
Odrobina prywaty
Moderator: RedScorpion
Re: Odrobina prywaty
Laik, nie jestem informatykiem piszącym programy na konkretny termin
Robota mnie trochę przytrzymała, niedługo będzie nowa porcja.

Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.
To nie podawaj konkretnych terminów. Jak będzie to będzie. Poza tym, powyższym postem strollowałeś mnie. Liczyłem, że napisałeś kolejny odcinek. Teraz inni myślą, że to może komentarz do kolejnego odcinka, więc trollowanie trwa dalej.
Grrr znowu nic nie ma ;/
Kupię bretońskie modele z 5tej edycji:
Metalowi quesci,
French Games Day Knight 'L'Hermite De Malemont' !! ,
4ed rycerze na piechotę.
Snot Fanpage <<--- , klikać!
Metalowi quesci,
French Games Day Knight 'L'Hermite De Malemont' !! ,
4ed rycerze na piechotę.
Snot Fanpage <<--- , klikać!

Gniewko, nie podawaj konkretnych terminów, bo potem nie dość że spamują "kiedy następny, kiedy następny", to piszą kolejne napastliwe posty pod Twoim adresem i w tym natłoku kawałki Twej prozy giną.
Ktoś tu powoli musi zacząć sprzątać.
Ktoś tu powoli musi zacząć sprzątać.

A zrobiłeś przelew? Gniewko wysyła na pw dalsze fragmenty tekstu tym, którzy wpłacą mu 10zł na konto bankowe. W jakim ty świecie żyjesz?
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
Odpowiem piosenka: http://www.youtube.com/watch?v=180Mgpr8CfU 
10zl to tanio ceni swoja tworczosc chyba ze za linijke tekstu

10zl to tanio ceni swoja tworczosc chyba ze za linijke tekstu

kudłaty pisze:Wiadomo alkohol jest dla ludzi, ale śliwowica jest dla frontu wschodniego
-
- Wałkarz
- Posty: 79
- Lokalizacja: Buk
Trzy dni po bitwie.
"Tradycyjne, trzydniowe zaleganie na polu bitwy dobiegało końca - ranni którzy mieli umrzeć umarli, pozostali powinni znieść transport. Dokładnie ograbiono ciała, pozbierano rozrzucony oręż. Jedynie nieliczni weterani zauważyli, że nie przeżył nikt, kogo zaraz po bitwie nie zniesiono z pola. Dodatkowo szybko zaczęła szerzyć się plaga dezercji, dotykająca głównie kombatantów niskiego stanu. Rozesłano patrole za uciekinierami. Dowódca jednego z nich, sierżant Durant, tłumaczył podkomendnym konieczność zachowania szczególnej ostrożności:
- Wiele razy widziałem pobojowisko, ale zawsze jeszcze dzień, dwa później znajdowaliśmy rannych. Tu nie. Wiele razy młodzi , zwłaszcza siłą do wojaczki zapędzeni, starali się zniknąć i zażyć swobody, ale raz, to zawsze część łapaliśmy, a dwa, to nigdy nie znikał cały ront z sierżantem, a to mieliśmy wczoraj. To nie może być. Czyli dzieje się coś tak złego, że książe Roderyk nie chce nas straszyć, ino warty potrójne trzymać każe. Czyli wy też za trzech się pilnować musicie.
Daleko na północ inny patrol szedł tropem zaginionego oddziału prosto w kierunku pasma porośniętych lasem wzgórz. Prowadził hrabia de Bloise, żołnierz odważny, ostrożny i bywały, co więcej jeden z nielicznych, którzy wiedzieli co wydarzyło się w karczmie z boku bitewnego pola. Hrabia zatem dobrał sobie kompanię zuchów sprawnych w orężu i na rozumie, i uzbroił do walki z lekką piechotą. Na dwudziestu konnych czterech było w pełnej płycie, pozostali też ciężko okryci. Z góry mieli asystę pegazów, a magia nikczemnych istot spod ziemi musiała cofnąć się, gdy de Bloise miał na szyi amulet wielkiej mocy. Tropu, niewyraźnego i niewiele mówiącego, pilnował Jan z Brienne, zawołany wojownik i myśliwy. On też doprowadził podjazd do wylotu cienistego jaru. Dalej kamieniste, poprzerastane cierniami podłoże, skutecznie przeszkadzało w konnej jeździe.
- Z koni - rozległa się komenda - Rouen i dwóch zostaje przy wierzchowcach, reszta w ubezpieczonym szyku rusza z górę. Jan prowadzi, kusze napiąć.
W czasie gdy pętano konie, de Bloise rozmówił się z dowódcą pegazistów - amulet blokujący magię ma jednak także wady, nie dało się wykorzystać zabawek pięknej czarodziejki - rozmowa mogła się odbyć tylko twarzą w twarz.
Dwa pacierze później zbrojni podchodzili pod strome zbocze, cały czas starając się mieć kusze wymierzone przed siebie. Już zorientowali się dlaczego las był inny. Nie słychać było ni ptaków, ni owadów, jedynie wiatr delikatnie szumiał w koronach drzew. Od kilku chwil ten sam wiatr z góry przynosił słodkawy, mdlący zapach śmierci. Nie podobało się to wszystko nawet zaprawionym w walce wojownikom. Stopniowo zarośla coraz bardziej izolowały od siebie grupki ludzi, a w ich pokonywanie trzeba było włożyć coraz więcej wysiłku. Jan z Brienne pomyślał o pegazach, ale tylko czasem widział ich sylwetki przez korony drzew. Zrezygnowany naparł ramieniem na kolejny cierniowy krzew i zaraz potem wypadł na niedużą polankę. Podniósł głowę i jego oczom ukazało się suszące się mięso. Dwie pierwsze półtusze były końskie, co dla rycerza było niesmaczne, dwie kolejne ewidentnie pochodziły od ludzi. Jan zrobił dwa kroki na mięknących nogach i zawołał chrapliwie towarzyszy. Odezwali się kilkanaście kroków za nim, a on w tym czasie szedł do przodu, z przerażeniem oglądając kolejne wypreparowane ciała, suszące się na wietrze. W końcu żołądek zbuntował się i wyrzucił z siebie śniadanie, zginając Jana wpół i w tym momencie zgrabnie ciśnięty pocisk zakończył jego życie.
