Odrobina prywaty
Moderator: RedScorpion
Re: Odrobina prywaty
Moja cierpliwość już się kończy...
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
-
- Wałkarz
- Posty: 79
- Lokalizacja: Buk
Hibernuje
Mam nadzieję, że czas oczekiwania zostanie odpowiednio zrekompensowany....
Zgrzyt

Zgrzyt
Może Gniewko nie żyje. Hmm... Na forum Bretońskim ostatnio go nie widać.
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
Nie podał swojego numeru konta więc trudno powiedzieć.
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
Mam nadzieję, że mój obrazek nie zostanie skasowany.


M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
Macie. Wieczorem kulminacja...tak koło północy. Robię to złośliwie, żeby Jagal zaś nie mógł za wcześnie pójść spać 
W połowie drogi między Altdorfem a zalesionymi wzgórzami Furtwaldu cesarski szlak się rozwidlał. Jedna z odnóg biegła na zachód w stronę Gór Szarych i Bretonnii. Od kilku dni z tamtego kierunku napływali nieprzerwanie przerażeni uciekinierzy. Druga odnoga biegła prosto na południe, w stronę żyznych pól Averlandu. Trzecia, ostatnia z dróg, skręcała ostro na wschód, wgłąb Drakwaldu i dalej, w stronę Middenheim i Gór Środkowych. Pośrodku owego rozdroża od niepamiętnych czasów stał zajazd. Dosłownie ‘pośrodku’, gdyż poszczególne szlaki schodziły się na obszernym majdanie gospody, otoczonym stajniami, stodołami i budynkami mieszczącymi szynk i kwatery dla gości. Każdy podróżny jadący z lub do Altdorfu musiał tu prędzej czy później trafić i stanąć na popas. Musiał, ponieważ wręcz za grzech uchodziło niespróbowanie tutejszych serów i pieczonej baraniny pochodzącej z licznych stad owiec należących do aktualnego właściciela zajazdu, Ottona Birnebauma.
Otto, człek wyjątkowo obrotny i przedsiębiorczy, nie poprzestawał jedynie na prowadzeniu największej gospody w promieniu stu mil, ale kręcił mnóstwo dodatkowych interesów – handlował wełną, świadczył usługi kurierskie, oferował wynajem ludzi do eskorty podróżnych i był właścicielem wcale pokaźnego burdelu w pobliskim Unterwalden. Teraz jednak jego zajazd stał pusty, bo choć Birnebauma stać byłoby na opłacenie niemałego oddziału najemników, to i tak na nic zdaliby się oni przeciw regularnej armii, która zmierzała w stronę stolicy. Przezorny kupiec wolał więc ogołocić zajazd ze wszystkiego co przedstawiało jakąkolwiek wartość i udać się w sobie tylko znane bezpieczne miejsce. Od kilku dni budynki straszyły więc pustymi, ciemnymi oknami, a jedynymi gośćmi były myszy i nietoperze.
Hugo znalazł zajazd Birnebauma po dwóch dniach błąkania się po lasach i rozpaczliwych próbach odnalezienia bretońskiej armii, co tylko z pozoru było zadaniem łatwym. Choć w dzień bez trudu widział na horyzoncie słupy dymu świadczące o trasie przemarszu , to w dotarciu do nich zawsze coś stawało na przeszkodzie, przez co kmieć wiecznie musiał nadkładać drogi lub zawracać. Gdy w końcu udało mu się wydostać z puszczy na otwartą przestrzeń, zdał sobie sprawę, że znalazł się bliżej Altdorfu niż reszta wojska, majacząca gdzieś daleko na południu. Zmęczony i głodny szybko doszedł do wniosku, że najlepiej będzie zaczekać i chyłkiem wmieszać się w tłum w stosownym momencie, zwłaszcza, że opustoszała gospoda kusiła możliwością odpoczynku w ludzkich warunkach pierwszy raz od wielu tygodni. Upewniwszy się więc, że wśród zabudowań nikogo nie ma, Bretończyk rozkulbaczył konia, po czym padł bez życia na jedno z wielu łóżek, nie zrzucając nawet z siebie zabranej martwemu seniorowi zbroi. Nad rozstajnymi drogami zapadła bezwietrzna, cicha noc. Stary Świat brał głęboki oddech przed mającą się rozpętać nawałnicą.
* * * * * * * * * * * * * *
- Są już na przeciwległym grzbiecie, widzisz? – von Sachsenhofen powiódł palcem przed sobą, wskazując na mnożące się po drugiej stronie równiny czerwonawe punkciki.
