ARENA ŚMIERCI nr 37- Smocze Wyspy

Wszystko to, co nie pasuje nigdzie indziej.

Moderatorzy: Fluffy, JarekK

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Re: ARENA ŚMIERCI nr 37- Smocze Wyspy

Post autor: Byqu »

Najs. :D Jak chcesz Chomikozo, możesz jeszcze wziąć puklerz.


Ile jeszcze osób jest w trakcie pisania? Bo może zrobimy na 8 osób Arenkę?
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Chomikozo
Chuck Norris
Posty: 598

Post autor: Chomikozo »

[Na 8 osiem byłoby chyba najlepiej; zwarty roleplay, brak botów.]
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Kilka ostatnich Aren wyglądało w ten sposób, że pierwszy etap wyprany był z emocji, bo eliminowaliśmy boty :|
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

[I walki co miesiąc :D ]
Obrazek

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

No fakt. To też była gruba przesada #-o
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

W sumie to miałem na myśli walki co miesiąc przy ośmiu uczestnikach, bo by się z kolei skończyła za szybko. Mój błąd, że odnosiłem się nie do ostatniego napisanego posta. Ale to też fakt, że rozwleczona była ta ostatnia.
Obrazek

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Chcę Arenkę zmieścić w 2-3 miechach. No chyba, że roleplay będzie na tyle obfity, że zejdzie dłużej, będę podchodził elastycznie.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

[ Nawiasy! Kultura obowiązuje :mrgreen: ]
[ Kto nam został ? Jest nas 5cioro... Matis, Kordelas, Naviedzony, Warlock, ślivek... myślę, że jakby to rozreklamować to z 6 osób się znajdzie. Zagonię swojego kumpla od sejsi WFRP do roboty, zamiast śledzenia tej pasty o AoShit: Nordycka mitologia dla 5latków 2.0 ]
[ mimo wszystko 7 walek to mało... a i swag dla zwycięzcy mniejszy. Ja bym radził czekać. ]

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

I zejdzie nam miesiąc na ich zbieranie... dzięki, ale nie zależy mi na biciu Twojego rekordu :lol2:
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

ślivek
Kretozord
Posty: 1691

Post autor: ślivek »

[serio ja pass. Jednak w pracy będę więcej roboty niż podejrzewałem. Powodzenia jednak i może następnym razem, przepraszam, za robienie nadziei na gracza.]
Obrazek

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

Spoko, szkoda ale liczymy na nastepny raz.
Dobraaa... niech będzie i w 8. Areny umierają więc trochę przykro, niegdyś to miejsc brakło... znak czasów.

A Mousillońska end timesowa dłużyła się z innych powodów

Awatar użytkownika
Matis
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3750
Lokalizacja: Puławy/Wrocław

Post autor: Matis »

(Byqu, napiszę Ci na pw, jak będzie wyglądał styl walki mojej postaci. Na razie dam tylko początek historii, jutro postaram się ją dokończyć. Postać też robi jeszcze 1 kumpel)

Imię: Francis von Drake
Rasa: Człowiek z Tileii
Klasa: Podniebny Pirat, Kapitan statku REVENGE (traktować jak DoW Captain)
Broń: Rapier sieczno kolny z Lewakiem (Łamacz mieczy)
Zbroja: Lekka Zbroja (Skórzany kaftan z ćwiekami, Skórzane buty, Bryczesy, karwasze, skórzane rękawice)
Ekwipunek: Mistrzowski Oręż
Umiejętność Specjalna: Mistrz Fechtunku, Celne Ciosy.

Intro wprowadzające do historii postaci!!!

Obrazek

Nad Sartosą właśnie wschodziło słońce, majestatyczna wyspa piratów powoli budziła się do życia. Niemal do białego rana trwały libacje alkoholowe, pijatyki, burdy i wszystko co tylko mogli by robić zawadiacy z całego świata. W porcie Plymouth, Złota Łania właśnie szykowała się do wypłynięcia. Czarne żagle były jeszcze zwinięte na masztach, majtkowie wnosili ciężkie skrzynie, wtaczali beczki z rumem i prochem. Na wietrze zaś powiewała czarna bandera.
Obrazek
Galeon był ogromny. Szesnaście dział z każdej burty zapewniało ogromną siłę ognia. Ładownie były na tyle wielkie by można w nich było umieścić zapasy na niemal sześć miesięcy żeglugi.
Od strony miasta dało się słyszeć potężny głos bosmana - Grubego Joe, który prowadził grupę mocno skacowanych mężczyzn. Biedacy przepili zaliczkę i nie pamiętali, że wczoraj zaciągnęli się do załogi jednego z najgroźniejszych piratów jakich ten świat nosił. Francis Von Drake, korsarz, najemnik, zawadiaka, szaleniec, kobieciarz i przede wszystkim Gentleman, stał w bocianim gnieździe i wpatrywał się w dal. To miała być kolejna zwykła wyprawa. Kilka tygodni łupienia i powrót do miasta, nikt jednak nie przypuszczał jak się skończy.

W ciągu następnej godziny wszystko było już gotowe. Podniesiono kotwicę, opuszczono żagle, które momentalnie chwyciły wiatr. Taki był urok pogody o tej porze roku, sprzyjała tym, którzy chcieli rzucić wyzwanie morzu. Dziób okrętu zakończony głową Jelenia z Porożem, rozcinał fale niczym miecz. Piraci, którzy zapili mordy dostali wyjątkowo odpowiedzialne i ważne zadanie szorowania pokładu. Von Drake zjechał po linie, lądując twardo na deskach. Wszyscy majtkowie spojrzeli na niego ze strachem w oczach. Bowiem krążyło o nim wiele plotek.
Między innymi, że podczas buntu, będącym pierwszym i jednocześnie ostatnim na jego łajbie, kazał poćwiartować zwłoki zdrajców, nabić nimi armaty i ostrzelać ich rodziny, które przyszły przywitać powracających piratów w porcie. Kapitan szedł powolnym lecz zdecydowanym krokiem w stronę steru. Ubrany był w białą koszulę, czarne bryczesy, na nogach miał wysokie skórzane buty, ręce chroniły skórzane karwasze i rękawice. Jego czarny płaszcz z symbolem takim samym jak na banderze powiewał na wietrze. Głowę przyozdabiał bajerancki kapelusz z pawim piórem.

Pan Hopkins - zastępca kapitana ukłonił się nisko i przekazał ster. Po pokładzie niósł się odgłos młota uderzającego o stal. Drain, krasnoludzki kowal, z ogromną rudą brodą i brakującą prawą nogą. Zamiast niej miał drewnianą protezę z zamontowanym obrzynem. Naprawiał własnie broń chłopaków. Po pokładzie chodził też Dain, brat bliźniak Draina, tak samo brodaty i pozbawiony lewej kończyny, którą zastępowała drewniana proteza z przymocowanymi do niej dwoma pistoletami, gotowymi do strzału. Zajmował się czyszczeniem i konserwacją dział, w końcu był mistrzem artylerii. Byli niemal identyczni więc można ich było rozróżnić tylko po brakujących nogach. Pod pokładem Billy Kidd, okrętowy kucharz przygotowywał w wielkim kotle gulasz z dziczyzny dla całej załogi.

Von Drake wiedział dokładnie, gdzie znajdzie zdobycz. Posiadał wyjątkowo dokładne mapy, które notabene sam szkicował. Był do tego cholernym perfekcjonistą. Podbiegł do niego Mały Jim, pomagier Kwatermistrza Groga, paskudnego ogra, którego bali się wszyscy z wyjątkiem kapitana. Młodzieniec ukłonił się nisko.
- Panie, kwatermistrz przesyła pozdrowienia i prezent.
Francis spojrzał na butelkę rumu trzymaną przez chłopca. Po samym kolorze wiedział, że ten trunek jest wyprodukowany przez emerytowanego już pirata, Henrego Morgana, w tym momencie już legendarnego bimbrownika. Wziął ją i skinął głową w ramach podziękowania.
- Podziękuj ode mnie Grogowi. Ten stary Ogr wie co dobre.
- Panie, jeżeli wolno, to mam pytanie.
- Pytaj śmiało Chłopcze.
- Jestem bardzo ciekawy, dokąd płyniemy. W zasadzie to wszyscy się nad tym zastanawiają. Niektórzy już nawet zakłady porobili.
- Skoro jesteśmy już na pełnym morzu, to nie ma po co więcej tego ukrywać. Planuję coś wielkiego, co pozwoli nam zapisać się na kartach historii. Hahaha!

Chłopak spojrzał na kapitana pytającym wzrokiem.
- Zmierzamy do Bordeleaux, portowego miasta w Bretonii.
- Po co?
- Mój szpieg doniósł mi, że za dwadzieścia dni będzie zacumowany tam Imperialny Galeon po brzegi wypełniony złotem, klejnotami... przewozi też rzecz, na której zależy mi najbardziej na świecie. Krasnoludzkie plany nowego okrętu jakiego świat jeszcze nie widział. Tak naprawdę same plany są cenniejsze niż wszystko inne. jeżeli się spiszecie, to każdy z was stanie się niewyobrażalnie bogaty. Zmykaj teraz, jestem zajęty.
- Aye Sir!

Kiedy chłopak pobiegł z powrotem pod pokład. Kapitan wyciągnął korek zębami i wziął solidny łyk ognistego trunku. Przekręcił ster i skierował statek na północ....

Okręt płynął do miejsca docelowego przez kolejne osiemnaście dni. Podróż minęła bez większych niespodzianek i atrakcji. O zachodzie słońca, dziewiętnastego dnia podróży, majtek wypatrzył Bretońskie miasto portowe.
- Ziemia na horłyzoncie!!!
Załoga która już od dobrej godziny przygotowywała się do ataku, zaczęła jeszcze szybciej wykonywać swoje zadania. Ładowano pistolety, ostrzono broń. Dain przygotowywał dokładnie wymierzone paczki z prochem do dział. Z ładowni znoszono kule armatnie, które ustawiano w specjalnych wyżłobionych korytach przy działach. Kapitan oddał ster Panu Hopkinsowi i wdrapał się na bocianie gniazdo. Wziął od majtka lunetę i zaczął obserwację. Port otoczony był wysokim murem. Co mniej więcej sto metrów wzmacniała go potężna baszta, na każdej znajdowała się katapulta lub balista. Von Drake nie dostrzegł niczego, co by sugerowało, że Bretończycy w jakiś sposób mogą im odciąć drogę ucieczki. Wewnątrz było widać kilka galeonów, w tym jego przyszłą zdobycz. Wiedział jak wygląda, w końcu służył na tym statku sześć lat.
- Stare dzieje Burknął pod nosem.
Wielu powiedziało by, że wpłynięcie do portu, w którym roi się od wojska, zaatakowanie jednego z silniejszych okrętów jaki pływał po morzach, wyniesienie z jego ładowni pięćdziesiąt ton złota i ucieczka przeładowanym statkiem może wydawać się niemożliwe. Dzięki wiedzy przekazanej mu przez szpiega, którego wynajął, dla Francisa nie było takiego słowa! Kapitan uśmiechnął się pod nosem. Złapał jedną z lin i zjechał po niej na pokład. Następnie wyrwał jakiemuś marynarzowi zza pazuchy pistolet i wystrzelił w niebo. Zapanowała cisza, było tylko słychać skrzypienie desek i fale uderzające o burty statku.
- No dobra parszywe psy! Słuchać mnie uważnie! Plan jest prosty i dokładnie dopracowany, czyli tak jak lubię! Pewnie każdy z was zastanawia się w jaki sposób zrabować całe złoto i uciec, czyż nie?
Załoga przytaknęła.
- To bardzo proste. Wziąłem na tą wyprawę o dwadzieścia osób za dużo. A to dla tego, że te ci ludzie pod dowództwem Pana Hopkinsa przejmą tamten okręt. Kolejne dwadzieścia osób rozdzieli się na dwie grupy, które poprowadzą Gruby Joe i Grog. Zajmą one stanowiska przy składach skrzynek, znajdujących się po bokach naszego celu i będą stamtąd bronić dostępu do statku. Gdy Galeon będzie gotowy do wypłynięcia, ewakuujecie się na niego. My w razie czego będziemy was osłaniać ze Złotej Łani i postaramy się wyrządzić jak największe szkody wrogiej flocie. Wszyscy zrozumieli!!
- Aye Sir!!!
Odpowiedziało niemal dwieście gardeł.

Do miasta najpierw wpuszczono cztery szalupy. W każdej dziesięciu ludzi. Nikt nic nie mówił, w tą bezksiężycową noc nie było możliwości dostrzeżenia tak małe jednostki. Dzięki temu, wpłynięcie do Bordeaux obyło się bez żadnego problemu. Kiedy byli już na miejscu, dwie grupy wdrapały się po linach na Liberatora, który przewoził cenny ładunek, dwie kolejne zajęły po cichu swoje pozycje. Wszystko wskazywało na to, że akcja przebiegnie gładko, nikt nie spodziewał się najwidoczniej tak zuchwałego rabunku. Piraci poderżnęli gardła strażnikom i rozpoczęli przygotowania do wypłynięcia. Pan Hopkins wziął trzech ludzi i poszedł sprawdzić ładownię. Miał Tajny rozkaz, musiał znaleźć plan nowego statku. Kluczami należącymi do martwego klucznika, jeden z marynarzy otworzył duże drzwi. Gdy tylko stanęły otworem, ich oczom ukazało się dwudziestu strzelców uzbrojonych w muszkiety i imperialny kapitan z wielkimi wąsami, wyposażony w pistolet. Uśmiechnął się pod nosem i wypalił w Hopkinsa. Jego ludzie również wystrzelili.
Kula trafiła na wysokości łokcia, leciała tak szybko, że urwała rękę. Krew obryzgała deski. Zastępca kapitana instynktownie rzucił się do ucieczki, jego ludzie nie mieli tyle szczęścia. Salwa z muszkietów zrobiła z nich sito. W całym mieście zaczęły bić dzwony. Na basztach zapalano ognie.
Hopkins wybiegł na pokład, trzymając się za kikut lewej ręki.
- Odwrót, odwrót!!! Czekali na nas, to Puła....!!!!
Nie zdążył dokończyć. Kula z imperialnego pistoletu rozbiła jego głowę na kawałki niczym gliniany dzban. Z ładowni zaczęli wybiegać imperialni muszkieterzy. Przed galeonem również rozgorzała walka.

