
ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
[ mam nadzieje że mój pojedynek Cię zadowalał
]

Bryg, jakim podróżowali był dość niewielki, lecz na tyle duży, by spokojnie wypłynąć w morze. Jak na elfi okręt był wyjątkowo paskudny, przysadzisty, o ciężkiej sylwetce.
Opłacona jeszcze w porcie załoga szybko uwinęła się z załadunkiem i rychło wypłynęli z portu, lecz w pełnym morzu łypali na podróżnych podejrzliwie. Kapitan musiał dokładnie poinformować ich, co to za typy, z resztą sam wygląd skutecznie odstręczał jakąkolwiek chęć interakcji ze strony marynarzy. Unikali kontaktu wzrokowego, zwłaszcza z Azraelem. Dzwoneczka obdażali jedynie pogardliwym spojrzeniem.
Dzięki minimalnemu respektowi, jaki odczuwali, dwójka pasażerów nie wylądowała za burtą jeszcze pierwszej nocy, lecz na wszelki wypadek czuwali na zmianę we wspólnej kajucie. Azrael mimo to nie spał spokojnie. Wciąż nie do końca wiedział, czego ma się spodziewać po Dzwoneczku. Czasem wykrzykiwał dziwne stwierdzenia, bądź śmiał się z niewiadomego powodu, innym razem normalnie z nim rozmawiał, układając pełne, logiczne zdania, choć szyderczy ton i spojrzenie nigdy go nie opuszczały. Teraz siedział po turecku na podłodze, odmawiając zajęcia wygodniejszego miejsca, kołysząc się to w przód to w tył, nucąc pod nosem jakąś nieznaną melodię. Być może sam ją nawet wymyślił.
Podróż przebiegała w napięciu, do czasu wystąpienia pierwszych zachorowań. Z początku śmiano się z nieszczęsnego majtka, że szczur lądowy z niego, lecz krwawa biegunka u bosmana zasiała nieco strachu wśród załogi. Reinevan nie miał wyboru, tylko przyśpieszyć rejs, by jak najszybciej dostać się do celu podróży.
Gdy zakotwiczyli nieopodal skraju lasu na wybrzeżu Bretonii, a blisko trzy czwate załogi zmożone było tajemniczą zarazą, Azrael uznał, że nadszedł czas.
Zaledwie kilku elfów miało siłę, by podnieść broń. Azrael wraz z Dzwoneczkiem bez trudu ich wykończyli. Wtedy to zauważył, z jaką wprawą arlekin posługuje się nożami, zarówno w miotaniu, jak i z bliska. Anioł Śmierci odebrał złoto z drętwiejących palców Reinevana, zanim opuścili okręt szalupą.
Trzy dni później pędził po gościńcu w blasku księżyca, zmierzając do wspomnianego w zaproszeniu opactwa, zostawiając za sobą płonącą wioskę. Jej mieszkańcy postanowili uwolnić się spod jarzma swego pana i Azrael nie winił ich za to. Chłopi jednakże wtargnęli do jego posiadłości nocą, mordując jego, jego żonę i dwójkę dzieci w kołysce. Służbę zakuto w dyby. Jeden stary lokaj nie wytrzymał i zmarł na serce. Za to Azrael nie miał litości. Wysłał przodem Dzwoneczka na ośle, by odnalazł opactwo, sam zaś został jeszcze jeden wieczór, by dokonać kary.
***
- Mówię ci, upiór! Zakuty w stal umarły król poluje na żywych, by wcielić ich do swej armii trupów!- opowiadający chłop aż zapluwał się pianą od piwa, a oczy świeciły mu się z przejęcia.
- Pieprzysz Roger, żaden upiór. Opiłeś się znów, lub powtarzasz po kimś bzdury- żachnął się drugi, wąsaty strażnik.
- Każdy wie, że upiór jest na usługach władcy z przeklętego zamczyska- dodał trzeci, łysiejący szewc w dziurawych butach.
- Jaki tam na usługach, przeca on nie z zamku, lecz ku niemu zdąża.
- To zwiastun!- jęknął tłusty mnich- Przeklęta dusza! Pani zesłała go nam, by ukarać nas za grzechy! Módlmy się!
- Zawrzyj gębę! Tyś pierwszy do grzeszenia, a ostatni do modlitwy, to lepiej nic nie gadaj- zrugał go strażnik.
Karczma była pełna gości. Nie byłoby w tym nic dziwnego, był to bowiem niepisany zwyczaj każdego miasteczka, który posiadał karczmę, by gromadzić się tam co wieczora, lecz dzisiejsza różnorodność klienteli doprawdy zadziwiała. Dzwoneczek wślizgnął się po cichu przez drzwi, lecz i tak został zauważony. Osobliwy strój i makijaż zwracały uwagę i większość spojrzeń skierowała się na niego. Uśmiechnął się krzywo.
- Czołem!- rzucił wesołkowato- Ja w sprawie Areny.
Wszyscy niemal goście zanieśli się donośnym śmiechem. Śmiali się stali bywalcy, ci trzeźwi i zupełnie pijani, śmiali się nowo przybyli, a wreszcie śmiał się sam dzwoneczek. Nawet siedząca z papierzyskami na stole dama uśmiechnęła się z politowaniem. Jednak była ona profesjonalistką. Gdy śmiech ustał, zawołała trefnisia.
- Zapraszam, jeśli rzeczywiście Arena jest waszym przeznaczeniem- rzekła, zapraszając gestem.
Dzwoneczek w kilku podskokach znalazł się przy niej. Skłonił się w pas, po czym pochwycił jej dłoń i złożył nań pocałunek. Czarodziejka trzepnęła go przy tym dyskretnie niewielkim ładunkiem elektrostatycznym, na co błazen zareagował dzikim piskiem i popisowym odskokiem, co wywołało kolejne śmiechy.
- Pańska godność?- spytała czarodziejka.
- Tak?- odparł Dzwoneczek.
- Imię!
- Aha... Dzwoneczek!
Kolejna fala śmiechu.
- Ale ja nie walczę!- dorzucił, gdy czarodziejka zaczęła zapisywać. Zaklęła po cichu, musząc skreślić.
- To czego zawracasz mi głowę!
- Ja imieniu swego pana!
- Imię?
- Dzwoneczek.
Zastygła z nieprzyjemnym wyrazem twarzy, usiłując zapanować nad emocjami. Na jej skinienie dwóch stojących za nią tęgich chłopów wyrzuciło arlekina za drzwi. Błazen wstał, otrzepał się z kurzu i mruknął:
- Chyba mnie lubi...
Opłacona jeszcze w porcie załoga szybko uwinęła się z załadunkiem i rychło wypłynęli z portu, lecz w pełnym morzu łypali na podróżnych podejrzliwie. Kapitan musiał dokładnie poinformować ich, co to za typy, z resztą sam wygląd skutecznie odstręczał jakąkolwiek chęć interakcji ze strony marynarzy. Unikali kontaktu wzrokowego, zwłaszcza z Azraelem. Dzwoneczka obdażali jedynie pogardliwym spojrzeniem.
Dzięki minimalnemu respektowi, jaki odczuwali, dwójka pasażerów nie wylądowała za burtą jeszcze pierwszej nocy, lecz na wszelki wypadek czuwali na zmianę we wspólnej kajucie. Azrael mimo to nie spał spokojnie. Wciąż nie do końca wiedział, czego ma się spodziewać po Dzwoneczku. Czasem wykrzykiwał dziwne stwierdzenia, bądź śmiał się z niewiadomego powodu, innym razem normalnie z nim rozmawiał, układając pełne, logiczne zdania, choć szyderczy ton i spojrzenie nigdy go nie opuszczały. Teraz siedział po turecku na podłodze, odmawiając zajęcia wygodniejszego miejsca, kołysząc się to w przód to w tył, nucąc pod nosem jakąś nieznaną melodię. Być może sam ją nawet wymyślił.
Podróż przebiegała w napięciu, do czasu wystąpienia pierwszych zachorowań. Z początku śmiano się z nieszczęsnego majtka, że szczur lądowy z niego, lecz krwawa biegunka u bosmana zasiała nieco strachu wśród załogi. Reinevan nie miał wyboru, tylko przyśpieszyć rejs, by jak najszybciej dostać się do celu podróży.
Gdy zakotwiczyli nieopodal skraju lasu na wybrzeżu Bretonii, a blisko trzy czwate załogi zmożone było tajemniczą zarazą, Azrael uznał, że nadszedł czas.
Zaledwie kilku elfów miało siłę, by podnieść broń. Azrael wraz z Dzwoneczkiem bez trudu ich wykończyli. Wtedy to zauważył, z jaką wprawą arlekin posługuje się nożami, zarówno w miotaniu, jak i z bliska. Anioł Śmierci odebrał złoto z drętwiejących palców Reinevana, zanim opuścili okręt szalupą.
Trzy dni później pędził po gościńcu w blasku księżyca, zmierzając do wspomnianego w zaproszeniu opactwa, zostawiając za sobą płonącą wioskę. Jej mieszkańcy postanowili uwolnić się spod jarzma swego pana i Azrael nie winił ich za to. Chłopi jednakże wtargnęli do jego posiadłości nocą, mordując jego, jego żonę i dwójkę dzieci w kołysce. Służbę zakuto w dyby. Jeden stary lokaj nie wytrzymał i zmarł na serce. Za to Azrael nie miał litości. Wysłał przodem Dzwoneczka na ośle, by odnalazł opactwo, sam zaś został jeszcze jeden wieczór, by dokonać kary.
***
- Mówię ci, upiór! Zakuty w stal umarły król poluje na żywych, by wcielić ich do swej armii trupów!- opowiadający chłop aż zapluwał się pianą od piwa, a oczy świeciły mu się z przejęcia.
- Pieprzysz Roger, żaden upiór. Opiłeś się znów, lub powtarzasz po kimś bzdury- żachnął się drugi, wąsaty strażnik.
- Każdy wie, że upiór jest na usługach władcy z przeklętego zamczyska- dodał trzeci, łysiejący szewc w dziurawych butach.
- Jaki tam na usługach, przeca on nie z zamku, lecz ku niemu zdąża.
- To zwiastun!- jęknął tłusty mnich- Przeklęta dusza! Pani zesłała go nam, by ukarać nas za grzechy! Módlmy się!
- Zawrzyj gębę! Tyś pierwszy do grzeszenia, a ostatni do modlitwy, to lepiej nic nie gadaj- zrugał go strażnik.
Karczma była pełna gości. Nie byłoby w tym nic dziwnego, był to bowiem niepisany zwyczaj każdego miasteczka, który posiadał karczmę, by gromadzić się tam co wieczora, lecz dzisiejsza różnorodność klienteli doprawdy zadziwiała. Dzwoneczek wślizgnął się po cichu przez drzwi, lecz i tak został zauważony. Osobliwy strój i makijaż zwracały uwagę i większość spojrzeń skierowała się na niego. Uśmiechnął się krzywo.
- Czołem!- rzucił wesołkowato- Ja w sprawie Areny.
Wszyscy niemal goście zanieśli się donośnym śmiechem. Śmiali się stali bywalcy, ci trzeźwi i zupełnie pijani, śmiali się nowo przybyli, a wreszcie śmiał się sam dzwoneczek. Nawet siedząca z papierzyskami na stole dama uśmiechnęła się z politowaniem. Jednak była ona profesjonalistką. Gdy śmiech ustał, zawołała trefnisia.
- Zapraszam, jeśli rzeczywiście Arena jest waszym przeznaczeniem- rzekła, zapraszając gestem.
Dzwoneczek w kilku podskokach znalazł się przy niej. Skłonił się w pas, po czym pochwycił jej dłoń i złożył nań pocałunek. Czarodziejka trzepnęła go przy tym dyskretnie niewielkim ładunkiem elektrostatycznym, na co błazen zareagował dzikim piskiem i popisowym odskokiem, co wywołało kolejne śmiechy.
- Pańska godność?- spytała czarodziejka.
- Tak?- odparł Dzwoneczek.
- Imię!
- Aha... Dzwoneczek!
Kolejna fala śmiechu.
- Ale ja nie walczę!- dorzucił, gdy czarodziejka zaczęła zapisywać. Zaklęła po cichu, musząc skreślić.
- To czego zawracasz mi głowę!
- Ja imieniu swego pana!
- Imię?
- Dzwoneczek.
Zastygła z nieprzyjemnym wyrazem twarzy, usiłując zapanować nad emocjami. Na jej skinienie dwóch stojących za nią tęgich chłopów wyrzuciło arlekina za drzwi. Błazen wstał, otrzepał się z kurzu i mruknął:
- Chyba mnie lubi...
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
[Katuje AwangardowegoKaloryfera, żeby wstawił w końcu tą historię postaci, ale trafił nam się kolejny Klafuti... ]
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
Na miejscu zjawili się bardzo szybko po opuszczeniu szczurzych jaskiń, kiedy kompania postawiła swoje stopy na dziedzińcu szybko przyciągnęła do siebie spojrzenia. Było tu kilka gapiów, ściągniętych tu przez pojedynek. Jeśli tak w ogóle można było by to nazwać, jeden wystrzał i po wszystkim. Jakiś chłop starał się pokazać co i jak z zapasami, jednak Eliot ruchem ręki pokazał Ishwaldowi aby on tym wszystkim się zajął.
- Dobra rozłóżcie wszystko, chodź wątpię aby było to nam potrzebne- rzucił kapitan kierując się w stronę wejścia- Machis za mną, przyda się ktoś z rycerkim tytułem możliwe że ominiemy kilka przeszkód- dodał po chwili Lionheart lubił być przygotowany na wszystko.
Młodzieniec staranie zakrywający swe ciało płaszcze o stojącym kołnierzu, poprawił rękawice i miecz u pasa po czym ruszył za swym przełożonym. Vice kapitan w tym samym czasie wykorzystawszy swą znajomość bretońskiego załatwił wszelkie pozostałe kwestie. Eliot spojrzał na zebrany ludzi który obserwował pewnego osobnika, oddającego moc na zwłoki pokonanego. Charakterystyczny wygląd to musiał być kislevczyk, zapewne też zawodnik sądząc po zachowaniu. Lionheart uśmiechnął się pod nosem, nie wiedział czemu ale ta sytuacja go bawiła.
-Elina też chodź!- rzucił kiedy zatrzymał się aby poczekać na Machisa, mającego problemy z tarczą znajdujące się na jego plecach. Na wykrzyczane słowa, blondyna zerwała się z jednej ze skrzyń i odruchowo przejechała ręką po nożach znajdujący się przy jej pasie.
- Khorosho- rzekła odgarnąwszy włosy, Eliot wolał ją zabrać ze sobą głupio by było wpaść w konflikt z kislevitą przez nie zrozumienie się na wzajem. A to przecież taki zabawny typek.
Wnętrze opactwa było znacznie inne niż sobie wyobrażał, jednak nie miał czasu się teraz zastanawiać. O wiele bardziej ciekawili go zebrani tu jegomościowie, krasnoludy, elfy. Najdziwniejszy wydał się natomiast typ zakuty w dość przerażający pancerz zdarty niczym z jakiegoś upiornego króla, naprawdę arena byłą specyficznym miejscem. Zapisy poszły sprawnie, Eliot złożył swój podpis na liście uczestników, przypieczętowując swój los.
- Dobra rozłóżcie wszystko, chodź wątpię aby było to nam potrzebne- rzucił kapitan kierując się w stronę wejścia- Machis za mną, przyda się ktoś z rycerkim tytułem możliwe że ominiemy kilka przeszkód- dodał po chwili Lionheart lubił być przygotowany na wszystko.
Młodzieniec staranie zakrywający swe ciało płaszcze o stojącym kołnierzu, poprawił rękawice i miecz u pasa po czym ruszył za swym przełożonym. Vice kapitan w tym samym czasie wykorzystawszy swą znajomość bretońskiego załatwił wszelkie pozostałe kwestie. Eliot spojrzał na zebrany ludzi który obserwował pewnego osobnika, oddającego moc na zwłoki pokonanego. Charakterystyczny wygląd to musiał być kislevczyk, zapewne też zawodnik sądząc po zachowaniu. Lionheart uśmiechnął się pod nosem, nie wiedział czemu ale ta sytuacja go bawiła.
-Elina też chodź!- rzucił kiedy zatrzymał się aby poczekać na Machisa, mającego problemy z tarczą znajdujące się na jego plecach. Na wykrzyczane słowa, blondyna zerwała się z jednej ze skrzyń i odruchowo przejechała ręką po nożach znajdujący się przy jej pasie.
- Khorosho- rzekła odgarnąwszy włosy, Eliot wolał ją zabrać ze sobą głupio by było wpaść w konflikt z kislevitą przez nie zrozumienie się na wzajem. A to przecież taki zabawny typek.
Wnętrze opactwa było znacznie inne niż sobie wyobrażał, jednak nie miał czasu się teraz zastanawiać. O wiele bardziej ciekawili go zebrani tu jegomościowie, krasnoludy, elfy. Najdziwniejszy wydał się natomiast typ zakuty w dość przerażający pancerz zdarty niczym z jakiegoś upiornego króla, naprawdę arena byłą specyficznym miejscem. Zapisy poszły sprawnie, Eliot złożył swój podpis na liście uczestników, przypieczętowując swój los.