- Tak, wasza miłość, widać ich jak na dłoni – odparł z silnym nordlandzkim akcentem Sven Haugwitz, jeden z kapitanów służących w świcie marszałka. Po chwili dodał:
- Nie uderzą?
- Nie. Dopiero rano. Znam księcia Roderyka, to człowiek starej daty i rycerskiego obyczaju. Nie zrobi nic, co mogłoby stanowić uszczerbek na jego honorze, a do takich rzeczy zalicza się atakowanie przeciwnika nocą.
- Głupi cap, honorem nie wygrywa się wojen, tylko skutecznym działaniem. Dlaczego sami nie uderzemy?
- Z tego co mi doniesiono, to siły są dość wyrównane. Atak w ciemnościach to spore ryzyko, wystarczy jeden drobny błąd i wszystko skończy się katastrofą. Cap może i głupi, ale czujny, zaskoczyć się łatwo nie da, a jak się już rozpędzi tą swoją kawalerią i weźmie nas na rogi, to może zaboleć.
- Co zatem? Czekamy?
- Tak, czekamy. Mamy czas do rana by na spokojnie rozstawić szyki, okopać artylerię i ustalić z resztą dowodzących konkretny plan działania. Jedna trzecia żołnierzy w tej armii nie zna reikspielu. Nie chcę, żeby na moje „Zum Angriff” oni robili „Ruckzeug nach Hause”.
Haugwitz parsknął ironicznym śmiechem, odwracając głowę w stronę, z której dochodziły śpiewne rozmowy w tileańskim. Najemne roty kuszników i pikinierów stanowiły silną kartę w wojennej grze, o ile ich ruchy były dobrze skoordynowane z resztą armii. Wielu poddawało w wątpliwość ich lojalność, lecz marszałek nie miał zbytniego wyboru. Kufry pełne złotych koron, które jako żołd oddano Tileańczykom, utwierdziły go w przekonaniu, że do prowadzenia wojny potrzeba ponad wszystko inne pieniędzy.
- Zbierz resztę oficerów, chcę ustalić szczegóły przed świtem. Czekam w moim namiocie – marszałek rzucił zmęczonym głosem i powoli odszedł w ciemność, pozostawiając Haugwitza samemu sobie. Ten ruszył po chwili przez obóz w poszukiwaniu pozostałych dowódców. Dietera Hoffmanna, kapitana artylerii, znalazł jak zwykle kręcącego się przy swoich spiżowych zabawkach wszelakiego kalibru. Dowódca puszkarzy swoim wyglądem przywodził na myśl pirata – brak lewej nogi oraz kilku palców nierzadko budził respekt i zainteresowanie żołnierzy. Chociaż oficjalna wersja głosiła co innego, to Haugwitz wiedział, że stary artylerzysta stracił kilka fragmentów swego ciała w zwykłym wypadku przy szkoleniu rekrutów. Od tamtej pory uparcie twierdził, że ma niesamowite szczęście, bo jego adiutantowi w tym samym momencie fragment rozerwanego eksplozją działa urwał głowę. Na widok zbliżającego się kolegi Haugwitz uśmiechnął się i zawołał:
- Wszelki duch! A już myślałem, że się przed bitwą nie zobaczymy! Wiecznie mi gdzieś uciekałeś do przodu, ani pogadać, ani się napić.
- To ty się wleczesz w ogonie z tym swoim inwentarzem, piromanie jeden – odparował Nordlandczyk, wyciągając zza poły kaftana bukłak z kislevską gorzałką. – Wszyscy tylko muszą na was czekać, aż przytoczycie te kolumbryny.
- I tak bez nas jesteście jak bez ręki – mruknął Hoffmann, pociągając solidny łyk trunku.
- I kto to mówi? – Haugwitz aż się złapał pod boki, po czym obaj wybuchnęli śmiechem.
- Jak przylazłeś się ze mnie nabijać, to lepiej znajdź sobie kogoś innego, robotę mam – rzucił artylerzysta, ocierając sumiaste wąsy z kropel siwuchy.
- Będziesz ją musiał zostawić póki co, bo marszałek prosi do siebie na rozmowę.
- A czegóż on chce ode mnie?
- Nie od ciebie, tylko od wszystkich wyższych oficerów. Jakiś plan mu się urodził w głowie i chce żeby wszyscy wiedzieli co i jak.
- E tam, gadanie…na co mnie jego plany znać? Każe dać ognia – dam ognia. Każe przestać? Przestanę. U nas sprawa prosta, niech lepiej się martwi o tych makaroniarzy, których wynajął.
- Widzę, że nie tylko ja mam co do nich wątpliwości… - Haugwitz spochmurniał i ponownie spojrzał w stronę części obozu zajmowanej przez Tileańczyków.