Gruby Joe strzelił w stronę nadbiegającego halabardnika. Pocisk trafił w pierś i posłał żołdaka na ziemię. Wyciągnął zza pasa kolejny i ponownie wystrzelił, tym razem do niemal dwumetrowego wojownika z dwuręcznym mieczem. Kula trafiła w bark, jednak nie była w stanie powalić imperialisty.
- Cholera. Stęknął Cicho. Chciał chwycić za kolejny pistolet, niestety ten był ostatni. W jego oczach błysnął strach, po raz pierwszy od dwudziestu lat czuł strach, on człowiek, który już nie jedno w życiu widział, postrach każdego rekruta. Wiedział, że nie zdąży dobyć na czas pirackiego kordelasa. Usłyszał huk, a potem świst. Kula wielkości pięści trafiła w bok gwardzisty i rzuciła nim o skrzynki stojące dalej. Następnie eksplodowała ochlapując flakami i kawałkami ciała wszystkich walczących. Joe odwrócił się w lewą stronę, dwadzieścia metrów dalej stał Grog trzymający małą podręczną armatę.
- Nie ma za co Człeczyno.
Następnie nią rzucił w kolejnego halabardnika który chciał ich zajść od strony wody. Dostał w klatkę piersiową, dało się słyszeć odgłos pękających żeber. Nieszczęśnik pod wpływem uderzenia wpadł do portowego basenu.
- Grog Musimy się stąd wynosić! Jak tak dalej pójdzie to nas otoczą i wytną w pień!!
- Widzę, Arrrr!! Zbierz swoich ludzi Wracamy do szalup!

- Chłopy, odwrót!!!!
Piraci desperacko toczyli walkę o życie. Z minuty na minutę do portu napływały kolejne fale żołnierzy. Nie było czasu na ponowne nabicie pistoletów, pozostała już tylko walka wręcz.
Dołączyło do nich kilku ludzi Hopkinsa, którzy mieli więcej szczęścia. Niektórzy chwycili pawęże bretońskich zbrojnych i starali się utworzyć mur tarcz, który miał zwiększyć ich szanse na przeżycie. Rozległa się kolejna salwa. Imperialni muszkieterzy skończyli dożynać chłopaków vice-kapitana i teraz strzelali z pokładu Liberatora. Otoczeni ze wszystkich stron łupieżcy mieli marne szanse. Mogli teraz już tylko czekać na egzekucje i zabrać ze sobą tylu przeciwników ilu tylko zdołają lub pod zmasowanym ostrzałem próbować dostać się do szalup.

Statek powoli zbliżał się do wąskiego gardła portowego wejścia. Von Drake stał na dziobie, wpatrzony przez lunetę teleskopową w rzeź jaka toczyła się na lądzie.
- Zdrajca, mój informator musiał zdradzić. Wycedził przez zęby. Butelka rumu, którą trzymał w lewej ręce pękła i rozprysła się pod wpływem żelaznego uścisku. Przy dziobie ustawiono 2 działa, Grubą Baśkę i Cycki Zośki. Dain załadował krasnoludzki pocisk burzący do pierwszego i wycelował w środkowe okno prawej baszty. Po chwili rozległ się huk. Kula przecięła powietrze, przebiła bez najmniejszego trudu stalowe kraty w okiennicy i utknęła w wewnętrznej ścianie. Po kilku sekundach nastąpiła olbrzymia eksplozja, która dosłownie rozerwała wieżę od połowy w górę. Olbrzymie kawałki skał poszybowały w niebo, by potem spaść na miasto i statki. Krasnolud załadował drugie działo, tym razem przyszła kolej lewej baszty. Wziął cel na okno. Huk, świst, głuche uderzenie i kolejna olbrzymia eksplozja rozrywająca kamień. Bretońscy strażnicy nie zdążyli nawet odpowiedzieć ogniem. Droga była wolna.
Dain wstał zapalił fajkę, chwycił się za boki i zaciągnął fajkowym zielem z domieszką suszonej wiśni.
- Haha! 3 lata pracy, wszyscy w twierdzy śmiali się z mojego projektu zabójczych pocisków. Teraz niech cały świat zobaczy dzieło Daina!!! Haha!
Złota Łania wpłynęła do środka. Kapitan ustawił okręt prawą burtą w stronę walczących. Przez lunetę widział, jak niedobitki jego ludzi próbują się przebić.
- No dobra panienki, walić po Liberatorze i zebranych na wybrzeżu. Wysłać mi ich do piekła!!!
- Kapitanie, tam nadal są nasi ludzie!
- Niech więc Mannan ma ich w swojej opiece. Wiedzą jaki są zasady i jakiego ryzyka się podjęli. Ognia!


Kapitan von Kopff ustrzelił kolejnego pirata z pistoletu. Wszystko szło zgodnie z planem, ich podwójny agent spisał się doskonale, ściągając tutaj Von Drake'a. Faktoria Karmazynowego Szlaku i Bretonia polowały na niego już zbyt długo. Sześć lat Rabował i plądrował bez żadnych konsekwencji, dziś miało się wszystko zmienić. Kiedy przeładowywał pistolet, podbiegł do niego jeden z muszkieterów.
- Panie, wrogi okręt wpłynął do portu i ustawia się prawą burtą w naszą stronę! Jakie rozkazy.
- Cholera, widzę, że ten szaleniec będzie próbował ratować swoich nic nie wartych kamratów. Idealnie! Wilhelm, biegnij po naszych ludzi czekających w portowym magazynie, reszta ładować działa i brać na cel Złotą Łanię. Jazda!!
- Tak jest Sir!!
- Dominik, powiadom kapitana Deceratę, by szykował swój okręt do wypłynięcia. Będzie mógł w końcu dokonać swojej zemsty.
- Aye!


Złota Łania kończyła obrót. Galeon i wybrzeże było już na celowniku. Francis jeszcze raz zerknął przez lunetę na to co się tam działo.
- Dain, celuj z burzących w tamto skupisko ludzi, do statku walić zwykłymi. Nie możemy stracić cennego ładunku, który się na nim znajduje, ognia!
Artylerzyści odpalili niemal jednocześnie. Dziesięć kul uderzyło w Imperialny Galeon, sześć w skupisko ludzi kotłujące się na brzegu. Piraci widząc co się szykuje, porzucili swoja broń i rzucili się w stronę morza, nie wszystkim udało się na czas. Pociski uderzyły w ludzka masę, same kule zabiły kilkadziesiąt osób. Seria wybuchów wstrząsnęła ziemią. Ludzkie mięso usłało gęsto całą dzielnicę portową. Liberator przyjął na siebie salwę. Pociski nie wyrządziły mu jednak większych szkód. Von Kopff dał rozkaz do strzału. Kilkanaście kul poleciało w stronę pirackiego okrętu. Większość spudłowała, lecz kilka dosięgnęły celu. Łamały się deski, jedna z armat została zniszczona. Z pod pokładu dało się słyszeć krzyki rannych.
Von Drake, zaklął pod nosem. Miał do wyboru spróbować zająć statek i zaryzykować życie swoich ludzi, lub próbować go zniszczyć i uciekać. Jego rozmyślenia przerwała kolejna salwa z obu statków, a dokładniej jedna z kul armatnich, która przeleciała obok jego głowy.
- Panie kapitanie, płynie do nas szalupa!!!
Francis przystawił lunetę do oka, to Grog i Gruby Joe z kilkoma szczęściarzami, którym udało się na czas zwiać.
- No dobra szczury lądowe. Cały ogień na Liberatora!! Dain ładuj burzące do dział znajdujących się na rufie i osłaniaj nasz odwrót! Zrzucić liny i pomóc ocalałym wejść na pokład!!!


Łódka była już prawie u celu. Nad głowami piratów świszczały kule, gejzery wody wystrzeliwały w powietrze. Wszyscy wiosłowali tak szybko jak tylko mogli. W końcu udało im się, dobili do statku. Marynarze zrzucili liny.
- Grog, właź pierwszy, pomożesz im nas wciągnąć. Darł mordę Joe.
- No dobra człeczyno. Ej wy tam na górze, wchodzę!!!
Kwatermistrz zaczął się wspinać. Kolejne salwy przerywały nocna ciszę. Wszędzie latały kawałki desek i metalu. Załoga na statku prężyła muskuły, by utrzymać tłustego ogra, jeszcze kilka sekund, ostatni wysiłek i znajdzie się na łajbie. W końcu się udało, po wejściu natychmiast chwycił linę by pomóc reszcie towarzyszy.
Imperialny Galeon wypluł z siebie kolejną fale ołowiu. Z jednego z dział strzelał szesnastoletni majtek. Była to jego pierwsza wyprawa no i po raz pierwszy miał okazję strzelać z działa, samemu przy tym celując. Przez swój brak doświadczenia, źle wymierzył i pocisk poszybował niżej niż tego oczekiwał. Gruby Joe i jego ludzie mieli pecha. Kula uderzyła w nich i rozbiła szalupę w drzazgi. Grog mógł tylko patrzeć jak jego przyjaciele znikają w pod wodą....

Ogr, cofnął się i spuścił głowę. Kapitan wiedział już co się stało, nie mieli czasu wyławiać rozbitków. Byli w trakcie bitwy!
- Zostawcie ich, bóg morza przyjmie każdego pod swój dach.
Von Drake chwycił ster i zaczął kręcić nim w lewą stronę, statek powoli robił zwrot w kierunku wyjścia z portu. Mieli szczęście, że wiatry im sprzyjały. Widząc to Von Kopff skierował swój okręt za nimi, by rozpocząć pogoń.
Po prawej dostrzegł palące się pochodnie na Purpurowej Róży i stojącego za sterem Kapitana Decerate. Bretończycy byli już gotowi i również ruszali za wrogiem.

Wszystkie wypłynęły na otwarte morze. Nad horyzontem wschodziło słońce. Na statku ludzie uwijali się jak mogli by naładować działa i naprawić szkody wyrządzone przez marynarkę wojenną. Złota Łania była dość szybką jednostką, a Liberator był załadowany po brzegi i uszkodzony. Mieli przewagę. Pozostawał jeszcze ten bretoński Galeon, który zbliżał się z minuty na minutę. Była to szansa, której Francis potrzebował. Nie mieli szans w walce jeden na dwóch, ale mogli najpierw pokonać Bretończyków by później zmierzyć się z imperialistami lub ewentualnie przed nimi uciec. tak, to był dobry plan.
- Przygotować się do Abordażu, załadować pociski burzące!!
- Ale Sir, Dain wszystkie burzące wystrzelał, jak uciekaliśmy z portu!!!
Kapitan plasnął się otwartą dłonią w twarz i spojrzał na krasnoluda. Ten podniósł ręce w górę i wzruszył ramionami.
- Co złego to nie ja, chciałem dobrze.
- Ehhh... W takim razie ładować zwykłe pociski i kartacze, ruchy!!!

Po piętnastu minutach wszystko było gotowe, bretończykom brakowało dosłownie sto pięćdziesiąt metrów by zrównać się z okrętem piratów.

Bretońskie statki znacznie różniły się od tych imperialnych, czy Tileańskich. Były dłuższe i niższe. Zamiast dział, były uzbrojone w balisty i katapulty. Długi pokład służył jako pas startowy i lądowisko dla Rycerstwa na pegazach
Kapitan Decerate obserwował z mostka łajbę Von Drake'a.
- Tym razem skurczybyk mi się nie wywinie. Jan Pierre, daj znak by zakon morskich lwów startował!!
Na rozkaz dziesięciu wojowników okutych w srebrne zbroje wzbiło się w powietrze i ruszyło w stronę Złotej Łani.
Piraci widząc to chwycili za całą broń palną jaką tylko mieli pod ręką. Skrzydlata śmierć runęła na nich z nieba niczym błyskawica. Rycerze raz zarazem zmiatali lancami jakiegoś nieszczęśnika.
Francis wyciągnął ze swojego pasa pistolet o dwóch lufach . Wycelował w nadlatującego pegazistę i wystrzelił. Kula trafiła w głowę pegaza rozrywając ją na kawałki, rozbryzgany mózg ochlapał dosiadającego go jeźdźca. Szkapa runęła w dół i zatrzymała się u stóp kapitana. Von Drake podszedł spokojnym krokiem, wytrącił rycerzowi miecz i kopniakiem pozbawił go hełmu, po czym strzelił mu w głowę.
- Nie będzie mi żaden parszywy bretończyk pluł w twarz!
Załodze powoli udawało się odzyskiwać kontrolę nad sytuacją. Kolejni wrogowie ginęli i spadali w morskie odmęty. W ferworze walki nie zorientowali się, że Purpurowa Róża się już z nimi zrównała. W pośpiechu, część załogi pognała do dział. Inni nadal strzelali do trzech rycerzy na pegazach, którzy starali się uniemożliwić im skuteczny kontratak. Von Drake ponownie wypalił z pistoletu, dwie kule dosięgnęły celu, zagłębiły się w kropierzu rumaka i boku jeźdźca. Zaczął tracić wysokość.
- Teraz, pierwsza kompania strzelać do niego, druga ma natychmiast rozpocząć ostrzał z dział!

Załodze nie trzeba było dwa razy powtarzać, bo właśnie wtedy w okręt zaczęły uderzać ciężkie stalowe bełty. Dookoła statku strzelały fontanny wody, wywołane uderzeniami miotanych przez katapulty, kamiennych kul. Część z nich spadła na pokład, wybijając w nim dziury wielkości końskiego łba. Katapulty były wbrew pozorom bardziej śmiercionośne dla jednostek pływających niż działa. Większy pocisk mógł zrobić dziurę przez cały okręt i posłać go na dno. Mieli coraz mniej czasu. W obecnym stanie nawet jak pokonają tego przeciwnika, to nie będą w stanie uciec przed kolejnym przeciwnikiem a tym bardziej z nim walczyć.
- Gdybym tylko miał świeżą łajbę... - mruknął Francis
- Tylko skąd ja kurwa taką wezmę?
Jego wzrok padł na zbliżającą się jednostkę Bretończyków
- Tak, to było rozwiązanie! Dain, Drain powstrzymać drugą kompanię i nie strzelać!!! Przygotować się do kontr Abordażu!!!!

Kapitan Decerate machnął ręką. Cztery balisty z kołowrotami wystrzeliły harpuny, które wbiły się w Złotą Łanię.
- Świetnie panowie, upolowaliśmy dorodnego jelenia, haha! Przyciągnąć zdobycz i do abordażu!
Marynarze zaczęli mozolnie kręcić kołowrotami. Statki zbliżały się do do siebie, aż dzieliło je tylko trzy metry. W ruch poszły kładki i liny, bretończycy ruszyli do ataku. Pierwszych dziesięciu, którzy wpadli na pokład napotkało pierwszą kompanię ze swoimi muszkietami. Piraci położyli ich jedną celną salwą.
- Teraz!!! Krzyknął Francis.
Kiedy na pokład wdarło się kolejnych dwudziestu marynarzy od boków uderzyła na nich druga kompania, pod dowództwem Daina i Draina. W tym czasie pierwsza kompania wycofała się na wyżej położone miejsca na statku i zaczęła przeładowywać broń. "Trzecia kompania, sześćdziesięciu piratów pod dowództwem samego kapitana, czekała zgromadzona w dwóch grupach na dziobie i rufie" Francis chwycił linę i przeleciał na niej na pokład Bretońskiego Galeonu. Za nim ruszyła reszta jego ludzi. Walka rozgorzała na dobre na dwóch jednostkach jednocześnie. Grupa abordażowa była elitą, jej członków dowódca dobierał osobiście, każdy musiał posługiwać się bronią po mistrzowsku oraz dobrze strzelać. Wpadli jak burza w zaskoczonych bretończyków i rozpoczęli krwawe żniwa.

Decerate widząc to, chwycił za miecz i ruszył z mostku na pokład.
- Von Drake!!! Ty Gnido!!
Francis odwrócił się i spojrzał na niego z pogardą.
- Ty Parszywy piracie!!! Jak śmiałeś to zrobić, zhańbić mnie w moim własnym zamku!!! Na moim własnym weselu pieprzyłeś moją świeżo poślubiona żonę oraz moją córkę z poprzedniego małżeństwa!! Naraz!!!! Przygotuj się na śmierć!!!
- Nie bądź od razu taki zły mój drogi przyjacielu. Obie były takie piękne i tak samo tobą gardziliśmy, od tego się zaczęło

Decerate rzucił się do przodu z uniesionym mieczem. Von Drake dobył swojego rodowego rapiera i lewaka. Cięcie nadeszło z góry, Francis przechwycił ostrze lewakiem i wyprowadził pchnięcie w serce przeciwnika. Bretończyk zrobił obrót w prawo, by wyrwać ostrze i ciąć z boku. Dowódca piratów również tak postąpił, unikając tym samym ciosu. Ciężki długi miecz napotkał tylko pustkę i pociągnął za sobą zdezorientowanego rycerza. Na to tylko czekał. Wyprowadził szybki wypad nogą zakroczną, rapier wbił się w szparę między łączeniami napierśnika a lewak zatrzymał desperackie kontr uderzenie na głowę. Von Drake odskoczył momentalnie od swojego rywala. Przyjął postawę włoską, nisko osadzoną na nogach, z rękoma wyciągniętymi przed siebie. Rycerz krwawił z rany w brzuchu. Miał przebite kilka ważniejszych organów, tracił dużo krwi. Wiedział, że zbliża się jego koniec. Postanowił zabrać ze sobą chociaż tego chędożonego pirata. podniósł miecz w górę i z bojowym okrzykiem ruszył do przodu i... potknął się. Francis widząc to skoczył do kolejnego wypadu, wtem Decerate opadł na nogę wykroczna i zrobił rzut. Potknięcie było zaplanowane i miało zmylić przeciwnika. Zaskoczony dowódca piratów nie zdążył zasłonić się lewakiem a na unik nie było wiele czasy. Rapier przebił krtań szlachcica, długi miecz trafił w ramię kapitana. Obaj wojownicy stanęli i patrzyli sobie w oczy. Bretończyk próbował coś powiedzieć, ale ostrze przecięło mu struny głosowe wiec nie wydobył z siebie żadnego dźwięku, puścił swój miecz i osunął się na bok, charcząc i topiąc się we własnej krwi. Francis wyciągnął ostrze ze swojego ramienia. Tak, ten dzień rzeczywiście był pechowy. Rozejrzał się dookoła, walka była już skończona. Niedobitki pierwszej i drugiej kompanii przechodziły właśnie na Purpurową Różę, z trzeciej kompanii zostało może dwie-trzecie składu. Z dwustu ludzi, którzy wypłynęli z nim z Sartosy, na nogach trzymało się niecałe pięćdziesiąt. A to nie był jeszcze koniec walki.
- Odciąć liny, ładować balisty i katapulty!! Szykować się do walki! Jeżeli im nie uciekniemy to chociaż zginiemy w boju! Ruchy!!
Podeszli do niego Drain i Dain oraz Grog, który trzymał w ramionach rannego Jima. Chłopak miał trzy rany po kulach w brzuchu, najprawdopodobniej pociski rozerwały mu większość ważniejszych narządów, brak szans na przeżycie. Francis spojrzał na ogra i pokiwał przecząco głową.
- Nie pomożesz mu, lepiej będzie dla niego jak skrócimy mu mękę. Ogr posmutniał, zdążył polubić tego natrętnego gówniarza. Położył chłopca na ziemi, Drain wyciągnął pistolet i strzelił mu w głowę. Tak właśnie wygląda miłosierdzie na wojnie.
- Co z naszym kucharzem?
- Przy pierwszej salwie, podczas wymiany ognia w basenie portowym, dostał kulą armatnią, która przebiła się do środka, i stracił głowę bardziej niż wtedy, dla tej słodkiej Estalijki....

- Zbyt wielu dobrych ludzi dziś straciliśmy, Grog.
- Aye Panie Kapitanie, zbyt wielu.



Statek powoli nabierał prędkości. Walka z załogą Purpurowej Róży zabrała zbyt wiele czasu - Liberator zbliżył się na dwieście metrów. Von Kopff wydał rozkazy załodze.
- Ładować kule łańcuchowe i strzelać bez rozkazu! Marynarze załadowali cztery działa znajdujące się na dziobie. Po chwili nastąpiła seria wystrzałów. Pociski ze świstem przebyły przestrzeń dzielącą je od Purpurowej Róży. Nie miały one za zadanie przebić kadłuba statku, lecz uszkodzić takielunek i uniemożliwić wrogowi ucieczkę. Celu sięgnęła tylko jedna, zrywając kilka lin. Imperialiści ponownie wystrzelili, tym razem biorąc poprawkę i ze znacznie mniejszej odległości. Trafiły wszystkie, szczęście lub pech - zależnie od perspektywy - chciało, że jeden z nich trafił w główny maszt. Drewno nie wytrzymało i poszło w drzazgi, upadając zerwał resztę takielunku i wpadł do wody. Piratów nie mogła spotkać gorsza rzecz. Pozbawieni możliwości ucieczki, mieli teraz tylko jedną opcję - walczyć. Walczyć aż do końca. Próbowano trafić Liberatora z katapult, ale nikt nie umiał z nich dobrze wymierzyć, więc pociski spadały wszędzie, tylko nie na okręt. Prowadzono też ogień z balist, lecz wszystkie pociski odbijały się od stalowego dziobu Galeonu.

- Ładować działa kartaczami, zero litości dla psubratów!! Dwie salwy i do Abordażu!!!! Statki zaczęły się zrównywać. Piraci zajęli stanowiska na prawej burcie, jedyne co zdołali zabrać ze Złotej Łani to muszkiety i pistolety. Prochu i amunicji mieli co najwyżej na kilka strzałów.
- Strzelać rozbrzmiały w powietrzu głosy obu kapitanów. Tileańczycy wypalili z broni ręcznej, kładąc trupem może ze czterech ludzi. Marynarka odpowiedziała salwą z dział. Tysiące małych stalowych kul uderzyło w niżej położony pokład Purpurowej Róży, względem Liberatora. Stal rozerwała ciała nieszczęśników, którzy się tam znajdowali. Ze strony piratów odpowiedziało jeszcze kilka muszkietów. Potem nastąpiła druga salwa z armat, zabijając kolejnych przeciwników. Po tym przyszła kolej na abordaż. Opór był nieznaczny. Większość ludzi Von Drake'a była martwa po samym ostrzale z dział okrętowych. Kilku członków trzeciej kompanii próbowało jeszcze walczyć, lecz szybko zostali unieszkodliwieni. Grog, Dain i Drain oraz sam kapitan chcieli stawiać opór do samego końca, jednak masa ludzka zdołała ich przygnieść i wziąć żywcem. Związano ich i zawleczono na główny pokład. Wysoki wąsacz w kapeluszu kroczył przez dywan z trupów, jego buty rozchlapywały kałuże krwi. Podszedł do Francisa i spojrzał na niego z góry, na twarzy pojawił mu się ciepły uśmiech.
- Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka, co Panie Von Drake?
Pirat splunął w twarz swojemu oprawcy.
- Idź do diabła Von Kopff!
Imperialny kapitan wziął od jednego ze swoich ludzi maczugę i potężnym ciosem znokautował nieposłusznego jeńca.
Światło zgasło, z zewnątrz nie dochodziły już żadne bodźce.

Trzy dni później. Imperium, wolne miasto Marienburg, ufortyfikowany dom rodu Von Kopff, właścicieli Faktorii Karmazynowego Szlaku.

Francis obudził się w bogato zdobionym pomieszczeniu. Do środka wpadały poranne promienie słońca przez 3 wielkie okna. Po prawej znajdowały się regały z książkami. na przeciwko niego stało wielkie biurko z olbrzymim globusem. Za nim siedział uśmiechnięty wąsacz.
- Jestem Markus von Kopff. Najstarszy syn mego ojca, Magnusa von Kopff'a. W mych rękach leży przyszłość mego rodu.
- Czego chcesz!? Dla czego jeszcze żyję!?
Von Drake starał się rozplątać więzy, krępujące mu ręce.
- Radził bym Panu zostawić ten sznur, bo może zmienić położenie i znaleźć się na szyi. Kapitan położył na stole pistolet.
Na czym to ja skończyłem? A tak, przysporzył nam Pan wiele kłopotów. Siedem zrabowanych transportów złota, stu niewolników i dwadzieścia ton przypraw... Zbyt wielkie straty, zdecydowanie zbyt wielkie.
Nie wiedzieliśmy jak dobrać Ci się do skóry, ale w końcu udało mi się zrozumieć twój sposób działania, udało mi się zrozumieć Ciebie. Wystarczyło rozpuścić odpowiednie plotki, potem przekupić kilka osób by w końcu Cie złapać.
- Iiii?? Skoro aż tak wam napsułem krwi, to dla czego po prostu mnie nie powiesiliście?
- To było by zbyt proste, musisz odrobić to co ukradłeś.
- Nie zamierzam dla was pracować. Tfu!!!
Więzień splunął na podłogę.
- Ja jednak uważam, że będziesz z nami współpracował. Mam kilka asów w rękawie. Po pierwsze od twojej decyzji zależy życie twoich przyjaciół.
- Ja nie mam przyjaciół, mam rodzinę.
- Dobrze więc, to od twojej odpowiedzi będzie zależało życie twej rodziny. Po drugie, jeżeli się zgodzisz, to otrzymasz list kaperski i zostaniesz korsarzem na usługach kompanii, ale będziesz oddawał nam trzydzieści% swoich łupów. Po trzecie wyposażymy cię w Statek jakiego ten świat jeszcze nie widział. Słyszałeś pewnie o krasnoludzkim inżynierze, Malakai'u Makkaison'ie? Kieruje on budową floty latających okrętów. Jeden taki był w stanie sam przerwać oblężenie pod Praag. Ów inżynier robi teraz pokaźne zamówienie dla Imperium na dwadzieścia takich statków. A dokładniej mówiąc dwadzieścia-jeden, bo jeden poszedł jako prywatne zamówienie dla nas. Właśnie ten statek Pan otrzyma. Ostatnią rzeczą jest to, że jeżeli uda się Ci wykonać powierzone przez nas zadanie, to czeka Cię wieczna sława. Co ty na to?

Więzień słuchał wszystkiego ze spuszczoną głową.
- Jaka będzie twoja odpowiedź?
- Co mam dla was zrobić poza rabowaniem statków?
Markus uśmiechnął się pod nosem.
- Słyszałeś pewnie o czymś takim jak Arena Śmierci?
- Nie.
- Startują w niej najwięksi wojownicy w całym starym świecie i walczą o niewyobrażalne nagrody. Chcemy, żebyś wystartował w naszym imieniu i wygrał. Nagrodę przekażesz nam, a w zamian dostaniesz cztery wcześniej wymienione rzeczy i twój dług będzie spłacony. Za dziesięć dni jedna z takich aren wystartuje w Porto Maltese, w Estalii. Więc jak będzie?

- A co, jeżeli się nie zgodzę?
- Jutro w samo południe ty i twoi ludzie zawiśniecie na głównym rynku.
Nie było widać żadnego innego wyjścia z zaistniałej sytuacji.
- Umowa Stoi, Von Kopff, przekonałeś mnie, umowa stoi....

Następnego dnia, ocaleli piraci maszerowali uliczką w stronę portu. Wcześniej sporządzili dokładną listę czego potrzebują. Mieli im pomagać ludzie von Kopffa, głownie inżynierzy, którzy budowali statek. Łajba miała znajdować po zachodniej stronie portu przy olbrzymiej latarni morskiej. Mijali kolejne wąskie uliczki, żebracy wyciągali do nich brudne ręce, prosząc o grosz na chleb. Jedna z prostytutek, z toną tandetnego makijażu na twarzy zalecała się do kapitana, lecz ten odtrącił ją na bok tak mocno, że wpadła w stertę odpadków. Minęli ostatni zakręt i w końcu wyszli na otwartą przestrzeń. Wszędzie uwijali się ludzie, ładowano statki i je rozładowywano. Na oko zacumowanych było ze trzydzieści okrętów.
- No Panie Kapitanie, to gdzie jest ta nasza łajba? Spytał się Dain.
- Nie mam pojęcia, kazali nam przyjść tutaj i ktoś miał nas przejąć.
Usłyszeli głośne chrząknięcie. Za nimi stał wysoki jegomość, w stroju mechanika i fartuchu.
- Czy mam przyjemność rozmawiać z panem Drake'iem?
- Tak, to ja. Kim jesteś?
- Jestem Hans Zimmer, inżynier i mechanik na waszym nowym statku. Pewnie już nie możecie się doczekać, żeby go zobaczyć.
- To która z tych łódek należy teraz do nas?
Spytał Drain zataczając ręką szerokie koło, pokazując zacumowane okręty.
- Żadna mości krasnoludzie.
- Jak to kurwa żadna! Zbulwersował się Dain.
- Po prostu żadna z nich, ale nie martwcie się, wasza też już tutaj jest. Wystarczy, że spojrzycie w górę.

Olbrzymi cień przysłonił słońce nad nimi.
- Patrzcie!!! Wykrzyknął Grog.
Sterowiec zmierzał powoli w stronę latarni morskiej. Wystrzelono z niego haki, dzięki którym przyciągnięto go do niej i rozłożono stalowy trap.
- To dar od Kompani, który pomoże Panu wykonać zadanie. Wszystko o co prosiliście zostanie wam dostarczone w ciągu następnej godziny.

Obrazek

Francisowi aż oczy się zaświeciły, w życiu czegoś takiego nie widział. Słyszał do tej pory tylko pogłoski o latających okrętach, które samotnie potrafiły przerwać oblężenie i niszczyć całe armie. Teraz on, największy pirat na świecie miał taki w swoim posiadaniu. Dain, Drain jest kilka rzeczy do ulepszenia w tym statku. Krasnoludy domyślały się o co chodzi kapitanowi.
Na poszyciu nośnym namalowano z przodu banderę załogi, która została nazwana Czarną Kompanią, od losu, jaki spotkał trzy kompanie, które służyły na Złotej Łani. Na obu burtach namalowano napis REVENGE, bo od tej pory każda krzywda wyrządzona załodze miała zostać krwawo pomszczona. Dla załogi przygotowano czarne mundury. Dodatkowo okręt wyposażono w lżejsze działa, w kilkanaście krasnoludzkich bomb, które przygotował Dain. Zaczęto wnosić beczki z czarną wodą, która napędzała silniki. Wnoszono też skrzynie z prowiantem i dziesiątki butelek z rumem.
Ostatnią rzeczą jaką wniesiono na statek, była skrzynia z wielkim napisem Dla von Drake'a, by mógł lepiej wypełnić swoje zadanie. Francis otworzył ją i nie wierzył własnym oczom. W środku znajdował tak zwany garnitur, czyli rapier i lewak. Na osłonach rękojeści znajdowały się symbole Faktorii.

Obrazek

Była też notka.
- Broń ta wykonana została przez krasnoludzkiego mistrza w Karak Azul. Do jej produkcji użyto specjalnego metalu, który jest o wiele wytrzymalszy i lżejszy od zwykłej stali. Broń ta jest godna królów, kolejny dar by twoja misja mogła zostać zrealizowana. Wiele w Ciebie zainwestowaliśmy panie Von Drake. Jeżeli nas Pan zdradzi, to gwarantuję, że nie będzie takiego miejsca na świecie w którym będziecie mogli się schronić. Powodzenia.
Podpisane przez Markusa von Kopff'a, głowę rodu Von Kopff i właściciela Faktorii Karmazynowego Szlaku.

Francis wskazał palem na rapier.
- Ciebie nazywam Ultimo .
Potem wskazał na lewak.
- A ciebie nazwę Suspiro.
Razem zestaw nosił nazwę Ultimo Suspiro.

Prace trwały jeszcze trzy dni. W końcu wszystko było gotowe. Załoga liczyła dwadzieścia-pięć osób, każdy przy wejściu na pokład musiał dokonać podpisu w czarnej księdze, która była cyrografem między podpisującym a kapitanem. Wpisu dokonywano własną krwią. Było to jednoznaczne z przysięgą wierności i walki do ostatniej kropli krwi u boku Francisa von Drake'a. Kiedy dokonano wszelkich formalności, REVENGE ruszyła na południe ku przygodzie...



[Historia skończona, zapraszam do czytania.]
Ostatnio zmieniony 9 lip 2015, o 19:24 przez Matis, łącznie zmieniany 33 razy.
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów

Awatar użytkownika
anast3r
Wałkarz
Posty: 74
Lokalizacja: Puławy/Warszawa

Post autor: anast3r »

- Ja z klanu Gor'kk ra Blakk, widzi? - zapytał pochylony nad blatem stołu ork. Wystające z jego dolnej szczęki kły, jeden odrobinę krótszy od drugiego, przy okazji niemal wydłubały interlokutorowi oko.
- Nie tu patrzy, ta blizna w kształcie węża, o! - warknął poirytowany, widząc, że cokolwiek spanikowany wzrok siedzącego naprzeciw człowieka błądzi po jego licznym i groźnie wyglądającym uzbrojeniu. Zastraszony posłusznie skierował swe oczy we wskazane miejsce, wyraźnie żałując, że tego dnia wybrał karczmę miast spokojnej nocy z żoną i dziatkami. Przedramię zielonoskórego szpeciła topornie wykonana, rytualna blizna, rzeczywiście przypominająca swym kształtem zwiniętego, kanciastego gada. Gruba, odcinająca się na tle skóry jaśniejszą zielenią linia zrostu sugerowała, że rana specjalnie została zadana tak, by sprawić jak najwięcej bólu.
- No. Więc my wszyscy, chopaki z klanu, wielcy wojownicy, i wokół boją się, gdy bijemy w bębny. Nieważne - ludź, nieludź czy elfik - boją się wszyscy - w głosie orka zabrzmiała duma, wyprostował się na stołku, wyraźnie górując nad drobnym "kompanem z przypadku". Nikły blask oświetlającej karczemny stolik świecy nie sięgał teraz wyżej jego barków, odbijał się jednak w czerwonych oczach, wywołując refleksy, przywodzące na myśl łunę nad płonącym miastem. Człowiek zadrżał. Jego niechciany towarzysz wyglądał teraz jak monstrum z opowieści, ludzkie koszmary obleczone w ciało. Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy gdyby teraz zerwał się ze stołka, zdążyłby dotrzeć do drzwi, zanim jego głowa upadnie na podłogę, sygnalizując początek klasycznej, poczciwej karczemnej bijatyki, po chwili przypomniał sobie jednak historie, opowiadane przez przechodzących niekiedy przez miasteczko żołnierzy straży granicznej. Doszedł do wniosku, że lepiej siedzieć, gdzie siedzi.
- ...ty słucha? - zapytał zielonoskóry. Jedyną odpowiedzią, jakiej się doczekał, było przerażone spojrzenie dwojga ludzkich oczu. Warknął.
- Ja mówił, że w klanie każdy był wojownik, to i ja kiedyś chciał machać rembakiem. Potem walczyłem wiele z innymi chopakami i nieźle żem ich łoił, nawet żem wykuł rembak, własny, lepszy niż inne. - pogładził dłonią rękojeść wielkiego topora o paskudnym, szerokim i kolczastym ostrzu, który nosił przypięty do pasa - A później był rajd, coby bić ludziów w dolinach, i tam ja zdobył sobie taką spluwę. Jak żeśmy znów byli w górach, to ja do niej dorobił dodatkową rurę, do której właziły trochę większe kule. Poharatała mnie trocha, zanim mi wyszło, ha-ha - chrapliwy śmiech orka ucichł, gdy uniósł do ust kufel swojego rozmówcy, po czym wychylił go jednym haustem. Człowiek nie zaprotestował ani słowem. Zielonoskóry przesunął rękę nad stołem, wkładając prawą dłoń w promień światła świecy. Od knykci aż po nadgarstek pokrywały ją szramy i blizny po oparzeniach, zrośnięta skóra miała ciemną, niemal czarną barwę, części dwóch pierwszych palców brakowało.
Ork odchrząknął, otarł przedramieniem ściekające mu po brodzie piwo, po czym kontynuował opowieść - I wtedy wszyscy w klanie powiedzieli: "Skit, ty mondry, ty będziesz mekaniak". Ja powiedziałem, że jestem wojownik, a oni na to: "Nie, ty robi nam spluwy". Więc ja im powiedział, żeby się walili, po czym obił jak trzeba paru dobrych chopaków. Wtedy oni poszli po wodza, a wódz długo bił po głowie, każąc robić maszyny z goblinami. Z GOBLINAMI! - zielonoskóry parsknął z pogardą - Ja nie tchórz. Podczas WAAAGH! żem nie chciał stać za katapultą. Więc ja uznał, że pójdę z gór do kraju ludziów, że pójdę walczyć na arenach. - czoło orka zmarszczyło się, gdy próbował przypomnieć sobie obce słowo - Graa-diaa-tor, tak to się u was nazywa. No i ja wziął dzika, wziął rydwan, wziął zbroję, a potem żem czekał, aż będzie okazja.
Ork przerwał, utkwił spojrzenie w próżni, gdzieś na wysokości płomienia - spalonej już niemal do połowy - świecy, podrapał się zdrową dłonią po porastającej mu szczękę szczecinie.
- Opowieść twoja je fascynująca - drżącym głosem spróbował szczęścia jego rozmówca - Ale w dobrej kompanii czas szybko płynie, a piwo samo się nie donosi - nie czekając na odpowiedź, spróbował wstać od stolika.
- Ty siedzi! - rzucił ork, w jego głosie zadźwięczała cicha groźba - Ja jeszcze nie skończył.
Człowiek posłusznie dosunął stołek z powrotem.
- Żem czekał, aż będzie okazja, i okazja przyszła. Ty pamięta ten rajd, o którym żem wcześniej powiedział? Jak my wybili ludzich wojaków w dolinach? - człowiek pokiwał głową, ceniąc własne zdrowie na tyle, by wiedzieć, że lepiej nie przyznawać się, iż nie ma pojęcia, co towarzysz ma na myśli - No to ich wodzom się nie spodobało, więc przyszli po głowy chopaków z Gor'kk ra Blakk. Ale my wszyscy dobrzy wojownicy! Cały klan stał po wąwozach, armie wchodzą, nikt nie wychodzi. Wielka bitwa, dobra walka, setki chopaków ubitych na polu... Więc ja siedział za tą katapultą, zły na wodza, że nie biję się w dole, mówiąc sobie: "Skit, ty musi znaleźć dobrą chwilę". Zrobiło się ciemno i ludzie byli martwi, to chopaki zaczęli z nich zbierać, co nasze. Wielkie zamieszanie, to i dobra okazja. Żem poszedł do dzika, wsiadł w rydwan i ruszył, nikt nawet nie widział, w którą stronę jadę. Rydwan rozwalił mi się na kamieniach, więc dalej żem musiał pojechać na dziku.
- Jak wreszcie żem dotarł do krajów w dolinach, to się okazało, że u was, ludziów, to nikt chyba chopaków nie lubi, bo czterech wojaków z miejsca mnie chciało zaciukać. Z jednego żem zabrał to cacko - tu zielonoskóry wskazał na wiszący naprzeciw rembaka, noszący ślady intensywnej eksploatacji buzdygan - i jeszcze jakiś papier - pomachał człowiekowi przed nosem rzeczonym dokumentem, którym był, choć ork nie miał o tym bladego pojęcia, zapewniający szeroko uznawaną nietykalność glejt z zaproszeniem na arenę - a potem żem ruszył dalej. Potem się okazało, że aren to nie ma tutaj w każdym obozie, i że do żadnego nawet wejść nie mogę, bo zaraz krzyki i gonią z mieczami. W końcu ja się zatrudnił u tego o tam, kurdupla - machnął ręką w kierunku niziołczego kupca, pogrążonego właśnie w rozmowie z barmanem - No i tak żem trafił tutaj, i nie wiem, co robić dalej. - ork wyglądał na bezradnego. Na tyle, na ile bezradnym może się wydawać ponaddwumetrowy, uzbrojony po zęby wojownik, potrafiący gołymi rękami uczynić kogoś lżejszym o - dajmy na to - nogę. Jego ludzki rozmówca spostrzegł swoją szansę.
- W całym świecie jest jedna arena dość dobra dla wojownika tej miary! - powiedział z udawanym podziwem. Pochlebstwo osiągnęło zamierzony skutek. W oczach orka błysnęło zaciekawienie.
- Dwadzieścia staj na południowy zachód leży niewielka przystań. Parszywa dziura i parszywe towarzystwo. - nie dodał "w sam raz dla tobie podobnych". Lubił swoją głowę, a ona lubiła jego szyję i nie widział powodu, by świadomie działać na rzecz ich rozdzielenia. - Piraci i przemytnicy. Zaciągnij się na płynący do Porto Maltese okręt, a trafisz na wielką arenę, o której głośno na świecie.
- Porte Maltese... - powtórzył ork pod nosem, ruszając szczęką, jakby smakował obco brzmiące słowa.
- Wojownicy z całego świata - zachęcił go jego kompan - Tylko jeden przeżyje...
- No to Porte Maltese! - ork podniósł z wyłożonej słomą posadzki karczmy przewieszaną przez ramię torbę. W środku coś zabrzęczało, odgłos przypominający stukające o siebie ceramiczne naczynia. Zielonoskóry zerwał się z miejsca, stołek, na którym do tej pory siedział, runął do tyłu. Potem obrócił się na pięcie i szybkim krokiem opuścił tawernę, huknęły o ścianę szarpnięte gwałtownie drzwi.
- Hej! - krzyknął oburzony niziołek, wybiegając w ślad za swoim ochroniarzem - Zapłaciłem...
Człowiek odetchnął z ulgą, gdy odrzwia zamknęły się z trzaskiem za masywną sylwetką "chopaka z Gor'kk ra Blakk". Po chwili przed nim na stole pojawił się dzban pełen importowanego, krasnoludzkiego ale. Kiedy podniósł oczy i jego pytające spojrzenie napotkało wzrok karczmarza, ujrzał w nim wdzięczność.
Tak... chopaków chyba rzeczywiście mało kto lubił.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skit opuścił miasteczko główną bramą. Teoretycznie powinna ona być na noc zamknięta, ale miejscy strażnicy uznali najwyraźniej - nie bez pewnych racji - że jest to pozbawione sensu, skoro rano i tak trzeba ją będzie otworzyć, i, wyniósłszy ze strażnicy solidny dębowy stół oraz karła do siedzenia, rozkoszowali się ciepłem wczesnej południowej nocy, w najlepsze oddając się czynności od wieków idącej w parze z pewnością, że sierżant nie patrzy - przegrywaniu całego swego żołdu w karty.
Wyższy z wartowników zmierzył zielonoskórego nieprzyjaznym spojrzeniem, jednak nie uczynił żadnego ruchu, by go zatrzymać, czy też w jakikolwiek inny sposób utrudnić mu życie. Drugi, korzystając z chwilowej nieuwagi partnera, błyskawicznie wyciągnął rękę ku talii i podmienił dwie spośród swoich kart. Skit rozpoznał wysokiego; kiedy przybył do mieściny półtora dnia wcześniej, to właśnie ten strażnik próbował wyłudzić od jego pracodawcy łapówkę, w przeciwnym wypadku grożąc mu pobiciem. Od momentu, w którym wyszło na jaw, że niziołek pieniędzy nie odda, posiada za to na usługach szybkie pięści i sporą dawkę siły, straż miejska nie sprawiała Skitowi większych problemów. Siedmiu obdartych, wychudzonych mężczyzn generalnie starało się usuwać mu z drogi. Zielonoskóremu taki stan rzeczy bynajmniej nie przeszkadzał.
Za miejskimi bramami szeroki, otwarty step rozciągał się aż po horyzont, którego idealnie równą, ostrą linię jedynie na wschodzie szpecił nieregularny zarys wysokich Wzgórz Varenka. Kępy wysokiej trawy gięły się ku ziemi w podmuchach ciepłego, wiejącego od Ostlandu zefiru. Na atramentowo czarnym niebie migotały miriady różnobarwnych gwiazd, tym wyraźniejszych, że noc była bezchmurna, a oba księżyce ledwie wyszły z nowiu. Krajobraz emanował nieziemskim wręcz spokojem, zdolnym poruszyć nawet najbardziej nieczułą duszę, trącającym najgłębiej ukryte struny pierwotnych instynktów... Orkowie byli jednak ludem nad wyraz praktycznym, nieszczególnie skłonnym do poetyckich refleksji.
Skit splunął na piaszczyste podłoże, po czym zagwizdał przeciągle, co, wziąwszy pod uwagę konstrukcję jego uzębienia, można samo w sobie uznać za osiągnięcie. Przenikliwy dźwięk poniósł się daleko w ciemność nocy - jego echo stopniowo cichło, by wreszcie zamilknąć całkiem, pochłonięte przez przytłaczający bezmiar równiny - i przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Poirytowany ork już miał zagwizdać po raz wtóry, gdy z mroku wypadł nań pędem monstrualny kształt. Czerwone oczy bestii świeciły w ciemnościach, odbijając światło niezliczonych gwiazd niczym krwawe zwierciadła, z niemal metrowej długości, zawiniętych szabli zwisały nitki śliny.
Zielonoskóry poklepał olbrzymiego dzika po boku, po czym ciosem pięści odwiódł go od kolejnych prób odgryzienia mu dłoni. Argumentacja widocznie do potężnego wierzchowca trafiła, bo uspokoił się, posłusznie czekając, aż Skit wgramoli się na jego grzbiet; ledwie jednak poczuł, że jeździec siedzi w miarę stabilnie, wyrwał z kopyta, jakby goniły go hordy Chaosu. Przez myśl orka przemknęło, że mógł się zapytać, w którą stronę jedzie się na południowy zachód, ale po chwili przestało go to kłopotać. Wszelkie myśli znikły, wybite z głowy przez czystą radość dzikiego pędu.
Na niebie błyszczały gwiazdy, a kępy traw umykały w tył z prędkością błyskawicy. Bestia niestrudzenie gnała naprzód.
Po pewnym czasie mrok nocy począł rzednąć, z wolna ustępując miejsca szarości przedświtu. Wówczas daleko po lewej zamajaczyła plama gęstszej ciemności. Zaciekawiony ork skierował tam swego wierzchowca. Po którymś z kolei kopniaku dzik zrobił, czego od niego oczekiwano, i niechętnie skręcił we wskazanym kierunku. W miarę, jak się zbliżali, plama rozciągała się coraz dalej na boki, formując szeroki na kilkadziesiąt staj pas czerni. Dla przystosowanych do mroku oczu Skita wyglądało to jakby ziemia kończyła się jak nożem uciął, ustępując miejsca idealnemu odwzorowaniu nieba powyżej. Jeszcze parę metrów i do uszu orka dobiegł - nikły na razie - szum. Dźwięk przychodził i odpływał, powtarzając się w z grubsza regularnych odstępach, tym głośniejszy, im bliżej znajdował się jeździec.
Bojowy dzik zjechał w dolinę pomiędzy dwoma wzgórzami i na moment Skit stracił z oczu tajemniczy fenomen. Gdy zwierzę ciężkim truchtem wdrapało się na zbocze, już dniało. Ork ściągnął służącą mu za wodze, grubą linę z konopii i spojrzał na rozciągający się poniżej widok. Mroczna plama przeobraziła się w długą, wąską zatokę, wcinającą się głęboko w ląd Starego Świata. Wschodzące słońce kładło złote, oślepiająco jasne refleksy na ciemnej, falującej wodzie, a nie dalej jak dwie staje od Skita znad zbiorowiska wspinających się na stromy brzeg chat biły w niebo smugi jasnoszarego dymu. Na redę niedużej przystani wchodziła właśnie na samych sztakslach jaskrawo pomalowana fregata; kilka dalszych jednostek wszelkiego autoramentu cumowało przy nędznych nabrzeżach. Zielonoskóry ruszył w tamtym kierunku.
Kiedy zbliżali się do linii zabudowań, dzik zaczął się niepokoić. Skitowi coraz trudniej było zapanować nad wierzchowcem, którego morderczy instynkt namawiał do wyrwania naprzód, kąsania i tratowania, więc zsiadł zeń – choć zapewne bardziej adekwatnym określeniem byłoby „spadł w kontrolowany sposób” - i przywiązał wodze do pnia grubego, siłą niezliczonych sztormów przygiętego do ziemi niczym starzec o brodzie z porostów drzewa, jednego z nielicznych, które zdołały utrzymać się tak blisko morza. Pomiędzy chaty wkroczył na własnych nogach.
Choć rzeczywiście niewielka, z bliska osada robiła dużo bardziej imponujące wrażenie. Na błotnistych ulicach, przykrytych dla stabilności butwiejącymi deskami, toczyło się zaskakująco intensywne życie. Obwieszeni biżuterią piraci potrącali się na ulicach, spiesząc w grupkach po czterech czy pięciu od knajpy do burdelu i z powrotem, samotni, krzykliwie odziani najemnicy przechadzali się nonszalancko po nabrzeżu, opierając wyzywająco dłonie na rękojeściach kordelasów, a niewyróżniający się niczym przemytnicy i paserzy oferowali swoje dobra w zaułkach i na straganach. Nikt zdawał się nie zwracać uwagi na przynależność etniczną przybysza, lub też raczej - jako iż wśród specyficznego typu ludzi, jaki stanowili morscy bandyci, uwagi uchodziło naprawdę niewiele - nikogo specjalnie ona nie obchodziła. W rzeczy samej, choć Skit wiedzieć tego nie mógł, pirackim bandom orków z nadmorskich klanów i plemion zdarzało się czasem zawijać do podobnych przystani.
Zielonoskóry podszedł do jednego ze stoisk; niepozorny, szaro odziany przemytnik przez chwilę mierzył go przenikliwym spojrzeniem, po czym płynnie przeszedł do szerokiego uśmiechu, w swej szczerości podobnego spotkanej w porcie dziewczynie, zapewniającej o swojej cnocie.
- Czego ci trzeba, przyjacielu? - zapytał - Kislevskiej Stołecznej? Bretońskich relikwii? Objętych prohibicją ziół z południowej Arabii?
Skit zastanowił się. Ta Kislevska Stołeczna brzmiała zachęcająco, a lekko przykurzona butelka, którą paser wymachiwał mu przed nosem, pokryta niezrozumiałymi runami obcego języka, obiecywała wyjątkowe doznania, okraszone z pewnością sporą dozą egzotyki...
- Nie - odparł wreszcie - Zabierze mnie do Porte Meltese.
Przemytnikowi momentalnie zrzedła mina.
- Przykro mi, przyjacielu. Nie wybieram się tam. - szeroki grymas znów wykwitł jak jakaś wyjątkowo plugawa roślina - W ramach bezpłatnej pomocy mogę ci jednak powiedzieć, że wiem, u kogo mógłbyś zasięgnąć w tej sprawie języka!
Widząc nierozumiejący wzrok orka, wskazał palcem na siebie.
- Tym kimś jestem ja. Niestety, obawiam się, że... hmm... wykorzystałem już mój dzisiejszy limit bezinteresowności.
- Ty powie. Teraz. - Ork przybrał groźną pozę, jego słowa niewiele różniły się od warkotu.
Tak płynnie, jak się pojawił, uśmiech spełzł z twarzy pasera. Niemal niezauważalnym ruchem dłoni wydobył spomiędzy fałd szarego płaszcza prochowy pistolet imperialnej konstrukcji, z trzaskiem odwiódł kurek i wycelował lufę w czoło orka. Zielonoskóry prawdopodobnie by się tym nie przejął, gdyby nie dwa podobne, bliźniacze szczęknięcia, które rozległy się w tej samej chwili za jego plecami.
- Naiwny głupcze - spojrzenie jasnych oczu przemytnika było zimne i twarde jak marmury w pałacu Imperatora - Ta wieś jest pełna cholernych piratów! Jak myślisz, jak długo bym przeżył, gdybym nie zainwestował w odpowiednią ochronę?
Jak na zawołanie obaj najmici zbliżyli się o krok. Skit poczuł na plecach chłód metalu.
- A teraz idź w pokoju, i obym więcej nie słyszał twej impertynencji. No? Daję ci szansę... Drugi raz nie powtórzę!
Skit, upokorzony, obrócił się na pięcie i przepchnął między pokiereszowanymi mężczyznami, którzy śledzili go czujnym spojrzeniem, nie opuszczając arkebuzów, dopóki nie skręcił w zaułek i nie zniknął im z oczu. Zatrzymał się pośrodku zapuszczonej, ślepej uliczki, po czym z rykiem dobył rembaka i błyskawicznym ciosem roztrzaskał w drzazgi stojącą pod ścianą chylącej się nad jego głową chałupy beczkę.