Pod lasem Rouen sprawdził jeszcze raz konie, stanowiska dwóch pocztowych którzy z nim zostali, i zadowolony usiadł pod wielkim dębem. Kuszę położył na kolanach i oparł się o drzewo. Z dziupli za nim wysunął się koniuszek cienkiego ostrza... W tym samym czasie jeden z jego podkomendnych umierał duszony garotą, a drugi opadł bezsilnie na kolana i próbował ostrzec dowódcę. Ale usta wypełnione krwią nie wydały już dźwięku, a zamglony wzrok dostrzegł jeszcze ostrze wystające pod brodą dowódcy...
Znacznie wyżej, pod szczytem wzgórza zbrojni wysypali się na polanę nawołując Jana z Brienne. Chwilę wcześniej jego ciało zniknęło pod klapą na środku polany, a jednocześnie dwóch zuchów z tylnej straży nieomal przegapiło własną śmierć. Na pewno nie zdążyli zaś ostrzec towarzyszy. Po ich ciałach przebiegło osiem zakapturzonych postaci dzierżących krótkie spisy o zielonkawo jarzących się ostrzach. Zaraz potem mordercy wpadli na kolejnych czterech zbrojnych i dopiero tu spotkali się z nieśmiałym oporem. Żaden z zaatakowanych nie zdążył krzyknąć, ale szczęk oręża i łoskot padających ciał dotarł do ludzi na polanie. Hrabia de Bloise krzykiem nakazał sformowanie koła, Monfort wyskoczył na środek i szaleńczo machał chorągiewką by zwrócić uwagę jeźdźców pegazów. Udało się aż za dobrze, pegazy znalazły się tuż nad głowami zbrojnych, a jeden wręcz na nich spadł. Dwa pozostałe usiłowały nabrać wysokości, gdy ogarnęła je wiązka zielonkawych smug i w rozbryzgach krwi runęły w las. Monfort klnąc usiłował wyswobodzić nogę spomiędzy lichych deszczułek w które zapadła mu się noga, gdy poczuł ukłucie w stopę, a zaraz potem nagle osłabły upadł na kolana. De Bloise nagle zdał sobie sprawę z tego, że już tylko on stoi z bronią w ręku, pozostali albo umarli, albo konają na jego oczach. Z zarośli powoli wyłaniały się sylwetki gigantycznych szczurów w zbrojach, wszystkie czarne i zbrojne w halabardy. Na wprost pojawił się wielki rudy szczur o zielonych oczach gada i puchatym, nerwowo drgającym ogonie, zbrojny w miecz i szarą tarczę z wielkim czarnym krzyżem. Spojrzał na hrabiego i wolnym ruchem wypuścił tarczę z łapy. Stali naprzeciwko siebie, każdy z mieczem. Pierwsze starcie, drugie, de Bloise natarł, ale wróg niby odrzucony ciosem wyprowadził podstępne cięcie. Za nisko, za krótko... ale noga hrabiego ugięła się pod nim, gdy koniec ostrza rozorał jego stopę. Kieł tanecznym ruchem znalazł się w prawej przedniej ćwiartce i zawirował, de Bloise potężnie się zamachnął. Cios trafił w próżnię - szczur dopiero po ciosie wroga ruszył ku niemu, impet obrotu przenosząc na ostrze. Trafiony pod żebra hrabia jeszcze próbował kontry, ale ten cios choć szybki był też słaby i ześliznął się po zbroi. Kieł odtańcował wirując, od niechcenia wytrącając miecz z ręki wroga. De Bloise upadł na plecy desperacko usiłując zaczerpnąć powietrza. Przed nim pojawiły się kolejne wydłużone pyski, poczuł ukłucie po lewej stronie szyi i ból ustąpił. Zmiana oszołomiła go, jak przez sen oglądał dwa wielkie szczury o puchatych ogonach, białym futrze i na szaro odbarwionych pyskach. Ten z rogami wyglądała na kapłana, tak przynajmniej wyglądało jego nakrycie głowy. Drugi trzymał dymiący jeszcze pistolet i miał nieprzyjemnie sarkastyczny wyraz twarzy. De Bloise, czuł pustkę w głowie, pomyślał o owłosionych ogonach.
- Zgadza się człowieku, synowie jednej samicy - pytanie nie zostało wypowiedziane, odpowiedź też nie. Hrabia obrócił głowę by wypluć krew, i spojrzał na swojego rudego pogromcę. Obok stała rachityczna istota podtrzymywana mechanicznym szkieletem. Jej pyszczek też był szary, a ogon futrzasty. Rudy trzymał piękny elfi miecz - w sam raz by przebić świetną zbroję bretońskiego nobila. Tymczasem rogaty odprawiał nad pokonanym dziwne obrzędy, spryskując go wodą i mówiąc: Misereatur nostri omnipotens Deus et dimissis peccatis nostris, perducat ad vitam aeternam.
De Bloise wypluł znowu trochę krwi i spojrzał znowu na rudego.
- Tak panie on też jest z naszej matki, na imię mu Dieudonne - tym razem głos w głowie był żeński, ciepły i nawet współczujący, ale hrabia nad tym się nie zastanowił. Zakrztusił się krwią, gdy złapał go nagły paroksyzm śmiechu.
