ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
Świat był pełen cieni - miało się wrażenie że zaraz coś z za granicy wzroku wypełźnie. Czuło się obserwowanym, mogło się wyczuć że wiele par nienaturalnych oczu. Gilraen stał pośrodku tego - z mieczem w dłoni. "Znowu śnię na jawie" pomyślał.
Brukowa ścieżka mijała pod jego stopami gdy po niej zmierzał według rady ducha z amuletu - "Nie zbocz z niej, bo nigdy już na nią nie wkroczysz, drzwi się za tobą zamkną, i będziesz kroczył po innej, nowej ścieżce" Z ciemności naokoło wyłaniał się las, młyn, i zrujnowane domki. Las stał w płomieniach, młyn także, po okolicy nosiły się krzyki. Ścieżka przechodziła obojętnie zaraz obok, ale on wolał interweniować. Z hukiem wpadł do izby młynarza, wiatr zatrzasnął za nim drzwi, W pokoju w rogu kuliła się matka z córką, a nad nimi stał druchii z włócznią podniesioną do pchnięcia. W drugim kącie pokoju leżał martwy młynarz, też przebity włócznią. Gilraen doskoczył do przeciwnika, już miał się zamachnąć, wtedy lata praktyki z wielkim mieczem go zawiodły. Miał w ręku tylko mały nóż, był znowu ubrany w najemnicze łachmany, wspomnienia wracały z siłą sztormu, zrzucając go na kolana. Jego adwersarz odwrócił się z uśmiechem na twarzy.
-Nie masz czego tu szukać, twoim błędem było przybycie tu... - Jego głos odbijał się echem w jego głowie, jeszcze bardziej spotęgowany przez wyłaniające się z cienia duchy, powtarzające to samo co on. Podniesiona włócznia zagłębiła się w jego piersi, gdy dwie kobiety z tyłu uciekały tylnymi drzwiami z izby. Furia wstąpiła w niego, krew zaczęła krążyć szybciej, i zrobił to samo co przed laty - Wyrwał włócznię z piersi, doskoczył przeciwnika i zaczął go dźgać nożem. Wielkie zamachy robiły dużo bólu Mrocznemu Elfowi, który zaczął wrzeszczeć, ale krótko po tym kolejna seria uderzeń zakończyła jego żywot i oddzieliła duszę od zmasakrowanego ciała. Izba momentalnie zniknęła, przed nim były drzwi, a za nimi ścieżka. Głos w głowie odezwał się: "Pamiętaj... Nie ma złych i dobrych wyborów..."
Powoli wracał do świadomości, usiłował zagarnąć dla siebie jak największą ilość strzępków świadomości.
Obudził się w lazarecie zamkowym z jednym z pachołków obok siebie.
-Co mi się stało?- Słabo zapytał.
-Pan... Na uczcie stracił przytomność... A potem magicznie buchnęła panu krew z piersi...-
Wskazał na dużą plamę krwi na ścianie. Sekundę potem chwycił się za ranę z piersi, dawno już zabliźnioną - była świeża, zabandażowana. Wstał mimo usiłowań pachołka by został w łóżku medycznym, i podszedł do otwartych drzwi i oparł się o framugę.
"Potrzebuję egzorcysty" Pomyślał i odwrócił głowę.
-Jak stoi z walkami? Ile byłem nieprzytomny?-
-Ponad dwa dni i noce - Na walkach wygrał Goblin i Czarodziejka.-
Udał się do hali na kolację, z racji późnej pory, zobaczył dwa kolejne imiona rozprute na gobelinie.
Brukowa ścieżka mijała pod jego stopami gdy po niej zmierzał według rady ducha z amuletu - "Nie zbocz z niej, bo nigdy już na nią nie wkroczysz, drzwi się za tobą zamkną, i będziesz kroczył po innej, nowej ścieżce" Z ciemności naokoło wyłaniał się las, młyn, i zrujnowane domki. Las stał w płomieniach, młyn także, po okolicy nosiły się krzyki. Ścieżka przechodziła obojętnie zaraz obok, ale on wolał interweniować. Z hukiem wpadł do izby młynarza, wiatr zatrzasnął za nim drzwi, W pokoju w rogu kuliła się matka z córką, a nad nimi stał druchii z włócznią podniesioną do pchnięcia. W drugim kącie pokoju leżał martwy młynarz, też przebity włócznią. Gilraen doskoczył do przeciwnika, już miał się zamachnąć, wtedy lata praktyki z wielkim mieczem go zawiodły. Miał w ręku tylko mały nóż, był znowu ubrany w najemnicze łachmany, wspomnienia wracały z siłą sztormu, zrzucając go na kolana. Jego adwersarz odwrócił się z uśmiechem na twarzy.
-Nie masz czego tu szukać, twoim błędem było przybycie tu... - Jego głos odbijał się echem w jego głowie, jeszcze bardziej spotęgowany przez wyłaniające się z cienia duchy, powtarzające to samo co on. Podniesiona włócznia zagłębiła się w jego piersi, gdy dwie kobiety z tyłu uciekały tylnymi drzwiami z izby. Furia wstąpiła w niego, krew zaczęła krążyć szybciej, i zrobił to samo co przed laty - Wyrwał włócznię z piersi, doskoczył przeciwnika i zaczął go dźgać nożem. Wielkie zamachy robiły dużo bólu Mrocznemu Elfowi, który zaczął wrzeszczeć, ale krótko po tym kolejna seria uderzeń zakończyła jego żywot i oddzieliła duszę od zmasakrowanego ciała. Izba momentalnie zniknęła, przed nim były drzwi, a za nimi ścieżka. Głos w głowie odezwał się: "Pamiętaj... Nie ma złych i dobrych wyborów..."
Powoli wracał do świadomości, usiłował zagarnąć dla siebie jak największą ilość strzępków świadomości.
Obudził się w lazarecie zamkowym z jednym z pachołków obok siebie.
-Co mi się stało?- Słabo zapytał.
-Pan... Na uczcie stracił przytomność... A potem magicznie buchnęła panu krew z piersi...-
Wskazał na dużą plamę krwi na ścianie. Sekundę potem chwycił się za ranę z piersi, dawno już zabliźnioną - była świeża, zabandażowana. Wstał mimo usiłowań pachołka by został w łóżku medycznym, i podszedł do otwartych drzwi i oparł się o framugę.
"Potrzebuję egzorcysty" Pomyślał i odwrócił głowę.
-Jak stoi z walkami? Ile byłem nieprzytomny?-
-Ponad dwa dni i noce - Na walkach wygrał Goblin i Czarodziejka.-
Udał się do hali na kolację, z racji późnej pory, zobaczył dwa kolejne imiona rozprute na gobelinie.
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
Denethrill słyszała, że w porcie dzieje się coś ważnego, ale nie miała czasu, będąc zbyt zajęta swoimi obrażeniami po walce. Przynajmniej zaraz po pojedynku przyszedł do niej Zarthyon, chętny do pomocy po widowisku, jakie obejrzał. Właśnie w miejsce całego zamieszania wysłała go, żeby nie zostać w tyle z wydarzeniami w Mousillon. Pewnie należałoby niedługo złożyć kolejny raport, ale na pewno najpierw spotkanie z Azraelem. W końcu musi mieć coś do powiedzenia Morathi, nie może ot tak pojawić się z pustymi rękoma. Poza tymi najważniejszymi sprawami została już tylko walka Galiwyxa. Czarodziejka po cichu liczyła, że goblin przegra. Być może mogłaby wtedy przejąć jego zdolność.
Zastanawiała się tylko jak szybko odbędzie się następne starcie.
Wydarzenie musiało być naprawdę sporej wagi, gdyż Zarthyon z trudem przeciskał się przez zgromadzony tłum. I tak musiał przyznać, że jemu szło jeszcze w miarę dobrze. Gdy tylko ktoś poznał w nim mrocznego elfa ustępował mu z drogi. Jeśli nawet ktoś nie był świadkiem osobiście, to na pewno już słyszał o zajściu na Arenie. Gwardzista musiał przyznać, że czarodziejka odwaliła kawał dobrej roboty. Nawet na nim zrobiła wrażenie, nie tylko pokazem mocy, ale też jej efektami. Zwłaszcza wśród niewinnej publiczności. Na zwykle nieskalanej emocjami twarzy gwardzisty pojawił się nikły uśmieszek, kiedy kolejna osoba uciekła przed nim w popłochu. Oczywiście widział w niektórych oczach złość, chęć zemsty, nienawiść. Jednak nic nie mogło się równać nienawiści w oczach druchii. Jedno było pewne, teraz już praktycznie w ogóle nie nadawał się do pracy w terenie, nie od kiedy zrobiło się o nich głośno. Te zmartwienia mógł odrzucić na bok, bo kiedy był już widział maszty przybyłych statków, wszyscy byli zbyt zaaferowani, by go w ogóle zauważać. Jakoś go to nie dziwiło. Przybycie nowego gościa, zdecydowanie odbyło się z wielką pompą. Powitał go w końcu sam Czarny Rycerz, pan na Mousillon i gospodarz Areny. Gwardzista nie miał zielonego pojęcia kto postanowił przybyć do tego zapadłego w mroku kraju, ale z pewnością był to ktoś ważny. O ile człowiek, może być ważną osobistą, albo stanowić jakąś wartość. Zarthyonowi, który wbrew temu co wydawało się Denethrill uważnie obserwował zawodników, udało się wypatrzyć dwójkę z nich wśród ludzi ubranych w barwy przybyłego gościa. W takim razie musiał mieć naprawdę duże wpływy, skoro pozyskał do swojej świty dwóch zawodników, zanim jeszcze postawił stopę na suchym lądzie. Najwyraźniej temu człowiekowi było bardzo śpieszno, bo chwilę później cała grupa przybyła jak i powitalna zaczęła opuszczać port. Zanim jednak, czarny strażnik zdążył usłyszeć wieść o kolejnej walce, która niewątpliwie zaciekawi Denethrill.
Nie wiedziała co spowodowała tak szybkie rozpoczęcie kolejnej walki, ale i tak zdążyła się przygotować. Tym razem ubrała się zdecydowanie inaczej, musiała zakryć ślady tam gdzie nabiła się na własny kostur. Na szczęście nie miało to trwać długo i wkrótce nie będzie musiała się ukrywać. Zarthyon rzeczywiście bardzo się przydał. Razem z informacjami od Azraela mogłaby sporo przekazać Morathi przy następnym razie.
Jednak na razie liczyła się tylko walka Galiwyxa a najbardziej jej ostateczny wynik. Przy okazji, zdecydowanie bardziej szkoda jej było Ferragusa. Goblin pomimo swojej ponadprzeciętnej inteligencji, wciąż pozostawał zielonoskórym. Po ostatniej eksplozji nie miała już pojęcia, kto w końcu wyjdzie zwycięsko. Jednego była pewna, cieszyła się, że to nie ona bierze udziału w takiej walce. Ostatecznie to Galiwyx został ostatnim na nogach, Denethrill zaklęła cicho. Jednocześnie odczuła lekką ulgę, bo gdzieś w środku bała się konfrontacji z tym co „obdarowało” Goblina mutacją i jej konsekwencjami. Jeszcze przyjdzie szansa na spróbowanie swoich sił. Teraz było jej spieszno do Azraela.
Zastanawiała się tylko jak szybko odbędzie się następne starcie.
Wydarzenie musiało być naprawdę sporej wagi, gdyż Zarthyon z trudem przeciskał się przez zgromadzony tłum. I tak musiał przyznać, że jemu szło jeszcze w miarę dobrze. Gdy tylko ktoś poznał w nim mrocznego elfa ustępował mu z drogi. Jeśli nawet ktoś nie był świadkiem osobiście, to na pewno już słyszał o zajściu na Arenie. Gwardzista musiał przyznać, że czarodziejka odwaliła kawał dobrej roboty. Nawet na nim zrobiła wrażenie, nie tylko pokazem mocy, ale też jej efektami. Zwłaszcza wśród niewinnej publiczności. Na zwykle nieskalanej emocjami twarzy gwardzisty pojawił się nikły uśmieszek, kiedy kolejna osoba uciekła przed nim w popłochu. Oczywiście widział w niektórych oczach złość, chęć zemsty, nienawiść. Jednak nic nie mogło się równać nienawiści w oczach druchii. Jedno było pewne, teraz już praktycznie w ogóle nie nadawał się do pracy w terenie, nie od kiedy zrobiło się o nich głośno. Te zmartwienia mógł odrzucić na bok, bo kiedy był już widział maszty przybyłych statków, wszyscy byli zbyt zaaferowani, by go w ogóle zauważać. Jakoś go to nie dziwiło. Przybycie nowego gościa, zdecydowanie odbyło się z wielką pompą. Powitał go w końcu sam Czarny Rycerz, pan na Mousillon i gospodarz Areny. Gwardzista nie miał zielonego pojęcia kto postanowił przybyć do tego zapadłego w mroku kraju, ale z pewnością był to ktoś ważny. O ile człowiek, może być ważną osobistą, albo stanowić jakąś wartość. Zarthyonowi, który wbrew temu co wydawało się Denethrill uważnie obserwował zawodników, udało się wypatrzyć dwójkę z nich wśród ludzi ubranych w barwy przybyłego gościa. W takim razie musiał mieć naprawdę duże wpływy, skoro pozyskał do swojej świty dwóch zawodników, zanim jeszcze postawił stopę na suchym lądzie. Najwyraźniej temu człowiekowi było bardzo śpieszno, bo chwilę później cała grupa przybyła jak i powitalna zaczęła opuszczać port. Zanim jednak, czarny strażnik zdążył usłyszeć wieść o kolejnej walce, która niewątpliwie zaciekawi Denethrill.
Nie wiedziała co spowodowała tak szybkie rozpoczęcie kolejnej walki, ale i tak zdążyła się przygotować. Tym razem ubrała się zdecydowanie inaczej, musiała zakryć ślady tam gdzie nabiła się na własny kostur. Na szczęście nie miało to trwać długo i wkrótce nie będzie musiała się ukrywać. Zarthyon rzeczywiście bardzo się przydał. Razem z informacjami od Azraela mogłaby sporo przekazać Morathi przy następnym razie.
Jednak na razie liczyła się tylko walka Galiwyxa a najbardziej jej ostateczny wynik. Przy okazji, zdecydowanie bardziej szkoda jej było Ferragusa. Goblin pomimo swojej ponadprzeciętnej inteligencji, wciąż pozostawał zielonoskórym. Po ostatniej eksplozji nie miała już pojęcia, kto w końcu wyjdzie zwycięsko. Jednego była pewna, cieszyła się, że to nie ona bierze udziału w takiej walce. Ostatecznie to Galiwyx został ostatnim na nogach, Denethrill zaklęła cicho. Jednocześnie odczuła lekką ulgę, bo gdzieś w środku bała się konfrontacji z tym co „obdarowało” Goblina mutacją i jej konsekwencjami. Jeszcze przyjdzie szansa na spróbowanie swoich sił. Teraz było jej spieszno do Azraela.