WoCH W.19/R.9/P.7
Razem:35
Razem:35
Ferragus siedział z nogami założonymi na stole. Obok niego stała do połowy pełna butelka wina. Wampir właśnie zaciągał się dymem z fajki, miał ją odkąd pamiętał. Zawsze palił ten sam tytoń o smaku świeżych wiśni. Do tego często dodawał do niego kilka kropelek wina, które sprawiały, że smak się wyostrzał i nabierał głębi. Do Karczmy wchodziły kolejne, wyjątkowe persony. Elfy wszelkiej maści i urody, bo wśród nich była niezwykle piękna elfka. Blood Dragon, kiedy był jeszcze śmiertelnikiem był strasznie kochliwy i pociąg do kobiet nadal w nim pozostał. Lecz teraz nauczony kilkunastoma wiekami doświadczenia, potrafił nad nim panować. Elfka po prostu przykuła jego uwagę. Było też dużo krosnoludów, jakiś pijak, w którym rozpoznał kislevski akcent. Arena zapowiadała się niezwykle ciekawie. Z rozmyślań wyrwał go Bertelis.
- YHMMM!!
- Czego chcesz chłopcze? Powinieneś cieszyć się możliwością wypoczęcia i wypicia lampki wybornego wina.
- Ale Sir, dla czego zapisałeś się na tą Arenę?? Przecież nasze zadanie jest zgoła inne.
- Wiesz, nie wszystkie problemy można rozwiązać za pomocą miecza. Uczestnictwo w tym turnieju daje mi immunitet i możliwość dotarcia do miejsc, do których normalnie musiał bym wywalczyć sobie drogę. Jesteś zbyt narwany. Napij się lepiej wina.
- Sir!! Chciał bym zauważy....
- Zamilcz! Mam teraz ważniejsze sprawy na głowie niż przekomarzanie się z tobą.
Bertelis speszył się i więcej nic już nie mówił. Ferragus jako wampir miał bardzo wyczulone zmysły, w tym zmysł słuchu. Udało mu się usłyszeć, jak ochroniarz elfiej czarodziejki mówi, że karczmarz dał im tylko jeden pokój.
- Hmmm... My mamy dwa, jako rycerz nie mogę pozwolić, żeby dama spała w jednym pomieszczeniu z kimś takim.
Mówił w myślach. Po chwili wstał, podszedł dziarskim krokiem do elfiej czarodziejki i ukłonił się i pocałował damę w rękę.
- Witaj Pani, nazywam się Ferragus Blood Dragon, rycerz w służbie Pani Jeziora. Niechcący usłyszałem, że musisz się gnieździć w jednym pokoju z tym oto elfem. My posiadamy dwa. Jeśli chcesz, możesz wziąć moją kwaterę. Decyzja należy do ciebie.
Cała sytuacja przykuła spojrzenie Bretońskiej czarodziejki, która siedziała przy stole z zapisami, z nienawiścią spojrzała na Denethrill.
- YHMMM!!
- Czego chcesz chłopcze? Powinieneś cieszyć się możliwością wypoczęcia i wypicia lampki wybornego wina.
- Ale Sir, dla czego zapisałeś się na tą Arenę?? Przecież nasze zadanie jest zgoła inne.
- Wiesz, nie wszystkie problemy można rozwiązać za pomocą miecza. Uczestnictwo w tym turnieju daje mi immunitet i możliwość dotarcia do miejsc, do których normalnie musiał bym wywalczyć sobie drogę. Jesteś zbyt narwany. Napij się lepiej wina.
- Sir!! Chciał bym zauważy....
- Zamilcz! Mam teraz ważniejsze sprawy na głowie niż przekomarzanie się z tobą.
Bertelis speszył się i więcej nic już nie mówił. Ferragus jako wampir miał bardzo wyczulone zmysły, w tym zmysł słuchu. Udało mu się usłyszeć, jak ochroniarz elfiej czarodziejki mówi, że karczmarz dał im tylko jeden pokój.
- Hmmm... My mamy dwa, jako rycerz nie mogę pozwolić, żeby dama spała w jednym pomieszczeniu z kimś takim.
Mówił w myślach. Po chwili wstał, podszedł dziarskim krokiem do elfiej czarodziejki i ukłonił się i pocałował damę w rękę.
- Witaj Pani, nazywam się Ferragus Blood Dragon, rycerz w służbie Pani Jeziora. Niechcący usłyszałem, że musisz się gnieździć w jednym pokoju z tym oto elfem. My posiadamy dwa. Jeśli chcesz, możesz wziąć moją kwaterę. Decyzja należy do ciebie.
Cała sytuacja przykuła spojrzenie Bretońskiej czarodziejki, która siedziała przy stole z zapisami, z nienawiścią spojrzała na Denethrill.
Ostatnio zmieniony 6 lip 2014, o 22:39 przez Matis, łącznie zmieniany 2 razy.
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
[I nie mam czasu pisać ,bo powieść Klafutiego mnie tak wciągneła ,że nie mogę się oderwać
zwłaszcza jak doszedłem do posadki Magnusa
kurcze ,jeszcze kiedyś się nim chyba gdzieś właduję na chama ,ale tego nikt się nie spodziewa ]

zwłaszcza jak doszedłem do posadki Magnusa



kurcze ,jeszcze kiedyś się nim chyba gdzieś właduję na chama ,ale tego nikt się nie spodziewa ]
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
-
- Wałkarz
- Posty: 88
- Lokalizacja: Dęblin woj. Lubelskie
[Po wielkich trudach z organizacją wreszcie byłem w stanie wrzucić bardzo pierwszą część pseudo historii mojego zabawnego krasnoluda, mam nadzieje jutro poprawić resztę i zmusić ją do wrzucenia na forum.]
http://www.demland.info/dem/
Potężna dawka całkiem sporych ilości psów naraz (to wcale nie reklama)
Potężna dawka całkiem sporych ilości psów naraz (to wcale nie reklama)
Zarówno Denethrill jak i Zarthyon spojrzeli na siebie w bezgranicznym zdumieniu.
- Czy w Naggaroth, kiedykolwiek, chociaż raz, ktoś zaproponował ci przysługę? – Zapytała cicho czarodziejka w języku Druhir, żeby nieznajomy, a właściwie już znajomy w osobie Ferragusa Blood Dragona, nie zrozumiał co mówi.
- Absolutnie, nigdy. – Przyznał gwardzista - Chociaż wydaje mi się, że czuję się trochę urażony.
- Cóż…ja wręcz przeciwnie. – Uśmiechnęła się do rycerza. Zarthyon uniósł brew w jeszcze większym zdziwieniu.
Było tak dlatego, że nie zauważał tego co Denethrill, czyli reakcji drugiej czarodziejki. Nie miało to oczywiście znaczenia, bo nawet gdyby zauważył i tak by nie zrozumiał.
- Pańska oferta jest niezmiernie wspaniałomyślna i chętnie ją przyjmę. Będę bardzo wdzięczna.
- Przyjemność, wyłącznie po mojej stronie.
Zarthyon stał zaskoczony, całkowicie nieruchomo. Odezwała się jego służba na dworze Wiedźmiego Króla, gdzie każdy musiał umieć trwać bez ruchu, często bardzo długo. Bazyliszek za to nie potrafił naśladować w tym swojego pana i przerwał jego stagnację lekko dziobiąc go w twarz. Denethrill postanowiła kuć żelazo póki gorące.
- Może napijemy się razem wina?
- Czy w Naggaroth, kiedykolwiek, chociaż raz, ktoś zaproponował ci przysługę? – Zapytała cicho czarodziejka w języku Druhir, żeby nieznajomy, a właściwie już znajomy w osobie Ferragusa Blood Dragona, nie zrozumiał co mówi.
- Absolutnie, nigdy. – Przyznał gwardzista - Chociaż wydaje mi się, że czuję się trochę urażony.
- Cóż…ja wręcz przeciwnie. – Uśmiechnęła się do rycerza. Zarthyon uniósł brew w jeszcze większym zdziwieniu.
Było tak dlatego, że nie zauważał tego co Denethrill, czyli reakcji drugiej czarodziejki. Nie miało to oczywiście znaczenia, bo nawet gdyby zauważył i tak by nie zrozumiał.
- Pańska oferta jest niezmiernie wspaniałomyślna i chętnie ją przyjmę. Będę bardzo wdzięczna.
- Przyjemność, wyłącznie po mojej stronie.
Zarthyon stał zaskoczony, całkowicie nieruchomo. Odezwała się jego służba na dworze Wiedźmiego Króla, gdzie każdy musiał umieć trwać bez ruchu, często bardzo długo. Bazyliszek za to nie potrafił naśladować w tym swojego pana i przerwał jego stagnację lekko dziobiąc go w twarz. Denethrill postanowiła kuć żelazo póki gorące.
- Może napijemy się razem wina?
- Bardzo chętnie Madame.
Rycerz ponownie się ukłonił i przysiadł się obok elfki, tak żeby Zarthyon siedział naprzeciwko nich.
- Zaproponuję wyborne 60cio letnie, czerwone wino z Akwitanii. Ten region słynie z niesamowitych trunków, a wiek właśnie 60ciu lat nadaje mu niesamowitego posmaku.
- Nie znam się na tutejszych winach, więc zdam się na Pana.
- Wystarczy Ferragus, moja Pani.
- Nie musisz mnie tytułować panią (elfka uśmiechnęła się), mów mi Denethrill
Smoczy rycerz położył swoją prawą rękę na oparcie ławy, tak, że była ona za plecami elfki. Następni machnął ręką na barmana. Był to znany w Bretonii gest, który oznaczał po prostu "Proszę to samo jeszcze raz" Po chwili przyniesiono dwie butelki wina i trzy puchary. Ferragus odkorkował sprawnie jedną z nich. Najpierw nalał trunku Denethrill, potem jej ochroniarzowi i na końcu sobie.
- Za co więc wypijemy, moja droga Denethrill?
Piwne oczy wampira spotkały się ze wzrokiem elfki, walka spojrzeń trwała przez chwilę, jednak czarodziejka w końcu uległa i opuściła wzrok, oblewając się przy tym rumieńcem. Smoczy rycerz uśmiechnął się pod nosem.
Rycerz ponownie się ukłonił i przysiadł się obok elfki, tak żeby Zarthyon siedział naprzeciwko nich.
- Zaproponuję wyborne 60cio letnie, czerwone wino z Akwitanii. Ten region słynie z niesamowitych trunków, a wiek właśnie 60ciu lat nadaje mu niesamowitego posmaku.
- Nie znam się na tutejszych winach, więc zdam się na Pana.
- Wystarczy Ferragus, moja Pani.
- Nie musisz mnie tytułować panią (elfka uśmiechnęła się), mów mi Denethrill
Smoczy rycerz położył swoją prawą rękę na oparcie ławy, tak, że była ona za plecami elfki. Następni machnął ręką na barmana. Był to znany w Bretonii gest, który oznaczał po prostu "Proszę to samo jeszcze raz" Po chwili przyniesiono dwie butelki wina i trzy puchary. Ferragus odkorkował sprawnie jedną z nich. Najpierw nalał trunku Denethrill, potem jej ochroniarzowi i na końcu sobie.
- Za co więc wypijemy, moja droga Denethrill?
Piwne oczy wampira spotkały się ze wzrokiem elfki, walka spojrzeń trwała przez chwilę, jednak czarodziejka w końcu uległa i opuściła wzrok, oblewając się przy tym rumieńcem. Smoczy rycerz uśmiechnął się pod nosem.
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
- To chyba proste? – Odpowiedziała, kiedy już ochłonęła. – Żeby nie trafić na siebie w walce. Do finału przynajmniej.
- Przynajmniej do finału. – Zgodził się Ferragus.
Oboje jednocześnie wychylili ze swoich kieliszków, nie zauważając, że Zarthyon już dawno opróżnił swój. Szybko wrócił do swojej roli, cichego niezauważanego obserwatora. Jednocześnie był gotowy reagować w razie zagrożenia. Dokładnie tak jak na służbie. Denethrill od czasu do czasu zerkała ku stołowi z zapisami i siedzącej przy niej czarodziejce.
- Jak na razie nie mogę stwierdzić, by zawodnicy prezentowali podobny poziom co Ty Ferragusie. – Podjęła przerwaną rozmowę.
- Przybyło ich bardzo niewielu do tej pory. Ale Arena to zawsze zbieranina przeróżnych indywiduów.
- Dobrze, że zapisy urządzono w takiej karczmie. Jak widać jest to okazja do miłego spotkania.
- Ja bym uważał. – Wtrącił się gwardzista. – Słyszałem, że takie karczmy kończą doszczętnie spalone.
- W tym przypadku wątpię. – Odpowiedział rycerz. – Na tych ziemiach, żyją cywilizowani ludzie.
- Oby.
Denethrill w czasie tej krótkiej wymianie zdań, zastanawiała się, czy rzeczywiście wydarzy się tu coś ciekawego. Osobiście, chętnie doprowadziłaby się do porządku. Pomimo wzbudzenia poczucia zazdrości u ludzkiej czarodziejki, wciąż to ona, prezentowała się lepiej. Jednak zgodnie z radą Zarthyona nie chciała, przegapić potencjalnych przeciwników.
- Przynajmniej do finału. – Zgodził się Ferragus.
Oboje jednocześnie wychylili ze swoich kieliszków, nie zauważając, że Zarthyon już dawno opróżnił swój. Szybko wrócił do swojej roli, cichego niezauważanego obserwatora. Jednocześnie był gotowy reagować w razie zagrożenia. Dokładnie tak jak na służbie. Denethrill od czasu do czasu zerkała ku stołowi z zapisami i siedzącej przy niej czarodziejce.
- Jak na razie nie mogę stwierdzić, by zawodnicy prezentowali podobny poziom co Ty Ferragusie. – Podjęła przerwaną rozmowę.
- Przybyło ich bardzo niewielu do tej pory. Ale Arena to zawsze zbieranina przeróżnych indywiduów.
- Dobrze, że zapisy urządzono w takiej karczmie. Jak widać jest to okazja do miłego spotkania.
- Ja bym uważał. – Wtrącił się gwardzista. – Słyszałem, że takie karczmy kończą doszczętnie spalone.
- W tym przypadku wątpię. – Odpowiedział rycerz. – Na tych ziemiach, żyją cywilizowani ludzie.
- Oby.
Denethrill w czasie tej krótkiej wymianie zdań, zastanawiała się, czy rzeczywiście wydarzy się tu coś ciekawego. Osobiście, chętnie doprowadziłaby się do porządku. Pomimo wzbudzenia poczucia zazdrości u ludzkiej czarodziejki, wciąż to ona, prezentowała się lepiej. Jednak zgodnie z radą Zarthyona nie chciała, przegapić potencjalnych przeciwników.
- Slayer Zabójców
- Masakrator
- Posty: 2332
- Lokalizacja: Oleśnica
Po długiej wędrówce wreszcie dotarli na miejsce, gdzie trwały zapisy na arenę śmierci. Opactwo z każdej strony chronione było przez kamienne mury, a jedynym wejściem była gruba brama.
Gdy podeszli bliżej, za grubymi kratami zobaczyli wąsatego żołnierza, który najpewniej był strażnikiem pilnującym bramy. Wydawało się, że Falthar nie zrobił na nim zbyt wielkiego wrażenia – czy powodem byli zawodnicy, którzy przybyli na arenę?
-W czym moge pomóc? – zapytał strażnik
-Moim celem jest arena, na którą zapisy organizowane są w tym miejscu – odezwał się młody Tan, zanim Tenk zdąrzył otworzyć usta.
Gdy Falthar wraz ze swoimi ochroniarzami znalazł się za murami opactwa poczuł się, jakby przodkowie zakpili z niego – zbieranina pijaków, rynsztokowych morderców i prymitywnych oprychów przeplatana ze zniewieściałymi elfami, brudnymi ogrami i człeczynami w fikusnych piżamkach – chociaż prawdę mówiąc to przeczuwał taki przebieg wydarzeń, w końcu kto o zdrowym rozsądku uda się na owianą złą sławą arenę śmierci?
Pomimo małych problemów z wejściem do środka Tenk i Gromni wnieśli Falthara do punktu wskazanego przez strażnika gdzie na środku sali przy wielkim stole siedział zgarbiony jegomość. Ten zerknął tylko jednym okiem na Falthara i jego dwóch kompanów po czym rzekł:
-Wasza godność?
Cisza, nikt się nie odzywał, po chwili Tenk otworzył usta.
-Przybyliśmy tutaj z Gór Krańca Świata, aby wziąć udział w turnieju zwanym Areną Śmierci, o to jest Falthar z klanu Araukuld, syn Magniego króla Karak Kron – po krótkiej ciszy kontynuował - jam jest Tenk Stenksson, a to jest Gromni Berdsson, potomek góry.
-D-dobrze, ale tylko jeden z was może wziąć udział...