Jego przeciwnik nosił to samo imię co on. "Dany przez Boga, dobre sobie. Co za bóg mógł do kurwy nędzy wyciąć taki numer?" Z tą myślą umarł. I dane mu było poznać odpowiedź.
Eryk Se Rhame Saar "Historia kampanii księcia Roderyka"
z biblioteki Zgrzyta Dupogryza
"Tradycyjne, trzydniowe zaleganie na polu bitwy dobiegało końca - ranni którzy mieli umrzeć umarli, pozostali powinni znieść transport. Dokładnie ograbiono ciała, pozbierano rozrzucony oręż. Jedynie nieliczni weterani zauważyli, że nie przeżył nikt, kogo zaraz po bitwie nie zniesiono z pola. Dodatkowo szybko zaczęła szerzyć się plaga dezercji, dotykająca głównie kombatantów niskiego stanu. Rozesłano patrole za uciekinierami. Dowódca jednego z nich, sierżant Durant, tłumaczył podkomendnym konieczność zachowania szczególnej ostrożności:
- Wiele razy widziałem pobojowisko, ale zawsze jeszcze dzień, dwa później znajdowaliśmy rannych. Tu nie. Wiele razy młodzi , zwłaszcza siłą do wojaczki zapędzeni, starali się zniknąć i zażyć swobody, ale raz, to zawsze część łapaliśmy, a dwa, to nigdy nie znikał cały ront z sierżantem, a to mieliśmy wczoraj. To nie może być. Czyli dzieje się coś tak złego, że książe Roderyk nie chce nas straszyć, ino warty potrójne trzymać każe. Czyli wy też za trzech się pilnować musicie.
Daleko na północ inny patrol szedł tropem zaginionego oddziału prosto w kierunku pasma porośniętych lasem wzgórz. Prowadził hrabia de Bloise, żołnierz odważny, ostrożny i bywały, co więcej jeden z nielicznych, którzy wiedzieli co wydarzyło się w karczmie z boku bitewnego pola. Hrabia zatem dobrał sobie kompanię zuchów sprawnych w orężu i na rozumie, i uzbroił do walki z lekką piechotą. Na dwudziestu konnych czterech było w pełnej płycie, pozostali też ciężko okryci. Z góry mieli asystę pegazów, a magia nikczemnych istot spod ziemi musiała cofnąć się, gdy de Bloise miał na szyi amulet wielkiej mocy. Tropu, niewyraźnego i niewiele mówiącego, pilnował Jan z Brienne, zawołany wojownik i myśliwy. On też doprowadził podjazd do wylotu cienistego jaru. Dalej kamieniste, poprzerastane cierniami podłoże, skutecznie przeszkadzało w konnej jeździe.
- Z koni - rozległa się komenda - Rouen i dwóch zostaje przy wierzchowcach, reszta w ubezpieczonym szyku rusza z górę. Jan prowadzi, kusze napiąć.
W czasie gdy pętano konie, de Bloise rozmówił się z dowódcą pegazistów - amulet blokujący magię ma jednak także wady, nie dało się wykorzystać zabawek pięknej czarodziejki - rozmowa mogła się odbyć tylko twarzą w twarz.
Dwa pacierze później zbrojni podchodzili pod strome zbocze, cały czas starając się mieć kusze wymierzone przed siebie. Już zorientowali się dlaczego las był inny. Nie słychać było ni ptaków, ni owadów, jedynie wiatr delikatnie szumiał w koronach drzew. Od kilku chwil ten sam wiatr z góry przynosił słodkawy, mdlący zapach śmierci. Nie podobało się to wszystko nawet zaprawionym w walce wojownikom. Stopniowo zarośla coraz bardziej izolowały od siebie grupki ludzi, a w ich pokonywanie trzeba było włożyć coraz więcej wysiłku. Jan z Brienne pomyślał o pegazach, ale tylko czasem widział ich sylwetki przez korony drzew. Zrezygnowany naparł ramieniem na kolejny cierniowy krzew i zaraz potem wypadł na niedużą polankę. Podniósł głowę i jego oczom ukazało się suszące się mięso. Dwie pierwsze półtusze były końskie, co dla rycerza było niesmaczne, dwie kolejne ewidentnie pochodziły od ludzi. Jan zrobił dwa kroki na mięknących nogach i zawołał chrapliwie towarzyszy. Odezwali się kilkanaście kroków za nim, a on w tym czasie szedł do przodu, z przerażeniem oglądając kolejne wypreparowane ciała, suszące się na wietrze. W końcu żołądek zbuntował się i wyrzucił z siebie śniadanie, zginając Jana wpół i w tym momencie zgrabnie ciśnięty pocisk zakończył jego życie.
Pod lasem Rouen sprawdził jeszcze raz konie, stanowiska dwóch pocztowych którzy z nim zostali, i zadowolony usiadł pod wielkim dębem. Kuszę położył na kolanach i oparł się o drzewo. Z dziupli za nim wysunął się koniuszek cienkiego ostrza... W tym samym czasie jeden z jego podkomendnych umierał duszony garotą, a drugi opadł bezsilnie na kolana i próbował ostrzec dowódcę. Ale usta wypełnione krwią nie wydały już dźwięku, a zamglony wzrok dostrzegł jeszcze ostrze wystające pod brodą dowódcy...