Elementy układanki zaczynały do siebie pasować. Ferre van Helghast chciał najwyraźniej wykorzystać wybrańca jako silny instrument w walce przeciwko większemu zagrożeniu, którego świadomy był również van der Maaren. To wyjaśniało również, dlaczego informacje wydobyte przez Duszołapa wskazywały, że inkwizytorzy z Ordo Xenos rzeczywiście ani na chwilę nie przestali być lojalni wobec władz Imperium. Jeżeli zeznania Azraela były prawdziwe, a wszystko na to wskazywało, należało natychmiast przystąpić do działań. Dobrze stało się, że elf zasugerował również pracę na osobności. Co prawda przejawiał oznaki zaburzeń osobowościowych, co mogło potencjalnie prowadzić do ryzykownych sytuacji, z drugiej strony wciąż przejawiał zdolność do racjonalnego myślenia. Objawiło się to zwłaszcza, gdy elf poprosił Reinharda o przysługę, niezbędną do realizacji planu. Całkiem sprytnego, sądząc po prośbie. Były inkwizytor, spytany o zdolnego kowala i bardziej poręczną wersję harpuna domyślał się, że najprawdopodobniej chodzi o wykonanie kotwiczki, pozwalającej na wspinaczkę po ścianach. Problemem było natomiast znalezienie odpowiedniego rzemieślnika - prawda była taka, że Mousillon było prymitywną dziurą, w której wszystko co przedstawiało większą wartość najczęściej pochodziło z importu. Z drugiej strony, jako kraina bezprawia, miasto było znane również z tego, że można było znaleźć w nim wszystko, wystarczyło jedynie wiedzieć gdzie szukać. Przyjezdni musieli wobec tego zdać się na znajomości z miejscowymi...
- Yvonne! - Zawołał von Preuss, gdy tylko przekroczył próg karczmy Coq Rouge.
- Jest zajęta. Obsługuje klienta. - Odparł karczmarz, poruszając swoimi nietuzinkowo ufryzowanymi wąsami, zwieszającymi się kątów ust. - Reinhard przytaknął.
- Powiedz jej, że jestem w następnej kolejności. Będę w u siebie. Ma przyjść natychmiast.
- Więc jednak. Wpadła wam w oko, co? - Rzucił zza kontuaru właściciel knajpy. - Duży z was chłop, bez urazy, ale to będzie musiało poczekać. Jest najlepsza, nie chcę po prostu, żebyście mi ją zaorali.
- Nalegam. - Tylko jedno słowo wybrzmiało spod maski, metalicznym chłodem skraplając się na plecach Bretończyka, którego naraz odeszła ochota na polerowanie mosiężnego kubka. Reinhard nie czekał na odpowiedź, tylko poszedł na górę, z każdym krokiem wywołując protesty wypaczonych od wilgoci schodów.
Zaledwie kilka minut minęło odkąd wybraniec zamknął za sobą drzwi od izby, a już rozległo się stukanie.
- Zamek jest otwarty. Wejść! - Rzucił, patrząc w mętne okienko, z którego powinien rozciągać się widok na zastałe wody Grismerie. Reinhard nie musiał nawet obracać się, by zobaczyć, kto wszedł do pomieszczenia. Drgania Osnowy pozostałe po spojrzeniu Slaanesha, choć słabo, wciąż były wyczuwalne. Mimo to obrócił się. Yvonne miała na sobie luźno zarzuconą sukienkę, cała była też poczochrana. "Hm, faktycznie, przyszła od razu." - Pomyślał renegat. Nim zdążyła się odezwać, natychmiast wyłożył, o co chodzi. - Mam dla ciebie zadanie. A w zasadzie pytanie. Kto jest najlepszym kowalem w mieście? - Yvonne mimowolnie parsknęła śmiechem pod nosem.
- Mój poprzedni klient. Jest w pokoju naprzeciwko. - Dodała, uprzedzając ewentualne pytanie.
- Wiem. Słyszałem. - Wypluwał słowa Reinhard. - Druga sprawa. Będzie mi potrzebny również ślusarz, najlepiej taki, który zajmuje się mechanizmami kusz i balist.
- Przede wszystkim są krasnoludy, ale do nich bym nie szła, bo to kutwy. Jest też taki, Xavier. Pracuje dla samej wierchuszki miejskiej, ale powiem ci, że wcześniej to był zwykły włamywacz, któremu po prostu się poszczęściło, bo któryś z herbowych wynajął go, żeby podpierdolił coś czy podłożył... Już sama nie pamiętam...
- Nie szkodzi. Gdzie jest ten Xavier?
- Prowadzi warsztat niedaleko. Ten z największym szyldem, bo go ten... "sposnorują".
- Dobra. To mi wystarczy. I pamiętaj. Nawet nie waż się pisnąć nikomu, o tym o czym tu rozmawialiśmy.
- Milczenie kosztuje.
- Mylisz się, Yvonne. Gadanie kosztuje. Na pocztek utratę języka. To po pierwsze. Po drugie, czyżby już skończyły wam się pieniądze ze sprzedaży zamkowego alkoholu? Bo widzę, że sprawiłaś sobie ładny naszyjnik, ale on nie jest tyle wart, co dwudziestoletnie wino z Bordelaux i absynty z Couronne. - Yvonne spuściła wzrok. Trafność argumentacji była przyszpilająca. - Tak myślałem. Ale nie martw się. Ty i twoja koleżanka dostaniecie coś ekstra, jak nadarzy się okazja. - Reinhard oczywiście nie mówił tego z uprzejmości, choć przybrał taki ton. Po prostu, jako inkwizytor również znał pewne elementy psychologii, pozwalające na nakłanianie ludzi do wykonywania jego poleceń. Jednym z nich była motywacja poprzez tworzenie sytuacji korzyści. A jakieś bibeloty czy nawet pieniądze wpadną podczas akcji.
Teraz należało tylko pójść rozmówić się ponownie z Azraelem. Ułożony na poczekaniu plan zakładał, że jeden z nich załatwi sprawę u kowala, drugi u ślusarza, to było ważne, aby utrudnić ewentualne śledzenie ich poczynań. Poza tym kilka części wymagających precyzji można było zamówić u krasnoludów, zaś montażu Reinhard był w stanie dokonać osobiście. Koniec końców rozłożył i złożył chyba każdą jedna broń osobistą w arsenale Imperium niezliczoną ilość razy. I to w ramach podstawowego szkolenia.
- Yvonne! - Zawołał von Preuss, gdy tylko przekroczył próg karczmy Coq Rouge.
- Jest zajęta. Obsługuje klienta. - Odparł karczmarz, poruszając swoimi nietuzinkowo ufryzowanymi wąsami, zwieszającymi się kątów ust. - Reinhard przytaknął.
- Powiedz jej, że jestem w następnej kolejności. Będę w u siebie. Ma przyjść natychmiast.
- Więc jednak. Wpadła wam w oko, co? - Rzucił zza kontuaru właściciel knajpy. - Duży z was chłop, bez urazy, ale to będzie musiało poczekać. Jest najlepsza, nie chcę po prostu, żebyście mi ją zaorali.
- Nalegam. - Tylko jedno słowo wybrzmiało spod maski, metalicznym chłodem skraplając się na plecach Bretończyka, którego naraz odeszła ochota na polerowanie mosiężnego kubka. Reinhard nie czekał na odpowiedź, tylko poszedł na górę, z każdym krokiem wywołując protesty wypaczonych od wilgoci schodów.
Zaledwie kilka minut minęło odkąd wybraniec zamknął za sobą drzwi od izby, a już rozległo się stukanie.
- Zamek jest otwarty. Wejść! - Rzucił, patrząc w mętne okienko, z którego powinien rozciągać się widok na zastałe wody Grismerie. Reinhard nie musiał nawet obracać się, by zobaczyć, kto wszedł do pomieszczenia. Drgania Osnowy pozostałe po spojrzeniu Slaanesha, choć słabo, wciąż były wyczuwalne. Mimo to obrócił się. Yvonne miała na sobie luźno zarzuconą sukienkę, cała była też poczochrana. "Hm, faktycznie, przyszła od razu." - Pomyślał renegat. Nim zdążyła się odezwać, natychmiast wyłożył, o co chodzi. - Mam dla ciebie zadanie. A w zasadzie pytanie. Kto jest najlepszym kowalem w mieście? - Yvonne mimowolnie parsknęła śmiechem pod nosem.
- Mój poprzedni klient. Jest w pokoju naprzeciwko. - Dodała, uprzedzając ewentualne pytanie.
- Wiem. Słyszałem. - Wypluwał słowa Reinhard. - Druga sprawa. Będzie mi potrzebny również ślusarz, najlepiej taki, który zajmuje się mechanizmami kusz i balist.
- Przede wszystkim są krasnoludy, ale do nich bym nie szła, bo to kutwy. Jest też taki, Xavier. Pracuje dla samej wierchuszki miejskiej, ale powiem ci, że wcześniej to był zwykły włamywacz, któremu po prostu się poszczęściło, bo któryś z herbowych wynajął go, żeby podpierdolił coś czy podłożył... Już sama nie pamiętam...
- Nie szkodzi. Gdzie jest ten Xavier?
- Prowadzi warsztat niedaleko. Ten z największym szyldem, bo go ten... "sposnorują".
- Dobra. To mi wystarczy. I pamiętaj. Nawet nie waż się pisnąć nikomu, o tym o czym tu rozmawialiśmy.
- Milczenie kosztuje.
- Mylisz się, Yvonne. Gadanie kosztuje. Na pocztek utratę języka. To po pierwsze. Po drugie, czyżby już skończyły wam się pieniądze ze sprzedaży zamkowego alkoholu? Bo widzę, że sprawiłaś sobie ładny naszyjnik, ale on nie jest tyle wart, co dwudziestoletnie wino z Bordelaux i absynty z Couronne. - Yvonne spuściła wzrok. Trafność argumentacji była przyszpilająca. - Tak myślałem. Ale nie martw się. Ty i twoja koleżanka dostaniecie coś ekstra, jak nadarzy się okazja. - Reinhard oczywiście nie mówił tego z uprzejmości, choć przybrał taki ton. Po prostu, jako inkwizytor również znał pewne elementy psychologii, pozwalające na nakłanianie ludzi do wykonywania jego poleceń. Jednym z nich była motywacja poprzez tworzenie sytuacji korzyści. A jakieś bibeloty czy nawet pieniądze wpadną podczas akcji.
Teraz należało tylko pójść rozmówić się ponownie z Azraelem. Ułożony na poczekaniu plan zakładał, że jeden z nich załatwi sprawę u kowala, drugi u ślusarza, to było ważne, aby utrudnić ewentualne śledzenie ich poczynań. Poza tym kilka części wymagających precyzji można było zamówić u krasnoludów, zaś montażu Reinhard był w stanie dokonać osobiście. Koniec końców rozłożył i złożył chyba każdą jedna broń osobistą w arsenale Imperium niezliczoną ilość razy. I to w ramach podstawowego szkolenia.
Pukanie rozległo się ponownie, lecz mimo zaproszenia Ramazala, nikt nie wszedł do środka. Nieco poirytowany tym faktem elf wstał. Wciąż bawiąc się włócznią, uchylił drzwi. Przyznać musiał, że był nieco zaskoczony. Nie zastał nikogo. Zły, że ktoś stroi sobie z niego żarty, miał już zawrócić, gdy jego uszu dobiegł szelest. Zakręcił włócznią i uśmiechnął się lekko. Zdaje się, że nie będzie to nudny wieczór.
- Wolny wieczór? Ryzykownie. Nigdy nie wiesz, kto może wpaść z wizytą...
- To ty?- spytał. Jego słowa niosły się pogłosem po korytarzu.
Wokół nie było żywej duszy. Ramazal ruszył nim miękkim krokiem, rozgrzewając stawy. Ciszę zakłócał jedynie furkot obracanego drzewca i szczęk łańcuchów.
- To całkiem miła odmiana, wiesz? Zabawa w kotka i myszkę- słowa Ramazala, wypowiadane lekkim tonem w ogóle nie pasowały do ponurej scenerii zamczyska. Blade światło księżyca wpadało przez witraże, oświetlając korytarz w równym stopniu co dopalające się świece. Elf wytężał wzrok, wyglądając czającego się w mroku intruza. Choć był wyprostowany i wyglądał na zrelaksowanego, był w każdej chwili gotowy na śmiertelne uderzenie.
Niczym kobra.
Wysokie buty niemal nie wydawały dźwięku na zimnym kamieniu, niewiększy niż wycie wiatru na zewnątrz. Ramazal powiódł wzrokiem przez mrok. Wiedział, że tu jest.
- Kim jestem?- odezwał się głos z ciemności, a właściwie jego echo, rozmyte, o niemożliwym do zlokalizowania źródle. Kobra zmarszczył się zdziwiony.
- O co ci chodzi?
- Przyjechałeś w to przeklęte miejsce dla złota i chwały? Czy Ulthuan nie był już w stanie dostarczyć ci rozrywki?
- Ach, znów te gierki- rzucił Ramazal przeciągle- Kryjesz się za obcą maską. Żal mi cię.
Zakręciwszy włócznią ponownie, pchnął nią znienacka w cień, w którym dostrzegł jakiś ruch. Srebrzysty grot przeszył jedynie powietrze.
- Bohater ludu... Dźwięk rogów i łopot sztandarów na wietrze... Uwielbiasz być herosem z powieści.
Wycie wiatru nasiliło się. Gdzieś w oddali trzasnęła okiennica.
- Byłem tylko rozpuszczonym synem nic nie znaczącego szlachcica. Takich, jak ja jest wielu. Dlaczego więc przemierzasz pół świata, by mnie zabić?
Ramazal roześmiał się.
- Prochy wyprały ci mózg, przyjacielu. Obchodzisz mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg.
- Ellyrion to nie Avellorn. Lecz ty wiedziałeś! POWIEDZ MI, KIM JA JESTEM?!
Ramazal odwrócił się gwałtownie, czując dech na karku, lecz znów uderzył włócznią w pustkę. Trochę przestawała go bawić ta gra.
- Powiedz moje imię!
Oczy Kobry studiowały cień, lecz niczego nie dostrzegły.
- Azrael?- rzucił cicho.
Ciemność zmaterializowała się przed nim w formie upiornego króla.
- Zgadza się.
- Więc jednak się odważyłeś...- zaśmiał się Kobra- W całej okazałości. Co za strój... Wyraża twoją gejowską dumę? Hej, zbroja stylowa, choć kiczowata. Ale ta podarta, szara pelerynka? To już trochę za dużo...
Nim Ramazal zdołał złożyć się do ciosu, był już przy nim. Spojrzał prosto w oczy Anioła Śmierci, czarne, ziejące pustką oczodoły. I głos dochodzący znikąd.
- Dlaczego? Dlaczego mnie ścigasz?
Gwałtowny zamach został Gniewem Yleuanirów zderzył się z mieczem Azraela, rozchodząc się metalicznym szczękiem po pustym korytarzu. Kobra wyprowadził kontrę, błyskawiczną i zabójczą, lecz jego przeciwnik rozpłynął się w powietrzu. Wtedy poczuł swędzenie. Niewielka ranka, jak zacięcie przy goleniu rozciągało się ledwo na cal po jego policzku. Kobra zazgrzytał zębami ze złości.
- Ty suczy synu... Chcesz prawdy?! To Teclis!- wykrzyczał w ciemność, niczym do sennej mary- To on kazał mi cię dopaść. Powiedział mi o tobie, kolejnej dekadenckiej szlachetce, która za nic ma honor Assurów. Nie mam pojęcia, dlaczego chce cię martwego, lecz lekce to sobie ważę! Śmierć naszych z twojego miecza to wystarczający powód dla mnie!
Cisza. Lecz w ciemności znów coś się poruszyło. Ramazal dźgnął na oślep, zataczając szeroki łuk cięciem po błyskawicznej fincie.
Nic.
Łopot płaszcza.
- Kim jesteś?
- To właśnie chcę wiedzieć. Nie powinieneś wiedzieć o moim istnieniu, tym bardziej ktoś taki, jak Teclis. Dlaczego więc... Chyba, że...
- Chyba, że co?
- Faenarion Arwilling naprawdę nie żyje.
- Więc kogo ścigam! Ducha?!
Cisza. Łopot płaszcza i zgrzyt łańcucha.
- Kogo!
Cisza.
- KOGO!
- I co się tak drzesz?
Miękki, aksamitny głos. Ramazal odwrócił się. Denethrill patrzyła na niego jak na wariata.
- Nie widziałeś może Azraela? Szukam go cały wieczór...
[Grimgor, chyba pora na walkę, nie?
]
- Wolny wieczór? Ryzykownie. Nigdy nie wiesz, kto może wpaść z wizytą...
- To ty?- spytał. Jego słowa niosły się pogłosem po korytarzu.
Wokół nie było żywej duszy. Ramazal ruszył nim miękkim krokiem, rozgrzewając stawy. Ciszę zakłócał jedynie furkot obracanego drzewca i szczęk łańcuchów.
- To całkiem miła odmiana, wiesz? Zabawa w kotka i myszkę- słowa Ramazala, wypowiadane lekkim tonem w ogóle nie pasowały do ponurej scenerii zamczyska. Blade światło księżyca wpadało przez witraże, oświetlając korytarz w równym stopniu co dopalające się świece. Elf wytężał wzrok, wyglądając czającego się w mroku intruza. Choć był wyprostowany i wyglądał na zrelaksowanego, był w każdej chwili gotowy na śmiertelne uderzenie.
Niczym kobra.
Wysokie buty niemal nie wydawały dźwięku na zimnym kamieniu, niewiększy niż wycie wiatru na zewnątrz. Ramazal powiódł wzrokiem przez mrok. Wiedział, że tu jest.
- Kim jestem?- odezwał się głos z ciemności, a właściwie jego echo, rozmyte, o niemożliwym do zlokalizowania źródle. Kobra zmarszczył się zdziwiony.
- O co ci chodzi?
- Przyjechałeś w to przeklęte miejsce dla złota i chwały? Czy Ulthuan nie był już w stanie dostarczyć ci rozrywki?
- Ach, znów te gierki- rzucił Ramazal przeciągle- Kryjesz się za obcą maską. Żal mi cię.
Zakręciwszy włócznią ponownie, pchnął nią znienacka w cień, w którym dostrzegł jakiś ruch. Srebrzysty grot przeszył jedynie powietrze.
- Bohater ludu... Dźwięk rogów i łopot sztandarów na wietrze... Uwielbiasz być herosem z powieści.
Wycie wiatru nasiliło się. Gdzieś w oddali trzasnęła okiennica.
- Byłem tylko rozpuszczonym synem nic nie znaczącego szlachcica. Takich, jak ja jest wielu. Dlaczego więc przemierzasz pół świata, by mnie zabić?
Ramazal roześmiał się.
- Prochy wyprały ci mózg, przyjacielu. Obchodzisz mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg.
- Ellyrion to nie Avellorn. Lecz ty wiedziałeś! POWIEDZ MI, KIM JA JESTEM?!
Ramazal odwrócił się gwałtownie, czując dech na karku, lecz znów uderzył włócznią w pustkę. Trochę przestawała go bawić ta gra.
- Powiedz moje imię!
Oczy Kobry studiowały cień, lecz niczego nie dostrzegły.
- Azrael?- rzucił cicho.
Ciemność zmaterializowała się przed nim w formie upiornego króla.
- Zgadza się.
- Więc jednak się odważyłeś...- zaśmiał się Kobra- W całej okazałości. Co za strój... Wyraża twoją gejowską dumę? Hej, zbroja stylowa, choć kiczowata. Ale ta podarta, szara pelerynka? To już trochę za dużo...
Nim Ramazal zdołał złożyć się do ciosu, był już przy nim. Spojrzał prosto w oczy Anioła Śmierci, czarne, ziejące pustką oczodoły. I głos dochodzący znikąd.
- Dlaczego? Dlaczego mnie ścigasz?
Gwałtowny zamach został Gniewem Yleuanirów zderzył się z mieczem Azraela, rozchodząc się metalicznym szczękiem po pustym korytarzu. Kobra wyprowadził kontrę, błyskawiczną i zabójczą, lecz jego przeciwnik rozpłynął się w powietrzu. Wtedy poczuł swędzenie. Niewielka ranka, jak zacięcie przy goleniu rozciągało się ledwo na cal po jego policzku. Kobra zazgrzytał zębami ze złości.
- Ty suczy synu... Chcesz prawdy?! To Teclis!- wykrzyczał w ciemność, niczym do sennej mary- To on kazał mi cię dopaść. Powiedział mi o tobie, kolejnej dekadenckiej szlachetce, która za nic ma honor Assurów. Nie mam pojęcia, dlaczego chce cię martwego, lecz lekce to sobie ważę! Śmierć naszych z twojego miecza to wystarczający powód dla mnie!
Cisza. Lecz w ciemności znów coś się poruszyło. Ramazal dźgnął na oślep, zataczając szeroki łuk cięciem po błyskawicznej fincie.
Nic.
Łopot płaszcza.
- Kim jesteś?
- To właśnie chcę wiedzieć. Nie powinieneś wiedzieć o moim istnieniu, tym bardziej ktoś taki, jak Teclis. Dlaczego więc... Chyba, że...
- Chyba, że co?
- Faenarion Arwilling naprawdę nie żyje.
- Więc kogo ścigam! Ducha?!
Cisza. Łopot płaszcza i zgrzyt łańcucha.
- Kogo!
Cisza.
- KOGO!
- I co się tak drzesz?
Miękki, aksamitny głos. Ramazal odwrócił się. Denethrill patrzyła na niego jak na wariata.
- Nie widziałeś może Azraela? Szukam go cały wieczór...
[Grimgor, chyba pora na walkę, nie?

WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
[ Naturalnie, myślałem że coś jeszcze chcecie podziałać. Tyle dni cisza i pustka jak w zakończeniu Bitwy Pięciu Armii, że jedynym usprawiedliwieniem byłoby tylko to, że też poszliście na nocny maraton 3x Hobbit i nadal odsypiacie
Ale cóż, jedziem. ]
Zostawiając setnie zdziwioną Denethrill na korytarzu, wściekły Ramazal wszedł do swojego pokoju, opierając włócznię o ścianę obwieszoną całą galerią magicznie namalowanych przez rozprowadzenie barw na materiale przedstawień nagich, lub bliskich tego stanu elfek w pozycjach, za lubieżnością których ledwo mogły nadążyć najśmielsze fantazje większości śmiertelnych. Czarodziejka uśmiechnęła się na ten widok.
- Proszę, proszę... jednak mimo całej tej swojej świętoszkowatości niektórzy Asurowie nadal pozostają mężczyznami.
Zirytowany Ramazal wstał, jakby daremnie chcąc zasłonić swoją 'kolekcję', lecz po chwili złapał za drzwi i zatrzasnął je przed nosem Druchii.
- Nie zamierzam gadać z takimi jak ty, wiedź... - elf urwał, gdy trzonek kostura nie pozwolił drzwiom się zatrzasnąć, a Denethrill uchyliła je nim i weszła do pokoju Ramazala, ku znacznemu oburzeniu większej jego części. Jednak usilnie ignorowana cząstka Kobry w pewien typowy dla mężczyzn niezależnie od rasy sposób czerpała dziwną satysfakcję z jej towarzystwa. Ta sama cząstka była żywa, gdy Yeulanir oglądał ją w pełnej krasie podczas walki na Arenie... Ramazal szybko przywołał obraz swojej narzeczonej, z resztą widniejący parę razy na ścianie obok i skupiając się na nim sięgnął po miecz, leżący pośród bałaganu.
- To nie będzie potrzebne, włóczniku. Radowałabym się, widząc twój koniec, lecz śmierć twego nadto dociekliwego przeciwnika ucieszyłaby mnie bardziej. Dlatego tu zaszłam.
Kobra ożywił się, puszczając pochwę ostrza.
- Ogłoszono kolejne walki ? Z kim walczę ? - rzucił, nagle zapominając o solennej powinności traktowania rasowego wroga jak powietrze, którym nawet nie wypada oddychać.
Denethrill uśmiechnęła się i zamiast odpowiadać, rozejrzała się swobodnie po komnacie. Zaraz za sporą ilością butelek po winie, w ucho wpadły jej wcześniej ignorowane, żywo układające się dźwięki muzyki z całkiem niemęskim śpiewem
- Co to za... pieśń ? - zapytała Denethrill. Ramazal jeszcze bardziej zirytowany podszedł pospiesznie do luminującego, magicznego zwoju na biurku, z którego płynęły dźwięki i dotknął runy w kształcie dwóch kresek, która zmieniła się w symbol pochylonego trójkąta, po czym muzyka umilkła, jak ucięta mieczem a blask liter przygasł.
- "Zmierzchający Horyzont", z drugiego zwoju nowego zespołu mistrza Atheisa - "Siły Zmierzchu". - burknął na odczepne Ulthuańczyk - Powiesz mi wreszcie, czy mam konwersować o gustach muzycznych, z kimś komu minstreli zastępują torturowani krajanie ?
- Pamiętasz, co powiedziałam o mężczyznach i Asurach na początku ? - Druchii nie kryła rozbawienia na prowokująco pięknej twarzy, wychodząc z pomieszczenia - Odwołuję.
Mijając drzwi, uwolniła jeszcze Kobrę od palących wątpliwości.
- Czarny Rycerz ogłosił nowe walki i przy okazji jakieś zawody dla tej ich konnej szlachty, którą zwą "rycerzami". Jutro zmierzysz się z tym, kogo tak usilnie dzisiaj szukałeś.
Ramazal przez moment, jeszcze wypełniony usilnie zwalczanymi myślami o elfce niedowierzał jej słowom. Lecz, gdy tylko echo jej kroków ucichło, na obliczu Yeulanira pojawił się drapieżny uśmiech. Czas zacząć przygotowania.
Walka pierwsza: Don Oliwer, Niesamowity Krasnolud vs Eliot Lionheart, Kapitan Wyklętej Kompanii
Walka druga: Dwójka, Ogr Najemnik vs Falthar Magnisson
Walka Trzecia: Denethrill vs Lord Eist Havdon z Bastonne
Walka Czwarta: sir Ferragus vs Galiwyx
Walka Piąta: Ramazal vs Azrael
Walka Szósta: Bafur Bafursson vs Duszołap

Zostawiając setnie zdziwioną Denethrill na korytarzu, wściekły Ramazal wszedł do swojego pokoju, opierając włócznię o ścianę obwieszoną całą galerią magicznie namalowanych przez rozprowadzenie barw na materiale przedstawień nagich, lub bliskich tego stanu elfek w pozycjach, za lubieżnością których ledwo mogły nadążyć najśmielsze fantazje większości śmiertelnych. Czarodziejka uśmiechnęła się na ten widok.
- Proszę, proszę... jednak mimo całej tej swojej świętoszkowatości niektórzy Asurowie nadal pozostają mężczyznami.
Zirytowany Ramazal wstał, jakby daremnie chcąc zasłonić swoją 'kolekcję', lecz po chwili złapał za drzwi i zatrzasnął je przed nosem Druchii.
- Nie zamierzam gadać z takimi jak ty, wiedź... - elf urwał, gdy trzonek kostura nie pozwolił drzwiom się zatrzasnąć, a Denethrill uchyliła je nim i weszła do pokoju Ramazala, ku znacznemu oburzeniu większej jego części. Jednak usilnie ignorowana cząstka Kobry w pewien typowy dla mężczyzn niezależnie od rasy sposób czerpała dziwną satysfakcję z jej towarzystwa. Ta sama cząstka była żywa, gdy Yeulanir oglądał ją w pełnej krasie podczas walki na Arenie... Ramazal szybko przywołał obraz swojej narzeczonej, z resztą widniejący parę razy na ścianie obok i skupiając się na nim sięgnął po miecz, leżący pośród bałaganu.
- To nie będzie potrzebne, włóczniku. Radowałabym się, widząc twój koniec, lecz śmierć twego nadto dociekliwego przeciwnika ucieszyłaby mnie bardziej. Dlatego tu zaszłam.
Kobra ożywił się, puszczając pochwę ostrza.
- Ogłoszono kolejne walki ? Z kim walczę ? - rzucił, nagle zapominając o solennej powinności traktowania rasowego wroga jak powietrze, którym nawet nie wypada oddychać.
Denethrill uśmiechnęła się i zamiast odpowiadać, rozejrzała się swobodnie po komnacie. Zaraz za sporą ilością butelek po winie, w ucho wpadły jej wcześniej ignorowane, żywo układające się dźwięki muzyki z całkiem niemęskim śpiewem
- Co to za... pieśń ? - zapytała Denethrill. Ramazal jeszcze bardziej zirytowany podszedł pospiesznie do luminującego, magicznego zwoju na biurku, z którego płynęły dźwięki i dotknął runy w kształcie dwóch kresek, która zmieniła się w symbol pochylonego trójkąta, po czym muzyka umilkła, jak ucięta mieczem a blask liter przygasł.
- "Zmierzchający Horyzont", z drugiego zwoju nowego zespołu mistrza Atheisa - "Siły Zmierzchu". - burknął na odczepne Ulthuańczyk - Powiesz mi wreszcie, czy mam konwersować o gustach muzycznych, z kimś komu minstreli zastępują torturowani krajanie ?
- Pamiętasz, co powiedziałam o mężczyznach i Asurach na początku ? - Druchii nie kryła rozbawienia na prowokująco pięknej twarzy, wychodząc z pomieszczenia - Odwołuję.
Mijając drzwi, uwolniła jeszcze Kobrę od palących wątpliwości.
- Czarny Rycerz ogłosił nowe walki i przy okazji jakieś zawody dla tej ich konnej szlachty, którą zwą "rycerzami". Jutro zmierzysz się z tym, kogo tak usilnie dzisiaj szukałeś.
Ramazal przez moment, jeszcze wypełniony usilnie zwalczanymi myślami o elfce niedowierzał jej słowom. Lecz, gdy tylko echo jej kroków ucichło, na obliczu Yeulanira pojawił się drapieżny uśmiech. Czas zacząć przygotowania.
Walka pierwsza: Don Oliwer, Niesamowity Krasnolud vs Eliot Lionheart, Kapitan Wyklętej Kompanii
Walka druga: Dwójka, Ogr Najemnik vs Falthar Magnisson
Walka Trzecia: Denethrill vs Lord Eist Havdon z Bastonne
Walka Czwarta: sir Ferragus vs Galiwyx
Walka Piąta: Ramazal vs Azrael
Walka Szósta: Bafur Bafursson vs Duszołap
Pierwsze na co zwrócił uwagę po odzyskaniu świadomości był fakt, że obraz dotychczas czarny zmienił się na pulsujący zielono-niebieski. Kolory ciągle się zmieniały, ale Galiwyx odczuł, że błękit zdobywa przewagę. Uznał to za bez znaczenia i otworzył oczy. Światło poraziło go, doprowadzając jego głowę na skraj wybuchu. Odetchnął głęboko, po czym oblizał popękane i wysuszone wargi. Poruszył po kolei wszystkimi palcami, sprawdzając ich sprawność. Na szczęście wyglądało na to, że mimo okropnego bólu całego ciała, nic nie stracił. Lewa ręka, na której zwykł nosić puklerz cierpiała najbardziej. Trudno się dziwić. Cholerny wampir przebił ją włócznią nawet kilka razy podczas walki. Ach, jak to dobrze, że Galiwyx miał przy sobie żywicę z elfiego drzewa. Warto było wywołać tą masakrę podczas podróży. Goblin żałował jedynie, że udało się mu zabrać jedynie niewielki bukłak życiodajnego płynu.
Wydało mu się, że gdzieś na granicy umysłu usłyszał szepty.
- Szefie, żyjesz!
- Jak zawsze Tark, jak zawsze, a teraz daj coś do picia. - Galiwyx ledwo poznał swój zachrypnięty głos, ale trudno się dziwić skoro oberwał własnym dynamitem.
Podetknięty pod usta bukłak z winem, wyparł rozmyślania o makabrycznych chwilach podczas palenia się. Słodki napój rozlał się przyjemnie po gardle, przełyku, docierając wreszcie do żołądka i potęgując wrażenie błogości. W czasie kiedy pił Tark opowiadał.
- Ogłoszono następne walki kiedy byłeś, szefie, nieprzytomny. Elfie paniątko z tym poparzonym Azraelem - Drugi Assur prowadził według Galiwyxa własną grę. Dobrze byłoby gdyby został wyeliminowany, ale jego przeciwnik nie zwykł ujawniać swoich umiejętności, przez co goblin nie był pewien czy zdoła pokonać intryganta. - oraz krasnolud sztygar przeciw nekromancie. - To może być ciekawe widowisko.
Czując się znacznie lepiej Galiwyx zdołał sam odłożyć bukłak na pobliski stolik. Tark pokazał mu z uśmiechem cygaro.
- Znalazłem je! Jak przyjechało na statku ten bogaty ludziok to miał ze sobą kupę towarów. Teraz jego ludzie sprzedają je w mieście. - Wyszczerzył się i wskazał cygaro. - To prawdziwe lustryjskie. Takie jakie, szef lubi.
Galiwyx chwycił cygaro z niemal nabożnym szacunkiem. Tark szybko odpalił je od płonącej żagwi z kominka. Zielonoskóry kupiec zaciągnął się czując, że dopiero teraz wracają mu siły. W tym momencie do pokoju wszedł medyk. Widząc pacjenta katującego się tytoniem i alkoholem załamał ręce, ale pod groźnym spojrzeniem Galiwyxa, milczał.
- To nowy rodzaj kuracji. A może lepiej powiedzieć stary jak świat? Nieważne, po prostu opisz mi mój stan.
Lekarz podszedł niepewnie i za skinięciem zielonoskórego rozpoczął badanie.
- Skórę, mieliście straszliwie poparzoną kiedy do mnie was przynieśli, ale teraz już niemal jak nowa. - Przełknął ślinę. - Nie widziałem człowieka, który by się tak szybko goił, ale wy też nie człowiek, więc może to normalne. - Galiwyx nie przypominał sobie, by gobliny regenerowały aż tak szybko. Przemilczał to jednak. - Lewa ręka była, powiem, że zmasakrowana, teraz to tuż już tylko blizna.
Chwycił prawą dłoń unosząc ją do światła. Lekarz nawet nie zdążył krzyknąć gdy oślepiający błękitny rozbłysk zalał komnatę. Teraz jesteś mój. Galiwyx z przerażeniem spojrzał na pulsujący znak niebieskiego oka otoczonego przez węża zjadającego własny ogon. Co jest, przecież Denethrill go zablokowała? Przecież to bóg – odezwał się przeklęty głos rozsądku.
Medyk wybiegł z komnaty śliniąc się i bełkocząc coś o kurczaczkach i pszczółkach. Galiwyx wolał nie wiedzieć co Tzeentch z nim zrobił. Na szczęście Tark nie wyglądał na głupszego niż wcześniej. Przynajmniej zaoszczędzi czas na szukanie kolejnego rozsądnego pomagiera.
Bóg chaosu już się nie odezwał. Światło stopniowo zgasło, podobnie jak znamię. Teraz nie zwracało już takiej uwagi. Galiwyx dopalił cygaro czekając aż oboje się uspokoją.
- Tark znajdź jakiś rękawice. Muszę zakryć to... coś. I pomóż mi wstać.
Nie czuł jakiś przerażających wizji czy zanikania świadomości jak wcześniej. Przynajmniej coś się elfce udało. Jednak teraz należał już do Tzeentcha i jeśli bóg będzie chciał to sprowadzi na niego również to. Z drugiej strony jeśli niczego nie chciał to goblin postanowił go ignorować na tyle na ile da radę.
Rozwój postaci: Piętno Tzeentcha
Wydało mu się, że gdzieś na granicy umysłu usłyszał szepty.
- Szefie, żyjesz!
- Jak zawsze Tark, jak zawsze, a teraz daj coś do picia. - Galiwyx ledwo poznał swój zachrypnięty głos, ale trudno się dziwić skoro oberwał własnym dynamitem.
Podetknięty pod usta bukłak z winem, wyparł rozmyślania o makabrycznych chwilach podczas palenia się. Słodki napój rozlał się przyjemnie po gardle, przełyku, docierając wreszcie do żołądka i potęgując wrażenie błogości. W czasie kiedy pił Tark opowiadał.
- Ogłoszono następne walki kiedy byłeś, szefie, nieprzytomny. Elfie paniątko z tym poparzonym Azraelem - Drugi Assur prowadził według Galiwyxa własną grę. Dobrze byłoby gdyby został wyeliminowany, ale jego przeciwnik nie zwykł ujawniać swoich umiejętności, przez co goblin nie był pewien czy zdoła pokonać intryganta. - oraz krasnolud sztygar przeciw nekromancie. - To może być ciekawe widowisko.
Czując się znacznie lepiej Galiwyx zdołał sam odłożyć bukłak na pobliski stolik. Tark pokazał mu z uśmiechem cygaro.
- Znalazłem je! Jak przyjechało na statku ten bogaty ludziok to miał ze sobą kupę towarów. Teraz jego ludzie sprzedają je w mieście. - Wyszczerzył się i wskazał cygaro. - To prawdziwe lustryjskie. Takie jakie, szef lubi.
Galiwyx chwycił cygaro z niemal nabożnym szacunkiem. Tark szybko odpalił je od płonącej żagwi z kominka. Zielonoskóry kupiec zaciągnął się czując, że dopiero teraz wracają mu siły. W tym momencie do pokoju wszedł medyk. Widząc pacjenta katującego się tytoniem i alkoholem załamał ręce, ale pod groźnym spojrzeniem Galiwyxa, milczał.
- To nowy rodzaj kuracji. A może lepiej powiedzieć stary jak świat? Nieważne, po prostu opisz mi mój stan.
Lekarz podszedł niepewnie i za skinięciem zielonoskórego rozpoczął badanie.
- Skórę, mieliście straszliwie poparzoną kiedy do mnie was przynieśli, ale teraz już niemal jak nowa. - Przełknął ślinę. - Nie widziałem człowieka, który by się tak szybko goił, ale wy też nie człowiek, więc może to normalne. - Galiwyx nie przypominał sobie, by gobliny regenerowały aż tak szybko. Przemilczał to jednak. - Lewa ręka była, powiem, że zmasakrowana, teraz to tuż już tylko blizna.
Chwycił prawą dłoń unosząc ją do światła. Lekarz nawet nie zdążył krzyknąć gdy oślepiający błękitny rozbłysk zalał komnatę. Teraz jesteś mój. Galiwyx z przerażeniem spojrzał na pulsujący znak niebieskiego oka otoczonego przez węża zjadającego własny ogon. Co jest, przecież Denethrill go zablokowała? Przecież to bóg – odezwał się przeklęty głos rozsądku.
Medyk wybiegł z komnaty śliniąc się i bełkocząc coś o kurczaczkach i pszczółkach. Galiwyx wolał nie wiedzieć co Tzeentch z nim zrobił. Na szczęście Tark nie wyglądał na głupszego niż wcześniej. Przynajmniej zaoszczędzi czas na szukanie kolejnego rozsądnego pomagiera.
Bóg chaosu już się nie odezwał. Światło stopniowo zgasło, podobnie jak znamię. Teraz nie zwracało już takiej uwagi. Galiwyx dopalił cygaro czekając aż oboje się uspokoją.
- Tark znajdź jakiś rękawice. Muszę zakryć to... coś. I pomóż mi wstać.
Nie czuł jakiś przerażających wizji czy zanikania świadomości jak wcześniej. Przynajmniej coś się elfce udało. Jednak teraz należał już do Tzeentcha i jeśli bóg będzie chciał to sprowadzi na niego również to. Z drugiej strony jeśli niczego nie chciał to goblin postanowił go ignorować na tyle na ile da radę.
Rozwój postaci: Piętno Tzeentcha
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Walka Piąta: Ramazal vs Azrael
(soundtrack: https://www.youtube.com/watch?v=8e6frGS9n1M)
Można powiedzieć, że życie mizernych mieszkańców Mousillon miało właśnie mieć jeden ze swoich lepszych momentów tego dnia. Nie tylko lada chwila miała rozpocząć się walka dwóch szybkich jak wystrzelone bełty i zaprawionych w bojach zabójców obcej rasy zza morza, ale rozpoczynano także wielki turniej rycerski, na który zjeżdżali herbowi z pod ciemnej gwiazdy całej krainy. Trybuny zapełniły się dodatkowo, gdyż najlepsze ich części opuściło dumne rycerstwo, rychtujące giermków do własnych przygotowań. Gwar i emocje niemal pozwalały zapomnieć o widmie wojny, śmierci i wiecznego nieszczęścia, jakie wisiało nad miastem oraz całym księstwem. I być może to właśnie było zamierzeniem Czarnego Rycerza, który wyjątkowo ukontentowany podziwiał arenę z wysokości, siedząc między księciem Adelharem i kryjącą się przed ostatnimi promieniami słońca lady de Hane w czarno-karminowej sukni.
- Ten okaleczony elf w czaszkowej zbroi - rzucił Mallobaude do wampirzycy, nie obracając hełmu - to razem z nim odkryliście spiskujących przeciw mnie ludzi.
- Panie, ja nie...
- Naprawdę uważałaś, że jestem tak ślepy we własnym mieście, o piękna ? Jeśli tylko zejdzie z tej areny moja straż sprowadzi go do lochów, dowiem się paru rzeczy, być może nawet nie od niego.
Lady Michelle spuściła tylko bezsilnie oczy i zerknęła na Azraela, wjeżdżającego na plac.
Powolnie stawiane kopyta wierzchowca, buchającego z nozdrzy parą spod rzeźbionego w upiorne motywy kropierza i swobodne kroki lekkoducha niosły naprzeciw siebie elfów, lecz różnych jak dzień i noc. Jeden w błyszczącej zbroi, ciskający precz dopity kielich wina i unoszący z okrzykiem wspaniale wykonaną włócznię, w odpowiedzi na wiwaty tłumu oraz drugi - zakuty w szkieletowate, ciemne blachy, z postrzępioną niczym cień cichej zguby peleryną, łypiący czernią wizjera spod żelaznej korony.
- To chyba nasza ostatnia pogawędka... przyjacielu ? - zaświszczało powietrze z dziur w czaszkowym hełmie.
- I dobrze, mam dość twojego mącenia w tym, co jest i było oczywiste. - Kobra błyskawicznie skierował w konnego lśniące jak księżycowy blask ostrze Gniewu Yeulanirów - Stawaj.
Donośny dźwięk rogu, płoszący okoliczne ptactwo kolejny raz rozpoczął bój.
- A zatem umrzesz tak samo, jak ci, których tak nienawidzisz. - syknął Azrael i poderwał wydającego przeszywające rżenie, czarnego konia do kłusu, poblaski wyłaniającego się Mannslieba oraz niknącego słońca zmieszały się, pełgając po jego złowieszczym pancerzu i wymierzonemu, niczym wyrok śmierci długiemu grotowi czarnej kopii. Bestrosko przeciągający w oczekiwaniu na atak Ramazal nagle zauważył jak szara mgiełka wypływa spomiędzy płyt zbroi jego rywala oraz faluje na krawędziach i w dziurach jego płaszcza, nadając całej postaci niematerialnego lśnienia, zupełnie jakby właśnie jakiś mściwy duch wyjechał ze świata umarłych.
- Nie lękam się ciebie... DRUCHII! - Asura wykrzyczał to słowo niczym ciśniętą w pełni żalu obelgę, na moment zanim morderczy szpic przeszedł dokładnie w miejscu, gdzie było jego serce, chwilę zanim bohaterski włócznik skręcił swoje ciało w powietrznym obrocie i wylądował tuż obok karego rumaka. Błyskawiczne pchnięcie długiej włóczni odbiło się z łoskotem od uniesionej, ciężkiej tarczy w kształcie nagrobka, na którym ku swojej wściekłości Ramazal ujrzał wymalowane własne imię.
Kobra nie zdążył już ponownie zaatakować, tylko odskoczył od pędzącej z impetem istoty by przyjąć kolejną postawę i wybadać pod kątem uniku kolejną szarżę wroga.
- Może powinnieneś zacząć... - wychrypiał nieludzki głos zza pleców elfa, który niemal czując chłód stali na karku wyskoczył gwałtownie do przodu z obrotem, unikając czwórgraniastego ostrza koncerza o niepełne cale.
Ramazal szybkim obrotem trzonka włóczni zbił kolejne pchnięcie, które czubkiem zarysowało jedynie policzek jego spiczastego hełmu i skoczył prosto na rozpędzonego kawalerzystę, zasypując go gradem pchnięć.
- Bądź przeklęty, pomyleńcu! Powinieneś już dawno szczeznąć, razem ze swymi oprawcami, których tak bronisz!
Azrael sparował wszystkie ataki, które nie odbiły się od jego pancerza i zaśmiał się nieswoim, głębokim głosem, wywołującym ciarki na plecach. Ramazal uśmiechnął się jednak krótko, zająwszy wysoko gardę przeciwnika, tuż przed uskoczeniem saltem w bok wymierzył jeszcze jeden cios, tym razem nisko. Liściaste ostrze włóczni jego ojców przeszło między płytami zbroi, raniąc czysto koński bok, z którego pociekła strużka ciemnej krwi.
Lądując po efektownym skoku, Kobra ujrzał z niepokojem, że ciemność zapadała na Arenie o wiele szybciej niż mógł ją nanieść wieczór... bez wątpienia był to jeden z gazów tego oszusta, przyniesiony tu przez stałą morską bryzę...
Używając plam czerni, jako osłony przed wzrokiem drugiego elfa, Azrael zataczał kolejny łuk po krawędzi areny, gdy nagle jego koń potknął się. Zdziwiony posłaniec Ynneada, spojrzał na zwierzę które zarżało niespokojnie, po chwili jego rżenie ucichło, tak jak odgłos kopyt mielących ziarna piasku. Elficki rumak zwolnił i wreszcie stanął w miejscu, osuwając się powoli na piach. Azrael zaklął i przeciąwszy popręgi w siodle wyskoczył, unikając przygniecenia. Dotykając szyi wiernego wierzchowca elf przekonał się, że ten wciąż równo oddycha, choć nie poruszał się. Krótki okrzyk z tyłu postawił mściciela w pion.
Z łopotem peleryny Azrael obrócił się, płazem broni zbijając tuż za ostrzem wymierzone z wyskoku zatrute ostrze i z warkotem rąbnął kantem tarczy w kostkę nogi lecącego Ramazala. Yeluanir upadł z grzechotem i okrzykiem bólu na twardą ziemię, lecz zachował do ostatka zimną krew i zaciskając zęby odtoczył się, gdy stojący nad nim wróg spróbował go przyszpilić jak niefortunnego motyla w klaserze.
Azrael odwrócił się od być może śpiącego, być może już martwego rumaka i uniósł raz jeszcze swój koncerz.
- Pałasz nienawiścią do naszych krewnych z Naggaroth, a walczysz zupełnie jak oni! - szepnął oskarżycielsko, ciskając szpikulcem, który trafił w hełm zaskoczonego takim ruchem Kobry, krusząc Ithilmar i rozbijając skroń pod nim.- Trucizna to oręż łajdaków i złoczyńców, którzy nie zasługują na nic... poza karą.
Wyciągany z charakterystycznym dźwiękiem z atłasowej pochwy miecz, zalśnił w blasku koksowników.
Ramazal, po raz pierwszy w czasie walki czując impuls niepokoju wyszarpnął zza pasa niewielki naparstek napoju i osuszywszy go, poderwał się na nogi z jeszcze większym wigorem, nie czując już bólu w nodze i skroni.
- To. Nie. Są. Moi. Krewni! - sapał Ramazal za każdym razem, gdy wymierzał cios. Azrael podbił pierwszy sztych płazem miecza, następny odparowując gwałtownym skrętem nadgarstka, a resztę przyjmując na żelazny mur grobowej tarczy. Schowany za nią, mściciel podjął wyprowadzanie wroga z równowagi.
- A co nas różni poza osobami władców i życiem na różnych kontynentach ? Zabijamy się o stos spornych kwestii sprzed wielu wieków! Nie jesteś od nich lepszy. - rzucił Anioł Śmierci, zbijając ostatni cios włóczni tarczą i wyprowadzając kontratak.
Kobra z łatwością uchylił się przed klingą i obracając w dłoniach, niczym skrzydła wiatraka oręż przodków, trzasnął Azraela jego trzonkiem przez hełm
- Zamknij się, pokraczna karykaturo elfa! - warknął Ramazal, wkładając całą siłę w zamaszyste cięcie, które zazgrzytało o napierśnik i naramiennik mściciela, niemal je przecinając i odrzucając go w tył swoim impetem.
- Być może już niedługo nadejdzie taki dzień, gdy staniemy z nimi ramię w ramię pod wodzą wspólnego króla, w walce o wspólne przetrwanie naszej rasy. - wciąż ciągnął Azrael, doskakując z pchnięciem, które brzdęknęło o ithilmarowy pancerz adwersarza. Kobra odrzucił głowę w tył i wybuchł śmiechem.
- Uwierzę w to w dniu, w którym takie pokraczne beztalencie jak ty da radę pokonać mnie. - syknął lodowato Ramazal i odskakując by utrzymać dystans, działający na korzyść broni drzewcowej, uderzył swą włócznię, która pomknęła błyskawicznie oraz morderczo jak kąsający wąż. Anioł Śmierci odchylił w bok swoją głowę, przepuszczając milimetry od wizjera ostrze, które miało przebić jego hełm razem z czerepem. Wtedy żelazna dłoń zacisnęła się na białym trzonku, unieruchamiając go w miejscu i rwąc długie proporczyki rodowe.
- Da się zrobić. - prychnął Azrael, tnąc potężnie po łuku wygięty i odsłonięty korpus Yeluanira.
Kobra aż cofnął się w tył, plując krwią - tą samą, która ciekła na srebrzyste płyty z rozcięcia w brzuchu i kierowany gniewem złapał za koniec swojej broni po czym rozpędził się, skacząc prosto na Azraela. A właściwie nad nim. Przeskakując imponująco nad tnącym ukośnie mieczem mściciela oraz nim samym, Ramazal zakręcił się w piruecie, wyrywając wrogowi Gniew Yeluanirów, po czym wylądował miękko za nim i z cichym stęknięciem bólu z własnej rany, zadał podobną przeciwnikowi, klinując niemal do połowy ostrze włóczni między wyrzeźbionymi na napleczniku zbroi żebrami i tymi prawdziwymi pod spodem. Azrael splunął krwią, zmieszaną z jadem mantikory, która bryznęła przez otwory w wizjerze jego hełmu i ściekła po żelaznych zębach czaszki. Walcząc z oniryzującym wpływem toksyny, elf postawił nieporadny krok i zaklął, usiłując odgonić zgubne fale iluzorycznego zmęczenia i opadające powieki. Zamiast walczyć z dwoma wrogami naraz, Azrael postanowił wykończyć jednego, bez względu na koszty. Cięcie do tyłu, nie przyniosło efektów, gdyż trzymający za wbitą włócznię Ramazal mógł bez końca trzymać dystans obracając się razem z nim. Wtedy Anioł Śmierci po raz kolejny złapał włócznię i ku zdziwieniu wszystkich nabił się głębiej na jej ostrze. Kobra był tym tak zaskoczony, że nie zauważył niemal jak tym razem celny cios miecza trafia go prosto w hełm. Szyszak wytrzymał z jękiem, lecz siła ciosu zamieszała w głowie Ramazala, który stracił równowagę i osunął się na kolana, puszczając broń.
Dyszący ciężko Azrael stanął nad elfem, którego obraz dwoił się mu już w oczach.
- Sąd. - wydusił krótko i ciął niczym kat spełniający wyrok.
Włócznik z Tor Achare sięgnął po ostatnią deskę ratunku, jakim był jego caledorski miecz i nieporadnie wyszarpując nieczęsto dobywany oręż, zablokował zamach klingi wroga w połowie drogi do jego szyi.
Nie ustępując Anioł Śmierci naparł na miecz, centymetr po centymetrze spierając w tył poddające się zmęczeniu po efektownym lecz wyczerpującym pokazie walki i uników ręce krewniaka. Sam jednak też odczuł ciężar własnego pancerza i usilnie spowalnianą w żyłach truciznę, rwącą się jak wezbrana rzeka wobec tamy. Impas drgających ostrzy i potu, skrapiającego ich jasne skóry trwał w ciągnących się chwilach.
- Poddaj się wyrokowi, Ramazalu, synu Xirala... nie... umkniesz nam... Zawiodłeś... Teclisa...
Kobra parsknął, słysząc to. Uśmieszek beznadziei wykwitł na jego zakrytej zaschniętą krwią i spoconymi strąkami jasnych włosów twarzy.
- Szkoda, że nie mam wina... pieprzyć Mistrza wiedzy tajemnej, pieprzyć jego zadania, pieprzyć ciebie... dziś walczę dla mojego ojca i ukochanej. Jedno oczekiwanie było dla nich i tak zadługie... muszę do nich wrócić...
Na dźwięk tych słów coś w Azraelu drgnęło, a jego oczy otwarły się szerzej i wpatrzyły w jakiś nieokreślony punkt w przestrzeni. To zupełnie zmieniało osąd...
Już pogodzony z ewentualną śmiercią Kobra nagle wyczuł spadek naporu na swoje ostrze, ujrzał błędne oczy drugiego elfa i raz jeszcze w swoim życiu postawił je na jedną kartę. Ramazal w ułamku sekundy puścił miecz od Caladrisa i przewracając się, prześlizgnął się między nogami Azraela, niczym rasowy wąż. Anioł Śmierci ocknął się zaraz po tym i spuścił żelazny rant tarczy na stopę wstającego z tyłu włócznika, krusząc jego palce. Ramazal wrzasnął z bólu, jednak sięgnął swojej włóczni i wyrwał ją z pleców przeciwnika. Upadając, ujrzał dolny, okrwawiony szpic pawęży ponownie wznoszący się - tuż nad jego twarzą. Równocześnie chwycił Gniew Yeluanirów obiema drżącymi rękoma. Rozległ się trzask Ithilmaru. Uszkodzony hełm spadł z głowy, odbijając się kilkukrotnie od ziemii.
I drugi elf także runął, z łoskotem trzęsienia w warsztacie kowala, wśród kurzu i przytłumionych okrzyków tłumu. Leżący na plech bez tchu długouchy ujrzał klęczącego nad sobą wojownika i lśniący w blasku poetycko pięknych jak nigdy gwiazd, gwiazd które kiedyś królowały w jego wierszach, srebrny grot włóczni.
- Ramazalu... nie jesteś bez winy, ale masz jeszcz szansę na odkupienie... - odkaszlnął mokro - wypełnij... wypełnij moją misję... dokoń w imię Ynne...
- DOŚĆ!!! - ryknął Kobra, wbijając swoją włócznię prosto w środek, zniekształconej twarzy Azraela. Dysząc i opierając się o drżący trzonek, z twarzą spryskaną krwią Ramazal ujrzał błogi wyraz twarzy trupa. Być może Faenarion Airwilling spoczął wreszcie pokoju...
- Ynnead... Ynnead. Podejmij misję, oczyść duszę!
Ramazal obrócił się, zdjęty niepokojem, lecz ujrzał tylko wiwatującą publiczność. Nikogo nie było w pobliż...
- Ynnead! - upiorny szept w głowie Asura znów się odezwał - Słyszysz mnie, synu Xirala. Dowiedź, że Faenarion dobrze zrobił darowując ci życie...
- Argh, kim na Asuryana jesteś ?! - Kobra złapał się za głowę.
- Nikim... duchem... Azraelem...
- DOŚĆ! ZAMILCZ! DOŚĆ! - wrzeszczący Ramazal wybiegł z Areny, zostawiając setnie zdziwionego Czarnego Rycerza wpół ogłaszania zwycięzcy, skonsternowaną w ciszy publiczność oraz włócznię, tkwiącą w twarzy, która stała się źródłem czerwonych strumieni, wijących się po piasku. Odbijały się w nich gwiazdy...
(soundtrack: https://www.youtube.com/watch?v=8e6frGS9n1M)
Można powiedzieć, że życie mizernych mieszkańców Mousillon miało właśnie mieć jeden ze swoich lepszych momentów tego dnia. Nie tylko lada chwila miała rozpocząć się walka dwóch szybkich jak wystrzelone bełty i zaprawionych w bojach zabójców obcej rasy zza morza, ale rozpoczynano także wielki turniej rycerski, na który zjeżdżali herbowi z pod ciemnej gwiazdy całej krainy. Trybuny zapełniły się dodatkowo, gdyż najlepsze ich części opuściło dumne rycerstwo, rychtujące giermków do własnych przygotowań. Gwar i emocje niemal pozwalały zapomnieć o widmie wojny, śmierci i wiecznego nieszczęścia, jakie wisiało nad miastem oraz całym księstwem. I być może to właśnie było zamierzeniem Czarnego Rycerza, który wyjątkowo ukontentowany podziwiał arenę z wysokości, siedząc między księciem Adelharem i kryjącą się przed ostatnimi promieniami słońca lady de Hane w czarno-karminowej sukni.
- Ten okaleczony elf w czaszkowej zbroi - rzucił Mallobaude do wampirzycy, nie obracając hełmu - to razem z nim odkryliście spiskujących przeciw mnie ludzi.
- Panie, ja nie...
- Naprawdę uważałaś, że jestem tak ślepy we własnym mieście, o piękna ? Jeśli tylko zejdzie z tej areny moja straż sprowadzi go do lochów, dowiem się paru rzeczy, być może nawet nie od niego.
Lady Michelle spuściła tylko bezsilnie oczy i zerknęła na Azraela, wjeżdżającego na plac.
Powolnie stawiane kopyta wierzchowca, buchającego z nozdrzy parą spod rzeźbionego w upiorne motywy kropierza i swobodne kroki lekkoducha niosły naprzeciw siebie elfów, lecz różnych jak dzień i noc. Jeden w błyszczącej zbroi, ciskający precz dopity kielich wina i unoszący z okrzykiem wspaniale wykonaną włócznię, w odpowiedzi na wiwaty tłumu oraz drugi - zakuty w szkieletowate, ciemne blachy, z postrzępioną niczym cień cichej zguby peleryną, łypiący czernią wizjera spod żelaznej korony.
- To chyba nasza ostatnia pogawędka... przyjacielu ? - zaświszczało powietrze z dziur w czaszkowym hełmie.
- I dobrze, mam dość twojego mącenia w tym, co jest i było oczywiste. - Kobra błyskawicznie skierował w konnego lśniące jak księżycowy blask ostrze Gniewu Yeulanirów - Stawaj.
Donośny dźwięk rogu, płoszący okoliczne ptactwo kolejny raz rozpoczął bój.
- A zatem umrzesz tak samo, jak ci, których tak nienawidzisz. - syknął Azrael i poderwał wydającego przeszywające rżenie, czarnego konia do kłusu, poblaski wyłaniającego się Mannslieba oraz niknącego słońca zmieszały się, pełgając po jego złowieszczym pancerzu i wymierzonemu, niczym wyrok śmierci długiemu grotowi czarnej kopii. Bestrosko przeciągający w oczekiwaniu na atak Ramazal nagle zauważył jak szara mgiełka wypływa spomiędzy płyt zbroi jego rywala oraz faluje na krawędziach i w dziurach jego płaszcza, nadając całej postaci niematerialnego lśnienia, zupełnie jakby właśnie jakiś mściwy duch wyjechał ze świata umarłych.
- Nie lękam się ciebie... DRUCHII! - Asura wykrzyczał to słowo niczym ciśniętą w pełni żalu obelgę, na moment zanim morderczy szpic przeszedł dokładnie w miejscu, gdzie było jego serce, chwilę zanim bohaterski włócznik skręcił swoje ciało w powietrznym obrocie i wylądował tuż obok karego rumaka. Błyskawiczne pchnięcie długiej włóczni odbiło się z łoskotem od uniesionej, ciężkiej tarczy w kształcie nagrobka, na którym ku swojej wściekłości Ramazal ujrzał wymalowane własne imię.
Kobra nie zdążył już ponownie zaatakować, tylko odskoczył od pędzącej z impetem istoty by przyjąć kolejną postawę i wybadać pod kątem uniku kolejną szarżę wroga.
- Może powinnieneś zacząć... - wychrypiał nieludzki głos zza pleców elfa, który niemal czując chłód stali na karku wyskoczył gwałtownie do przodu z obrotem, unikając czwórgraniastego ostrza koncerza o niepełne cale.
Ramazal szybkim obrotem trzonka włóczni zbił kolejne pchnięcie, które czubkiem zarysowało jedynie policzek jego spiczastego hełmu i skoczył prosto na rozpędzonego kawalerzystę, zasypując go gradem pchnięć.
- Bądź przeklęty, pomyleńcu! Powinieneś już dawno szczeznąć, razem ze swymi oprawcami, których tak bronisz!
Azrael sparował wszystkie ataki, które nie odbiły się od jego pancerza i zaśmiał się nieswoim, głębokim głosem, wywołującym ciarki na plecach. Ramazal uśmiechnął się jednak krótko, zająwszy wysoko gardę przeciwnika, tuż przed uskoczeniem saltem w bok wymierzył jeszcze jeden cios, tym razem nisko. Liściaste ostrze włóczni jego ojców przeszło między płytami zbroi, raniąc czysto koński bok, z którego pociekła strużka ciemnej krwi.
Lądując po efektownym skoku, Kobra ujrzał z niepokojem, że ciemność zapadała na Arenie o wiele szybciej niż mógł ją nanieść wieczór... bez wątpienia był to jeden z gazów tego oszusta, przyniesiony tu przez stałą morską bryzę...
Używając plam czerni, jako osłony przed wzrokiem drugiego elfa, Azrael zataczał kolejny łuk po krawędzi areny, gdy nagle jego koń potknął się. Zdziwiony posłaniec Ynneada, spojrzał na zwierzę które zarżało niespokojnie, po chwili jego rżenie ucichło, tak jak odgłos kopyt mielących ziarna piasku. Elficki rumak zwolnił i wreszcie stanął w miejscu, osuwając się powoli na piach. Azrael zaklął i przeciąwszy popręgi w siodle wyskoczył, unikając przygniecenia. Dotykając szyi wiernego wierzchowca elf przekonał się, że ten wciąż równo oddycha, choć nie poruszał się. Krótki okrzyk z tyłu postawił mściciela w pion.
Z łopotem peleryny Azrael obrócił się, płazem broni zbijając tuż za ostrzem wymierzone z wyskoku zatrute ostrze i z warkotem rąbnął kantem tarczy w kostkę nogi lecącego Ramazala. Yeluanir upadł z grzechotem i okrzykiem bólu na twardą ziemię, lecz zachował do ostatka zimną krew i zaciskając zęby odtoczył się, gdy stojący nad nim wróg spróbował go przyszpilić jak niefortunnego motyla w klaserze.
Azrael odwrócił się od być może śpiącego, być może już martwego rumaka i uniósł raz jeszcze swój koncerz.
- Pałasz nienawiścią do naszych krewnych z Naggaroth, a walczysz zupełnie jak oni! - szepnął oskarżycielsko, ciskając szpikulcem, który trafił w hełm zaskoczonego takim ruchem Kobry, krusząc Ithilmar i rozbijając skroń pod nim.- Trucizna to oręż łajdaków i złoczyńców, którzy nie zasługują na nic... poza karą.
Wyciągany z charakterystycznym dźwiękiem z atłasowej pochwy miecz, zalśnił w blasku koksowników.
Ramazal, po raz pierwszy w czasie walki czując impuls niepokoju wyszarpnął zza pasa niewielki naparstek napoju i osuszywszy go, poderwał się na nogi z jeszcze większym wigorem, nie czując już bólu w nodze i skroni.
- To. Nie. Są. Moi. Krewni! - sapał Ramazal za każdym razem, gdy wymierzał cios. Azrael podbił pierwszy sztych płazem miecza, następny odparowując gwałtownym skrętem nadgarstka, a resztę przyjmując na żelazny mur grobowej tarczy. Schowany za nią, mściciel podjął wyprowadzanie wroga z równowagi.
- A co nas różni poza osobami władców i życiem na różnych kontynentach ? Zabijamy się o stos spornych kwestii sprzed wielu wieków! Nie jesteś od nich lepszy. - rzucił Anioł Śmierci, zbijając ostatni cios włóczni tarczą i wyprowadzając kontratak.
Kobra z łatwością uchylił się przed klingą i obracając w dłoniach, niczym skrzydła wiatraka oręż przodków, trzasnął Azraela jego trzonkiem przez hełm
- Zamknij się, pokraczna karykaturo elfa! - warknął Ramazal, wkładając całą siłę w zamaszyste cięcie, które zazgrzytało o napierśnik i naramiennik mściciela, niemal je przecinając i odrzucając go w tył swoim impetem.
- Być może już niedługo nadejdzie taki dzień, gdy staniemy z nimi ramię w ramię pod wodzą wspólnego króla, w walce o wspólne przetrwanie naszej rasy. - wciąż ciągnął Azrael, doskakując z pchnięciem, które brzdęknęło o ithilmarowy pancerz adwersarza. Kobra odrzucił głowę w tył i wybuchł śmiechem.
- Uwierzę w to w dniu, w którym takie pokraczne beztalencie jak ty da radę pokonać mnie. - syknął lodowato Ramazal i odskakując by utrzymać dystans, działający na korzyść broni drzewcowej, uderzył swą włócznię, która pomknęła błyskawicznie oraz morderczo jak kąsający wąż. Anioł Śmierci odchylił w bok swoją głowę, przepuszczając milimetry od wizjera ostrze, które miało przebić jego hełm razem z czerepem. Wtedy żelazna dłoń zacisnęła się na białym trzonku, unieruchamiając go w miejscu i rwąc długie proporczyki rodowe.
- Da się zrobić. - prychnął Azrael, tnąc potężnie po łuku wygięty i odsłonięty korpus Yeluanira.
Kobra aż cofnął się w tył, plując krwią - tą samą, która ciekła na srebrzyste płyty z rozcięcia w brzuchu i kierowany gniewem złapał za koniec swojej broni po czym rozpędził się, skacząc prosto na Azraela. A właściwie nad nim. Przeskakując imponująco nad tnącym ukośnie mieczem mściciela oraz nim samym, Ramazal zakręcił się w piruecie, wyrywając wrogowi Gniew Yeluanirów, po czym wylądował miękko za nim i z cichym stęknięciem bólu z własnej rany, zadał podobną przeciwnikowi, klinując niemal do połowy ostrze włóczni między wyrzeźbionymi na napleczniku zbroi żebrami i tymi prawdziwymi pod spodem. Azrael splunął krwią, zmieszaną z jadem mantikory, która bryznęła przez otwory w wizjerze jego hełmu i ściekła po żelaznych zębach czaszki. Walcząc z oniryzującym wpływem toksyny, elf postawił nieporadny krok i zaklął, usiłując odgonić zgubne fale iluzorycznego zmęczenia i opadające powieki. Zamiast walczyć z dwoma wrogami naraz, Azrael postanowił wykończyć jednego, bez względu na koszty. Cięcie do tyłu, nie przyniosło efektów, gdyż trzymający za wbitą włócznię Ramazal mógł bez końca trzymać dystans obracając się razem z nim. Wtedy Anioł Śmierci po raz kolejny złapał włócznię i ku zdziwieniu wszystkich nabił się głębiej na jej ostrze. Kobra był tym tak zaskoczony, że nie zauważył niemal jak tym razem celny cios miecza trafia go prosto w hełm. Szyszak wytrzymał z jękiem, lecz siła ciosu zamieszała w głowie Ramazala, który stracił równowagę i osunął się na kolana, puszczając broń.
Dyszący ciężko Azrael stanął nad elfem, którego obraz dwoił się mu już w oczach.
- Sąd. - wydusił krótko i ciął niczym kat spełniający wyrok.
Włócznik z Tor Achare sięgnął po ostatnią deskę ratunku, jakim był jego caledorski miecz i nieporadnie wyszarpując nieczęsto dobywany oręż, zablokował zamach klingi wroga w połowie drogi do jego szyi.
Nie ustępując Anioł Śmierci naparł na miecz, centymetr po centymetrze spierając w tył poddające się zmęczeniu po efektownym lecz wyczerpującym pokazie walki i uników ręce krewniaka. Sam jednak też odczuł ciężar własnego pancerza i usilnie spowalnianą w żyłach truciznę, rwącą się jak wezbrana rzeka wobec tamy. Impas drgających ostrzy i potu, skrapiającego ich jasne skóry trwał w ciągnących się chwilach.
- Poddaj się wyrokowi, Ramazalu, synu Xirala... nie... umkniesz nam... Zawiodłeś... Teclisa...
Kobra parsknął, słysząc to. Uśmieszek beznadziei wykwitł na jego zakrytej zaschniętą krwią i spoconymi strąkami jasnych włosów twarzy.
- Szkoda, że nie mam wina... pieprzyć Mistrza wiedzy tajemnej, pieprzyć jego zadania, pieprzyć ciebie... dziś walczę dla mojego ojca i ukochanej. Jedno oczekiwanie było dla nich i tak zadługie... muszę do nich wrócić...
Na dźwięk tych słów coś w Azraelu drgnęło, a jego oczy otwarły się szerzej i wpatrzyły w jakiś nieokreślony punkt w przestrzeni. To zupełnie zmieniało osąd...
Już pogodzony z ewentualną śmiercią Kobra nagle wyczuł spadek naporu na swoje ostrze, ujrzał błędne oczy drugiego elfa i raz jeszcze w swoim życiu postawił je na jedną kartę. Ramazal w ułamku sekundy puścił miecz od Caladrisa i przewracając się, prześlizgnął się między nogami Azraela, niczym rasowy wąż. Anioł Śmierci ocknął się zaraz po tym i spuścił żelazny rant tarczy na stopę wstającego z tyłu włócznika, krusząc jego palce. Ramazal wrzasnął z bólu, jednak sięgnął swojej włóczni i wyrwał ją z pleców przeciwnika. Upadając, ujrzał dolny, okrwawiony szpic pawęży ponownie wznoszący się - tuż nad jego twarzą. Równocześnie chwycił Gniew Yeluanirów obiema drżącymi rękoma. Rozległ się trzask Ithilmaru. Uszkodzony hełm spadł z głowy, odbijając się kilkukrotnie od ziemii.
I drugi elf także runął, z łoskotem trzęsienia w warsztacie kowala, wśród kurzu i przytłumionych okrzyków tłumu. Leżący na plech bez tchu długouchy ujrzał klęczącego nad sobą wojownika i lśniący w blasku poetycko pięknych jak nigdy gwiazd, gwiazd które kiedyś królowały w jego wierszach, srebrny grot włóczni.
- Ramazalu... nie jesteś bez winy, ale masz jeszcz szansę na odkupienie... - odkaszlnął mokro - wypełnij... wypełnij moją misję... dokoń w imię Ynne...
- DOŚĆ!!! - ryknął Kobra, wbijając swoją włócznię prosto w środek, zniekształconej twarzy Azraela. Dysząc i opierając się o drżący trzonek, z twarzą spryskaną krwią Ramazal ujrzał błogi wyraz twarzy trupa. Być może Faenarion Airwilling spoczął wreszcie pokoju...
- Ynnead... Ynnead. Podejmij misję, oczyść duszę!
Ramazal obrócił się, zdjęty niepokojem, lecz ujrzał tylko wiwatującą publiczność. Nikogo nie było w pobliż...
- Ynnead! - upiorny szept w głowie Asura znów się odezwał - Słyszysz mnie, synu Xirala. Dowiedź, że Faenarion dobrze zrobił darowując ci życie...
- Argh, kim na Asuryana jesteś ?! - Kobra złapał się za głowę.
- Nikim... duchem... Azraelem...
- DOŚĆ! ZAMILCZ! DOŚĆ! - wrzeszczący Ramazal wybiegł z Areny, zostawiając setnie zdziwionego Czarnego Rycerza wpół ogłaszania zwycięzcy, skonsternowaną w ciszy publiczność oraz włócznię, tkwiącą w twarzy, która stała się źródłem czerwonych strumieni, wijących się po piasku. Odbijały się w nich gwiazdy...
[Muszę pochwalić ponownie mistrza Grimgora za wspaniałą walkę i oddanie postaci. Czapki z głów!
Coś ode mnie, na zakończenie tej postaci.]
Błysk stali. Szkarłat krwi. Wyrok zapadł.
Usta jego poruszyły się bezdźwięcznie, lecz słowa w jego głowie były głośne i wyraźne. Głos, który je wygłaszał znał aż nadto dobrze. Był to jego własny.
Azraelu! Zostajesz uznany za winnego! Kara jest tylko jedna- śmierć!
- Niech tak będzie- szepnął.
Potem zwrócił się do Ramazala, swego kata, z ostatnim przesłaniem. A gdy już one wybrzmiały, nadszedł tak długo oczekiwany spokój. To był już koniec...
[Lecz nie koniec z mojej strony. Szkoda, by postać się marnowała jako bot, dlatego, jeśli MMH, czy którykolwiek z Was nic nie będzie miał przeciw, przejmę Ramazala i poprowadzę go przez resztę jego żywota. Grimgor już poczynił pewne fabularne kroki...
]
Ciemnoczerwony płyn skrzył się w blasku ognia, gdy Ramazal nalewał wina. Aksamotny trunek wypełnił dwa stojące na stole kielichy, a Kobra uniósł jeden z nich i wzniósł toast.
- Twoje zdrowie, przyjacielu!
Płomienie trzaskały na suchych polanach sośniny, napełniając komnatę gorącem, lecz elf wciąż odczuwał chłód.
- Muszę przyznać, że trochę mi strachu napędziłeś- dodł po chwili przerwy- Zwłaszcza ta twoja ostatnia sztuka. Lecz koniec końców, musiało się tak skończyć.
Kobra pociągnął kolejny łyk, skupiony na rozmowie. Rzecz w tym, że w komnacie znajdował się sam.
Naprzeciw elfa stały dwa stojaki na zbroję. Na pierwszym z nich wisiała jego własna, nieco pokiereszowana, lecz już wyczyszczona z krwi. Lecz to do tej drugiej zwracał się Ramazal. Było to najwspanialsze trofeum, jakie kiedykolwiek przypadło Kobrze.
Zbroja Azraela, zabrana po tym, jak jego niedawny przeciwnik został pochowany w krypcie pod zamkiem, spoglądała teraz na niego czernią oczodołów w czaszce. Na jej ithilmarze wciąż widniała krew.
Ramazal znów przechylił kielich.
- Miałeś całkiem niezły pomysł z wykorzystaniem strachu... doprawdy, całkiem niezły... Brakowało ci jednak obycia z orężem. Widzisz, ja bowiem wiele lat szlifowałem tajniki włóczni i miecza.
Kolejne spojrzenie na zbroję. Milczenie było mu odpowiedzią.
- Masz rację, umiejętności to nie wszystko. Nie mniej ważna jest motywacja. To ona prowadzi nas do zwycięstwa.
Dłuższa chwila milczenia. Uśmiech zniknął z lica Ramazala niczym promienie słońca za ponurym horyzontem. Elf ukrył twarz w dłoniach.
- Nie mogę spełnić twojej prośby. Za morzem czeka mnie kobieta, pozycja, szczęśliwe życie. Mam to odrzucić precz?
Wychylił kielich do dna. Jego rozmówca wciąż pozostawał mało wylewny.
- Zginę w tym przeklętym miejscu. Nie wrócę do ojca i ukochanej....
Cisza. Ramazal łypną okiem na drugi kielich, wciąż pełny.
- Chyba się nie obrazisz, jeśli dokończę za ciebie?
Coś ode mnie, na zakończenie tej postaci.]
Błysk stali. Szkarłat krwi. Wyrok zapadł.
Usta jego poruszyły się bezdźwięcznie, lecz słowa w jego głowie były głośne i wyraźne. Głos, który je wygłaszał znał aż nadto dobrze. Był to jego własny.
Azraelu! Zostajesz uznany za winnego! Kara jest tylko jedna- śmierć!
- Niech tak będzie- szepnął.
Potem zwrócił się do Ramazala, swego kata, z ostatnim przesłaniem. A gdy już one wybrzmiały, nadszedł tak długo oczekiwany spokój. To był już koniec...
[Lecz nie koniec z mojej strony. Szkoda, by postać się marnowała jako bot, dlatego, jeśli MMH, czy którykolwiek z Was nic nie będzie miał przeciw, przejmę Ramazala i poprowadzę go przez resztę jego żywota. Grimgor już poczynił pewne fabularne kroki...

Ciemnoczerwony płyn skrzył się w blasku ognia, gdy Ramazal nalewał wina. Aksamotny trunek wypełnił dwa stojące na stole kielichy, a Kobra uniósł jeden z nich i wzniósł toast.
- Twoje zdrowie, przyjacielu!
Płomienie trzaskały na suchych polanach sośniny, napełniając komnatę gorącem, lecz elf wciąż odczuwał chłód.
- Muszę przyznać, że trochę mi strachu napędziłeś- dodł po chwili przerwy- Zwłaszcza ta twoja ostatnia sztuka. Lecz koniec końców, musiało się tak skończyć.
Kobra pociągnął kolejny łyk, skupiony na rozmowie. Rzecz w tym, że w komnacie znajdował się sam.
Naprzeciw elfa stały dwa stojaki na zbroję. Na pierwszym z nich wisiała jego własna, nieco pokiereszowana, lecz już wyczyszczona z krwi. Lecz to do tej drugiej zwracał się Ramazal. Było to najwspanialsze trofeum, jakie kiedykolwiek przypadło Kobrze.
Zbroja Azraela, zabrana po tym, jak jego niedawny przeciwnik został pochowany w krypcie pod zamkiem, spoglądała teraz na niego czernią oczodołów w czaszce. Na jej ithilmarze wciąż widniała krew.
Ramazal znów przechylił kielich.
- Miałeś całkiem niezły pomysł z wykorzystaniem strachu... doprawdy, całkiem niezły... Brakowało ci jednak obycia z orężem. Widzisz, ja bowiem wiele lat szlifowałem tajniki włóczni i miecza.
Kolejne spojrzenie na zbroję. Milczenie było mu odpowiedzią.
- Masz rację, umiejętności to nie wszystko. Nie mniej ważna jest motywacja. To ona prowadzi nas do zwycięstwa.
Dłuższa chwila milczenia. Uśmiech zniknął z lica Ramazala niczym promienie słońca za ponurym horyzontem. Elf ukrył twarz w dłoniach.
- Nie mogę spełnić twojej prośby. Za morzem czeka mnie kobieta, pozycja, szczęśliwe życie. Mam to odrzucić precz?
Wychylił kielich do dna. Jego rozmówca wciąż pozostawał mało wylewny.
- Zginę w tym przeklętym miejscu. Nie wrócę do ojca i ukochanej....
Cisza. Ramazal łypną okiem na drugi kielich, wciąż pełny.
- Chyba się nie obrazisz, jeśli dokończę za ciebie?
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- Mistrz Miecza Hoetha
- Falubaz
- Posty: 1011
[Walka wspaniała! I nareszcie udało mi się coś wygrać!
Tym smutniej będzie mi oddać Ramazala, ale brutalną prawdą jest iż nie mam już czasu na prowadzenie jego postaci a jestem pewien iż Byqu zrobi to doskonale. Tak więc oddaje Kobre, a ty Byqu poprowadź go (do mam nadzieję) zwycięstwa!
[
Tym smutniej będzie mi oddać Ramazala, ale brutalną prawdą jest iż nie mam już czasu na prowadzenie jego postaci a jestem pewien iż Byqu zrobi to doskonale. Tak więc oddaje Kobre, a ty Byqu poprowadź go (do mam nadzieję) zwycięstwa!

Moja Galeria: http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php? ... 9#p1076079
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
Gdy na ścianie hali jadalnej wieszano nowe gobeliny, Gilraen jadł pieczeń z dzika. Oderwał swój wzrok od pieczeni i spojrzał na wieszany element dekoracji - Widniały na nim cztery nowe imiona: Ramazal i Azrael, oraz Duszołap i sztygar Bafursson.
W pierwszej rundzie już mógł się zmierzyć tylko z trzema przeciwnikami, co bardzo ułatwiało sprawę - mógł walczyć z najemnikami bądź z Chaośnikiem w pancerzu - A ta ostatnia opcja niezbyt go uspakajała. Udawszy się na spoczynek, rozmyślał o swojej przeszłości, gdyby tylko walczył z czempionami albo wybrańcami Chaosu, sprawa byłaby dużo prostsza...
Noc była spokojna, więc czym prędzej ubrał pancerz i udał się na arenę. Naprzeciw siebie stanęli dwaj potężni Elfi wojownicy - jeden mistrzem we władaniu strachem, drugi mistrzem oręża.
- To chyba nasza ostatnia pogawędka... przyjacielu ? - Zaświszczało powietrze z dziur w czaszkowym hełmie.
- I dobrze, mam dość twojego mącenia w tym, co jest i było oczywiste. -
Kobra błyskawicznie skierował w konnego lśniące jak księżycowy blask ostrze Gniewu Yeulanirów. W pierwszych chwilach walki Kobra otruł konia przeciwnika, który potknął się i zrzucił jeźdźca, i wtedy zaczęła się prawdziwa walka. Zakończyło ją wbicie włóczni prosto w głowę przeciwnika, po czym krzycząc wybiegł z areny.
** później **
Zapukał. Stał pod komnatą Ramazala. Wielkie, zdobione zamkowe drzwi przedstawiały sceny niemal futurystyczne, gdyż bystry obserwator w widniejącej na nich abstrakcji ujrzałby scenę z wskrzeszeniem Nagasha.
Zapukał znowu.
-Wejść!- Uchylił drzwi.
-Ramazalu... Wszystko w porządku? To co zrobiłeś po walce by na to nie wskazywało...-
W pierwszej rundzie już mógł się zmierzyć tylko z trzema przeciwnikami, co bardzo ułatwiało sprawę - mógł walczyć z najemnikami bądź z Chaośnikiem w pancerzu - A ta ostatnia opcja niezbyt go uspakajała. Udawszy się na spoczynek, rozmyślał o swojej przeszłości, gdyby tylko walczył z czempionami albo wybrańcami Chaosu, sprawa byłaby dużo prostsza...
Noc była spokojna, więc czym prędzej ubrał pancerz i udał się na arenę. Naprzeciw siebie stanęli dwaj potężni Elfi wojownicy - jeden mistrzem we władaniu strachem, drugi mistrzem oręża.
- To chyba nasza ostatnia pogawędka... przyjacielu ? - Zaświszczało powietrze z dziur w czaszkowym hełmie.
- I dobrze, mam dość twojego mącenia w tym, co jest i było oczywiste. -
Kobra błyskawicznie skierował w konnego lśniące jak księżycowy blask ostrze Gniewu Yeulanirów. W pierwszych chwilach walki Kobra otruł konia przeciwnika, który potknął się i zrzucił jeźdźca, i wtedy zaczęła się prawdziwa walka. Zakończyło ją wbicie włóczni prosto w głowę przeciwnika, po czym krzycząc wybiegł z areny.
** później **
Zapukał. Stał pod komnatą Ramazala. Wielkie, zdobione zamkowe drzwi przedstawiały sceny niemal futurystyczne, gdyż bystry obserwator w widniejącej na nich abstrakcji ujrzałby scenę z wskrzeszeniem Nagasha.
Zapukał znowu.
-Wejść!- Uchylił drzwi.
-Ramazalu... Wszystko w porządku? To co zrobiłeś po walce by na to nie wskazywało...-
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
[Wesołych Świąt kochani Arenowicze!
]
Ramazal właśnie odkorkowywał kolejną karafkę, gdy u drzwi rozległo się pukanie.
- Wejść!- zawołał, nalewając aksamitnego trunku do kielichów. Gościem okazał się Gilraen.
- Witaj! Usiądź i napij się ze mną.
- Czy wszystko gra? - spytał ponownie drugi z elfów.
- Absolutnie- odparł Ramazal, popijając wino. Gilraen łypnął znacząco okiem nabywa stojaki pod ścianą. Pierwszy zawierał pancerz Kobra. Drugi zakryty był grubą płachtą.
- To miłe, że wykazujesz troskę o moje zdrowie- odezwał się po chwili Ramazal- Jak widzisz, jestem zdrów i cały. Oprócz stopy, żeber...
Zaśmiał się głośno. Wznieśli kolejny toast.
- Za życie i śmierć na Arenie!

Ramazal właśnie odkorkowywał kolejną karafkę, gdy u drzwi rozległo się pukanie.
- Wejść!- zawołał, nalewając aksamitnego trunku do kielichów. Gościem okazał się Gilraen.
- Witaj! Usiądź i napij się ze mną.
- Czy wszystko gra? - spytał ponownie drugi z elfów.
- Absolutnie- odparł Ramazal, popijając wino. Gilraen łypnął znacząco okiem nabywa stojaki pod ścianą. Pierwszy zawierał pancerz Kobra. Drugi zakryty był grubą płachtą.
- To miłe, że wykazujesz troskę o moje zdrowie- odezwał się po chwili Ramazal- Jak widzisz, jestem zdrów i cały. Oprócz stopy, żeber...
Zaśmiał się głośno. Wznieśli kolejny toast.
- Za życie i śmierć na Arenie!
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
[ Nikt jeszcze nie zerwał świątecznego zawieszenia broni ?! No nie wierzę, a więc nich będzie ]
Tłum rozwrzeszczał się w kolejnej fali owacji dla dwojga walczących, gdy ci ruszyli naprzeciw siebie. O dziwo nie była to kolejna walka na arenie, rycerz z czarnym pióropuszem nad dobrze wysłużoną zbroją i czarnymi różami na białym polu tarczy niczym grom runął narzeciw swemu przeciwnikowi w pancerzu ozdobionym zakrzywionymi kolcami z brązu. Wśród tętentu kopyt dwaj jezdni zwarli się ze sobą, jednak ten w pióropuszu na dwa uderzenia przed starciem opuścił nieco tarczę, a w ostatniej chwili podniósł kopię. Publika zawyła, gdy zakrwawiony grot kopii wyszedł tyłem karku kolczastego herbowego, który bryzgając krwią zwalił się z kulbaki na piach pomiędzy szrankami.
Czarny Rycerz westchnął metalicznie, zerkając ze swego tronu przed czarnym namiotem na Aucassina.
- Mógłbyś pohamować swojego bratanka? Póki co wolałbym mieć więcej rycerzy wśród żywych lanc, niźli mnożyć te nieumarłe...
- Wybacz panie. Gefrelar... - zaczął wampir, stojący w cieniu namiotu, spoglądając jak zwycięski szlachcic z dzikim okrzykiem strąca ze słupa herb pokonanego rywala, po czym zsiada koło broczącego krwią trupa i toporem przecina do reszty naderwaną szyję, by następnie unieść żelazny czerep, zakręcić nim za zbordowiałe od posoki zielone ladry i wreszcie wyrzucić wysoko w powietrze - On... po prostu taki jest.
- Wasza książęca wysokość... - rzucił, kłaniając się długowłosy arystokrata o pociągłej twarzy, odziany w płaszcz z ciężkiego złotogłowiu obszyty gronostajami.
- Rozkazałem nie nachodzić mnie w czasie patronowania turniejowi, lordzie Rachard. - w słowach Czarnego Rycerza, skierowanych do lorda-nekromanty dało się słyszeć groźbę równie ostrą co niejeden miecz.
- Wiem, ale to Mistrz mnie po was posłał... - dodał, nerwowo spuszczając wzrok i ton głosu możnowładca.
- Ani słowa na głos o... Masz szczęście, że pilno mi do podziemi, bo kazałbym cię wytrzebić, powiesić i użyć jako kukła ćwiczebna dla moich rycerzy. Konia!
Pośród ogłoszeń kolejnych pojedynków skierowali się do bram pałacu, mijając po drodze gromadzącego sporą kompanię zbrojnych, rycerzy i przeróżnych typów spod ciemnej gwiazdy herolda, który zapraszał na walkę zbiorową, opisując wspaniałą nagrodę, jaka miała przypaść zwycięzcy - ostatni stojący o własnych siłach miał bowiem poza złotem i ręką jednej z dwórek Mousillon wygrać pamiątkę po pewnym wielkim wojowniku, o której powiadano, że wciąż posiada ułomek jego nadludzkich mocy.
- Aucassinie, ciekawe czy twój krewniak jest równie brutalny w takich walkach, co w szrankach... każ postawić na niego tysiąc Rojali. - zaśmiał się nieprzyjemnie pod przyłbicą Czarny Rycerz, przejeżdżając przez bramy swojego zamczyska.
******
Książę Mousillon i jego eskorta również zakutych w czerń rycerzy kroczyła ciemnymi korytarzami lochów, wijących się pod murami, niczym jelita jakiegoś ogromnego podziemnego stwora z kamienia. W blasku pochodni widać było wilgoć na starożytnych, zapomnianych ścianach i cienie, jakie rzucał Mallobaude, idąc na czele. Przez klekot pancerzy dało się również słyszeć odległe wrzaski więźniów, nieco bliższe kapanie wody oraz zupełnie niedalekie szuranie, charakterystyczne dla ciągnięcia ciała. Faktycznie, dwóch z rycerzy trudziło się, półdźwigając skrwawione, wymizerowane zwłoki. Nagle ciasne przejście poszerzyło się w gardzieli ozdobionej zatartymi płaskorzeźbami i upiornymi gargulcami bramy. Za nią czekała ogromna komnata o wysokim sklepieniu, tak wielka iż ich pochodnie nie oświetlały żadnej z jej ścian, gdy kroczyli środkiem. Nagle suchy jak wiatr sprzed tysiącleci i głęboko złowrogi głos oddzielił się od szelestu wiatru, wypowiadając kilka słów do nadchodzących.
Czarny Rycerz i jego towarzysze jak jeden przyklęknęli, ciskając zwłoki przed siebie. W tym samym momencie dwa podłużne paleniska wzdłuż podwyższenia z przodu zapłonęły równie jasnym, zielonkawym płomieniem, co ten, który płonął w oczodołach wielkiej postaci, siedzącej na tronie z czarnego kamienia. Po jej bokach stały dwa giganty z kości, która skręcona jakaś plugawą magią uformowała kościste skrzydła, olbrzymie klatki żebrowe, pełne świecących czaszek i wielkie halabardy o dwóch ostrzach. Przerażający strażnicy stali nieruchomo, zakuci w zbroje z grubych, czarnych płyt.
- Ach, książę Mallobaude jesteś wreszcie. - dało się słyszeć od strony tronu. - Jak wyczuwam, nasza armia na północy twych ziem rośnie zadowalająco szybko.
- Tak, po zwycięstwie kilku moich lordów nad baronem de Vahremoult, który przekroczył kordon by nas zaatakować, wielu rycerzy z królestwa wpłynęło pod moje sztandary. Musztra włościan niemal już zakończona, no i wynajmujemy każdą kompanię najemników, jaka...
- Miałem na myśli inną armię. - trzeszczący głos przerwał spokojnie księciu - A jej rozmiar rośnie jeszcze szybciej z każdym dniem, mimo braku werbowników... brakuje jej za to pasterzy, którzy kontrolowaliby taką liczbę dusz... lub prowadzili ją... - kościasta prawica zacisnęła się mocniej na dzierżonym kosturze, cienie zafalowały w komnacie, a wszyscy rycerze poczuli zimne dreszcze charakterystyczne dla natężenia magii. Do tej pory leżące bezwładnie zwłoki drgnęły, potem poruszyły się i wreszcie wstały, ukazując oczy płonące intensywną zielenią z okropnej twarzy. Brakowało na niej nosa, który zastąpiła głęboka dziura, nieistniejące lewe pół oblicza ukazywało także boczne zęby szczęki i dawniej spiczaste uszy, teraz wtopione w skórę głowy. Ożywieńca nagle otoczył widmowy pancerz, równie przerażający jak ten, który nosił za życia, zaś zimna dłoń unosiła błyszczące niematerialnie przeklęte ostrze.
Mallobaude mimowolnie cofnął się pół kroku od upiora, którego śmierć widział zaledwie wczoraj.
- Mistrzu, oddaliśmy ci wszystkie trupy z poprzedniej areny, którą organizowałem... poza tymi które położyło ostrze sir Gwidona de Fannaes, niech będzie przeklęty! Coś nie pozwala ich tknąć moim nekromantom. Natychmiast każę też przyspieszyć kolejne pojedynki obecnej. - zapewnił Czarny Rycerz, wstając - Będziesz miał wszystkich szesnastu nowych poruczników przed kolejną pełnią i armia, która strąci mego ojca z tronu będzie wreszcie gotowa.
Szczęk kości nagle nieprzyjemnie skojarzył się księciu ze śmiechem.
- Bardziej niż mieczy skierowanych w pierś obawiałbym się na twoim miejscy sztyletów za plecami... Jeden z twoich sprzymierzeńców dotarł tu dopiero niedawno, obserwuj go uważnie...
Cichnące słowa starożytnego licza śledziły Czarnego Rycerza jeszcze długo zanim wyszedł w jedej z klatek schodowych swojego pałacu w Skrzydle Pana. Wydawszy polecenia służbie, co do zorganizowania kolejnej walki, wezwał jednego ze swoich lordów, domyślając się o kogo mogło chodzić jego patronowi...
Walka Szósta: Bafur Bafursson vs Duszołap
Tłum rozwrzeszczał się w kolejnej fali owacji dla dwojga walczących, gdy ci ruszyli naprzeciw siebie. O dziwo nie była to kolejna walka na arenie, rycerz z czarnym pióropuszem nad dobrze wysłużoną zbroją i czarnymi różami na białym polu tarczy niczym grom runął narzeciw swemu przeciwnikowi w pancerzu ozdobionym zakrzywionymi kolcami z brązu. Wśród tętentu kopyt dwaj jezdni zwarli się ze sobą, jednak ten w pióropuszu na dwa uderzenia przed starciem opuścił nieco tarczę, a w ostatniej chwili podniósł kopię. Publika zawyła, gdy zakrwawiony grot kopii wyszedł tyłem karku kolczastego herbowego, który bryzgając krwią zwalił się z kulbaki na piach pomiędzy szrankami.
Czarny Rycerz westchnął metalicznie, zerkając ze swego tronu przed czarnym namiotem na Aucassina.
- Mógłbyś pohamować swojego bratanka? Póki co wolałbym mieć więcej rycerzy wśród żywych lanc, niźli mnożyć te nieumarłe...
- Wybacz panie. Gefrelar... - zaczął wampir, stojący w cieniu namiotu, spoglądając jak zwycięski szlachcic z dzikim okrzykiem strąca ze słupa herb pokonanego rywala, po czym zsiada koło broczącego krwią trupa i toporem przecina do reszty naderwaną szyję, by następnie unieść żelazny czerep, zakręcić nim za zbordowiałe od posoki zielone ladry i wreszcie wyrzucić wysoko w powietrze - On... po prostu taki jest.
- Wasza książęca wysokość... - rzucił, kłaniając się długowłosy arystokrata o pociągłej twarzy, odziany w płaszcz z ciężkiego złotogłowiu obszyty gronostajami.
- Rozkazałem nie nachodzić mnie w czasie patronowania turniejowi, lordzie Rachard. - w słowach Czarnego Rycerza, skierowanych do lorda-nekromanty dało się słyszeć groźbę równie ostrą co niejeden miecz.
- Wiem, ale to Mistrz mnie po was posłał... - dodał, nerwowo spuszczając wzrok i ton głosu możnowładca.
- Ani słowa na głos o... Masz szczęście, że pilno mi do podziemi, bo kazałbym cię wytrzebić, powiesić i użyć jako kukła ćwiczebna dla moich rycerzy. Konia!
Pośród ogłoszeń kolejnych pojedynków skierowali się do bram pałacu, mijając po drodze gromadzącego sporą kompanię zbrojnych, rycerzy i przeróżnych typów spod ciemnej gwiazdy herolda, który zapraszał na walkę zbiorową, opisując wspaniałą nagrodę, jaka miała przypaść zwycięzcy - ostatni stojący o własnych siłach miał bowiem poza złotem i ręką jednej z dwórek Mousillon wygrać pamiątkę po pewnym wielkim wojowniku, o której powiadano, że wciąż posiada ułomek jego nadludzkich mocy.
- Aucassinie, ciekawe czy twój krewniak jest równie brutalny w takich walkach, co w szrankach... każ postawić na niego tysiąc Rojali. - zaśmiał się nieprzyjemnie pod przyłbicą Czarny Rycerz, przejeżdżając przez bramy swojego zamczyska.
******
Książę Mousillon i jego eskorta również zakutych w czerń rycerzy kroczyła ciemnymi korytarzami lochów, wijących się pod murami, niczym jelita jakiegoś ogromnego podziemnego stwora z kamienia. W blasku pochodni widać było wilgoć na starożytnych, zapomnianych ścianach i cienie, jakie rzucał Mallobaude, idąc na czele. Przez klekot pancerzy dało się również słyszeć odległe wrzaski więźniów, nieco bliższe kapanie wody oraz zupełnie niedalekie szuranie, charakterystyczne dla ciągnięcia ciała. Faktycznie, dwóch z rycerzy trudziło się, półdźwigając skrwawione, wymizerowane zwłoki. Nagle ciasne przejście poszerzyło się w gardzieli ozdobionej zatartymi płaskorzeźbami i upiornymi gargulcami bramy. Za nią czekała ogromna komnata o wysokim sklepieniu, tak wielka iż ich pochodnie nie oświetlały żadnej z jej ścian, gdy kroczyli środkiem. Nagle suchy jak wiatr sprzed tysiącleci i głęboko złowrogi głos oddzielił się od szelestu wiatru, wypowiadając kilka słów do nadchodzących.
Czarny Rycerz i jego towarzysze jak jeden przyklęknęli, ciskając zwłoki przed siebie. W tym samym momencie dwa podłużne paleniska wzdłuż podwyższenia z przodu zapłonęły równie jasnym, zielonkawym płomieniem, co ten, który płonął w oczodołach wielkiej postaci, siedzącej na tronie z czarnego kamienia. Po jej bokach stały dwa giganty z kości, która skręcona jakaś plugawą magią uformowała kościste skrzydła, olbrzymie klatki żebrowe, pełne świecących czaszek i wielkie halabardy o dwóch ostrzach. Przerażający strażnicy stali nieruchomo, zakuci w zbroje z grubych, czarnych płyt.
- Ach, książę Mallobaude jesteś wreszcie. - dało się słyszeć od strony tronu. - Jak wyczuwam, nasza armia na północy twych ziem rośnie zadowalająco szybko.
- Tak, po zwycięstwie kilku moich lordów nad baronem de Vahremoult, który przekroczył kordon by nas zaatakować, wielu rycerzy z królestwa wpłynęło pod moje sztandary. Musztra włościan niemal już zakończona, no i wynajmujemy każdą kompanię najemników, jaka...
- Miałem na myśli inną armię. - trzeszczący głos przerwał spokojnie księciu - A jej rozmiar rośnie jeszcze szybciej z każdym dniem, mimo braku werbowników... brakuje jej za to pasterzy, którzy kontrolowaliby taką liczbę dusz... lub prowadzili ją... - kościasta prawica zacisnęła się mocniej na dzierżonym kosturze, cienie zafalowały w komnacie, a wszyscy rycerze poczuli zimne dreszcze charakterystyczne dla natężenia magii. Do tej pory leżące bezwładnie zwłoki drgnęły, potem poruszyły się i wreszcie wstały, ukazując oczy płonące intensywną zielenią z okropnej twarzy. Brakowało na niej nosa, który zastąpiła głęboka dziura, nieistniejące lewe pół oblicza ukazywało także boczne zęby szczęki i dawniej spiczaste uszy, teraz wtopione w skórę głowy. Ożywieńca nagle otoczył widmowy pancerz, równie przerażający jak ten, który nosił za życia, zaś zimna dłoń unosiła błyszczące niematerialnie przeklęte ostrze.
Mallobaude mimowolnie cofnął się pół kroku od upiora, którego śmierć widział zaledwie wczoraj.
- Mistrzu, oddaliśmy ci wszystkie trupy z poprzedniej areny, którą organizowałem... poza tymi które położyło ostrze sir Gwidona de Fannaes, niech będzie przeklęty! Coś nie pozwala ich tknąć moim nekromantom. Natychmiast każę też przyspieszyć kolejne pojedynki obecnej. - zapewnił Czarny Rycerz, wstając - Będziesz miał wszystkich szesnastu nowych poruczników przed kolejną pełnią i armia, która strąci mego ojca z tronu będzie wreszcie gotowa.
Szczęk kości nagle nieprzyjemnie skojarzył się księciu ze śmiechem.
- Bardziej niż mieczy skierowanych w pierś obawiałbym się na twoim miejscy sztyletów za plecami... Jeden z twoich sprzymierzeńców dotarł tu dopiero niedawno, obserwuj go uważnie...
Cichnące słowa starożytnego licza śledziły Czarnego Rycerza jeszcze długo zanim wyszedł w jedej z klatek schodowych swojego pałacu w Skrzydle Pana. Wydawszy polecenia służbie, co do zorganizowania kolejnej walki, wezwał jednego ze swoich lordów, domyślając się o kogo mogło chodzić jego patronowi...
Walka Szósta: Bafur Bafursson vs Duszołap
-Będziesz walczył, co?- Gloin spojrzał na mnie z obojętnym wyrazem twarzy.- Cóż oby twoja magia posłała tego krasnoluda do ojców.
-Przesłyszałem się?- uśmiechnąłem się lekko.- Przedkładasz mój byt nad życie swego pobratymca...
-Masz, aż nazbyt dobry słuch przyjacielu.- siwobrody krasnolud westchnął ciężko.- To będzie ciężka, ale i dobra walka. Nie spierdol swoich i moich marzeń.
-Nie mam zamiaru bracie.- uściskałem jego dłoń i wkroczyłem na arenę czując na sobie setki par oczu. Tyle dusz... Głód rósł. Czułem dziwny przypływ energii. Może to coś na wzór adrenaliny, w każdym razie ciekaw jestem jak długo to potrwa.
[Wybaczcie zwłokę i mała ilość tekstu, ale cierpię na cholerny brak czasu.]
-Przesłyszałem się?- uśmiechnąłem się lekko.- Przedkładasz mój byt nad życie swego pobratymca...
-Masz, aż nazbyt dobry słuch przyjacielu.- siwobrody krasnolud westchnął ciężko.- To będzie ciężka, ale i dobra walka. Nie spierdol swoich i moich marzeń.
-Nie mam zamiaru bracie.- uściskałem jego dłoń i wkroczyłem na arenę czując na sobie setki par oczu. Tyle dusz... Głód rósł. Czułem dziwny przypływ energii. Może to coś na wzór adrenaliny, w każdym razie ciekaw jestem jak długo to potrwa.
[Wybaczcie zwłokę i mała ilość tekstu, ale cierpię na cholerny brak czasu.]
Długi czas jeszcze patrzył na zbroję Azraela po wyjściu Gilraena. Patrzył i myślał. Była bowiem w szalneństwie poległego elfa pewna metoda. I choć choroba umysłu przeszkadzała mu wspiąć się na wyżyny swych możliwości, Ramazal widział w tym okazję do nauki. Doskonalenie swego stylu było niczym tworzenie dzieła przez artystę, który dekadami dopracowywał najdrobniejszy szczegół. Sięgnął pamięcią wstecz, do niezliczonej ilości pojedynków i zaczął dostrzegać to. Posiadał umiejętności i przygotowanie fizyczne, by mierzyć się z najlepszymi, lecz przez te wszystkie lata czuł, że czegoś brakuje.
Nie bali się go.
Faenarion, będąc Azraelem sztucznie potęgował to uczucie jakimś specyfikiem, było jednak w nim coś, co słabszym umysłom mroziło krew w żyłach. Zbroja? Sposób mówienia? Słowa? Być może każde z nich.
W swych ostatnich słowach Faenarion przepowiedział mu śmierć na Arenie. Ramazal z jakiegoś powodu mu wierzył. On, pragmatyk i lekkoduch, uwierzył w bajania elfa, którego mózg wyprały prochy i ciężkie przeżycia. Dlaczego więc? Być może dlatego, że po raz pierwszy w życiu poczuł lodowaty dotyk śmierci.
Kolejnego dnia umilał sobie czas oglądaniem turnieju rycerskiego, popijając wino i udając, że żadna zmiana w jego duszy nie zachodziła. Głównie przed samym sobą. Jednak gdy jeden z uczestników legł w błocie martwy, mieszając brudny szary z szkarłatem, odczuł bezsens tych zmagań. Pokaz męstwa i zręczności sprofanowany w zwykłą jatkę.
Poczuł się nagle stary i zmęczony. Wino pomagało na zszargane nerwy.
[Pamiętam o treningu, lecz chwilowo nie zamieszczam, gdyż łączy się on z rozwojem bohatera, a umiejętność w moim mniemaniu jeszcze nie pasuje do niego. ]
Nie bali się go.
Faenarion, będąc Azraelem sztucznie potęgował to uczucie jakimś specyfikiem, było jednak w nim coś, co słabszym umysłom mroziło krew w żyłach. Zbroja? Sposób mówienia? Słowa? Być może każde z nich.
W swych ostatnich słowach Faenarion przepowiedział mu śmierć na Arenie. Ramazal z jakiegoś powodu mu wierzył. On, pragmatyk i lekkoduch, uwierzył w bajania elfa, którego mózg wyprały prochy i ciężkie przeżycia. Dlaczego więc? Być może dlatego, że po raz pierwszy w życiu poczuł lodowaty dotyk śmierci.
Kolejnego dnia umilał sobie czas oglądaniem turnieju rycerskiego, popijając wino i udając, że żadna zmiana w jego duszy nie zachodziła. Głównie przed samym sobą. Jednak gdy jeden z uczestników legł w błocie martwy, mieszając brudny szary z szkarłatem, odczuł bezsens tych zmagań. Pokaz męstwa i zręczności sprofanowany w zwykłą jatkę.
Poczuł się nagle stary i zmęczony. Wino pomagało na zszargane nerwy.
[Pamiętam o treningu, lecz chwilowo nie zamieszczam, gdyż łączy się on z rozwojem bohatera, a umiejętność w moim mniemaniu jeszcze nie pasuje do niego. ]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Bafur otworzył oczy. Było jeszcze ciemno. Nie wiedział jak długo spał. Po tym jak żołdacy Czarnego Rycerza wpadli w ulcie pacyfikując zamieszki czym prędzej razem ze swoimi wrócił do kwatery zaszywając się aż do przygaśnięcia sytuacji.
-Obudziłeś się...- rzekł spokojnie Thorgar wchodząc do pokoju.
Stary Bafursson kiwnął głową.
-Twój syn cholernie chciał tu wejść to go zatrzymałem na dole!Niby sytuacja na mieście przycichła ,ale człeczyny próbowały robić akcje odwetowe! Kilku ukręciliśmy łeb to przycichli!-
-A jak Arena?-
Krasnolud w magierce został zaskoczony tym pytaniem. Stary sztygar nigdy wcześniej nie wspominał o toczącym się turnieju.
-Twoja kolej! Walczysz z jakimś Duszołapem jakkolwiek to brzmi... chłopaki z miasta pochodzili trochę za nim. Facet używa jakiejś brudnej magii.-
-Każda magia jest brudna...- odparł Bafursson zmęczonym głosem po czym wstał z łóżka. -Pomóż mi założyć zbroję... i podaj strzelbę... pamietaj co ci powtarzałem dwadzieścia lat temu przed każdą bitwą... jak padnę masz zadbać ,aby Thori nie został zasztyletowany w jakimś ciemnym zaułku...-
-Ale panie Bafur! Na dole czekamy wszyscy! Odwieziemy cię na Arenę z kilkoma chłopakami! Musisz tam dotrzeć bezpiecznie!-
-Dotrę...- odparł sztygar zapalając fajkę.
[Sorry za takie kaszanienie postaci ,ale...]
-Obudziłeś się...- rzekł spokojnie Thorgar wchodząc do pokoju.
Stary Bafursson kiwnął głową.
-Twój syn cholernie chciał tu wejść to go zatrzymałem na dole!Niby sytuacja na mieście przycichła ,ale człeczyny próbowały robić akcje odwetowe! Kilku ukręciliśmy łeb to przycichli!-
-A jak Arena?-
Krasnolud w magierce został zaskoczony tym pytaniem. Stary sztygar nigdy wcześniej nie wspominał o toczącym się turnieju.
-Twoja kolej! Walczysz z jakimś Duszołapem jakkolwiek to brzmi... chłopaki z miasta pochodzili trochę za nim. Facet używa jakiejś brudnej magii.-
-Każda magia jest brudna...- odparł Bafursson zmęczonym głosem po czym wstał z łóżka. -Pomóż mi założyć zbroję... i podaj strzelbę... pamietaj co ci powtarzałem dwadzieścia lat temu przed każdą bitwą... jak padnę masz zadbać ,aby Thori nie został zasztyletowany w jakimś ciemnym zaułku...-
-Ale panie Bafur! Na dole czekamy wszyscy! Odwieziemy cię na Arenę z kilkoma chłopakami! Musisz tam dotrzeć bezpiecznie!-
-Dotrę...- odparł sztygar zapalając fajkę.
[Sorry za takie kaszanienie postaci ,ale...]
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
[Arenowiczom, MG, czytającym jak i również botom życzę wesołego sylwestra
]

kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.