- Nic do nich nie mam, bić się potrafią, w końcu bezustannie piorą się między sobą tam na południu. Byleby tylko jutro ochoty do walki im nie zabrakło – odparł Hoffmann i ponownie wlał w siebie solidny łyk gorzałki.
- Już nie pij tyle, tylko chodź. Marszałek czeka, a im szybciej skończymy z tą odprawą, tym więcej snu zdążymy złapać do rana.
- E tam, choćbyś miał i półtora nocy to się nie wyśpisz. Nie zaśniesz w taką noc. No, chyba że się urżniesz w trupa, ale wtedy marny byłby z ciebie pożytek rano.
- I kto to mówi? – ponownie spytał Haugwitz, po czym obaj ruszyli wgłąb obozu.
Po drodze do namiotu marszałka zabrali ze sobą resztę dowodzących – kapitana Martina Glocka, dowodzącego arkebuzerami, Heinza Gelhorna odpowiedzialnego za rajtarów oraz Lorenzo di Piacenzę, tileańskiego kondotiera będącego przywódcą najemników. Samego marszałka zastali w towarzystwie Siegfrieda Welfa, reiklandzkiego komtura Zakonu Rycerzy Panter. Na widok wchodzących do namiotu oficerów, cesarski generał urwał prowadzoną z zakonnikiem rozmowę i skierował się w stronę sporego stołu, na którym leżała mapa okolicy, topornie nakreślona na płóciennej płachcie kawałkiem węgla.
- Panowie – zaczął, spoglądając na towarzyszy broni – zrobimy tak….
* * * * * * * * * * * *

W połowie drogi między Altdorfem a zalesionymi wzgórzami Furtwaldu cesarski szlak się rozwidlał. Jedna z odnóg biegła na zachód w stronę Gór Szarych i Bretonnii. Od kilku dni z tamtego kierunku napływali nieprzerwanie przerażeni uciekinierzy. Druga odnoga biegła prosto na południe, w stronę żyznych pól Averlandu. Trzecia, ostatnia z dróg, skręcała ostro na wschód, wgłąb Drakwaldu i dalej, w stronę Middenheim i Gór Środkowych. Pośrodku owego rozdroża od niepamiętnych czasów stał zajazd. Dosłownie ‘pośrodku’, gdyż poszczególne szlaki schodziły się na obszernym majdanie gospody, otoczonym stajniami, stodołami i budynkami mieszczącymi szynk i kwatery dla gości. Każdy podróżny jadący z lub do Altdorfu musiał tu prędzej czy później trafić i stanąć na popas. Musiał, ponieważ wręcz za grzech uchodziło niespróbowanie tutejszych serów i pieczonej baraniny pochodzącej z licznych stad owiec należących do aktualnego właściciela zajazdu, Ottona Birnebauma.
Otto, człek wyjątkowo obrotny i przedsiębiorczy, nie poprzestawał jedynie na prowadzeniu największej gospody w promieniu stu mil, ale kręcił mnóstwo dodatkowych interesów – handlował wełną, świadczył usługi kurierskie, oferował wynajem ludzi do eskorty podróżnych i był właścicielem wcale pokaźnego burdelu w pobliskim Unterwalden. Teraz jednak jego zajazd stał pusty, bo choć Birnebauma stać byłoby na opłacenie niemałego oddziału najemników, to i tak na nic zdaliby się oni przeciw regularnej armii, która zmierzała w stronę stolicy. Przezorny kupiec wolał więc ogołocić zajazd ze wszystkiego co przedstawiało jakąkolwiek wartość i udać się w sobie tylko znane bezpieczne miejsce. Od kilku dni budynki straszyły więc pustymi, ciemnymi oknami, a jedynymi gośćmi były myszy i nietoperze.
Hugo znalazł zajazd Birnebauma po dwóch dniach błąkania się po lasach i rozpaczliwych próbach odnalezienia bretońskiej armii, co tylko z pozoru było zadaniem łatwym. Choć w dzień bez trudu widział na horyzoncie słupy dymu świadczące o trasie przemarszu , to w dotarciu do nich zawsze coś stawało na przeszkodzie, przez co kmieć wiecznie musiał nadkładać drogi lub zawracać. Gdy w końcu udało mu się wydostać z puszczy na otwartą przestrzeń, zdał sobie sprawę, że znalazł się bliżej Altdorfu niż reszta wojska, majacząca gdzieś daleko na południu. Zmęczony i głodny szybko doszedł do wniosku, że najlepiej będzie zaczekać i chyłkiem wmieszać się w tłum w stosownym momencie, zwłaszcza, że opustoszała gospoda kusiła możliwością odpoczynku w ludzkich warunkach pierwszy raz od wielu tygodni. Upewniwszy się więc, że wśród zabudowań nikogo nie ma, Bretończyk rozkulbaczył konia, po czym padł bez życia na jedno z wielu łóżek, nie zrzucając nawet z siebie zabranej martwemu seniorowi zbroi. Nad rozstajnymi drogami zapadła bezwietrzna, cicha noc. Stary Świat brał głęboki oddech przed mającą się rozpętać nawałnicą.