- Przepraszam... - odezwał się zza pleców orka męski głos - Wydaje mi się, że coś cię trapi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ian MacStelney nie był wysokim człowiekiem, nie był też przesadnie niski. Opalenizna zdradzała człowieka pracującego na morzu... albo na roli. Albo placu budowy nowej Altdorfskiej katedry. Albo właściwie w jakimkolwiek innym zawodzie. Miał wodniste, niebieskie oczy, zupełnie jak połowa mieszkańców Albionu, i jasnobrązowe włosy, niedbale rozczochrane. Był perfekcyjnie przeciętny, i tylko dwie rzeczy - przy uważnej obserwacji - wyróżniały go z tłumu. Pierwszą był rapier z rubinem w głowicy, który zawsze, absolutnie zawsze nosił przy sobie. Na wykonanej z dobrej skóry pochwie szyte karmazynową nicią litery układały się w napis: „Wer nicht kämpft, hat schon verloren”. Podobne litery zdobiły klingę, dając świadectwo marki - ostrza von Varinelów cieszyły się estymą na całym świecie.
Drugą była gracja mistrza miecza, której echa nie udawało mu się całkiem zamaskować w swych ruchach.
Albiończyk milczał. Znad krawędzi kufla uważnie obserwował orka, wlepiając weń spojrzenie świdrujących oczu. Wreszcie jego towarzysz przełamał ciężką ciszę.
- Ja chciał dotrzeć do Porte Maltese - rzucił. Ian rozpromienił się.
- To się doskonale składa. Ja właśnie płynął do Porto Maltese. - odparł, bez skrupułów przedrzeźniając prymitywną składnię rozmówcy. Na jego wargach zagościł chytry uśmieszek. - To znaczy... być może.
- Być może? - po dotychczasowych doświadczeniach z wyrzutkami ludzkiego społeczeństwa Skit był ostrożniejszy. Nie zamierzał grozić kompanowi. A nuż ten okazałby się mniej wybaczający?
Zamiast odpowiedzieć, żeglarz wyciągnął rękę w kierunku arkebuza, który zielonoskóry nosił przewieszony przez ramię.
- Czy mógłbym? - zapytał. Ork z wahaniem zdjął broń i podał ją Ianowi. Przemytnik oglądał ją przez dłuższą chwilę, okiem znawcy oceniając technikę wykonania.
- Dobra rzecz - powiedział wreszcie, zwracając arkebuz właścicielowi. - Widzę, że jesteś urodzonym inżynierem. Co zaś się tyczy mojej propozycji: chciałem cię wyzwać na pojedynek.
Skit prawie zakrztusił się piwem. Szok ustąpił miejsca rozbawieniu i ork wybuchł szczerym, chrapliwym rechotem. Ian czekał cierpliwie aż skończy, nie zdradzając najmniejszego śladu irytacji.
- Chciałbym wyzwać cię na pojedynek w walce na broń białą, za... hmmm... powiedzmy, pół godziny od teraz, na placu przed karczmą. Jeżeli wygrasz, zabiorę cię do Porto Maltese.
- A co, jeśli ty wygra? - zapytał ork, ocierając łzawiące od śmiechu oko.
- Jeśli wygram - odparł poważnym głosem przemytnik - I tak popłyniesz ze mną. Brakuje mi mechanika, kogoś, kto nadzorowałby silnik parowy, doglądał stanu olinowania, a w razie potrzeby umiał dać w mordę.
Zielonoskóry zamarł z piwem w połowie drogi do ust, po czym ryknął. Trzasnął drewniany kufel, uderzając o blat stołu z siłą, która wysłała połowę znajdującego się w środku napoju na dobrą stopę w górę. Łysiejący karczmarz o wyglądzie poszukiwanego recydywisty zamarł ze szmatą w jednej dłoni i brudnym kuflem w drugiej. Połowa gości karczmy złapała za rękojeści, a reszta sięgnęła dyskretnie pod stoły, by pogładzić dłonią dające poczucie bezpieczeństwa styliska kusz i kolby muszkietów.
Skit ryczał długo. Nawet pojemność płuc orka ma jednak swoje granice.
- Ja się zgadza, człowieku! - powiedział - Ty szykuje łódź. Płyniemy do Porte Maltese!
Ian uśmiechnął się enigmatycznie. Duszkiem skończył swój trunek, odstawił kufel i otarł usta.
- A zatem zapraszam na zewnątrz - odparł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Plac przed karczmą był w takim samym stanie jak ulice - błotnisty, podziurawiony jak sito kałużami cuchnącej, zastałej słonej wody, pomiędzy które rzucono deski z bliżej nieokreślonego gatunku drzewa. Zdradliwa nawierzchnia była niczym najgorszy koszmar wojskowego taktyka - jeden nieostrożny krok i cała dywizja skończyłaby z twarzą w błocie, bezskutecznie próbując podnieść się ze śliskiego bagna. Walczący zajęli pozycje na przeciwległych krańcach otwartego terenu.
- Gotów? - zapytał MacStelney, dobywając rapiera. Varinelska klinga zalśniła w blasku słońca, refleksy światła zatańczyły na wycyzelowanych literach maksymy. Obecny na placu tłum począł rzednieć; znudzone, spragnione rozrywki wilki morskie przesuwały się ku jego krawędziom, żeby zwolnić dosyć miejsca dla walczących. W otwartych na oścież oknach karczmy stłoczyli się chyba jej wszyscy klienci; paru wyjątkowo przedsiębiorczych paserów naprędce organizowało działalność bukmacherską.
Po drugiej stronie placu Skit wyszarpnął zza pasa rembak i buzdygan.
- Walka toczy się do pierwszej krwi - krzyknął przemytnik, gdy zielonoskóry ruszył do natarcia, kręcąc szybkiego młyńca obuchem. Stalowe pióra z furkotem cięły powietrze, jednocześnie topór w drugim ręku orka pozostawał zwodniczo nieruchomy.
W połowie placu Skit zerwał się do biegu. Wtedy jego przeciwnik zrobił najbardziej nieoczekiwaną rzecz, jaką ork mógł sobie wyobrazić - zamiast uciec, uskoczyć przed pędzącą nań górą mięśni i stali, ruszył wprost na nią. W ostatniej chwili zszedł na ukos w lewo. Zaskoczonemu Skitowi ledwie udało się sparować pierwszy, kiepsko wymierzony cios rapiera. Ian MacStelney uderzał z prędkością błyskawicy, jednak ork niewiele mu w tym ustępował. Rozpędzone, kolczaste ostrze rembaka ze świstem przeleciało tuż nad głową przemytnika, i gdyby nie karkołomny unik, w którym ten przygiął się prawie do ziemi, stałby się niższy o najmniej dziesięć cali. Albiończyk od razu wyprowadził kontratak, nieporadne, szerokie cięcie miało jednak raczej na celu zyskanie przestrzeni, niż rzeczywiste zagrożenie przeciwnikowi. Skit, pamiętając o zasadzie „pierwszej krwi”, rzeczywiście gwałtownie odsunął się w tył, po czym znów ruszył na wroga. Ten jednak tym razem odskoczył, niemal wpadając na jednego z obserwujących walkę marynarzy. Ork warknął sfrustrowany, ale podążył za przeciwnikiem, wznosząc topór. Po wymianie ciosów tak szybkiej, że w oczach gapiów ostrza rozmywały się w srebrzystą mgłę, Albiończyk znów uciekł, tym razem jednak jego stopa trafiła prosto w kałużę śliskiego błota... Skit ryknął tryumfująco, po czym machnął rembakiem, wyciągając silny cios znad głowy. Pragnął związać widocznie gorszego przeciwnika walką na wprost, miast krążenia po placu, przerywanego krótkimi momentami zwarcia. Rembak runął w dół, ale Skit nie planował zabić odzyskującego równowagę człowieka. Trupy raczej kiepsko sterowały łodzią, a potrzebował kogoś, kto dostarczy go do Porto Maltese. To był jedynie zwód, niecelny cios mający odwrócić uwagę przeciwnika, w tym samym czasie ork wyprowadził bowiem podstępny atak buzdyganem. Ostra stal głowicy zmierzała ku żebrom niepodejrzewającego niczego Iana...
W ostatniej chwili Albiończyk, wykazując się nieludzkim wprost refleksem i niemalże niemożliwą spostrzegawczością zszedł piruetem na prawo, po czym dalekim wypadem, z mistrzowską płynnością kontynuując ten sam ruch ominął obronę zszokowanego orka, który poleciał naprzód, gdy ciężka maczuga nie napotkała spodziewanego oporu. Nawet paniczny unik do tyłu nie był już w stanie uratować zielonoskórego przed płytką raną na boku.
Skit stracił równowagę i zatoczył się, upuszczając buzdygan i przykładając wolną dłoń do żeber. Podniósłszy ją ku oczom, z otwartymi ustami obserwował spływające po palcach szkarłatne krople.
Przemytnik teatralnym ruchem schował rapier do pochwy i strzepnął niewidzialny brud z poł długiej do pół uda, skórzanej kurty. Ci nieliczni spośród gapiów, którzy - znając kunszt Iana osobiście lub z opowieści - postawili na Albiończyka, wznieśli spontaniczne, radosne okrzyki. Przeważająca większość jednak milczała lub klęła, oddając swoje pieniądze bukmacherom.
- Przedstawienie skończone. Tuszę, że na nas już czas, panie...
- Skit - odparł ork nieprzytomnie.
- Panie Skit. - Ian odwrócił się i ruszył ku dokom, nie oglądając się, czy ork za nim idzie.
Zielonoskóry podniósł buzdygan - powolnym, ostrożnym ruchem, jakby nie wiedział, czy mające właśnie miejsce wydarzenia są realne, czy tylko mu się śnią - po czym podążył za swoim nowym pracodawcą. Nadal nie mógł uwierzyć w swoją przegraną.
- Przecież... przecież ty mnie oszukał! - wydukał wreszcie, gdy uszli kilkaset metrów, mając na myśli początkową, udawaną nieporadność szermierza. Przemytnik spojrzał na niego z rozbawieniem.
- Oczywiście, że tak. Pierwsza zasada pojedynków: zawsze sprawiaj wrażenie słabszego, niż jesteś naprawdę. - powiedział, jakby to była najprostsza rzecz na świecie - Im dłużej uda ci się podtrzymać złudzenie, tym bardziej przeciwnik, który nie zna tej sztuczki, stanie się nieostrożny. Tak jak w tym przypadku - dodał po chwili - Nie doceniłeś mnie, prawda? I dlatego przegrałeś.
- No, ale, jak to mawiają, nie ma tego złego... - kontynuował już bardziej beztrosko - Jak zapewne przekonasz się podczas służby na moim pokładzie, bitwy morskie sprowadzają się głównie do pojedynków. Najpierw sterników, potem artylerii, wreszcie poszczególnych marynarzy... A skoro już pływasz ze mną, panie Skit, to nic nie stoi na przeszkodzie, żebym cię tego czy owego nauczył.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Marie Sway” była niewielkim szkunerem, smukłą, lekką jednostką typowo norrańskiej konstrukcji, której trzy maszty sterczały wysoko ku niebu, dźwigając dwa tysiące siedemset metrów kwadratowych żagla. Z kadłubem pomalowanym jedynie bezbarwnym lakierem, bezkształtnym klocem drewna w miejsce galionu i lekko zardzewiałą kotwicą pługową wyglądała jak tysiące innych okrętów przemierzających morskie szlaki. Wyróżniał ją jedynie prototypowy napęd parowy, którego kryjące się tuż pod linią wody śruby zwiększały zwrotność jednostki na morzu i znacząco ułatwiały wykonywanie manewrów w porcie. Krasnoludzkie ustrojstwo, noszące znak inżynierów z Barak Varr, kapitana okrętu musiało kosztować majątek, ale dobry przemytnik znał wartość napędu, który działał nawet w czasie kompletnej flauty.
Ork stawił się na nabrzeżu, ciągnąc na mocnej linie wyrywającego się, toczącego wokół przekrwionym spojrzeniem zwierzęcia, któremu przewrotną przyjemność sprawia zadawanie cierpienia, dzika. Dwóch uzbrojonych w muszkiety marynarzy, których Ian MacStelney przydzielił mu w ramach eskorty, miało nie tyle chronić zielonoskórego, co upewnić się, że dotrzyma warunków umowy.
Oddelegowawszy strażników, aby zajęli się orczym wierzchowcem, Ian zaprowadził Skita wprost do maszynowni. Dwóch niemiłosiernie umorusanych węglem mężczyzn - jeden pomarszczony, żylasty, wyglądem przywodzący na myśl starą podeszwę i drugi, nieledwie chłopiec, acz zbudowany solidnie jak koń pociągowy - stało pod ścianą pomieszczenia, opierając skrzyżowane przedramiona na trzonkach szufli i mierząc orka nieufnym spojrzeniem. Na widok wchodzącego za nim kapitana wyprostowali się i zasalutowali. Ian skinieniem głowy pozwolił im się rozluźnić.
- Mój poprzedni mechanik był krasnoludzkim piratem - powiedział tonem konwersacji - Ponury, brodaty sukinsyn, wiecznie wściekły na coś lub na kogoś. Nikt go specjalnie nie lubił, ale był w swoim fachu ekspertem. Niestety, nie dalej jak tydzień temu mieliśmy niewielką... utarczkę z przedstawicielami imperialnej floty, a on miał pecha znaleźć się na pokładzie w nieodpowiedniej chwili. Stał na śródokręciu, wydzierając się na jakiegoś majtka, kiedy zabłąkana kula zdjęła mu głowę z ramion, na zawsze uwalniając nas od jego krzyków. Nikt nie był pewien, czy powinniśmy wyrazić żal, czy raczej dziękować Imperium za wybawienie, toteż plunęliśmy im ze wszystkich rur na sterburcie i zawinęliśmy się, zanim zdążyli zmienić moją Marie w smętną kupę trocin unoszonych przez fale.
- Do rzeczy - warknął ork. Kapitan zrobił urażoną minę.
- Nie podoba mi się twój brak entuzjazmu, kiedy ja próbuję jedynie zbudować normalne relacje z ważnym członkiem załogi, panie Skit. Ponadto - w jego oczach zabłysła stal - dopóki służysz pan na moim pokładzie, będziesz tytułował wyższych stopniem „sir” albo „panem”, podług własnego uznania. Czy to zrozumiałe?
Ork skrzywił się, patrząc Ianowi prosto w oczy.
To jednak nie Albiończyk spuścił wzrok jako pierwszy.
- Tak, sir - mruknął zielonoskóry niechętnie.
- Prawidłowo powinno być „aye”, ale nie jest to jakoś szczególnie istotne. Istotne jest to, co znajduje się tutaj - Ian szerokim ruchem ręki wskazał maszynerię - oraz w tej skrzyni pod wskaźnikami ciśnienia.
- A co się tam znajduje? - zapytał ork, po czym dodał - Sir?
Na gest kapitana jeden z obecnych w pomieszczeniu mężczyzn podszedł do kufra, odblokował zamykające wieko zatrzaski i odsunął się, by zielonoskóry mógł zobaczyć, co jest wewnątrz.
Skrzynię do połowy wysokości wypełniały księgi, oprawione w grubą, brązową skórę notatniki i luźne kartki, pożółkłe i nadgniłe od nieustannej wilgoci. Kapitan wziął jeden z tomów w dłonie.
- „Ku ruchadła parowego 'Wichyr' obsłudze, Gildyi Inżynierów Morskiech elementarz - ażeby wiecznem a w chuj niezawodnem cieszyło swego dzierżcę działaniem” - przeczytał - Przynajmniej o ile poprawnie odczytałem runy. Krasnoludzki nigdy nie należał do moich specjalności.
- Ja nie czyta w języku kurdupli - burknął Skit.
- Żaden problem - Ian wzruszył ramionami - Gdzieś w tych wszystkich papierach powinno być też wydanie na rynek imperialny.
- Ja nie czyta w języku Imperium! - powtórzył ork, tym razem z naciskiem, jakby próbował zawrzeć w swych słowach dodatkowy przekaz. Albiończyk zmarszczył brwi, ale tylko na ułamek sekundy.
- Rozumiem - powiedział. Zielonoskóry najwyraźniej w ogóle nie potrafił czytać i nie chciał się do tego otwarcie przyznać - Przejrzyj jednak ryciny i rysunki poglądowe. Wy, ścisłe umysły, macie tendencję do rozumienia takich rzeczy. Tymczasem, udam się do kajuty. Czas ruszyć na pełne morze!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Szczęknął żelazny łańcuch, rozległo się plaskanie bosych stóp o pokład, zagrzmiał donośny głos bosmana - słowem, wszystkie dźwięki nieodłącznie towarzyszące wychodzeniu z portu rozbrzmiały w kakofonii, wymieszane z krzykami mew, które poderwały się z okupowanych przez siebie masztów, spłoszone zamieszaniem. Ork od dwóch dni praktycznie nie wychodził z maszynowni, pochłonięty przez rozrysowane pewną dłonią krasnoluda schematy. Starał się zrozumieć zasadę działania mechanizmu silnika.
Jak na razie wyglądało na to, że płonący węgiel i zaciągnięta dźwignia sprawiały, iż stalowe ostrza pod statkiem zaczynały się kręcić.
Przez wystającą z sufitu, mosiężną rurę dobiegł go głos kapitana.
- Panie Skit, naprzód, dwa węzły poproszę.
- Yyy... - ork podrapał się po brodzie. Nie miał pojęcia, co oznaczał rozkaz MacStelneya. Po chwili jednak doszedł do wniosku, że nie może stracić twarzy w oczach swych dwóch pomagierów, w tej chwili w pocie czoła ładujących węgiel w wiecznie głodną gardziel pieca, i z wyrazem twarzy głoszącym wszem i wobec, że doskonale wie, co robi, pociągnął wajchę prędkościomierza do siebie. Poszczególne pozycje były co prawda oznaczone jakimiś znakami, prawdopodobnie odpowiadającymi owym „węzłom”, o których mówił kapitan, ale niestety, dla orka mogłyby równie dobrze być opisane po arabsku.
Silnik zawył, wychodząc z jałowego biegu, okrętem szarpnęło, gdy śruby zaczęły obracać się pod powierzchnią wody. Powoli, „Marie Sway” ruszyła z miejsca. Świsnął bat bosmana, majtkowie naparli na handszpaki przy pokaźnych rozmiarów kabestanie na śródokręciu. Kolejne metry łańcucha kotwicy ze szczękiem odkładały się na kabestanie, utrzymując okręt na prostym kursie. Wreszcie, po chwili zwiększonego oporu, który wymagał zaangażowania kilku dodatkowych par rąk, kotwica puściła skaliste dno i szkuner niespiesznie podążył na otwarte wody.
Pierwszego dnia wiatr sprzyjał i silnik nie był potrzebny, więc Skit wyszedł na pokład. Stąpając niepewnie, nieprzyzwyczajony do kołysania okrętu, dotarł do relingu i zafascynowany wlepił oczy w horyzont. „Marie” płynęła równolegle do brzegu, samym środkiem Czarnej Zatoki, która w tym miejscu była już dwa razy szersza. Po chwili dołączył do niego jeden z marynarzy.
- Dobrze się czujecie, sir, eh? - zapytał, patrząc na orka z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Ja... Tak. Dobrze. - odparł zielonoskóry, zaskoczony pytaniem. Marynarz pokręcił się w pobliżu jeszcze parę minut, zerkając na orka kątem oka, kiedy tylko myślał, że ten tego nie widzi. Po chwili westchnął i oddalił się, by dołączyć do paru innych przemytników, zebranych pod bezanmasztem. Skit zobaczył, jak rozmawiają, nachylając się ku sobie i patrząc ukradkowo w jego stronę.
- Pierwszego dnia każdy rzyga - odezwał się nad jego uchem tubalny, niski głos. Ork błyskawicznie obrócił głowę w kierunku jego źródła.
Bosman, potężny Kislevita, stał obok, skrzyżowawszy na piersi przypominające dwie kłody przedramiona. Wzrostem górował nawet nad orkiem, mimo to poruszał się bezszelestnie, z gracją niespodziewaną u kogoś tych gabarytów stawiając stopy na gretingach rozkołysanego pokładu. Mówił z ciężkim akcentem śpiewnego języka północy, głosem, który z powodzeniem mógłby iść w zawody z gromem.
- Pamiętam swój. Zaciągnęli my się całym eskadronam. Nazajutrz powiało ósemką i jele nam relingu starczyło, żeby się rzędem za burtę wychylać. A dla tych tam - bosman wskazał ręką marynarzy - rzygający oficer... Taki widok, o-ho-ho, to uciecha jakich mało.
- Jak już ty o tym mówi - odparł ork, któremu widok fal nagle wydał się nieznośny, a kołysanie wywołało dziwne sensacje w żołądku - To ja rzeczywiście poczuł trochę gorzej...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

