ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2

Wszystko to, co nie pasuje nigdzie indziej.

Moderatorzy: Fluffy, JarekK

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3443
Lokalizacja: Gdańsk

Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2

Post autor: Klafuti »

https://www.youtube.com/watch?v=LQ0ALcEDt1c

A więc dotarli. Zmurszałe mury Mousillon wnosiły się nad morzem rachitycznej trawy i chwastów jak masywna, pasożytnicza narośl, wokół której przylgnęły
zapuszczone slumsy, pełne wyrzutków i biedaków, których nie chciano nawet w tym obmierzłym mieście. Ponad umocnieniami natomiast wznosiła się linia połamanych zębów dachów, gdzieniegdzie przetykana godzącymi w niebo niczym piki, jakby chcąc odpędzić od siebie stalowoszary bezkres niskich, gęstych chmur nim ich ciężki całun runie na miasto dławiąc je pod widmowym okryciem. Gdy konwój zbliżył się do miasta, ujawniło się więcej szczegółów: szkielety i rozdziobywane przez żarłoczne ptactwo zwłoki zwieszały się z murów jak upiorne marionetki, podczas gdy wyblakłe, postrzępione, czarne chorągwie z żółtymi liliami apatycznie kołysały się na wietrze. Czasem jego kierunek zmieniał się, niosąc od strony miasta chorobliwy powiew rozkładu, lepki od wilgoci bijącej z Grismerie toczącej leniwie swe brudne wody przez przeklętą krainę. W pewnym momencie kolumnę kolebiących się na błotnistych koleinach wozów otoczyła chmara cuchnących nędzarzy, otwierających spróchniałe gęby i wyciągających owrzodzone, pokręcone artretyzmem ramiona w kierunku podróżnych. Żołnierze eskorty brutalnie rozpędzili natrętów, a kilku bardziej opornych posmakowało stali. Nim brama połknęła przybyszów, Reinhard odwrócił się na chwilę za siebie, by ujrzeć jak pokraczne sylwetki zbliżają się do kilku ciał wykrwawiających się na drodze i bynajmniej nie po to, aby udzielić im pomocy.

Teraz zawodnicy mieli trochę wolnego czasu, przynajmniej do wieczora, kiedy miała się odbyć zapowiedziana przez sir Harrevauxa uczta, wystawiona przez lokalnego watażkę Mallebauda, dumnie zwącego się księciem prowincji. Był to oczywiście samozwaniec, ponieważ oficjalnie Mousillon nie miało księcia, było po prostu krainą bezprawia, z którą król Louen i jego poprzednicy nie do końca wiedzieli co począć, ograniczając się do permanentnej blokady krainy. Wysłuchawszy krótkiej prezentacji wygłoszonej przez rycerza, von Preuss zanotował sobie w pamięci najbardziej istotne dla siebie informacje. Pierwszą z nich był most Upadłe Niebo, gdzie renegat miał nadzieję dostać składniki potrzebne mu do wytworzenia nowych petard - przypominający zabudowane mosty w Marienburgu, drugą zaś zrujnowana latarnia, cmentarz i zatopiona część miasta. Harrevaux ostrzegał, żeby tam nie chodzić, zwłaszcza po zmroku, gdyż miały czaić się tam potwory i inne, jeszcze bardziej tajemnicze niebezpieczeństwa. Jednakże wybraniec czuł się wręcz zobowiązany, aby pójść tam i przerzedzić populację czegokolwiek, co się tam gnieździło. Walka z chaosem we wszystkich jego przejawach była nieodłączną częścią jego życia, do tego stopnia, że zamaskowany łowca nie wyobrażał sobie, by mógł postąpić inaczej.

Tak. Lepiej trafić nie mógł. To miasto potrzebowało go, a on potrzebował jego. Zepsucie i rozkład były tu wszechobecne. Po błotnistych, pozbawionych bruku korytach ulic, zalanych niczym bajora szlamu, fekaliów, śmieci a czasem nawet gnijących ciał żebraków wałęsały się bez celu ludzkie zjawy, wbijające puste spojrzenia w rozmokłą ziemię. Nad głowami szarych ludzi piętrzyły się zaś pokryte glonem i grzybem zapuszczone budynki. Część z nich miała okna zabite deskami, winnych fasadach ziały po prostu ciemne, prostokątne jamy. Nie sposób było odróżnić kamienic zamieszkanych od pustostanów, gdzie znaleźć można było tylko zmurszałe kości, kurz i pajęczyny. Domy te wznosiły się na kilka pięter w górę, nachylając się ku sobie i łącząc się rozmaitymi przybudówkami oraz pomostami, w efekcie tworząc labirynt swoistych kanionów, których dna otrzymywały bardzo niewiele światła. W niektórych miejscach zabudowania wręcz całkowicie zamykały się nad ulicami jak pogrążone w wiecznej ciemności tunele, w dużej mierze zamieszkałe przez kloszardów, grzejących się przy dymiących czarnym, smolistym dymem ogniskach. Miejska zabudowa po prawdzie nie pozwalała na swobodny przepływ powietrza, przez co w wilgotnym od rzeki powietrzu unosił się koszmarny odór stęchlizny, ekskrementów, gnijących odpadków i pleśni.
Reinhard wędrował po krętych wąskich uliczkach by poznać topografię miasta. Było to o tyle trudne, że ulice wyglądały tak samo: zagracone, pozbawione jakichkolwiek tablic z nazwami (to byłoby z resztą bez sensu, ponieważ i tak mało kto z lokalnej populacji potrafił czytać), niektóre z nich były tak wąskie, że nie dało się ich odróżnić od ślepych zaułków prowadzących na zapuszczone podwórka. Parę razy von Preuss zajrzał w kilka z nich. Były to gniazda dla różnego rodzaju mętów, takich jak dogorywający nędzarze, czy grupki młodocianych gangsterów rzucających harde spojrzenia ku przechodzącemu wybrańcowi, choć on sam szczerze wątpił, by którykolwiek z nich posunął się do napaści na niego. W jednej z wąskich uliczek spacerujący renegat natykał się na bawiące się, brudne dzieci, którym najwyraźniej nie przeszkadzała obecność pary syfilityków, spółkującej na stercie rupieci w kącie podwórka.

Reinhard w swojej karierze widział już wiele rzeczy i odwiedził niejedno ognisko zepsucia. Każde z nich było inne na swój sposób. Mordheim na przykład było wymarłym miastem, pełnym anomalii i walczących ze sobą band szabrowników, Praag zaś przepełniała atmosfera nieuchwytnej grozy przyczajonej w cieniach. Była też Sylvania, wybraniec spodziewał się, że Mousillon będzie do niej podobne, okazało się jednak o wiele gorsze. O ile wampirzy władcy lesistej krainy zachowali jakiś aspekt dawnej szlachetności, co tyczyło się zwłaszcza Krwawych Smoków, tak Mousillon było esencją degeneracji i rozkładu. Prawdziwe miasto-potwór, pożerające swych mieszkańców. Tutaj wpływy Nurgle'a były aż nazbyt wyraźne. Wszechobecna aura apatii, rozkład i brud z pewnością przyciągały jego wzrok. "Tym lepiej, zrujnowanie ogródka będzie bardziej satysfakcjonujące. A przy tym przysłuży się choć trochę tutejszym ludziom, bo pokłady chaosu zdają się być tu nieprzebrane." - Pomyślał ze złowieszczym entuzjazmem von Preuss. Wtedy, na krótką chwilę w pamięci błysnęła mu tamta wioska na bagnach, gdzie na zawsze odmienił się jego los. A może stało się to jeszcze wcześniej? Wybraniec odpędził od siebie nostalgiczne myśli. Analogia z osadą kultystów nasunęła się sama, Mousillon przypominało mu ją w powiększonej wersji - odcięte od świata, pełne zgnilizny i okropności, skrytych nieudolnie pod maską normalności.

Do wieczornej uczty zostało jeszcze trochę czasu, tak więc były inkwizytor postanowił odwiedzić Upadłe Niebo w celu zakupienia substancji alchemicznych. Szczerze powiedziawszy na samo przyjęcie nie musiał iść - po przemianie w wybrańca nie potrzebował już jeść, pić czy spać, z resztą nie było to możliwe ponieważ maska zasłaniała mu usta, jako pożywka służyła mu energia indukująca się podczas walki i zabijania stworów chaosu. Jednak warto było dowiedzieć się, kto przynajniej oficjalnie stoi za zorganizowaniem areny. Może też uda mu się porozmawiać z tamtym elfem i posunąć ich śledztwo nieco naprzód. Bo to, że wiele odpowiedzi kryje się wśród tych plugawych murów było pewne. Trzeba było jedynie wiedzieć, czego i gdzie szukać.
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

Denethrill stała i przeglądała się w dużym lustrze wiszącym na ścianie. Egzaminowała efekt kilku godzin pracy i chociaż był zadowalający, nie mogła przestać myśleć, że mając do dyspozycji wszystkie swoje rzeczy zostawione w Naggaroth, byłby dużo lepszy. Sukienka, którą miała tego pamiętnego dnia, kiedy w zasadzie wszystko w jej życiu się zmieniło wciąż można by określić jako, wyzywającą. I to lekko mówiąc. Denethrill zastanawiała się jakie pod tym względem panują zwyczaje, w tym dalekim kraiku, ale nie na tyle, żeby się tym przejmować. Wypadałoby poczekać na posłańców, którzy mieli ich odprowadzić na ucztę, ale czarodziejka miała jeszcze jedną rzecz do załatwienia. Chyba najwyższy czas, żeby skontaktować się w sprawie, w związku, z którą w ogóle ją wysłano. Od razu zauważyła, że nie ma pojęcia jak złożyć raport Malekithowi. Sama komunikacja magiczna była dziecinnie prosta, ale z samym Wiedźmim Królem? Jedyny pomysł na jaki wpadła to skontaktować się z konwentem. Rozpoczęła proste inkantacje przywołujące mały portal. Jego rozmiary mogły sugerować, że służy do teleportacji, ale chodziło tylko o obraz rozmówcy. Zanim jednak skończyła swoje zaklęcie, poczuła, że traci nad nim kontrolę, jakby ktoś ingerował z zewnątrz. Spanikowała, ale zanim zdążyła jakkolwiek zareagować, obcy wpływ się skończył, a portal uformował się przed nią nawet bardziej solidny niż mogła przypuszczać.
- Długo się nie odzywałaś. – Powiedział głos zza magicznej powierzchni.
- Pani Morathi? – Wykrztusiła zaskoczona Denethrill i szybko się skłoniła. – Jak?
- Mam swoje sposoby. –Odpowiedziała enigmatycznie. – Co z Areną?
Czarodziejka streściła szybko co wydarzyło się do tej pory, przede wszystkim starcie w lesie i incydent przy zamku. Morathi nie przerwała jej ani razu, ale nie była zadowolona, że Arena nawet jeszcze się nie zaczęła.
- Skontaktuj się ze mną jak tylko będziesz mogła, zaraz po uczcie. Chyba, że nie dowiesz się niczego ważnego. W takim przypadku nie marnuj mojego czasu. – Po czym zerwała połączenie, nie czekając na odpowiedź.
Denethrill myślała, że odpowie na pewne pytania, a sama zastanawiała się nad paroma sprawami. Dlaczego to Morathi odebrała jej raport, a raczej jak przejęła jej połączenie. Spojrzała się na gwiazdę Raz`Zina, którą dostała od najwyższej czarodziejki i teraz nosiła zawieszoną na szyi. Czy to możliwe? Dalsze rozmyślania przerwało pukanie do drzwi.
- Proszę.
Do pokoju wszedł Zarthyon, który w tym czasie też nie próżnował i przynajmniej nie wyglądał jak ktoś po wielotygodniowej wędrówce.
- W starym stylu, co? – Zapytał na widok czarodziejki.
- A po co zmieniać, coś co jest dobre. – Odpowiedziała prezentując się w najlepszej według niej pozie. – Jak mnie znalazłeś?
- Zwracasz na siebie uwagę. Poza tym tutaj jest mało miejsc, do których mogłaś się udać. Gotowa?
Obrazek

Awatar użytkownika
Slayer Zabójców
Masakrator
Posty: 2332
Lokalizacja: Oleśnica

Post autor: Slayer Zabójców »

Nareszcie dotarli na miejsce, w którym miały ważyć się losy ojczyzny Falthara - jak i jego same.
Miasto widm, Mousillon - tak człeczyny nazywają te miejsce, krasnolud może określić je jednym prostym słowem - ruina.
Kompania która jeszcze nie tak dawno razem podróżowała do tego miejsca teraz się rozdzieliła, żeby odpocząć lub przygotować się do uczty.
- Tenk jak stoimy z finansami? - zapytał Tan.
- Nie najlepiej mój książe, zostało nam tylko kilka złotych monet, złota bransoleta wysadzana klejnotami, kilka pierścieni i szafirów, gdybyśmy mieli za to pić samo piwo, wystarczy najwyżej na 10 lat.
- Faktycznie niewiele, cóż musimy zacząć oszczędzać, przynajmniej narazie.

- "Pod Nieogolonym Wieprzem", przypominają się stare czasy, co Gromni? - Tan zapytał swojego ochroniarza, na co ten w milczeniu skinął głowa.
W środku pomieszczenie przypominało zwykłą imperialną karczmę - z jedną małą różnicą, była o wiele spokojniejsza, ludzie siedzieli w milczeniu i zajmowali się swoimi kuflami, nikt nikomu nie chciał wybić zębów lub wbić noża za to, że krzywo na niego spojrzał. Gdy Falthar wszedł do środka skupił na sobie wzrok wszystkich obecnych - nic dziwnego, przypominał chodzący skarbiec.
- Człeczyno, potrzeba nam pokoju na jedną noc, antałek piwa i pastę polerską.
- Mistrzu, nie posiadam pa... - w tym momencie Tan położył na ladę mały niebieski kamyczek - ju-ju-już biegnę po piwo! Mości panowie-krasnoludowie, zapraszam na górę!

Falthar siedział na niskim - nawet jak dla krasnoluda - taborecie i popijał piwo, patrząc się przez okno na miasto Mousillon rozmyślając przy tym, że przyszłość ludu Karak Kron leży w jego rękach. W tym czasie Tenk czyścił i polerowal tron na runicznej tarczy jego ojca, a Gromni zajmował się zbroją i resztą oręża.
- Żeby chociaż piwo mieli dobre na tej imprezie...
- Jak coś to mi zostało jeszcze sporo herbaty! - powiedział Tenk z entuzjazmem w głosie.
Obrazek

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3443
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

[tymczasem w Marienburgu]

Przygotowanie do drogi zajęło Ilsie zaledwie kilkanaście minut, i to tylko dlatego, że wciąż, choć już w mniejszym stopniu, doskwierało jej złamanie, którego doznała w pamiętnym pojedynku na piętrze opuszczonego magazynu. Było to możliwe dzięki starannemu rozplanowaniu rozmieszczenia sprzętów, substancji i broni - wszystkie rzeczy znajdowały się w ściśle określonych miejscach, umożliwiając zorientowanej osobie błyskawiczny dostęp do nich. Z drugiej strony nie potrzebowała tego wiele: nie było sensu się obciążać. Na rozwiniętej przed młodą łowczynią płachcie znajdowały się niezbędne przedmioty: pistolet, pokaźnych rozmiarów nóż bojowy, puszki z amunicją, pojemniki na proch, osełka, ale także lekarstwa i opatrunki. Każdy z elementów wyposażenia miał specjalne miejsce na stroju inkwizytora, dopasowane według indywidualnych preferencji, wszystko w celu zapewnienia jak największej sprawności bojowej. Szczegółowe planowanie, przygotowanie taktyczne i zdolności psychofizyczne - to właśnie łowcy czarownic mogli przeciwstawić potwornościom nie zawsze z tego świata.
Ilsa miała jeszcze trochę czasu do umówionego spotkania z Oskarem, nie omieszkała więc dodatkowo skontrolować cały sprzęt. Broń główna, czyli rapier gładko wysuwał się z pochwy przypiętej to pasa, tak samo jak nóż umieszczony z drugiej strony biodra. Poniżej, na lewym udzie znajdował się masywny pistolet, a pozostałe, drobniejsze rzeczy łowczyni umieściła w torbie, której szeroki pas przewiesiła sobie na skos przez pierś. W tymże pasie znajdowały się dodatkowo specjalne uchwyty, umożliwiające umieszczenie w nich różnorakich fiolek i petard.

Brakowało tylko jednej rzeczy. Ilsa spojrzała na stojący nad kominkiem zegar. Oryginalny mechanizm krasnoludzkich zegarmistrzów potrafił wprawić w zdumienie swoja precyzją. Według wskazań tego cacka kurier miał zjawić się właśnie w tym momencie. Trudno było oczekiwać, że dostawca dorówna punktualnością maszynie, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że kraj był niebezpieczny - jak nie potwory, to bandyci czający się na każdym kroku, zaś przesyłka szła z samego Hochlandu. Gdyby chodziło o inną broń palną, zapewne zdecydowałaby się na coś z zakładów zbrojeniowych w industrialnym Nuln, które można było szybciej i względnie bezpieczniej spławić rzeką, jednak w tym przypadku zamówienie było specyficzne. Tym bardziej zdziwiła się, gdy z dołu doszło ją pukanie do drzwi.
- Już idę! Sama otworzę! - Zawołała ostrzegawczym tonem: wśród członków inkwizycji dość powszechna była praktyka zastawiania pułapek, mających powstrzymać nieproszonych gości w osobie mściwych kultystów, złodziei, wścibskich głupców, a czasem też domokrążców. Postukując laską, łowczyni zeszła na parter i otworzyła drzwi. Ku jej zaskoczeniu faktycznie stał przed nią kurier, trzymający w rękach starannie zabezpieczoną skrzynię. Był to mężczyzna w średnim wieku, z długim szpiczastym nosem, wąskimi szerokimi ustami ozdobionymi cienkim jak spod ołówka, zabójczym wąsikiem. Wydawał się być żylasty i kościsty, zaś przylizane, nienagannie zaczesane do tyłu czarne włosy i obcisły strój w tym samym kolorze tylko potęgowały to wrażenie. Ilsa cofnęła się, pozwalając kurierowi wejść i postawić paczkę. - Jest pan bardzo precyzyjny jeśli chodzi o czas, muszę przyznać. - Powiedziała, podając mieszek z zapłatą. Doręczyciel wyszczerzył upiornie garnitur drobnych zębów, ważąc pieniądze.
- Profesjonaliści wymagają profesjonalnej obsługi, czyż nie? - Wycedził skrzekliwym tonem.
- Bynajmniej. - Odparła. - Nie przeliczy pan?
- Nie trzeba. Jak już pani wspominała, jestem prawdziwie precyzyjny. Mam wagę w ręku. Ueeeh. - To chyba miał być śmiech. Ilsa spojrzała na skrzynię, lecz gdy podniosła wzrok, jej gościa już nie było. "To jednak był fachowiec. Chociaż wyglądał podejrzanie." - Pomyślała. Teraz nie pozostało jej nic innego, jak otworzyć skrzynkę. Przez chwilę miała ochotę palnąć się w czoło, gdyż dała służbowe pieniądze (w pokaźnej sumie) nieznajomemu facetowi, który ulotnił się, jak tylko zerknęła w drugą stronę. W dodatku jeszcze te zamki - Ilsa wolałaby ich nie rozłupywać, w obawie przed uszkodzeniem zawartości. Na szczęście jednak obok pakunku, na podłodze leżał kluczyk. Łowczyni nie widziała, żeby doręczyciel go tam kładł. Na szczęście po otwarciu skrzyni okazało się, że przesyłka jest jak najbardziej zgodna z oczekiwaniami. Nie brakowało absolutnie niczego. Długa, gwintowana lufa, specjalna amunicja, luneta pozwalająca na zmianę przybliżenia, kolba z lekkiego drewna, był nawet mały proporczyk pozwalający ocenić siłę i kierunek wiatru. Wszystkie elementy zostały pomalowane czarną, matową farbą, aby jak najbardziej utrudnić wypatrzenie czającego się strzelca. Hochlandzki precyzyjny karabin wymagał teraz jedynie poskładania, to jednak było szybkie do wykonania i proste w nauce, ponieważ części były perfekcyjnie spasowane, a w razie potrzeby można było odnieść się do instrukcji, zapakowanej wewnątrz pudełka.

Tak, teraz można było wyruszać.
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
Kubaf16
Chuck Norris
Posty: 570
Lokalizacja: Kraków "Vanaheim"

Post autor: Kubaf16 »

Zbliżali się do Mousillion - przeklętego miasta, a jego mury widać było już z daleka. Na wietrze powiewywały czarne chorągwie z żółtymi liliami. Na murach wisiały szkielety, w tym momencie wjechali do slumsów, i kolumnę dopadła banda żebraków i nędzarzy próbujących wcisnąć byle co podróżnym by zdobyć chociaż kilka monet. Zbrojni rozpędzili ich, zostawiając kilka trupów za sobą, a podczas gdy za nimi zamykała się się brama, do trupów podeszło kilku innych żebraków.
***
-Uczta.- Zamyślił się. Nasunęło mu się skojarzenie z bohaterskim Menthusem z Caledoru, który walczył w poprzedniej arenie, na której na uczcie poprzedzającej właściwe wydarzenie zostali rozbrojeni i zaatakowani, a potem spalili do szczętu całe to miejsce. Przynajmniej tak mawiają. Większość zawodników rozeszła się w różne strony, gdy on stał jeszcze nad cuchnącą i mętną rzeką Grismaire. Ocknął się w końcu i poszedł w stronę Upadłego nieba, potrzebował kowala. Gdy zostawił trochę już w podniszczonym stanie zbroję u kowala, który od razu rozpoznał że to Ithlimar, poszedł znaleźć jakieś zakwaterowanie. W oczy rzuciła mu się tawerna "Pod starym kotłem". Wszedł do środka i podszedł do barmana.
Był to niski, gruby człowieczek, i gdyby z twarzy nie wyglądał jak zbir, można było by powiedzieć że jest sympatyczny. Gilraen rzucił dwie złote monety na ladę.
-Jeden pokój i butelkę wina.-
-Klient nasz pan.- Uśmiechnął się właściciel. -Proszę za mną-
Weszli po skrzypiących i prezentujących trochę naganny stan schodach na piętro, i barman otworzył Gilraenowi drzwi do pokoju. W środku było łóżko, mały drewniany stolik z świecą i stołkiem, a z okna naprzeciwko wejścia widać było pałac i górującą nad wszystkim Elficką wieżę. Po chwili barman przyniósł wino oraz balię z ciepłą wodą. Po kąpieli przebrał się i z okna patrzył na Mousillion, i popijając wino czekał na tylko na ucztę.
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy. :P

Awatar użytkownika
Kordelas
Masakrator
Posty: 2255
Lokalizacja: Kielce

Post autor: Kordelas »

-Smród...- rzucił Bafur. I ileż w tym jednym słowie mrukniętym między ćmieniem fajki było sensu. Jakże idealne było to okreslenie na panujące w Mousillon warunki. Smród ,bród i ubóstwo.
-Smród ,a odór... jest różnica...- dodał po chwili rozglądając się wokół. Pozycja była dla niego komfortowa ,gdyż jako krasnolud rzadko kiedy miał okazję patrzeć na ludzi z góry... chociaż nie ,często patrzył z gór na Imperium... W każdym bądź razie było to o tyle korzystne ,że nie musiał przeciskać się przez to bydło ,siłą odpędzane przez zbrojną eskortę.
-W końcu dojechalismy do tej wioski!- rzekł Thori patrząc bezemocjonalnie na konwój wozów przed nimi. -Już mi dupa zaczęła przyrastać do tej bryczki...-
Wozy minęły kilka ulic ,które widocznie żyły Areną Śmierci ,po czym znalazły się przy jakiej walącej truchłem rzecze ,gdzie czekała na nich zgraja człeczyn pod sztandarem przedstawiającym na czarnym tle złotą lilię i złotego węża.
- Witamy w Mousillon, drodzy zawodnicy trzydziestej szóstej Areny Śmierci, organizowanej przez mego pana, Mallobaude, Czarnego Rycerza i księcia tej prowincji.-
Stary sztygar zmarszczył brwi "Czarnego? Czyżby to jeden z tych łotrów tych zasranych słońcem krain z południa? Ostatnio sporo tych diabłów na granicach Imperium..."
-Być może nie wygląda, ale jest to jedno z najstarszych miast w całej Bretonni...-
"Wygląda... po człeczynach nie można się za wiele spodziewać..."
- gadają iż elfy je pobudowały...-
"Tfu! To se człeczynki strzeliły w kolano! Elfy do budowy! Dobre żarty!"
- Na pewno ich dziełem jest ta centralna, biała wieża książęcego pałacu, dzięki której można zorientować się w tym labiryncie. Wieczorem mój pan zaprasza was wszystkich na ucztę, siądziecie do stołu z jego lennikami i podane wam zostaną dalsze informacje co do Areny. Zostaną wam także pokazane wasze kwatery... do tego czasu musicie poradzić sobie w mieście sami. Pałac znajduje się w północnej części miasta, dostać się tam można przez jedyne przejście na Grismarie w promieniu stu mil - wielki most Landuina. -
-Brzmi pedalsko!- mruknął Bafur - Spadam stąd...-
Rycerz wskazał im kierunek, obracając się i co tam dalej memłał ,ale Bafur zarzucił strzelbę na ramię i zeskoczył z wozu. Jego syn obrócił się za ojcem i czym prędzej zebrał tobołki i za nim podążył.

-Ojciec! To co robimy przed imprezą?- zapytał górnik ojca ,który szybkim krokiem przemierzał syfiaste ulice miasta
-Szukamy "Spranego elfa"- odparł sztygar rozpalając fajkę.
-A po co nam sprany elf?! Lepiej jakiegos sprać!-
-To karczma ciućmoku...- rzekł długobrody wsadzając do ust fajkę. Wtedy rozmowę przerwał jakis młody człowiek który wpadł w Bafura. Ten jednak ani nie drgnął ,gdy chłopak wręcz "odbił" się od niego i upadł w błotnistą drogę
-Ooo! Przepraszam panowie! Moja wina...- rzekł szybko ,po czym jeszcze prędzej zaczął się oddalać. Stary sztygar prędko wsadził rękę do swojej kaletki przyczepionej do pasa.
-O kurwiszon...- mruknął ,podczas gdy Thori wiedział już co się stało.
-ŁAPAJ ZŁODZIEJA!- wykrzyknął Bafur ,po czym wyćwiczonym chwytem złapał strzelbę i momentalnie wycelował w stronę uciekiniera równoczenie przygotowując broń do oddania strzału.. Ludzie momentalnie odskoczyli w bok widząc krasnoludzką broń ,tak ,że Bafursson widział oddalającego się prędko złodzieja. Sztygar odruchowo przybrał pozycję strzelecką ,po czym nie czekając oddał strzał. Trzask i huk rozniósł się wokół ,a z luf zadymiło. Kilku ludzi wrzasnęło w panice jednak najgłosniej darł się pewien chłopak w oddali. Baffurson pociągnął fajkę ,po czym powoli ruszył w jego kierunku. Ten leżał w błocie z poharataną nogą w którą wpadł pocisk. Złodziej tarzał się z bólu ,krzycząc co niezrozumiale ,a na jego twarzy pojawił się potężny grymas bólu. Sztygar stanął nad nim i rzekł -Wy człeczyny ,macie to do siebie ,że chcecie od krasnoludów technologii... a kiedy nie chcemy wam ich dać to idziecie do elfów... a tam uczycie się takich parszywych zachować... bo własnie będąc złodziejską gnidą stajesz się elfem...- rzekł spoglądając pogardą na cierpiącego chłopaka. Młody Bafursson podniósł leżący obok mieszek ,kiedy pojawiło się kilku zbrojnych w barwach miasta ,którzy przybiegli na miejsce zdarzenia słysząc wrzaski.
-Co się tu kurwa dzieje?!- jeden z nich warknął ,widocznie dowódca . Był wysoki ,łysy i o tępym wyrazie twarzy ,lecz na tle mend którymi dowodził wyglądał nieco lepiej. Jego rębacze rozgonili brutalnie rozgonili tłum gapiów ,a dowódca warknął. -Pytam! Co się tu w pizdę palec wyprawia!-
Jeden z jego ludzi podszedł do niego niepewnie i zaczął -M-melduje ,że pe...pe...-
-Pe pe! Precz mi z oczu ,Koniczyna!- przerwał mu dowódca odpychając go. -Wy!- wskazał na krasnoludy. Nie spodobało się to Bafurowi i zaczął sięgać po prochownicę ,jednak syn powstrzymał go. -Co to ma być do chuja?!- wrzasnął dowódca
-Jestem zawodnikiem waszego cipowatego turnieju! A ten korniszon chciał mnie... okrasć!- ryknął jeszcze głosniej Bafursson.
-Złodziej?! Arena?!- mruknał do siebie -Dobra! Jestescie wolni! Spieprzać!-
Bafursson znów sięgnął po prochownicę jednak Thori odciągnął ojca. Górnik obejrzał się potem tylko na chwilę i ujrzał kątem oka jak oddział zbrojnych brutalnie kopie i okłada okutymi pałkami młodego złodzieja. Tak... to było Mousillon...
Jednak jeszcze jedna rzecz nurtowała Thoriego i ciekawosc zmusiła go by zapytać o to ojca.
-Ojciec! Po cos ubił tego łotra skoro w tej sakiewce były jakies miedziaki... sam czułem! Już ładunek do strzału jest droższy ,a przecież całą kasę trzymasz w kolbie dwururki!-
-Dla zasady... a w kolbie kasa jest najbezpieczniejsza...-
-A co jak ukradną strzelbę?- zapytał Thori... i zdał sobie sprawę jak głupie było to pytanie. Tak głupie ,że Bafur aż zatrzymał się i spojrzał z politowaniem na syna.

W końcu krasnoludy doszły do karczmy "Pod spranym elfem". Miesciła się ona w wielkiej kamiennej kamienicy. Nie była może wykwintna ,ale z srodka bił zapach dobrego chmielu i dobrze doprawionych mięs. Drzwi do karczmy pilnowało dwóch ochroniarzy. Były to krasnoludy ,których sam wygląd odstraszał potencjalnych darmozjadów. Sztygar podszedł do jednego z nich - Łysego ,jednookiego krasnoluda o czarnej brodzie i szepnął mu co do ucha. Ten uscisnął mocno dłoń sztygarowi skinając głową ,po czym odsunął się na bok wpuszczając górników ,lecz goźnie patrząc na Thoriego.
W karczmie przebywały tylko krasnoludy. Każdy stolik był zajęty przez brodaczy którzy głosno rozmawiali przy wielkich kuflach i często syto zastawionych stołach. Wystrój sali był typowo krasnoludzki. Kamienne sciany na których wisiała zabytkowa broń ,wielki kominek ,również wyłożony kamieniem w którym wiecznie płonął ogień. Oprócz broni na scianach wisiało wiele pamiątek rodzinnych ,zapewne własciciela. Zabytkowe naczynia ,elementy zbroi ,obrazy które przedstawiały oblicza przodków. Jednak oblicza te były wesołe ,a każdy trzymał w ręku taki sam kufel. Rzadko spotykało się w krasnoludzkiej sztuce ,by przedstawiany przodek był wesoły. Nawet słaby obserwator dostrzegłby w końcu na sali jeden charakterystyczny przedmiot z obrazów - owy kufel. Stał on w szklanej kablocie nad kominkiem.
-Zostań tutaj i co zjedz...- rzekł długobrody do syna dając mu do ręki strzelbę. natychmiast potem odszedł w stronę lady zostawiając syna po srodku sali.
Bafur nie czekając podszedł do karczmarza ,który stał za barem. Ten widząc sztygara przerwał rozmowę z krasnoludzką kobietą myjącą kufle i natychmiast przestał się lubasznie smiać patrząc poważnie na górnika. Bafursson zdjął górniczy kask i wyciągnął rękę ,którą ten uscinął skinając lekko głową. -Witamy... bracia czekają...-
-Wybornie...- rzekł stary górnik puszczając dymek z fajki.
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

- Wynieście swoich zmarłych! Wynieście swoich zmarłych!
Zakutany w ciężką, wystrzępioną szatę, uszczelnioną szalami i łachmanami mężczyzna znów powtórzył okrzyk, wypranym z emocji, nosowym głosem po czym potrząsnął flegmatycznie trzymanym w ręku, pordzewiałym dzwonkiem.
- Wynieście swoich zmarłych!
Krzykacz wlókł się noga za nogą przed wypełnioną małym stosem ciał dwókółką, przykrytą jakąś płachtą spod której w makabryczny sposób wystawały artretyczne ręce i wychudłe nogi z czarnymi paznokciami. Pojazd eskortowało dwóch, ewidentnie niezadowolonych pachołków o zbójeckich gębach, którzy bacznym spojrzeniem omiatali każdego kto zbliżał się do wozu.
- Wynieście swoich zmarłych! - zaintonował po raz kolejny niczym jakąś mroczną mantrę, człowiek od zwłok i znów machnął dzwonkiem. Szczerbaty dźwięk zaraz rozrósł się w drżące dudnienie, gdy większa wersja instrumentu na szczycie Kaplicy Landuina również ozwała się, oznajmując zmierzchanie i koniec kolejnego czarnego dnia w mieście.
Drużyna ogrów od jakiegoś czasu wpatrywała się z burczącymi brzuchami w wózek, siedząc na tyłkach wśród gruzów od wieeelu, wielu godzin.
- Dlaczego te małe ludki wożą żarcie od domu do domu, a ci inni mieszkańcy jeszcze im go dokładają ? - zasępił się Trójka, drapiąc szczeciniaste podbródki.
- Może my trochę weźmiemy ? - podsunął Piątka - Zapasy skończyły się pół dnia temu, a Dwójka startuje na tej Arenie i wogóle...
- Ja tam bym tego nie jadł. - oznajmił Rzeźnik. - Wygląda na nieświeże i zarobaczone...
Zanim zapadła cisza, ktoś o dobrym słuchu mógłby jeszcze dosłyszeć niewyraźny szept "...choć gdybym miał porządny rożen...". Dwójka już miał na powrót pogrążyć się w epickiej walce z głodem, gdy poczuł jak coś szturcha go w plecy.
Tuż za nim wycofywał się właśnie drżący jak osika, wysoki młodzian w czarnej opończy z wężem i lilią. Cofał się jeszcze szybciej gdy reszta kompanii także na niego spojrzała, dość jednoznacznie. Osesek niemal wpadł na czekającego za nim konnego rycerza w matowej zbroi z wymalowanym złotym wężem na napierśniku i przyłbicy.
- Ej to chyba te te znaczki naszego organizatora... przysłał nam jedzenie, jakie to miłe...
- Dwóch ludzi i chabeta... do tego wyskrobać trza z blach, no i na pięciu to maaało...
- Przerośnięte imbecyle! - zakrzyknął ktoś z bocznej uliczki. - Na honor, toć to posłańcy miejscowego pana!
Lord Eist Havdon podjechał do nich na wyszczotkowanym czarnym perszeronie, odziany w przedni strój możnowładzki i potrząsając nabłyszczonymi włosami. Towarzyszył mu giermek oraz taki sam poczet jaki właśnie chciały zjeść ogry.
- Eee no wiemy. Będziesz jadł tych swoich ? - rzucił powoli Dwójka. Rycerz przejechał po twarzy lśniącą w blasku pochodni, skórzaną rękawiczką.
- Pani spraw bym wytrzymał... Mają nas zaprowadzić na ucztę! - huknął lord, wypłaszając z otaczającej ich ciemności małe stadko szczurów i budząc drzemiącego w stercie drewna żebraka.
- To czemu od razu nie mówiłeś, że o więcej żarcia chodzi ? - wyszczerzył się nowy przywódca kompanii Ludojadów.
******

Gdy wreszcie wszystkie szesnaście pocztów zebrało się pod bezgłowym pomnikiem dawnego księcia Mousillon i najwierniejszego z Towarzyszy Graala, zawodników znów powitał sir Ronnel. W otoczeniu pochodni, ożywiających mijane zakamarki prawdziwym karnawałem pokracznych cieni kolumna przekroczyła Upadłe Niebo, wyjątkowo głośne i pełne życia pod wieczór po czym wjechali do Utraconego Miasta. W tym jego miejscu nazwa była rozciągana nieco na wyrost, gdyż wielkie, kilkupiętrowe domostwa o rzeźbionych ścianach i wyschłe fontanny pozbawione posążków niemal niknęły w gąszczu chorągwi i zbrojnych w barwach całej szlachty Mousillon. Oprócz już wcześniej zauważanych złotych lilii i węży oraz szarpiących się wron, można było wyróżnić skrzydlatą czaszkę, czarne słońce w karmazynowym polu, przebity dwoma mieczami hełm, czarne róże na białym tle lub zrywającego się do lotu jastrzębia czy też otoczony cierniem buzdygan. Wszystko to wiodło chałaśliwym korytarzem wprost do strzeliście wysokiego muru, otaczającego pałac. Przekraczając nowiutką bramę z rzeźbionej stali, poczet wjechał na wielki dziedziniec z kilkupoziomową fontanną i koksownikami w rogach, które podświetlały od dołu białe i stalowoszare ściany zamczyska. Wokół panował niesamowity przepych, zarówno ludzki jak i materialny, tak różny od reszty miasta i doków. Jednak niektóre rzeczy wciąż się nie zmieniały, przy bliższych oględzinach, drobne szczegóły zdradzały iż ząb czasu i dawnych wojen również nie szczędził pałacu. Z tą różnicą, że tutaj nowi władcy przywracali dawną świetność czymś innym niż patrolami zdegenerowanej straży.
Zająwszy się ewentualnymi wierzchowcami i zbędnymi rzeczami, służba posłusznie odprowadziła zawodników do wspaniałego portalu, otwierającego wejście do wielkiej, białej wieży. Z łuku oraz kolumn na wpół wyzierały rzeźby rycerzy, toczących zażarty bój z dziesiątkami różnych stworów, mijając tę cichą bitwę służący skierowali się na wielkie, kamienne schody, po czym skręcili w lewo, wkraczając w część pałacu zwaną Skrzydłem Pana. Po kwadransie podążania korytarzami pełnymi krążących pachołków, kucharzy i huczących śmiechem rycerzy i mijania nowo powieszonych obrazów i gobelinów, dały się wreszcie zauważyć drzwi otwarte dla nocnego powietrza. Poniżej na wielkim, wewnętrznym dziedzińcu, otoczonym krużgankiem ustawiono pod chorągwiami dziesiątki długich stołów na kozłach, równo obleganych przez tłum rycerzy tak możniejszych jak i pospolitszych, którym usługiwały w pośpiechu rzesze służby. Z blaskiem, zawieszonych wysoko między chmurami księżycy konkurowało światło płynące z podwyższenia w północnym krańcu dziedzińca. Tam na wysokich krzesłach, za nakrytym brokatowanym obrusem stołem zasiadali lordowie niegościnnego Mousillon, indywidua równie mroczne jak powiewające za nimi herby, pogrążeni w cichych rozmowach lub z dezaprobatą spoglądający na resztę ucztujących. Łatwo było także zauważyć, że wielki i skrzący się od rzeźbionego kruszcu tron książęcy, zwieńczony złotą lilią, podtrzymywaną przez smoki był pusty. Gospodarz wciąż pozostawał więc zagadką.
Zagadkę co do ich miejsca na uczcie rozwiązał zaś witający ich arystokrata - wysoki i dwornie uśmiechnięty mężczyzna o twardych rysach i krótko obciętych włosach. Widniejące na jego herbie czarne róże zafalowały, gdy skłonił się lekko.
- A więc to wy jesteście ową gromadą śmiałków, która okazała się najdzielniejszymi z dzielnych przyjmując wyzwanie zaoferowane wam przez mego pana ? - zaczął pochlebnym, oratorskim głosem arystokrata. - Ale gdzież moje maniery... jestem Aucassin, dwudziesty trzeci pan zamku Hane i podległych mu włości, na czas trwania Areny będę bezpośrednio zajmował się wszystkimi tyczącymi się jej sprawunkami, więc dufam iż będzie nam dane często się spotykać... służba!
[ http://www.youtube.com/watch?v=6GRLRm9o ... PnWRiT2hMw ]

Lord klasnął w ręce i powiódł zawodników między stołami. Tam liczni rycerze i inni goście tworzyli gwar śmiechów, wyliczania zasług rodowych, snucia historii o przewagach własnych i dawnych bohaterów oraz głośnych sporów o pohańbienie honoru damy lub jakiegoś władcy. Liczni komedianci i trefnisie, kręcący się między stołami i na nich wcale nie polepszali sytuacji. Siedzący pośród grupy obco wyglądających rycerzy w bufiastych ubraniach, olbrzymi łysiejący brodacz o trzech czarnych psach w złotym polu na herbie dudniącym głosem domagał się przyniesienia więcej mięsiwa lub piwa, a może jednego i drugiego. Szeroki w barach jak krasnolud rycerz, mógłby mieć nawet więcej niz dwa metry gdyby wstał, kiedy mijali jego stół ów rzucił kilku z zawodników prostacko wrogie spojrzenie i drgnął jakby miał zamiar do nich podejść, lecz powstrzymał go siedzący obok kamrat o rudych wąsiskach i bokobrodach, wskazując na idącego opodal lorda Aucassina teraz pogrążonego w ożywianiu jakiejś epickiej opowieści. Ci którzy poznali towarzyszącego karawanie sir Rudolfa Schwaltzera skinęli mu głową i jak najszybciej oddalili się od wielkoluda z ogarami na opończy.
- Podoba wam się muzyka ? - zagadnął omijający jak najszerszym łukiem żar paleniska pośrodku dziedzińca lord de Hane. - Ze swojego zamku ściągnąłem wszystkich swoich trubadurów i bardów, w tym Bertranda z Akwitanii. Tylko poczekajcie aż przejdziemy do Chánson de geste i eposów... O! A oto i wasz stół, siadajcie i jedzcie dzielni wojownicy, jutro bowiem dwojgu z was przyjdzie zamiast tego wybornego wina napić się krwi... Żegnam tymczasem...
Nim ktokolwiek zdążył zadać jakieś pytania, arystokrata zniknął za murem służby w liberiach księstwa Mousillon, która zaczęła znosić jadło i nalewać trunków do licznych kielichów ze srebra, równo ustawionych krawędziami stołu. Uczta zaczęła trwać w najlepsze, a jak niektórzy wiedzieli o Bretonni takie bale, choć niezbyt wyrafinowane to z przepychem mogły trwać nawet tygodniami. Oczywiście z panującym zwyczajem najsampierw podawano najbardziej reprezentatywne dania, toteż ku uciesze głodniejszych z zawodników ich pokryty karmazynowym obrusem ze złotymi frędzlami stół poczęły szturmować dziki pieczone z jabłkami, ociekające tłuszczem udźce i dobrze przypieczone na chlebie kapłony w asyście mocno przyprawionej sarniny oraz utoczonych w mące i szafranie ryb morskich. Na tych, którzy przetrwają tę walkę dopiero czekały przyrządzone w miodzie żabie udka, gęste cebulowe polewki oraz nadziewane warzywami podpłomyki. Oczywiście dziesiątki znanych bretońskich win i słabe miętowe piwo płynęły w uszach zebranych równie przyjemną rzeką co muzyka z krużganka grajków. Co bardziej wstrzemięźliwi i przewidujący popatrywali z niepokojem na pusty tron księcia.
Organizator nawet się jeszcze nie pojawił, a nie wszystkie żołądki przypominały bezdenne wąwozy w Górach Żałoby... co więcej, poglądając po towarzystwie miejscowych, uchylanie się od gościnności raczej nie było odbierane najlepiej...

Awatar użytkownika
Mistrz Miecza Hoetha
Falubaz
Posty: 1011

Post autor: Mistrz Miecza Hoetha »

Kobra był zadowolony.
Nareszcie po ponad miesiącu drogi dotarli do Przeklętego Miasta. I choć w czasie ich wędrówki działo się niewątpliwie dużo, to Ramazal był nią znużony już od dłuższego czasu. Z tym większym entuzjazmem, zaczął gotować się do uczty. Najpierw przebrał się z szat podróżnych, w schludne ubranie galowe. Składał się na nie czarna niby noc szaty, których rękawy zdobione był czerwonymi niby krew haftami. Na to nałożył ciężki, złoty naszyjnik przedstawiający herb jego rodu. Czarne, lśniące włosy zaczesał do tyłu, przepasał się zaś potężny, wysadzanym srebrem pasem z hydrzej skóry.

[ http://www.witchersite.pl/images/storie ... emreis.jpg ]

Oczywiście nie był głupi-w rękawach szat spoczywał długi i ostry niby brzytwa nóż, zaś w bucie skrył krótki sztylet. Następnie ruszył na ucztę, w drodzę, zauważył bardzo skąpo ubraną czarodziejkę Druhii. W drodze na bal minął również paru innych zawodników, którzy powoli zaczynali się schodzić. Sala była wystawna, na długim stole pełno było mięsiwa, wina i piwa oraz wódki. Nie czekając na pozostałych zawodników nalał sobie pucharek wina i podparł się o ścianę czujnie lustrując wchodzących wzrokiem. Ten wieczór-o ile nie zawiodą go inni zawodnicy-mógł we wspaniały sposób pomóc uczestnikom nawiązać między sobą trwałe więzi.
Szkoda tylko że na piaskach Areny trzeba będzie je zerwać-pomyślał Kobra szczerząc zęby.
Moja Galeria: http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php? ... 9#p1076079
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony

Awatar użytkownika
MikiChol
Chuck Norris
Posty: 565
Lokalizacja: Poznań

Post autor: MikiChol »

Opuszczona przez rycerzy i ich przybocznych trójka zielonoskórych skierowała się w stronę portu. Galiwyx potrzebował pieniędzy i to od zaraz. Musiał dotknąć ich metalicznej struktury, zanurzyć rękę w wypchanym po brzegi mieszku. Brak przyzwoitej ilości monet wywoływał prawie, że fizyczny ból. A w tej chwili posiadali jedynie parę miedziaków. Szef czuł się prawie jak biedak. Na szczęście, jak zawsze, miał plan. Trochę szalony, ale takie były dla goblina najlepsze.
No i pozostawała kwestia wieczornego przyjęcia. Galiwyx nie chciał, żeby skojarzono go z typowym, przygłupim zielonoskórym. Był "człowiekiem" interesu i tak pragnął być traktowany. Kulturalnie. Dlatego potrzebował odpowiedniego stroju, a takie rzeczy kosztowały, szczególnie w takiej dziurze.
Po pół godzinie błąkania się po dokach, wreszcie znalazł to czego szukał. Gospoda „Pod łbem trolla” nie wyglądała zachęcająco, a wyjątkowy smród unoszący się już w progu z pewnością skutecznie odstraszał „porządnych obywateli” oraz straż miejską. Po wejściu do środka szybko zlokalizowali źródło zapachu. Wisząca nad barem głowa, od której wzięła się nazwa przybytku, była obecnie jedynie strzępem gnijącego mięsa i połamanych kości. Goblin nie był pewien czy to rzeczywiście mógł być kiedyś troll. Kiedyś musiał przesiedzieć przy zwłokach jednego cały dzień na skale otoczonej morzem. To coś pachniało zupełnie inaczej.
Zielonoskórych to bynajmniej nie zniechęciło. Dwaj towarzysze Galiwyxa wyglądali jakby im to nie przeszkadzało, a sam szef też kiedyś żył w takim smrodzie. Dawno temu w czasach, które wolałby zapomnieć. Mógł jednak dzięki temu wytrzymać.
Szczerze mówiąc karczmarz pachniał niewiele lepiej, a wyglądał jeszcze gorzej. Cała jego twarz przypominała wielką, zgniłą bulwę. Po głębszym przyjrzeniu się można było wywnioskować, że to przez połączenie rozległych poparzeń i śladów po ospie. Gościu musiał mieć prawdziwego pecha w życiu. Jednak wbrew pozorom wzrok miał potulny i ospały. Na nowych klientów spojrzał tylko przelotnie, nie zwracając większej uwagi na ich nietypową, dla miasta, rasę. Piątka pozostałych gości przybytku, siedząca przy różnych stolikach, zareagowała inaczej krzywiąc się i przeklinając cicho, ale nie ruszyła się z miejsc. Widocznie wiedzieli, że Arena może sprowadzić takie indywidua.
Zamówili piwo i usiedli w kącie. Galiwyx zlustrował pomieszczenie i tak jak się spodziewał zauważył wzór. Wszyscy pozostali sączyli alkohol w pewnym półokręgu od zejścia do piwnicy. Spotkanie już się zaczęło. Goblin uśmiechnął się pod nosem. Instynkt znów go nie zawiódł.
Karczmarz podał zamówienie i wszedł do składziku za barem, najwidoczniej czegoś szukając. Wtedy Galiwyx teleportował się na schody do piwnicy i cicho ruszył na dół. Nikt nie zwrócili na to uwagi, udający zwykłych klientów ochroniarze skupiali się na wejściu do gospody. Na końcu zejścia stał największy z bandziorów, łysol uzbrojony w tasak rzeźniczy. Nim ten zdołał go zauważyć szef zielonoskórych ponownie się przeniósł tym razem tuż za wielkoluda. Tak to jest gdy wartownicy to półgłówki i nie zwracając większej uwagi na ciche szmery.
- Cholerne szlachciury. Organizują sobie tą całą Arenę i chcą zgarnąć cały zysk dla siebie. I jeszcze śmią uprzejmie prosić o niezakłócanie spokoju! Nam już nic się nie należy?!
Do Galiwyxa zaczęły docierać strzępki rozmowy w piwnicy. Nie wychodząc z cienia omiótł wzrokiem pomieszczenie. Przy podłużnym stole siedział tuzin, różnie ubranych mężczyzn. Jedni przypominali ulicznych rzezimieszków, uzbrojonych po zęby, inni byli bardziej eleganccy, a za broń służyli im wystrojeni ochroniarze. Goblin sam się zdziwił, że tak prosto było ich znaleźć. Przywódcy gangów z całego miasta, a wystarczyło trochę postraszyć tu i tam.
- Mówię wam, że trzeba jakoś zadziałać! - awanturował się brodacz, który przez wyjątkowo długi zarost przypominał wysokiego krasnoluda. - Zablokujmy port!
- Przekupiłem paru niższych rangą służących w zamku, ale oni nie dowiedzą się niczego ważnego. - Wtrącił estalijczyk z typowym wąsikiem. - Jednak nawet oni wiedzą, że straż jest gotowa na najgorsze. Ci zawodnicy to niezłe ziółka. Podobno wybili połowę gwardzistów de Raisa wraz z nim samym.
- Przecież ta Arena to kopalnia złota. Mamy według ciebie nawet nie próbować się do niej dobrać? - krzyknął grubas z przeciwnej strony stołu.
- Możliwe.
Wszyscy wstali, odwrócając się w kierunku wchodzącego Galiwyxa. Ten spokojnie przysunął sobie jedno ze zwolnionych krzeseł i założył nogę na nogę, przypatrując się szefom tutejszej zbrodni.
- A więc macie problem. Mogę go rozwiązać.
- Co to jest?! - W brodaczu ponownie obudził się krzykacz. - Hugo pozbądź się tego czegoś.
- Pozwólcie więc, że najpierw pokażę wam sztuczkę. - Nie spuszczając oczu z nadchodzącego ochroniarza, goblin położył na stole, znalezione w kieszeni pióro, rysikiem ku górze. - Sprawię, że to pióro zniknie.
Bandzior zamierzał chwycić Galiwyxa ale zielonoskóry wywinął się i wyskakując rąbnął głową tamtego o blat nabijając na pióro. Otrzepał ręce, ponownie przenosząc uwagę z martwego człowieka brodacza na bossów.
- Tadam! - Estalijczyk wyszarpnął spod płaszcza pistolet i wymierzył w Galiwyxa. - Nie radzę. - Goblin pokazał trzymany w dłoni granat. - Chyba, że chcecie wszyscy wylecieć w powietrze. Może wysłuchacie mojej propozycji?
- Niech mówi. - Bandyta z siwymi włosami związanymi w kucyk przysiadł na swoim krześle ze zmęczeniem.
- No więc, jak już pewnie podejrzewacie jestem zawodnikiem. Przypadkiem usłyszałem o waszym małym problemie i myślę, że możemy sobie nawzajem pomóc.
- Niby jak? - Reszta też usiadła. Przejście do interesów trochę ich uspokoiło.
- Potrzebuję sponsorów, a wy potrzebujecie dojścia do walk. Mogę załatwić przejęcie zakładów. Zbijecie fortunę!
- A na ciebie wydamy większą! Nie ma tak dobrze. - Brodacz widocznie nie lubił nieproszonych gości.
- Nie potrzebuję dużo. Większość zachcianek załatwią organizatorzy, ale dopiero po dzisiejszym przyjęciu. A muszę się dobrze prezentować.
- Ty? - Ktoś parsknął śmiechem, ale Galiwyx kontynuował niezrażony.
- Posłuchajcie. Pewnie wiecie co działo się na innych Arenach. Mogę potrzebować pleców. Wy zarobicie, a ja będę spokojniejszy. Co wy na to.
- Nie będziemy układać się z przeklętym goblinem zgrywającym cwaniaka! - Tak, brodacz wyjątkowo musiał być rasistą. - Nie wiem czemu tu przelazłeś! Zginiesz tam jako pierwszy!
Galiwyx teleportował się nad krzyczącego i spadając odchylił sprawnym ruchem jego głowę, przejeżdżając mu nożem po twarzy. Bandzior wrzasnął z bólu i wściekłości, ale goblin już był na swoim miejscu.
- Zabierzcie go stąd jeżeli chcemy mówić na poważnie.
Estalijczyk dał znak dwójce swoich ludzi, którzy chwycili trzymającego się za ranną twarz brodacza i wyciągnęli z pomieszczenia.
- To było takie trudne? Może teraz się napijemy skoro doszliśmy do porozumienia. - Galiwyx wyszczerzył zęby do pozostałych.

* * *

Nie co później przechadzał się po Upadłym Niebie w nowym stroju. Składał się na niego gustowny ciemnoczerwony frak podszywany złotą nicią oraz sukienna peleryna w bordowym kolorze. Do tego mahoniowa laska podobna do tej, którą stracił w wyniku ataku na rezydencję. Oczywiście z wbudowanym, wysuwanym, krótkim ostrzem. Gangi miały spory problem z tak szybkim zdobyciem tego egzemplarza, ale jak to mówią: „wszystko jest możliwe”.
Konni znaleźli go gdy przeglądał towar na straganach.
- Mamy rozkaz odprowadzić pana – Dowódcy eskorty lekko drgnęła powieka, gdy to wypowiadał. - na miejsce uczty.
- Oczywiście. - Goblin skinął na przybocznych, żeby wrócili do karczmy. Nie chciał, żeby popsuli mu wizerunek. Pośle po nich kiedy będą potrzebni.
Z pozostałymi zawodnikami spotkał się pod zamkiem. Powitał ich lord Aucassin, która miał też zajmować się ich sprawami. Potem służba wskazała odpowiedni stolik, oczywiście syto zastawiony. Na widok tylu wytrawnych potraw żołądek Galiwyxa dał o sobie znać. „Najpierw przyjemność, potem interesy” pomyślał, nakładając sobie jedzenie.

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Zamek stanowił pewien kontrast w stosunku do otaczającego go miasta. Inni ludzie, inne barwy i zapachy. Jednak pod płachtą bogactwa i wykwintności ta sama choroba toczyła zebrane tu osobistości, bynajmniej nie chodziło o szkorbut, czy kiłę. Nie, zaraza trawiąca tych ludzi tyczyła nie ciała, lecz duszy. Choroba była ciężka, takaż więc musiała być terapia. Lekarstwa dostarczali ludzie tacy jak Reinhard, równie niszczący, co sam patogen, mniejsze zło, boląca konieczność. Trzeba było więc dobrać leczenie odpowiednie do rozpoznania. Dlatego Azrael musiał mieć pewność. Musiał wydać osąd.
- Pan Azrael z Tor Ellyr!
Głos zapowiadającego go szambelana wyrwał go z zadumy. Barwny korowód gości hipnotyzował go, przypominając o dawnym, utraconym życiu. Lekka, skoczna muzyka umilała gościom czas, którzy czerpali przyjemność z jedzenia, rozmowy czy tańca. Pozornie niewinne towarzystwo.
Azrael pominął na razie kosztowanie potraw, chwytając od razu za kielich z winem. Przygotował zawczasu płócienną chustę, którą wycierał regularnie brodę. I choć mógł sobie wmawiać, że niewiele go to obchodzi, czuł palące spojrzenia innych. Przykuwał uwagę, lecz niczym cyrkowa atrakcja czy muzealna osobliwość, wyciągnięty z formaliny preparat, który porusza się i oddycha, zamiast grzecznie dryfować w słoju. Uśmiechnął się do najbliższych gości, którzy niezbyt sprawnie udawali dyskrecję.
Obrazek
Pośpiesznie udali, że interesuje ich coś innego.
Na parkiecie wciąż bawili się nieliczni goście, co wskazywano, że niedużo wina jeszcze wypito. Grajków to nie zrażało, a w Azraelu znów ukuło dawne wspomnienie. A może to była zgorzkniała artystyczna dusza rozbita na tysiące kawałków jak stare lustro?
Pasztet z zająca pasował znakomicie do wina. Co prawda był nieco zbyt mocno przyprawiony, jakby chciano zamaskować tym pewien niedostatek jakości mięsa, czy umiejętności kucharza. A może to było podniebienie elfa, które choć przez ostatnie parę miesięcy raczone sucharami i innym podróżnym jedzeniem, lecz wciąż pamiętające smak ulthuańskich specjałów? Westchnął w duszy, zdając sobie sprawę, że z takim podejściem nigdy nie będzie zadowolony i nałożył sobie porcję faszerowanych winniczków, tutejszego rarytasu. Przy perliczce zaczepił go Ferragus. Powitał go, jakby nie widzieli się wiele miesięcy. Azrael nie był aż tak wylewny. Rycerza to nie zrażało, być może nawet nie chciał tego zauważać. Wykazywał się swoją znajomością etykiety, zwyczajów, lecz także potraw, wskazując elfowi co ciekawsze propozycje kulinarne. Azrael nie był głodny. Jadł tyle, by mieć co przegryźć do wina. Nie uszło to uwadze rycerza herbu Krwawego Smoka, który zaprezentował swoją imponującą w tej dziedzinie wiedzę. Szybko przeszedł z tego, co stało na stole do tematu samych winnic.
- Wino jest ważną częścią kultury Bretonii. Wokół niego toczy się coroczny cykl, zbiory gron i produkcja trunku nadaje życiu ton. Wiele świąt dotyczy ważniejszych etapów tworzenia...
Azrael słuchał i przytakiwał. Choć był wielkim amatorem trunku, na samej produkcji się nie znał, pozwalał więc mówić Ferragusowi. Oczywiście opowieści okraszone były degustacją.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3443
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

Most zwany przez miejscowych Upadłym Niebem wyróżniał się na tle koślawej i rachitycznej zabudowy zapychającej resztę miasta. Masywny i szeroki, spinał brzegi rzeki jak cyklopowy pas, porośnięty gąszczem stoisk, straganów, szop i innych nadbudówek zwieszających się niczym pnącza nad mętnymi wodami leniwie toczącymi się ku morzu. Przez chwilę Reinhard poczuł się prawie jak w Marienburgu, gdyby nie inny język i ponura atmosfera, w żaden sposób nie pasująca do czegoś, co uchodzić miało za miejskie centrum interesów. Może to przez pogrążonych w wiecznej apatii mieszkańców, a może przez to, że gęsta zabudowa niejednokrotnie zamykała się sklepieniem nad mostem, spowijając go w ciągłym półmroku, rozświetlanym jedynie przez pomarańczowy blask kosowników i światła straganów, w których snuły się pognębione sylwetki.
Był też zapach. Gryzący fetor zapchlonych, wszechobecnych kloszardów, usiłujących wyłudzić pieniądze, żywność lub alkohol od przechodniów mieszał się z wyziewami tanich garkuchni i zapuszczonych, lecz nieźle prosperujących zamtuzów. Bynajmniej von Preuss nie przybył tu jednak, aby wydawać pieniądze na jedzenie czy wątpliwe uciechy. Wybraniec wyraźnie górował nad otaczającymi go ludźmi, nie miał więc problemu, by dostrzec okopcony od pochodni szyld sklepu alchemika, ozdobiony wagą i stosownym napisem, fikuśnie wyrzezanym w zbutwiałej sośninie. Natychmiast ruszył w tamtą stronę. Przechodnie rozstępowali się przed nim, jak lód przed rozgrzanym prętem, nawet nie podnosząc wzroku. Tym bardziej nieoczekiwane wydało się, gdy ktoś chwycił go za rękaw. Renegat obrócił się w tamtą stronę, spodziewając się jakiegoś menela, zamiast tego zobaczył niską, rudowłosą, wyzywająco umalowaną nieco pulchną kobietę w charakterystycznej, mocno wydekoltowanej sukni, gorsetem wyciskającej piersi do absurdalnych wręcz rozmiarów.
- Hej, najemniku. - Zagadnęła przepalonym głosem. - Masz taki ładny miecz... I zbroję, pewnie twardą jak skała...
- Obawiam się, że musisz poszukać innego klienta. - Odparł, nie zatrzymując się.
- Nie chcę innego. Poza tym jestem niezła. - Wyszczerzyła garnitur mocno zżółkłych zębów.
- Wierzę, pewnie nawet nie musiałabyś się schylać. - Prostytutka zachichotała, zaś Reinhard westchnął. Już wiedział co się kroi. To była tylko kwestia czasu.
- Żartowniś widzę. Dawno nie miałyśmy nikogo takiego w tej parszywej dziurze. Wiesz co, jak dla ciebie, to będzie za pół ceny. Mamy nawet taki miły pokoik i stojak na blachy...
- Zdjęcie tej zbroi jest niemożliwe, a jak potrzebujesz pieniędzy... To tu ich nie znajdziesz! - Ryknął, aż kobieta odskoczyła. Jednak Reinhard nie mówił do niej, tylko do jej koleżanki, która właśnie wsadzała mu rękę pod płaszcz w poszukiwaniu mieszka. Nawet nie zdążyła zareagować, jak zakuta w stal dłoń zacisnęła się na jej jasnobrązowych, sztucznie podkręconych włosach i z siła imadła wpiła palcami w czaszkę. Wojownik w masce nic nie robił sobie z jej rozpaczliwych prób uwolnienia się, ani usiłującej powstrzymać go rudej, nieustępliwie podnosząc sobie niedoszłą złodziejkę do oczu.
- Puszczaj! To boli! - Zanosiła się piskliwym szlochem, wymachując nogami w powietrzu.
- Luuudzie! Pomocy! - Darła się ta druga. Oczywiście nikt z tłumu nawet nie kiwnął palcem, większość wręcz odwracała wzrok i przyspieszała kroku. Jak zwykle wyjątek stanowili żebracy. Im zawsze było wszystko jedno. Tymczasem białe spojrzenie świdrowało załzawione oczy, jakby von Preuss miał przed sobą apetyczny półgęsek.
- Proszę, puść! Proszę... - Łkała nierządnica.
"Przebiegłe Sługi Slaanesha. Zmiażdżę ci głowę na papkę i dam rybom na pożarcie." - Pomyślał von Preuss i natychmiast przeraził się tego. Nie było powodu, aby ją zabijać. Wyrok musi być sprawiedliwy, a kara nieuchronna. Kilka siniaków i napędzenie im strachu wystarczyło, przecież go nie okradły. Te kobiety usiłowały po prostu przeżyć w tym okrutnym świecie imając się jedynego znanego sobie sposobu. Metalowe palce rozcapierzyły mechanicznie, upuszczając dziewczynę na ziemię. Ruda natychmiast przyskoczyła do niej, mówiła coś, jednak von Preuss nie słuchał. "Co się ze mną dzieje? Przecież każdy w jakiś sposób pomaga chaosowi, wszak wszyscy mają swoje marzenia i uczucia, którymi żywią się bogowie chaosu. Musiałbym wybyć absolutnie wszystkich, a moim zadaniem zawsze było ich chronić. Czyżbym stracił trzeźwy osąd sytuacji?" - Pomyślał wybraniec. Z zadumy wyrwał go charakterystyczny, głęboki głos herolda.
- Panie Reinhardzie von Preuss, mój pan, który jednakowoż pragnie pozostać anonimowy, życzy sobie, abyście zaszczycili swą obecnością organizowaną na zamku ucztę. - Szambelan zapewne był świadkiem zajścia ponieważ przełknął ślinę i drgnął niespokojnie, gdy wybraniec odwrócił się ku niemu. O towarzyszących mu dwóch zbrojnych również można było powiedzieć, że miny mają nietęgie.
- Powiedz swojemu... Panu, że przyjąłem to do wiadomości. Przybędę, jak tylko załatwię swoje sprawy. Możecie iść. - Słowa wypluwane metalicznym głosem brzmiały, jakby wybijane młotem o kowadło.
- Ależ, mon sieur... Potrawy...
- Rozumiem, że wystygną i afrontem będzie, jeśli się spóźnię, jednak spieszy mi się. Zrozum, że ja tu pracuję.
- Tak rozumiem. - Wyprężył się goniec i skłoniwszy się nisko, odszedł w swoją stronę. Teraz renegat został sam. Rozejrzał się wokoło, wzrokiem szukając dwóch kobiet, które najwyraźniej postanowiły czmychnąć, gdy był zajęty rozmową ze sługą tajemniczego organizatora areny. Po krótkiej chwili dostrzegł je, jak podtrzymując się nawzajem zbliżają się do wąskiego, wysokiego budynku i znikają w wejściu. Nad drzwiami wisiał szyld z napisem Coq Rouge, zaś pręt wieńczyła rzeźba wyobrażającego właśnie koguta, który czerwony pozostawał już chyba tylko z tych kilku płatków farby, jakie jeszcze nie oblazły. Wiedząc, gdzie będzie mógł ich później szukać, Reinhard skierował swe kroki do sklepu alchemika. Wejście wąskie i niskie, więc von Preuss musiał przeciskać się bokiem, jednocześnie schylając głowę. Od progu uderzył go ostry zapach chemikaliów i ziół - miła odmiana po smrodzie ulicy. Na zydlu za ladą siedział jakiś zasuszony jegomość o haczykowatym nosie w czapce i poplamionym oraz poprzepalanym w wielu miejscach fartuchu. Mimo zaniedbanego wyglądu sprawiał wrażenie fachowca.
- Jak mogę szanownemu panu pomóc? - Zachrypiał. Zdarty głos bywał powszechną cechą wśród aptekarzy i alchemików, zwłaszcza tych z większym stażem. Lata spędzane w drażniących oparach wypaliłyby gardło każdemu. "Ciekawe, czy komuś spodobałby się gatunek muzyki, w której śpiewaliby tacy ludzie." - Przemknęło przez myśl byłemu łowcy.
- Potrzebuję siarkę, magnez, fosfor, olej skalny, saletrę, węgiel drzewny, łój i cukier... - Mówił powoli, starając się przypomnieć sobie bretońskie określenie poszczególnych substancji.
- Interesujemy się wybuchami, hę? Już przynoszę, niech pan zaczeka jeśli łaska, trzymam to na zapleczu, bo wiecie, jakby to tak nagle... - Głos sprzedawcy ucichł, gdy ten wyszedł przez tylne drzwi, które, jak się okazało, prowadziły na zewnątrz. Reinhard dostrzegł w przejściu unoszące się na powierzchni rzeki łódki zabezpieczone plandeką. W rzeczy samej, trzymanie materiałów wybuchowych na wodzie było prostym, ale zarazem sprytnym pomysłem. Sklepikarz obrócił dwa razy, przynosząc naczynia oznaczone stosownymi symbolami. - Coś jeszcze?
- Tak. Poproszę dziesięć takich. - Rzekł wybraniec, wskazując na gliniane kule. - Kruche są? - Sprzedawca kiwnął głową.
- To specjalne szkliwo. Nie zwykła glina. Odłamki są twarde i ostre.
- Świetnie. O coś takiego mi chodziło. Poproszę jeszcze osiem tamtych metalowych rurek. Ile płacę? - Kupiec podał kwotę. Reinhard wyciągnął z wewnętrznej kieszeni papier i wypisał czek.
- Co to jest?
- Tak się składa, że jestem zawodnikiem areny, zorganizowanej przez któregoś z lokalnych możnowładców. W regulaminie stało, że organizator zobowiązuje się zapewnić zawodnikom środki potrzebne do walki. Właśnie korzystam z tego prawa. - Alchemik podniósł pod haczykowaty nos czek, i przyjrzał mu się podejrzliwie. Na jego ziemistej twarzy pojawił się wyraz rozczarowania, jakby żałował, że nie zażyczył sobie większej sumy.
- Zapakować? - Zapytał.
- Będę wdzięczny.
Zabrawszy zakupy, wybraniec wrócił na ulicę. Teraz należało znaleźć jakieś lokum, gdzie można by uzupełnić zapas petard i świec dymnych. Najlepiej teki gdzie nikt nie będzie mu się kręcił po pokoju. Reinhard miał już upatrzone odpowiednie miejsce, gdzie w dodatku są ludzie, którzy mają wobec niego dług wdzięczności, niezależnie, czy są tego świadomi czy nie.
Coq Rouge okazało się być zwykłą karczmą z jedzeniem, piciem i spaniem, z tą różnicą, że w ofercie mieli również kurtyzany. Wybraniec Malala podszedł do lady i zagadnął karczmarza o wolne pokoje. Siwowłosy kierownik przybytku ze znudzoną miną zmierzył przybysza spojrzeniem.
- Życzycie sobie coś do jedzenia, picia? Dziewczyny nawet nie zaproponuję. Wy nie z tych... - Kiwnął głową, aż zakołysały się zwisające mu po bokach ust długie wąsy, w stronę szatynki, ciągle trzymającej kompres na głowie. - Nie? - Kontynuował, gdy Reinhard milczał. - W każdym razie, pokój jest na górze, drugie drzwi po prawej.
- Dobra. Tu są pieniądze. Pokój ma być pod moją nieobecność nietknięty jak księżniczka na wydaniu. Wiem, wiem, tak się po prostu mówi. - Dodał von Preuss widząc ironiczny uśmieszek na twarzy karczmarza. Sam doskonale pamiętał, jak lata temu jeden z łowców opowiadał kiedyś, że powodem dla którego znalazł się w inkwizycji było zbałamucenie córki dziekana politechniki w Nuln. Później człowiek ów, Kurt się bodajże zwał, wyruszył na południe, podobno w poszukiwaniu uprowadzonej córki i słuch o nim zaginął. Z resztą przed wstąpieniem w szeregi inkwizycji on sam nie był lepszy, ale w tej chwili wolał o tym nie myśleć. Te wspomnienia wrosły w niego, tak, że nawet o nich nie pamiętał. - I jeszcze jedno. Przyślij mi dziewczynę. Tamtą.
- Myślałem, że już z nią skończyłeś. Ty tak urządziłeś biedną Yvonne, prawda? W tej chwili, jak widzisz jest niedysponowana. Mówi, że boli ją głowa.
- Chciała mnie okraść. Teraz mam jej tylko coś do powiedzenia. Nie zamierzam jej krzywdzić. Ona potrzebuje pieniędzy, ja chcę ją wynająć.
- Dobra, klient nasz pan, podobno. Pogadam z nią. Tylko bez przegięć tym razem, co? - Wybraniec mruknął, na znak, że rozumie po czym poszedł na górę.
Pokój nie wyróżniał się niczym szczególnym. Łóżko, szafka, balia na wodę, mętne okno ze zwierzęcej błony. W pierwszej kolejności Reinhard ocenił wielkość stolika. Był mały, ale powinien się zmieścić ze składnikami. Rygiel jak również zamek w drzwiach sprawiał wrażenie solidnego, choć przydałoby się kilka usprawnień, na razie jednak musiały wystarczyć. Zamknąwszy się w pokoju, inkwizytor-renegat otworzył okno i rozpoczął odsypywanie odpowiednich proporcji ingrediencji. Szło mu szybko, miał w tym całe lata wprawy. Nawet nie potrzebował wagi, aby samym spojrzeniem ocenić odpowiednie proporcje. Miał już gotowe cztery granaty, gdy do drzwi ktoś zapukał. Gdy otworzył je, stała w nich Yvonne. Gestem zaprosił ją do środka i zamknął pomieszczenie.
- Jestem. Czego jeszcze ode mnie chcesz? Dokończysz to co zacząłeś? - Reinhard zignorował jej szorstki ton.
- Jak zapewne wiesz, darowałem ci twoje nędzne życie. Teraz jednak chcę, abyś coś dla mnie zrobiła. - Odpowiedział ściszonym głosem.
- To będzie kosztować ekstra... Co będziemy robić?
- My? Nic z tych rzeczy. Po pierwsze, potrzebuję, żebyś zbierała dla mnie informacje. - Yvonne prechyliła głowę z zaciekawieniem. - Pewnie odwiedzają was różni ludzie, w tym żołnierze, prawda? I wygadują się, bo nikt nie traktuje poważnie waszej... profesji.
- Tak, to prawda.
- Oprócz mnie. Przechodząc do sedna, potrzebuję informacji na temat lady de Vinteur i jej przybocznych oraz, jak ci się uda, organizatora areny też. - Dziewczyna zagwizdała cicho.
- To będzie naprawdę ekstra kosztować.
- To moja sprawa. Możesz przyjąć zapłatę w żywności i alkoholu?
- Żarcie zawsze się przyda. Ale poważnie? To niebezpieczna robota, a ty chcesz...
- To towary luksusowe, jak je sprzedasz dostaniesz tyle gotówki ile pewnie na oczy nie widziałaś.
- Niech będzie. Ale co jeśli...
- Jeśli będziesz próbowała mnie wsypać, bruździć, czy cokolwiek, to wiedz, że moim zajęciem wykonywanym na co dzień jest znajdywanie ludzi. I wiedz, że jestem w tym cholernie dobry. Gdy zajdzie taka konieczność, gwarantuję, że znajdę również ciebie, tyko że wtedy nie puszczę.
- Rozumiem. Ale zawsze mogę się nie zgodzić.
- Czy przepuścisz taką okazję? Nie sądzę. Teraz muszę iść. Pod moją nieobecność pilnuj, czy ktoś się tu kręci. Jeśli tak się stanie, zapamiętaj dokładnie kto i mi zamelduj. - To powiedziawszy wstał i wyprowadził Yvonne na zewnątrz, po czym zamknął pokój na klucz. Szybkim krokiem zszedł po skrzypiących pod dużym obciążeniem schodach, wyszedł na most i ruszył w kierunku zamku.

Gdy dotarł już na miejsce, okazało się że uczta już trwa. Życie na dworze uderzało w zestawieniu z ponurą codziennością Mousillon, zupełnie jakby Reinhard wkroczył do innego świata. Po rzęsiście oświetlonej sali balowej przechadzali się elegancko ubrani szlachcice w towarzystwie wytwornych dam, popijając lekkie wino na pobudzenie apetytu lub właśnie zajadali aromatyczne pieczenie przy łagodnych dźwiękach muzyki i piosenek. Całkowita odwrotność tego, co działo się na ulicach miasta, gdzie wałęsało się obdarte pospólstwo, zamiast perfum i zapachu jedzenia unosił się smród, a jedynymi melodiami były wycia szaleńców, kołatki trędowatych i wrzask padlinożernego ptactwa. Gdy Reinhard wkroczył na salę, mimo spóźnienia zapowiedział go szambelan i odhaczył obecność na liście. Nie uszło to uwadze byłego inkwizytora - być może faktycznie była to lista obecności, ale może miała posłużyć jakiemuś niecnemu spiskowi. Wybraniec niewątpliwie wyróżniał się wśród zgromadzonych - wysoki, w kapeluszu i zdobionej zbroi rzucał się w oczy tak jak elegancko ubrany goblin (widok ten zadziwił von Preussa, wszyscy zielonoskórzy zawsze byli obdartusami, ale z drugiej strony, skoro on z łowcy czarownic stał się wybrańcem, to dlaczego jakiś gobos nie miałby się wystroić.) i Azrael, którego potwornie okaleczona twarz mimowolnie przyciągała spojrzenia. Następnie renegat przeniósł wzrok białych oczu w głąb sali. Tam, jak groźne rzeźby, zasiedli pod swymi herbami pochmurni władcy prowincji, najważniejsi ludzie w mieście. Nie było wśród nich, co z zawodem stwierdził Reinhard, lokalnego księcia, będącego oficjalnym organizatorem areny, którego rzeźbiony tron pozostawał pusty. Przez chwilę przypomniało mu się, gdy miał za zadanie zinfiltrować jakiś kult, czy wpływowy gang. Tak, to byli chyba kultyści i gangsterzy zarazem. Sytuacja była identyczna. Zwykłe płotki bawiły się niczego nieświadome, szefowie trzymali się na uboczu, zaś główny przywódca przezornie nie przyszedł.
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

Ledwo wyszli z karczmy, od razu znalazł ich posłaniec, o którym była mowa. Ruszyli w takim razie do pałacu, z czasem obrastając w resztę zawodników. Na miejscu poznali Aucassina, człowieka odpowiedzialnego za przebieg Areny, a zwłaszcza jej uczestników. Czyli nareszcie zaczęło się coś dziać, nareszcie mogła zdobyć jakieś ważne informacje, dotyczące zawodów. Tymczasem lord prowadził ich korytarzami na miejsce uczty. Pałac jak pałac, chociaż zwróciwszy uwagę na okoliczności, czyli w jakiej krainie się znajdowali, można było stwierdzić, że jest wręcz zdumiewająco wystawny i bogato urządzony. Wreszcie dotarli na dziedziniec gdzie inni goście już ucztowali i słuchali muzyki. Każdy z zawodników zwracał uwagę na swój sposób, a wejście całej szesnastki i to z towarzyszami, spowodowało, że nie było osoby, która by się nie obejrzała. Nawet skandaliczna suknia Denethrill nie miała szans z bandą ogrów i niewiele za nią odstającą grupą krasnoludów. Czarodziejka zawiedziona stwierdziła, że ich gospodarza nie ma, a co za tym idzie organizatora Areny, którego osoba bardzo ją interesowała po ostatniej rozmowie z Morathi. Tymczasem dotarli już do ich stołu i należało przystąpić do tego, po co tu przyszli. Czarodziejka nie jadła zbyt dużo dbając o linie. Z winem również nie przesadzała. Nie miała zamiaru się upijać, a jej możliwości nie były w tym zakresie spektakularne. Ponieważ nie miała ochoty znowu zdawać raport nic nie wiedząc, a organizatora dalej nie było, postanowiła dowiedzieć się czegoś o samych zawodnikach. Ciekawiło ją jak trafili tu pozostali, ponieważ ona sama nie miała zbyt wielkiego wyboru, a wzięcie udziału w zawodach wiązało się ze sporym ryzykiem. Właśnie w tym momencie pojawił się tajemniczy osobnik noszący maskę, który nawet na ucztę przyszedł w swojej zbroi. Szambelan go zapowiedział i nawet dowiedziała się, jak się nazywa. Złapała swój puchar z winem i podeszła do niego, w jedyny sposób jakim potrafiła w swoich wysokich szpilkach. Wiele osób uznałoby go za, co najmniej ponętny.
- Witam, nazywam się Denethrill. – Odezwała się kiedy już znalazła się przy nim. – Taka uczta to doskonała okazja do rozmowy. Bardzo mnie ciekawi co popchnęło Pana, by wziąć udział w tej Arenie?
Obrazek

Awatar użytkownika
Kubaf16
Chuck Norris
Posty: 570
Lokalizacja: Kraków "Vanaheim"

Post autor: Kubaf16 »

Z okna był w stanie zobaczyć jak zawodnicy powoli udają się w stronę pałacu - zaczął zakładać wystawną, pięknie naprawioną przez kowala zbroję, która idealnie wpasowywała się w białe szaty z wyhaftowanymi, złotymi falami na mankietach i i krawędziach. Przeczesał jeszcze siwe włosy, narzucił krwistoczerwony żupan z tym samym motywem, i udał się w stronę pałacu. Na pozór wyglądał na nieuzbrojonego - nic bardziej mylnego. Nóż z którym się rozstawał od niepamiętnych czasów wisiał na zbroi, w 5takim miejscu, by był ukryty dla postronnego obserwatora i był prosty w wyjęciu przez nosiciela. Przyjęcie i pałac, były bardzo wystawne i bogato urządzone w porównaniu z biedotą reszty miasta. Aucassin, człowiek odpowiedzialny za przebieg Areny, odprowadził jego i kilku innych zawodników na miejsce uczty, gdzie zostali wyczytani przez szambelana. Dosiadł się do wskazanego stołu wraz z resztą zawodników. Jego uwagę zwróciły małe, zrobione z ciasta ślimaczki. Nałożył sobie kilka, i nalał wina. Wszedł wtedy jeden z nieznanych mu osobników, ubrany w tą samą zbroję i maskę co przez całą drogę.
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy. :P

Vahanian
"Nie jestem powergamerem"
Posty: 190

Post autor: Vahanian »

Siedziałem w rogu pomieszczenie i przyglądałem się Gloinowi, który z przejęciem plótł warkocze na swojej brodzie. Sam proces rozczesywania tego chaotycznego gąszczu był czynem niemal heroicznym. Lubił o nią dbać, lecz ostatnie wydarzenia sprawiły, że każda minuta była czymś w rodzaju towaru luksusowego.
-Nie sądzisz,- zacząłem z lekkim uśmiechem.- że tak dopracowana broda będzie kontrastować z resztą?
-Co masz na myśli?- wbił wzrok w lustro, w które wpatrywał się od dobrej godziny. W końcu skojarzył fakty.- Odświętny strój to to nie jest, ale nie mamy czasu, a ja ochoty na łażenie po krawcach...
-Masz rację.- przytaknąłem mu i przekręciłem kolejną stronę mojej księgi. Była zakodowaną skarbnicą wiedzy, nad którą pracuję od stuleci.- Ale nie wypada nam iść na ucztę w takich strojach.- zamknąłem księgę i schowałem ją do sporawej przegrody za tuniką.- Skończyłeś jak widzę.- poklepałem go po ramieniu, po czym wolnym krokiem udałem się w stronę wyjścia. Będąc u progu zwróciłem się w jego stronę.- Choć przyjacielu, nasz szanowny gospodarz sprowadził do nas paru lepszych krawców.

Ciężko było opisać zażenowanie wypisane na twarzy mojego druha. Przybyło pięciu wybitnych projektantów, znanych ponoć w całym Starym Świecie. Pięciu elfów.
-Nie dotykaj mnie.- Gloin wykrzesał z siebie resztki cierpliwości, prawdopodobnie ze względu na gospodarza powstrzymywał się od rękoczynów.- To żeś kurwa wymyślił.- zasiadł na krześle, po mojej prawicy.
-Co zrobisz?- byłem pewny, że tak będzie. Nie spodziewałem się, że po tylu latach będzie mnie stać na tak prymitywne zachowanie, jak złośliwość.
-Drogi krasnoludzi.- elf o długich włosach barwy lnu i czarnym uniformie lekko dygnął.- Pozwoli pan chociaż...
-ŁAPY PRECZ!- drzwi do prywatnej części przybytku karczmarza otworzyły się z hukiem.- Jak śmiesz dotykać tak zacnego krasnoluda! Gloinie, pamiętasz mnie?!
-Na najgłębsze kopalnie mojego kuzyna Groma,- brodacz niemal zeskoczył z krzesła.- Sam Gorek Złoto Ręki!
-Oszczędźmy sobie tych przydomków...- zbył jego uprzejmość machnięciem dłoni, a następnie mocno go uściskał.- Wszak macie problema! A na to, żadna elficka pizdeczka nic nie poradzi! WYNOCHA!
Elfy gęsiego opuściły izbę za prośbą karczmarza i moją zgodą.
-Ja się wami zajmę!- wyszczerzył pożółkłe zęby, a ja z zaskoczeniem obserwowałem to z jakim zaangażowanie zaczął swoją pracę.
Jej efekt był powalający, jak dla mnie. Człowieka, a raczej pół człowieka, pół trupa, który od wieków nie miał na sobie niczego porządnego.
Gloin siedział spokojnie w kącie i polerował swój topór, kiedy to jego krewniak kończył pracę nad moim strojem. Wyglądał jak nowo narodzony.
http://images5.alphacoders.com/413/413673.jpg
Ja zaś postawiłem, iż najstosowniej będzie doprowadzić do nowości mój stary strój. http://1.bp.blogspot.com/-95Yxn-egw-Y/U ... 69f478.jpg (dla przypomnienia)

Jak się okazało spora części gości jeszcze nie przybyła, mimo to zabawa już trwała a część zawodników zaczęła powoli zbierać się przy wyznaczonym dla nas stole. Zamierzałem przejść tam bez zbędnych ceregieli, lecz u progu drogę zastawił mi szambelan.
-Państwa godność?- uprzedził pytanie eleganckim ukłonem i łagodnym uśmiechem.
-To nie będzie konieczne.- odpowiedziałem mu półszeptem.
-Jest konieczne.- powiedział to ze stanowczością.- Taką mam prace Panie.
-Duszołap i Gloin.- krasnolud wyręczył szambelana i dziarskim krokiem ruszył w stronę Anioła Śmierci. Spojrzał na jego twarz i splunął.- Ależ ty paskudny.
-Wybacz.- przeprosiłem Azraela i zasiadłem nieopodal niego obserwując jak Gloin wlewa w siebie pierwszy dzban wina.

Awatar użytkownika
Chomikozo
Chuck Norris
Posty: 598

Post autor: Chomikozo »

Poczet pana na Mousillon odnalazł najemników w śmierdzącej karczmie, w której zadekowali się kilka godzin wcześniej. Soren przywitał ponurych zbrojnych z ulgą. Nareszcie mogli udać się na tą słynną ucztę i zaznać trochę prawdziwej rozrywki po tygodniach podróży urozmaicanej walką o przeżycie.
- Rychło w czas ! - Skralg raźno maszerował przez błotniste ulice miasta, obrzucając miejscowych pełnym pogardy spojrzeniem - Przykrzyło mi się już w tej karczmie. Nawet w najgłębszych skaveńskich sztolniach pachniało lepiej.
- A co z twoją krasnoludzką paranoją ? - Zakpił idący obok Daniel - Już nie obawiasz się zamachu ?
- "Obawiam" to zbyt mocne słowo. Jestem po prostu przezorny - Mówiąc to, położył dłoń na obuchu toporka zatkniętego za pas.
- Ciekawe, czy nie zgorszymy szlachetnego towarzystwa naszym praktycznym, najemniczym przyodziewkiem - Zastanowił się Soren - W sumie i tak nie mamy pieniędzy na bardziej wyjściowe ciuchy...
- Tutejsi lordowie całe życie siedzą w malutkich zameczkach rozsianych po rozległych bagnach i lasach - Rzekł młodociany inżynier - Nie sądzę, żeby przykładali zbytnią uwagę do elegancji.
- Nawet jeśli przykładaliby, to i tak miałbym to w dupie - Dawi wykazał się charakterystycznym dla swej rasy pragmatyzmem.
Idący z tyłu Virgill tylko przelotnie spojrzał na zaschnięte plamy krwi na jego ćwiekowanym kubraku, po czym tylko wzruszył ramionami.
W końcu doszli w okolice zamku, przy którym zdążyli się zebrać wszyscy uczestnicy Areny. Po chwili otwarto bramy i pokaźna grupa gości weszła do zamku.
Uczta, jak się okazało, miała miejsce na dziedzińcu otoczonym krużgankami, ponad którymi Mannslieb rozświetlał czarne jak smoła niebo. Czwórka najemników zameldowała się u zarządzającego imprezą Lorda Aucassina, który wskazał im ich miejsca przy stole.
Gdy już zasiedli, Soren rozejrzał się po najbliższej okolicy. Po jego prawej stronie, oddzielony kilkoma wolnymi jeszcze krzesłami, siedział Azrael, strasząc miejscowych swoją raczej nieprzyjemną aparycją. Miejsce obok zajmował blady bretoński rycerz odziany w szkarłaty, który, wnioskując ze strzępków rozmowy, rozprawiał o winie. Gdzieś dalej w głębi stołu usadzono całą bandę ogrów, co już samo w sobie wydawało się kuriozalnym pomysłem. Najemnik zauważył także czarodziejkę Denethrill (a raczej jej nieprzyzwoicie wyeksponowane piersi) oraz wojownika w potężnej zbroi i skórzanym kapeluszu.
Soren zatrzymał wzrok na owym potężnym mężczyźnie, a w szczególności na jego zbroi. Miał okazję naoglądać się podobnych podczas rozpaczliwej obrony Wolfenburga, kiedy to hordy Wojowników Chaosu tysiącami wlewały się do miasta. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że ten tutaj był jednym z nich, chociaż pewne detale mogły temu przeczyć. Ornamenty na pancerzu nie przypominały żadnych, jakie do tej pory widział; wyglądały dziwnie i obco, nawet jak na standardy sług Czterech Potęg. Poza tym przybysz miał na sobie stalową maskę, która ewidentnie wyszła spod młota imperialnego rzemieślnika. No i ten kapelusz, nieodparcie kojarzący się z Łowcami Czarownic...
- Kim ty do cholery jesteś ?
- Mówiłeś coś ? - Skralg, z ustami pełnymi faszerowanych ślimaczków, wyrwał go z zamyślenia.
- Tak. Nalej mi wina jabłkowego, zaschło mi w gardle.
Uczta dopiero się rozkręcała i kto wie, co miało się wydarzyć tego wieczora.
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.

Awatar użytkownika
Kordelas
Masakrator
Posty: 2255
Lokalizacja: Kielce

Post autor: Kordelas »

Niski ,nawet jak na krasnoluda karczmarz o rudej brodzie wskazał Bafurowi drzwiczki za ladą ,po czym wpuscił tam starego sztygara. Bafursson podążył za nim i dopiero kiedy się zbliżył ,ujrzał na jego łysej głowie wytatuowany symbol przedstawiający twarz krasnoluda w rogatym hełmie o równej ,ale szerokiej brodzie. Karczmarz poprowadził sztygara na zaplecze ,skąd przekroczyli kolejne drzwi ,a którymi weszli od razu na prowadzące w górę schody. Były wykonane z kamienia co było charakterystyczne dla krasnoludzkiego budownictwa. Przejscie było wąskie ,na tyle by zapewnić funkcje obronne ,ale i na tyle szerokie ,by zramolały długobrody nie musiał się przeciskać. W końcu doszli na trzecie piętro ,gdzie znajdowały się jedynie okute drzwi prowadzące w długi korytarz. Przekroczył je jedynie Bafursson ,podczas gdy karczmarz bez słowa wrócił na dół. Korytarz na trzecim piętrze na pierwszy rzut oka niczym nie odróżniał się od innych ,wyłożonych kamieniem korytarzy. Jednak wystarczyło dokładnie przyjrzeć się scianą ,by ujrzeć z gigantyczną wręcz misternoscią ozdobione kamienie w których z wielką dokładnoscią wyryto krasnoludzkie imiona w runach. Krasnoludzkie pismo ,podniesione do rangi sztuki było dokładne i budzące szacunek w swej topornosci. Staremu Bafurssonowi wzrok nie pozwalał dojrzeć cieniutkich lini wykonanych z gromnilu ,lecz doskonale zdawał sobie sprawę ,że tam są.
Minął kilka żelaznych drzwi ,aż w końcu dotarł do odpowiednich i zapukał mocno puszczając dymek z fajki. Nie czekając wkroczył do srodka.

Ósemka potężnie zbudowanych krasnoludów siedziała w milczeniu przy długim ,żelaznym stole na którego końcu stało puste żelazne krzesło. Sala była równie toporna ,ale miała swój urok. W sumie jedyną ozdobą był tam symbol wygrawerowany na stole ,taki sam jak na tatuażu krasnoluda z karczmy. Panował tam mrok ,gdyż swiatło wpadało jedynie z małego zakratowanego okienka na uboczu komanty. Kiedy drzwi się otworzyły i wszedł Bafursson ,wszystkie krasnoludy powstały spoglądając w stronę sztygara. Ten zamknął drzwi i jakby nigdy nic przeszedł obok krasnoludów powolnym krokiem i stanął przed pustym miejscem. Sztygar wyglądał przy nich dosć niedbale i mizernie. Krasnoludy przewyższały go wzrostem i budową ,ich oblicza były groźne ,niekiedy pobliźnione ,a w równo związane ,długie brody wplecione były żelazne kółka. Każdy miał na sobie porządny granatowy kaftan zapięty pasem z żelaznych płytek ,a na dłonie duże jak bohenki chleba nałożone były czarne rękawice ,również wzmocnione żelazem. Na widok takich istot ludzie poddawali się bez walki ,a elfy uciekały w popłochu. Nawet największy zakapior zastanowiłby się dwa razy zanim wogóle spojrzałby zawadiacko w stronę takiego krasnoluda ,gdyż wyglądali jakby codzienne życie było jedynie krótkim oderwaniem od krwawego pola bitwy. Stary długobrody w swej prostej zbroi ,który wyglądał przy nich jak robotnik obok krasnoludzkiego króla pociągnął jeszcze raz mocno fajkę ,po czym zgasił ją niedbale i schował do kaletki. Nie trzeba było być jednak mistrzem obserwacji ,żeby zauważyć z jakim szacunkiem patrzą oni na sztygara. Spoglądali na niego ,jakby stał przed nimi smokobójca w złotej zbroi ,a nie starzec w stroju górnika. Krasnoludy jednak ceniły wiele innych cech nad tak błahą rzecz jak ubiór ,zwłaszcza gdy wiedziały z kim mają do czynienia.
Zmieniło się również oblicze samego Bafurssona ,gdzie zamiast wiecznie zrzędliwego starucha pogardzającego otoczeniem pojawiła się powaga. Powaga i zmęczenie.
W końcu Bafur siadł ,a za nim usiadła reszta.
-Piwo nie powinno długo stać w kuflu.- rzekł widząc przed sobą kufel pełny złocistego trunku ,po czym uniósł go ,a gest ten powtórzyli inni ,niczym na wyćwiczoną komendę.
-Witamy w Mousilion ,Żelazny Bracie...-odezwał się tubalnie jeden z ósemki ,siedzący najdalej i po tych słowach nastąpiło poruszenie ,bowiem wszyscy oprócz Bafura spojrzeli gwałtownie na bardzo szerokiego w barach krasnoluda siedzącego na początku stołu. Jeden z nich nawet zacisnął pięsc w stronę tego który przemówił. Ten jakby zmieszał się i odwrócił wzrok. Kiedy znów wzrok skupił się na sztygarze ten rzekł -Niech i tak będzie...- po czym opróżnił kufel ,a gest rzecz jasna powtórzyła reszta.
Znów zapanowała cisza ,a wszyscy wyczekiwali co powie sztygar.
-Ilu?- rzekł w końcu.
-Osmiu Wewnętrznych ,każdy z dobranym uczniem ,do tego około dwudziestu z nowicjatu ,zgodnie z poleceniem...- odparł krasnolud siedzący najbliżej Bafura ,który miał brodę splecioną w warkocz i charakterystyczną czerwoną magierkę na głowie.
-Nowicjat... to nie najlepsze okreslenie na tych twardych sukinsynów... żółtodzioby i młokosy ,które uważają ,że pełna płyta pod ziemią jest niepraktyczna..."weterani" jednostek...jeszcze się ich przytęperuje. Ale mniejsza o to- machnął ręką Bafur -Nie będę wypytywał was o przygotowanie ,panowie. Za stary jestem ,żeby bawić się w zasmarkanego dowódcę ,który chce rządzić ,aż do pierwszej salwy wroga. Wątpiąc w waszą gotowosc obraziłbym bractwo.-
Krasnoludy w milczeniu spoglądały na Bafurssona ,bowiem nie osmielili by się wchodzić mu w słowo nawet swą aprobatą ,a tym bardziej sugerować ,że mógłby on obrazić bractwo!
-Nie jestesmy biernymi cipami... każdy wie co ma robić...- mruknął Bafur zamykając oczy
Na te słowa cała ósemka powstała. Wszyscy oprócz krasnoluda w czerwonej magierce opuscili salę. Kiedy został tylko on i Bafur przemówił serdecznie -Dobrze cię widzieć ,Bafursson! W końcu!-
Sztygar podniósł powieki i rzekł -W końcu!- po czym na jego twarzy pojawił się lekki usmiech.
-Zamkowi zapraszają wszystkich na ten ich turniejowy bal! Wieczorem pewnie tam pójdziesz i nie chcę ci przeszkadzać ,Bafurze... ale nurtuje mnie kogo zabrałes z sobą do tej dziury?-
-Syna.- odparł krótko sztygar ,a barczysty krasnolud otworzył oczy -Ale przecież... przecież chciałes żeby uniknął bractwa!-
-Chciałem... ale tego nie da się uniknąć... chciałem ,żeby zapomniał o swej młodosci w bractwie... ale on nie zapomniał... takie jest jego przeznaczenie ,jak i nasze było...-
-Ale przecież...- chciał kontynuować ,ale Bafur mu przerwał -Jestem już zmęczony Thorgarze... bardzo zmęczony...-
-Zmęczony? Ech podróż przez te cuchnące bagna? Cóż cię zmęczyło?- zapytał Thorgar ,jednak sztygar nie odpowiedział ,krasnolud zorientował się ,że starzec zasnął i powoli opuscił salę.
Bafur otworzył oczy ,gdy zapadła grobowa cisza -Wszystkim...-

***********
Thorgar opuscił salę ,a tam czekał na niego karczmarz. Krasnolud w magierce oddalił się z nim ,po czym rzekł do niego -Przygotuj mu jego kaftan i resztę rzeczy. Zadbajcie o niego jak się obudzi. I podstawcie mu jakis transport do zamku.
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

[ Dobra panowie, wprawdzie emitujemy ten serial już trzydziestyszóśty sezon ale wypadałoby trzymać poziom spisków i character buildingu, co by nas konkurencyjna Gra o Tron i Walking Deady nie zjadły :P ]

https://www.youtube.com/watch?v=414mrPgK5Yk
Harmider uczty przycichł nieco gdy do występu zaczął się przygotowywać chórek odzianych na biało panien w młodym wieku. Zarówno po wspaniałej barwie dźwięku jak i nieskazitelnej aparycji znać było, iż nie wychowały się w przeklętym Mousillon. Pomiędzy zastraszoną lub apatyczną służbą, rozwarcholonym rycerstwem i mrocznymi lordami wyglądały jak korowód upersonifikowanej niewinności. Ostatecznie potwierdzał to silny akcent L'Anguille, który wyłapali tylko Bretończycy często słyszący tę znaną pieśń o rycerzu, przedkładającym honor nad życie i śmierć.
Azrael wreszcie uwolnił się od nieco wymuszonego towarzystwa Ferragusa, tylko dzięki temu że jakiś rycerz o herbowym wamsie z wyszytą mozaiką rombów odważył się w przytomności wampira zakwestionować wyższość Akwitańskich win nad Mousillońskimi, rozpoczynając tym samym dysputę równie zaciętą co pojedynek. Pojedynek zaostrzył się jeszcze bardziej, gdy włączył się weń lord Eist Havdon, z kielichem Ciemnego Bastońskiego w dłoni. Anioł Śmierci w ciszy kontemplował więc występ dziewek, mimowolnie wspominając ballady śpiewane na dworach Ulthuanu. Pogrążony w myślach, nie usłyszał jak trąby ogłaszają wkroczenie nowego gościa z bardzo liczną asystą. Nie zauważył więc przybyłej osobistości, dopóki nie zawisł nad nim jej cień.
- Nie siedzisz ze swymi... towarzyszami, zawodniku ?
Azrael powoli uniósł wzrok, zauważając czarno-złotą suknię z długim trenem, mocno wyeksponowany ciasnym gorsetem i ametystowym naszyjnikiem dekolt, na który murem gapili się nawet żonaci z mijanych rycerzy oraz długimi, zwisającymi rękawami o wnętrzach z krwistoczerwonego jedwabiu. Spod przejrzystego welonu i z gąszczu fioletowych loków z rozbawieniem wpatrywały się w elfa błyszczące, ciemne oczy.
- Lady de Vineteur... to praw... - wydukał zaskoczony Azrael, usiłując wstać, lecz czarodziejka powstrzymała go gestem.
- Wybacz taką niegodną mistyfikację, panie... naprawdę moje rodowe nazwisko brzmi De Hane. Spotkałeś mojego brata Aucassina ? Chyba że znów rozgadał się o polowaniach... Nieważne, dostałeś mój podarunek ?
- Medalion... wręczono mi go - przytaknął ostrożnie elf - Mogę zapytać o źródło tak 'szczególnych' łask ?
Czarodziejka uśmiechnęła się lekko uchylając wargi, tak że tylko Azrael zobaczył wampirze kły.
- Oczywiście... lecz na te słowa można znaleźć bardziej dyskretne miejsce. - wampirzyca znacząco spojrzała na barda o bardzo długich, jasnych włosach strojącego lirę korbową na małym podwyższeniu i zbierające się szlacheckie pary. - Bertrand z Akwitanii zaraz zacznie występ.
Azrael momentalnie nabrał podejrzeń, powoli obejrzał się przez ramię zauważając jak jeden z lordów Mousillon, patrzący nań ze swej zacienionej loży pospiesznie odwraca wzrok. W lot pojął, że prostym pytaniem wkręcił się w bardzo lepką sieć, z której niebezpiecznie byłoby się wyszarpnąć, budząc przyczajonego pająka. Mimo że wciąż mu się to nie podobało, pochylił się dwornie i wystawił rękę.
https://www.youtube.com/watch?v=xaRNvJLKP1E
- Czy zaszczycisz mnie, pani tańcem ? - "kto tu właściwie kogo poprosił do tego tańca ?"
- Prowadź, przybyszu z Wyspy Mgieł. - rzekła lady de Hane, podając mu bladą rękę.
Włączając się do barwnego korowodu tańca, Azrael nie mógł widzieć białych oczu, które wpatrywały się w niego z chłodem i ciężarem lodowca.

Reinhard nie ruszając jadła, ni napoju dokładnie analizował przebieg uczty, jak wizualizację raportu służby inkwizycyjnej. Dziwna poufałość jaką czarodziejka obdarzyła ostatnio Azraela, i tak wątpliwego sojusznika dodatkowo wzmogła czujność Wybrańca. Nie mogło przecież chodzić pokazanie się z piękną aparycją i gracją elfów Wysokiego Rodu, bo ten akurat ich przedstawiciel raczej nimi nie grzeszył... do tego te podarki i rozmowy na osobności...
Melodyjny głos elfiej czarodziejki na chwilę wkradł się między bezlitosne myśli von Preussa. Śmiała zadawać mu pytania jak gdyby nigdy nic ? Wtedy instynkt organizacyjny inkwizytora dał o sobie znać i momentalnie postanowił nawiązać rozmowę z (jeśli dobrze pamiętał) Denethrill. W końcu cóż może być lepszym zabezpieczeniem przed ewentualną zdradą Asura niż naturalny wróg jego ludu ?

Prowadzący polityczną dyskusję o rodach szlacheckich Ulthuanu oraz technikach walki Ramazal i Gilraen, spoglądali z powątpiewaniem co jakiś czas na królującą w obżarstwie ekipę ogrów u odległego szczytu stołu oraz siedzącą obok nich ekipę krasnoludów, demonstracyjnie wylewającą pod stół "te capiące jak rzygowiny miętowe szczyny" i narzekający na brak płynnego złota z bąbelkami (co nie przeszkadzało jednemu z nich pić jakiś ziołowy napar z blaszanego kubka). Wtedy do kufla Gloina wpadł jeden z gęsto latających kawałków po posiłkach ogrów, na co temu zjeżyła się broda i odwrócił się ku bandzie brzuchaczy, żywo gestykulując do innych Dawi. Ubrany w estalijski strój i wielki kapelusz krasnolud zwany Don Oliwerem, którego inni brodacze zgodnie uznali za lekkoducha i skrajnego dziwaka radośnie puścił pierścień dymu z magrittańskiego cygara i zakasał rękaw.
- Hmm, oby ich uspokoili... wynikająca stąd eskalacja konfliktu mogłaby naruszyć dworską etykietę w co najmniej tysiącu punktów.
Mistrz Miecza i Kobra wzdrygnęli się słysząc suchy głos Duszołapa i czując lekki chłód. Jeszcze chwilę temu wogóle nie było go przy tym stole...
- Nie wiem czy dobrze pamiętam, ale chyba w drodze nie skończyliśmy dyskusji na temat zła i dobra panowie elfy. - dodał tajemniczy magik, spoglądając przelotnie na rozmawiającego z Denethrill Reinharda. Ramazal i Gryf także spojrzeli po nim na ową parę, jednak już z większą wrogością.

Soren przekręcał się z nudów siedząc między zielonoskórymi, z których jeden ubrany był bardziej cywilizowanie niż on sam w swoich najlepszych dniach, a ponuro milczącym łowcą czarownic skrywającym lewą dłoń pod wielką, czarną rękawicą.
- Более водка, мой друг ? - zagadnął doń, już nieco wstawiony (lub udający takiego) Wasilij.
- Eeee... wolę nie mieszać, po tym co było ostatnio... - wypowiadając drugą część zdania, Soren patrzył się prosto na Skralga.
- Wybaczcie śmiałość, mon amis... - ozwał się jakiś głos za ich plecami. Soren obrócił się, zauważając podstarzałego mężczyznę ubranego w biały wams ze złotymi guzikami oraz takiż kapelusz ozdobiony niebieskimi piórami, który wspierał się na złotej, rzeźbionej lasce.
- Wybaczamy, dobrze widzieć kogoś z Imperium - rzucił zadziwiająco grzecznie jak na siebie Soren - czym możemy ci służyć krajaninie ?
- O to, to ja o służbę właśnie... krajaninie - dodał nieco dziwnym tonem bogacz - Widzicie powiedziano mi, że poza tym iż bierzecie udział w Arenie, jesteście najemnikami...
- Kto nam robi tak szybko w tych stronach tak dobrą reklamę ? - zdziwił się Daniel.
- A tamten siedzący między tymi zielonymi dzikusami... przysiągłbym że jeszcze chwilę temu siedział tam taki dziwny goblin... - starzec podrapał się białą rękawiczką pod kapeluszem, przekrzywiając go nieco. - W każdym razie mam dla was i tego kislevity ofertę zatrudnienia jako attaché mego pracodawcy... dodam szybko, że nie będzie to niewiele ponad wasze arenowe czynności a i odpowiednią ilość złota wypłacimy od ręki...
- Poważnie ?? - Skralg i Daniel aż się zachłysnęli winem, Virgil uniósł brew a Wasilij burknął coś karmiąc swojego wróbla.
- Ochłońcie panowie - Soren uniósł rękę - przemyślę to za was i dam panu znać po zapoznaniu się z kontraktem.
Soren momentalnie wyzbył się entuzjazmu towarzyszy, nieznajomy mówił z bretońskim akcentem mimo imperialnego stroju co mogło oznaczać przedstawiciela handlowego, pozował mu w rozmowie na kogoś z Imperium lecz błysk w oku go zdradził. Zawsze taki mieli gdy gadali o złocie i kontraktach. W końcu zbyt wiele razy już pracował dla Marienburczyków by nie wyczuwać ich pokrętnych interesów na kilometr...

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Wyszli na środek parkietu, dołączając do barwnej mozaiki strojów i biżuterii, wpasowując się jak broszka z perłą do ubrania- choć stanowili dodatek, niewielką część, skupiali na sobie większość uwagi. Zająwszy miejsce, stanęli naprzeciw siebie i wymienili ukłonami.
Mistrz Bertrand zakręcił korbą, uderzając opuszkami palców w klawisze instrumentu, wydając z niej pierwsze takty tańca. Bawiący się zareagowali tak naturalnie, jakby urodzili się ze znajomością tej melodii. Lady de Hane nie była tu wyjątkiem, rzecz jasna, jednak Azrael dostrzegł błysk lekkiego zaskoczenia, gdy on sam podążył zgodnie z krokami tańca, której nazwy teraz nie pamiętał.
Zaczęli od lewej nogi, idąc lekko po skosie, trzy kroki do przodu i trzy do tyłu. Potem zmienili stronę na prawą. Muzyka weszła na wyższy ton, a wtedy tańczący stanęli obok siebie, łapiąc się za ręce. Cztery piskliwe nuty dały sygnał do czterech kroków w przód. Azrael wysilał pamięć, starając się nie pomylić i nie ośmieszyć.
Ich ręce się rozłączyły, a oboje z partnerów zakręcili w piruecie, by znów złączyć się w parę. Wtedy ustawiając się przeciwbeżnie, chwycili nawzajem pod boki, kręcąc kółka. Czuł na sobie jej wzrok, lecz wciąż unikał jej spojrzenia.
- Pani... co na to twój brat?- spytał, wciąż krążąc wzrokiem po sali.
- Mój brat ma do mnie pełne zaufanie- rzekła, po czym dodała od razu- I nie wtrąca się do moich wyborów.
- Musi być nie lada osobistością, skoro reprezentuje samego Czarnego rycerza.
- Peszy cię to?- zabrzmiała na zaskoczoną- Czy Anioł Śmierci obawia się o własną skórę?
- Skądże znowu- odparł po chwili, choć kpina była dotkliwa- Pochwalam wybór. Sprawia wrażenie dobrego organizatora.
Wampirzyca skrzywiła nieładnie usta, a on odruchowo pomyślał, że coś nie tak powiedział.
- Zawodzisz mnie, Azraelu. Większość mężczyzn jawnie wlepia we mnie wzrok, reszta czyni to nieco bardziej dyskretnie, ty tymczasem mówisz tylko o moim bracie, a na dodatek cały czas podziwiasz draperie.
- Ja...- zaczął, lecz mu przerwała.
- Nic więcej nie mów. Nie psuj dobrego wrażenia, jakie wywołałeś tańcem.
Muzyka zmieniła się, a tańczący zmienili układ. Jej czarno- złota suknia komponowała się z jego czarnym wamsem o białych rękawach dziwnie dobrze. W tanach dotknęła go swym alabastrowym ramieniem i syknęła. Guziki miał ze srebra. Azrael zaklął w myślach, bowiem grał w niebezpieczną grę. I przegrywał. Jego przeciwniczka zdawała się przejrzeć jego karty.
- Pani, proszę cię o łaskę, bowiem zgrzeszyłem przeciw twej urodzie- rzekł, jak kiedyś zwykł mówić- Puść w niepamięć ten afront, a zdobędziesz moją wdzięczność.
- Łaski udzielam, o przewinieniach zapomniałam- uśmiechnęła się lekko- Tylko dlatego wciąż jesteśmy na parkiecie.
Muzyka zwolniła nieco, tak samo jak tańczący. Azrael znalazł się dokładnie tam, gdzie nie chciał.- bliżej wampirzycy. Kiedyś bez wahania wykorzystałby okazję. Kiedyś, w innym życiu.
- Pani, a co ty tu robisz?
- Skąd pytanie?- spojrzała na niego podejrzliwie.
- Los nie uśmiechał się do mnie ostatnio, jak sama widzisz. Gdy więc trafiłem na Arenę, w miejsce takie jak to, nie spodziewałem się....
Efektowna pauza była uczyniona, by upewnić się, czy słucha. Słuchała. Bardzo uważnie.
- Miałem wielkie szczęście, że cię spotkałem, pani.
Spojrzała na niego jakby lekko rozczarowana.
- I? To wszystko, co chciałeś mi powiedzieć?
- Pani, jak sama powiedziałaś, na te słowa trzeba znaleźć bardziej dyskretne miejsce.
Roześmiała się. Szczerze.
- A niech cię, Azraelu- szepnęła- A niech cię...
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3443
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

Napoje, które podano z pewnością należały do luksusowych. Były wśród nich oczywiście wina, stanowiące dumę tego kraju, jak również likiery, zaprawione korzeniami miody oraz, dla amatorów mocniejszych trunków, inny lokalny specjał, czyli absynt. Butelki miały na sobie pieczęcie ze znakami ich producentów, pośród których Reinhard rozpoznawał same znane marki. Z pewnością, ze sprzedaży jednej z nich przeciętny mieszkaniec Mousillon mógłby przeżyć co najmniej miesiąc. Teraz należało jedynie wymyślić, jak dostarczyć butelki do Coq Rouge. "Ilsa by się przydała." - Reinhardowi nagle przypomniało się pierwsze spotkanie z dziewczyną, wtedy jeszcze drobną przemytniczką spirytualiów. Prychnął pod nosem. Niemal w tej samej chwili napatoczył się jakiś dworzanin w czarno-żółtym stroju. "Służący" - ocenił wybraniec, nim tamten jeszcze zdążył rzec choćby słowo. I rzeczywiście, chłopak zadzierając głowę do góry zapytał uprzejmym głosem:
- Czy mogę jakoś szanownemu panu pomóc? Widzę, że przygląda się pan alkoholom, za pozwoleniem zaprezentuję...
- Nie ma potrzeby.
- Ach rozumiem. Zdecydował się pan, jak mniemam? Nalać panu któryś?
- Nie. Nie mogę pić. Maska zasłania mi usta, o jedzeniu nie wspomnę. - Służący źle ukrywał zdziwienie, ale nadal zachowując przyjazny ton kontynuował.
- Proszę się nie krępować i wziąć przykład z pana... Azraela. - Obaj mimowolnie spojrzeli na stojącego pod jedną z kolumn oszpeconego elfa.
- Nie mogę jej zdjąć. Co do poczęstunku, chętnie skorzystam, ale później... Zwykłem jeść w samotności. Takie przyzwyczajenia. - Wybraniec darował sobie tłumaczenie, czym jest zbroja chaosu i jakie są konsekwencje związane z jej noszeniem. - Wobec tego prosiłbym o dostarczenie kilku butelek do karczmy Coq Rouge w Upadłym Niebie, tam się zatrzymałem. Wezmę też tamtego świniaka, czy dzika, starczy na później. - Wskazał na ociekającą przyprawionym tłuszczem pieczeń, z której pyska wystawało czerwone, wielkie jak pięść jabłko.
- Tak. Zobaczę co da się zrobić. Proszę chwilę cierpliwości. - Odpowiedział dworzanin i ukłoniwszy się, żwawym krokiem podszedł do, jak się okazało, sir Aucassina. Choć gwar zagłuszał ich rozmowę, von Preuss czytał z ruchu warg rycerza, co ten mówi do sługi.
- Co takiego?... No dobrze... Skoro tego chce... W końcu mieliśmy się spodziewać, że to ekscentrycy... Co robisz taką minę? Trudnych słów naucz się później, rób co każe, nie chcę tu żadnych zgrzytów. Byleby nie gwizdnął sreber, to popakuj żarcie w jakieś kosze czy coś. - Służący wyprężył się na baczność i wrócił do Reinharda sprężystym krokiem. Już miał udzielić odpowiedzi, gdy świdrujące spojrzenie dwóch źrenic, czerniejących jak bezdenne czeluści pośrodku mlecznobiałych oczu skutecznie upchnęło mu słowa w gardle i związało język w supeł.
- Jak sądzę, obyło się bez problemów? - Zadudnił głucho wybraniec.
- Tak. - Wykrztusił. Widać było, że mężczyzna trzyma nerwy na wodzy ostatkiem sił, zadzierając głowę w stronę niepokojącego wojownika, którego szeroki kapelusz przesłaniał mu w tej chwili prawie cały sufit, zaćmiewając roziskrzony krociami świec i pryzmatów kandelabr, pozostawiając jedynie koronę ognistego blasku wokoło czarnego ronda. Astronom porównałby to do księżyca wstępującego w tarczę słoneczną - rzadkie i piękne na swój majestatyczny sposób zjawisko w miniaturze najwyraźniej uszło jednak uwadze służącego, który zalewając się potem usiłował sklecić następne zdanie, von Preuss mu na to nie pozwolił.
- Doskonale. Niech twój pan nie przejmuje się zastawą, możecie dostarczyć potrawy... na przykład w koszach. Tak będzie wygodniej. Poza tym noszenie drogich sreber przez miasto zamieszkałe przez desperatów i bandytów to doprawdy zły pomysł. - Na twarzy bretończyka pojawiło się zdziwienie, jednocześnie w pełni demaskując skrywany, cokolwiek nieudolnie, strach. - To wszystko. Możesz odejść. - Służący odwrócił się nie zapominając jednak o ukłonie - nawyki, gdy odpowiednio głęboko zakorzenione, są silniejsze niż jakiekolwiek uczucie, nawet przerażenie. Inkwizycja doskonale była świadoma tego faktu, to dlatego każdy adept w czasie szkolenia musiał wykonywać czynności niezliczone ilości razy, aż jego ciało powtarzało je niezależnie, niczym wyregulowany przez zegarmistrza mechanizm. Dryl ten uratował życie wielu łowców, w końcu byli to tylko ludzie, którzy walczyli z najgorszą grozą nękającą ten surowy świat, zatem nawet gdy odwaga i indoktrynacja zawiodłyby, pogrążając umysł odmętach przerażenia jedyną deską ratunku pozostawały automatyczne reakcje ciała. Trening ten miał zastosowanie nie tylko w walce. Ze względu na nabytą autonomiczność części działań, umysł inkwizytora nie musiał skupiać się na każdym z nich z osobna, co przekładało się na poprawienie percepcji. Tak samo, jak nikt nie musi zastanawiać się nad oddychaniem czy połykaniem śliny, tak samo Reinhard potrafił rozmawiać, jednocześnie obserwując otoczenie. Stąd z resztą utarło się powiedzenie o wszytko widzących inkwizytorach.

Dlatego też uwadze von Preussa nie uszły poczynania Azraela, który właśnie ucinał sobie jakże miłą pogawędkę z lady de Vinteur, jak wtedy się wydawało czarodziejką, którą wtedy uratowali w lochach razem z tym Druchii imieniem Zarthyon. Przez gwar i muzykę von Preuss nie słyszął ich rozmowy, mógł jedynie wyłapywać urywki z ruchu warg wampirzycy. W przypadku okaleczonego elfa okazało się to niemożliwe, gdyż przez cały czas był doń zwrócony albo tyłem, albo zniszczoną częścią twarzy. Było jasne, że lady nie darzy swego partnera ze względu na wygląd. Po prawdzie, jaka kobieta w normalnych warunkach w ogóle podeszłaby do kogoś tak brzydkiego. Nawet ślepa pewnie dałaby sobie spokój po dotknięciu obnażonych, wyschniętych zębów. Bez cienia wątpliwości coś musiało być na rzeczy. Z jednej strony to dobrze, ponieważ elf miał niepowtarzalną szansę wyciągnąć informacje mogące pomóc w rozwikłaniu zagadki zamku de Rais, z drugiej jednak na ile można było mu wierzyć? Podobno był to jakiś wędrowny mściciel, przypominający trochę tych samozwańczych łowców czarownic-amatorów, z tą różnicą, że on amatorem zdecydowanie nie był. Na pierwszy rzut oka było widać, że służył w armii, być może nawet w wysokiej randze. Obojętnie jakby nie starał się tego ukryć pod swoją tożsamością, niektórych odruchów nie da się wyplenić. Któż mógłby wiedzieć to lepiej niż były oficer inkwizycji? Może lady chciała go wciągnąć w jakąś przepastną sieć intryg o ile jeszcze tego nie zrobiła? Byłoby świetnie, gdyż w razie potrzeby elf stałby się podwójnym agentem, istną kopalnią informacji. Jednak by mieć całkowitą pewność, von Preuss musiał w pierwszej kolejności dowiedzieć się, na czym może zależeć Azraelowi, co pozwalałoby go kontrolować i to najlepiej tak, by się nie zorientował. O ile coś takiego w ogóle istnieje. Oczywiście w ostateczności mógłby też spróbować wygrać go dla swojej sprawy zaprzyjaźniając się, ich interesy były wszak zbieżne - obaj pragnęli zlikwidować plugastwo i zaprowadzić sprawiedliwość, by współpracować w oparciu o zaufanie... Lecz to kłóciło się z najważniejszą zasadą, jaką wbito do głowy Reinhardowi i innym jeszcze pierwszego dnia, gdy pojawili się w Czarnym Zamku, a mianowicie: nie ufaj nikomu.

Tańczące pary przesuwały się barwnym, iskrzącym od biżuterii i lśniących, tkanin zza morza, korowodem, tak że wkrótce zarówno oszpecony elf jak i jego partnerka zniknęli z zasięgu wzroku wybrańca. W tym też momencie jego uwagę zwróciła nadchodząca ku niemu elfka, zgodnie z panującą wśród jej bezecnego ludu modą, ubrana w tradycyjną suknię, odkrywającą więcej niż zakrywającą. Znając elfy i ich zamiłowanie do estetyki, Reinhard mógł się założyć, że ta cokolwiek skąpa kreacja musi być ostatnim krzykiem mody na dworze Wiedźmiego Króla, przynajmniej w przekonaniu Druchii, którzy zdawali się jednak nie zdawać sobie sprawy z oczywistej wtórności swoich wytworów. "Hmp... To ta czarodziejka. Czego może ode mnie chcieć? Chędożyć się chce?" Pomyślał z dezaprobatą renegat na widok wyzywająco kołyszącej biodrami, czarnowłosej czarodziejki. Tymczasem elfka zbliżała się ku niemu, w wiotkiej dłoni trzymając puchar z winem i uśmiechając się zalotnie. Ewidentnie chciała, by ją zauważył. Kiedyś, w młodości, zareagowałby inaczej, lecz od dawna miał inne sprawy na głowie niż bałamucenie dziewek. Jak na przykład wymyślanie powodów, dla których nie miałby urwać jej na miejscu zdeprawowanego łba i wyrzucić przez okno, a resztę dać miejscowemu kucharzowi do ugotowania w czosnku i odesłania skąd przybyła. Ci kanibale z Naggaroth może nawet ucieszyliby się z takiego prezentu. To, że był na eleganckim przyjęciu nie było nawet słabym argumentem przeciw. Robił już wszak takie rzeczy w przeszłości, no może z pominięciem przerabiania celu na potrawkę. Lepszym powodem było to, że elfka miała immunitet jako zawodnik Areny, jak również mogła mieć coś ciekawego do powiedzenia. Tak więc milczał, pozwalając aby podeszła całkiem blisko i odezwała się pierwsza.
- Witam, nazywam się Denethrill. – Odezwała się kiedy już znalazła się przy nim. – Taka uczta to doskonała okazja do rozmowy. Bardzo mnie ciekawi co popchnęło Pana, by wziąć udział w tej Arenie? - Spośród możliwych odpowiedzi, pośród których był wariant z dekapitacją, banita wybrał ten pozwalający na podtrzymanie dalszej konwersacji - już dawno przyzwyczaił się, że parając się tym, a nie innym zajęciem musi robić nie to, co jest zabawne czy przyjemne, ale to co konieczne. Takie postępowanie dodatkowo przyczyniało się do wyobrażenia inkwizytora jako pozbawionego poczucia humoru mruka z zawziętym wyrazem twarzy. Oczywiście nie żeby inkwizytorzy sami z siebie nie odpowiadali temu opisowi.
- Witaj, Denethrill. Nazywam się Reinhard, choć było nam już dane się poznać, w podróży. - Ujął jej wyciągniętą dłoń i przyłożył do maski. Z wyczuciem. - Pyta pani o mój powód przybycia tutaj? To proste. Przyjechałem, ponieważ arena przyciąga różne męty i niegodziwców, a bynajmniej nie chodzi tu tylko o zawodników. Ja zaś zajmuję się ich tropieniem, sądzeniem i w przytłaczającej części przypadków, przeprowadzaniem egzekucji.
- I nie obawia się pan, że pańska misja... Może być zagrożona? W końcu Arenę wygrywa, a co za tym idzie przeżywa, tylko jeden uczestnik.
- O to właśnie mi chodzi, pani Denethrill. - Wzięła łyk wina, by lepiej zamaskować zaskoczenie. Skutek był jednak przeciwny, ale wybraniec nie zamierzał czynić z tego powodu uwag. - Z resztą, aby wygrać muszę tak naprawdę pokonać czterech przeciwników.
- To szlachetne, tak się poświęcać.
- Bynajmniej. - Odparł zdawkowo. - To mój obowiązek. Tak samo jak pani dbałość o urodę. - Denethrill wstrząsnęła włosami, pozwalając by zafalowały jak ciężka, atłasowa kurtyna i krótko zaśmiała się perlistym, ale zimnym jak dzwoniące sople śmiechem.
- Widzę, że również jest pan pełen kurtuazji. Ale Zatem co z nagrodą? O co mógłby poprosić ktoś taki jak pan? Pokój na świecie, a może powszechny dobrobyt?
- A może kucyka... Czy ja jestem jakąś dziewką z konkursu piękności? - Wciął się żartobliwym tonem von Preuss - w połączeniu z głuchym, metalicznym tonem i aparycją wybrańca zabrzmiało to zgoła nieoczekiwanie. - Co do nagrody, pozwoli pani, ze zachowam to dla siebie. - Dodał natychmiast już całkiem poważnym głosem. Teraz, gdy poluźnił atmosferę i rozproszył uwagę rozmówczyni, mógł przejść do ofensywy. Gdyby teraz Denethrill dalej naciskała, wyszłaby na nieobytą, nawet jeżeli wiedziała, co się dzieje. - Pozwoli pani, że teraz to ja zadam kilka pytań. - Wyraziła zgodę łagodnym skinieniem głowy, dokładnie jak być powinno. - A zatem, proszę mi zdradzić, jeśli to nie tajemnica, co pani tutaj porabia?
- Walczę na arenie, rzecz jasna.
- A oprócz tego działa pani na polecenie swoich władz państwowych, ponieważ Asurowie wysyłają również swoich agentów, którym trzeba pokrzyżować szyki ponieważ na Arenie dzieją się ważne rzeczy, tym samym przybliżając zwycięskie stronnictwo do dominacji nad światem. Ot, wielka polityka... - Elfka wzięła łyk wina, spoglądając z zaciekawieniem zza pucharu. - Zastanawia się pani skąd wiem? Znam was rodzaj na tyle dobrze, by przewidzieć takie oczywistości jak zamiłowanie do intryg i politykowania, poza tym, gdyby nie była pani kimś ważnym nie dostałaby pani Czarnego Gwardzisty, inaczej śmiem wątpić, by Malekith zgodził się udostępnić choćby jednego ze swoich elitarnych wojowników... Nie mówiąc o tym, że wcześniej już to przerabialiśmy... - To powiedziawszy, chwycił karafkę i polał elfce do pucharu. Niech ma się za czym ukrywać i przemyśleć odpowiedzi nabierając wina w usta. Mógł jej to powiedzieć, w końcu nie należał do żadnych z wielkich ze stron konfliktu. Nie były to też jakieś ściśle tajne szczegóły, jedynie sposób, w jaki doświadczony łowca-renegat badał swoją rozmówczynie bacznie przypatrując się jej reakcjom. A wszystko wskazywało na to, że ona wie, że on wie, lecz żadne nich nie chciało jeszcze odkrywać wszystkich kart. Była to natomiast okazja na sprawdzenie nowej poszlaki w sprawie zamku de Rais, a tym samym intrygi stojącej za organizacją zmagań w Mousillon. Reinhard połączył znane sobie tylko fakty: raport von Bittenberga o zabiciu wysłanniczki mrocznych elfów imieniem Ithiriel i pojawieniu się zbroi chaosu o podejrzanie kobiecych kształtach w jakiś czas później. Natomiast Tremond de Rais, w swoich ostatnich słowach mówił coś pojawieniu się kultysty Slaanesha akurat w okresie bezpośrednio następującym po zniszczeniu Cytadeli. Czy te sprawy faktycznie mogły mieć jakiś związek? To było całkiem prawdopodobne, dlatego też von Preuss zamierzał z chęcią wysłuchać, co jeszcze jego piękna rozmówczyni ma do powiedzenia.




[@Grimgor: To jeszcze nie jest nawet finalna forma spisku.
Obrazek
Tak mniej więcej wyobrażam sobie składającą się z dwóch segmentów maskę Reinharda, z tą różnicą, że jest pozbawiona zdobień i zakrywa również boki twarzy.
Tak samo, jak nikt nie musi zastanawiać się nad oddychaniem czy połykaniem śliny
No nie jest to do końca prawda, wystarczy przeczytać powyższy fragment żeby przejść w tryb ręczny, chłe, chłe. :mrgreen: Wybaczcie, musiałem.]
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

Denethrill od początku była zaskoczona rozmową z Rainhardem, a sytuacji nie poprawiła łatwość z jaką przejrzał cel jej przybycia na Arenę. Jakkolwiek źle to wyglądało nie miała zamiaru niczego potwierdzać. Może i wszyscy już wiedzieli, albo niedługo się dowiedzą, co robią tutaj razem z Zarthyonem, ale z jej ust nigdy się nie dowiedzą.
- Zarthyon Czarnym Gwardzistą? – Obejrzała się szukając go przy stole. Może to nie takie dziwne, że się domyślił. Wspomniany ochroniarz siedział sztywno i czujnie, lata treningu i służba u Wiedźmiego Króla nie pozwalały mu inaczej. – Nie miałam nawet pojęcia. Spotkałam go na szlaku i zgodził się towarzyszyć. Miłe jest towarzystwo kogoś ze swego ludu na obcej ziemi.
- Oczywiście. – Odpowiedział inkwizytor, a czarodziejka mogłaby przysiąc, że uśmiecha się pod maską.
Denethrill wzruszyła ramionami. Takie kłamstwo nie było warte funta kłaków, ale była to tylko wersja oficjalna i oboje o tym wiedzieli.
- Co do Areny, to przybyłam tu dla własnych celów. – Kontynuowała swoją historyjkę, wciąż mając to wrażenie, że Reinhard się uśmiecha, ale nie mogła tego w żaden sposób potwierdzić. – Ale zaciekawiło mnie to co mówiłeś na temat Assurów. Nie ukrywam, że mogłabym na tym skorzystać, krzyżując ich plany. – Zakończyła popijając swoje wino.
Tylko na tyle mogła sobie pozwolić, nie mówiąc wprost dla kogo pracuje.
- To by wymagało…pewnej współpracy. – Odpowiedział wybraniec dudniącym głosem, który wciąż robił na niej duże wrażenie.
„A ty pewnie wolałbyś nie współpracować z Druchii.” Pomyślała czarodziejka bawiąc się gwiazdą zwisającą jej na szyi. Denethrill bardzo żałowała, że nie wie więcej choćby o poprzedniej Arenie. Jej zadaniem było wyłącznie donosić, ale jednocześnie, by zadowolić Morathi musiała dowiedzieć się znacznie więcej niż tylko się przyglądając.
- Może pan na mnie liczyć, panie Reinhard. – Odpowiedziała szybko, zanim inkwizytor zdążyłby odmówić. Miała nadzieję, że w Naggaroth bardziej będą liczyły się efekty jej pracy niż sam jej przebieg. Na pewno nie miała zamiaru się chwalić pomocą uzyskaną od jednego z zawodników.
- Miło mi to słyszeć. – Odpowiedział inkwizytor, chociaż oczywiście nie dało się stwierdzić czy naprawdę tak jest, czy może wręcz odwrotnie.
- A tym czasem, powinniśmy chyba oczekiwać naszego gospodarza.
Obrazek

ODPOWIEDZ