* * * * * * * * * * * * * *
- Są już na przeciwległym grzbiecie, widzisz? – von Sachsenhofen powiódł palcem przed sobą, wskazując na mnożące się po drugiej stronie równiny czerwonawe punkciki.
- Tak, wasza miłość, widać ich jak na dłoni – odparł z silnym nordlandzkim akcentem Sven Haugwitz, jeden z kapitanów służących w świcie marszałka. Po chwili dodał:
- Nie uderzą?
- Nie. Dopiero rano. Znam księcia Roderyka, to człowiek starej daty i rycerskiego obyczaju. Nie zrobi nic, co mogłoby stanowić uszczerbek na jego honorze, a do takich rzeczy zalicza się atakowanie przeciwnika nocą.
- Głupi cap, honorem nie wygrywa się wojen, tylko skutecznym działaniem. Dlaczego sami nie uderzemy?
- Z tego co mi doniesiono, to siły są dość wyrównane. Atak w ciemnościach to spore ryzyko, wystarczy jeden drobny błąd i wszystko skończy się katastrofą. Cap może i głupi, ale czujny, zaskoczyć się łatwo nie da, a jak się już rozpędzi tą swoją kawalerią i weźmie nas na rogi, to może zaboleć.
- Co zatem? Czekamy?
- Tak, czekamy. Mamy czas do rana by na spokojnie rozstawić szyki, okopać artylerię i ustalić z resztą dowodzących konkretny plan działania. Jedna trzecia żołnierzy w tej armii nie zna reikspielu. Nie chcę, żeby na moje „Zum Angriff” oni robili „Ruckzeug nach Hause”.
Haugwitz parsknął ironicznym śmiechem, odwracając głowę w stronę, z której dochodziły śpiewne rozmowy w tileańskim. Najemne roty kuszników i pikinierów stanowiły silną kartę w wojennej grze, o ile ich ruchy były dobrze skoordynowane z resztą armii. Wielu poddawało w wątpliwość ich lojalność, lecz marszałek nie miał zbytniego wyboru. Kufry pełne złotych koron, które jako żołd oddano Tileańczykom, utwierdziły go w przekonaniu, że do prowadzenia wojny potrzeba ponad wszystko inne pieniędzy.
- Zbierz resztę oficerów, chcę ustalić szczegóły przed świtem. Czekam w moim namiocie – marszałek rzucił zmęczonym głosem i powoli odszedł w ciemność, pozostawiając Haugwitza samemu sobie. Ten ruszył po chwili przez obóz w poszukiwaniu pozostałych dowódców. Dietera Hoffmanna, kapitana artylerii, znalazł jak zwykle kręcącego się przy swoich spiżowych zabawkach wszelakiego kalibru. Dowódca puszkarzy swoim wyglądem przywodził na myśl pirata – brak lewej nogi oraz kilku palców nierzadko budził respekt i zainteresowanie żołnierzy. Chociaż oficjalna wersja głosiła co innego, to Haugwitz wiedział, że stary artylerzysta stracił kilka fragmentów swego ciała w zwykłym wypadku przy szkoleniu rekrutów. Od tamtej pory uparcie twierdził, że ma niesamowite szczęście, bo jego adiutantowi w tym samym momencie fragment rozerwanego eksplozją działa urwał głowę. Na widok zbliżającego się kolegi Haugwitz uśmiechnął się i zawołał:
- Wszelki duch! A już myślałem, że się przed bitwą nie zobaczymy! Wiecznie mi gdzieś uciekałeś do przodu, ani pogadać, ani się napić.
- To ty się wleczesz w ogonie z tym swoim inwentarzem, piromanie jeden – odparował Nordlandczyk, wyciągając zza poły kaftana bukłak z kislevską gorzałką. – Wszyscy tylko muszą na was czekać, aż przytoczycie te kolumbryny.
- I tak bez nas jesteście jak bez ręki – mruknął Hoffmann, pociągając solidny łyk trunku.
- I kto to mówi? – Haugwitz aż się złapał pod boki, po czym obaj wybuchnęli śmiechem.
- Jak przylazłeś się ze mnie nabijać, to lepiej znajdź sobie kogoś innego, robotę mam – rzucił artylerzysta, ocierając sumiaste wąsy z kropel siwuchy.
- Będziesz ją musiał zostawić póki co, bo marszałek prosi do siebie na rozmowę.
- A czegóż on chce ode mnie?
- Nie od ciebie, tylko od wszystkich wyższych oficerów. Jakiś plan mu się urodził w głowie i chce żeby wszyscy wiedzieli co i jak.
- E tam, gadanie…na co mnie jego plany znać? Każe dać ognia – dam ognia. Każe przestać? Przestanę. U nas sprawa prosta, niech lepiej się martwi o tych makaroniarzy, których wynajął.
- Widzę, że nie tylko ja mam co do nich wątpliwości… - Haugwitz spochmurniał i ponownie spojrzał w stronę części obozu zajmowanej przez Tileańczyków.
- Nic do nich nie mam, bić się potrafią, w końcu bezustannie piorą się między sobą tam na południu. Byleby tylko jutro ochoty do walki im nie zabrakło – odparł Hoffmann i ponownie wlał w siebie solidny łyk gorzałki.
- Już nie pij tyle, tylko chodź. Marszałek czeka, a im szybciej skończymy z tą odprawą, tym więcej snu zdążymy złapać do rana.
- E tam, choćbyś miał i półtora nocy to się nie wyśpisz. Nie zaśniesz w taką noc. No, chyba że się urżniesz w trupa, ale wtedy marny byłby z ciebie pożytek rano.
- I kto to mówi? – ponownie spytał Haugwitz, po czym obaj ruszyli wgłąb obozu.
Po drodze do namiotu marszałka zabrali ze sobą resztę dowodzących – kapitana Martina Glocka, dowodzącego arkebuzerami, Heinza Gelhorna odpowiedzialnego za rajtarów oraz Lorenzo di Piacenzę, tileańskiego kondotiera będącego przywódcą najemników. Samego marszałka zastali w towarzystwie Siegfrieda Welfa, reiklandzkiego komtura Zakonu Rycerzy Panter. Na widok wchodzących do namiotu oficerów, cesarski generał urwał prowadzoną z zakonnikiem rozmowę i skierował się w stronę sporego stołu, na którym leżała mapa okolicy, topornie nakreślona na płóciennej płachcie kawałkiem węgla.
- Panowie – zaczął, spoglądając na towarzyszy broni – zrobimy tak….
* * * * * * * * * * * *
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.
MOAR! 
Jak nie będzie kolejnej części do 24:30 to dostaniesz tak morgenszternem po hełmie, że najlepszy kowal nie poradzi i do konca swoich dni będziesz chodził jako zakuty łeb!

Jak nie będzie kolejnej części do 24:30 to dostaniesz tak morgenszternem po hełmie, że najlepszy kowal nie poradzi i do konca swoich dni będziesz chodził jako zakuty łeb!
Kupię bretońskie modele z 5tej edycji:
Metalowi quesci,
French Games Day Knight 'L'Hermite De Malemont' !! ,
4ed rycerze na piechotę.
Snot Fanpage <<--- , klikać!
Metalowi quesci,
French Games Day Knight 'L'Hermite De Malemont' !! ,
4ed rycerze na piechotę.
Snot Fanpage <<--- , klikać!

+1
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
-
- Wałkarz
- Posty: 79
- Lokalizacja: Buk
O 4:30 mam pobudkę... to czysty sadyzm, zmącony delikatnym mułem szyderstwa.
Zgrzyt
Zgrzyt
Hop. Bitwa będzie spora, teraz jej pierwsza część.
* * * * * * * * * * * *
Przeraźliwy gwizd, a zaraz po nim huk eksplozji sprawiły, że Hugo zerwał się na równe nogi. Całym zajazdem aż zatrzęsło, gdy szrapnel z imperialnego moździerza wybuchł na pastwisku tuż obok. Bretończyk nie bardzo wiedział co się dzieje, ale jeden rzut oka na otwartą przestrzeń za oknem zupełnie mu wystarczył do stwierdzenia, że dobrze nie jest. Na trawiastych polach strzelały w górę fontanny darni, a powietrze przeszyły kolejne eksplozje. Gdzieś ponad nimi dało się słyszeć dźwięk trąbek i rogów, a zza pagórków po prawej stronie wynurzyło się mrowie żołnierzy. Flankami maszerowały w rytm werbli roty reiklandzkiej i nordlandzkiej piechoty, odziane w biel i błękit. Nad lasem halabard i partyzan łopotały sztandary z herbami miast. W centrum, niczym gigantycznych rozmiarów jeże, kroczyły cztery ogromne czworoboki tileańskich pikinierów, każdy szeroki na stu żołnierzy i głęboki na dziesięć szeregów. Przed ich frontem szła długa linia doborowych kuszników, osłoniętych wysokimi na pięć stóp pawężami.
- No pięknie…nie ma to jak spać w samym środku bitwy – jęknął Hugo, niezdarnie rozciągając obolałe kończyny. Spanie w pełnej rycerskiej zbroi okazało się być boleśnie złym pomysłem. Gdy schylił się po leżący na podłodze pas z mieczem, aż go zmroziło. Tupot kroków na parterze i komendy wykrzykiwane w obcym języku oznaczały tylko jedno. Wiać.
* * * * * * * * * * *
- Cofnęli się poza zasięg, wasza miłość – oznajmił marszałkowi Hoffmann, spoglądając przez lunetę w stronę bretońskich linii. – Podtaczamy bliżej?
- Nie. To oni chcą dojść do Altdorfu. Muszą w końcu podejść i uderzyć, wtedy dacie ognia – odparł von Sachsenhofen, kierując wzrok w stronę zabudowań zajazdu. – Grupa flankująca na pozycji? – rzucił w stronę jednego z adiutantów.
- Tak jest. Wedle rozkazu dwie setki arkebuzerów i rota rajtarów. Będą czekać na sygnał.
- Dobrze…pora na ich ruch. Zobaczymy co Roderyk ma mi do zaoferowania.
Linie Bretończyków trwały jednak nieporuszone, stojąc w bezpiecznej odległości od cesarskiej artylerii. Ogromna ława ciężkiej jazdy migotała w porannym słońcu, z daleka budząc skojarzenie z jarmarkiem lub turniejem rycerskim przez ilość kolorowych proporczyków i kropierzy. Z perspektywy wysuniętych do przodu rot piechoty nie było już jednak tak wesoło. Potężne rumaki i zakuci w stal jeźdźcy stojący o ledwo pół mili dalej byli jak lawina, czekająca na czyjś krzyk w górach by stoczyć się w dół i pogrzebać wszystko na swej drodze.
- Haaaaaaalt! – krzyknął Haugwitz, a za nim komenda rozeszła się wzdłuż maszerującego frontu. Werble umilkły wraz z miarowym marszem. Nordlandczyk uniósł zasłonę salady i zerknął wzdłuż szeregów. Pozostali kapitanowie w zasięgu wzroku zasalutowali mu albo skinęli porozumiewawczo głowami. Plan był prosty. Przyjąć szarżę bretońskiej jazdy na tileańskie piki, po czym uderzyć z obu boków imperialną piechotą. Znana z zapalczywości cudzoziemska szlachta czekała jednak, nie wykazując w żaden sposób zamiaru ruszenia do ataku. Nagle za liniami rycerstwa coś drgnęło – wzdłuż wrogiej armii przegalopował goniec niosący chorągiew z czymś co wyglądało jak duża litera X. Haugwitz wyciągnął z torby przy pasie niewielką lunetę by spojrzeć dokładniej. Litera okazała się być dwoma skrzyżowanymi strzałami, a spomiędzy rycerzy na równinę wybiegła chmara łuczników. Szybkim truchtem pokonali połowę dystansu dzielącego ich od obrońców Imperium, po czym zatrzymali się, wbijając przed sobą w ziemię strzały.
- Stać spokojnie! – Haugwitz uciszył nerwowe pomruki, jakie rozległy się wśród żołnierzy. – Nasi kumple z południa zaraz im pokażą strzelanie.
Tileańscy kusznicy oparli swoją ciężką broń na pawężach i wycelowali. Bretończycy napinali łuki gdy dosięgła ich salwa, a po polu poniósł się wrzask rannych i konających. W odpowiedzi kilka tysięcy strzał ze świstem przecięło powietrze, spadając niczym zabójczy deszcz w szeregi cesarskiej i najemnej piechoty. Pierwsza krew popłynęła na ziemię po obu stronach.
Von Sachsenhofen skrzywił się widząc z daleka jak na jedną salwę tileańczyków bretońscy łucznicy odpowiadali sześcioma, a na równinie przybywało ciał jego żołnierzy. Czas grał na jego niekorzyść w tym przypadku, a wroga jazda wciąż czekała na dogodny moment do ataku. W końcu zawołał do trębaczy:
- Grać na odwrót! Odwrót!
Po w powietrzu rozległy się szybkie, urywane dźwięki, a bloki piechoty szybko wykonały w tył zwrot i ruszyły biegiem w stronę swojego obozu. Łucznicy wroga przerwali ostrzał, ale rycerstwo ani drgnęło. Z jednym wyjątkiem.
Na lewej flance rzuciła się w pościg za wycofującą się piechotą jedna z chorągwi, niepomna książęcych rozkazów. Chwilę później ruszyła druga, potem trzecia. Chęć sławy okazała się silniejsza od posłuszeństwa seniorowi, a linia bretońskiej jazdy poprzerywała się w kilkunastu miejscach. Mniejszymi i większymi grupami rycerze runęli w bezładną pogoń, roztrącając i tratując pierzchających im spod kopyt łuczników. Marszałek dostrzegł przez lunetę jak książę Roderyk rzuca się w siodle, wykrzykując naprzemiennie rozkazy i obelgi.
- Tego chiałem… - mruknął szczerząc zęby w uśmiechu, po czym nie odrywając oka od lunety rzucił w stronę sygnalistów: - Zawrócić piechotę, frontem ku jeździe!
W powietrzu znów rozległ się dźwięk trąbek, a czworoboki żołnierzy stanęły w miejscu i obróciły się o sto osiemdziesiąt stopni.
Rozpętało się pandemonium. Przy trzasku pękającego drewna i przeraźliwym wizżeniu rannych koni Bretończycy władowali się w las pik. Wierzchowce stawały dęba albo wierzgały, wyrzucając swych jeźdźców w powietrze prosto na nadstawione groty. Tileańczycy wytrzymali bez trudu chaotyczną szarżę i przy warkocie werbli ruszyli naprzód, napierając na wroga tysiącami stalowych szpikulców.
- Vorwarts! – zawołał Haugwitz, a cesarscy halabardnicy ruszyli naprzód, by dotrzymać kroku najemnikom i osłaniać wrażliwe flanki tileańskiej falangi.
- Oby tak do samego końca… - mruknął po chwili do siebie, opuszczając zasłonę w hełmie.
* * * * * * * * * * * *
Przeraźliwy gwizd, a zaraz po nim huk eksplozji sprawiły, że Hugo zerwał się na równe nogi. Całym zajazdem aż zatrzęsło, gdy szrapnel z imperialnego moździerza wybuchł na pastwisku tuż obok. Bretończyk nie bardzo wiedział co się dzieje, ale jeden rzut oka na otwartą przestrzeń za oknem zupełnie mu wystarczył do stwierdzenia, że dobrze nie jest. Na trawiastych polach strzelały w górę fontanny darni, a powietrze przeszyły kolejne eksplozje. Gdzieś ponad nimi dało się słyszeć dźwięk trąbek i rogów, a zza pagórków po prawej stronie wynurzyło się mrowie żołnierzy. Flankami maszerowały w rytm werbli roty reiklandzkiej i nordlandzkiej piechoty, odziane w biel i błękit. Nad lasem halabard i partyzan łopotały sztandary z herbami miast. W centrum, niczym gigantycznych rozmiarów jeże, kroczyły cztery ogromne czworoboki tileańskich pikinierów, każdy szeroki na stu żołnierzy i głęboki na dziesięć szeregów. Przed ich frontem szła długa linia doborowych kuszników, osłoniętych wysokimi na pięć stóp pawężami.
- No pięknie…nie ma to jak spać w samym środku bitwy – jęknął Hugo, niezdarnie rozciągając obolałe kończyny. Spanie w pełnej rycerskiej zbroi okazało się być boleśnie złym pomysłem. Gdy schylił się po leżący na podłodze pas z mieczem, aż go zmroziło. Tupot kroków na parterze i komendy wykrzykiwane w obcym języku oznaczały tylko jedno. Wiać.
* * * * * * * * * * *
- Cofnęli się poza zasięg, wasza miłość – oznajmił marszałkowi Hoffmann, spoglądając przez lunetę w stronę bretońskich linii. – Podtaczamy bliżej?
- Nie. To oni chcą dojść do Altdorfu. Muszą w końcu podejść i uderzyć, wtedy dacie ognia – odparł von Sachsenhofen, kierując wzrok w stronę zabudowań zajazdu. – Grupa flankująca na pozycji? – rzucił w stronę jednego z adiutantów.
- Tak jest. Wedle rozkazu dwie setki arkebuzerów i rota rajtarów. Będą czekać na sygnał.
- Dobrze…pora na ich ruch. Zobaczymy co Roderyk ma mi do zaoferowania.
Linie Bretończyków trwały jednak nieporuszone, stojąc w bezpiecznej odległości od cesarskiej artylerii. Ogromna ława ciężkiej jazdy migotała w porannym słońcu, z daleka budząc skojarzenie z jarmarkiem lub turniejem rycerskim przez ilość kolorowych proporczyków i kropierzy. Z perspektywy wysuniętych do przodu rot piechoty nie było już jednak tak wesoło. Potężne rumaki i zakuci w stal jeźdźcy stojący o ledwo pół mili dalej byli jak lawina, czekająca na czyjś krzyk w górach by stoczyć się w dół i pogrzebać wszystko na swej drodze.
- Haaaaaaalt! – krzyknął Haugwitz, a za nim komenda rozeszła się wzdłuż maszerującego frontu. Werble umilkły wraz z miarowym marszem. Nordlandczyk uniósł zasłonę salady i zerknął wzdłuż szeregów. Pozostali kapitanowie w zasięgu wzroku zasalutowali mu albo skinęli porozumiewawczo głowami. Plan był prosty. Przyjąć szarżę bretońskiej jazdy na tileańskie piki, po czym uderzyć z obu boków imperialną piechotą. Znana z zapalczywości cudzoziemska szlachta czekała jednak, nie wykazując w żaden sposób zamiaru ruszenia do ataku. Nagle za liniami rycerstwa coś drgnęło – wzdłuż wrogiej armii przegalopował goniec niosący chorągiew z czymś co wyglądało jak duża litera X. Haugwitz wyciągnął z torby przy pasie niewielką lunetę by spojrzeć dokładniej. Litera okazała się być dwoma skrzyżowanymi strzałami, a spomiędzy rycerzy na równinę wybiegła chmara łuczników. Szybkim truchtem pokonali połowę dystansu dzielącego ich od obrońców Imperium, po czym zatrzymali się, wbijając przed sobą w ziemię strzały.
- Stać spokojnie! – Haugwitz uciszył nerwowe pomruki, jakie rozległy się wśród żołnierzy. – Nasi kumple z południa zaraz im pokażą strzelanie.
Tileańscy kusznicy oparli swoją ciężką broń na pawężach i wycelowali. Bretończycy napinali łuki gdy dosięgła ich salwa, a po polu poniósł się wrzask rannych i konających. W odpowiedzi kilka tysięcy strzał ze świstem przecięło powietrze, spadając niczym zabójczy deszcz w szeregi cesarskiej i najemnej piechoty. Pierwsza krew popłynęła na ziemię po obu stronach.
Von Sachsenhofen skrzywił się widząc z daleka jak na jedną salwę tileańczyków bretońscy łucznicy odpowiadali sześcioma, a na równinie przybywało ciał jego żołnierzy. Czas grał na jego niekorzyść w tym przypadku, a wroga jazda wciąż czekała na dogodny moment do ataku. W końcu zawołał do trębaczy:
- Grać na odwrót! Odwrót!
Po w powietrzu rozległy się szybkie, urywane dźwięki, a bloki piechoty szybko wykonały w tył zwrot i ruszyły biegiem w stronę swojego obozu. Łucznicy wroga przerwali ostrzał, ale rycerstwo ani drgnęło. Z jednym wyjątkiem.
Na lewej flance rzuciła się w pościg za wycofującą się piechotą jedna z chorągwi, niepomna książęcych rozkazów. Chwilę później ruszyła druga, potem trzecia. Chęć sławy okazała się silniejsza od posłuszeństwa seniorowi, a linia bretońskiej jazdy poprzerywała się w kilkunastu miejscach. Mniejszymi i większymi grupami rycerze runęli w bezładną pogoń, roztrącając i tratując pierzchających im spod kopyt łuczników. Marszałek dostrzegł przez lunetę jak książę Roderyk rzuca się w siodle, wykrzykując naprzemiennie rozkazy i obelgi.
- Tego chiałem… - mruknął szczerząc zęby w uśmiechu, po czym nie odrywając oka od lunety rzucił w stronę sygnalistów: - Zawrócić piechotę, frontem ku jeździe!
W powietrzu znów rozległ się dźwięk trąbek, a czworoboki żołnierzy stanęły w miejscu i obróciły się o sto osiemdziesiąt stopni.
Rozpętało się pandemonium. Przy trzasku pękającego drewna i przeraźliwym wizżeniu rannych koni Bretończycy władowali się w las pik. Wierzchowce stawały dęba albo wierzgały, wyrzucając swych jeźdźców w powietrze prosto na nadstawione groty. Tileańczycy wytrzymali bez trudu chaotyczną szarżę i przy warkocie werbli ruszyli naprzód, napierając na wroga tysiącami stalowych szpikulców.
- Vorwarts! – zawołał Haugwitz, a cesarscy halabardnicy ruszyli naprzód, by dotrzymać kroku najemnikom i osłaniać wrażliwe flanki tileańskiej falangi.
- Oby tak do samego końca… - mruknął po chwili do siebie, opuszczając zasłonę w hełmie.
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.