- Tak, panie Skit? Co cię sprowadza o tak późnej porze? - kapitan MacStelney spojrzał na orka znad okularów, w których przy świetle licznych świec przeglądał raport kwatermistrza.
Skit pływał z Ianem już od dobrego miesiąca i zdążył na pamięć nauczyć się wszystkich schematów i rycin ze skrzyni swojego poprzednika.
- Ja wymyślił... em - zaczął, z wysiłkiem starając się pilnować właściwej składni i gramatyki - żeby w kurduplowe ustrojstwo wmontować taką rurę z zamknięciem, i jakby te kolorowe kółka świeciły się na czerwono, to wtedy ona, ta rura, to by wypuściła część pary na zewnątrz i nie byłoby wielkiego wybuchu. Sir.
- W takich sprawach z miejsca udawaj się do kwatermistrza, on wyda ci odpowiednie wyposażenie lub zleci jego zakup w porcie, jeżeli nie będzie go na stanie - Albiończyk wrócił do czytania - Jeżeli to wszystko, możesz się czuć odprawiony. - dodał po chwili, gdy ork nadal stał w drzwiach jego kajuty. Po kolejnej chwili westchnął i odłożył raport na stolik. Zmęczonym ruchem ściągnął okulary i potarł grzbiet nosa.
- Tak? - rzucił wreszcie przyzwalająco.
- Kiedy kończę z tobą pływać? - zapytał prosto z mostu Skit.
- To proste - odparł kapitan - po pierwsze, jeżeli spotka cię śmierć, ale to chyba dość oczywiste. Po drugie, jeżeli znajdę innego mechanika, wtedy jednak mogę rozważyć zatrudnianie dwóch naraz. I wreszcie po trzecie, jeżeli pokonasz mnie w pojedynku - wyliczył na palcach. Ork wyszczerzył zęby w drapieżnym grymasie.
- Chcę z tobą walczyć. Teraz. - warknął.
- Cierpliwości, panie Skit - odparł spokojnie MacStelney - Jeżeli tak ci na tym zależy, jutro zrobimy nieprogramowy postój. A tymczasem... Nasz nieodżałowanej pamięci drugi oficer Farrel stwierdził wczoraj, że ma już dość tego duru brzusznego, i, jak się to mówi, poszedł tańczyć z rekinami. Na mnie spoczął obowiązek wyznaczenia jego następcy, i, nie zgadniesz, panie Skit, pozytywnie rozpatrzyłem twoją kandydaturę!
- A teraz - dodał, zanim zbaraniały ork zdążył otrząsnąć się z zaskoczenia - Naprawdę wolałbym, żebyś poczuł się odprawiony.
Nazajutrz z samego rana zrzucili wszystkie szmaty. Pozbawiony żagli statek zastygł w miejscu, kołysząc się smętnie i celując w niebo szkieletowymi palcami nagich masztów. Gdyby ktoś przypatrzył mu się uważnie, zobaczyłby, jak niewielka, czerniona, płaskodenna szalupa opada z niego na fale, po czym odrywa się od większej jednostki, niosąc cztery humanoidalne postaci ku piaszczystemu fragmentowi wybrzeża.
Bosman - którego, jak Skit zdążył się już dowiedzieć, wołano Jegorow - wraz z drugim zabranym w tym celu marynarzem wyskoczyli z szalupy, gdy wody było jeszcze po pas, i wyciągnęli ją na brzeg. Ork wraz z kapitanem dołączyli do nich dopiero, kiedy łódka była już na suchym lądzie. Stanowisko oficerskie dawało pewne przywileje.
Szarawy piasek plaży przemieszczał się pod podeszwami butów, gdy kapitan i jego drugi ustawiali się naprzeciw siebie. Tym razem ork, miast ciężkiego, nieporęcznego topora, który - choć doskonale przystosowany do wycinania sobie drogi przez legion stłoczonej piechoty - w pojedynkach sprawdzał się dość miernie, wybrał nóż o jednosiecznej, zębatej głowni długości niemal dwóch stóp, w ręku kogokolwiek innego mogący uchodzić za krótki miecz. Po poprzedniej walce wiedział już, że Albiończyka nie wolno zlekceważyć, i postanowił wykorzystać całą swą przebiegłość.
Rozpoczął walkę klasyczną, typowo orkową strategią - z rykiem zaszarżował naprzód, wzbijając w górę pełne garści piasku. W oczach przeciwnika dostrzegł rozczarowanie, które szybko przeszło w znudzenie. „Ha, no to się zdziwi”. Zielonoskóry uważnie obserwował ruchy kapitana, i kiedy ten zszedł w prawo, był przygotowany. Obrócił się w miejscu, wykorzystując moment pędu, by zbić nadchodzący cios... ten jednak nie nadszedł. W ostatniej chwili przed paradą kapitan poruszył lekko nadgarstkiem, przechodząc z finty do ciosu wręcznego, skierowanego w grzbiet dłoni przeciwnika. Ork błyskawicznie cofnął zagrożoną kończynę, odsłaniając się, w tym samym czasie wyprowadził jednak atak buzdyganem, który Ian musiał sparować, jeżeli nie chciał skończyć z roztrzaskanym ramieniem. Albiończyk wycofał się, wyraźnie unikając zwarcia, w którym dwie bronie orka na dłuższą metę dawały mu przewagę. Szukał okazji, punktował wroga, próbując sprowokować go, sprawić, by lekkomyślnie opuścił obronę. Skit stał solidnie na nogach, obracając się wraz z kapitanem, ostrzem zbijając ciosy rapiera, szukając okazji, by uderzyć głowicą.
Wreszcie takowa się nadarzyła - po którymś z kolei ciosie rapier zablokował się między zębami na ostrzu broni orka i Ian poleciał naprzód. Skit wprawił buzdygan w ruch; tylko wypuszczenie ostrza lub padnięcie na ziemię mogły uratować kapitana przed spotkaniem z pędzącą nań głowicą. Albiończyk wybrał to drugie - dokładnie tak, jak Skit planował. Skoczył na Albiończyka, kopięciem usiłując wytrącić mu broń... I w tym właśnie momencie oberwał w twarz garścią piachu. Ryk oślepionego orka zgrał się w czasie z metalicznym szczęknięciem - zielonoskóremu jakimś cudem udało się zablokować pierwsze cięcie przemytnika. Nie miało to jednak znaczenia. Ian wykorzystał impet zderzenia, by obrócić się i zaatakować z drugiej strony; tym razem sztych rapiera odnalazł cel.
Ork warknął wściekle i z impetem wbił ostrze noża w piach. Wyciągnął rękę w bok. Bosman posłusznie wręczył mu bukłak z wodą. Zielonoskóry wylał na siebie całą zawartość, po czym, gwałtownie mrugając, pozbył się z oczu wilgotnego piachu. Niewielkie rozcięcie tuż pod jego lewym barkiem krwawiło, oznajmiając zwycięstwo Iana.
- Nieuczciwe, ludzkie sztuczki - warknął - Nie widzę - nie mogę walczyć, czyli pojedynek nieważny.
- Wynik jest wiążący. Pierwsza reguła: nie ma żadnych reguł. Trzeba wykorzystać każdą przewagę - odparł Ian, chowając ostrze do pochwy - Czyż nie tak, panie Jermołow?
Bosman wzruszył ramionami, po czym z miną mówiącą: „taką już mam robotę” rzucił głębokim basem:
- Kapitan wsjegda praw. Na morzu stoi wyżej cara.
- A tymczasem, panie Skit, muszę otrzymać coś w ramach wygranej. Nie powiem, podoba mi się ten pański miecz...
Ork wyrwał broń z ziemi, obrócił ją w dłoni i podał Ianowi rękojeścią naprzód.
- Jeszcze raz! - zażądał wściekłym głosem - Tym razem bez sztuczek! Jak wojownicy!
Kapitan spojrzał nań z politowaniem.
- Panie Skit. Radzę ochłonąć, zanim przegrasz pan ostatnią koszulę na grzbiecie. Zmierzymy się... kiedyś. Do tego czasu rozsądnym byłoby potrenować.
Podziwiając swoją zdobycz, Albiończyk ruszył do łodzi. Bosman i jego podwładny stali już przy burtach.
Zaciskając bezsilnie pięści, Skit ruszył za nimi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Słońce stało w zenicie, gdy zawinęli do portu Sartosy. Jego promienie grzały niemiłosiernie, sprawiając, że powietrze nad kamieniami nabrzeża falowało od gorąca. Marynarze zdjęli tyle ubrań, na ile tylko pozwalała im przyzwoitość, nawet bosman Jegorow zrezygnował ze swojej drelichowej kamizeli, odsłaniając muskularny tors, pokryty całymi stadami jaskółek, z których każda symbolizowała pięć tysięcy mil przepłyniętych na tym czy innym okręcie.
Przypłynęli na owianą złą sławą wyspę po niewolników, których następnie mieli przetransportować do krajów Arabii, unikając tileańskich okrętów patrolujących okoliczne wody. Zadanie proste do wykonania, a lukratywne jak mało które inne. Podczas gdy kapitan wraz z wyznaczoną przez siebie obstawą prowadził rozmowy z pirackimi magnatami handlowymi, załoga miała wychodne. Prości marynarze pognali do lupanarów, by ulżyć swoim potrzebom, pozostali udali się do podłych tawern, gdzie piwo - o ile rozwodnione szczyny, które tam serwowano, rzeczywiście można było określić takim mianem nie obrażając jednocześnie szlachetnej sztuki browarniczej - kosztowało dość dużo, by zawierać więcej wody niż robactwa, a zarazem dość mało, by móc go pić całe litry.
Oczywiście kadrę oficerską stać było na lepsze standardy.
Skit podążał w górę usytuowanego na zboczu miasta stromą ulicą pokrytą kocimi łbami. Po obu stronach mijał stragany, których tak stan, jak i asortyment jawiły się tym lepszymi, im dalej odszedł od doków. Podszedł na próbę do jednego z nich. Brodaty handlarz o złotym - dosłownie, w jego ustach nie było chyba jednego własnego zęba - uśmiechu sprzedawał broń wszelkiego rodzaju i wagi. Od wielkich, obosiecznych toporów, po skrytobójcze ostrza, niewiele większe od igieł; posiadał chyba wszystko.
Ork przejrzał pobieżnie oferowane towary. Niemal natychmiast jedna rzecz wpadła mu w oko. Szeroki pendent z solidnej skóry, tłoczony w przypominające winorośle wzory, zwisał z jednej z tyczek, podtrzymujących - nieodzowną na prażących się w bezlitosnym blasku południowego słońca ulicach - markizę stoiska. W dziesięć szluf wetkniętych było tyleż eleganckich, błyszczących się od oleju noży do miotania, z szeroką, drewnianą rękojeścią, żłobioną, by zapewnić lepszy uchwyt palcom. Skit, który widział bosmana wyczyniającego istne cuda podobną bronią, sam desperacko chciał nauczyć się nią posługiwać.
- Ile to? - zapytał zielonoskóry, wskazując palcem interesujący go przedmiot. Handlarz wyrósł obok niego w jednej chwili, ze swym złotym uśmiechem jaśniejącym jak drugie słońce, choć Skit mógłby przysiąc, że zza lady straganu nie było żadnego wyjścia.
- A w jakiej walucie szlachetny pan płaci? Imperium? - zapytał, po czym, kiedy ork skinął głową, rzucił:
- Trzydzieście. Po dwie korony od sztuki i kolejne dziesięć za pendent.
Skit zaczął grzebać przy mieszku, z ciężkim sercem odliczając kolejne złote monety - kwota stanowiła lwią część jego majątku - kiedy na stragan wparował niski, płomiennowłosy człowiek, przypominający nieco krasnoluda ubranego w spódnicę.
- Trzydzieści?! - krzyknął - Skandal! Zaraza! Za noże pół korony ci brać, suczy synu!
Kupiec zignorował go, wyciągając chciwie rękę po walutę, ale ork się zawahał. W mieście piratów ceny rzeczywiście mogły być pirackie... Muskularny przybysz tymczasem kontynuował:
- Szylinga niewarte, chuj nie wykonanie, nie dajcie się waszmość nabrać oszustowi!
Handlarz wreszcie spojrzał na niskiego człowieka, zjadliwa nienawiść kogoś, komu właśnie odebrano szansę na łatwy zarobek, widoczna w jego spojrzeniu, utwierdziła Skita w przekonaniu, że przybysz właśnie uratował jego kieszeń.
- Szlachetny pan robił tu interesy - kupiec niemal zachłysnął się pogardą, zwracając się do rudowłosego, jednak kiedy odwrócił się do Skita, rewerencja na powrót zagościła w jego głosie - Przepraszam, o szlachetny - powiedział, po czym skłonił się nisko - Taki już urok tego miasta, że pijacki motłoch łazi gdzie popadnie, awanturując się i trując życie dobrym ludziom...
- Dobrym ludziom, ha, słyszeli go, złodzieja chędożonego! Trzydzieści koron za coś, co uczeń kowala w pół świecy wykona! Chodźta, waszmość, ze mną - rzekł do zielonoskórego - a kupicie to taniej, a lepiej!
- Udzielę panu rabatu na dziesięć procent kwoty - wycedził przez zaciśnięte wściekle zęby, zerkając jednocześnie koso na ryżego - w ramach zadośćuczynienia za to pożałowania godne...
- DZIESIĘĆ PROCENT! TRZY MARNE KORONY! - zawył rudowłosy, wyraźnie oburzony - Naprawdę, jakąż trzeba być gnidą... Chodź waszmość, temu skurwysynowi brak przyzwoitości!
Ork posłusznie odwrócił się ku wyjściu.
- Zaraz! Opuszczę choćby i dwakroć więcej!
Niski rudzielec zatrzymał się w pół kroku.
- No, i wreszcie mówisz z sensem, człowieku! Piętnaście koron!
Kupiec niemal zalał się łzami.
- Szlachetny panie, ten podżegacz chce mnie ze szczętem zrujnować! - zaszlochał - Toć ja sam więcej dałem za te ostrza!
- Taigh nam gasta ort - burknął rudy, po czym ruszył ku wyjściu. Przechodząc obok orka, mruknął:
- Chodź i patrz, co się stanie.
Rzeczywiście, nie uszli więcej jak dwa kroki, gdy handlarz wybiegł za nimi ze straganu.
- Dwadzieścia koron i ani pensa niżej! - zawołał.
- Mamy go! - szepnął tryumfalnie człowiek w spódnicy, po czym odwrócił się z szerokim uśmiechem.
- Dorzuć pastę do polerowania i zapasowe klamry - rzucił do handlarza. Ten skrzywił się, ale skinął głową.
- Stoi! - krzyknął, po czym wyciągnął dłoń po pieniądze. Rudowłosy trącił orka, by zapłacił żądaną kwotę.
Chwilę później szli we dwóch ulicą; zielonoskóry czuł na piersi przyjemny ciężar pendentu z nożami.
- Imię moje Mael, z klanu MacLean - rzucił rudowłosy, przerywając ciszę.
- Skit, z Gor'kk ra Blakk - odrzekł zielonoskóry - Masz moją wdzięczność.
Rudy zbył jego podziękowania machnięciem ręki.
- Postawisz mi co w karczmie i będziemy kwita. Na Sartosie trzeba twardo się targować, bo jak spuścisz gardę, żywcem cię chuje zeżrą.
Ork pokiwał głową. Sam zazwyczaj targował się za pomocą rembaka, co pozwalało mu osiągać zniżki wysokości stu procent, zadając się z piratami odkrył jednak, iż większość z nich jest dobrze przygotowana do takich... negocjacji.
- Dokąd idziemy? - zapytał.
- Do karczmy, w której mi co postawisz - odparł jego towarzysz, jakby dziwiło go, że zielonoskóry sam się nie domyślił - Siedzi tam już reszta MacLeanów, toteż doborowe towarzystwo mamy zapewnione.
Skit podążał za Maelem przez kręte uliczki miasta, dopóki nie stanęli pod dębowymi drzwiami gospody. Szyld z wymalowanym granatową farbą rekinem wisiał na żelaznym stelażu, smętny i nieruchomy w gorącym powietrzu. Rudowłosy otworzył okute żelazem skrzydło. Ze środka buchnął zaśpiew. „...canna take tha'breeks offa 'ayland maaaan... sayin': Donald, where's ya troooseeeers?” - ryczał chór przepitych głosów. Ork podążył za swoim towarzyszem w stronę śpiewających. Przy wielkim stole w rogu głównej izby zasiadało co najmniej dwudziestu tęgich, brodatych ludzi, z których niemal co drugi był tak samo ogniście rudy, jak Mael. Kolejne wersy przyśpiewki - „let'tha wind blo'aygh, let'tha wind blo'low” - urwały się, gdy kompania ujrzała nowo przybyłych.
- Ej, bratwa, Mael zgarnął kumpla do kielicha! - krzyknął któryś. Spostrzeżenie zostało skwitowane radosnymi okrzykami i toastami. MacLeanowie przemieścili się na ławach, by zrobić miejsce dla Maela i Skita, po czym przed oboma postawiono kwadratowe szklanki. Wypełniał je podejrzanie pachnący bursztynowy płyn. przed oboma postawiono kwadratowe szklanki. Wypełniał je podejrzanie pachnący bursztynowy płyn. Towarzysz orka wychylił zawartość jednym haustem, więc zielonoskóry nie pozostał mu dłużny. Trunek smakował tak samo, jak pachniał, i palił w gardło niczym płynny ogień. Ork skrzywił się. Widząc to, zwalisty mężczyzna po jego lewej parsknął śmiechem.
- Paskudna, eh? Ale nic bliższego scathlandzkiemu whisky tu nie mieli, więc nie narzekamy. Alkohol jest alkohol! - krzyknął.
- Święta racja!
- Aye!
- Napijmy się! - rozległo się ze wszystkich krańców stołu. Zwłaszcza ta ostatnia propozycja zyskała aprobatę ogółu, bo kielich Skita natychmiast wypełnił się napojem. Chcąc nie chcąc, wstał i spełnił toast ze Scathami.
- Ale czy przybysz jest godzien pić z synami Scathlandii? - zapytał odziany w niedźwiedzie futro człowiek o siwych włosach. Kiedy mówił, inne rozmowy milkły, zdradzając szacunek, jakim darzyli go pozostali. Wszystkie oczy zwróciły się na orka.
- Czas na próbę! - krzyknął wreszcie Scath siedzący naprzeciw niego.
- Tajest, próba!
- Próba ognia!
Wódz uniósł rękę. Krzyki ucichły.
- Eochain, skoro proponujesz próbę, rozumiem, że się jej podejmiesz? - zapytał mężczyznę, który jako pierwszy wyszedł z pomysłem. Młodzieniec nalał sobie pełen kielich whisky, wychylił go, po czym skinął głową. Machnął ręką na orka, każąc mu iść za sobą. Zaciekawiony, Skit podszedł z nim do - rozpalonego pomimo panującego na zewnątrz upału - kamiennego kominka; uklękli ramię w ramię na podłodze, za ich plecami zgromadzili się chyba wszyscy MacLeanowie, jak również paru ciekawskich tubylców.
- Mamy włożyć rękę w ogień i wyjąć stamtąd płonący jeszcze węgiel - wyjaśnił Eochain uprzejmie - Prawdziwy wojownik nie zna bowiem bólu!
Po czym nie czekając na orka podwinął rękaw wełnianego swetra i zanurzył rękę po łokieć w palenisku. Scathowie za nimi poczęli skandować i uderzać nogami o podłogę. Skit domyślił się, że jest to jakiś sposób mierzenia, jak długo Eochain wytrzyma, dzierżąc gorącą bryłę, którą właśnie wyciągnął spomiędzy płonących kłód drewna. Wreszcie młodzieniec syknął i wrzucił węgiel z powrotem w ognisko. Przyszła kolej na Skita.
Zielonoskóry wyciągnął przed siebie poparzoną rękę. Już dawno odkrył, że poczerniała skóra jest niewrażliwa na żar, więc kiedy wyciągnął węgiel - z samego dna paleniska, najpierw rozgrzebawszy drwa na boki - po czym zmiażdżył go w dłoni, Scathom dosłownie opadły szczęki. Po chwili rozległy się wiwaty i krzyki uznania. Ork wstał i natychmiast został przechwycony przez Eochaina, który walnął go w plecy z taką siłą, że aż zadudniło. Poklepywany i częstowany whisky, został odprowadzony do stołu.
- Jak jesteś jednym z nas, to musimy cię po naszemu nazywać! - krzyknął wódz - Od teraz imię twoje brzmi Dubhlàmh, Czarnoręki w mowie Scathlandii. Noś z dumą miano nadane przez klan MacLean, a Scathowie nigdy nie odmówią ci gościny! - na podkreślenie swych słów, mężczyzna wzniósł w górę kielich. Wszyscy obecni przy stole uczynili to samo, żłopiąc paskudny trunek, jakby to była ambrozja.
Skit nie miał wyjścia, jak tylko dotrzymać im tempa. Wychodnego dostał dwa dni, więc czasu mu nie brakowało.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ork obudził się na plaży pod miastem, kiedy słońce stało już wysoko na niebie. Podniósł się niepewnie i to był błąd - w czaszce łupało go, jakby brygada krasnoludów kuła w niej tunel młotami parowymi. Rozejrzał się nieprzytomnie dookoła. Wokół leżało pokotem trzydziestu Scathów, wszyscy bez wyjątku ubrani w takie same jak on, wełniane spódnice...
Chwila.
Skit zauważył wśród leżących Maela. Potrząsał go za ramię, póki ten nie otworzył oczu i nie zogniskował wzroku, po czym zapytał:
- Co... co się wczoraj stało?
Rudowłosy wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- O bracie - jego głos był chrapliwy od wypitego poprzedniego dnia alkoholu - Działo się... Aedri wyzwał cię w rzucaniu palem. No co, szacowna, scathlandzka tradycja - burknął urażony, widząc niedowierzający wzrok orka.
- W każdym razie - ciągnął - Nie dałeś mu żadnych szans, po czym zażądałeś nagrody. On powiedział, że ma tylko to, co na dupie... No i odszedł z gołą.
Skit parsknął śmiechem. Mael wyszczerzył się jeszcze szerzej.
- Tylko pamiętaj - rzucił na poły żartobliwie - Pod scathlandzkim kiltem nic nie wolno nosić!
Ork pokiwał głową z udawaną powagą.
- Z pewnością tego nie uczynię! - spojrzał na pozycję słońca na nieboskłonie - Muszę iść. MacStelney gotów wysłać... eskortę.
Rudowłosy stężał na dźwięk nazwiska kapitana.
- Pływasz z MacStelneyem? - zapytał podejrzliwie.
- Nie z własnej woli - odparł ork - A co z nim nie tak?
- MacStelneyowie to parszywi zdrajcy. Psy łańcuchowe norrańskich najeźdźców. Nie są godni nazywać się synami Scathlandii! Fałszywi, podli, podstępni!
Ork skrzywił się.
- To by się zgadzało - mruknął - I tak idę.
- Dlaczego tego nie pierdolniesz? - zapytał rudowłosy.
- Żeby zostać w mieście piratów z dwudziestoma koronami i niemal bez broni? - ork wzruszył ramionami - Idę.
Kiedy odwrócił się w kierunku miasta, Mael złapał go za ramię.
- Jeżeli kiedyś będziesz miał okazję, urżnij skurwysynowi głowę!
Zielonoskóry skinął potwierdzająco, po czym, w palących promieniach słońca i na ciężkim kacu, ruszył w daleką drogę ku sartoskim dokom.
- Dubhlàmh! - krzyknął jeszcze za nim Scath - Jeżeli kiedyś sztormy zawiodą cię do Albionu, odwiedź Crann MacLean!
„Z pewnością” pomyślał ork.
„Z pewnością.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skit wyszedł na pokład w pełni wyposażony. Cały swój majątek - na który składały się głównie broń i złoto - poupychał w sakwy i powiesił na rozmaitych rzemieniach. Był gotów po raz ostatni zawalczyć o swą wolność.
Kapitan stał na śródokręciu, rozmawiając z pierwszym. Na widok spakowanego orka uniósł pytająco brew.
- Wybierasz się gdzieś, panie Skit?
Ork warknął gardłowo.
- Walczymy. Tu i teraz.
Pierwszy oficer oburzył się.
- Toż to oczywisty przejaw niesu...
- W porządku - kapitan przerwał mu spokojnym głosem - Tu i teraz. Jeżeli wygram, więcej mnie pan nie wyzwiesz.
Zielonoskóry bez wahania skinął głową. Albiończyk wyjął rapier i długi nóż orka, pierwszy panicznie odskoczył do tyłu.
- Zaczynamy?
- Zaczynamy.
Ian stał spokojnie, czekając na szarżę.
Skit błyskawicznym ruchem zerwał z ramienia arkebuz.
Z tej odległości nie dało się chybić. Kapitan zwalił się ciężko na pokład. Cała załoga zamarła na stanowiskach. Wszyscy gapili się z wytrzeszczonymi oczami na orka, który bez pośpiechu nabił broń ponownie. Jako pierwszy, jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało, otrząsnął się pierwszy.
- Komendę przejmuję, a teraz zakuć mi w kajdany to...
Skit nigdy nie dowiedział się, jakim twórczym epitetem postanowił określić go „pełniący obowiązki kapitana”. Arkebuz przemówił po raz wtóry, wyrywając w klatce piersiowej oficera dziurę wielkości pięści. Krew zbryzgała pokład.
- Komendę przejmuję - słowa Skita w ogłuszającej ciszy zabrzmiały głośno jak dzwon - Panie Jegorow?
Trzeba przyznać bosmanowi, że szybko dostosowywał się do nowej sytuacji. Wyprężył się i zasalutował.
- Aye, kapitanie?
- Zwolniło się właśnie miejsce pierwszego oficera.
- Aye, kapitanie.
- Panie Smith?
W tym momencie leżący dotąd bez ruchu MacStelney zerwał się na równe nogi i rzucił ku relingowi. Ork wymierzył i zaklął, gdy uświadomił sobie, że broń nie jest załadowana.
- Brać go! - krzyknął do zdezorientowanej załogi, która nie była pewna, komu w chwili obecnej winna jest lojalność. Albiończyk jednak szybko rozwiązał ich dylemat, wyskakując za burtę i płynąc tak szybko, jak tylko pozwalał mu zraniony bark. Zielonoskóry strzelił, lecz falujące morze praktycznie uniemożliwiało trafienie Iana. Nowo mianowany kapitan odwrócił się do marynarzy.
- Dobra. Zatańczy z rekinami. A wy tam - ryknął - brać się do roboty! Kierunek: Porto Maltese!
Zawiesił arkebuz z powrotem na ramieniu, po czym przeszedł na przód swojego szkunera. Za jego plecami pan Jegorow wypełniał tymczasowe braki kadrowe, wydzierając się na załogantów, jak na bosmana przystało:
- Słyszeliście, sobaki, trzy rumby na północny zachód, znaczy wybrać prawy, suka wasza mać! Chuj z wami nie robota, zaraz...
Wiatr wiał prosto w twarz orka, gdy stanął na dziobie, oparłszy się o reling. Sartosa powoli znikała za rufą, a przed nim rozpościerał się jedynie bezkres morza.
Porto Maltese leżało gdzieś dalej, a w nim wieczna sława...
lub śmierć wojownika.

Obrazek

Imię: Skit
Rasa: Ork
Klasa: Wojownik, przy okazji niestety (z orczego punktu widzenia) ze smykałką inżyniera
Broń: Rembak, buzdygan, noże do rzucania, ładowana od przodu "spluwa" o dwóch lufach (arkebuz)
Zbroja: Średnia (mało estetyczna, lecz skuteczna mieszanka kolczugi, stalowych płyt i kawałków grubej skóry, do tego wyświechtany kilt w czerwono-zielony tartan i buty, również z kawałkami pancerza)
Ekwipunek: Bomby zapalające
Wierzchowiec: Dzik bojowy
Umiejętność Specjalna: UZBROJONY PO ZEMBY!
Ostatnio zmieniony 9 lip 2015, o 15:09 przez anast3r, łącznie zmieniany 27 razy.
Obrazek

>IF A HERETIC, A XENO AND AN ORC JUMP OFF THE CLIFF, WHO IS TO WIN?
>I HARDLY HAVE AN IDEA, BROTHER.
>THE IMPERIUM.

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Resztę historii zamieszczę, jak napiszę. Czyli dzisiaj. Jak już wstanę. Relatywnie wcześnie. Na pewno nie później niż o 20.
A co Ty, kurde... Batman? :lol2:
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
anast3r
Wałkarz
Posty: 74
Lokalizacja: Puławy/Warszawa

Post autor: anast3r »

Byqu pisze:
Resztę historii zamieszczę, jak napiszę. Czyli dzisiaj. Jak już wstanę. Relatywnie wcześnie. Na pewno nie później niż o 20.
A co Ty, kurde... Batman? :lol2:
[ można tak powiedzieć. student informatyki, a to prawie to samo :D ]
Obrazek

>IF A HERETIC, A XENO AND AN ORC JUMP OFF THE CLIFF, WHO IS TO WIN?
>I HARDLY HAVE AN IDEA, BROTHER.
>THE IMPERIUM.

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Witamy na Arenie :)

Dobra, wiem o 3 chętnych na Arenę, lecz nadal pozostaje 6 miejsc niezapełnionych. Czekamy, czy startujemy w 8?
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

[Ja nie będę pomocny i powiem, że mi to rybka chociaż jak się okaże, że na ostatnich dwóch czy coś będziemy długo czekać i zostaniemy w jakimś niezręcznym formacie, że druga tura albo trzecia będzie nierozgrywalna, to trzeba będzie ucinać? I będzie przykro.]
Obrazek

Awatar użytkownika
JarekK
Bothunter
Posty: 5090
Lokalizacja: Wrocław

Post autor: JarekK »

[Zawsze można dać free frag na 1 turę dla niektórych, zrobi się tabelkę na 16 i kilku nie będzie miało przeciwnika i ma automatyczny awans. Wilk syty i owca cała, a ten free win może być kolejną nagrodą za napisanie fajnego intro :D]
Stone pisze: 16 gru 2019, o 13:36Żeby dobrze rosły, o warzywa trzeba dbać.

Awatar użytkownika
Matis
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3750
Lokalizacja: Puławy/Wrocław

Post autor: Matis »

JarekK pisze:[Zawsze można dać free frag na 1 turę dla niektórych, zrobi się tabelkę na 16 i kilku nie będzie miało przeciwnika i ma automatyczny awans. Wilk syty i owca cała, a ten free win może być kolejną nagrodą za napisanie fajnego intro :D]
+1

Dzisiaj powinienem skończyć historię postaci.

Edit: Jednak dzisiaj nie dam rady. Wstęp już jest gotowy. Postaram się to do końca tygodnia skończyć.
Ostatnio zmieniony 2 lip 2015, o 21:20 przez Matis, łącznie zmieniany 1 raz.
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Dobra, to czekamy. W sumie we wtorek wyjeżdżam na tydzień, myśle, że akurat się zbiorą.]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

ODPOWIEDZ