Znacznie wyżej, pod szczytem wzgórza zbrojni wysypali się na polanę nawołując Jana z Brienne. Chwilę wcześniej jego ciało zniknęło pod klapą na środku polany, a jednocześnie dwóch zuchów z tylnej straży nieomal przegapiło własną śmierć. Na pewno nie zdążyli zaś ostrzec towarzyszy. Po ich ciałach przebiegło osiem zakapturzonych postaci dzierżących krótkie spisy o zielonkawo jarzących się ostrzach. Zaraz potem mordercy wpadli na kolejnych czterech zbrojnych i dopiero tu spotkali się z nieśmiałym oporem. Żaden z zaatakowanych nie zdążył krzyknąć, ale szczęk oręża i łoskot padających ciał dotarł do ludzi na polanie. Hrabia de Bloise krzykiem nakazał sformowanie koła, Monfort wyskoczył na środek i szaleńczo machał chorągiewką by zwrócić uwagę jeźdźców pegazów. Udało się aż za dobrze, pegazy znalazły się tuż nad głowami zbrojnych, a jeden wręcz na nich spadł. Dwa pozostałe usiłowały nabrać wysokości, gdy ogarnęła je wiązka zielonkawych smug i w rozbryzgach krwi runęły w las. Monfort klnąc usiłował wyswobodzić nogę spomiędzy lichych deszczułek w które zapadła mu się noga, gdy poczuł ukłucie w stopę, a zaraz potem nagle osłabły upadł na kolana. De Bloise nagle zdał sobie sprawę z tego, że już tylko on stoi z bronią w ręku, pozostali albo umarli, albo konają na jego oczach. Z zarośli powoli wyłaniały się sylwetki gigantycznych szczurów w zbrojach, wszystkie czarne i zbrojne w halabardy. Na wprost pojawił się wielki rudy szczur o zielonych oczach gada i puchatym, nerwowo drgającym ogonie, zbrojny w miecz i szarą tarczę z wielkim czarnym krzyżem. Spojrzał na hrabiego i wolnym ruchem wypuścił tarczę z łapy. Stali naprzeciwko siebie, każdy z mieczem. Pierwsze starcie, drugie, de Bloise natarł, ale wróg niby odrzucony ciosem wyprowadził podstępne cięcie. Za nisko, za krótko... ale noga hrabiego ugięła się pod nim, gdy koniec ostrza rozorał jego stopę. Kieł tanecznym ruchem znalazł się w prawej przedniej ćwiartce i zawirował, de Bloise potężnie się zamachnął. Cios trafił w próżnię - szczur dopiero po ciosie wroga ruszył ku niemu, impet obrotu przenosząc na ostrze. Trafiony pod żebra hrabia jeszcze próbował kontry, ale ten cios choć szybki był też słaby i ześliznął się po zbroi. Kieł odtańcował wirując, od niechcenia wytrącając miecz z ręki wroga. De Bloise upadł na plecy desperacko usiłując zaczerpnąć powietrza. Przed nim pojawiły się kolejne wydłużone pyski, poczuł ukłucie po lewej stronie szyi i ból ustąpił. Zmiana oszołomiła go, jak przez sen oglądał dwa wielkie szczury o puchatych ogonach, białym futrze i na szaro odbarwionych pyskach. Ten z rogami wyglądała na kapłana, tak przynajmniej wyglądało jego nakrycie głowy. Drugi trzymał dymiący jeszcze pistolet i miał nieprzyjemnie sarkastyczny wyraz twarzy. De Bloise, czuł pustkę w głowie, pomyślał o owłosionych ogonach.
- Zgadza się człowieku, synowie jednej samicy - pytanie nie zostało wypowiedziane, odpowiedź też nie. Hrabia obrócił głowę by wypluć krew, i spojrzał na swojego rudego pogromcę. Obok stała rachityczna istota podtrzymywana mechanicznym szkieletem. Jej pyszczek też był szary, a ogon futrzasty. Rudy trzymał piękny elfi miecz - w sam raz by przebić świetną zbroję bretońskiego nobila. Tymczasem rogaty odprawiał nad pokonanym dziwne obrzędy, spryskując go wodą i mówiąc: Misereatur nostri omnipotens Deus et dimissis peccatis nostris, perducat ad vitam aeternam.
De Bloise wypluł znowu trochę krwi i spojrzał znowu na rudego.
- Tak panie on też jest z naszej matki, na imię mu Dieudonne - tym razem głos w głowie był żeński, ciepły i nawet współczujący, ale hrabia nad tym się nie zastanowił. Zakrztusił się krwią, gdy złapał go nagły paroksyzm śmiechu.
Jego przeciwnik nosił to samo imię co on. "Dany przez Boga, dobre sobie. Co za bóg mógł do kurwy nędzy wyciąć taki numer?" Z tą myślą umarł. I dane mu było poznać odpowiedź.
Eryk Se Rhame Saar "Historia kampanii księcia Roderyka"
z biblioteki Zgrzyta Dupogryza
Prima aprilis
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
-
- Wałkarz
- Posty: 79
- Lokalizacja: Buk
O poczekaj, zaczynam myśleć:-))) A już miałem nadzieję, że mi cholerni Bretończycy zlezą ze złoża Spaczenia.
Zgrzyt
Zgrzyt
-
- Wałkarz
- Posty: 79
- Lokalizacja: Buk
Horda Skavenów pracowicie przygotowywała mięso do wysuszenia. Tylko nad ciałem de Bloisa stała prawie nieruchoma grupka. Zgrzyt trzymał już w łapie antymagiczny amulet hrabiego, ale po niego zaraz sięgnął jego rogaty kompan.
- Miało być lewe oko - powiedział - trafiłeś w prawe - i wymownym gestem pokazał leżące ścierwo pegaza. Zgrzyt drgnął poirytowany, bo jego zdaniem zakład dotyczył prawego oka, ale z Szarym Prorokiem trudno dyskutować, nawet kiedy pochodził z tej samej linii. Oddał błyskotkę.
- Zabierz to stąd, bo już muchy do żarcia się zlatują - faktycznie, amulet zniwelował zaklęcia zabezpieczające "urobek" suszący się na okolicznych drzewach. Wyraźnie zadowolony prorok odwrócił się w stronę tunelu, a Zgrzyt zastanowił się nad pegazem. Mocno.
- Ugotować i podać na wieczerzę - powiedział do jednego z przybocznych. Zaraz potem skorygował efekt nieprecyzyjnej wypowiedzi.
- Ugotować... to ze skrzydłami. Bohatera obedrzeć, przepasać i ukrzyżować, jak na szlachcica przystało - wodzowi zawsze należy się szacunek, a to warto wbijać poddanym do głów. Zwłaszcza Skavenom. Teraz już zadowolony wlazł do tunelu. Gdy przeciskał się przez właz, usłyszał szum serwomechanizmów egzoszkieletu Spacz-inżyniera i melodyjny głos siostry:
- Wytrzewić i zasolić, to też mięso - Zgrzyt aż przystanął na myśl o niesubordynacji, ale zaraz potem doszedł do wniosku, że to w sumie tylko uzupełnienie jego poleceń, a zdolności Fridy są zbyt cenne, by ryzykować jej focha. Ruszył w ciemność zastanawiając się nad granicami posłuszeństwa księżniczek. Fakt, że myślał o pierwszej takiej wśród Skavenów, nie ułatwiał mu zadania.
Eryk Se Rhame Saar "Historia kampanii księcia Roderyka"
z biblioteki Zgrzyta Dupogryza
- Miało być lewe oko - powiedział - trafiłeś w prawe - i wymownym gestem pokazał leżące ścierwo pegaza. Zgrzyt drgnął poirytowany, bo jego zdaniem zakład dotyczył prawego oka, ale z Szarym Prorokiem trudno dyskutować, nawet kiedy pochodził z tej samej linii. Oddał błyskotkę.
- Zabierz to stąd, bo już muchy do żarcia się zlatują - faktycznie, amulet zniwelował zaklęcia zabezpieczające "urobek" suszący się na okolicznych drzewach. Wyraźnie zadowolony prorok odwrócił się w stronę tunelu, a Zgrzyt zastanowił się nad pegazem. Mocno.
- Ugotować i podać na wieczerzę - powiedział do jednego z przybocznych. Zaraz potem skorygował efekt nieprecyzyjnej wypowiedzi.
- Ugotować... to ze skrzydłami. Bohatera obedrzeć, przepasać i ukrzyżować, jak na szlachcica przystało - wodzowi zawsze należy się szacunek, a to warto wbijać poddanym do głów. Zwłaszcza Skavenom. Teraz już zadowolony wlazł do tunelu. Gdy przeciskał się przez właz, usłyszał szum serwomechanizmów egzoszkieletu Spacz-inżyniera i melodyjny głos siostry:
- Wytrzewić i zasolić, to też mięso - Zgrzyt aż przystanął na myśl o niesubordynacji, ale zaraz potem doszedł do wniosku, że to w sumie tylko uzupełnienie jego poleceń, a zdolności Fridy są zbyt cenne, by ryzykować jej focha. Ruszył w ciemność zastanawiając się nad granicami posłuszeństwa księżniczek. Fakt, że myślał o pierwszej takiej wśród Skavenów, nie ułatwiał mu zadania.
Eryk Se Rhame Saar "Historia kampanii księcia Roderyka"
z biblioteki Zgrzyta Dupogryza
-
- Wałkarz
- Posty: 79
- Lokalizacja: Buk
Dwa dni później.
Obóz armii księcia Roderyka.
W obozie wrzało mimo późnej pory. W końcu padł rozkaz wymarszu, więc wszystko musiało być gotowe następnego dnia o świtaniu. Dopiero rankiem tego dnia, kiedy patrol de Bloise'a ruszył na spotkanie przeznaczeniu, Roderyk domyślił się związku pomiędzy zaklęciami blokującymi szczurzą magię a zanikiem łączności z królem. Zwymyślana za szkolny błąd czarodziejka zwyczajnie się obraziła, większość nobilów długo nie mogła pozbierać się ze śmiechu. Teraz książę dziarskim krokiem zmierzał w stronę szczególnie pilnie chronionego namiotu, w głowie przetrawiając dość niepokojące informacje, które otrzymał niejako obok oficjalnej korespondencji. Niejasna była zarówno rola "tej cholernej czarownicy", jak też cel wyprawy - w cesarskim pałacu w Altdorfie czaiło się coś nad wyraz niepokojącego, za to nie było już tam cesarza... przynajmniej tak ujął to stareńki, nominalnie emerytowany, szef bretońskich szpiegów.
Roderyk odruchowo pochylił się przed płachtą i znalazł w przedsionku wielkiego namiotu. Tu odpowiedział skinieniem na ukłon niskiego, smagłego mężczyzny, i razem przeszli dalej pomiędzy dwoma parami halabardników. Taka sama warta czekała w środku, jak też kilku znaczniejszych baronów. Smagły uśmiechnął się do zebranych - przy panującym tu smrodzie była to nie lada sztuczka.
- Panowie - Ludwig, z zawodu medyk, z zamiłowania sadysta i truciciel, a przy tym pierworodny jednej z najbardziej poważanych rodzin i osobisty przyjaciel Roderyka, mówił niespiesznie i wyraźnie - przez cztery noce warty zabijały głównie takich osobników - tu wskazał rząd leżącego ścierwa - szybkich lecz słabo raczej wyszkolonych i wyposażonych, natomiast ostatniej nocy daliśmy sobie radę z czymś znacznie gorszym - zdecydowanym ruchem ściągnął płachtę z ostatniego rzędu ciał - ci tu mają co do jednego zatrutą broń, i znacznie lepsze wyposażenie. To zasługa naszego nieocenionego, lecz raczej już martwego hrabiego de Bloise. Już wyjaśniam - Ludwig z sarkastycznym uśmiechem pochylił się nad jednym z trucheł, i uniósł łysy ogon zabójcy - otóż my wiemy że pegaza raczej się nie zje, szczury chyba nie. Czuć tutaj charakterystyczny zapach infekcji - stłumiony odgłos wymiotów zza pleców najbardziej ciekawskich dowodził że zapach był wyraźny - wskazujący na zatrucie jedną z pospolitych toksyn, które pegazowi przydały by niestrawności, a szczura... no cóż, w każdym razie ten osobnik przyszedł zbyt chory, by dać radę zwykłemu koniuchowi.
- De Bloise przysłużył się nam zza grobu - pomyślał na głos olbrzym w błękitnej zbroi.
- No raczej grobu bym się nie spodziewał, chyba że tak nazwiemy szczurzy dół kloaczny - Ludwig nie przepuszczał okazji by poirytować kompanów, świadom nietykalności powiązanej z własną pozycją społeczną - ale generalnie tak to wygląda. Jeżeli nie wpadli na to, by pegaza ugotować, to mamy problem z głowy.
- Dobra, co jeszcze? to znaczy, mości książę, korzystając że czarownicy tu nie ma... - olbrzym najwyraźniej chciał opuścić namiot.
- Zasadniczo idziemy na Altdorf, problem tkwi w cesarskim pałacu tamże. Nie wiemy co tam nas czeka, i jak sprawę załatwić - Roderyk w sumie powtórzył to co już wiedzieli - chyba nie da rady tam wysłać jakiejś mikstury Ludwiga żeby sami się nią opili.
- De Forfiter ustawiła tak tę awanturę, może niech to sama załatwi - olbrzym zdecydowanie nie lubił magiczki. Tak jak inni.
- Może o to jej chodzi - Ludwig lubił grać adwokata diabła - wpuścimy ją tam, a ona sama znajdzie co potrzebuje. Ale jakby nie dotarła do celu...
Zapanowało wymowne milczenie. Wszyscy zdawali się milcząco aprobować taki pomysł, co w przypadku kogoś tak wysoko postawionego było czymś niesłychanym.
-Jak? - pytanie zdawało się nie mieć ust które je wypowiedziały. Wręcz zawisło znikąd w powietrzu.
- Nieistotne - zezłościł się Roderyk - jak się uda to po kłopocie, a jak nie to się naradzimy. Teraz musimy odejść z tego przeklętego miejsca, i nałapać tylu jeńców, żeby było komu roboty przy oblężeniu prowadzić. Bo nasi chłopi zostali już w większości wybici. Tyle dobrego że ten syf tutaj to czysty przypadek, a nie jakiś spisek.
Nie wiedział jak bardzo się mylił.
Franca de Forfiter, oficjalnie kapłanka Pani Jeziora i królewska magiczka, prywatnie zaś ciężko rozczarowana życiem czarownica w podeszłym wieku, brnęła przez błoto obozu w kierunku swego namiotu. Zasadniczo wszystko już było spakowane, sprawy na miejscu pozałatwiane, nikt nie mógł udowodnić, że czasowe odcięcie obozu od magicznej łączności to nie był wypadek. Nikt nie podejrzewał też, że najlepsza z najlepszych wysiłek włożony w walkę z imperialnym czarodziejem przypłaciła ciężkim rozstrojem zdrowia i zwątpieniem we własne siły. Teraz, gdy wroga armia nie zagradzała już drogi do celu, ona sama z kolei bała się zmierzać w jego stronę. Potknęła się o jakiś korzeń, z trudem utrzymała równowagę i stłumiła łzy, kiedy pomyślała o tym, że może ta cała awantura pójdzie na marne. Co najwyżej król coś z tego będzie miał, bo co ona... jest już stara, zmęczona, i otoczona przez wrogów, a ci cholerni szlachcice naradzają się w trupiarni, byle ona ich nie słyszała. I nawet nie podsłucha, bo Ludwig też trochę magii liznął i zabezpieczyć się potrafi. O kant dupy potłuc...
Miotana zjawiskiem zwanym gdzie indziej przekwitaniem wtargnęła niezgrabnie do namiotu i znieruchomiała. Zwierciadło, jej najlepszy powiernik i bardzo ważny, bardzo magiczny przedmiot o wielu zastosowaniach... no cóż, nie było go. Chwilę analizowała otoczenie, po czym zdumiona znalazła lustro głęboko pod ziemią. Połączenie dalej było aktywne, więc może... delikatnie zaczęła sondować otoczenie zwierciadła, ośmielona zaś brakiem jakiegokolwiek kontaktu nawiązała połączenie ze zwierciadłem. Teraz już nie zachowała ostrożności, podniecona i wściekła faktem zaboru jej mienia. Przez króciutką chwilę gapiła się w równie zaskoczony szary pyszczek, zajrzała głęboko w niebieskie ślepia, po czym została uderzona falą zwrotnej energii. Jeszcze tylko zanotowała łapsko grzebiące w jej umyśle i podłoże uderzyło ją w twarz.
Kilkadziesiąt łokci niżej umorusana postać powoli wycofywała się ciasnym tunelem. Wątłe ciało wspomagane maszynerią troskliwie chroniło duży, owalny przedmiot. W końcu Spacz-inżynier i osłaniający ją zabójcy dotarli do większej komory. Białofutra istota opadła na podłoże, dowódca eskorty ustalił sektory dozoru i wszyscy znieruchomieli. Mordercy trwali w leniwym półpogotowiu, Frida rozmyślała nad kurczowo trzymaną zdobyczą. Ludzie tak łatwo dają się zaskoczyć, że nie można było nie wykorzystać okazji. Przy okazji wyszło na to, że całe to zamieszanie spowodowane zostało naprawdę błahą przyczyną. Chociaż z drugiej strony mama mówiła... trzeba będzie powiedzieć o wszystkim Zgrzytowi.