-A więc zapisz – Falthar Magnisson. – przerwał skrybie, po czym odszedł wraz ze swymi ochroniarzami do jednego ze stolików.
Gdy dwóch krasnoludów postawiło jego przenośny tron na ziemi kazał jednemu z nich wyciągnąć z tobołków piwo zakupione wcześniej w jednej z karczm prowadzonych przez krasnoludzkiego weterana - może nie było tak dobre jak te które pił w twierdzy swego ojca, ale wystarczyło, aby nawilżyć usta po długiej podróży.
-No to zostało nam jedynie czekać aż zagra muzyka – powiedział Falthar trzymając w lewej ręce kufel piwa, a w prawej runiczny topór – Kesmarex.
Tenk wyciągnął metalową tubę, odkręcił ją i wlał do kubka jej zawartość.
-Kurczę, a herbata już zimna...
Gdy podeszli bliżej, za grubymi kratami zobaczyli wąsatego żołnierza, który najpewniej był strażnikiem pilnującym bramy. Wydawało się, że Falthar nie zrobił na nim zbyt wielkiego wrażenia – czy powodem byli zawodnicy, którzy przybyli na arenę?
-W czym moge pomóc? – zapytał strażnik
-Moim celem jest arena, na którą zapisy organizowane są w tym miejscu – odezwał się młody Tan, zanim Tenk zdąrzył otworzyć usta.
Gdy Falthar wraz ze swoimi ochroniarzami znalazł się za murami opactwa poczuł się, jakby przodkowie zakpili z niego – zbieranina pijaków, rynsztokowych morderców i prymitywnych oprychów przeplatana ze zniewieściałymi elfami, brudnymi ogrami i człeczynami w fikusnych piżamkach – chociaż prawdę mówiąc to przeczuwał taki przebieg wydarzeń, w końcu kto o zdrowym rozsądku uda się na owianą złą sławą arenę śmierci?
Pomimo małych problemów z wejściem do środka Tenk i Gromni wnieśli Falthara do punktu wskazanego przez strażnika gdzie na środku sali przy wielkim stole siedział zgarbiony jegomość. Ten zerknął tylko jednym okiem na Falthara i jego dwóch kompanów po czym rzekł:
-Wasza godność?
Cisza, nikt się nie odzywał, po chwili Tenk otworzył usta.
-Przybyliśmy tutaj z Gór Krańca Świata, aby wziąć udział w turnieju zwanym Areną Śmierci, o to jest Falthar z klanu Araukuld, syn Magniego króla Karak Kron – po krótkiej ciszy kontynuował - jam jest Tenk Stenksson, a to jest Gromni Berdsson, potomek góry.
-D-dobrze, ale tylko jeden z was może wziąć udział...
-A więc zapisz – Falthar Magnisson. – przerwał skrybie, po czym odszedł wraz ze swymi ochroniarzami do jednego ze stolików.
Gdy dwóch krasnoludów postawiło jego przenośny tron na ziemi kazał jednemu z nich wyciągnąć z tobołków piwo zakupione wcześniej w jednej z karczm prowadzonych przez krasnoludzkiego weterana - może nie było tak dobre jak te które pił w twierdzy swego ojca, ale wystarczyło, aby nawilżyć usta po długiej podróży.
-No to zostało nam jedynie czekać aż zagra muzyka – powiedział Falthar trzymając w lewej ręce kufel piwa, a w prawej runiczny topór – Kesmarex.
Tenk wyciągnął metalową tubę, odkręcił ją i wlał do kubka jej zawartość.
-Kurczę, a herbata już zimna...
Ostatnio zmieniony 7 lip 2014, o 03:16 przez Slayer Zabójców, łącznie zmieniany 2 razy.

[Dalsze dziesięć stron opowieści. Bawcie się dobrze.]
Przez następne kilka dni Reinhard, zgodnie z zaleceniem medyka musiał spędzić w łóżku, a przynajmniej nie wykonywać gwałtownych ruchów, bo groziło to zerwaniem szwów. Cały czas Ilsa troskliwie zajmowała się dochodzącym do zdrowia mentorem, zmieniała opatrunki i wyręczała w obowiązkach.
- Szybko się zabliźnia. - Stwierdziła Ilsa pewnego wieczora.
- Jak na psie, chciałaś powiedzieć. Tylko swędzi jak cholera.
- Ktoś mógłby powiedzieć, że to mutacja. - Próbowała zażartować, jednak wnet ugryzła się w język, czując świdrujące spojrzenie von Preussa.
- Nie. Tego typu rany goją się szybciej. Z ciętymi jest większy problem. - Wskazując dwie, krzyżujące się na czole, nad prawym okiem, blizny. Dziewczyna położyła się obok i położyła mu dłoń na porośniętej siwym włosem piersi. Chciał postawić ją do pionu, ale nie mógł się przemóc.
- Reinhard. Kochaj się ze mną. - Powiedziała mu prosto w twarz.
- Oszalałaś?! Zrozum, łączą nas stosunki służbowe, nie chcę abyś się do mnie przywiązywała w ten sposób. Poza tym jestem dla ciebie za stary, równie dobrze mógłbym być twoim ojcem. - Ona jednak nie ustępowała. Reinhard zdał sobie sprawę, że obejmuje jej talię. Wtedy przyciągnął ją do siebie. Zdecydowanym ruchem obrócił, tak, że znalazł się na górze. Rana po postrzale dokuczała, ale nie dbał o to. Haftki w jej koszuli puściły bez oporu, odsłaniając blade ciało. Drugim ramieniem uniósł Ilsę, pomagając jej pozbyć się spodni, chwilę później wnikając w jej ciepłe wnętrze. Dziewczyna przymknęła oczy i odchyliła głowę w tył. Jej skręcające się zawiłe fale włosy pachniały bzem i agrestem.
Reinhard von Preuss patrzył na pogrążoną we śnie kochankę. Uważając by się nie zbudziła, usiadł na skraju łóżka chowając twarz w dłoniach. Po cichu wstał i opuścił pokój na poddaszu, zszedł na dół do zbrojowni gdzie na stojaku wisiał jego grawerowany w symbole inkwizycyjne kirys, z mosiężną czaszką w wieńcu, przytwierdzoną w centrum napierśnika. Ubrał się, na twarz nałożył prostą, pozbawioną zdobień maskę, przypasał miecz, a na plecach zawiesił harpun. Nie oglądając się za siebie wyruszył w miasto.
Od zniknięcia jej mentora minęły jakieś dwa tygodnie, zatem wedle obowiązującej procedury Ilsa Chevron musiała przejąć jego obowiązki. Mimo dokładnego przeszukiwania kanałów oraz wąskich uliczek nigdzie nie było śladu inkwizytora, jakby rozpłynął się w powietrzu. Niemal pogodziła się już z faktem, że von Preuss przepadł na dobre, gdy miastem wstrząsnęła fala brutalnych morderstw. Makabrycznie okaleczone ciała znajdowano w przeróżnych miejscach: od dachów, po kanały, a także ich własne mieszkania. Pozornie nie łączyło ich absolutnie nic – pochodzili z całkowicie odmiennych części miasta i parali się różnymi zajęciami: byli wśród nich urzędnicy, kurtyzany, szlachcice i medycy. Czasem pojedynczo, czasem całe ich grupy, zaległe w krzepnącej krwi. Gdy Ilsa oglądała kolejne zwłoki zauważyła jednak pewne cechy charakterystyczne: wszyscy ci ludzie zginęli od ciosów miecza, dość ciężkiego, biorąc pod uwagę głębokość cięć. Często pojawiały się również ślady ran szarpanych oraz wywłóczone wnętrzności, jakby zadane włócznią albo inną bronią wyposażoną w zadziory. Na przykład harpunem. Późniejsze śledztwa wykazywały również, że każda z ofiar była zamieszana w kult mrocznych bogów.
Ilsa z każda chwilą była coraz bardziej pewna kim jest ów tajemniczy zabójca, jednak część faktów nie zgadzała się jej. Wciąż zadawała sobie pytanie, jeśli to Reinhard, to dlaczego ją pozostawił? Żeby ją wyręczać? Ale jak inaczej mógłby tropić tych wszystkich kultystów i eliminować ich, skoro nie miał dostępu ani do dokumentacji, ani zapewne również informatorów. W dodatku nikt nie słyszał, aby ostatnio jakikolwiek łowca czarownic w mieście zbierał wsparcie. Całymi nocami krążyła po mieście, przetrząsając każdy budynek mogący służyć za kryjówkę. Było to jak szukanie igły w stogu siana, lecz nie zamierzała się poddawać. Aż wreszcie jej upór został wynagrodzony: w starym, walącym się magazynie nieopodal Doodkanaal dostrzegła jakiś ruch na piętrze. Wiedziona przeczuciem naszykowała pistolet i trzymając się szczerb w murze podeszła po gzymsie podmurówki do niewielkiego okna na tyłach budynku – wchodzenie głównym wejściem mogło zdradzić jej obecność i wszystko zniweczyć. Gdy była już w pogrążonym w stygijskich ciemnościach wnętrzu odnalazła schody na górę. Drewniany stopień zatrzeszczał niemiłosiernie, ale teraz nie było odwrotu. Spod płaszcza wyjęła małą latarnię oliwną i weszła na górze.
Stał tyłem do niej. Masywna sylwetka, mierząca niemal dwa metry wzrostu, odziana w charakterystyczny płaszcz i jeszcze bardziej charakterystyczny kapelusz. Ilsa odchyliła zasłonę latarni, oświetlając tajemniczą postać.
- A więc jednak... Odnalazłaś mnie. - Głos brzmiał znajomo, ale i obco zarazem. Zdawał się być głuchy, choć zawierał metaliczny pogłos, jakby słowa wychodziły spod przyłbicy hełmu.
- Reinhard? To ty? - Olbrzym obrócił się z wolna, trwało to chwilę, lecz zdawało się ciągnąć w nieskończoność. W otworach na oczy błyszczały dwie, śnieżnobiałe tęczówki, kontrastujące z otchłanną czernią źrenic. Płyty pancerza były wyraźnie grubsze, pojawiły się na nich również barokowe zdobienia. Tam gdzie była mosiężna czaszka okolona wieńcem tkwiła teraz inna – czarno-biała, laury zaś zastąpiła monochromatyczna gwiazda chaosu.
-Tak to ja. - Odpowiedział wybraniec, pozbawionym emocji głosem. Ilsa zaniemówiła. Odstawiła tylko lampę oliwną na poręcz.
Ale jak to? Nosisz symbole chaosu... - Wyszeptała z niedowierzaniem.
- Nie rozumiesz? Stałem się wywyższonym czempionem Malala...
- Wybrańcem? O czym ty mówisz? To przecież proces trwający dziesięciolecia, i dostępują go tylko najbardziej oddani wojownicy mrocznych potęg.
- To prawda. Nie inaczej było w moim przypadku. Jak myślisz, w jaki sposób wytropiłem tych wszystkich kultystów bez niczyjej pomocy? Moce chaosu, w jakiejkolwiek formie, czy to energii Dhar, czy jako spaczeń, a nawet zwykli kultyści przyciągają mnie, jak woń zwierzyny przyciąga wilka.
- Tylko dlaczego? - Głos jej drżał i łamał się z każdym słowem. - Ufałam ci, a ty nie dość, że mnie porzuciłeś, to zdradziłeś naszą sprawę! Jak możemy wygrać tę wojnę, jeśli nawet inkwizytor przechodzi na stronę wroga?
- Wygrać? Ty naprawdę nic nie wiesz. Tego się nie da wygrać! Czy wiesz jaka jest prawdziwa natura chaosu? To nie są jacyś najeźdźcy z północy, wyjące tłumy i przywoływane demony. Każdy z bogów chaosu jest odzwierciedleniem pragnień i uczuć istot rozumnych. Takich, jak strach przed bólem i chorobą, nienawiść, pragnienie siły, potrzeba wygodnego i przyjemnego życia. Spiski toczące się na dworach i baby plotkujące w maglu... Wszystko to stanowi pożywkę dla bogów chaosu. Im mocniej się bronimy, tym silniejsi się stają.
- Mylisz się. Możemy wygrać. Spójrz na postęp technologiczny, to kwestia czasu, nim...
- Postęp to domena Tzeentcha, powinnaś o tym wiedzieć. Z resztą zobacz, kiedyś w hordach Khorna były w zasadzie same krwiopuszcze, rozbijaliśmy je w pył kulami z armat. Teraz raporty mówią o pojawianiu się demonicznych dział, zbudowanych w czeluściach Osnowy. To tak, jakby ktoś robił sobie z naszego świata kiepski żart, zmuszając nas do ciągłego wyścigu zbrojeń, którego nie możemy wygrać. Idź teraz stąd, Ilso i daj mi działać.
- Nigdzie nie idę. Wiesz przecież, że nie mogę. - Nie było już odwrotu, ani dla niej ani dla niego.
- To rozkaz!
- Nie przyjmuję rozkazów od sługusa chaosu.
- Twój wybór. - W głosie wybrańca dało się słyszeć cień żalu. Huknął strzał, kula brzęknęła niegroźnie rykoszetując od naramiennika. Reinhard spojrzał na zarysowanie. - Ten pancerz, to ja. - Rzucił, dobywając miecza. Zwarli się na wąskiej platformie wymieniając zawzięte ciosy. Bastard i rapier zgrzytały i sypały iskrami w wirze ciosów i parad. Ilsa uwijała się jak w ukropie, uchylając się przed świszczącym jej nad głową mieczem. Oboje walczyli podobnie, według tych samych zasad, jednak to Reinhard górował próbie sił. Nawet nie było sensu próbować go zatrzymać. Ilsa cięła go po nogach, lecz łowca okazał się być zaskakująco szybki jak na kogoś noszącego tak ciężki pancerz i bez trudu cofnął się w tył. Wręcz przeciwnie, zbroja chaosu zdawała się nie tyle nie spowalniać go, co jeszcze przyspieszać reakcje. Sfrustrowana, że Reinhard wyłapywał niemal każdy jej atak, zdecydowała się zmienić taktykę. Zamiast iść na wymianę ciosów postanowiła wypatrzyć lukę w obronie przeciwnika. Von Preuss nosił ciężką zbroję, ale jak każda płytówka miała swoje słabe punkty, w miejscach gzie poszczególne elementy zachodziły na siebie. Widząc nadarzającą się okazję Ilsa skoczyła do przodu, celując w gardło jej byłego mistrza, ten jednak uchylił się i odwinął mieczem, znacząc jej ramię krwawą pręgą. Z pomiędzy zaciśniętych zębów dobył się stłumiony krzyk bólu, ale łowczyni nie miała zamiaru się poddawać. Ledwie sparowała zadany znad głowy cios, zatrzymując bastard tuż przed twarzą. Reinhard napierał dalej, aż przyklęknęła. Ostrze dotknęło jej nosa, rozcinając go. Krew popłynęła jej po twarzy. Zebrawszy siły, Ilsa rzuciła się w bok, zacinając się w policzek, ale wywinęła się. Zrywając się na równe nogi, dźgnęła oponenta pod pachę. Reinhard warknął i kopnięciem odrzucił ją w tył. Usiłując złapać równowagę, łowczyni zaczepiła o lampę oliwną, postawioną wcześniej na balustradzie. Pojemnik spadł na podłogę, rozbijając się i uwalniając płonące paliwo. Inkwizytor już był przy niej, biorąc szeroki, płaski zamach z prawej strony. Ilsa nie mogła zablokować tak silnego uderzenia, ale zdołała zmienić jego kierunek. Mimo to, energia ciosu zatrzęsła jej ramieniem i rzuciła o ścianę, wypychając powietrze z płuc. Broniac się przed serią kolejnych ataków, Ilsa wycofała się ku schodom wiodącym na wyższe piętro. Z każdą upływającą chwilą ogień z rozbitej lampy rozprzestrzeniał się żarłocznie, pochłaniając drewniane belki i podesty podtrzymujące konstrukcję. Walka przeciągała się, tymczasem pożoga pochłonęła już doszczętnie niższą kondygnację. Powietrze drgało od piekielnego gorąca, a żadne z nich nie było w stanie zakończyć starcia. Ilsa była już mocno poobijana, z licznych nacięć sączyła się krew, znacząc jej zbroję i rękawy rdzawymi od pomarańczowego blasku płomieni plamami. Znów wymienili serię ciosów, zamieniając się miejscami, rozdzielając się. Podłoga w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą się znajdowali runęła, przełamując nadwątlone rusztowania. Nie bacząc na to, rzucili się na siebie z wrzaskiem. Młoda łowczyni nie dbała już o własne bezpieczeństwo i wyprowadziła sztych celując w dolną krawędź kirysu. Minęli się w pełnym biegu, i choć poczuła jak ostrze napotyka opór, to wbija się w ciało, sama jednak poczuła pociągnięcie po żebrach. Jednocześnie wykonali półobrót, zwracając się ponownie do siebie. Niesiona pędem wyswobodziła rapier i chwyciła rozcięty bok. Po Reinhardzie nie było natomiast nawet widać, że jest ranny. Furia ataków spaczonego inkwizytora zmusiła Ilsę do desperackiej defensywy. Uniki przychodziły jej z trudem, ramię zaś zdrętwiało od zbijania ciężkich uderzeń. Z resztą, jeśli ona nie złamie się pierwsza, to los ten spotka jej wyszczerbioną broń. Wtem zdała sobie sprawę, że Reinahrd wpadł w rytm. Wykorzystanie tego błędu było jej ostatnią szansą. Wyliczywszy moment wykonała błyskawiczne pchnięcie, lecz przeciwnik zdawał się tylko na to czekać. Bezradnie patrzyła, jak jej rapier jest spychany płazem miecza bastardowego i klinuje się pomiędzy ścianą, a jelcem. Żelazny uchwyt zacisnął się jej na barku, rzucając ją na barierkę. Ta ustąpiła z trzaskiem i Ilsa spadła wśród odłamków na ogarnięte pożarem niższe piętro. Chrupnęła złamana piszczel, jednak adrenalina tłumiła ból. Niczym straszliwy cień, z wyższej platformy zeskoczył za nią von Preuss, ciężko lądując na czerniejącej od szalejącej pod spodem pożogi. Ilsa mogła tylko cofać się pod okno, upuszczony przy upadku rapier leżał jakieś dwa metry przed nią, jednak zbliżający się wybraniec kopnął go gdzieś na bok, zaś na przeładowanie pistoletu zdecydowanie nie było już czasu. Stalowa zbroja upadłego inkwizytora jarzyła się ognistym blaskiem szalejących wokół płomieni.
- Stałeś się tym, co poprzysiągłeś zniszczyć, tym czego nienawidzisz. - Wycedziła przez zaciśnięte z bólu i wściekłości zęby Ilsa.
- To prawda. Poświęciłem się dla tego kraju, a nienawiść do samego siebie... Cóż, to cena, jaką przyszło mi zapłacić. Żebyś ty już nie musiała.
- Co teraz zrobisz? - Poczuła za plecami ceglany mur. - Zabijesz mnie? - Reinhard milczał. Wśród snopów iskier spory kawał podestu załamał się i z hukiem runął w dół. Smolne belki z sufitu nie były w stanie utrzymać już własnego ciężaru i również zaczęły się odrywać, waląc się masywnymi kawałami, lecz zamaskowany łowca zdawał się tego nie zauważać. Podszedł do osaczonej Ilsy i uniósł ją za kołnierz, tak że ich oczy były na jednej wysokości. Łowczyni uniosła dumnie głowę, czekając na cios, który zakończy jej życie. Ale ten nie nadszedł. Reinhard wypchnął ją na zewnątrz, na zimne, nocne powietrze. Spadając widziała jeszcze jego sylwetkę, nim zniknął wśród pióropuszy iskier i płomieni.
Pierwsze, co zobaczyła, to białe światło. Z niego wyłaniały się najpierw niewyraźne, później coraz rozpoznawalne kształty, aż Ilsa zdała sobie sprawę, że znajduje się w jakimś nieznanym jej pomieszczeniu. Wszystko bolało ją niemiłosiernie, a wszędzie owijały ją bandaże. Mimo to spróbowała wstać, ale jedna noga pozostawała nieruchoma. Zajrzała pod kołdrę – od kolana w dół, na lewej łydce znajdował się gips. Rozejrzawszy się dookoła spostrzegła, że na krześle obok jej łóżka siedzi jakiś człowiek w płaszczu i kapeluszu, którego twarz zasłaniał cień rzucany przez rondo.
-Obudziłaś się wreszcie.
- Decker... - Poznała łowcę po głosie. - Gdzie ja jestem?
- Nie widzisz? W szpitalu. Pożar było widać chyba w całym mieście. Strażacy znaleźli cię nad ranem, nieprzytomną na brzegu kanału. - Przed oczyma błysnęły jej ostatnie chwile, nim straciła świadomość. Upadek z okna do lodowatej wody w kanale. Zbroja ciągnęła ją w dół wśród smug krwi i bąbelków powietrza wydostających się spod ubrania. Przypomniała sobie, że ma przytroczony do buta nóż, którym przecięła mocowania pancerza i ostatkiem sił odbiła się od dna. Wciąż rozgrzane walką mięśnie zużywały tlen szybciej niż zwykle, miała wrażenie, że płuca zaraz jej eksplodują, a powierzchni wciąż nie było widać. Czarne plamy zatańczyły jej przed oczami tuż przed tym, jak wynurzyła głowę nad powierzchnię, zaczerpując łapczywie powietrze. Zmęczona położyła się na wodzie niesiona własną wypornością, co było dalej – nie pamiętała.
- Czy w ruinach znaleziono... Jakieś zwłoki, stopiony metal... Cokolwiek...?
- Nie, nic takiego nie było. Mimo, że kazałem przeszukać pogorzelisko. Ta sprawa ma coś wspólnego z von Preussem i jego zniknięciem?
- Tak. - Opowiedziała Oskarowi o spaczeniu Reinharda, walce i tym co jej przekazał tamtej nocy. Łowca czarownic zamyślił się.
- Teraz rozumiem... To dlatego zabrał nas wtedy do Spiżowej Cytadeli, żeby zmierzyć się z Archaonem, nie po to, żeby wymierzyć mu sprawiedliwość w imię cesarza i Sigmara, tylko po to, żeby spełnić własną potrzebę zabijania sług chaosu. A gdy pojawiły się demony zaczął je zabijać. Dobrze słyszałaś, nie wypędzać, tylko zabijać. Na własne oczy widziałem truchła demonetek i wrzeszczących. Nie wracały do domeny chaosu, ponieważ ich istnienie zostało wymazane. One się go bały. To się normalnie nie zdarza.
- Przez cały czas mówił, że robi to wszystko dla kraju.
- Być może tak było w istocie, skoro jest wrogiem chaosu, mógł postanowić sięgnąć po jeszcze większą moc, tylko po to, aby stać się bronią ostateczną we własnych rękach. To jednak prędzej czy później go wypali, ponieważ jest wrogiem samego siebie. Lub stanie się postrachem mrocznych bogów. I nie tylko. Teraz jest jednak renegatem i musi zostać zatrzymany. Jakie jest twoje następne posunięcie?
- Dołączę do biczowników, albo wzorem krasnoludów ufarbuję włosy na pomarańczowo i pójdę szukać chwalebnego końca w walce z potworami.
- Ilso, co takiego?
- Słyszałeś mnie. Mam dość tych beznadziejnych podchodów. Koniec końców jesteśmy jedynie heretykami, nie, nawet mniej. Pionkami heretyka. Marionetkami. Te wszystkie lata służby, każde zwycięstwo w imieniu Sigmara i Imperium... Wszystko pod rozkazami zdrajcy. Każde z naszych zwycięstw to kłamstwo. Nie więcej nie pozostaje. - Powiedziała beznamiętny tonem, wpatrując się w niekreśloną dal.
- Nasze dawne osiągnięcia być może są kłamstwem, ale nadal pozostaje nam jedno, czego nikt nie odbierze. Jest to obowiązek wobec Sigmara i całej ludzkości. Jeśli ty nie chcesz, ja osobiście wytropię Reinharda i zadbam, aby dosięgła go sprawiedliwość.
- Skoro tak mówisz... To jedyny sposób, żeby oczyścić się z winy i odzyskać honor.
Wciąż będąc w trakcie rekonwalescencji, Ilsa przeglądała stare dokumenty zalegające archiwum na poddaszu kamienicy w Suiddock. Były to raporty sporządzone przez von Preussa w czasie jego długoletniej działalności, notatki służbowe oraz pisma bardziej przeznaczone do użytku osobistego. Z tej osobliwej podróży w przeszłość, w którą zabrały Ilsę pożółkłe przez dziesięciolecia papiery wyłaniał się jej nowy obraz człowieka, o którym myślała, że go zna. Zimne, pozbawione emocji czy subiektywizmu zapiski, obnażały precyzyjnie szczegóły z życia Reinharda, nabierając nowego znaczenia w świetle późniejszych wydarzeń.
Tłusty, czarny dym gęstymi tumanami zasnuwał niebo w kolorze ochry. Pośród płonących zabudowań wciąż jeszcze było słychać wrzaski zapędzonych do stodoły ludzi, ocalałych z zarazy, jaka przetoczyła się przez wieś. Czerwona ospa, ta sama, która w kilkaset lat wcześniej spustoszyła bretońską prowincję Mousillon. Teraz jej ofiarą padały kolejne wsie Imperium, położone blisko zachodniej granicy. Choć mogło wydawać się to okrutne, Inkwizycja postanowiła wyplenić zagrożenie wszelkimi dostępnymi środkami, nim obejmie większe osady, a wreszcie miasta, do których uchodziliby wieśniacy ze skażonych terenów. Środki te polegały natomiast na wysłaniu inkwizytorów ze wsparciem medyka oraz oddziału rycerzy pantery i spaleniu wszystkiego do gołej ziemi, włącznie z pozostałymi przy życiu wieśniakami i ich inwentarzem.
-Znów się spóźniliśmy, Reinhardzie. - Zwrócił się do młodego junkra jego mentor, gdy opuścili już płonącą wieś.
- W rzeczy samej, nic tu po nas. Obawiam się jednak, że zaraza, którą staramy się zlikwidować jest rozsiewana celowo. Widziałeś te wszystkie szczury?
- Tak. Podejrzewam, że mogą za tym stać skaveni, tak jak wtedy, w Bretonii. Wypuścili na żabojadów zarazę, a później najechali ich, gdy byli osłabieni. Nie inaczej może być teraz. Zakażają odizolowane osady, aby powstało wiele ognisk zarazy. Wiedzą, że duże miasta łatwiej jest zablokować i w razie czego przeprowadzić Exterminatus, jeśli będzie naprawdę źle.
Od pięciu dni krążyli po trzęsawiskach, zarośniętych przez pokręcone, stare drzewa, których konary zdawały się wyciągać jak szpony ku inkwizytorom i ich orszakowi. Nagle, pośród spowitej wiecznym półmrokiem gęstwiny pojawiły się blade promienie światła, rozpraszające się na pasemkach mgły, unoszącej się z rozległych moczar. Nie mając lepszego kierunku, brnęli przez mroczną gęstwinę ku temu wątłemu blaskowi, licząc że znaleźli wyjście z lasu pełnego toksycznych grzybów i jadowitych cierni, czyhających na nieostrożnych podróżników. Wystarczyło jedno zadrapanie takim kolcem, aby zwykłe draśnięcie przerodziło się w rozjątrzoną ranę.
Ku zdziwieniu inkwizytorów oraz ich towarzyszy, ich oczom ukazały się zwykłe, wiejskie zabudowania rozrzucone na niewielkich wysepkach pośród błotnistego bajora. Wokoło osady ustawiono niedbale zielony od glonów ostrokół, dodatkowo otoczony pasmem kolczastej faszyny. Oddział przeszedł wokół tego, dość prowizorycznego, umocnienia aż do czegoś w rodzaju bramy. Była otwarta, ukazując przybyszom zwykłą wieś, po której krążyli najzwyczajniej w świecie ludzie zajęci swoimi codziennymi sprawami. Dowódca wszedł do wsi pierwszy i zagadnął jednego z mieszkańców, kto jest tu sołtysem.
- Ja jestem. - Odpowiedziała wyrosła jak spod ziemi kobieta, ubrana w prostą, ubłoconą sukienkę z lnu lepiącą się do błyszczącego od potu ciała. Jej oczy miały lekko żółte zabarwienie, skóra zaś miała niezdrowo ziemiste zabarwienie. A może był to zwykły odcień opalenizny, typowy dla ludzi pracujących na zewnątrz, jedynie zafałszowany przez mdłe światło pochmurnego dnia. - Może nie sołtysem, ale przewodzę tym ludziom. - Nazywam się Hilda – Uśmiechnęła się spękanymi ustami.
- Nazywam się Konrad Seelow, inkwizytor, to zaś mój adiutant, Reinhard von Preuss, są z nami jeszcze ci rycerze Pantery i medyk, ten w ptasiej masce. - Wskazał łowca na pozostałych.
- Co was więc sprowadza do naszej spokojnej osady? Czyżbyście wykryli tu siedlisko herezji? Jesteśmy porządnymi ludźmi, w środku lasu możemy żyć nieniepokojeni.
- To, czy jesteście porządni, naturalnie proszę pozostawić w mojej gestii. - Uciął krótko Konrad. - Czy mogę odwiedzić waszą świątynię, czy chociaż kaplicę? Pomówiłbym z kapłanem.
- Oczywiście, jednak jeśli chodzi o rozmowę... Może być problem. - Seelow gestem zachęcił ją by kontynuowała. - Był tu mnich, taki stary pustelnik, ale umarł kilka wiosen temu.
- I nie przysłano nikogo nowego? - Wtrącił się Reinhard.
- Widzieliście las. Nikt nie chce iść do miasta, bo to zbyt niebezpieczne. A tam u was, to pewnie w ogóle zapomnieli o naszej wiosce. Ale nie szkodzi, radzimy sobie. Wciąż jednak nie wiem, dlaczego przyjechaliście w nasze skromne progi.
- Tropimy źródło zarazy, która spustoszyła już kilka wsi, podobnych do tej. To czerwona ospa, wszystko wskazuje na to, że przyszła z północnego zachodu, poszliśmy więc tym kierunkiem, aż trafiliśmy tutaj.
- To nie tu. -Pokręciła głową Hilda. - Jak już mówiłam, jesteśmy odcięci od świata i jego problemów. Jeśli chcecie, możecie zostać na noc, ale jutro ruszajcie w dalszą drogę. Tutaj nie ma nic, co by mogło was interesować.
- Wszędzie znajdzie się coś interesującego... - Odparł inkwizytor. - Ale niech będzie. Pomówię jeszcze tylko z moimi ludźmi. - Gdy Hilda oddaliła się, Konrad zwrócił się do Reinharda. - Mam złe przeczucia. Nienawidzę takich dziur, zawsze okazują się siedliskami zwyrodnialców, kultystów i innych szumowin. Zwłaszcza, jeżeli urządzają sobie taką idyllę.
- To brzmi jak jakaś opowieść grozy, opowiadana przez kiepskiego trubadura. I na idyllę bynajmniej mi to nie wygląda. Wyglądają zwyczajnie, tylko siedzą na pustkowiu...
- Świata nie znasz? Jesteśmy w środku lasu, normalnie już dawno rozwaliliby ich zwierzoludzie albo elfy czy inne potwory.
- Może żyją w zgodzie naturą i elfy ich nie ruszają? - Reinhard pozwolił sobie na sarkazm, ale Konrad uziemił go srogim spojrzeniem. - To co więc zalecasz? Możemy od razu zablokować bramę i pozabijać wszystkich, jak stoją, ale co to da? Rzeź, zwłaszcza zbędna, tylko ucieszy Khorna, a jest to ostatnia rzecz, której byśmy chcieli. Poza tym, do cholery, nie jesteśmy jakąś dziewuchą, której koń okulał na odludnej farmie, tylko inkwizycją. Wchodzimy w paszczę lwa, żeby połamał sobie na nas zęby.
- Dobrze myślisz, mój uczniu. Niekonwencjonalnie, ale przenikliwie... Będzie z ciebie śledczy. Póki co jednak, możemy skorzystać z oferty. Pamiętajcie jednak – Rzekł do pozostałych – nie pijcie ani nie jedzcie niczego, czego miejscowi sami nie tkną.
- Jakie wobec tego masz dla nas rozkazy? - Spytał von Preuss.
- Pozostali idą ze mną. Ty zostaniesz na zewnątrz. Na razie, jak to powiedział pewien pirat do swojego oficera: leć normalnie.
Z największego domu we wsi ulatniał się zapach pieczonego mięsa i polewki – specjalnie dla gości Hilda kazała zarżnąć świniaka i wziąć go na rożen. Tymczasem Reinhard tkwił oparty o cembrowinę studni, żując suchara. Był już środek nocy, impreza trwała w najlepsze i nie działo się absolutnie nic podejrzanego. Gdyby nie zdyscyplinowanie, jakie wpojono mu w Czarnym Zamku, pewnie już dawno poszedłby spać, znużony wszechogarniającą nudą. Zachowywanie czujności przychodziło mu coraz trudniej, zwłaszcza, że reszta jego towarzyszy zażywała gościnności miejscowych, po ciężkiej przeprawie przez krajobraz nienapawający optymizmem. Wtedy poczuł, że ktoś się zbliża. Spojrzał w tamtą stronę – od strony pogrążonych we śnie chat nadchodziła Hilda. Jej skóra błyszczała w świetle sączących się z okien gościńca.
-A co tam, żołnierzyku? Na przepustce? - Zapytała filuternie.
- Wręcz przeciwnie... Chcesz czegoś?
- Czy wy wszyscy zawsze jesteście tacy poważni? - Westchnęła, przewracając oczyma. - Skoro już pytasz, to tak. Chcę ci coś pokazać, coś co cię zainteresuje.
- Co takiego? - Zaciekawił się autentycznie Reinhard. Być może tkwienie na tej nudnej warcie wreszcie się na coś zda.
- Choć ze mną.
- Obawiam się, że nie mogę. Nie możesz tutaj?
- Obawiam się, że nie mogę. To niedaleko, w stodole. Nic się nie stanie, jeśli przejdziesz się na chwilę.
- Ta chwila będzie pewnie trwać co najmniej dwadzieścia minut, co nie? - Rzucił pod nosem łowca czarownic. Hilda zaśmiała się.
- No chodź już, nie pożałujesz... Nikt się nie zorientuje, że poszedłeś.
- Dobra, niech ci będzie. - Reinhard jeszcze nie wiedział, że ta decyzja będzie kluczowa dla jego życia. Hilda wzięła go za ramię. Jej ciało było dziwnie miękkie, ale von Preuss uznał, że to pewnie przez tkankę tłuszczową. Gdy szli przez zatopioną w stygijskich ciemnościach osadę, zapytał.
- Kim ty właściwie jesteś, Hildo, skoro rządzisz tą wioską? Czarownicą?
- Gdybym była czarownicą, myślisz, że bym ci powiedziała? Nie, jestem zielarką. Po tym, jak poprzedni sołtys przepadł, ludzie naturalnie uznali mnie za nieformalną przywódczynię. Wcześniej i tak przychodzili do mnie radzić się w różnych sprawach.
- Tak, zauważyłem, że jesteś światłą osobą. Nie jesteś stąd.
- Ano nie jestem. Trafiłam do tej wioski przez przypadek i postanowiłam zostać. Tu miałam spokój od... Sam wiesz. O, to tutaj. - Uchyliła drzwi i wprowadziła go do środka. Wnętrze stodoły było jasno oświetlone przez pełny księżyc, z racji tego, że połowy dachu zwyczajnie nie było. Reinhard zamknął drzwi i oparł się o nie plecami.
- Więc, co takiego chciałaś mi pokazać? - Hilda nie odpowiedziała, tylko bez słowa zrzuciła z siebie sukienkę, a gdy łowca już miał się odezwać zrobiła coś zgoła nieoczekiwanego. Wzięła z półki zardzewiały nóż, usiadła pod słupem podpierajcym konstrukcję i rozpruła sobie brzuch poziomym cięciem. Nawet nie widać było po niej, żeby odczuła jakikolwiek ból nawet gdy odciągnęła fałd skóry na bok, odsłaniając owrzodzone narządy wewnętrzne, ociekające śluzem i ciemną krwią.
- Mam nadzieję, że masz mocny żołądek. Powiedziała, zamykając na powrót rozcięcie.
- Nawet nie wiesz jak bardzo. - Na oczach łowcy rana zagoiła się, nie pozostawiając nawet blizny. - Skąd masz taką zdolność do regeneracji?! Chyba nie od mikstur... Oczywiście, że nie. Wiedźmo! - Reinhard wyszarpnął pistolet.
- Posłuchaj mnie. Ty też tak będziesz mógł. I nie celuj do mnie. Po pierwsze nie zro... - Huknął suchy strzał. Kula przebiła klatkę piersiową Hildy na wylot, wbijając się w słup za nią w rozbryzgu drzazg i krwi. Gdy dym się rozwiał, po trafieniu został jedynie rdzawy zaciek. - Daj mi powiedzieć do końca! Wy inkwizytorzy lubujecie się w przesłuchaniach. Swoją drogą zawsze traktujesz tak kobiety, które chcą ci dać?
- Ty akurat jesteś brudną wiedźmą, chociaż to pewnie dla ciebie komplement... No, mów.
- Tak, owszem, jesteśmy kultystami pana rozkładu, w zamian za to pozwala nam wybierać podarunki, jaki chcemy otrzymywać. To dlatego ominęła nas ta czerwona ospa, o której mówił twój dowódca. Również dlatego nie atakują nas zwierzoludzie.
- Pewnie sami ją rozsiewacie. Nie ma wszak nic za darmo, zwłaszcza, gdy chodzi o układanie się z chaosem.
- Nie, my nie. To akurat sprawka szczurów spod ziemi. Czasem tu przychodzą. Handlujemy z nimi. Oni pobierają wydzieliny z naszych ciał w zamian za potrzebne nam rzeczy. Naszym zadaniem jest udzielać schronienia i pomocy innym kultystom. I tak jesteśmy zbyt głęboko w lesie, żeby móc rozsiewać cokolwiek.
- A więc przyznajesz się.
- Oczywiście. Sama przecież cie tu przyprowadziłam. Zrobiłam to, bo chciałam, żebyś tu został. Jest jeszcze szansa dla ciebie, Reinhardzie... Niestety, twoich towarzyszy trzeba zlikwidować, są zbyt zatwardziali... Nie nawet nie próbuj ich ostrzec, bo sam zginiesz na marne. Lepiej zostań ze mną. - Inkwizytor przez moment wahał się co zrobić. Byli w zasadzce. Postanowił więc uciec się do fortelu.
- Dobrze. To co mówisz, ma sens. Pójdę tylko się czegoś napić, sama rozumiesz, sytuacja była nerwowa i zaschło mi w ustach. Jak wrócę, zajmę się tobą należycie.
- Cieszę się. Wracaj szybko!
Gdy tylko zamknął za sobą drzwi od stodoły, rzucił się biegiem ile sił w nogach. Trzeba było jak najszybciej zawiadomić Konrada. To był dowód, którego potrzebowali. Wypadł na placyk, gdzie szalało istne pandemonium. Czwórka rycerzy dzielnie walczyła z atakującymi ich pestigorami, które wtargnęły przez główną bramę. Piąty z nich leżał zwinięty na ziemi trzymając się za rozcięty bok. Porąbane ciała zarówno wieśniaków jak i zwierzoludzi zalegały pod pancernymi butami zakonników.
- Reinhard! To zasadzka! - Darł się Seelow, strzałem z pistoletu rozbryzgując bydlęcy łeb gnijącego gora. - Uciekaj, sprowadź wojsko! Trzeba to spalić!
- Wiem! Ta kobieta, Hilda, jest czarownicą. - łowca warknął uchylając się przed ociekającą ropnym śluzem maczugą, jednocześnie wbijając rapier w bulgoczące gardło potwora. - Powiedziała mi wszystko! - Inkwizytor uskoczył w bok, unikając kolejnego ciosu, i pchnął kultystę między żebra. Ten zaśmiał się ochryple i chwyciwszy ostrze przyciągnął do zdjętego obrzydzeniem Reinharda, wywalając robaczywy jęzor. Łowca szarpnął za rękojeść, jednak broń zaklinowała się. Kopniakiem odepchnął przeciwnika, przewracając go na błotnistą glebę. Rozejrzał się za jakąś bronią. Wtedy z pomocą przyszedł mu ranny rycerz.
- Weź mój miecz, chłopcze! To pamiątka, zabierz go... - Wyrzęził krztuszący się własną krwią zakonnik, podsuwając Reinhardowi swój bastard. Młody inkwizytor chwycił go i wykorzystując brutalną masę broni zaczął rąbać nieprzyjaciół, pozbawiając ich kończyn, głów i patrosząc plugawe wnętrzności. Jednak mutantów z każdą chwilą przybywało coraz więcej. Co gorsza, spomiędzy zabudowań wyszła Hilda. Reinhard zobaczył jak wiedźma pada na czworaka, i zaczyna wymiotować czarną mazią, której strumień rozlewa się w cuchnącą kałużę, zamieniając się w rój włochatych, tłustych much, które, jakby kierowane złowrogą inteligencją rzuciły się na Konrada Seelowa, obsiadając go szczelną warstwą. Tysiące małych ciał uporczywie napierało na wszystkie otwory w jego ciele, wciskając się do nosa, oczu i uszu. Łowca czarownic nie był w stanie się od nich opędzić, stracił równowagę, lecz nim rój zapchał mu usta, wyciągnął on zza pazuchy szklaną, czerwoną bańkę.
Sigmaaar! - Ryknął, nim muchy wcisnęły mu się do gardła, rozrywając je od środka. Dłoń trzymająca bombę zacisnęła się konwulsyjnie, a wypełniająca ją mieszanka alchemiczna eksplodowała w kontakcie z powietrzem w wielkiej kuli ognia, która pochłonęła zarówno jego jak i obłażące go owady. Ale to jeszcze nie było wszystko. Jeden z kultystów, zaczął pęcznieć, jakby pod jego skórą coś się kotłowało. Wreszcie pękł, uwalniając siewcę zarazy, który chwiejąc się na swych rachitycznych nogach ruszył na ostatnich dwóch rycerzy. Pojedyncze jego ciosy sprawiały, że zbroje zaczęły rozsypywać się w rdzawe płatki, zaś rany, które zadawał skażoną nieziemskimi zarazami bronią wżerały się zgnilizną w ciało, rozprzestrzeniając się jak ogień po rozgrzanym oleju.
Reinhard został sam, otoczony przez zbliżających się wrogów. Jego towarzysze zginęli w okropny sposób, ponieważ nie zdołał ich ostrzec. Ale czy to by zrobiło jakąś różnicę? Siły wroga były znacznie potężniejsze. Zaczynając od zwykłych kultystów, po zwierzoludzi, aż po demony. Szykując się do ostatniej walki, otaczany coraz ciaśniejszym pierścieniem zobaczył uśmiechającą się obleśnie Hildę, czekającą tylko, by dać swym sługusom znak do ataku. Von Preuss czuł jak wzbiera w nim nienawiść do pomiotów chaosu, tak wielka, jakiej nie czuł nigdy, nawet gdy w słusznym gniewie polował na heretyków, mutantów i zdrajców. Jedyne co go teraz wypełniało to pragnienie zabicia każdego sługi chaosu i zniszczenia ich w proch. Jego wewnętrzny głos w kółko powtarzał: „zabij ich, zabij ich wszystkich”, a on posłuchał. Na krótką chwilę czas stanął dla niego w miejscu. Zdało mu się, że z odległych czeluści kosmosu, tak przepastnych, że będących otchłanią szaleństwa, dochodzi do niego wołanie. Najpierw słabe i niewyraźne, później huczące w jego głowie wyraźnymi słowami.
- Pragniesz zniszczyć sługi chaosu. Doskonale. Zostań moim czempionem, a nawet mroczni bogowie będą szeptać twoje imię ze strachem.
- Kim jesteś?
- Zwą mnie Malal, usłyszałem twoje wołanie, śmiertelniku. Wiedz, że nasze interesy są zbieżne. Dam ci moc niszczenia demonów, aby na zawsze zostały wymazane z Osnowy.
- Wygnaniec... Czego chcesz w zamian?
- Tego co ty. Żebyś zabijał pomioty chaosu. Nic więcej.
- Co ze mną? Sam stanę się sługą chaosu, ponieważ odzwierciedlasz moją potrzebę walki z nim. To mnie w końcu zniszczy.
- Jesteś inkwizytorem. Przecież i tak już to robisz, ty i tobie podobni. Służysz mi tak czy inaczej. Ja oferuję ci możliwość robienia tego skuteczniej, jako prawdziwy czempion. Spraw się dobrze, a osiągniesz potęgę, o której niewielu może pomarzyć. - Dudnił głos. Reinhard musiał podjąć trudną i straszną w skutkach decyzję, jednak wciąż miał przed oczyma okropieństwa mrocznych mocy. Jeżeli to konieczne, jego poświęcenie da ludziom choć odrobinę przewagi w tej wiecznej walce. Kim był on wobec tysięcy?
- Niech tak będzie. - Upływ czasu wrócił natychmiast, on zaś poczuł przeszywający głód, który mógł zaspokoić tylko w jeden sposób. Nurglici padali jeden po drugim, gdy ciosy bastarda spadały na nich gwałtownym i bezlitosnym gradem. Reinhard wyrąbywał sobie pośród nich drogę do cofającej się w zaskoczeniu wiedźmy. Hilda już otwierała usta, by rzygnąć strumieniem plugastwa, gdy miecz odrąbał jej ramię. Inkwizytor trzasnął ją przedramieniem w twarz, odrzucając ją kilka kroków w tył. Korzystając z odległości wbił bastard tuż pod mostkiem i uniósł ją nad ziemię.
- Mówiłem, że się tobą zajmę, suko. - Wycedził przez zęby. Wolną ręką chwycił czarownicę za gardło i zaczął je miażdżyć, w blasku białych i czarnych płomieni, tańczących dziko w jego źrenicach rozszerzonych tak bardzo, że całkowicie zakrywających tęczówkę. Hilda charczała tylko, z jej ust popłynęła krew. Widać było, że słabnie. Von Preuss z satysfakcją patrzył na przerażenie, wykrzywiające jej twarz, po czym zacisnął pięść, pozostawiając głowę tylko na kawałku kręgosłupa. Wyrzuciwszy truchło precz, zwrócił się ku pozostałym zwierzoludziom. Część z nich, bardziej przytomna, uciekła w las, pozostali byli zbyt zdjęci strachem, by móc skutecznie się bronić. Gdy skończył masakrę, Reinhard von Preuss stanął pośród walających się wokół ciał wciągając zapach krwi. Uśmiechnął się, bo słodkawa, metaliczna woń sprawiała, że czuł się dobrze. Pozostało jedynie puścić z dymem tę przeklętą wiochę i w godny sposób pochować poległych towarzyszy, co uczynił natychmiast.
Dopiero później, gdy podniecenie bitwą opadło, Reinhard poczuł obrzydzenie wobec samego siebie. Jakby nie patrzeć, oficjalnie stanął po stronie chaosu, we własnych oczach stał się zdrajcą. To przeświadczenie miało ścigać go przez resztę życia. I choć po powrocie zrobił błyskawiczną karierę, dając się poznać jako niezwykle utalentowany i nieustępliwy detektyw, którego zajadłości w zwalczaniu sług chaosu dorównywała tylko precyzja działania, palący wstyd wobec własnej osoby zmusił go do zamówienia prostej maski, którą często zasłaniał swoje oblicze.
Tego dnia do Ilsy przyszedł Oskar. Miał doprawdy interesujące wieści. Otóż w Bretonii miało się odbyć niesławne wydarzenie, zwane wśród wtajemniczonych areną śmierci, podczas której mocarni herosi wyrzynali się nawzajem, ku uciesze gawiedzi entuzjastycznie pochrupującej orzeszki. Mało tego, miała się ona odbyć nie gdzie indziej, jak w jednym z tych przeklętych miejsc, w których zalegały surowe wiatry magii, wylewające się prosto z międzywymiarowych rozdarć Osnowy. Inkwizycji doskonale znane były takie rezerwuary chaotycznej energii, wśród nich Mordheim, Skavenblight, Praag i Moussilon w Bretonii. W tym ostatnim właśnie pojawiła się najnowsza arena. Oskar wspominał, że podczas ostatniej nastąpił tytaniczny w swej skali kataklizm – burza Osnowy, która ewentualnie doprowadziła do rozdarcia granicy pomiędzy wymiarami i zatopieniem fortecy w surowej energii chaosu oraz hordach demonów, które ledwo udało się powstrzymać. Gdzie więc indziej można by szukać Reinharda, jeśli nie tam? Nie czekając ani chwili dłużej, Ilsa i Oskar przygotowali się do wyjazdu. Choć droga przed nimi była daleka i pełna niebezpieczeństw, poczucie obowiązku oraz oczyszczenie się z mimowolnego zepsucia było wystarczającym powodem by ją przebyć i dostarczyć heretykowi sprawiedliwość, na którą zasłużył.
Imię: Reinhard von Preuss - Inkwizytor renegat
Klasa: Exalted Champion (of Malal)
Broń: Bastard zwany "Gotterdammerung" (zobacz: poprzednia arena), Ciężki harpun wielorybniczy z Marienburga (topory do rzucania)
Zbroja: Pancerz chaosu, hełm ciężki (maska oraz kapelusz przekształcone w hełm do pancerza chaosu) oraz wzmocnione karwasze (puklerz)
Ekwipunek: różne gadżety inkwizytora (bomby zapalające)
Umiejętność: Mistrz fechtunku (bo nie było stosownego piętna)
Portrety postaci:
Reinhard przed przemianą, bez maski:

Reinhard po przemianie:


[Zrobię jeszcze jednego posta, z Reinhardem przybywającym do Mousillon, żeby wszystko było uporządkowane, ale to już w ramach role playu. Ale również bedzie obszerny. Będą też obrazki, ale na razie sama karta postaci, żebym mógł się spokojnie wyspać.]
Przez następne kilka dni Reinhard, zgodnie z zaleceniem medyka musiał spędzić w łóżku, a przynajmniej nie wykonywać gwałtownych ruchów, bo groziło to zerwaniem szwów. Cały czas Ilsa troskliwie zajmowała się dochodzącym do zdrowia mentorem, zmieniała opatrunki i wyręczała w obowiązkach.
- Szybko się zabliźnia. - Stwierdziła Ilsa pewnego wieczora.
- Jak na psie, chciałaś powiedzieć. Tylko swędzi jak cholera.
- Ktoś mógłby powiedzieć, że to mutacja. - Próbowała zażartować, jednak wnet ugryzła się w język, czując świdrujące spojrzenie von Preussa.
- Nie. Tego typu rany goją się szybciej. Z ciętymi jest większy problem. - Wskazując dwie, krzyżujące się na czole, nad prawym okiem, blizny. Dziewczyna położyła się obok i położyła mu dłoń na porośniętej siwym włosem piersi. Chciał postawić ją do pionu, ale nie mógł się przemóc.
- Reinhard. Kochaj się ze mną. - Powiedziała mu prosto w twarz.
- Oszalałaś?! Zrozum, łączą nas stosunki służbowe, nie chcę abyś się do mnie przywiązywała w ten sposób. Poza tym jestem dla ciebie za stary, równie dobrze mógłbym być twoim ojcem. - Ona jednak nie ustępowała. Reinhard zdał sobie sprawę, że obejmuje jej talię. Wtedy przyciągnął ją do siebie. Zdecydowanym ruchem obrócił, tak, że znalazł się na górze. Rana po postrzale dokuczała, ale nie dbał o to. Haftki w jej koszuli puściły bez oporu, odsłaniając blade ciało. Drugim ramieniem uniósł Ilsę, pomagając jej pozbyć się spodni, chwilę później wnikając w jej ciepłe wnętrze. Dziewczyna przymknęła oczy i odchyliła głowę w tył. Jej skręcające się zawiłe fale włosy pachniały bzem i agrestem.
Reinhard von Preuss patrzył na pogrążoną we śnie kochankę. Uważając by się nie zbudziła, usiadł na skraju łóżka chowając twarz w dłoniach. Po cichu wstał i opuścił pokój na poddaszu, zszedł na dół do zbrojowni gdzie na stojaku wisiał jego grawerowany w symbole inkwizycyjne kirys, z mosiężną czaszką w wieńcu, przytwierdzoną w centrum napierśnika. Ubrał się, na twarz nałożył prostą, pozbawioną zdobień maskę, przypasał miecz, a na plecach zawiesił harpun. Nie oglądając się za siebie wyruszył w miasto.
Od zniknięcia jej mentora minęły jakieś dwa tygodnie, zatem wedle obowiązującej procedury Ilsa Chevron musiała przejąć jego obowiązki. Mimo dokładnego przeszukiwania kanałów oraz wąskich uliczek nigdzie nie było śladu inkwizytora, jakby rozpłynął się w powietrzu. Niemal pogodziła się już z faktem, że von Preuss przepadł na dobre, gdy miastem wstrząsnęła fala brutalnych morderstw. Makabrycznie okaleczone ciała znajdowano w przeróżnych miejscach: od dachów, po kanały, a także ich własne mieszkania. Pozornie nie łączyło ich absolutnie nic – pochodzili z całkowicie odmiennych części miasta i parali się różnymi zajęciami: byli wśród nich urzędnicy, kurtyzany, szlachcice i medycy. Czasem pojedynczo, czasem całe ich grupy, zaległe w krzepnącej krwi. Gdy Ilsa oglądała kolejne zwłoki zauważyła jednak pewne cechy charakterystyczne: wszyscy ci ludzie zginęli od ciosów miecza, dość ciężkiego, biorąc pod uwagę głębokość cięć. Często pojawiały się również ślady ran szarpanych oraz wywłóczone wnętrzności, jakby zadane włócznią albo inną bronią wyposażoną w zadziory. Na przykład harpunem. Późniejsze śledztwa wykazywały również, że każda z ofiar była zamieszana w kult mrocznych bogów.
Ilsa z każda chwilą była coraz bardziej pewna kim jest ów tajemniczy zabójca, jednak część faktów nie zgadzała się jej. Wciąż zadawała sobie pytanie, jeśli to Reinhard, to dlaczego ją pozostawił? Żeby ją wyręczać? Ale jak inaczej mógłby tropić tych wszystkich kultystów i eliminować ich, skoro nie miał dostępu ani do dokumentacji, ani zapewne również informatorów. W dodatku nikt nie słyszał, aby ostatnio jakikolwiek łowca czarownic w mieście zbierał wsparcie. Całymi nocami krążyła po mieście, przetrząsając każdy budynek mogący służyć za kryjówkę. Było to jak szukanie igły w stogu siana, lecz nie zamierzała się poddawać. Aż wreszcie jej upór został wynagrodzony: w starym, walącym się magazynie nieopodal Doodkanaal dostrzegła jakiś ruch na piętrze. Wiedziona przeczuciem naszykowała pistolet i trzymając się szczerb w murze podeszła po gzymsie podmurówki do niewielkiego okna na tyłach budynku – wchodzenie głównym wejściem mogło zdradzić jej obecność i wszystko zniweczyć. Gdy była już w pogrążonym w stygijskich ciemnościach wnętrzu odnalazła schody na górę. Drewniany stopień zatrzeszczał niemiłosiernie, ale teraz nie było odwrotu. Spod płaszcza wyjęła małą latarnię oliwną i weszła na górze.
Stał tyłem do niej. Masywna sylwetka, mierząca niemal dwa metry wzrostu, odziana w charakterystyczny płaszcz i jeszcze bardziej charakterystyczny kapelusz. Ilsa odchyliła zasłonę latarni, oświetlając tajemniczą postać.
- A więc jednak... Odnalazłaś mnie. - Głos brzmiał znajomo, ale i obco zarazem. Zdawał się być głuchy, choć zawierał metaliczny pogłos, jakby słowa wychodziły spod przyłbicy hełmu.
- Reinhard? To ty? - Olbrzym obrócił się z wolna, trwało to chwilę, lecz zdawało się ciągnąć w nieskończoność. W otworach na oczy błyszczały dwie, śnieżnobiałe tęczówki, kontrastujące z otchłanną czernią źrenic. Płyty pancerza były wyraźnie grubsze, pojawiły się na nich również barokowe zdobienia. Tam gdzie była mosiężna czaszka okolona wieńcem tkwiła teraz inna – czarno-biała, laury zaś zastąpiła monochromatyczna gwiazda chaosu.
-Tak to ja. - Odpowiedział wybraniec, pozbawionym emocji głosem. Ilsa zaniemówiła. Odstawiła tylko lampę oliwną na poręcz.
Ale jak to? Nosisz symbole chaosu... - Wyszeptała z niedowierzaniem.
- Nie rozumiesz? Stałem się wywyższonym czempionem Malala...
- Wybrańcem? O czym ty mówisz? To przecież proces trwający dziesięciolecia, i dostępują go tylko najbardziej oddani wojownicy mrocznych potęg.
- To prawda. Nie inaczej było w moim przypadku. Jak myślisz, w jaki sposób wytropiłem tych wszystkich kultystów bez niczyjej pomocy? Moce chaosu, w jakiejkolwiek formie, czy to energii Dhar, czy jako spaczeń, a nawet zwykli kultyści przyciągają mnie, jak woń zwierzyny przyciąga wilka.
- Tylko dlaczego? - Głos jej drżał i łamał się z każdym słowem. - Ufałam ci, a ty nie dość, że mnie porzuciłeś, to zdradziłeś naszą sprawę! Jak możemy wygrać tę wojnę, jeśli nawet inkwizytor przechodzi na stronę wroga?
- Wygrać? Ty naprawdę nic nie wiesz. Tego się nie da wygrać! Czy wiesz jaka jest prawdziwa natura chaosu? To nie są jacyś najeźdźcy z północy, wyjące tłumy i przywoływane demony. Każdy z bogów chaosu jest odzwierciedleniem pragnień i uczuć istot rozumnych. Takich, jak strach przed bólem i chorobą, nienawiść, pragnienie siły, potrzeba wygodnego i przyjemnego życia. Spiski toczące się na dworach i baby plotkujące w maglu... Wszystko to stanowi pożywkę dla bogów chaosu. Im mocniej się bronimy, tym silniejsi się stają.
- Mylisz się. Możemy wygrać. Spójrz na postęp technologiczny, to kwestia czasu, nim...
- Postęp to domena Tzeentcha, powinnaś o tym wiedzieć. Z resztą zobacz, kiedyś w hordach Khorna były w zasadzie same krwiopuszcze, rozbijaliśmy je w pył kulami z armat. Teraz raporty mówią o pojawianiu się demonicznych dział, zbudowanych w czeluściach Osnowy. To tak, jakby ktoś robił sobie z naszego świata kiepski żart, zmuszając nas do ciągłego wyścigu zbrojeń, którego nie możemy wygrać. Idź teraz stąd, Ilso i daj mi działać.
- Nigdzie nie idę. Wiesz przecież, że nie mogę. - Nie było już odwrotu, ani dla niej ani dla niego.
- To rozkaz!
- Nie przyjmuję rozkazów od sługusa chaosu.
- Twój wybór. - W głosie wybrańca dało się słyszeć cień żalu. Huknął strzał, kula brzęknęła niegroźnie rykoszetując od naramiennika. Reinhard spojrzał na zarysowanie. - Ten pancerz, to ja. - Rzucił, dobywając miecza. Zwarli się na wąskiej platformie wymieniając zawzięte ciosy. Bastard i rapier zgrzytały i sypały iskrami w wirze ciosów i parad. Ilsa uwijała się jak w ukropie, uchylając się przed świszczącym jej nad głową mieczem. Oboje walczyli podobnie, według tych samych zasad, jednak to Reinhard górował próbie sił. Nawet nie było sensu próbować go zatrzymać. Ilsa cięła go po nogach, lecz łowca okazał się być zaskakująco szybki jak na kogoś noszącego tak ciężki pancerz i bez trudu cofnął się w tył. Wręcz przeciwnie, zbroja chaosu zdawała się nie tyle nie spowalniać go, co jeszcze przyspieszać reakcje. Sfrustrowana, że Reinhard wyłapywał niemal każdy jej atak, zdecydowała się zmienić taktykę. Zamiast iść na wymianę ciosów postanowiła wypatrzyć lukę w obronie przeciwnika. Von Preuss nosił ciężką zbroję, ale jak każda płytówka miała swoje słabe punkty, w miejscach gzie poszczególne elementy zachodziły na siebie. Widząc nadarzającą się okazję Ilsa skoczyła do przodu, celując w gardło jej byłego mistrza, ten jednak uchylił się i odwinął mieczem, znacząc jej ramię krwawą pręgą. Z pomiędzy zaciśniętych zębów dobył się stłumiony krzyk bólu, ale łowczyni nie miała zamiaru się poddawać. Ledwie sparowała zadany znad głowy cios, zatrzymując bastard tuż przed twarzą. Reinhard napierał dalej, aż przyklęknęła. Ostrze dotknęło jej nosa, rozcinając go. Krew popłynęła jej po twarzy. Zebrawszy siły, Ilsa rzuciła się w bok, zacinając się w policzek, ale wywinęła się. Zrywając się na równe nogi, dźgnęła oponenta pod pachę. Reinhard warknął i kopnięciem odrzucił ją w tył. Usiłując złapać równowagę, łowczyni zaczepiła o lampę oliwną, postawioną wcześniej na balustradzie. Pojemnik spadł na podłogę, rozbijając się i uwalniając płonące paliwo. Inkwizytor już był przy niej, biorąc szeroki, płaski zamach z prawej strony. Ilsa nie mogła zablokować tak silnego uderzenia, ale zdołała zmienić jego kierunek. Mimo to, energia ciosu zatrzęsła jej ramieniem i rzuciła o ścianę, wypychając powietrze z płuc. Broniac się przed serią kolejnych ataków, Ilsa wycofała się ku schodom wiodącym na wyższe piętro. Z każdą upływającą chwilą ogień z rozbitej lampy rozprzestrzeniał się żarłocznie, pochłaniając drewniane belki i podesty podtrzymujące konstrukcję. Walka przeciągała się, tymczasem pożoga pochłonęła już doszczętnie niższą kondygnację. Powietrze drgało od piekielnego gorąca, a żadne z nich nie było w stanie zakończyć starcia. Ilsa była już mocno poobijana, z licznych nacięć sączyła się krew, znacząc jej zbroję i rękawy rdzawymi od pomarańczowego blasku płomieni plamami. Znów wymienili serię ciosów, zamieniając się miejscami, rozdzielając się. Podłoga w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą się znajdowali runęła, przełamując nadwątlone rusztowania. Nie bacząc na to, rzucili się na siebie z wrzaskiem. Młoda łowczyni nie dbała już o własne bezpieczeństwo i wyprowadziła sztych celując w dolną krawędź kirysu. Minęli się w pełnym biegu, i choć poczuła jak ostrze napotyka opór, to wbija się w ciało, sama jednak poczuła pociągnięcie po żebrach. Jednocześnie wykonali półobrót, zwracając się ponownie do siebie. Niesiona pędem wyswobodziła rapier i chwyciła rozcięty bok. Po Reinhardzie nie było natomiast nawet widać, że jest ranny. Furia ataków spaczonego inkwizytora zmusiła Ilsę do desperackiej defensywy. Uniki przychodziły jej z trudem, ramię zaś zdrętwiało od zbijania ciężkich uderzeń. Z resztą, jeśli ona nie złamie się pierwsza, to los ten spotka jej wyszczerbioną broń. Wtem zdała sobie sprawę, że Reinahrd wpadł w rytm. Wykorzystanie tego błędu było jej ostatnią szansą. Wyliczywszy moment wykonała błyskawiczne pchnięcie, lecz przeciwnik zdawał się tylko na to czekać. Bezradnie patrzyła, jak jej rapier jest spychany płazem miecza bastardowego i klinuje się pomiędzy ścianą, a jelcem. Żelazny uchwyt zacisnął się jej na barku, rzucając ją na barierkę. Ta ustąpiła z trzaskiem i Ilsa spadła wśród odłamków na ogarnięte pożarem niższe piętro. Chrupnęła złamana piszczel, jednak adrenalina tłumiła ból. Niczym straszliwy cień, z wyższej platformy zeskoczył za nią von Preuss, ciężko lądując na czerniejącej od szalejącej pod spodem pożogi. Ilsa mogła tylko cofać się pod okno, upuszczony przy upadku rapier leżał jakieś dwa metry przed nią, jednak zbliżający się wybraniec kopnął go gdzieś na bok, zaś na przeładowanie pistoletu zdecydowanie nie było już czasu. Stalowa zbroja upadłego inkwizytora jarzyła się ognistym blaskiem szalejących wokół płomieni.
- Stałeś się tym, co poprzysiągłeś zniszczyć, tym czego nienawidzisz. - Wycedziła przez zaciśnięte z bólu i wściekłości zęby Ilsa.
- To prawda. Poświęciłem się dla tego kraju, a nienawiść do samego siebie... Cóż, to cena, jaką przyszło mi zapłacić. Żebyś ty już nie musiała.
- Co teraz zrobisz? - Poczuła za plecami ceglany mur. - Zabijesz mnie? - Reinhard milczał. Wśród snopów iskier spory kawał podestu załamał się i z hukiem runął w dół. Smolne belki z sufitu nie były w stanie utrzymać już własnego ciężaru i również zaczęły się odrywać, waląc się masywnymi kawałami, lecz zamaskowany łowca zdawał się tego nie zauważać. Podszedł do osaczonej Ilsy i uniósł ją za kołnierz, tak że ich oczy były na jednej wysokości. Łowczyni uniosła dumnie głowę, czekając na cios, który zakończy jej życie. Ale ten nie nadszedł. Reinhard wypchnął ją na zewnątrz, na zimne, nocne powietrze. Spadając widziała jeszcze jego sylwetkę, nim zniknął wśród pióropuszy iskier i płomieni.
Pierwsze, co zobaczyła, to białe światło. Z niego wyłaniały się najpierw niewyraźne, później coraz rozpoznawalne kształty, aż Ilsa zdała sobie sprawę, że znajduje się w jakimś nieznanym jej pomieszczeniu. Wszystko bolało ją niemiłosiernie, a wszędzie owijały ją bandaże. Mimo to spróbowała wstać, ale jedna noga pozostawała nieruchoma. Zajrzała pod kołdrę – od kolana w dół, na lewej łydce znajdował się gips. Rozejrzawszy się dookoła spostrzegła, że na krześle obok jej łóżka siedzi jakiś człowiek w płaszczu i kapeluszu, którego twarz zasłaniał cień rzucany przez rondo.
-Obudziłaś się wreszcie.
- Decker... - Poznała łowcę po głosie. - Gdzie ja jestem?
- Nie widzisz? W szpitalu. Pożar było widać chyba w całym mieście. Strażacy znaleźli cię nad ranem, nieprzytomną na brzegu kanału. - Przed oczyma błysnęły jej ostatnie chwile, nim straciła świadomość. Upadek z okna do lodowatej wody w kanale. Zbroja ciągnęła ją w dół wśród smug krwi i bąbelków powietrza wydostających się spod ubrania. Przypomniała sobie, że ma przytroczony do buta nóż, którym przecięła mocowania pancerza i ostatkiem sił odbiła się od dna. Wciąż rozgrzane walką mięśnie zużywały tlen szybciej niż zwykle, miała wrażenie, że płuca zaraz jej eksplodują, a powierzchni wciąż nie było widać. Czarne plamy zatańczyły jej przed oczami tuż przed tym, jak wynurzyła głowę nad powierzchnię, zaczerpując łapczywie powietrze. Zmęczona położyła się na wodzie niesiona własną wypornością, co było dalej – nie pamiętała.
- Czy w ruinach znaleziono... Jakieś zwłoki, stopiony metal... Cokolwiek...?
- Nie, nic takiego nie było. Mimo, że kazałem przeszukać pogorzelisko. Ta sprawa ma coś wspólnego z von Preussem i jego zniknięciem?
- Tak. - Opowiedziała Oskarowi o spaczeniu Reinharda, walce i tym co jej przekazał tamtej nocy. Łowca czarownic zamyślił się.
- Teraz rozumiem... To dlatego zabrał nas wtedy do Spiżowej Cytadeli, żeby zmierzyć się z Archaonem, nie po to, żeby wymierzyć mu sprawiedliwość w imię cesarza i Sigmara, tylko po to, żeby spełnić własną potrzebę zabijania sług chaosu. A gdy pojawiły się demony zaczął je zabijać. Dobrze słyszałaś, nie wypędzać, tylko zabijać. Na własne oczy widziałem truchła demonetek i wrzeszczących. Nie wracały do domeny chaosu, ponieważ ich istnienie zostało wymazane. One się go bały. To się normalnie nie zdarza.
- Przez cały czas mówił, że robi to wszystko dla kraju.
- Być może tak było w istocie, skoro jest wrogiem chaosu, mógł postanowić sięgnąć po jeszcze większą moc, tylko po to, aby stać się bronią ostateczną we własnych rękach. To jednak prędzej czy później go wypali, ponieważ jest wrogiem samego siebie. Lub stanie się postrachem mrocznych bogów. I nie tylko. Teraz jest jednak renegatem i musi zostać zatrzymany. Jakie jest twoje następne posunięcie?
- Dołączę do biczowników, albo wzorem krasnoludów ufarbuję włosy na pomarańczowo i pójdę szukać chwalebnego końca w walce z potworami.
- Ilso, co takiego?
- Słyszałeś mnie. Mam dość tych beznadziejnych podchodów. Koniec końców jesteśmy jedynie heretykami, nie, nawet mniej. Pionkami heretyka. Marionetkami. Te wszystkie lata służby, każde zwycięstwo w imieniu Sigmara i Imperium... Wszystko pod rozkazami zdrajcy. Każde z naszych zwycięstw to kłamstwo. Nie więcej nie pozostaje. - Powiedziała beznamiętny tonem, wpatrując się w niekreśloną dal.
- Nasze dawne osiągnięcia być może są kłamstwem, ale nadal pozostaje nam jedno, czego nikt nie odbierze. Jest to obowiązek wobec Sigmara i całej ludzkości. Jeśli ty nie chcesz, ja osobiście wytropię Reinharda i zadbam, aby dosięgła go sprawiedliwość.
- Skoro tak mówisz... To jedyny sposób, żeby oczyścić się z winy i odzyskać honor.
Wciąż będąc w trakcie rekonwalescencji, Ilsa przeglądała stare dokumenty zalegające archiwum na poddaszu kamienicy w Suiddock. Były to raporty sporządzone przez von Preussa w czasie jego długoletniej działalności, notatki służbowe oraz pisma bardziej przeznaczone do użytku osobistego. Z tej osobliwej podróży w przeszłość, w którą zabrały Ilsę pożółkłe przez dziesięciolecia papiery wyłaniał się jej nowy obraz człowieka, o którym myślała, że go zna. Zimne, pozbawione emocji czy subiektywizmu zapiski, obnażały precyzyjnie szczegóły z życia Reinharda, nabierając nowego znaczenia w świetle późniejszych wydarzeń.
Tłusty, czarny dym gęstymi tumanami zasnuwał niebo w kolorze ochry. Pośród płonących zabudowań wciąż jeszcze było słychać wrzaski zapędzonych do stodoły ludzi, ocalałych z zarazy, jaka przetoczyła się przez wieś. Czerwona ospa, ta sama, która w kilkaset lat wcześniej spustoszyła bretońską prowincję Mousillon. Teraz jej ofiarą padały kolejne wsie Imperium, położone blisko zachodniej granicy. Choć mogło wydawać się to okrutne, Inkwizycja postanowiła wyplenić zagrożenie wszelkimi dostępnymi środkami, nim obejmie większe osady, a wreszcie miasta, do których uchodziliby wieśniacy ze skażonych terenów. Środki te polegały natomiast na wysłaniu inkwizytorów ze wsparciem medyka oraz oddziału rycerzy pantery i spaleniu wszystkiego do gołej ziemi, włącznie z pozostałymi przy życiu wieśniakami i ich inwentarzem.
-Znów się spóźniliśmy, Reinhardzie. - Zwrócił się do młodego junkra jego mentor, gdy opuścili już płonącą wieś.
- W rzeczy samej, nic tu po nas. Obawiam się jednak, że zaraza, którą staramy się zlikwidować jest rozsiewana celowo. Widziałeś te wszystkie szczury?
- Tak. Podejrzewam, że mogą za tym stać skaveni, tak jak wtedy, w Bretonii. Wypuścili na żabojadów zarazę, a później najechali ich, gdy byli osłabieni. Nie inaczej może być teraz. Zakażają odizolowane osady, aby powstało wiele ognisk zarazy. Wiedzą, że duże miasta łatwiej jest zablokować i w razie czego przeprowadzić Exterminatus, jeśli będzie naprawdę źle.
Od pięciu dni krążyli po trzęsawiskach, zarośniętych przez pokręcone, stare drzewa, których konary zdawały się wyciągać jak szpony ku inkwizytorom i ich orszakowi. Nagle, pośród spowitej wiecznym półmrokiem gęstwiny pojawiły się blade promienie światła, rozpraszające się na pasemkach mgły, unoszącej się z rozległych moczar. Nie mając lepszego kierunku, brnęli przez mroczną gęstwinę ku temu wątłemu blaskowi, licząc że znaleźli wyjście z lasu pełnego toksycznych grzybów i jadowitych cierni, czyhających na nieostrożnych podróżników. Wystarczyło jedno zadrapanie takim kolcem, aby zwykłe draśnięcie przerodziło się w rozjątrzoną ranę.
Ku zdziwieniu inkwizytorów oraz ich towarzyszy, ich oczom ukazały się zwykłe, wiejskie zabudowania rozrzucone na niewielkich wysepkach pośród błotnistego bajora. Wokoło osady ustawiono niedbale zielony od glonów ostrokół, dodatkowo otoczony pasmem kolczastej faszyny. Oddział przeszedł wokół tego, dość prowizorycznego, umocnienia aż do czegoś w rodzaju bramy. Była otwarta, ukazując przybyszom zwykłą wieś, po której krążyli najzwyczajniej w świecie ludzie zajęci swoimi codziennymi sprawami. Dowódca wszedł do wsi pierwszy i zagadnął jednego z mieszkańców, kto jest tu sołtysem.
- Ja jestem. - Odpowiedziała wyrosła jak spod ziemi kobieta, ubrana w prostą, ubłoconą sukienkę z lnu lepiącą się do błyszczącego od potu ciała. Jej oczy miały lekko żółte zabarwienie, skóra zaś miała niezdrowo ziemiste zabarwienie. A może był to zwykły odcień opalenizny, typowy dla ludzi pracujących na zewnątrz, jedynie zafałszowany przez mdłe światło pochmurnego dnia. - Może nie sołtysem, ale przewodzę tym ludziom. - Nazywam się Hilda – Uśmiechnęła się spękanymi ustami.
- Nazywam się Konrad Seelow, inkwizytor, to zaś mój adiutant, Reinhard von Preuss, są z nami jeszcze ci rycerze Pantery i medyk, ten w ptasiej masce. - Wskazał łowca na pozostałych.
- Co was więc sprowadza do naszej spokojnej osady? Czyżbyście wykryli tu siedlisko herezji? Jesteśmy porządnymi ludźmi, w środku lasu możemy żyć nieniepokojeni.
- To, czy jesteście porządni, naturalnie proszę pozostawić w mojej gestii. - Uciął krótko Konrad. - Czy mogę odwiedzić waszą świątynię, czy chociaż kaplicę? Pomówiłbym z kapłanem.
- Oczywiście, jednak jeśli chodzi o rozmowę... Może być problem. - Seelow gestem zachęcił ją by kontynuowała. - Był tu mnich, taki stary pustelnik, ale umarł kilka wiosen temu.
- I nie przysłano nikogo nowego? - Wtrącił się Reinhard.
- Widzieliście las. Nikt nie chce iść do miasta, bo to zbyt niebezpieczne. A tam u was, to pewnie w ogóle zapomnieli o naszej wiosce. Ale nie szkodzi, radzimy sobie. Wciąż jednak nie wiem, dlaczego przyjechaliście w nasze skromne progi.
- Tropimy źródło zarazy, która spustoszyła już kilka wsi, podobnych do tej. To czerwona ospa, wszystko wskazuje na to, że przyszła z północnego zachodu, poszliśmy więc tym kierunkiem, aż trafiliśmy tutaj.
- To nie tu. -Pokręciła głową Hilda. - Jak już mówiłam, jesteśmy odcięci od świata i jego problemów. Jeśli chcecie, możecie zostać na noc, ale jutro ruszajcie w dalszą drogę. Tutaj nie ma nic, co by mogło was interesować.
- Wszędzie znajdzie się coś interesującego... - Odparł inkwizytor. - Ale niech będzie. Pomówię jeszcze tylko z moimi ludźmi. - Gdy Hilda oddaliła się, Konrad zwrócił się do Reinharda. - Mam złe przeczucia. Nienawidzę takich dziur, zawsze okazują się siedliskami zwyrodnialców, kultystów i innych szumowin. Zwłaszcza, jeżeli urządzają sobie taką idyllę.
- To brzmi jak jakaś opowieść grozy, opowiadana przez kiepskiego trubadura. I na idyllę bynajmniej mi to nie wygląda. Wyglądają zwyczajnie, tylko siedzą na pustkowiu...
- Świata nie znasz? Jesteśmy w środku lasu, normalnie już dawno rozwaliliby ich zwierzoludzie albo elfy czy inne potwory.
- Może żyją w zgodzie naturą i elfy ich nie ruszają? - Reinhard pozwolił sobie na sarkazm, ale Konrad uziemił go srogim spojrzeniem. - To co więc zalecasz? Możemy od razu zablokować bramę i pozabijać wszystkich, jak stoją, ale co to da? Rzeź, zwłaszcza zbędna, tylko ucieszy Khorna, a jest to ostatnia rzecz, której byśmy chcieli. Poza tym, do cholery, nie jesteśmy jakąś dziewuchą, której koń okulał na odludnej farmie, tylko inkwizycją. Wchodzimy w paszczę lwa, żeby połamał sobie na nas zęby.
- Dobrze myślisz, mój uczniu. Niekonwencjonalnie, ale przenikliwie... Będzie z ciebie śledczy. Póki co jednak, możemy skorzystać z oferty. Pamiętajcie jednak – Rzekł do pozostałych – nie pijcie ani nie jedzcie niczego, czego miejscowi sami nie tkną.
- Jakie wobec tego masz dla nas rozkazy? - Spytał von Preuss.
- Pozostali idą ze mną. Ty zostaniesz na zewnątrz. Na razie, jak to powiedział pewien pirat do swojego oficera: leć normalnie.
Z największego domu we wsi ulatniał się zapach pieczonego mięsa i polewki – specjalnie dla gości Hilda kazała zarżnąć świniaka i wziąć go na rożen. Tymczasem Reinhard tkwił oparty o cembrowinę studni, żując suchara. Był już środek nocy, impreza trwała w najlepsze i nie działo się absolutnie nic podejrzanego. Gdyby nie zdyscyplinowanie, jakie wpojono mu w Czarnym Zamku, pewnie już dawno poszedłby spać, znużony wszechogarniającą nudą. Zachowywanie czujności przychodziło mu coraz trudniej, zwłaszcza, że reszta jego towarzyszy zażywała gościnności miejscowych, po ciężkiej przeprawie przez krajobraz nienapawający optymizmem. Wtedy poczuł, że ktoś się zbliża. Spojrzał w tamtą stronę – od strony pogrążonych we śnie chat nadchodziła Hilda. Jej skóra błyszczała w świetle sączących się z okien gościńca.
-A co tam, żołnierzyku? Na przepustce? - Zapytała filuternie.
- Wręcz przeciwnie... Chcesz czegoś?
- Czy wy wszyscy zawsze jesteście tacy poważni? - Westchnęła, przewracając oczyma. - Skoro już pytasz, to tak. Chcę ci coś pokazać, coś co cię zainteresuje.
- Co takiego? - Zaciekawił się autentycznie Reinhard. Być może tkwienie na tej nudnej warcie wreszcie się na coś zda.
- Choć ze mną.
- Obawiam się, że nie mogę. Nie możesz tutaj?
- Obawiam się, że nie mogę. To niedaleko, w stodole. Nic się nie stanie, jeśli przejdziesz się na chwilę.
- Ta chwila będzie pewnie trwać co najmniej dwadzieścia minut, co nie? - Rzucił pod nosem łowca czarownic. Hilda zaśmiała się.
- No chodź już, nie pożałujesz... Nikt się nie zorientuje, że poszedłeś.
- Dobra, niech ci będzie. - Reinhard jeszcze nie wiedział, że ta decyzja będzie kluczowa dla jego życia. Hilda wzięła go za ramię. Jej ciało było dziwnie miękkie, ale von Preuss uznał, że to pewnie przez tkankę tłuszczową. Gdy szli przez zatopioną w stygijskich ciemnościach osadę, zapytał.
- Kim ty właściwie jesteś, Hildo, skoro rządzisz tą wioską? Czarownicą?
- Gdybym była czarownicą, myślisz, że bym ci powiedziała? Nie, jestem zielarką. Po tym, jak poprzedni sołtys przepadł, ludzie naturalnie uznali mnie za nieformalną przywódczynię. Wcześniej i tak przychodzili do mnie radzić się w różnych sprawach.
- Tak, zauważyłem, że jesteś światłą osobą. Nie jesteś stąd.
- Ano nie jestem. Trafiłam do tej wioski przez przypadek i postanowiłam zostać. Tu miałam spokój od... Sam wiesz. O, to tutaj. - Uchyliła drzwi i wprowadziła go do środka. Wnętrze stodoły było jasno oświetlone przez pełny księżyc, z racji tego, że połowy dachu zwyczajnie nie było. Reinhard zamknął drzwi i oparł się o nie plecami.
- Więc, co takiego chciałaś mi pokazać? - Hilda nie odpowiedziała, tylko bez słowa zrzuciła z siebie sukienkę, a gdy łowca już miał się odezwać zrobiła coś zgoła nieoczekiwanego. Wzięła z półki zardzewiały nóż, usiadła pod słupem podpierajcym konstrukcję i rozpruła sobie brzuch poziomym cięciem. Nawet nie widać było po niej, żeby odczuła jakikolwiek ból nawet gdy odciągnęła fałd skóry na bok, odsłaniając owrzodzone narządy wewnętrzne, ociekające śluzem i ciemną krwią.
- Mam nadzieję, że masz mocny żołądek. Powiedziała, zamykając na powrót rozcięcie.
- Nawet nie wiesz jak bardzo. - Na oczach łowcy rana zagoiła się, nie pozostawiając nawet blizny. - Skąd masz taką zdolność do regeneracji?! Chyba nie od mikstur... Oczywiście, że nie. Wiedźmo! - Reinhard wyszarpnął pistolet.
- Posłuchaj mnie. Ty też tak będziesz mógł. I nie celuj do mnie. Po pierwsze nie zro... - Huknął suchy strzał. Kula przebiła klatkę piersiową Hildy na wylot, wbijając się w słup za nią w rozbryzgu drzazg i krwi. Gdy dym się rozwiał, po trafieniu został jedynie rdzawy zaciek. - Daj mi powiedzieć do końca! Wy inkwizytorzy lubujecie się w przesłuchaniach. Swoją drogą zawsze traktujesz tak kobiety, które chcą ci dać?
- Ty akurat jesteś brudną wiedźmą, chociaż to pewnie dla ciebie komplement... No, mów.
- Tak, owszem, jesteśmy kultystami pana rozkładu, w zamian za to pozwala nam wybierać podarunki, jaki chcemy otrzymywać. To dlatego ominęła nas ta czerwona ospa, o której mówił twój dowódca. Również dlatego nie atakują nas zwierzoludzie.
- Pewnie sami ją rozsiewacie. Nie ma wszak nic za darmo, zwłaszcza, gdy chodzi o układanie się z chaosem.
- Nie, my nie. To akurat sprawka szczurów spod ziemi. Czasem tu przychodzą. Handlujemy z nimi. Oni pobierają wydzieliny z naszych ciał w zamian za potrzebne nam rzeczy. Naszym zadaniem jest udzielać schronienia i pomocy innym kultystom. I tak jesteśmy zbyt głęboko w lesie, żeby móc rozsiewać cokolwiek.
- A więc przyznajesz się.
- Oczywiście. Sama przecież cie tu przyprowadziłam. Zrobiłam to, bo chciałam, żebyś tu został. Jest jeszcze szansa dla ciebie, Reinhardzie... Niestety, twoich towarzyszy trzeba zlikwidować, są zbyt zatwardziali... Nie nawet nie próbuj ich ostrzec, bo sam zginiesz na marne. Lepiej zostań ze mną. - Inkwizytor przez moment wahał się co zrobić. Byli w zasadzce. Postanowił więc uciec się do fortelu.
- Dobrze. To co mówisz, ma sens. Pójdę tylko się czegoś napić, sama rozumiesz, sytuacja była nerwowa i zaschło mi w ustach. Jak wrócę, zajmę się tobą należycie.
- Cieszę się. Wracaj szybko!
Gdy tylko zamknął za sobą drzwi od stodoły, rzucił się biegiem ile sił w nogach. Trzeba było jak najszybciej zawiadomić Konrada. To był dowód, którego potrzebowali. Wypadł na placyk, gdzie szalało istne pandemonium. Czwórka rycerzy dzielnie walczyła z atakującymi ich pestigorami, które wtargnęły przez główną bramę. Piąty z nich leżał zwinięty na ziemi trzymając się za rozcięty bok. Porąbane ciała zarówno wieśniaków jak i zwierzoludzi zalegały pod pancernymi butami zakonników.
- Reinhard! To zasadzka! - Darł się Seelow, strzałem z pistoletu rozbryzgując bydlęcy łeb gnijącego gora. - Uciekaj, sprowadź wojsko! Trzeba to spalić!
- Wiem! Ta kobieta, Hilda, jest czarownicą. - łowca warknął uchylając się przed ociekającą ropnym śluzem maczugą, jednocześnie wbijając rapier w bulgoczące gardło potwora. - Powiedziała mi wszystko! - Inkwizytor uskoczył w bok, unikając kolejnego ciosu, i pchnął kultystę między żebra. Ten zaśmiał się ochryple i chwyciwszy ostrze przyciągnął do zdjętego obrzydzeniem Reinharda, wywalając robaczywy jęzor. Łowca szarpnął za rękojeść, jednak broń zaklinowała się. Kopniakiem odepchnął przeciwnika, przewracając go na błotnistą glebę. Rozejrzał się za jakąś bronią. Wtedy z pomocą przyszedł mu ranny rycerz.
- Weź mój miecz, chłopcze! To pamiątka, zabierz go... - Wyrzęził krztuszący się własną krwią zakonnik, podsuwając Reinhardowi swój bastard. Młody inkwizytor chwycił go i wykorzystując brutalną masę broni zaczął rąbać nieprzyjaciół, pozbawiając ich kończyn, głów i patrosząc plugawe wnętrzności. Jednak mutantów z każdą chwilą przybywało coraz więcej. Co gorsza, spomiędzy zabudowań wyszła Hilda. Reinhard zobaczył jak wiedźma pada na czworaka, i zaczyna wymiotować czarną mazią, której strumień rozlewa się w cuchnącą kałużę, zamieniając się w rój włochatych, tłustych much, które, jakby kierowane złowrogą inteligencją rzuciły się na Konrada Seelowa, obsiadając go szczelną warstwą. Tysiące małych ciał uporczywie napierało na wszystkie otwory w jego ciele, wciskając się do nosa, oczu i uszu. Łowca czarownic nie był w stanie się od nich opędzić, stracił równowagę, lecz nim rój zapchał mu usta, wyciągnął on zza pazuchy szklaną, czerwoną bańkę.
Sigmaaar! - Ryknął, nim muchy wcisnęły mu się do gardła, rozrywając je od środka. Dłoń trzymająca bombę zacisnęła się konwulsyjnie, a wypełniająca ją mieszanka alchemiczna eksplodowała w kontakcie z powietrzem w wielkiej kuli ognia, która pochłonęła zarówno jego jak i obłażące go owady. Ale to jeszcze nie było wszystko. Jeden z kultystów, zaczął pęcznieć, jakby pod jego skórą coś się kotłowało. Wreszcie pękł, uwalniając siewcę zarazy, który chwiejąc się na swych rachitycznych nogach ruszył na ostatnich dwóch rycerzy. Pojedyncze jego ciosy sprawiały, że zbroje zaczęły rozsypywać się w rdzawe płatki, zaś rany, które zadawał skażoną nieziemskimi zarazami bronią wżerały się zgnilizną w ciało, rozprzestrzeniając się jak ogień po rozgrzanym oleju.
Reinhard został sam, otoczony przez zbliżających się wrogów. Jego towarzysze zginęli w okropny sposób, ponieważ nie zdołał ich ostrzec. Ale czy to by zrobiło jakąś różnicę? Siły wroga były znacznie potężniejsze. Zaczynając od zwykłych kultystów, po zwierzoludzi, aż po demony. Szykując się do ostatniej walki, otaczany coraz ciaśniejszym pierścieniem zobaczył uśmiechającą się obleśnie Hildę, czekającą tylko, by dać swym sługusom znak do ataku. Von Preuss czuł jak wzbiera w nim nienawiść do pomiotów chaosu, tak wielka, jakiej nie czuł nigdy, nawet gdy w słusznym gniewie polował na heretyków, mutantów i zdrajców. Jedyne co go teraz wypełniało to pragnienie zabicia każdego sługi chaosu i zniszczenia ich w proch. Jego wewnętrzny głos w kółko powtarzał: „zabij ich, zabij ich wszystkich”, a on posłuchał. Na krótką chwilę czas stanął dla niego w miejscu. Zdało mu się, że z odległych czeluści kosmosu, tak przepastnych, że będących otchłanią szaleństwa, dochodzi do niego wołanie. Najpierw słabe i niewyraźne, później huczące w jego głowie wyraźnymi słowami.
- Pragniesz zniszczyć sługi chaosu. Doskonale. Zostań moim czempionem, a nawet mroczni bogowie będą szeptać twoje imię ze strachem.
- Kim jesteś?
- Zwą mnie Malal, usłyszałem twoje wołanie, śmiertelniku. Wiedz, że nasze interesy są zbieżne. Dam ci moc niszczenia demonów, aby na zawsze zostały wymazane z Osnowy.
- Wygnaniec... Czego chcesz w zamian?
- Tego co ty. Żebyś zabijał pomioty chaosu. Nic więcej.
- Co ze mną? Sam stanę się sługą chaosu, ponieważ odzwierciedlasz moją potrzebę walki z nim. To mnie w końcu zniszczy.
- Jesteś inkwizytorem. Przecież i tak już to robisz, ty i tobie podobni. Służysz mi tak czy inaczej. Ja oferuję ci możliwość robienia tego skuteczniej, jako prawdziwy czempion. Spraw się dobrze, a osiągniesz potęgę, o której niewielu może pomarzyć. - Dudnił głos. Reinhard musiał podjąć trudną i straszną w skutkach decyzję, jednak wciąż miał przed oczyma okropieństwa mrocznych mocy. Jeżeli to konieczne, jego poświęcenie da ludziom choć odrobinę przewagi w tej wiecznej walce. Kim był on wobec tysięcy?
- Niech tak będzie. - Upływ czasu wrócił natychmiast, on zaś poczuł przeszywający głód, który mógł zaspokoić tylko w jeden sposób. Nurglici padali jeden po drugim, gdy ciosy bastarda spadały na nich gwałtownym i bezlitosnym gradem. Reinhard wyrąbywał sobie pośród nich drogę do cofającej się w zaskoczeniu wiedźmy. Hilda już otwierała usta, by rzygnąć strumieniem plugastwa, gdy miecz odrąbał jej ramię. Inkwizytor trzasnął ją przedramieniem w twarz, odrzucając ją kilka kroków w tył. Korzystając z odległości wbił bastard tuż pod mostkiem i uniósł ją nad ziemię.
- Mówiłem, że się tobą zajmę, suko. - Wycedził przez zęby. Wolną ręką chwycił czarownicę za gardło i zaczął je miażdżyć, w blasku białych i czarnych płomieni, tańczących dziko w jego źrenicach rozszerzonych tak bardzo, że całkowicie zakrywających tęczówkę. Hilda charczała tylko, z jej ust popłynęła krew. Widać było, że słabnie. Von Preuss z satysfakcją patrzył na przerażenie, wykrzywiające jej twarz, po czym zacisnął pięść, pozostawiając głowę tylko na kawałku kręgosłupa. Wyrzuciwszy truchło precz, zwrócił się ku pozostałym zwierzoludziom. Część z nich, bardziej przytomna, uciekła w las, pozostali byli zbyt zdjęci strachem, by móc skutecznie się bronić. Gdy skończył masakrę, Reinhard von Preuss stanął pośród walających się wokół ciał wciągając zapach krwi. Uśmiechnął się, bo słodkawa, metaliczna woń sprawiała, że czuł się dobrze. Pozostało jedynie puścić z dymem tę przeklętą wiochę i w godny sposób pochować poległych towarzyszy, co uczynił natychmiast.
Dopiero później, gdy podniecenie bitwą opadło, Reinhard poczuł obrzydzenie wobec samego siebie. Jakby nie patrzeć, oficjalnie stanął po stronie chaosu, we własnych oczach stał się zdrajcą. To przeświadczenie miało ścigać go przez resztę życia. I choć po powrocie zrobił błyskawiczną karierę, dając się poznać jako niezwykle utalentowany i nieustępliwy detektyw, którego zajadłości w zwalczaniu sług chaosu dorównywała tylko precyzja działania, palący wstyd wobec własnej osoby zmusił go do zamówienia prostej maski, którą często zasłaniał swoje oblicze.
Tego dnia do Ilsy przyszedł Oskar. Miał doprawdy interesujące wieści. Otóż w Bretonii miało się odbyć niesławne wydarzenie, zwane wśród wtajemniczonych areną śmierci, podczas której mocarni herosi wyrzynali się nawzajem, ku uciesze gawiedzi entuzjastycznie pochrupującej orzeszki. Mało tego, miała się ona odbyć nie gdzie indziej, jak w jednym z tych przeklętych miejsc, w których zalegały surowe wiatry magii, wylewające się prosto z międzywymiarowych rozdarć Osnowy. Inkwizycji doskonale znane były takie rezerwuary chaotycznej energii, wśród nich Mordheim, Skavenblight, Praag i Moussilon w Bretonii. W tym ostatnim właśnie pojawiła się najnowsza arena. Oskar wspominał, że podczas ostatniej nastąpił tytaniczny w swej skali kataklizm – burza Osnowy, która ewentualnie doprowadziła do rozdarcia granicy pomiędzy wymiarami i zatopieniem fortecy w surowej energii chaosu oraz hordach demonów, które ledwo udało się powstrzymać. Gdzie więc indziej można by szukać Reinharda, jeśli nie tam? Nie czekając ani chwili dłużej, Ilsa i Oskar przygotowali się do wyjazdu. Choć droga przed nimi była daleka i pełna niebezpieczeństw, poczucie obowiązku oraz oczyszczenie się z mimowolnego zepsucia było wystarczającym powodem by ją przebyć i dostarczyć heretykowi sprawiedliwość, na którą zasłużył.
Imię: Reinhard von Preuss - Inkwizytor renegat
Klasa: Exalted Champion (of Malal)
Broń: Bastard zwany "Gotterdammerung" (zobacz: poprzednia arena), Ciężki harpun wielorybniczy z Marienburga (topory do rzucania)
Zbroja: Pancerz chaosu, hełm ciężki (maska oraz kapelusz przekształcone w hełm do pancerza chaosu) oraz wzmocnione karwasze (puklerz)
Ekwipunek: różne gadżety inkwizytora (bomby zapalające)
Umiejętność: Mistrz fechtunku (bo nie było stosownego piętna)
Portrety postaci:
Reinhard przed przemianą, bez maski:

Reinhard po przemianie:


[Zrobię jeszcze jednego posta, z Reinhardem przybywającym do Mousillon, żeby wszystko było uporządkowane, ale to już w ramach role playu. Ale również bedzie obszerny. Będą też obrazki, ale na razie sama karta postaci, żebym mógł się spokojnie wyspać.]
Ostatnio zmieniony 7 lip 2014, o 17:48 przez Klafuti, łącznie zmieniany 2 razy.
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
-60 letnie wino zgniłoby najprawdopodobniej. Białe powinny mieć kilka lat, a tak stare czerwone wino o ile nie spowodowałoby hiper sraki i wymiotów to jebało by zgnilizną i stęchlizną gorzej niż moje onuce. Jeśli chcecie pić tak stare trunki to niestety czeka was 40%+ mocy. Wracając zaś do skarpet mogę wam dać wodę w których je prano.- Dodał Wasilij.Matis pisze: Zaproponuję wyborne 60cio letnie, czerwone wino z Akwitanii. Ten region słynie z niesamowitych trunków, a wiek właśnie 60ciu lat nadaje mu niesamowitego posmaku.
Patrząc że niewiele sobie robią z jego uwag uśmiechnął się pod nosem i tylko grzecznie czekał kto pierwszy wymięknie. Rycerz z osraną zbroją to standard. Ale osrana burżujka to nie lada powód do śmiechu.
[Z tego co mi wiadomo, dobrze zakorkowane wino w pozycji poziomej, może leżeć nawet 200lat i będzie zdatne do picia. Jeżeli by stało pionowo, zgodzę się z tobą, że może się zepsuć i na 90% powstanie ocet. Bo korek się wysuszy i nie będzie już szczelnie zamykał butelki. Czasami ludzie sprzedają takie rarytasy mające po 100-200lat za grube pieniądzekubencjusz pisze:-60 letnie wino zgniłoby najprawdopodobniej. Białe powinny mieć kilka lat, a tak stare czerwone wino o ile nie spowodowałoby hiper sraki i wymiotów to jebało by zgnilizną i stęchlizną gorzej niż moje onuce. Jeśli chcecie pić tak stare trunki to niestety czeka was 40%+ mocy. Wracając zaś do skarpet mogę wam dać wodę w których je prano.- Dodał Wasilij.Matis pisze: Zaproponuję wyborne 60cio letnie, czerwone wino z Akwitanii. Ten region słynie z niesamowitych trunków, a wiek właśnie 60ciu lat nadaje mu niesamowitego posmaku.
Patrząc że niewiele sobie robią z jego uwag uśmiechnął się pod nosem i tylko grzecznie czekał kto pierwszy wymięknie. Rycerz z osraną zbroją to standard. Ale osrana burżujka to nie lada powód do śmiechu.


Poza tym w Akwitanii mają specjalny sposób przyrządzania wina, które mogą leżeć i 1000 lat. Bo to świat Fantasy w końcu

Bretońska Czarodziejka po prostu wychodziła z siebie, sprawny obserwator mógł by zauważyć malutkie błyskawice, przelatujące pomiędzy jej palcami.
Ferragus nie był jak zwykli ludzie, czy elfy. Był ponad nimi. Widział jak obie czarodziejki na siebie patrzą i o co im chodzi. Zamierzał się troszeczkę zabawić i zobaczyć, czy uda mu się sprowokować obie magiczki do walki, być może przydupas elfki też będzie chciał się bić? Wampir uśmiechnął się. Jeżeli tak, to wypruje mu jelito a potem udusi nim drugiego elfa.
Denethrill założyła nogę na nogę i delikatnie wtuliła się w tors smoczego rycerza.
Wtedy do środka weszło dwóch krasnoludów, niosąc swojego pana na tarczy. Blood Dragon szanował ten niezwykle twardy, honorowy i uparty lud. Jego uwagę przykuł też człowiek w kapturze. Jak tylko go zobaczył, wiedział kim jest. Nekromanta. Do tego najgorszego rodzaju. Już na szlaku słyszał o potworze zwanym Duszołapem.
- Widzisz moja Pani, że Arena przyciąga niezwykłe persony. Jedni przybywają tu dla sławy, inni dla pieniędzy, niektórzy przez przypadek, jest też kilka osób, które są tu ze znacznie ważniejszych pobudek.
- A ty Ferragusie? Dla czego przybyłeś w to miejsce.
- Rycerz uśmiechnął się pobłażliwie (Nie zamierzał mówić prawdy) Z tego samego powodu co większość. Dla sławy, pieniędzy i wpływów. Ale zastanawia mnie inna rzecz, co taka piękną i zapewne utalentowana czarodziejka robi w takim miejscu jak to. Zapewne mogłaś z łatwością zdobyć wszystko, czego chciałaś, a może się mylę?
***************
Grupa bardów własnie zaczynała grać Balladę o królu Henryku
Bertelis siedział przy stole, już lekko wstawiony. Jako młodzik miał jeszcze słabą głowę, do tego widok jego pana i elfki po prostu go zszokował. Jako, że siedział sam przy stole, przysiadły się do niego dwa krasnoludy. [@Kordelas mam na myśli twoje krasnoludy

M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów