychać jak dwa niedźwiedzie, obijając się o drzewa i zataczając wśród zarośli. Hugo zaklął, gdy zaopatrzone w hak ostrze glewii zaklinowało się o gałęzie. Wypuścił drzewce broni z rąk dosłownie w ostatniej chwili i uchylił się przed mającym mu roztrzaskać głowę łożem kuszy. Impet ciosu przeważył żołnierza do przodu, co Bretończyk skrzętnie wykorzystał, kopiąc go pod żebra. Reiklandczyk z głośnym stęknięciem wypuścił kuszę i chwiejnie zatoczył się w tył kilka kroków. Cios nie był widać dość silny lub też żołdak miał brzuch ze skały, bo szybko wyprostował się i rzucając jakąś obelgę w swoim języku wyszarpnął zza pasa Kriegsmesser – typową dla imperialnej piechoty broń o długim ostrzu, przypominającą przerośnięty nóż do mięsa i, co nazwa sugerowała, od gospodarskiego noża się wywodzącą. Hugo sięgnął po swój tasak. Obaj zwarli się ponownie w boju, zadając szybkie ciosy. Nie było tu miejsca na wymyślny fechtunek – więcej było w tej walce uników, odskakiwania na boki i odruchowo zbijanych cięć, niż prawdziwej szermierki. Okrążali się wzajemnie jak dwa wilki, choć Reiklandczyk intuicyjnie cofał się w stronę, gdzie zapewne spodziewał się natrafić na resztę swoich towarzyszy. Nagle obaj wyprowadzili cios z góry na szyję i bark przeciwnika, z brzękiem krzyżując ostrza nad głowami, znów rozpoczynając dziką przepychankę. Hugo kątem oka dostrzegł szansę – stali nad brzegiem skarpy, przechodzącej w głęboki leśny parów, wyżłobiony przez wzbierający przy nawałnicach strumień. Naparł z całej siły na przeciwnika, zmuszając go do cofnięcia się o kilka kroków. Nagle kusznikowi ziemia usunęła się spod stóp, a ten zakołysał się w tył, dziko wywijając rękami. W ostatniej chwili zdołał jednak chwycić Bretończyka za pas i obaj runęli w dół, koziołkując jak szmaciane lalki. Hugo poczuł, jak zawieszona na plecach pawęż pęka z głośnym trzaskiem na kawałki przy którymś uderzeniu o kamieniste podłoże, a jakiś odłupek drewna rozcina mu skórę na karku. Nagle obaj z łomotem gruchnęli w jakieś drzewo. Kmiecia znów ogarnęły ciemności.
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.
dziękowac dziękować, wyczekiwałem z niecierpliwością 
Chyba rzeczywiscie lepiej wrzucać po kawałeczku, bardziej zaostrza apetyt

Chyba rzeczywiscie lepiej wrzucać po kawałeczku, bardziej zaostrza apetyt

Kupię bretońskie modele z 5tej edycji:
Metalowi quesci,
French Games Day Knight 'L'Hermite De Malemont' !! ,
4ed rycerze na piechotę.
Snot Fanpage <<--- , klikać!
Metalowi quesci,
French Games Day Knight 'L'Hermite De Malemont' !! ,
4ed rycerze na piechotę.
Snot Fanpage <<--- , klikać!

Czuje lekki nie dosyt, ale brawo





M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
W międzyczasie można czytać opowiadania na cytadeli, np. to:http://www.cytadela.pl/modules.php?name ... le&sid=930. Gość wyprodukował coś z 10 części. W międzyczasie powinno uspokoić publiczność. 

Czytałem, fenomenalne opowieści. polecam reszcie 

Kupię bretońskie modele z 5tej edycji:
Metalowi quesci,
French Games Day Knight 'L'Hermite De Malemont' !! ,
4ed rycerze na piechotę.
Snot Fanpage <<--- , klikać!
Metalowi quesci,
French Games Day Knight 'L'Hermite De Malemont' !! ,
4ed rycerze na piechotę.
Snot Fanpage <<--- , klikać!

Nom, lord_Michaelos ma moc, miał jeszcze niezły cykl o marynatach, ale trochę głupio się zakończył, albo przeoczyłem ostatnią część. Opowiadania innych też w znakomitej większości były niezłe, nawet jakaś parodia się zdarzyła (brat Ambroży i spółka, McSigmar, manufacturum cukerków Celestyn, te sprawy)
http://www.cytadela.pl/modules.php?name ... le&sid=921, w każdym razie jest tego wszystkiego sporo, ale... Gniewko! To nie znaczy, że możesz się obijać! 