Leniwe rozmyślania skaveńskiej księżniczki przerwała kapiąca na nos woda. Parsknęła gniewnie, przesunęła się nieco, machnęła uświnionym ogonem. Na łeb cieknie, z dupy cieknie - głupi pegaz. Dobrze chociaż że ugotowany, bo ci co zeżarli na surowo ścierwa znalezione w lesie chyba teraz własne kiszki wysrywają. Mogła pomóc tylko tym którzy w porę wrócili do tuneli.
Eryk Se Rhame Saar "Historia kampanii księcia Roderyka"
z biblioteki Zgrzyta Dupogryza
Obóz armii księcia Roderyka.
W obozie wrzało mimo późnej pory. W końcu padł rozkaz wymarszu, więc wszystko musiało być gotowe następnego dnia o świtaniu. Dopiero rankiem tego dnia, kiedy patrol de Bloise'a ruszył na spotkanie przeznaczeniu, Roderyk domyślił się związku pomiędzy zaklęciami blokującymi szczurzą magię a zanikiem łączności z królem. Zwymyślana za szkolny błąd czarodziejka zwyczajnie się obraziła, większość nobilów długo nie mogła pozbierać się ze śmiechu. Teraz książę dziarskim krokiem zmierzał w stronę szczególnie pilnie chronionego namiotu, w głowie przetrawiając dość niepokojące informacje, które otrzymał niejako obok oficjalnej korespondencji. Niejasna była zarówno rola "tej cholernej czarownicy", jak też cel wyprawy - w cesarskim pałacu w Altdorfie czaiło się coś nad wyraz niepokojącego, za to nie było już tam cesarza... przynajmniej tak ujął to stareńki, nominalnie emerytowany, szef bretońskich szpiegów.
Roderyk odruchowo pochylił się przed płachtą i znalazł w przedsionku wielkiego namiotu. Tu odpowiedział skinieniem na ukłon niskiego, smagłego mężczyzny, i razem przeszli dalej pomiędzy dwoma parami halabardników. Taka sama warta czekała w środku, jak też kilku znaczniejszych baronów. Smagły uśmiechnął się do zebranych - przy panującym tu smrodzie była to nie lada sztuczka.
- Panowie - Ludwig, z zawodu medyk, z zamiłowania sadysta i truciciel, a przy tym pierworodny jednej z najbardziej poważanych rodzin i osobisty przyjaciel Roderyka, mówił niespiesznie i wyraźnie - przez cztery noce warty zabijały głównie takich osobników - tu wskazał rząd leżącego ścierwa - szybkich lecz słabo raczej wyszkolonych i wyposażonych, natomiast ostatniej nocy daliśmy sobie radę z czymś znacznie gorszym - zdecydowanym ruchem ściągnął płachtę z ostatniego rzędu ciał - ci tu mają co do jednego zatrutą broń, i znacznie lepsze wyposażenie. To zasługa naszego nieocenionego, lecz raczej już martwego hrabiego de Bloise. Już wyjaśniam - Ludwig z sarkastycznym uśmiechem pochylił się nad jednym z trucheł, i uniósł łysy ogon zabójcy - otóż my wiemy że pegaza raczej się nie zje, szczury chyba nie. Czuć tutaj charakterystyczny zapach infekcji - stłumiony odgłos wymiotów zza pleców najbardziej ciekawskich dowodził że zapach był wyraźny - wskazujący na zatrucie jedną z pospolitych toksyn, które pegazowi przydały by niestrawności, a szczura... no cóż, w każdym razie ten osobnik przyszedł zbyt chory, by dać radę zwykłemu koniuchowi.
- De Bloise przysłużył się nam zza grobu - pomyślał na głos olbrzym w błękitnej zbroi.
- No raczej grobu bym się nie spodziewał, chyba że tak nazwiemy szczurzy dół kloaczny - Ludwig nie przepuszczał okazji by poirytować kompanów, świadom nietykalności powiązanej z własną pozycją społeczną - ale generalnie tak to wygląda. Jeżeli nie wpadli na to, by pegaza ugotować, to mamy problem z głowy.
- Dobra, co jeszcze? to znaczy, mości książę, korzystając że czarownicy tu nie ma... - olbrzym najwyraźniej chciał opuścić namiot.
- Zasadniczo idziemy na Altdorf, problem tkwi w cesarskim pałacu tamże. Nie wiemy co tam nas czeka, i jak sprawę załatwić - Roderyk w sumie powtórzył to co już wiedzieli - chyba nie da rady tam wysłać jakiejś mikstury Ludwiga żeby sami się nią opili.
- De Forfiter ustawiła tak tę awanturę, może niech to sama załatwi - olbrzym zdecydowanie nie lubił magiczki. Tak jak inni.
- Może o to jej chodzi - Ludwig lubił grać adwokata diabła - wpuścimy ją tam, a ona sama znajdzie co potrzebuje. Ale jakby nie dotarła do celu...
Zapanowało wymowne milczenie. Wszyscy zdawali się milcząco aprobować taki pomysł, co w przypadku kogoś tak wysoko postawionego było czymś niesłychanym.
-Jak? - pytanie zdawało się nie mieć ust które je wypowiedziały. Wręcz zawisło znikąd w powietrzu.
- Nieistotne - zezłościł się Roderyk - jak się uda to po kłopocie, a jak nie to się naradzimy. Teraz musimy odejść z tego przeklętego miejsca, i nałapać tylu jeńców, żeby było komu roboty przy oblężeniu prowadzić. Bo nasi chłopi zostali już w większości wybici. Tyle dobrego że ten syf tutaj to czysty przypadek, a nie jakiś spisek.
Nie wiedział jak bardzo się mylił.
Franca de Forfiter, oficjalnie kapłanka Pani Jeziora i królewska magiczka, prywatnie zaś ciężko rozczarowana życiem czarownica w podeszłym wieku, brnęła przez błoto obozu w kierunku swego namiotu. Zasadniczo wszystko już było spakowane, sprawy na miejscu pozałatwiane, nikt nie mógł udowodnić, że czasowe odcięcie obozu od magicznej łączności to nie był wypadek. Nikt nie podejrzewał też, że najlepsza z najlepszych wysiłek włożony w walkę z imperialnym czarodziejem przypłaciła ciężkim rozstrojem zdrowia i zwątpieniem we własne siły. Teraz, gdy wroga armia nie zagradzała już drogi do celu, ona sama z kolei bała się zmierzać w jego stronę. Potknęła się o jakiś korzeń, z trudem utrzymała równowagę i stłumiła łzy, kiedy pomyślała o tym, że może ta cała awantura pójdzie na marne. Co najwyżej król coś z tego będzie miał, bo co ona... jest już stara, zmęczona, i otoczona przez wrogów, a ci cholerni szlachcice naradzają się w trupiarni, byle ona ich nie słyszała. I nawet nie podsłucha, bo Ludwig też trochę magii liznął i zabezpieczyć się potrafi. O kant dupy potłuc...
Miotana zjawiskiem zwanym gdzie indziej przekwitaniem wtargnęła niezgrabnie do namiotu i znieruchomiała. Zwierciadło, jej najlepszy powiernik i bardzo ważny, bardzo magiczny przedmiot o wielu zastosowaniach... no cóż, nie było go. Chwilę analizowała otoczenie, po czym zdumiona znalazła lustro głęboko pod ziemią. Połączenie dalej było aktywne, więc może... delikatnie zaczęła sondować otoczenie zwierciadła, ośmielona zaś brakiem jakiegokolwiek kontaktu nawiązała połączenie ze zwierciadłem. Teraz już nie zachowała ostrożności, podniecona i wściekła faktem zaboru jej mienia. Przez króciutką chwilę gapiła się w równie zaskoczony szary pyszczek, zajrzała głęboko w niebieskie ślepia, po czym została uderzona falą zwrotnej energii. Jeszcze tylko zanotowała łapsko grzebiące w jej umyśle i podłoże uderzyło ją w twarz.
Kilkadziesiąt łokci niżej umorusana postać powoli wycofywała się ciasnym tunelem. Wątłe ciało wspomagane maszynerią troskliwie chroniło duży, owalny przedmiot. W końcu Spacz-inżynier i osłaniający ją zabójcy dotarli do większej komory. Białofutra istota opadła na podłoże, dowódca eskorty ustalił sektory dozoru i wszyscy znieruchomieli. Mordercy trwali w leniwym półpogotowiu, Frida rozmyślała nad kurczowo trzymaną zdobyczą. Ludzie tak łatwo dają się zaskoczyć, że nie można było nie wykorzystać okazji. Przy okazji wyszło na to, że całe to zamieszanie spowodowane zostało naprawdę błahą przyczyną. Chociaż z drugiej strony mama mówiła... trzeba będzie powiedzieć o wszystkim Zgrzytowi.
Leniwe rozmyślania skaveńskiej księżniczki przerwała kapiąca na nos woda. Parsknęła gniewnie, przesunęła się nieco, machnęła uświnionym ogonem. Na łeb cieknie, z dupy cieknie - głupi pegaz. Dobrze chociaż że ugotowany, bo ci co zeżarli na surowo ścierwa znalezione w lesie chyba teraz własne kiszki wysrywają. Mogła pomóc tylko tym którzy w porę wrócili do tuneli.
Eryk Se Rhame Saar "Historia kampanii księcia Roderyka"
z biblioteki Zgrzyta Dupogryza
Jest mała nie ścisłość. Żaden Bretończyk nigdy nie odważył by się cokolwiek złego powiedzieć o jakiejkolwiek Czarodziejce(kapłance Pani Jeziora). Każda czarodziejka umie czytać w myślach. Nawet Król się ich obawia, a w zasadzie gniewu najświętszej panienki. To tyle ode mnie.
Pozdrawiam.
Matis.
Pozdrawiam.
Matis.
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
-
- Wałkarz
- Posty: 79
- Lokalizacja: Buk
Roderyk i jego sztab podejrzewają od niedługiego czasu, że de Forfiter pracuje na własny rachunek, a Ludwig podsyca w nich te podejrzenia i magicznie zakłóca jej zdolności. W szczegółach jeszcze nie rozpisałem fabuły, ale dzięki za komentarz, zapamiętam.Matis pisze:Jest mała nie ścisłość. Żaden Bretończyk nigdy nie odważył by się cokolwiek złego powiedzieć o jakiejkolwiek Czarodziejce(kapłance Pani Jeziora). Każda czarodziejka umie czytać w myślach. Nawet Król się ich obawia, a w zasadzie gniewu najświętszej panienki. To tyle ode mnie.
Pozdrawiam.
Matis.
Zgrzyt
powiem tak, to chyba niezbyt grzeczne, miłe i w dobrym takcie pisać na czyimś temacie czyjąś powieść.Może normalnie Gniewko nie ma czasu albo brak weny, a tu łubudu i parszywe szczurze łąpska kradna czyjąś chwałe. Macie wene piszcie w swoich tematach. Gniewko pisał o propozycjach, ale chyba na priv co? Hańba.
+1
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów