Arena Śmierci nr 31 - Płonące Piaski Khemri
Re: Arena Śmierci nr 31 - Płonące Piaski Khemri
-Nareszcie wróciłaś do Domeny Chaosu Kochanie- zamruczał Slaanesh.- Stęskniłem się za Tobą.-
Bliz z przyjemnością oddała się najmłodszemu z Bogów Chaosu. Nie mogła jednak przestać myśleć o Malcatorze. Każdego dnia ( o ile w pałacu Pana Rozkoszy można mówić o czymś tak prozaicznym jak czas) demonetka spoglądała na elfa, który tak ją urzekł.
Bliz z przyjemnością oddała się najmłodszemu z Bogów Chaosu. Nie mogła jednak przestać myśleć o Malcatorze. Każdego dnia ( o ile w pałacu Pana Rozkoszy można mówić o czymś tak prozaicznym jak czas) demonetka spoglądała na elfa, który tak ją urzekł.
- Naviedzony
- Wielki Nieczysty Spamer
- Posty: 6354
Tuż po zakończeniu pierwszej walki odsłonięto następne dwie pary wyryte w piaskowcu. Na oczach wpatrzonej w Obelisk Walk gawiedzi imię Bliz pokryło się szkarłatem, a kolejnych zawodników rozświetlił magiczny błękit. Posłańcy ruszyli z wieściami do nowo sparowanych wojowników. Kilka chwil później wszyscy w mieście wiedzieli już, że krasnolud Thorlek miał zmierzyć się z upadłym bretońskim rycerzem Tewarkiem z Jasnych Stoków, a ogr Begrog stanąć miał przeciw Karthowi, szlachcicowi Druchii.
ĆWIERĆFINAŁ
1)
Malcator Finnaen
vs
Bliz
2)
Beton, zwany Żelaznym Pazurem
vs
Khar'Azghar
3)
Thorlek
vs
Tewark z Jasnych Stoków
4)
Poszukiwacz Walki , Zabójca Tyranów, Niszczycielski Begrog, Miażdżyczaszka
vs
Karth, Dark Elf Noble
ĆWIERĆFINAŁ
1)
Malcator Finnaen
vs
Bliz
2)
Beton, zwany Żelaznym Pazurem
vs
Khar'Azghar
3)
Thorlek
vs
Tewark z Jasnych Stoków
4)
Poszukiwacz Walki , Zabójca Tyranów, Niszczycielski Begrog, Miażdżyczaszka
vs
Karth, Dark Elf Noble
Thorlek postanowił udać się na miasto kompletnie samemu. Niedawno zdał sobie sprawę, że od kilku miesięcy nie miał nawet chwili prywatności. Gdy dowodził swymi ludźmi, biesiadował w dużej sali swojej kwatery, czy nawet stawał na rozgrzanych piaskach Areny, wszędzie miał ze sobą swych wiernych towarzyszy. Rzecz jasna, to wielki honor żyć i walczyć u boku tak szlachetnych krasnoludów, jednakże Czempion czuł potrzebę przemyślenia pewnych spraw w samotności.
Założył na siebie lekką (jak na standardy Dawi, rzecz jasna) kolczugę, wsadził topór za pasek i wyszedł na zewnątrz, na obezwładniający upał słonecznego południa. Skierował się do centrum miasta, gdzie stała tawerna i działo się najwięcej. Już z daleka zauważył spory tłumek przed olbrzymim obeliskiem. Serce krasnoluda zabiło mocniej.
Ogłoszono nowe walki.
Thorlek przyśpieszył kroku. Oczyma wyobraźni zobaczył mroczne imię Khar'Azghara tuż obok swojego. W duszy czekał na to spotkanie,chcąc zmazać tą hańbę z oblicza krasnoludzkiego narodu.
Jednakże tym razem przeznaczenie zadecydowało inaczej. Znalazłszy się pod obeliskiem, Czempion dowiedział się że będzie walczył z niejakim Tewarkiem z Jasnych Stoków. Poczuł lekkie ukłucie rozczarowania.
- No cóż, załatwię tego drania kiedy indziej...
Przepychając się przez tłum, Thorlek wszedł do zatłoczonej karczmy. Dopiero po chwili zauważył, że jest wypełniona niemal wyłącznie jakimiś dziwnymi nomadami w turbanach. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że Drugni wspominał mu o tych przyjezdnych Beduinach. Krasnolud położył rękę na trzonku topora i podszedł do lady. Tam zamówił piwo, które jakimś cudem było zimne i wcale nie było zrobione z daktyli. Szczerze ucieszony tym faktem, znalazł wolny stolik w kącie budynku i oddał się rozmyślaniom. Na dobrą sprawę nawet nigdy nie widział tego całego Tewarka, podczas jego walki najwyraźniej zajmował się czymś innym. Wziął głęboki łyk z kufla. Z drugiej strony, ten rycerzyk był tylko człowiekiem, młodym i stosunkowo niedoświadczonym. Co mogło pójść nie tak ?
Założył na siebie lekką (jak na standardy Dawi, rzecz jasna) kolczugę, wsadził topór za pasek i wyszedł na zewnątrz, na obezwładniający upał słonecznego południa. Skierował się do centrum miasta, gdzie stała tawerna i działo się najwięcej. Już z daleka zauważył spory tłumek przed olbrzymim obeliskiem. Serce krasnoluda zabiło mocniej.
Ogłoszono nowe walki.
Thorlek przyśpieszył kroku. Oczyma wyobraźni zobaczył mroczne imię Khar'Azghara tuż obok swojego. W duszy czekał na to spotkanie,chcąc zmazać tą hańbę z oblicza krasnoludzkiego narodu.
Jednakże tym razem przeznaczenie zadecydowało inaczej. Znalazłszy się pod obeliskiem, Czempion dowiedział się że będzie walczył z niejakim Tewarkiem z Jasnych Stoków. Poczuł lekkie ukłucie rozczarowania.
- No cóż, załatwię tego drania kiedy indziej...
Przepychając się przez tłum, Thorlek wszedł do zatłoczonej karczmy. Dopiero po chwili zauważył, że jest wypełniona niemal wyłącznie jakimiś dziwnymi nomadami w turbanach. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że Drugni wspominał mu o tych przyjezdnych Beduinach. Krasnolud położył rękę na trzonku topora i podszedł do lady. Tam zamówił piwo, które jakimś cudem było zimne i wcale nie było zrobione z daktyli. Szczerze ucieszony tym faktem, znalazł wolny stolik w kącie budynku i oddał się rozmyślaniom. Na dobrą sprawę nawet nigdy nie widział tego całego Tewarka, podczas jego walki najwyraźniej zajmował się czymś innym. Wziął głęboki łyk z kufla. Z drugiej strony, ten rycerzyk był tylko człowiekiem, młodym i stosunkowo niedoświadczonym. Co mogło pójść nie tak ?
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
Tewark opuszczając swoje więzienie, po drodze spotkał wielu ciekawych ludzi. Wszystko tu fascynowało go- całkowicie inny klimat, kultura, budynki. Obejrzał walkę na arenie. Po części przypomniało mu to jego własne starcie, ale z widowni wyglądało to jakoś mniej strasznie, a wręcz ciekawie. Później, gdy odsłonięto tablice z imionami następnych wojowników i gdy ujrzał własne wraz z Thorlekiem, krasnoludem, ani trochę się nie przeląkł. Jego wygrana z wampirem podbudowała utracone morale, a moc jaką uzyskał i jakiej poznał działanie sprawiła, że lepiej czuł własne ciało, które teraz wydawało mu się naprawdę twarde i wytrzymałe. Uśmiechnięty skierował się w zatłoczone uliczki miasta
- Naviedzony
- Wielki Nieczysty Spamer
- Posty: 6354
ĆWIERĆFINAŁ
WALKA DZIESIĄTA
Beton, zwany Żelaznym Pazurem
vs
Khar'Azghar
Było już późne popołudnie, gdy otworzono żelazne bramy Areny. Publiczność szybko zapełniła długie ławy. Jak ze zdziwieniem skonstatowano nie było tym razem pośród widzów charakterystycznych dla Pustynnych Psów turbanów. "Gdzie podziali się nomadzi?", pytano szeptem z coraz większym niepokojem. Od tajemniczych przybyszów uwagę odwrócili dopiero zawodnicy, zjawiając się na placu boju w tym samym momencie.
Postawny ork przewyższał Khar'Azghara prawie o połowę. Zakuty w masywną zbroję krasnolud zdawał się jednak nie przejmować przewagą wysokości. Jego bystry umysł stratega konstruował już plan potyczki. Skryte pod uformowaną na kształt czaszki przyłbicą żółte oczy uważnie lustrowały oręż Betona, a dłoń błądziła po napierśniku, w który wkuto niewielki płaski relikwiarzyk zawierający cenną zdobycz z poprzedniej walki. Dzikie ślepia orka pożądliwie gapiły się na pióro. Mogło stanowić cenne trofeum, którego zazdrościliby inni łowcy.
- Zaczynajcie! - zagrzmiał Settra, dając znak szkieletowym muzykom. Zagrzmiały bębny i zwany Żelaznym Pazurem Beton rzucił się do ataku. Mroczny Dawi w jednej chwili pochylił się i przyklęknął zastawiając się tarczą oraz dzierżonym w jednej ręce toporem, podobny do małej, kolczastej kuli, gotowy na odparcie przeciwnika. Przeliczył się jednak sądząc, że mistrzowski pancerz ochroni go przed wszystkimi ciosami. Ostrza nakładanych na pięści pazurów nie zdołały go co prawda zranić, ale siła ciosu odrzuciła go w tył i oszołomiła, dając orkowi czas na przygotowanie nowej ofensywy.
Khar'Azghar wstał podpierając się toporem i obrzucił orka epitetami tak plugawymi, że nawet nieumarli się zarumienili. Beton podbiegł kawałek i skoczył z rozpędu, starając się spaść na krasnoluda, wbić go w ziemię, stłamsić swoją masą. Khar'Azghar nie powinien był dać się znowu zaskoczyć, a jednak uchylił się zbyt wolno. Przeciwnik zahaczył go i pociągnął za sobą na rozgrzany piasek. Osłonięta pancerną rękawicą pięść wroga wybiła Betonowi z głowy mrzonki o szybkim zwycięstwie. Ork wypluł spływającą mu do paszczy krew i odrzucił krasnoluda o kilka metrów.
Dawi Zharr znów wstał najszybciej jak mógł. Spoglądając na gotującego się do następnej szarży orka odkrył nagle, gdzie popełnił błąd. Żelazny Pazur był myśliwym, a myśliwy poluje w ciszy, szybko i skutecznie. Założenie, że ork rozpocznie każdy atak charakterystycznym dla swej rasy okrzykiem i pozwoli w ten sposób krasnoludowi na przejęcie inicjatywy było fałszywe! Ledwo zdążył skończyć myśl, gdy Beton zaatakował ponownie. Tym jednak razem krasnolud był gotów na niespodzianki i nie dał się zaskoczyć. Szeroką tarczą sparował obydwa ciosy zielonoskórego, a potem sam skontrował, trafiając orka w kolano.
Beton, nie mogąc ustać na zranionej nodze postanowił raz jeszcze sprowadzić wroga do parteru. Zamaszystym ruchem obydwóch rąk ucapił się kolan Khar'Azghara, ale nie zdołał przewrócić ciężkiego przeciwnika. Choć naprężył grzbiet, a mięśnie jego ramion napięły się jak postronki, mroczny Dawi utrzymał się na nogach. Cofając się krok za krokiem, z najwyższym trudem utrzymując równowagę uwolnił w końcu topór zaczepiony o żelazny pazur orka i podniósł go w górę. Czarny metal rozbłysnął w nehekhariańskim słońcu. Przez jedną, straszliwą chwilę, wszystkie runy zapłonęły ogniem, jednocześnie jasnym i czarnym niczym dusza upadłego Dawi. Krasnolud uderzył z całej siły, wkładając w ten jeden cios całe zło, które wypełniało jego ducha podszeptami Hashuta. Ostrze z obrzydliwym chrupotem zagłębiło się w krzyżu Betona rozszczepiając kręgosłup i rozchlapując krew. Ork padł, straciwszy czucie w nogach.
Khar'Azghar okrążył skręcającego się z męki wroga i oparłszy nogę o jego plecy wyszarpnął ostrze. Krew ciemnymi strużkami spływała po wykutych w metalu wizerunkach demonów. Beton zaskowytał w agonii, przeraźliwie i zwierzęco, lecz wróg nie zamierzał darować mu łatwej śmierci. Ostentacyjnie długo przymierzając się do ciosu spuścił ostrze topora na plecy Betona pogłębiając ranę, krusząc kręgi, wysnuwając strumyczki płynu rdzeniowego. Z westchnieniem zniecierpliwienia uwolnił ostrze i uderzył raz jeszcze. Spoczął dopiero, gdy przerąbany na pół ork skonał wreszcie w okropnej męce...
WALKA DZIESIĄTA
Beton, zwany Żelaznym Pazurem
vs
Khar'Azghar
Było już późne popołudnie, gdy otworzono żelazne bramy Areny. Publiczność szybko zapełniła długie ławy. Jak ze zdziwieniem skonstatowano nie było tym razem pośród widzów charakterystycznych dla Pustynnych Psów turbanów. "Gdzie podziali się nomadzi?", pytano szeptem z coraz większym niepokojem. Od tajemniczych przybyszów uwagę odwrócili dopiero zawodnicy, zjawiając się na placu boju w tym samym momencie.
Postawny ork przewyższał Khar'Azghara prawie o połowę. Zakuty w masywną zbroję krasnolud zdawał się jednak nie przejmować przewagą wysokości. Jego bystry umysł stratega konstruował już plan potyczki. Skryte pod uformowaną na kształt czaszki przyłbicą żółte oczy uważnie lustrowały oręż Betona, a dłoń błądziła po napierśniku, w który wkuto niewielki płaski relikwiarzyk zawierający cenną zdobycz z poprzedniej walki. Dzikie ślepia orka pożądliwie gapiły się na pióro. Mogło stanowić cenne trofeum, którego zazdrościliby inni łowcy.
- Zaczynajcie! - zagrzmiał Settra, dając znak szkieletowym muzykom. Zagrzmiały bębny i zwany Żelaznym Pazurem Beton rzucił się do ataku. Mroczny Dawi w jednej chwili pochylił się i przyklęknął zastawiając się tarczą oraz dzierżonym w jednej ręce toporem, podobny do małej, kolczastej kuli, gotowy na odparcie przeciwnika. Przeliczył się jednak sądząc, że mistrzowski pancerz ochroni go przed wszystkimi ciosami. Ostrza nakładanych na pięści pazurów nie zdołały go co prawda zranić, ale siła ciosu odrzuciła go w tył i oszołomiła, dając orkowi czas na przygotowanie nowej ofensywy.
Khar'Azghar wstał podpierając się toporem i obrzucił orka epitetami tak plugawymi, że nawet nieumarli się zarumienili. Beton podbiegł kawałek i skoczył z rozpędu, starając się spaść na krasnoluda, wbić go w ziemię, stłamsić swoją masą. Khar'Azghar nie powinien był dać się znowu zaskoczyć, a jednak uchylił się zbyt wolno. Przeciwnik zahaczył go i pociągnął za sobą na rozgrzany piasek. Osłonięta pancerną rękawicą pięść wroga wybiła Betonowi z głowy mrzonki o szybkim zwycięstwie. Ork wypluł spływającą mu do paszczy krew i odrzucił krasnoluda o kilka metrów.
Dawi Zharr znów wstał najszybciej jak mógł. Spoglądając na gotującego się do następnej szarży orka odkrył nagle, gdzie popełnił błąd. Żelazny Pazur był myśliwym, a myśliwy poluje w ciszy, szybko i skutecznie. Założenie, że ork rozpocznie każdy atak charakterystycznym dla swej rasy okrzykiem i pozwoli w ten sposób krasnoludowi na przejęcie inicjatywy było fałszywe! Ledwo zdążył skończyć myśl, gdy Beton zaatakował ponownie. Tym jednak razem krasnolud był gotów na niespodzianki i nie dał się zaskoczyć. Szeroką tarczą sparował obydwa ciosy zielonoskórego, a potem sam skontrował, trafiając orka w kolano.
Beton, nie mogąc ustać na zranionej nodze postanowił raz jeszcze sprowadzić wroga do parteru. Zamaszystym ruchem obydwóch rąk ucapił się kolan Khar'Azghara, ale nie zdołał przewrócić ciężkiego przeciwnika. Choć naprężył grzbiet, a mięśnie jego ramion napięły się jak postronki, mroczny Dawi utrzymał się na nogach. Cofając się krok za krokiem, z najwyższym trudem utrzymując równowagę uwolnił w końcu topór zaczepiony o żelazny pazur orka i podniósł go w górę. Czarny metal rozbłysnął w nehekhariańskim słońcu. Przez jedną, straszliwą chwilę, wszystkie runy zapłonęły ogniem, jednocześnie jasnym i czarnym niczym dusza upadłego Dawi. Krasnolud uderzył z całej siły, wkładając w ten jeden cios całe zło, które wypełniało jego ducha podszeptami Hashuta. Ostrze z obrzydliwym chrupotem zagłębiło się w krzyżu Betona rozszczepiając kręgosłup i rozchlapując krew. Ork padł, straciwszy czucie w nogach.
Khar'Azghar okrążył skręcającego się z męki wroga i oparłszy nogę o jego plecy wyszarpnął ostrze. Krew ciemnymi strużkami spływała po wykutych w metalu wizerunkach demonów. Beton zaskowytał w agonii, przeraźliwie i zwierzęco, lecz wróg nie zamierzał darować mu łatwej śmierci. Ostentacyjnie długo przymierzając się do ciosu spuścił ostrze topora na plecy Betona pogłębiając ranę, krusząc kręgi, wysnuwając strumyczki płynu rdzeniowego. Z westchnieniem zniecierpliwienia uwolnił ostrze i uderzył raz jeszcze. Spoczął dopiero, gdy przerąbany na pół ork skonał wreszcie w okropnej męce...
Przerwa między etapami walk dla elfa i człowieka trochę się przedłużyły. Przez dwie noce pili i zabawiali się, rozmawiając jakby arena Druchii w ogóle nie uczestniczył w arenie. Gustav wiedział, że elf nie da się tak łatwo zabić, a wątpienie w niego mogło się jedynie zakończyć mocnym ciosem w twarz. Tak oto śpiąc po udanej popijawie przespali jedną walkę na arenie. Z plotek krążących wiele ponoć nie stracili.
Następnego dnia cały nie-umarłe miasto huczało już o następnej walce w której zmierzyć się mieli ork i krasnolud. Tą walkę Karth już chciał obejrzeć. Idąc w kierunku areny ulicą, zdał sobie sprawę, że przyzwyczaił się już do tej nie-umarłej parodii życia. Przyzwyczaić się do umarłych - cóż za cholerna ironia.
Gdy już udali się na arenę jak zwykle zajęli miejsca przy poręczach. Mniejsza widownia niż zwykle. Człowiek w pewnym momencie odszedł gdzieś na chwilę, jednak wracając po chwili.
- Ehh, miałem nadzieję, że już nie wrócisz. - rzucił elf wpatrzony w piaski areny, nawet nie spoglądając na stojącego obok niego Gustava.
- Nie tak prędko. Ciebie to widzę, nawet nie interesuje z kim będziesz walczył? - elf lekko się poruszył.
- Jest już para dla mnie?
- Taa, do tego nie zgadniesz jaka. - roześmiał się towarzysz sarkastycznie. - Ten wielki i straszny ogr, co w pierwszej turze ledwo wygrał z tym goblinkiem. - wycedził wręcz.
- Nagle taki pewny jesteś mojego zwycięstwa? Do tej pory srałeś w portki.
- No daj spokój, może i jest duży, ale chyba dasz mu radę? Czy masz jakieś wątpliwości? - nagle człowiek zamarł w powadze.
- Się okaże. Nie mam zamiaru go zlekceważyć, choć jest tylko tłustym prosiakiem. Kurwa, co ja wygaduję. Nie mogę przegrać, mieszasz mi w głowie. Idź lepiej po wino.
Kolejna walka rozpoczęła się. Była niezwykle ciekawa i wyrównana. Ten ork okazał się być jakimś inteligentniejszym przedstawicielem. Jednak przegrał. Obydwoje bez słowa zeszli z trybun.
Następnego dnia cały nie-umarłe miasto huczało już o następnej walce w której zmierzyć się mieli ork i krasnolud. Tą walkę Karth już chciał obejrzeć. Idąc w kierunku areny ulicą, zdał sobie sprawę, że przyzwyczaił się już do tej nie-umarłej parodii życia. Przyzwyczaić się do umarłych - cóż za cholerna ironia.
Gdy już udali się na arenę jak zwykle zajęli miejsca przy poręczach. Mniejsza widownia niż zwykle. Człowiek w pewnym momencie odszedł gdzieś na chwilę, jednak wracając po chwili.
- Ehh, miałem nadzieję, że już nie wrócisz. - rzucił elf wpatrzony w piaski areny, nawet nie spoglądając na stojącego obok niego Gustava.
- Nie tak prędko. Ciebie to widzę, nawet nie interesuje z kim będziesz walczył? - elf lekko się poruszył.
- Jest już para dla mnie?
- Taa, do tego nie zgadniesz jaka. - roześmiał się towarzysz sarkastycznie. - Ten wielki i straszny ogr, co w pierwszej turze ledwo wygrał z tym goblinkiem. - wycedził wręcz.
- Nagle taki pewny jesteś mojego zwycięstwa? Do tej pory srałeś w portki.
- No daj spokój, może i jest duży, ale chyba dasz mu radę? Czy masz jakieś wątpliwości? - nagle człowiek zamarł w powadze.
- Się okaże. Nie mam zamiaru go zlekceważyć, choć jest tylko tłustym prosiakiem. Kurwa, co ja wygaduję. Nie mogę przegrać, mieszasz mi w głowie. Idź lepiej po wino.
Kolejna walka rozpoczęła się. Była niezwykle ciekawa i wyrównana. Ten ork okazał się być jakimś inteligentniejszym przedstawicielem. Jednak przegrał. Obydwoje bez słowa zeszli z trybun.
- Naviedzony
- Wielki Nieczysty Spamer
- Posty: 6354
Tego dnia słońce wstało jakby wcześniej. A może to tylko wrażenie, które kazało Drugniemu, towarzyszowi Thorleka, wstać o świcie i odlać się na progu. Zaspany krasnolud nie zwrócił uwagi na dobiegający z centrum miasta tumult dopóki zaturbaniony jeździec prawie nie rozjechał go wielbłądem.
- O, Ty wielbłądzi synu - warknął Drugni i sięgnął po grubą lagę leżącą za progiem. Kiedy odwrócił się, żeby poturbowć pechowego jeźdźca na ulicy zaroiło się już od turbanów. Sekundę później ulicą przejechał wyładowany złotem wóz, a za nim pojawili się biegnący korsarze z oddziału Malcatora.
- Pustynne Psy ukradły całe złoto! - wrzasnął w biegu jeden z nich mijając osłupiałego Zabójcę - Całą nagrodę dla zwycięzcy Areny!
- Chłopaki! - wydarł się Drugni - Pora przetrącić kilka turbanów!
ĆWIERĆFINAŁ
1)
Malcator Finnaen
vs
Bliz
2)
Beton, zwany Żelaznym Pazurem
vs
Khar'Azghar
3)
Thorlek
vs
Tewark z Jasnych Stoków
4)
Poszukiwacz Walki , Zabójca Tyranów, Niszczycielski Begrog, Miażdżyczaszka
vs
Karth, Dark Elf Noble
- O, Ty wielbłądzi synu - warknął Drugni i sięgnął po grubą lagę leżącą za progiem. Kiedy odwrócił się, żeby poturbowć pechowego jeźdźca na ulicy zaroiło się już od turbanów. Sekundę później ulicą przejechał wyładowany złotem wóz, a za nim pojawili się biegnący korsarze z oddziału Malcatora.
- Pustynne Psy ukradły całe złoto! - wrzasnął w biegu jeden z nich mijając osłupiałego Zabójcę - Całą nagrodę dla zwycięzcy Areny!
- Chłopaki! - wydarł się Drugni - Pora przetrącić kilka turbanów!
ĆWIERĆFINAŁ
1)
Malcator Finnaen
vs
Bliz
2)
Beton, zwany Żelaznym Pazurem
vs
Khar'Azghar
3)
Thorlek
vs
Tewark z Jasnych Stoków
4)
Poszukiwacz Walki , Zabójca Tyranów, Niszczycielski Begrog, Miażdżyczaszka
vs
Karth, Dark Elf Noble
Tewark mimo zamieszania, jakie wzbudziło skradzenie nagrody przez nomadów skupiał się na treningu. Odnalazł rynsztunek, który wcześniej mu służył i teraz codziennie po kilka godzin trenował pchnięcia i uniki. Wiedział że będzie ciężko- krasnolud nie był zielony, ale doświadczony w boju. Jakaś cząstka duszy Tewarka wierzyła całą sobą w zwycięstwo. I to dodawało mu sił, na które normalnie by się nie zdobył.
Thorlek wypadł na ulicę zakuty w swój ciężki, krasnoludzki pancerz. Właśnie trenował przed walką. Czempion rozejrzał się rozkojarzony, wszyscy wokół niego ruszali w pościg za bandą brudasów w turbanach. Krasnolud przeczuwał, że prędzej czy później podejrzani nomadzi sprowokują jakieś kłopoty, jednakże nigdy nie spodziewałby się po nich tak zuchwałego czynu. Ukraść górę złota sprzed nosa armii nieumarłych strażników ! W sumie to już sam nie wiedział, czy podziwiać ich za odwagę, czy przeklinać za kradzież.
Dopiero po chwili dotarło do niego, że powód, dla którego przebył tysiące kilometrów i pokonał niezliczone przeciwności losu, właśnie odjeżdżał na rozklekotanym wozie zaprzężonym w wielbłądy. To nie był pierwszy lepszy stos złota, tylko Wielka Nagroda Areny Śmierci ! Krasnoluda ogarnęła płonąca furia.
- Skurwysyny ! Jak was dopadnę, to wam nogi z dupy powyrywam !
Mimo tego dobrze zdawał sobie sprawę z faktu, że szanse na złapanie złodziei były raczej nikłe. Nawet zwinne i szybkie elfy nie mogły dotrzymać tempa galopującym wielbłądom. Długouchy nie mogły biec godzinami w pełnym słońcu. Wielbłądy mogły. Poza tym jakoś nie widział, żeby ktokolwiek w mieście posiadał konia. Czy więc wszystko było stracone ? Czy cały ten trud poszedł na marne?
Oczywiście, że nie.
Pewien słynny Khazad powiedział kiedyś, że krasnoludy są urodzonymi sprinterami, zabójczymi na krótkich dystansach. W myśl tej zasady Drugni, cały mokry od potu i uwalony piachem, zdołał dopaść jednego z jeźdźców i złapać się jego powłóczystej, nomadzkiej szaty. Zaraz potem dosłownie stracił grunt pod nogami i zaczął być ciągnięty przez galopującego wielbłąda. Beduin poczuł balast w postaci brodatego, umięśnionego mordercy i dobył szabli, chcąc pozbyć się niepotrzebnego ciężaru. Jednakże Zabójca zdołał chwycić jeden z grzbietów zwierzęcia i mając wolną rękę, wykręcił uzbrojoną dłoń napastnika. Beduin przeklął niecodziennego adwersarza w swoim dziwacznym języku i złożył się do ciosu łokciem, gdy nagle strzała utkwiła mu w oku. Drugni już ucieszył się na nagłą pomoc, gdy zauważył, że to inny z nomadów niechcący ugodził swego kompana, celując w krasnoluda. Najwyraźniej chęć zdobycia skarbu była silniejsza od takich prozaicznych drobnostek jak bezpieczeństwo kompanów.
- Jak zwierzęta - Wysapał Zabójca, po czym z niewypowiedzianym trudem wdrapał się na wielbłąda i ledwo utrzymując równowagę, usadowił się między jego grzbietami. Zdawał sobie sprawę, że Dawi nie bez powodu pokonują świat na piechotę - są zaiste koszmarnymi jeźdźcami. Mimo tego Drugni popędził zwierzę piętami, jak to wcześniej podpatrzył u ludzkich rycerzy, i dobył topora zza pasa. Zbliżywszy się na odpowiednią odległość, wziął potężny zamach i rąbnął sąsiedniego nomada w kark. Szkarłatna krew zalśniła w południowym słońcu, a beduin bezwładnie zsunął się ze swego wierzchowca. Najwyraźniej kompletnie nie spodziewał się krasnoluda szarżującego na wielbłądzie.
Drugni trzeźwo ocenił sytuację. Jakby nie spojrzeć, udało mu się zabić dwóch złodziei, a została jeszcze cała uzbrojona banda, w dodatku cały czas pozostająca w ruchu. W normalnych warunkach może i dałby sobie radę, ale walka z grzbietu śmierdzącego wielbłąda nie była jego najmocniejszą stroną. Zabójca będzie musiał zdać się na pomoc innych zawodników Areny...
Dopiero po chwili dotarło do niego, że powód, dla którego przebył tysiące kilometrów i pokonał niezliczone przeciwności losu, właśnie odjeżdżał na rozklekotanym wozie zaprzężonym w wielbłądy. To nie był pierwszy lepszy stos złota, tylko Wielka Nagroda Areny Śmierci ! Krasnoluda ogarnęła płonąca furia.
- Skurwysyny ! Jak was dopadnę, to wam nogi z dupy powyrywam !
Mimo tego dobrze zdawał sobie sprawę z faktu, że szanse na złapanie złodziei były raczej nikłe. Nawet zwinne i szybkie elfy nie mogły dotrzymać tempa galopującym wielbłądom. Długouchy nie mogły biec godzinami w pełnym słońcu. Wielbłądy mogły. Poza tym jakoś nie widział, żeby ktokolwiek w mieście posiadał konia. Czy więc wszystko było stracone ? Czy cały ten trud poszedł na marne?
Oczywiście, że nie.
Pewien słynny Khazad powiedział kiedyś, że krasnoludy są urodzonymi sprinterami, zabójczymi na krótkich dystansach. W myśl tej zasady Drugni, cały mokry od potu i uwalony piachem, zdołał dopaść jednego z jeźdźców i złapać się jego powłóczystej, nomadzkiej szaty. Zaraz potem dosłownie stracił grunt pod nogami i zaczął być ciągnięty przez galopującego wielbłąda. Beduin poczuł balast w postaci brodatego, umięśnionego mordercy i dobył szabli, chcąc pozbyć się niepotrzebnego ciężaru. Jednakże Zabójca zdołał chwycić jeden z grzbietów zwierzęcia i mając wolną rękę, wykręcił uzbrojoną dłoń napastnika. Beduin przeklął niecodziennego adwersarza w swoim dziwacznym języku i złożył się do ciosu łokciem, gdy nagle strzała utkwiła mu w oku. Drugni już ucieszył się na nagłą pomoc, gdy zauważył, że to inny z nomadów niechcący ugodził swego kompana, celując w krasnoluda. Najwyraźniej chęć zdobycia skarbu była silniejsza od takich prozaicznych drobnostek jak bezpieczeństwo kompanów.
- Jak zwierzęta - Wysapał Zabójca, po czym z niewypowiedzianym trudem wdrapał się na wielbłąda i ledwo utrzymując równowagę, usadowił się między jego grzbietami. Zdawał sobie sprawę, że Dawi nie bez powodu pokonują świat na piechotę - są zaiste koszmarnymi jeźdźcami. Mimo tego Drugni popędził zwierzę piętami, jak to wcześniej podpatrzył u ludzkich rycerzy, i dobył topora zza pasa. Zbliżywszy się na odpowiednią odległość, wziął potężny zamach i rąbnął sąsiedniego nomada w kark. Szkarłatna krew zalśniła w południowym słońcu, a beduin bezwładnie zsunął się ze swego wierzchowca. Najwyraźniej kompletnie nie spodziewał się krasnoluda szarżującego na wielbłądzie.
Drugni trzeźwo ocenił sytuację. Jakby nie spojrzeć, udało mu się zabić dwóch złodziei, a została jeszcze cała uzbrojona banda, w dodatku cały czas pozostająca w ruchu. W normalnych warunkach może i dałby sobie radę, ale walka z grzbietu śmierdzącego wielbłąda nie była jego najmocniejszą stroną. Zabójca będzie musiał zdać się na pomoc innych zawodników Areny...
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
Tymczasem na końcu długiej alei prowadzącej na zewnątrz miasta Gerhard usłyszał niezwykły rumor, niosący się zza zakrętu. Po chwili jego oczom ukazał się wóz pełen złota zaprzężony w wielbłądy, na którego koźle siedział woźnica w turbanie. Oprócz tego na wozie znajdowało się kilku innych beduinów, wymachujących bronią i wykrzykujących coś w swoim szczekliwym języku. Dookoła gnała eskorta złożona pozostałych nomadów.
Zaraz potem pojawił się wielbłąd z... krasnoludzkim zabójcą na grzbiecie i grupa Druchiich wrzeszczących coś o złodziejach i nagrodzie areny.
Nagle w głowie inżyniera pojawiła się szalona myśl. W mgnieniu oka wskoczył w pobliski zaułek i zdjął z paska żelazną puszkę. Wyrwał skobel i rzucił ją, trafiając idealnie na skrzynię przejeżdżającego wozu. Rozległ się syk i gęsty, szary dym zasnuł całą ulicę, oślepiając pościg i uniemożliwiając im szansę na dopadnięcie rabusiów.
Niemalże jednocześnie Gerhard rzucił się pędem w głąb zabudowań, wciąż nie mogąc do końca uwierzyć w to, co zrobił. Teraz pozostało mu tylko namówić uczestników areny, by poszli po inny skarb, jeszcze większy niż ten, który uniosły Psy Pustyni, a wtedy inżynier będzie mógł zrealizować swój plan.
Zaraz potem pojawił się wielbłąd z... krasnoludzkim zabójcą na grzbiecie i grupa Druchiich wrzeszczących coś o złodziejach i nagrodzie areny.
Nagle w głowie inżyniera pojawiła się szalona myśl. W mgnieniu oka wskoczył w pobliski zaułek i zdjął z paska żelazną puszkę. Wyrwał skobel i rzucił ją, trafiając idealnie na skrzynię przejeżdżającego wozu. Rozległ się syk i gęsty, szary dym zasnuł całą ulicę, oślepiając pościg i uniemożliwiając im szansę na dopadnięcie rabusiów.
Niemalże jednocześnie Gerhard rzucił się pędem w głąb zabudowań, wciąż nie mogąc do końca uwierzyć w to, co zrobił. Teraz pozostało mu tylko namówić uczestników areny, by poszli po inny skarb, jeszcze większy niż ten, który uniosły Psy Pustyni, a wtedy inżynier będzie mógł zrealizować swój plan.
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
- Begrog! Kurwa gdzie jesteś !?
- Co się drzesz, pali się czy co ?
- Gorzej, beduini kradną główną nagrodę za arenę w gotówce i teraz próbują zwiać z miasta!
- No im się chyba od klepania od wielbłądziego garba w dupach poprzewracało!
Nerwy ogra puściły. Natychmiast przerwał odpoczynek i ruszył zabierając ze sobą swoją maczugę i jeden z tajemniczych dotąd nie używanych zawiniątek będących jego zdobycznym ekwipunkiem. Najbardziej jednak Willarda zdziwiło, że jego kompan naciął sobie skórę na czasze i zatkną za nią świecę, która paliła się na półce koło łóżka. Willard złapał w biegu tylko swój espadon.
Po chwili znaleźli się na dziedzińcu na którym widać było już rozwiany lekko obłok dymu i kilku kasłających krasnoludów.
- Imperialna robota. Eksperymentalny proch z Nuln. Trzeba będzie później pogadać z sukinsynem który za to odpowiada.- skwitował reiklandczyk.
Begrog szybko doskoczył do jednego z karłów i łapiąc go za fraki wymusił na nim wskazanie kierunku pogoni. Ogr od razu zauważył jednak, że jego towarzysz nie ma szans ścigać z nim koczowników poruszając się pieszo. Gdy tylko nadarzyła się okazja w postaci tubylca na wierzchowcu poczęstował go sierpowym. Cios ten wybiłby najtęższego bretończyka z strzemion, więc o tym by właściciel wielbłąda jadący na oklep protestował nie było mowy. Kiedy oboje byli wstanie skutecznie prowadzić pościg za rabusiami ruszyli w wcześniej wskazanym przez ogłuszonego krasnoluda kierunku.
Po kilku minutach przed towarzyszami broni zaczęły świtać sylwetki beduinów. Te psy pustyni były już na tyle pewne siebie i swojego sukcesu, że postanowiły zrobić przerwę by nie zajeździć wielbłądów. Było ich naprawdę dużo. Jak na oko ogra koło sześćdziesięciu. Mijało się to z zeznaniami pokurcza. Widać wszystko było zaplanowane i reszta grupy czekała pod miastem w ramach odwetu.
Gdy tylko sie zbliżyli w obozie zapanował ruch. Mała grupa kilkunastu beduinów uzbrojonych w szable wyjechała na przeciw bohaterom. Mimo forsownego biegu Begrog wcale nie czuł zmęczenia. Marsz w takiej temperaturze przez kilka godzin non stop były dla niego chlebem powszednim. Willard jednak nie miał się tak dobrze. Obolały zadek dawał o sobie znać. Obiecał sobie w duchu, że kiedyś nauczy się poruszać na tych wierzchowcach. Jednak na razie musiał z niego zrezygnować. Szykowała się walka a używanie dwuręcznego miecza konno sprawiało mu problemy, więc tym bardziej nie powinien próbować prawdziwej walki siedząc na czymś tak nie poradnym jak wielbłąd.
Stanieli patrząc jak grupa złodziei zbliża się zostawiając za sobą tumany kurzu. Ich brawurowość i szaleńczy pośpiech świadczyły o tym, iż widzieli w dwóch nietutejszych wojownikach łatwy łup. Biedni głupcy...
- Muzyko graj- uśmiechną się szpetnie Willard pod nosem.
Chcieli ich stratować siłą pędu. Dziesięciu ruszyło w kierunku Begroga, który w przeciwieństwie do imeprialnego weterana budził słuszny z resztą respekt.
Willardowi nie przeszkadzało jednak, że jego przydział składał się tylko pięciu żółtodziobów z szablami i jednego dryblasa, który nie zmieścił by się barkami w większości standardowych framug, używającego do walki dwóch jataganów. Atakowali dwójkami, kończąc teoretycznie śmiertelne szarże atakiem kafara.
Pierwsi dwaj zaatakowali jednocześnie ale wyjątkowo nieporadnie, bo oba cięcia były wykonane na tej samej wysokości. Willar z łatwością wykonał unik i ciął jednego przez łopatki. Drugi na dokładkę dostał kulę w potylicę z zatkniętego za pas pistoletu, który nie wiadomo kiedy został wyjęty, oddał strzał i ponownie spoczął na swoim miejscu. Kolejna para beduinów z zaskoczeniem patrząc na łatwość z jaką ich koledzy stracili życie, postanowili się bardziej przyłożyć. Jednak i ich starania spełzły na niczym. Parada, klęknięcie i cięcie do którego użyto pełnej siły łącząc ruch ramion, dłoni i skręt biodra pozbawiły jednego z wielbłądów trzech nóg. Zwierzę kwicząc upadło na ziemie razem z swoim właścicielem, który chwilę później został przyszpilony do podłoża. Willard nie miał jednak wiele czasu na szczyceniem się łatwą wygraną. Wprost na niego szarżował największy z bandytów. Kapitan Wielkich Mieczy postanowił nie ryzykować i wykorzystać przewagę zasięgu swojej broni. Jakież było jego zdziwienie gdy wielkolud nie dość, że sparował zabójczy atak, to w dodatku zmusił go do mało wygodnego przewrotu, ratującego go przed cięciem na odlew. Stanęli na przeciwko siebie. Zabijaka miał widoczną przewagę. Nie dość, że sam był większy to w dodatku siedział na wielbłądzie. Jednak jakież było zdziwienie niedoszłego złodzieja gdy zobaczył, że piechur biegnie w prost na niego, zamiast czekać utrzymując pozycję. Miecz i jatagany poszły w ruch. Sztychy ataki i parady migotały.
- Ty tak, ja tak! ty tniesz, ja mach! raz! dwa! trzy! - szach! - wyznaczał sobie Willard rytm do serii cięć i fint, którą zakończył sztychem nie do obrony. Ostrze przeszyło szyję wielbłąda zagłębiając się aż po jelec trafiając w mostek beduina i przebijając go prawie na wylot. Przekręcił miecz i poczekał aż głowa kolosa opadła na jego klatkę piersiową.
Begrogowi nie szło tak dobrze. Przeciwnik okrążał go i sprytnie atakował z strony, z której ogr nie miał szansy wyprowadzić ataku wystarczająco szybko by trafić galopującego beduina. Willard już zmierzał pomóc przyjacielowi, gdy ten wykonał rzecz całkowicie zaskakującą nie tylko bandytów ale i osobę z którą spędził kilka lat na wojowaniu. Zarzucił on maczugę na plecy i wyciągając zawiniątko zaczął się cofać tak by mieć wszystkich beduinów przed sobą. Ściągnął szmatę. Oczom wszystkich walczących ukazała się błyszcząca obwiązana grubym łańcuchem krasnoludzka armata. Begrog tylko skinął głową przystawiając świecę do lontu działa. Przeciwnicy nie mieli nawet czasu zareagować.
Powietrze zadrżało wypełnione hukiem, kwikiem zwierząt i wrzaskiem konających ludzi. Kakofonia ta była równie intensywne co zniszczenia jakie dokonał jeden strzał z tego narzędzia śmierci. Gdy tylko opadł dym ich oczom ukazały się ciała złodziei, a raczej to co z nich zostało. W lufie Begroga nie znajdował się standardowy ładunek w postaci kuli armatniej. Jego działo było wypełnione setkami żelaznych kuleczek wielkości orzecha. Znacznie zmniejszało to zasięg broni, ale to co zostawało po wystrzale nie nadawało by się nawet na mielonkę...
- Co się drzesz, pali się czy co ?
- Gorzej, beduini kradną główną nagrodę za arenę w gotówce i teraz próbują zwiać z miasta!
- No im się chyba od klepania od wielbłądziego garba w dupach poprzewracało!
Nerwy ogra puściły. Natychmiast przerwał odpoczynek i ruszył zabierając ze sobą swoją maczugę i jeden z tajemniczych dotąd nie używanych zawiniątek będących jego zdobycznym ekwipunkiem. Najbardziej jednak Willarda zdziwiło, że jego kompan naciął sobie skórę na czasze i zatkną za nią świecę, która paliła się na półce koło łóżka. Willard złapał w biegu tylko swój espadon.
Po chwili znaleźli się na dziedzińcu na którym widać było już rozwiany lekko obłok dymu i kilku kasłających krasnoludów.
- Imperialna robota. Eksperymentalny proch z Nuln. Trzeba będzie później pogadać z sukinsynem który za to odpowiada.- skwitował reiklandczyk.
Begrog szybko doskoczył do jednego z karłów i łapiąc go za fraki wymusił na nim wskazanie kierunku pogoni. Ogr od razu zauważył jednak, że jego towarzysz nie ma szans ścigać z nim koczowników poruszając się pieszo. Gdy tylko nadarzyła się okazja w postaci tubylca na wierzchowcu poczęstował go sierpowym. Cios ten wybiłby najtęższego bretończyka z strzemion, więc o tym by właściciel wielbłąda jadący na oklep protestował nie było mowy. Kiedy oboje byli wstanie skutecznie prowadzić pościg za rabusiami ruszyli w wcześniej wskazanym przez ogłuszonego krasnoluda kierunku.
Po kilku minutach przed towarzyszami broni zaczęły świtać sylwetki beduinów. Te psy pustyni były już na tyle pewne siebie i swojego sukcesu, że postanowiły zrobić przerwę by nie zajeździć wielbłądów. Było ich naprawdę dużo. Jak na oko ogra koło sześćdziesięciu. Mijało się to z zeznaniami pokurcza. Widać wszystko było zaplanowane i reszta grupy czekała pod miastem w ramach odwetu.
Gdy tylko sie zbliżyli w obozie zapanował ruch. Mała grupa kilkunastu beduinów uzbrojonych w szable wyjechała na przeciw bohaterom. Mimo forsownego biegu Begrog wcale nie czuł zmęczenia. Marsz w takiej temperaturze przez kilka godzin non stop były dla niego chlebem powszednim. Willard jednak nie miał się tak dobrze. Obolały zadek dawał o sobie znać. Obiecał sobie w duchu, że kiedyś nauczy się poruszać na tych wierzchowcach. Jednak na razie musiał z niego zrezygnować. Szykowała się walka a używanie dwuręcznego miecza konno sprawiało mu problemy, więc tym bardziej nie powinien próbować prawdziwej walki siedząc na czymś tak nie poradnym jak wielbłąd.
Stanieli patrząc jak grupa złodziei zbliża się zostawiając za sobą tumany kurzu. Ich brawurowość i szaleńczy pośpiech świadczyły o tym, iż widzieli w dwóch nietutejszych wojownikach łatwy łup. Biedni głupcy...
- Muzyko graj- uśmiechną się szpetnie Willard pod nosem.
Chcieli ich stratować siłą pędu. Dziesięciu ruszyło w kierunku Begroga, który w przeciwieństwie do imeprialnego weterana budził słuszny z resztą respekt.
Willardowi nie przeszkadzało jednak, że jego przydział składał się tylko pięciu żółtodziobów z szablami i jednego dryblasa, który nie zmieścił by się barkami w większości standardowych framug, używającego do walki dwóch jataganów. Atakowali dwójkami, kończąc teoretycznie śmiertelne szarże atakiem kafara.
Pierwsi dwaj zaatakowali jednocześnie ale wyjątkowo nieporadnie, bo oba cięcia były wykonane na tej samej wysokości. Willar z łatwością wykonał unik i ciął jednego przez łopatki. Drugi na dokładkę dostał kulę w potylicę z zatkniętego za pas pistoletu, który nie wiadomo kiedy został wyjęty, oddał strzał i ponownie spoczął na swoim miejscu. Kolejna para beduinów z zaskoczeniem patrząc na łatwość z jaką ich koledzy stracili życie, postanowili się bardziej przyłożyć. Jednak i ich starania spełzły na niczym. Parada, klęknięcie i cięcie do którego użyto pełnej siły łącząc ruch ramion, dłoni i skręt biodra pozbawiły jednego z wielbłądów trzech nóg. Zwierzę kwicząc upadło na ziemie razem z swoim właścicielem, który chwilę później został przyszpilony do podłoża. Willard nie miał jednak wiele czasu na szczyceniem się łatwą wygraną. Wprost na niego szarżował największy z bandytów. Kapitan Wielkich Mieczy postanowił nie ryzykować i wykorzystać przewagę zasięgu swojej broni. Jakież było jego zdziwienie gdy wielkolud nie dość, że sparował zabójczy atak, to w dodatku zmusił go do mało wygodnego przewrotu, ratującego go przed cięciem na odlew. Stanęli na przeciwko siebie. Zabijaka miał widoczną przewagę. Nie dość, że sam był większy to w dodatku siedział na wielbłądzie. Jednak jakież było zdziwienie niedoszłego złodzieja gdy zobaczył, że piechur biegnie w prost na niego, zamiast czekać utrzymując pozycję. Miecz i jatagany poszły w ruch. Sztychy ataki i parady migotały.
- Ty tak, ja tak! ty tniesz, ja mach! raz! dwa! trzy! - szach! - wyznaczał sobie Willard rytm do serii cięć i fint, którą zakończył sztychem nie do obrony. Ostrze przeszyło szyję wielbłąda zagłębiając się aż po jelec trafiając w mostek beduina i przebijając go prawie na wylot. Przekręcił miecz i poczekał aż głowa kolosa opadła na jego klatkę piersiową.
Begrogowi nie szło tak dobrze. Przeciwnik okrążał go i sprytnie atakował z strony, z której ogr nie miał szansy wyprowadzić ataku wystarczająco szybko by trafić galopującego beduina. Willard już zmierzał pomóc przyjacielowi, gdy ten wykonał rzecz całkowicie zaskakującą nie tylko bandytów ale i osobę z którą spędził kilka lat na wojowaniu. Zarzucił on maczugę na plecy i wyciągając zawiniątko zaczął się cofać tak by mieć wszystkich beduinów przed sobą. Ściągnął szmatę. Oczom wszystkich walczących ukazała się błyszcząca obwiązana grubym łańcuchem krasnoludzka armata. Begrog tylko skinął głową przystawiając świecę do lontu działa. Przeciwnicy nie mieli nawet czasu zareagować.
Powietrze zadrżało wypełnione hukiem, kwikiem zwierząt i wrzaskiem konających ludzi. Kakofonia ta była równie intensywne co zniszczenia jakie dokonał jeden strzał z tego narzędzia śmierci. Gdy tylko opadł dym ich oczom ukazały się ciała złodziei, a raczej to co z nich zostało. W lufie Begroga nie znajdował się standardowy ładunek w postaci kuli armatniej. Jego działo było wypełnione setkami żelaznych kuleczek wielkości orzecha. Znacznie zmniejszało to zasięg broni, ale to co zostawało po wystrzale nie nadawało by się nawet na mielonkę...
Gdy rozwiał się dym i ucichły wrzaski, pozostawiając tylko czerwony kipisz pośród pustyni, za plecami człowieka i ogra rozległy się oklaski.
- Dobra robota - wysapał Gerhard. Widać było, że zmęczył się długim biegiem w pełnym słońcu. - Szkoda tylko, że gwizdnęli całą nagrodę i powieźli ją w niewiadomym kierunku. Ale widzę, że dwóch takich fachowców jak wy nie powinno mieć problemu z odzyskaniem jeszcze większego skarbu... - Złapał oddech. - Nieporównywalnie większego. A ja wiem, gdzie go znaleźć. Więc nie powinniście się przejmować tym co powieźli ci bandyci. Mam nadzieję, że zarówno wy, jak i inni uczestnicy przystaniecie na moją propozycję. Z resztą, w tej chwili pościg nie ma sensu. Wiatr wkrótce ukryje ślady.
Tymczasem na horyzoncie zaczęły majaczyć pomarańczowe kłęby pyłu. Zbliżała się burza piaskowa.
- Dobra robota - wysapał Gerhard. Widać było, że zmęczył się długim biegiem w pełnym słońcu. - Szkoda tylko, że gwizdnęli całą nagrodę i powieźli ją w niewiadomym kierunku. Ale widzę, że dwóch takich fachowców jak wy nie powinno mieć problemu z odzyskaniem jeszcze większego skarbu... - Złapał oddech. - Nieporównywalnie większego. A ja wiem, gdzie go znaleźć. Więc nie powinniście się przejmować tym co powieźli ci bandyci. Mam nadzieję, że zarówno wy, jak i inni uczestnicy przystaniecie na moją propozycję. Z resztą, w tej chwili pościg nie ma sensu. Wiatr wkrótce ukryje ślady.
Tymczasem na horyzoncie zaczęły majaczyć pomarańczowe kłęby pyłu. Zbliżała się burza piaskowa.
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
Towarzysze spojrzeli po sobie, a potem na tego człowieka. Wyglądał na Nulnczyka. Oboje pomyśleli o granacie dymnym i tylko skinęli porozumiewawczo do siebie głowami.
Willard zaszedł mu drogę, choć wątpił by ta mizerna istota miała teraz siły po takim biegu uciekać. Begrog podszedł do niego i chwycił za kołnierz, podnosząc go około metra w górę tak, aby twarz ogra była na równi z jego twarzą.
- Twierdzisz, że jesteś w stanie obiecać nam więcej kasy niż na tamtym wozie ?
- Chrzani, tutaj NIKT nie ma TYLE pieniędzy...
- Słuchaj więc ewidentnie chcesz odciągnąć nas od tamtej kupy złota. Najpierw zabawa w pirotechnika teraz to. Nie wiem na ile kierują tobą dobre chęci, ale masz szczęście. Z burzą nie mamy szans. Jeśli jednak spróbujesz nas wikiwać to wyrwę ci paznkcie i zęby, połamę palce i kolana, zmiażdżę jaja tą oto pięścią, a na koniec będę ucinać ci kończyny aż się nie wykrwawisz, zrozumiano ?
Ostatnie zdanie Begorg mówił wgniatając swoją głowę w głowę rozmówcy tak dobitnie, że tamtemu aż zaczął chrupać nos pod wpływem nacisku. Potem ogr puścił go na ziemię. Człowiek zbierając się mocno przestraszny rzekł ...
Willard zaszedł mu drogę, choć wątpił by ta mizerna istota miała teraz siły po takim biegu uciekać. Begrog podszedł do niego i chwycił za kołnierz, podnosząc go około metra w górę tak, aby twarz ogra była na równi z jego twarzą.
- Twierdzisz, że jesteś w stanie obiecać nam więcej kasy niż na tamtym wozie ?
- Chrzani, tutaj NIKT nie ma TYLE pieniędzy...
- Słuchaj więc ewidentnie chcesz odciągnąć nas od tamtej kupy złota. Najpierw zabawa w pirotechnika teraz to. Nie wiem na ile kierują tobą dobre chęci, ale masz szczęście. Z burzą nie mamy szans. Jeśli jednak spróbujesz nas wikiwać to wyrwę ci paznkcie i zęby, połamę palce i kolana, zmiażdżę jaja tą oto pięścią, a na koniec będę ucinać ci kończyny aż się nie wykrwawisz, zrozumiano ?
Ostatnie zdanie Begorg mówił wgniatając swoją głowę w głowę rozmówcy tak dobitnie, że tamtemu aż zaczął chrupać nos pod wpływem nacisku. Potem ogr puścił go na ziemię. Człowiek zbierając się mocno przestraszny rzekł ...
Ostatnio zmieniony 6 maja 2012, o 19:51 przez kubencjusz, łącznie zmieniany 1 raz.
Gdy ogr podniósł człowieka, ten nawet nie próbował się wyrywać. Równie dobrze mógłby gołymi rękami obalić dąb albo siłować się z koniem.
Mocno wstrząśnięty Gerhard już nie mógł się bardziej spocić, toteż dla odmiany zrobiło mu się zimno, gdy ogr podniósł go na wysokość swej nalanej mordy, o skośnych, dzikich rysach.
- T-tak... Wew-nątrz a-ar-eny jest obozowisko... Szejka... Jak mu tam... Ahmeda, ale go szarańcze zjadły. - Inżynier nieco uspokoił nerwy. - Wśród straży zapewne panuje rozprężenie. Słuchajcie... Czego tam nie ma: złoto, broń, drogie materiały. I żarcia na miesiąc - dodał wymownie patrząc na ogra. Chodźcie, zaprowadzę was.
Po drodze podzielił się z nimi swoimi podejrzeniami, że to właśnie Ahmed sprowadził Psy Pustyni, jednak po inwazji szkodników nie miał ich kto kontrolować, zatem szejk jest im winny rekompensatę.
Mocno wstrząśnięty Gerhard już nie mógł się bardziej spocić, toteż dla odmiany zrobiło mu się zimno, gdy ogr podniósł go na wysokość swej nalanej mordy, o skośnych, dzikich rysach.
- T-tak... Wew-nątrz a-ar-eny jest obozowisko... Szejka... Jak mu tam... Ahmeda, ale go szarańcze zjadły. - Inżynier nieco uspokoił nerwy. - Wśród straży zapewne panuje rozprężenie. Słuchajcie... Czego tam nie ma: złoto, broń, drogie materiały. I żarcia na miesiąc - dodał wymownie patrząc na ogra. Chodźcie, zaprowadzę was.
Po drodze podzielił się z nimi swoimi podejrzeniami, że to właśnie Ahmed sprowadził Psy Pustyni, jednak po inwazji szkodników nie miał ich kto kontrolować, zatem szejk jest im winny rekompensatę.
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
Towarzysze niezbyt byli przekonani, ale nie mieli zbytnio innych rozwiązań. Szukanie beduinów w pustynnej burzy to jak śledzenie yeti w górach, po prostu niemożliwe. Postanowili więc podążać za nowym zleceniodawcą.
[klafuti, skromne uprzedzenie. Nie jestes członkiem areny. Możesz zostać zabity, więc nie próbuj wykiwac ogra
]
[klafuti, skromne uprzedzenie. Nie jestes członkiem areny. Możesz zostać zabity, więc nie próbuj wykiwac ogra

Wewnątrz przepastnego gmachu areny, trzej bohaterowie zagłębiali się coraz bardziej w plątaninę korytarzy. Gerhard pocił się z nerwów, cały jego plan zależał od kaprysu ogra i jego równi niebezpiecznego kompana. Inżynier poprawił miecz, by w razie czego łatwo go dobyć. Miał też pistolety, jednak sam wolał unikać walki, to postanowił zostawić parze zabijaków, którzy jakimś cudem nie roznieśli go na kawałki pod miastem.
Wtem, mijając kolejny zakręt wpadł wprost na kogoś... Przed oczyma błysnęła mu tylko siwa broda, a on sam omal nie przewrócił się. Już chwycił za broń, gdy tamten, równie zaskoczony powiedział:
- Gerhard? Co ty tu... - Wtem jego oczy rozszerzyły się, a człowiek dostrzegł w nich odbicie pięści wielkiej jak wiadro. Rozległo się głuche łupnięcie i Akbar poleciał na ścianę, krwawiąc z nosa i ust. Nim osunął się, Willard już był przy nim, pochwycił ciało i położył je na ziemi, by uniknąć hałasu. Następnie przykucnął, by skręcić staremu najemnikowi kark.
- Zostaw... - szepnął Gerhard, wciąż zszokowany szybkością i zgraniem dwójki wojowników. - To swój.
- Co? Co ty w ogóle odpierdalasz? - Odpowiedział Willard, rezygnując ze swojego morderczego zapędu. - Jet ich tam więcej?! Gadaj!
- To znaczy są... ale to nic, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić.
- Kto to w ogóle jest? - Zapytał Begrog.
- To Akbar, najemnik. Znam go. Przyjaźnił się z Kurtem... - Dwaj towarzysze spojrzeli po sobie, przez moment zastanawiając się o kogo chodzi.
- No i co w związku z tym? Kurt jest obecnie kotletem. - Kontynuował ogr.
Gerhard westchnął.
- To, że tam jest moja siostra, którą Kurt chciał wykupić wygrywając w arenie. Sprawa jednak się rypła...
- Aha, więc chcesz, żebyśmy teraz odwalili za ciebie brudną robotę, bo sam nie dasz rady paru łachmytom? - Przerwał mu Willard. - Powiedz chociaż, ładna jest?
- Sam ocenisz. Z resztą, nie, nie musicie odbijać jej za mnie... Po prostu weźcie swoje złoto, to wszystko. Chodźcie, nie ma co tu stać.
Wkrótce trzej towarzysze doszli do wylotu korytarza. Wyglądając zza węgła dostrzegli kilka wyszywanych złotogłowiem namiotów, tak dużych, że nawet ogr mógłby bez problemu się w nim poruszać. Wejście jednego z nich odsłaniało wnętrze pełne luksusowych sprzętów i różnych drogocennych przedmiotów. Nieopodal zaś znajdowały się wozy z zaopatrzeniem, po brzegi wyładowane beczkami i skrzyniami.
Pośród obozowiska siedziało kilku znudzonych strażników, grzejących się nieopodal koksownika. Mieli na sobie bogato zdobione zbroje, wykończone mosiężnymi i srebrnymi drutami oraz kindżały o rękojeściach, zgodnie ze wschodnią modą, wysadzanych turkusami. Wtem jeden z nich spojrzał w kierunku ciemnego korytarza, w którym ukryli się łupieżcy. Ci natychmiast schowali się za ścianą, niepewni, czy zostali zauważeni.
[Wiem, to postać rezerwowa, żeby w wolnych chwilach dopisywać historyjki, bo lubię
]
Wtem, mijając kolejny zakręt wpadł wprost na kogoś... Przed oczyma błysnęła mu tylko siwa broda, a on sam omal nie przewrócił się. Już chwycił za broń, gdy tamten, równie zaskoczony powiedział:
- Gerhard? Co ty tu... - Wtem jego oczy rozszerzyły się, a człowiek dostrzegł w nich odbicie pięści wielkiej jak wiadro. Rozległo się głuche łupnięcie i Akbar poleciał na ścianę, krwawiąc z nosa i ust. Nim osunął się, Willard już był przy nim, pochwycił ciało i położył je na ziemi, by uniknąć hałasu. Następnie przykucnął, by skręcić staremu najemnikowi kark.
- Zostaw... - szepnął Gerhard, wciąż zszokowany szybkością i zgraniem dwójki wojowników. - To swój.
- Co? Co ty w ogóle odpierdalasz? - Odpowiedział Willard, rezygnując ze swojego morderczego zapędu. - Jet ich tam więcej?! Gadaj!
- To znaczy są... ale to nic, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić.
- Kto to w ogóle jest? - Zapytał Begrog.
- To Akbar, najemnik. Znam go. Przyjaźnił się z Kurtem... - Dwaj towarzysze spojrzeli po sobie, przez moment zastanawiając się o kogo chodzi.
- No i co w związku z tym? Kurt jest obecnie kotletem. - Kontynuował ogr.
Gerhard westchnął.
- To, że tam jest moja siostra, którą Kurt chciał wykupić wygrywając w arenie. Sprawa jednak się rypła...
- Aha, więc chcesz, żebyśmy teraz odwalili za ciebie brudną robotę, bo sam nie dasz rady paru łachmytom? - Przerwał mu Willard. - Powiedz chociaż, ładna jest?
- Sam ocenisz. Z resztą, nie, nie musicie odbijać jej za mnie... Po prostu weźcie swoje złoto, to wszystko. Chodźcie, nie ma co tu stać.
Wkrótce trzej towarzysze doszli do wylotu korytarza. Wyglądając zza węgła dostrzegli kilka wyszywanych złotogłowiem namiotów, tak dużych, że nawet ogr mógłby bez problemu się w nim poruszać. Wejście jednego z nich odsłaniało wnętrze pełne luksusowych sprzętów i różnych drogocennych przedmiotów. Nieopodal zaś znajdowały się wozy z zaopatrzeniem, po brzegi wyładowane beczkami i skrzyniami.
Pośród obozowiska siedziało kilku znudzonych strażników, grzejących się nieopodal koksownika. Mieli na sobie bogato zdobione zbroje, wykończone mosiężnymi i srebrnymi drutami oraz kindżały o rękojeściach, zgodnie ze wschodnią modą, wysadzanych turkusami. Wtem jeden z nich spojrzał w kierunku ciemnego korytarza, w którym ukryli się łupieżcy. Ci natychmiast schowali się za ścianą, niepewni, czy zostali zauważeni.
[Wiem, to postać rezerwowa, żeby w wolnych chwilach dopisywać historyjki, bo lubię

- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
Dwóm najemnikom oczy zaświeciły się jak dziecku, które właśnie otrzymało dużego lizaka. Może jednak fortuna postanowiła się do nich uśmiechnąć. Nie przeszkadzał im w cale fakt, że pilnowało tego bogactwa pięciu wojowników odzianych w złote zbroje łuskowe falujące refleksami światła pochodni i rozżarzonych węgli.
- Begrog?
- Hę?
- Uszczypnij mnie, bo chyba śnię... - Ogr niestety nie do końca mając wyczucie sytuacji ścisnął skórę kompana tak, że mały krwiak koloru dojrzałej śliwki ukazał swe oblicze na ręce reiklandczyka. Willard zaklął z bólu w wyjątkowo szpetny, nawet jak na żołnierza sposób. Hałas mimo, że nie duży od razu dotarł do uszu strażników. Ich twarze stężały, ręce odruchowo sięgnęły do bogato zdobionych szabel. Ruchy mimo zaskoczenia nie były nerwowe. Od razu widać było, że nie towarzysze nie będą mieć do czynienia z żółtodziobami. Gerhard nie wytrzymał nerwowo. Padł strzał. Jeden z strażników leżał rozkraczony opierając się plecami o namiot. Po jego policzku płynął mały czerwony strumyczek mający swoja źródła w oku. Pozostałych czterech bezdźwięcznie wyciągnęło broń i biegiem ruszyło w kierunku drużyny. Begrog rozeźlony trzepnął łapskiem w głowę niedoszłego inżyniera.
- I co żeś pajacu zdziałał najlepszego?
Gerhard jednak nie odpowiedział. Pacnięcie, pozornie nieszkodliwe mimo, iż zostało wykonane lekko, to jednak ręką wielkości nastoletniego dziecka. Nulnczykowi zaszumiało w głowie. Nagle zauważył, że cały zaczyna się powoli obracać w lewą stronę. Usłyszał głuche tąpnięcie i poczuł tępy ból w czaszce, po czym odpłynął.
Willard i Begrog nie mieli jednak czasu do rozwodzenia się nad ofiarą losu. Postanowili, że tym razem nie będą dzielić się przeciwnikiem, lecz będą trzymać się razem. Zbliżali się do siebie równym miarowym krokiem trzymając broń gotową w każdej chwili do zadania śmiertelnego ciosu. Gdy jednak znaleźli się od siebie w odległości kilku kroków ogr spostrzegł, że przed nim nie stoją beduini. Ich przeciwnikiem byłi ludzie elitarnych oddziałów Xen Huonga, Niebiańskiego smoka, Dziedzica Wielkiego Cathayu. Brew Begroga uniosła się z podziwu. Ta jednostka nie była do wynajęcia. Tylko sam Cesarz mógł pozwolić komuś korzystać z jej usług. Jednak w tym momencie nie ważne było dlaczego ma ich przed sobą. Ważne było to by się ich szybko i możliwie bezboleśnie stąd pozbyć.
Pierwszy krok uczynili Cathayczycy. To byli zawodowcy. Cała czwórka. Doświadczeni zgrani profesjonaliści. Uderzali parami dwóch z lewej, dwóch z prawej. Parami tak by jeden zawsze krył się za plecami drugiego. Begrog wybrał tych z lewej, natomiast Willard tych z prawej. Na adrenalinę walki nałożyła się jeszcze chciwość. Pierwszy z strażników zaatakował ogra cięciem znad głowy, tylko po to by dać temu zza pleców okazję do zdradzieckiego sztychu. Begrog przyjął cios pierwszego, wymijając go. Ból wywołał złość. Zapulsował. Cios wyprowadzony przez ogra w drugiego cathayczyka został wykonany z podwójną siłą. Krew wypłynęła na ziemię z zmasakrowanego ciała. Ten pierwszy wycofał się. Kolejna para zaatakowała Willarda. Ci rodzielili się w ataku tnąc mieczami z dwóch kierunków, tak by tylko jedno cięcie było możliwe do sparowania- drugie musiało trafić w cel. Willard nie parował, wykonując unik wszedł pomiędzy nich. By się nie zderzyć obaj musieli zakłucić zgrany rytm, wyćwiczone kroki. Jeden zdołał odskoczyć w miękkim kocim i pełnym smoczej gracji zwodzie. Drugi nie zdążył. Stracił równowagę ustawiając się plecami. Willard wykonał cięcie z obrotu prosto przez krzyż. Czuł jak hartowana imperialna stal wgryza się w kręgosłup. Powietrze zadrżało od przeraźliwego wycia.
Dwaj pozostali zaatakowali jednocześnie zasypując towarzyszy ciosami. Parowali z trudnością. Willard wykonał unik odchylając się do tyłu. Ale zamiast oprzeć się plecami o ścianę zaatakował. Strażnik skontrował, ale reiklandczyk wyminął kontrę. Ciął na odlew na wysokości brzucha. Trafił. Usłyszał zdławiony, delikatnie bulgoczący krzyk. Begrog też nie próżnował. Ostatni z cathayczyków był już przy nim, już uderzał paskudnym cięciem z biodra. Ogr sparował w ostatnim momencie. Korzystając z przejętego impetu parady wykonał obrót. Odwinął się jak sprężyna i uderzył z półobrotu, szeroko i mocno. Był blisko. Begrog zobaczył jego wykrzywioną twarz, gdy maczuga uderzająca z siłą kuli armatniej złamała miecz pędząc ku jego głowie. Przerażone oczy, pełne strachu. Trafił silnie i niechybnie. Prosto w twarz. Kilku dziesięciokilogramowy głaz plasnął. Z głowy nieszczęśnika została tylko czerwona bryzga spływająca powoli po białych jak śnieg płótnach namiotów.
W tle usłyszeli wrzask Gerharda. Widać już się ocknął.
- Co teraz panie inżynier? - zawołał z nutą pogardy dla słabości człowieka Begrog.
- Begrog?
- Hę?
- Uszczypnij mnie, bo chyba śnię... - Ogr niestety nie do końca mając wyczucie sytuacji ścisnął skórę kompana tak, że mały krwiak koloru dojrzałej śliwki ukazał swe oblicze na ręce reiklandczyka. Willard zaklął z bólu w wyjątkowo szpetny, nawet jak na żołnierza sposób. Hałas mimo, że nie duży od razu dotarł do uszu strażników. Ich twarze stężały, ręce odruchowo sięgnęły do bogato zdobionych szabel. Ruchy mimo zaskoczenia nie były nerwowe. Od razu widać było, że nie towarzysze nie będą mieć do czynienia z żółtodziobami. Gerhard nie wytrzymał nerwowo. Padł strzał. Jeden z strażników leżał rozkraczony opierając się plecami o namiot. Po jego policzku płynął mały czerwony strumyczek mający swoja źródła w oku. Pozostałych czterech bezdźwięcznie wyciągnęło broń i biegiem ruszyło w kierunku drużyny. Begrog rozeźlony trzepnął łapskiem w głowę niedoszłego inżyniera.
- I co żeś pajacu zdziałał najlepszego?
Gerhard jednak nie odpowiedział. Pacnięcie, pozornie nieszkodliwe mimo, iż zostało wykonane lekko, to jednak ręką wielkości nastoletniego dziecka. Nulnczykowi zaszumiało w głowie. Nagle zauważył, że cały zaczyna się powoli obracać w lewą stronę. Usłyszał głuche tąpnięcie i poczuł tępy ból w czaszce, po czym odpłynął.
Willard i Begrog nie mieli jednak czasu do rozwodzenia się nad ofiarą losu. Postanowili, że tym razem nie będą dzielić się przeciwnikiem, lecz będą trzymać się razem. Zbliżali się do siebie równym miarowym krokiem trzymając broń gotową w każdej chwili do zadania śmiertelnego ciosu. Gdy jednak znaleźli się od siebie w odległości kilku kroków ogr spostrzegł, że przed nim nie stoją beduini. Ich przeciwnikiem byłi ludzie elitarnych oddziałów Xen Huonga, Niebiańskiego smoka, Dziedzica Wielkiego Cathayu. Brew Begroga uniosła się z podziwu. Ta jednostka nie była do wynajęcia. Tylko sam Cesarz mógł pozwolić komuś korzystać z jej usług. Jednak w tym momencie nie ważne było dlaczego ma ich przed sobą. Ważne było to by się ich szybko i możliwie bezboleśnie stąd pozbyć.
Pierwszy krok uczynili Cathayczycy. To byli zawodowcy. Cała czwórka. Doświadczeni zgrani profesjonaliści. Uderzali parami dwóch z lewej, dwóch z prawej. Parami tak by jeden zawsze krył się za plecami drugiego. Begrog wybrał tych z lewej, natomiast Willard tych z prawej. Na adrenalinę walki nałożyła się jeszcze chciwość. Pierwszy z strażników zaatakował ogra cięciem znad głowy, tylko po to by dać temu zza pleców okazję do zdradzieckiego sztychu. Begrog przyjął cios pierwszego, wymijając go. Ból wywołał złość. Zapulsował. Cios wyprowadzony przez ogra w drugiego cathayczyka został wykonany z podwójną siłą. Krew wypłynęła na ziemię z zmasakrowanego ciała. Ten pierwszy wycofał się. Kolejna para zaatakowała Willarda. Ci rodzielili się w ataku tnąc mieczami z dwóch kierunków, tak by tylko jedno cięcie było możliwe do sparowania- drugie musiało trafić w cel. Willard nie parował, wykonując unik wszedł pomiędzy nich. By się nie zderzyć obaj musieli zakłucić zgrany rytm, wyćwiczone kroki. Jeden zdołał odskoczyć w miękkim kocim i pełnym smoczej gracji zwodzie. Drugi nie zdążył. Stracił równowagę ustawiając się plecami. Willard wykonał cięcie z obrotu prosto przez krzyż. Czuł jak hartowana imperialna stal wgryza się w kręgosłup. Powietrze zadrżało od przeraźliwego wycia.
Dwaj pozostali zaatakowali jednocześnie zasypując towarzyszy ciosami. Parowali z trudnością. Willard wykonał unik odchylając się do tyłu. Ale zamiast oprzeć się plecami o ścianę zaatakował. Strażnik skontrował, ale reiklandczyk wyminął kontrę. Ciął na odlew na wysokości brzucha. Trafił. Usłyszał zdławiony, delikatnie bulgoczący krzyk. Begrog też nie próżnował. Ostatni z cathayczyków był już przy nim, już uderzał paskudnym cięciem z biodra. Ogr sparował w ostatnim momencie. Korzystając z przejętego impetu parady wykonał obrót. Odwinął się jak sprężyna i uderzył z półobrotu, szeroko i mocno. Był blisko. Begrog zobaczył jego wykrzywioną twarz, gdy maczuga uderzająca z siłą kuli armatniej złamała miecz pędząc ku jego głowie. Przerażone oczy, pełne strachu. Trafił silnie i niechybnie. Prosto w twarz. Kilku dziesięciokilogramowy głaz plasnął. Z głowy nieszczęśnika została tylko czerwona bryzga spływająca powoli po białych jak śnieg płótnach namiotów.
W tle usłyszeli wrzask Gerharda. Widać już się ocknął.
- Co teraz panie inżynier? - zawołał z nutą pogardy dla słabości człowieka Begrog.
Odgłosy walki już ucichły, gdy inżynier ocknął się. Jedyne co pamiętał, to strzał, który oddał w kierunku strażnika.
- Uhm... - to jedyne co zdołał wykrztusić... - Gdzie ja... Już po wszystkim? - Dodał po chwili, omiatając jeszcze nie do końca przytomnym wzrokiem ubabraną na czerwono salę. - No dobra, widać, że możemy zabrać, to po co przyszliśmy. Weźcie swoją zapłatę. - Powiedział wykonując gest w kierunku zgromadzonych tu bogactw. Ja idę po dziewczynę. - Wtedy też przyjrzał się strażnikom. Nie wyglądali na mieszkańców Arabii, mieli skośne rysy i rzadki zarost. Gerhard nigdy wcześniej nie widział takich ludzi. Nie był jednak czasu by się nad tym zastanawiać - jego cel był jasny. Inżynier był jednak przekonany, że czai się tu więcej straży, wolał jednak nie dzielić się tą wątpliwością ze swoimi towarzyszami.
Pozostawiwszy Willarda i Begroga samych ze skarbami, ruszył w kierunku namiotu, w którym Dagmara miała oczekiwać na przyjazd księcia Osamy, wraz całym taborem i skarbami. Biorąc pod uwagę czas, przez jaki znajdowało się tu obozowisko, syn szejka powinien przybyć już wkrótce, jeśli jeszcze tego nie zrobił.
Tymczasem Gerhard ukrył się w skalnej niszy, skąd popatrzył na wejście namiotu. Pilnowało go czterech strażników, po których broni i zbroi poznać można było, że to prawdziwa elita. Inżynier plunął sobie w brodę, że nie zabrał ze sobą tamtych dwóch... Z drugiej jednak strony wolał nie nadużywać ich cierpliwości. W tej sytuacji spojrzał do swojego inwentarza. Pośród różnych rupieci znalazł tam kilka petard błyskowych. Uśmiechnął się do siebie, podpalił lont i rzucił pod nogi strażnikom. Ci rzecz jasna odruchowo spojrzeli na ładunek. Chwilę później nastąpiła jasna eksplozja, która oślepiła strażników. W tym momencie Gerhard wyskoczył ze swej kryjówki na obezwładnionych strażników. Efekt był tym mocniejszy, że znajdujący się w grocie żołnierze mieli rozszerzone źrenice. Gerhard, mimo, że nie był zbyt wprawny w walce wręcz, pojedynczymi ciosami utorował sobie drogę.
- Technika przybyła... - Rzucił pod nosem po czym uniósł pistolet i już miał wejść do namiotu, gdy płachta odsunęła się i w wejściu stanął młody Arab, który najpewniej chciał sprawdzić przyczynę hałasu. Gerhard zdał sobie sprawę, że to najpewniej Osama i pomyślał sobie, że ktoś bezkarnie zbałamucił mu siostrę. Tamten jednak, widząc wycelowaną w siebie lufę pistoletu zniknął wewnątrz namiotu równie nagle co się pojawił. Inżynier, po chwilowym zaskoczeniu wpadł do wnętrza i jego oczom ukazał się Osama trzymający półnagą dziewczynę i przyciskający jej sztylet do gardła.
Cała trójka przez chwilę wymieniła nerwowe spojrzenia pomiędzy sobą i lśniącym szpikulcem, gdy nagle Arab powiedział:
- Możemy negoc... - Nie zdążył dokończyć: korzystając z momentu rozproszenia przeciwnika, Gerhard pociągnął za spust. Huknął strzał, stłumiony przez ciężkie tkaniny. Dagmara pisnęła, a zastrzelony książę padł na posłanie, brudząc drogocenne materiały. Gerhard opuścił wciąż dymiącą broń i podszedł do siostry.
- Gdzie Kurt? - Zapytała. W odpowiedzi inżynier pokręcił głową. Dziewczyna posmutniała, jakby nie całkiem rozumiejąc. Już miała coś powiedzieć, gdy doszedł ich głuchy ryk Begroga i przeraźliwe wrzaski wrogów, którzy spotkali się z jego mocarną maczugą.
- Nie teraz! Musimy uciekać! - Powiedział, chwytając siostrę za ramię i wyciągając ją na zewnątrz. Na sklepieniu dostrzegł dwie sylwetki odpierające (z resztą bez większego trudu) ataki kilkunastu napastników.
- Uhm... - to jedyne co zdołał wykrztusić... - Gdzie ja... Już po wszystkim? - Dodał po chwili, omiatając jeszcze nie do końca przytomnym wzrokiem ubabraną na czerwono salę. - No dobra, widać, że możemy zabrać, to po co przyszliśmy. Weźcie swoją zapłatę. - Powiedział wykonując gest w kierunku zgromadzonych tu bogactw. Ja idę po dziewczynę. - Wtedy też przyjrzał się strażnikom. Nie wyglądali na mieszkańców Arabii, mieli skośne rysy i rzadki zarost. Gerhard nigdy wcześniej nie widział takich ludzi. Nie był jednak czasu by się nad tym zastanawiać - jego cel był jasny. Inżynier był jednak przekonany, że czai się tu więcej straży, wolał jednak nie dzielić się tą wątpliwością ze swoimi towarzyszami.
Pozostawiwszy Willarda i Begroga samych ze skarbami, ruszył w kierunku namiotu, w którym Dagmara miała oczekiwać na przyjazd księcia Osamy, wraz całym taborem i skarbami. Biorąc pod uwagę czas, przez jaki znajdowało się tu obozowisko, syn szejka powinien przybyć już wkrótce, jeśli jeszcze tego nie zrobił.
Tymczasem Gerhard ukrył się w skalnej niszy, skąd popatrzył na wejście namiotu. Pilnowało go czterech strażników, po których broni i zbroi poznać można było, że to prawdziwa elita. Inżynier plunął sobie w brodę, że nie zabrał ze sobą tamtych dwóch... Z drugiej jednak strony wolał nie nadużywać ich cierpliwości. W tej sytuacji spojrzał do swojego inwentarza. Pośród różnych rupieci znalazł tam kilka petard błyskowych. Uśmiechnął się do siebie, podpalił lont i rzucił pod nogi strażnikom. Ci rzecz jasna odruchowo spojrzeli na ładunek. Chwilę później nastąpiła jasna eksplozja, która oślepiła strażników. W tym momencie Gerhard wyskoczył ze swej kryjówki na obezwładnionych strażników. Efekt był tym mocniejszy, że znajdujący się w grocie żołnierze mieli rozszerzone źrenice. Gerhard, mimo, że nie był zbyt wprawny w walce wręcz, pojedynczymi ciosami utorował sobie drogę.
- Technika przybyła... - Rzucił pod nosem po czym uniósł pistolet i już miał wejść do namiotu, gdy płachta odsunęła się i w wejściu stanął młody Arab, który najpewniej chciał sprawdzić przyczynę hałasu. Gerhard zdał sobie sprawę, że to najpewniej Osama i pomyślał sobie, że ktoś bezkarnie zbałamucił mu siostrę. Tamten jednak, widząc wycelowaną w siebie lufę pistoletu zniknął wewnątrz namiotu równie nagle co się pojawił. Inżynier, po chwilowym zaskoczeniu wpadł do wnętrza i jego oczom ukazał się Osama trzymający półnagą dziewczynę i przyciskający jej sztylet do gardła.
Cała trójka przez chwilę wymieniła nerwowe spojrzenia pomiędzy sobą i lśniącym szpikulcem, gdy nagle Arab powiedział:
- Możemy negoc... - Nie zdążył dokończyć: korzystając z momentu rozproszenia przeciwnika, Gerhard pociągnął za spust. Huknął strzał, stłumiony przez ciężkie tkaniny. Dagmara pisnęła, a zastrzelony książę padł na posłanie, brudząc drogocenne materiały. Gerhard opuścił wciąż dymiącą broń i podszedł do siostry.
- Gdzie Kurt? - Zapytała. W odpowiedzi inżynier pokręcił głową. Dziewczyna posmutniała, jakby nie całkiem rozumiejąc. Już miała coś powiedzieć, gdy doszedł ich głuchy ryk Begroga i przeraźliwe wrzaski wrogów, którzy spotkali się z jego mocarną maczugą.
- Nie teraz! Musimy uciekać! - Powiedział, chwytając siostrę za ramię i wyciągając ją na zewnątrz. Na sklepieniu dostrzegł dwie sylwetki odpierające (z resztą bez większego trudu) ataki kilkunastu napastników.
Gerhard i Dagmara biegli na złamania karku, kierując się do wyjścia z obozowiska. Odgłosy walki za ich placami stawały się coraz cichsze, tylko raz na jakiś czas któryś z zabitych zawył głośniej niż zwykle. Inżynierowi serce waliło jak młotem. Udało mu się. Wypełnił ostatnią wolę swojego dzielnego ojca. Teraz wystarczy tylko...
Nagle pojedynczy bełt świsnął mu kilka centymetrów przed twarzą i odbił się od kamiennej ściany. Gerhard wrzasnął, i zdając się na instynkt, skoczył za najbliższy głaz, ciągną siostrę za sobą. Sekundę później kilka następnych przeszyło miejsce, w którym przed chwilą stał. Nulnijczyk był kompletnie rozkojarzony. Czyżby ogr i człowiek spaprali robotę i zostawili jakichś strażników przy życiu ? Z drugiej strony, jakoś nie widział by którykolwiek z Arabów używał kuszy...
Gdy ostrzał się skończył i do jego uszu doszedł dźwięk nakręcanych korbek, inżynier zaryzykował rzut oka na tajemniczych napastników. Jakież to było jego zdziwienie, gdy zamiast najemnych pustynnych zbirów ujrzał oddział krasnoludów w pełnych, płytowych pancerzach. Po chwili usłyszał niski, chropowaty głos :
- Cholera, rzućcie te kusze w pizdu i chodźmy z nim na topory ! Gówniarz nie będzie miał szans.
Gerhard zaczął panikować. Czemu krasnoludy chciałyby go zabić ? Przecież nic złego im nie zrobił ! Na domiar złego, nie widział wyjścia z tej patowej sytuacji. Zanim Begrog i Willard rozprawią się z tamtymi, mogło być już za późno. Inżynier położył dłoń na rękojeści miecza, która teraz wydawała mu się śliska i nieporęczna. Zabiję chociaż jednego, pomyślał. Chociaż jednego.
- STAĆ ! - Czysty, basowy głos zadudnił wśród skał niczym wystrzał z armaty.
Gerhard znowu wychylił się zza węgła. Do kompanii dołączył jeszcze jeden krasnolud, w bogatym, złoconym pancerzu.
- Co tu się dzieje ? Wam się chyba w dupach poprzewracało ! Opuszczać posterunek bez wyraźnego rozkazu, walka z jakimiś łachmytami...
- Tanie Thorleku, my...
- MORDA ! Czym jesteście, weteranami czy jakimiś krótkobrodymi smarkami, którzy nie wiedzą, że słowo dowódcy jest prawem ?
Dopiero po chwili Thorlek zauważył inżyniera kulącego się za skałą.
- Ty ! To ty wrzuciłeś ten granat dymny do furgonu ze skarbem ! Cholera, przez ciebie straciliśmy całą nagrodę ! Powinieneś otrzymać solidnego kopa w dupę !
- No właśnie ! - Dorzucił inny krasnolud, wcześniej reprymendowany przez czempiona.
- Być może udało ci się zwieść innych, ale ja byłem akurat na ulicy i wszystko widziałem. Czemu to zrobiłeś, chłopcze ? Czemu ?
Nagle pojedynczy bełt świsnął mu kilka centymetrów przed twarzą i odbił się od kamiennej ściany. Gerhard wrzasnął, i zdając się na instynkt, skoczył za najbliższy głaz, ciągną siostrę za sobą. Sekundę później kilka następnych przeszyło miejsce, w którym przed chwilą stał. Nulnijczyk był kompletnie rozkojarzony. Czyżby ogr i człowiek spaprali robotę i zostawili jakichś strażników przy życiu ? Z drugiej strony, jakoś nie widział by którykolwiek z Arabów używał kuszy...
Gdy ostrzał się skończył i do jego uszu doszedł dźwięk nakręcanych korbek, inżynier zaryzykował rzut oka na tajemniczych napastników. Jakież to było jego zdziwienie, gdy zamiast najemnych pustynnych zbirów ujrzał oddział krasnoludów w pełnych, płytowych pancerzach. Po chwili usłyszał niski, chropowaty głos :
- Cholera, rzućcie te kusze w pizdu i chodźmy z nim na topory ! Gówniarz nie będzie miał szans.
Gerhard zaczął panikować. Czemu krasnoludy chciałyby go zabić ? Przecież nic złego im nie zrobił ! Na domiar złego, nie widział wyjścia z tej patowej sytuacji. Zanim Begrog i Willard rozprawią się z tamtymi, mogło być już za późno. Inżynier położył dłoń na rękojeści miecza, która teraz wydawała mu się śliska i nieporęczna. Zabiję chociaż jednego, pomyślał. Chociaż jednego.
- STAĆ ! - Czysty, basowy głos zadudnił wśród skał niczym wystrzał z armaty.
Gerhard znowu wychylił się zza węgła. Do kompanii dołączył jeszcze jeden krasnolud, w bogatym, złoconym pancerzu.
- Co tu się dzieje ? Wam się chyba w dupach poprzewracało ! Opuszczać posterunek bez wyraźnego rozkazu, walka z jakimiś łachmytami...
- Tanie Thorleku, my...
- MORDA ! Czym jesteście, weteranami czy jakimiś krótkobrodymi smarkami, którzy nie wiedzą, że słowo dowódcy jest prawem ?
Dopiero po chwili Thorlek zauważył inżyniera kulącego się za skałą.
- Ty ! To ty wrzuciłeś ten granat dymny do furgonu ze skarbem ! Cholera, przez ciebie straciliśmy całą nagrodę ! Powinieneś otrzymać solidnego kopa w dupę !
- No właśnie ! - Dorzucił inny krasnolud, wcześniej reprymendowany przez czempiona.
- Być może udało ci się zwieść innych, ale ja byłem akurat na ulicy i wszystko widziałem. Czemu to zrobiłeś, chłopcze ? Czemu ?
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
Towarzysze właśnie wychodzili, a raczej wyjeżdżali wózkiem pełnym drogocennych rzeczy. Szli tak sobie zadowoleni z łupów wesoło rozmawiając.
- Oj Begrog i co ty zrobisz z taką ilością pieniędzy?
- Nie wiem, może skrzyknę grupę bezdomnych i założę własny oddział. Taki plan kosztuje, ale wiem jedno- życie w rynsztoku, głodzie i brudzie, codzienna walka o przetrwanie to idealne czynniki na bezwzględnego i wytrzymałego żołnierza. W dodatku będzie on lojalny, bo komu, jak nie swemu dowódcy zawdzięcza chelb, dach nad głową i robotę ? Mógłbyś do mnie dołączyć. Już widzę ten szyld "Begorg & Willard: Pomoc w negocjacjach handlowych" ...
Oboje szpetnie zarechotali na samą myśl negocjacji.
- Ale wiesz co Willard?
- Hę?
- Ciekaw jestem, czy z tych zbroi Catahyczyków dało by się coś poskładać. W sumie ładny pancerz, wygodny, ruchów nie krępuje a i chroni dobrze. Tylko trzeba dorwać jakiegoś krasnoluda. Oni się na tym znają...
Wtem przed towarzyszami ukazała się grupka brodaczy uzbrojonych po zęby. Ogr nie dostrzegając, że mierzą do Gerharda zagadną ich:
-Mówisz i masz- rzekł do kompana -Ej panowie krasnoludowie! Zna się może któryś na płatnerstwie? Mam tu na wozie kilka ładnych pancerzy łuskowych i chciałbym z nich coś sobie zrobić...
- Begrog, tak mi się zdaje, że to nie jest odpowiednia chwila na rozmowy o twojej zbroi- stwierdził Willard gdy w ich kierunku zostało wycelowane kilka gotowych do strzału kusz...
- Oj Begrog i co ty zrobisz z taką ilością pieniędzy?
- Nie wiem, może skrzyknę grupę bezdomnych i założę własny oddział. Taki plan kosztuje, ale wiem jedno- życie w rynsztoku, głodzie i brudzie, codzienna walka o przetrwanie to idealne czynniki na bezwzględnego i wytrzymałego żołnierza. W dodatku będzie on lojalny, bo komu, jak nie swemu dowódcy zawdzięcza chelb, dach nad głową i robotę ? Mógłbyś do mnie dołączyć. Już widzę ten szyld "Begorg & Willard: Pomoc w negocjacjach handlowych" ...
Oboje szpetnie zarechotali na samą myśl negocjacji.
- Ale wiesz co Willard?
- Hę?
- Ciekaw jestem, czy z tych zbroi Catahyczyków dało by się coś poskładać. W sumie ładny pancerz, wygodny, ruchów nie krępuje a i chroni dobrze. Tylko trzeba dorwać jakiegoś krasnoluda. Oni się na tym znają...
Wtem przed towarzyszami ukazała się grupka brodaczy uzbrojonych po zęby. Ogr nie dostrzegając, że mierzą do Gerharda zagadną ich:
-Mówisz i masz- rzekł do kompana -Ej panowie krasnoludowie! Zna się może któryś na płatnerstwie? Mam tu na wozie kilka ładnych pancerzy łuskowych i chciałbym z nich coś sobie zrobić...
- Begrog, tak mi się zdaje, że to nie jest odpowiednia chwila na rozmowy o twojej zbroi- stwierdził Willard gdy w ich kierunku zostało wycelowane kilka gotowych do strzału kusz...