ARENA ŚMIERCI nr 37- Smocze Wyspy
Re: ARENA ŚMIERCI nr 37- Smocze Wyspy
Walka przybrała zdecydowanie zły obrót dla wszystkich niebędących Mrocznymi Elfami. Mimo dużych strat zdawanych przez rozwścieczonych saurusów i dalej zgromadzonych wokół kapitana Trescowa zawodników areny , walka powoli przeradzała się w ogłuszanie mniej groźnych przeciwników i walkę z ostatnimi. Kurna , nie jest dobrze. Myślał Etchan parując długim mieczem cios swojego przeciwnika i odskakując widząc że jego riposta została sparowana przez drogiego elfa. Odcięli mnie . W istocie , trzech wrogów dzieliło go od otoczonej grupy. Odbił niskie pchnięcie i uniknął innego ciosu. Zyskał trochę przestrzeni i zobaczył Razadnira także walczącego samotnie.
- Magu , za pięć sekundy bądź gotów do tego zaklęcia tarczy ! - Wykrzyknął do czarodzieja
- Co ? Przecież jesteś daleko ! - odkrzyknął Razandir i walnął masywną pięścią szarżującego elfa.
- Raz - Etchan skoczył nisko i przeturlał się pomiędzy dwoma przeciwnikami. Po prawdzie prawię rozbił sobie głowę o kamień ale udało mu się odskoczyć.
- Trzy . - Odepchnął barkiem jednego przeciwnika czarodzieja. I tym samym stanął koło niego .
- Gotowy ? Już ! - Na szczęście Razandir nie tracił czasu na zbędne pytania i w ostatniej chwili wykrzyknął magiczną formułę. Dwa biegnące elfy po prostu odbiły się od tarczy magicznej energii. Ecthan już na to nie patrzył w pełnym biegu zrobił unik przed ciosem biegnącego ku niemu elfa i zadał potężne cięcie które rozcięło odsłonięte na skutek za mocnego ciosu plecy. Jeśli czegoś nie robię to wszyscy w końcu się poddamy pomyślał widząc nadal broniącą się grupę.
- Drake ! Trescow ! - Krzyknął .
- Jeszcze żyjesz elfie ? - Odkrzyknął któryś z nich.
- Jak widać ! Odwrócę ich uwagę a wy uciekajcie. - Etchan musiał na chwile przerwać próbę porozumienia się z powodu kolejnego przeciwnika wychodzącemu mu na przeciw.
- Odchujałeś ?! Chodź tu i co to za beznadziejny pomysł ? - Zapytał szybko von Drake po czym wbił rapier w trzymanego przez Pakje Elfa.
- Aktualnie próbuje uratować wasze zasrane tyłki , równocześnie nie staram nie dać się zabić i do tego jeszcze pierwszy raz w życiu próbuje zrobić honorowo więc nie trać czasu na głupie pytania i uciekaj ! A wy tchórzliwe Druchii , macie odwagę stanąć do walki z księciem Chrace i arcyszermierzem trzeciego stopnia. - A mówiąc to starał się nie uśmiechać.
Początkowo nikt nie zwrócił na niego uwagę , lecz na to Etchan też był przygotowany. To będzie głupie. Bardzo Zaczął biec i w pełnym biegu minął atakującego go elfa i zaszarżował w sam środek linii mrocznych elfów które właśnie zmagali się z innym wrogiem. Byli na tyle zaskoczeni że udało mu się zranić kilku i na chwile odepchnąć ich od grupy obrońców. Reszta grupy nie traciła czasu szybko korzystając z chwilowej przewagi liczebnej pokonali ostatnich przeciwników i rzucili się do ucieczki. Etchan został sam. Na przeciwko niemu stało około 20 w pełnie uzbrojonych elfów. Absurd tej sytuacji : on jeden przeciwko im wszystkim sprawił że uśmiechnął ponuro i trochę szaleńczo.
- No krewniacy znajdzie się chętny na pojedynek czy zwyczajowo zastrzelicie mnie z tych waszych kusz. - rzekł głośno i dość ironicznie. Na chwile zapadła cisza. Następnie kilku elfów odsunęło się i na przeciw niemu wyszła wysoka i szczupła elfka. Krwistoczerwone włosy spięła w ciasny kucyk a w ręce trzymała długi , zakończony zakrzywionym ostrzem drzewiec.
- Witam panią ... - Przywitał się teatralnie Etchan po części dlatego żeby móc dłużej przypatrzeć się atrakcyjnej elfce. Właściwie nie wiedział czemu zachowywał się tak głupio ale i tak nie miał czasu do namysłu. Jego przeciwniczka nic nie mówiła była skupiona i czujna na razie trzymała włócznie wzdłuż ramienia ale widać było że jest gotowa na starcie. Etchan nie czekał , błyskawicznie wyprowadził silne cięcie , lecz starał się tylko wybadać styl walki i umiejętności przeciwnika. Elfka podbiła ostrze drzewcem i natychmiast zadała niskie i szybkie pchnięcie. Cios ten spotkał się z zdecydowanym blokiem lecz Etchan ma przed sobą profesjonalistkę. Ma większy zasięg. Muszę się zbliżyć. Myślał gdy szykował się do serii szybkich , ukośnych cięć które każde przechodziły w zwód. Elfka zakręciła swoją bronią , i uderzyła od góry równocześnie próbując zaburzyć obronną postawę leśnego elfa kopnięciem w kostkę. Elf w istocie nie był na to przygotowany i na chwile stracił równowagę , natychmiast to wykorzystała. Skoczyła i równocześnie zadała niski cios mogący przeciąć gardło pochylonego Etchana. Lecz on dzięki dużemu szczęściu i refleksowi w ostatniej chwili zrobił unik i zdążył jeszcze zadać cios. Mimo że był lekki rozciął skórzany pancerz na plecak elfki i zostawił małe rozcięcie. Etchan natychmiast powrócił do pozycji bojowej po czym usłyszał z sobą dźwięk ładowanej kuszy. Nie odwracał się ale wiedział co go to oznacza Jeśli wygram zginę , jeśli przegram tym bardziej. Zajebiście/i] Elfka zdążyła już wstać i ruszała do kolejnego ciosu. Co ciekawe nadal była wręcz niepokojąco spokojna. Muszę coś zrobić , ale jeśli przegram to raczej mnie zabije Zdążył pomyśleć podczas wykonywania uniku. Ale chwile potem miał już plan , gdy wyprowadzała kolejny cios specjalnie przybliżył się i podczas wykonywania bloku upuścił broń i natychmiast złapał za włócznie jedną ręką a drugą wyjął sztylet lecz gdy zadawał cios elfka rozpaczliwym odruchem złapała go za nadgarstek. Lecz mimo tego sztylet przybliżał się do gardła . Etchan słyszał już odgłos nakładania bełtów i wtedy spojrzał elfce w oczy i upuścił sztylet. Przez dosłownie sekundę stała zdziwiona lecz zaraz uderzyła go drzewcem w brzuch. Cios aż odebrał mu dech i padł na ziemie. Zaraz podszedł do niego elf i szybkim ruchem zakuł mu ręce w łańcuch. Etchan nawet nie próbował się bronić i potem poczuł nagły ból i zapadła ciemność. Czuł tylko że gdzieś go ciągną , daleko.
- Magu , za pięć sekundy bądź gotów do tego zaklęcia tarczy ! - Wykrzyknął do czarodzieja
- Co ? Przecież jesteś daleko ! - odkrzyknął Razandir i walnął masywną pięścią szarżującego elfa.
- Raz - Etchan skoczył nisko i przeturlał się pomiędzy dwoma przeciwnikami. Po prawdzie prawię rozbił sobie głowę o kamień ale udało mu się odskoczyć.
- Trzy . - Odepchnął barkiem jednego przeciwnika czarodzieja. I tym samym stanął koło niego .
- Gotowy ? Już ! - Na szczęście Razandir nie tracił czasu na zbędne pytania i w ostatniej chwili wykrzyknął magiczną formułę. Dwa biegnące elfy po prostu odbiły się od tarczy magicznej energii. Ecthan już na to nie patrzył w pełnym biegu zrobił unik przed ciosem biegnącego ku niemu elfa i zadał potężne cięcie które rozcięło odsłonięte na skutek za mocnego ciosu plecy. Jeśli czegoś nie robię to wszyscy w końcu się poddamy pomyślał widząc nadal broniącą się grupę.
- Drake ! Trescow ! - Krzyknął .
- Jeszcze żyjesz elfie ? - Odkrzyknął któryś z nich.
- Jak widać ! Odwrócę ich uwagę a wy uciekajcie. - Etchan musiał na chwile przerwać próbę porozumienia się z powodu kolejnego przeciwnika wychodzącemu mu na przeciw.
- Odchujałeś ?! Chodź tu i co to za beznadziejny pomysł ? - Zapytał szybko von Drake po czym wbił rapier w trzymanego przez Pakje Elfa.
- Aktualnie próbuje uratować wasze zasrane tyłki , równocześnie nie staram nie dać się zabić i do tego jeszcze pierwszy raz w życiu próbuje zrobić honorowo więc nie trać czasu na głupie pytania i uciekaj ! A wy tchórzliwe Druchii , macie odwagę stanąć do walki z księciem Chrace i arcyszermierzem trzeciego stopnia. - A mówiąc to starał się nie uśmiechać.
Początkowo nikt nie zwrócił na niego uwagę , lecz na to Etchan też był przygotowany. To będzie głupie. Bardzo Zaczął biec i w pełnym biegu minął atakującego go elfa i zaszarżował w sam środek linii mrocznych elfów które właśnie zmagali się z innym wrogiem. Byli na tyle zaskoczeni że udało mu się zranić kilku i na chwile odepchnąć ich od grupy obrońców. Reszta grupy nie traciła czasu szybko korzystając z chwilowej przewagi liczebnej pokonali ostatnich przeciwników i rzucili się do ucieczki. Etchan został sam. Na przeciwko niemu stało około 20 w pełnie uzbrojonych elfów. Absurd tej sytuacji : on jeden przeciwko im wszystkim sprawił że uśmiechnął ponuro i trochę szaleńczo.
- No krewniacy znajdzie się chętny na pojedynek czy zwyczajowo zastrzelicie mnie z tych waszych kusz. - rzekł głośno i dość ironicznie. Na chwile zapadła cisza. Następnie kilku elfów odsunęło się i na przeciw niemu wyszła wysoka i szczupła elfka. Krwistoczerwone włosy spięła w ciasny kucyk a w ręce trzymała długi , zakończony zakrzywionym ostrzem drzewiec.
- Witam panią ... - Przywitał się teatralnie Etchan po części dlatego żeby móc dłużej przypatrzeć się atrakcyjnej elfce. Właściwie nie wiedział czemu zachowywał się tak głupio ale i tak nie miał czasu do namysłu. Jego przeciwniczka nic nie mówiła była skupiona i czujna na razie trzymała włócznie wzdłuż ramienia ale widać było że jest gotowa na starcie. Etchan nie czekał , błyskawicznie wyprowadził silne cięcie , lecz starał się tylko wybadać styl walki i umiejętności przeciwnika. Elfka podbiła ostrze drzewcem i natychmiast zadała niskie i szybkie pchnięcie. Cios ten spotkał się z zdecydowanym blokiem lecz Etchan ma przed sobą profesjonalistkę. Ma większy zasięg. Muszę się zbliżyć. Myślał gdy szykował się do serii szybkich , ukośnych cięć które każde przechodziły w zwód. Elfka zakręciła swoją bronią , i uderzyła od góry równocześnie próbując zaburzyć obronną postawę leśnego elfa kopnięciem w kostkę. Elf w istocie nie był na to przygotowany i na chwile stracił równowagę , natychmiast to wykorzystała. Skoczyła i równocześnie zadała niski cios mogący przeciąć gardło pochylonego Etchana. Lecz on dzięki dużemu szczęściu i refleksowi w ostatniej chwili zrobił unik i zdążył jeszcze zadać cios. Mimo że był lekki rozciął skórzany pancerz na plecak elfki i zostawił małe rozcięcie. Etchan natychmiast powrócił do pozycji bojowej po czym usłyszał z sobą dźwięk ładowanej kuszy. Nie odwracał się ale wiedział co go to oznacza Jeśli wygram zginę , jeśli przegram tym bardziej. Zajebiście/i] Elfka zdążyła już wstać i ruszała do kolejnego ciosu. Co ciekawe nadal była wręcz niepokojąco spokojna. Muszę coś zrobić , ale jeśli przegram to raczej mnie zabije Zdążył pomyśleć podczas wykonywania uniku. Ale chwile potem miał już plan , gdy wyprowadzała kolejny cios specjalnie przybliżył się i podczas wykonywania bloku upuścił broń i natychmiast złapał za włócznie jedną ręką a drugą wyjął sztylet lecz gdy zadawał cios elfka rozpaczliwym odruchem złapała go za nadgarstek. Lecz mimo tego sztylet przybliżał się do gardła . Etchan słyszał już odgłos nakładania bełtów i wtedy spojrzał elfce w oczy i upuścił sztylet. Przez dosłownie sekundę stała zdziwiona lecz zaraz uderzyła go drzewcem w brzuch. Cios aż odebrał mu dech i padł na ziemie. Zaraz podszedł do niego elf i szybkim ruchem zakuł mu ręce w łańcuch. Etchan nawet nie próbował się bronić i potem poczuł nagły ból i zapadła ciemność. Czuł tylko że gdzieś go ciągną , daleko.
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
[ Czyli na boisku przegrywamy, wioski zajęte, a co z fortem von Draka ? Bo moja muszkieterska odsiecz nie wie gdzie na tym Zeppelinie lecieć... ]
Po przerwanej konwersacji co do wyniku meczu i nagłym, równie brutalnym co błyskawicznym ataku na widzów oraz odłączeniu się od drużyny Lothar miał nie lada wyzwanie przetrwać w wypełnionym wrzaskami i szczękiem stali harmidrze. W powietrzu śmigałby bełty oraz brzęczały wyposażone w haki łańcuchy do łapania zwierzyny - zwierzyny którą nagle zrobili z nich Druchii.
- Scheisse... - warknął kapitan opierając jedną z dzierżonych krócic na przedramieniu i wystrzałem kładąc nacierającego korsarza w pół kroku. Jego kompani ominęli padającego towarzysza trzymającego się za pierś i już byliby przy Hochlandczyku, gdyby nie zasłonił go w ostatnim momencie Horst, strącając dotychczasowego wroga kopniakiem podkutego buciora i zeskakując z kamiennej trybuny, jednym potężnym łukiem ulrykańskiego młota posyłając bryzgający szarą tkanką mózgu zewłok w piruetach pod nogi drugiego korsarza. Potykający się łowca niewolników zaklął tylko krótko jak trzask bicza w swoim narzeczu, zanim po dekadach walk nie nawykły do marnowania jakichkolwiek okazji od losu Brennenfeld doskoczył do niego, zamachem ciężkiej kolby dymiącego wciąż pistoletu rozbijając skroń elfa i wprawnie wrażając dobyty mechanicznie wręcz kriegsmesser pod szczękę napastnika.
Lothar wyrwał pałasz, drugą ręką dobywając kolejnego pistoletu i szykując się do strzału... niestety celów było aż nadto jak dla jednego strzelca. Druchii sprawnie eliminowały gniazda oporu lub przebijały się przez nie, chcąc niczym macki krakena objąć całą zdobycz. Oficer celował to do jednego to do drugiego, zdając sobie sprawę, że są zgubieni na tej pozycji, gdy koło ucha przefrunął mu z wizgiem czarny bełt. Kolejny taki odbił się od naramiennika wywijającego młotem Horsta, rozdzierając wilcze futro i nadgryzając stal.
- Musimy się cofnąć! W otwartym polu wystrzelają nas jak kaczki!
- Jak ?! Teraz chociaż jesteśmy w ferworze walki wręcz, jeśli pobiegniemy ku trybunom będą mieli czyste pole strzału!
Jakby chcąc zrobić rycerzowi na złość, z pobliskiego zaganika dał się słyszeć jęk uwalnianej cięciwy balisty powtarzalnej i fragment pola walki wraz z walczącymi zaledwie kilkanaście stóp od nich pokrył cień, a potem spadająca jego śladem obciążona sieć ze stalowych linek. Ktokolwiek odpowiadał za celowanie wyraźnie nie zależało mu na podkomendnych uwięzionych w zaciskającej się pułapce razem z rannymi i rozjuszonymi saurusami czy orkami. Nieludzkie wrzaski i ryk desperacji zmieszały się z zamętem walki.
Horst aż ścisnął mocniej trzonek młota.
- Ulryku... za nic nie chciałbym tak skończyć...
- To odsuń się! ZA IMPERIUM I PROCH STRZELNICZY! - wrzasnął Lothar odpychając towarzysza i ciskając tlący się granat, który nie wiadomo skąd pojawił się w urękawiczonej dłoni snajpera - Biegiem, teraz!
Mimo dalszego sporadycznego świstu bełtów, tuman prochowego dymu, odłamków, rozerwanych kawałków ciała oraz wyrzuconego eksplozją pod niebo żwiru zdał egzamin jako niekonwencjonalna zasłona.
- Uuuh, blisko było... - odsapnął Horst, opierając się o brzeg trybuny.
- Jeszcze nie czas na spoczynek, mein freund. Między trybunami i w las! Polecimy do wioski po pomoc.
Lothar oglądając się na mozolącego się w pełnej zbroi kompana wpadł za zaułek. Prosto na pętającego jakiegoś rannego saurusa korsarza.
- Bloede! Vath fra...?! - warknął próbujący nie potknąć się o sznury pod stopami Druchii, gdy Lothar spanikował nieco i krzyknął równocześnie z hukiem wystrzału, który odrzucił elfa na metr w tył. Równie zaskoczeni co człowiek inni korsarze dobyli czym prędzej kusz pistoletowych. Tylko dzięki refleksowi i krzepie Horsta, który na powrót wciągnął druha za róg trybuny szarpiąc za rzezania w bufiastym rękawie munduru Lothara, uniknął on nafaszerowania bełtami jak ziemniaczana babka kislevska, choć i tak jeden pocisk zerwał mu z głowy kapelusz, nieomal fundując strzelcowi nowy przedziałek we fryzurze. Ostrzał urwał się zaraz, jednak przejście wciąż było spalone, a innej drogi ucieczki z zaciskającej swe wnyki pułapki nie było. Kalkulujący nadprędce umysł kapitana nagle zatrzymał się na widoku idealnie okrągłego, czarnego kamienia.
- Thier vai! Saethe 'eyn hiaeth! - wydał komendę jeden z korsarzy, kończąc przeładowywać magazynek bełtów. Wtem zza rogu wyleciał ciągnący wąską smużkę dymu, okrągły czarny obiekt, lądując tuż pod stopami Druchii.
- Coecher!! Bloede dh'oinen ignitre!! - wrzasnął najbliższy pirat, odskakując co sił i okrywając się płaszczem z łusek morskiego węża.
Inni podążyli za nim, jednak po długich chwilach ciszy, podejrzanie nie rozerwanej hukiem eksplozji, jeden z elfów uchylił nieco poły peleryny... w sam raz by ujrzeć obuch o żelaznych szponach, który rozsmarował jego łysą, wytatuowaną czaszkę na ścianie trybuny. Lothar pędem przebiegł między elfami, popychając jednego i taranując drugiego zanim zdążył zdjąć swoje okrycie z głowy. Horst podążył tuż za nim, jednak wtedy dowódca Druchii podniósł się z ziemi imponującym wychwytem z karku, złapał za długi sztylet i poderżnąwszy odczołgującemu się powoli w zamieszaniu saurusowi gardło skoczył na plecy opancerzonego człowieka.
Rycerz zaklął słysząc chrzęst żelaza i odwinął się za plecy młotem, jednak elf płynnie wyskoczył poza zasięg łuku, wciąż zachowując jednak dystans do ataku. Podlec czekał na wyprowadzane zamachy i kontrował szybkimi wypadami po szczeliny w zbroi Białego Wilka. Co gorsza zza rogu wybiegli kolejni korsarze.
Horst spojrzał to na wroga, to na Brennenfelda.
- Zatrzymam te łachudry, biegnij po swoich chłopców!
- A niech cię Horst! - Lothar zaklął i puścił się biegiem do palm, zagłębiając się w puszczy i nie kończąc sprintu by złapać powietrze w protestujące płuca aż ucichły odgłosy walki.
Rycerz tymczasem znów wywinął ukośnie młotem, jednak Druchii ponownie skręcił swój szczupły tors i przeskoczył bokiem, znacząc policzek człowieka paskudną szramą, posoka zaperliła się szkarłatnie między czarnymi włosami i brodą ulrykanina. Ów jednak odwrócił się tylko za przeciwnikiem i rozsmarował krew od jednej kości policzkowej po drugą przez nos, niczym barwy wojenne, z głośnym wyciem skacząc prosto na wroga, wypuściwszy oręż z rąk. Zaskoczony korsarz wraził sztylet w karacenowane podbrzusze zbroi aż w ćwierć sztychu, jednak zaraz pożałował braku zwinniejszej reakcji, gdy nie mogąc oswobodzić oręża uniósł się w obleczonych w stal rękach rycerza, żelazne palce zacisnęły się na szyi elfa, któremu oczy wyszły na wierzch. Wierzgnął jeszcze kilka razy, plując krwią ze zmiażdżonej tchawicy po czym upadł na żwir bez ducha. Horst sam splunął wiązką krwi i padł na kolana, niemrawo śmiejąc się do czeredy Mrocznych Elfów, gdy ta zatrzymała się by przepuścić noszącego jaskrawą, lazurową kolczugę elfa z paskudnie pozadzieranym mieczem. Jego twarz i wygoloną prawą stronę głowy pokrywały falujące jak samo morze tatuaże, zaś pozostałe włosy miał posplatane w dziesiątki cienkich warkoczyków, ozdabianych małymi perłami. Ów znaczniejszy korsarz wymierzył w niego miecz.
Horst zaśmiał się głucho, lecz gdy ujrzał jak elf kopnął w jego stronę obuch młota, podźwignął się ciężko i z rykiem wymierzył cios znad głowy. Potem świat zawirował mu przed oczyma, gdy kapitan łowców niewolników w biegu złapał za jego własny oręż bliżej styliska i obniżając tor ciosu całym swoim ciężarem ciała, zwieszając się na nim w ślizgu podciął rycerza jego młotem, zostawiając leżącego kudłacza za plecami. Korsarze ryknęli śmiechem.
- Ete! - uciął kapitan, mocnym kopnięciem pozbawiając ulrykanina przytomności i kilku zębów - Vai fehl iryeth slaeven taenverde! Moen gaith var 'eyn y Karond Kar...
Od pochodu prowadzącego skutych łańcuchami jeńców, oderwała się para więźniarzy i zaczęła skuwać kajdanami nieprzytomnego człowieka razem z także nieprzytomnym Asrai, którego pokonała pierwsza oficer ich statku.
Tymczasem na małej plaży nieodległej zarówno od Sanguax, jak i od mierzei, przy której kotwiczyła karawela Corteza, za to doskonale trudnej do znalezienia postać w kapeluszu z zastanowieniem wspierała podbródek na pięści, kucając przy rozstawionej na kilku skrzyniach połyskującej aparaturze, składającej się z zespołu miedzianych rur wykładanych srebrem od wewnątrz, plączących się przy małym piecyku blaszanym, trzech soczewek ustawionych ku niebu pod różnymi kątami, dwóch zaworów oraz jednego porównywalnego wielkością ze znajdowanymi tutaj arbuzami błękitnawego kryształu na złotym trójnogu, u którego stóp schodziła się reszta urządzenia. Na piasku i pobliskich kamieniach walały się do tego resztki niedojedzonego posiłku i kilka pustych menażek z wodą, a także przyciśnięte połówkami kokosów schematy, w większości podarte i ubrudzone przez skorupiaki oraz wredne ptactwo. Max von Stirlitz po raz setny zerknął do małego podręcznika oprawionego w skórę, który dostał w Altdorfie razem z resztą tego ustrojstwa.
- Przeklęci eksperci z kolegium Niebios... chędożeni podwykonawcy, nosz tylko nudziarz co zamiast służyć magią w walce z demonami czy na polu bitwy, całe dnie i noce gapi się w niebo mógł spisać to językiem, z którym problem ma nawet uczony analizować struktury alchemiczne i manuskrypty o czarnej magii łowca czarownic!
Niemniej młody łowca schował w buty swoje skargi i dalej porównywał ustawienia sprzętu z opisami w książeczce, pochylając rondo kapelusza by osłonić się przed rażącym słońcem. Nie mógł zawieść swojego mistrza, nie w tak kluczowym momencie... wprawdzie był to początkowo plan awaryjny, na wypadek gdyby Lotharowi nie powiodło się na Arenie, jednak wczorajszy kontakt z Aldenhoffem potwierdził, że nie ma miejsca na nawet najmniejsze niewiadome i zmienne. Nie kiedy szło o zdobycie, przejęcie i dogłębne zanalizowanie wszystkich zamierzchłych sekretów, tajemnic rytuałów oraz prawideł potęg jakie rządziły Areną Śmierci. Potrzebowali jej w całości jako jednej prywatnej próbki laboratoryjnej i ta aparatura miała zapewnić jej zdobycie. Potem Aldenhoff wespnie się na szczyt władzy Inkwizycji jako ten, który poskromił i wykorzystał do słusznej sprawy jej moc.
- Ooo tak, będzie tą wiedzę miał... a wywiad Lodowej Królowej Katariny jeszcze wcześniej... heh... znaczy eee ja nic nie mówiłem... - zaśmiał się do siebie Isajew, znaczy von Stirlitz siłując się z ostatnim pokrętłem.
Wtem w gąszczu za jego plecami wyostrzone zmysły łowcy zarejestrowały poruszenie. Nawet się nie odwracając poszukał ręką pistoletu strzałkowego...
Wprawdzie słyszał dziś jakiś odległy harmider w wiosce i ponoć nawet gdzieś indziej na wyspie, ale miał pracę dla wywiadu, nie obchodziło go to. Ale jeśli ktoś znalazł jego tak pieczołowicie dobieraną kryjówkę... Łowca naciągnął pneumatyczną parę cięciw.
Nieważne kto to, jaszczuroludzie, zawodnik, zbłąkany marynarz... nawet choćby i któryś z ludzi Brennenfelda, nikt nie może wiedzieć co tu właśnie robił. Nawet jeśli nie wiedzieliby co to za urządzenie i co tu robi, zaczęłyby się pytania, wątpliwości... plotki. A na to nie mógł sobie pozwolić.
Cichy szczęk i świdrowe ostrze, wwiercające się w czyjeś ciało spod piachu zabrzmiało równocześnie z wrzaskiem niewyobrażalnego bólu. Jego dwie inne pułapki miotające zatrute ostrza też zadziałały. Poruszenie w gąszczach się zbliżało... a więc jest ich więcej...
Zupełnie wbrew najśmielszym przewidywaniom łowcy na plażyczkę wpadła para przerażonych i oglądających się za siebie korsarzy Druchii. Ubiór jednego wciąż ociekał krwią kompana, który pewnie wpadł na świder. Po sekundzie i oni ujrzeli samotnego człowieka na plaży. Chwila nerwowej bezczynności i ten pierwszy uniósł miecz... lecz zanim w ogóle pomyślał jak miałby go użyć, bełt trafił go prosto w czoło, odrzucając bezwładnie głowę do tyłu z chrzęstem kręgosłupa. Jego towarzysz wrzasnął ponownie i uniósł kuszę powtarzalną, chcąc zabić Stirlitza, jednak odbryzg krwi poległego pokrył mu oko i bełty poleciały w bok... prosto w aparaturę.
- NEEEEEEIIIIN!!! - ryknął Max, dwoma susami przeskakując przed skrzynie i po jednym uderzeniu serca skupiania się i zwalniania tętna, jasna karabela błysnęła srebrzyście w jego dłoni idealnie w czasie odbijając w boki oba bełty.
Korsarz widząc to wypuścił z rąk kuszę i z wrażenia rozdziawił gębę tak szeroko, że nie zauważył nawet kiedy znalazło się w niej pióro szabli.
Stirlitz wyszarpnął ostrze i zaczął wycierać je płócienną szmatką, rozglądając się po bałaganie.
- Eeech, wot pizda gorbataja... widać nudne składanie urozmaici mi dzisiaj stanie na czatach i sprzątanie po niespodziewanych gościach z Naggaroth... blyat, ciekawe jak sobie radzi reszta wyspy i z jakimi siłami mamy do czynienia... Jeśli to choćby kilka galer to cała nadzieja w tym, że do wieczora poskładam to ustrojstwo...
Po przerwanej konwersacji co do wyniku meczu i nagłym, równie brutalnym co błyskawicznym ataku na widzów oraz odłączeniu się od drużyny Lothar miał nie lada wyzwanie przetrwać w wypełnionym wrzaskami i szczękiem stali harmidrze. W powietrzu śmigałby bełty oraz brzęczały wyposażone w haki łańcuchy do łapania zwierzyny - zwierzyny którą nagle zrobili z nich Druchii.
- Scheisse... - warknął kapitan opierając jedną z dzierżonych krócic na przedramieniu i wystrzałem kładąc nacierającego korsarza w pół kroku. Jego kompani ominęli padającego towarzysza trzymającego się za pierś i już byliby przy Hochlandczyku, gdyby nie zasłonił go w ostatnim momencie Horst, strącając dotychczasowego wroga kopniakiem podkutego buciora i zeskakując z kamiennej trybuny, jednym potężnym łukiem ulrykańskiego młota posyłając bryzgający szarą tkanką mózgu zewłok w piruetach pod nogi drugiego korsarza. Potykający się łowca niewolników zaklął tylko krótko jak trzask bicza w swoim narzeczu, zanim po dekadach walk nie nawykły do marnowania jakichkolwiek okazji od losu Brennenfeld doskoczył do niego, zamachem ciężkiej kolby dymiącego wciąż pistoletu rozbijając skroń elfa i wprawnie wrażając dobyty mechanicznie wręcz kriegsmesser pod szczękę napastnika.
Lothar wyrwał pałasz, drugą ręką dobywając kolejnego pistoletu i szykując się do strzału... niestety celów było aż nadto jak dla jednego strzelca. Druchii sprawnie eliminowały gniazda oporu lub przebijały się przez nie, chcąc niczym macki krakena objąć całą zdobycz. Oficer celował to do jednego to do drugiego, zdając sobie sprawę, że są zgubieni na tej pozycji, gdy koło ucha przefrunął mu z wizgiem czarny bełt. Kolejny taki odbił się od naramiennika wywijającego młotem Horsta, rozdzierając wilcze futro i nadgryzając stal.
- Musimy się cofnąć! W otwartym polu wystrzelają nas jak kaczki!
- Jak ?! Teraz chociaż jesteśmy w ferworze walki wręcz, jeśli pobiegniemy ku trybunom będą mieli czyste pole strzału!
Jakby chcąc zrobić rycerzowi na złość, z pobliskiego zaganika dał się słyszeć jęk uwalnianej cięciwy balisty powtarzalnej i fragment pola walki wraz z walczącymi zaledwie kilkanaście stóp od nich pokrył cień, a potem spadająca jego śladem obciążona sieć ze stalowych linek. Ktokolwiek odpowiadał za celowanie wyraźnie nie zależało mu na podkomendnych uwięzionych w zaciskającej się pułapce razem z rannymi i rozjuszonymi saurusami czy orkami. Nieludzkie wrzaski i ryk desperacji zmieszały się z zamętem walki.
Horst aż ścisnął mocniej trzonek młota.
- Ulryku... za nic nie chciałbym tak skończyć...
- To odsuń się! ZA IMPERIUM I PROCH STRZELNICZY! - wrzasnął Lothar odpychając towarzysza i ciskając tlący się granat, który nie wiadomo skąd pojawił się w urękawiczonej dłoni snajpera - Biegiem, teraz!
Mimo dalszego sporadycznego świstu bełtów, tuman prochowego dymu, odłamków, rozerwanych kawałków ciała oraz wyrzuconego eksplozją pod niebo żwiru zdał egzamin jako niekonwencjonalna zasłona.
- Uuuh, blisko było... - odsapnął Horst, opierając się o brzeg trybuny.
- Jeszcze nie czas na spoczynek, mein freund. Między trybunami i w las! Polecimy do wioski po pomoc.
Lothar oglądając się na mozolącego się w pełnej zbroi kompana wpadł za zaułek. Prosto na pętającego jakiegoś rannego saurusa korsarza.
- Bloede! Vath fra...?! - warknął próbujący nie potknąć się o sznury pod stopami Druchii, gdy Lothar spanikował nieco i krzyknął równocześnie z hukiem wystrzału, który odrzucił elfa na metr w tył. Równie zaskoczeni co człowiek inni korsarze dobyli czym prędzej kusz pistoletowych. Tylko dzięki refleksowi i krzepie Horsta, który na powrót wciągnął druha za róg trybuny szarpiąc za rzezania w bufiastym rękawie munduru Lothara, uniknął on nafaszerowania bełtami jak ziemniaczana babka kislevska, choć i tak jeden pocisk zerwał mu z głowy kapelusz, nieomal fundując strzelcowi nowy przedziałek we fryzurze. Ostrzał urwał się zaraz, jednak przejście wciąż było spalone, a innej drogi ucieczki z zaciskającej swe wnyki pułapki nie było. Kalkulujący nadprędce umysł kapitana nagle zatrzymał się na widoku idealnie okrągłego, czarnego kamienia.
- Thier vai! Saethe 'eyn hiaeth! - wydał komendę jeden z korsarzy, kończąc przeładowywać magazynek bełtów. Wtem zza rogu wyleciał ciągnący wąską smużkę dymu, okrągły czarny obiekt, lądując tuż pod stopami Druchii.
- Coecher!! Bloede dh'oinen ignitre!! - wrzasnął najbliższy pirat, odskakując co sił i okrywając się płaszczem z łusek morskiego węża.
Inni podążyli za nim, jednak po długich chwilach ciszy, podejrzanie nie rozerwanej hukiem eksplozji, jeden z elfów uchylił nieco poły peleryny... w sam raz by ujrzeć obuch o żelaznych szponach, który rozsmarował jego łysą, wytatuowaną czaszkę na ścianie trybuny. Lothar pędem przebiegł między elfami, popychając jednego i taranując drugiego zanim zdążył zdjąć swoje okrycie z głowy. Horst podążył tuż za nim, jednak wtedy dowódca Druchii podniósł się z ziemi imponującym wychwytem z karku, złapał za długi sztylet i poderżnąwszy odczołgującemu się powoli w zamieszaniu saurusowi gardło skoczył na plecy opancerzonego człowieka.
Rycerz zaklął słysząc chrzęst żelaza i odwinął się za plecy młotem, jednak elf płynnie wyskoczył poza zasięg łuku, wciąż zachowując jednak dystans do ataku. Podlec czekał na wyprowadzane zamachy i kontrował szybkimi wypadami po szczeliny w zbroi Białego Wilka. Co gorsza zza rogu wybiegli kolejni korsarze.
Horst spojrzał to na wroga, to na Brennenfelda.
- Zatrzymam te łachudry, biegnij po swoich chłopców!
- A niech cię Horst! - Lothar zaklął i puścił się biegiem do palm, zagłębiając się w puszczy i nie kończąc sprintu by złapać powietrze w protestujące płuca aż ucichły odgłosy walki.
Rycerz tymczasem znów wywinął ukośnie młotem, jednak Druchii ponownie skręcił swój szczupły tors i przeskoczył bokiem, znacząc policzek człowieka paskudną szramą, posoka zaperliła się szkarłatnie między czarnymi włosami i brodą ulrykanina. Ów jednak odwrócił się tylko za przeciwnikiem i rozsmarował krew od jednej kości policzkowej po drugą przez nos, niczym barwy wojenne, z głośnym wyciem skacząc prosto na wroga, wypuściwszy oręż z rąk. Zaskoczony korsarz wraził sztylet w karacenowane podbrzusze zbroi aż w ćwierć sztychu, jednak zaraz pożałował braku zwinniejszej reakcji, gdy nie mogąc oswobodzić oręża uniósł się w obleczonych w stal rękach rycerza, żelazne palce zacisnęły się na szyi elfa, któremu oczy wyszły na wierzch. Wierzgnął jeszcze kilka razy, plując krwią ze zmiażdżonej tchawicy po czym upadł na żwir bez ducha. Horst sam splunął wiązką krwi i padł na kolana, niemrawo śmiejąc się do czeredy Mrocznych Elfów, gdy ta zatrzymała się by przepuścić noszącego jaskrawą, lazurową kolczugę elfa z paskudnie pozadzieranym mieczem. Jego twarz i wygoloną prawą stronę głowy pokrywały falujące jak samo morze tatuaże, zaś pozostałe włosy miał posplatane w dziesiątki cienkich warkoczyków, ozdabianych małymi perłami. Ów znaczniejszy korsarz wymierzył w niego miecz.
Horst zaśmiał się głucho, lecz gdy ujrzał jak elf kopnął w jego stronę obuch młota, podźwignął się ciężko i z rykiem wymierzył cios znad głowy. Potem świat zawirował mu przed oczyma, gdy kapitan łowców niewolników w biegu złapał za jego własny oręż bliżej styliska i obniżając tor ciosu całym swoim ciężarem ciała, zwieszając się na nim w ślizgu podciął rycerza jego młotem, zostawiając leżącego kudłacza za plecami. Korsarze ryknęli śmiechem.
- Ete! - uciął kapitan, mocnym kopnięciem pozbawiając ulrykanina przytomności i kilku zębów - Vai fehl iryeth slaeven taenverde! Moen gaith var 'eyn y Karond Kar...
Od pochodu prowadzącego skutych łańcuchami jeńców, oderwała się para więźniarzy i zaczęła skuwać kajdanami nieprzytomnego człowieka razem z także nieprzytomnym Asrai, którego pokonała pierwsza oficer ich statku.
Tymczasem na małej plaży nieodległej zarówno od Sanguax, jak i od mierzei, przy której kotwiczyła karawela Corteza, za to doskonale trudnej do znalezienia postać w kapeluszu z zastanowieniem wspierała podbródek na pięści, kucając przy rozstawionej na kilku skrzyniach połyskującej aparaturze, składającej się z zespołu miedzianych rur wykładanych srebrem od wewnątrz, plączących się przy małym piecyku blaszanym, trzech soczewek ustawionych ku niebu pod różnymi kątami, dwóch zaworów oraz jednego porównywalnego wielkością ze znajdowanymi tutaj arbuzami błękitnawego kryształu na złotym trójnogu, u którego stóp schodziła się reszta urządzenia. Na piasku i pobliskich kamieniach walały się do tego resztki niedojedzonego posiłku i kilka pustych menażek z wodą, a także przyciśnięte połówkami kokosów schematy, w większości podarte i ubrudzone przez skorupiaki oraz wredne ptactwo. Max von Stirlitz po raz setny zerknął do małego podręcznika oprawionego w skórę, który dostał w Altdorfie razem z resztą tego ustrojstwa.
- Przeklęci eksperci z kolegium Niebios... chędożeni podwykonawcy, nosz tylko nudziarz co zamiast służyć magią w walce z demonami czy na polu bitwy, całe dnie i noce gapi się w niebo mógł spisać to językiem, z którym problem ma nawet uczony analizować struktury alchemiczne i manuskrypty o czarnej magii łowca czarownic!
Niemniej młody łowca schował w buty swoje skargi i dalej porównywał ustawienia sprzętu z opisami w książeczce, pochylając rondo kapelusza by osłonić się przed rażącym słońcem. Nie mógł zawieść swojego mistrza, nie w tak kluczowym momencie... wprawdzie był to początkowo plan awaryjny, na wypadek gdyby Lotharowi nie powiodło się na Arenie, jednak wczorajszy kontakt z Aldenhoffem potwierdził, że nie ma miejsca na nawet najmniejsze niewiadome i zmienne. Nie kiedy szło o zdobycie, przejęcie i dogłębne zanalizowanie wszystkich zamierzchłych sekretów, tajemnic rytuałów oraz prawideł potęg jakie rządziły Areną Śmierci. Potrzebowali jej w całości jako jednej prywatnej próbki laboratoryjnej i ta aparatura miała zapewnić jej zdobycie. Potem Aldenhoff wespnie się na szczyt władzy Inkwizycji jako ten, który poskromił i wykorzystał do słusznej sprawy jej moc.
- Ooo tak, będzie tą wiedzę miał... a wywiad Lodowej Królowej Katariny jeszcze wcześniej... heh... znaczy eee ja nic nie mówiłem... - zaśmiał się do siebie Isajew, znaczy von Stirlitz siłując się z ostatnim pokrętłem.
Wtem w gąszczu za jego plecami wyostrzone zmysły łowcy zarejestrowały poruszenie. Nawet się nie odwracając poszukał ręką pistoletu strzałkowego...
Wprawdzie słyszał dziś jakiś odległy harmider w wiosce i ponoć nawet gdzieś indziej na wyspie, ale miał pracę dla wywiadu, nie obchodziło go to. Ale jeśli ktoś znalazł jego tak pieczołowicie dobieraną kryjówkę... Łowca naciągnął pneumatyczną parę cięciw.
Nieważne kto to, jaszczuroludzie, zawodnik, zbłąkany marynarz... nawet choćby i któryś z ludzi Brennenfelda, nikt nie może wiedzieć co tu właśnie robił. Nawet jeśli nie wiedzieliby co to za urządzenie i co tu robi, zaczęłyby się pytania, wątpliwości... plotki. A na to nie mógł sobie pozwolić.
Cichy szczęk i świdrowe ostrze, wwiercające się w czyjeś ciało spod piachu zabrzmiało równocześnie z wrzaskiem niewyobrażalnego bólu. Jego dwie inne pułapki miotające zatrute ostrza też zadziałały. Poruszenie w gąszczach się zbliżało... a więc jest ich więcej...
Zupełnie wbrew najśmielszym przewidywaniom łowcy na plażyczkę wpadła para przerażonych i oglądających się za siebie korsarzy Druchii. Ubiór jednego wciąż ociekał krwią kompana, który pewnie wpadł na świder. Po sekundzie i oni ujrzeli samotnego człowieka na plaży. Chwila nerwowej bezczynności i ten pierwszy uniósł miecz... lecz zanim w ogóle pomyślał jak miałby go użyć, bełt trafił go prosto w czoło, odrzucając bezwładnie głowę do tyłu z chrzęstem kręgosłupa. Jego towarzysz wrzasnął ponownie i uniósł kuszę powtarzalną, chcąc zabić Stirlitza, jednak odbryzg krwi poległego pokrył mu oko i bełty poleciały w bok... prosto w aparaturę.
- NEEEEEEIIIIN!!! - ryknął Max, dwoma susami przeskakując przed skrzynie i po jednym uderzeniu serca skupiania się i zwalniania tętna, jasna karabela błysnęła srebrzyście w jego dłoni idealnie w czasie odbijając w boki oba bełty.
Korsarz widząc to wypuścił z rąk kuszę i z wrażenia rozdziawił gębę tak szeroko, że nie zauważył nawet kiedy znalazło się w niej pióro szabli.
Stirlitz wyszarpnął ostrze i zaczął wycierać je płócienną szmatką, rozglądając się po bałaganie.
- Eeech, wot pizda gorbataja... widać nudne składanie urozmaici mi dzisiaj stanie na czatach i sprzątanie po niespodziewanych gościach z Naggaroth... blyat, ciekawe jak sobie radzi reszta wyspy i z jakimi siłami mamy do czynienia... Jeśli to choćby kilka galer to cała nadzieja w tym, że do wieczora poskładam to ustrojstwo...
[Grimgor, twoi muszkieterzy bronią kopalni.
Sterowiec wrócił z częścią załogi Francisa (Z kapitanem włącznie) do fortu i tam został. Von Drake udał się z resztą zawodników na mecz.
Więc podczas ataku sterowiec wraz z ludźmi Corteza i częścią załogi von Drake'a był w forcie. Dzisiaj nie dam raczej rady opisać ataku i obrony wioski, ale jutro powinienem to zrobić bez problemu.
Generalnie fort będzie nie ruszony a wioska zdobyta. Byqu poszło pw.]
Sterowiec wrócił z częścią załogi Francisa (Z kapitanem włącznie) do fortu i tam został. Von Drake udał się z resztą zawodników na mecz.
Więc podczas ataku sterowiec wraz z ludźmi Corteza i częścią załogi von Drake'a był w forcie. Dzisiaj nie dam raczej rady opisać ataku i obrony wioski, ale jutro powinienem to zrobić bez problemu.
Generalnie fort będzie nie ruszony a wioska zdobyta. Byqu poszło pw.]
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
[Może nie tyle zdobyte w sensie okupowana, tylko złupiona, a mieszkańcy wzięci w niewolę, tak?
Ogólnie muszę się stopować, by nie narzucić wam wersji wydarzeń
Mam jednak pytanko. Wiadomo, konflikt z elfami się na tym nie skończy. Wolicie rozwiązać sprawę głośno i na pełnej kurwie, czy taktycznie i z dokładnym planowaniem?]
Ogólnie muszę się stopować, by nie narzucić wam wersji wydarzeń

Mam jednak pytanko. Wiadomo, konflikt z elfami się na tym nie skończy. Wolicie rozwiązać sprawę głośno i na pełnej kurwie, czy taktycznie i z dokładnym planowaniem?]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
[Wykorzystanie znajomości terenu, pływów morskich, obrony wroga, jednoczesny atak z kilku stron, pod osłoną nocy z równoczesnym wybuchem powstania wśród niewolników.
Druga opcja to uderzenie z marszu, bez większego planu, bez wchodzenia w te niuanse. Po orkowemu trochę.]
Druga opcja to uderzenie z marszu, bez większego planu, bez wchodzenia w te niuanse. Po orkowemu trochę.]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Kolejne strzały migały nad głową Skgarga, który dzierżąc potężny kawał palmowego pnia, szarżował na grupę mrocznych elfów, po drodze mijając niszczącego wrogów Etchana. Ogr, gdy dobiegł do głównej linii korsarzy, miotnął potężnym pniem, powalając większość przeciwników. Tych, którzy pozostali na nogach powalił na ziemię brzuszyskiem i poćwiartował mieczem.
- Hahaha, wyśmienicie, chodzie, chodzie do wujka dzieciaczki.
- Oj, nie bój się przyjdą, - Wykrzyknął przebiegający obok saurus.
- Bardzo dobrze, niech idą.
Oczy Skgarga przybrały niezdrowo czerwoną barwę. Każdy pokonany przeciwnik wzmagał tylko bitewny szał Ogra. Skgarg wpadł prosto w największą grupę korsarzy. Gdy część elfów leżała już na ziemi pole walki przesłonił wielki cień,a chwilę później ogr leżał przykryty wielką siatką wraz z elfami, orkami i saurusami.
- Piękny, szybko przeciśnij się przez otwór i biegnij, będziesz musiał mnie jakoś uratować!
- Ale, szefu..
- Zamknij się i biegnij!!
Mały gnoblar przelazł przez otwór w sieci, puścił się biegiem ku stojącemu obok pekari, dośadwszy go ruszył za biegnącym w las kapitanem Lotharem.
- Czekaj panie, czekaj!!!!
- Hahaha, wyśmienicie, chodzie, chodzie do wujka dzieciaczki.
- Oj, nie bój się przyjdą, - Wykrzyknął przebiegający obok saurus.
- Bardzo dobrze, niech idą.
Oczy Skgarga przybrały niezdrowo czerwoną barwę. Każdy pokonany przeciwnik wzmagał tylko bitewny szał Ogra. Skgarg wpadł prosto w największą grupę korsarzy. Gdy część elfów leżała już na ziemi pole walki przesłonił wielki cień,a chwilę później ogr leżał przykryty wielką siatką wraz z elfami, orkami i saurusami.
- Piękny, szybko przeciśnij się przez otwór i biegnij, będziesz musiał mnie jakoś uratować!
- Ale, szefu..
- Zamknij się i biegnij!!
Mały gnoblar przelazł przez otwór w sieci, puścił się biegiem ku stojącemu obok pekari, dośadwszy go ruszył za biegnącym w las kapitanem Lotharem.
- Czekaj panie, czekaj!!!!
Arzim siedział wpatrując się w pojedynkującego się brata, przybył na wyspę kilka dni po wydarzeniu w którym kiedy ktoś aktywował jego pierścień, dowiadując się uprzednio o zamiarach Erwina. Obydwoje wiedzieli że Inkwizycja nie spocznie dopóty nie zginie. Co prawda dzięki ucieczce z ziem Imperium pozbawił ich możliwości zlikwidowania go w bezpośrednim starciu, to nadal jego śladem podążali szpiedzy z Czarnego Zamku. Los członka jego rodziny został przypieczętowany, kiedy na czarnej liście Inkwizytorów pojawiły się jego dane. Nie miał zbyt dobrego widoku na walczących, za w czasu skrywając się pośród tłuszczy i unikając spotkania z wywiadowcą. Usłyszał tylko szelest i westchnięcie tłumu kiedy któreś z ciał runęło w przepaść. W tym samym czasie pewien szeroki jegomość w stroju świadczącym o przynależności do kapitana Corteza, skierował swoje kroki w kierunku windy w między czasie notując coś na wyblakłym pergaminie. Arzim miał pewność, wśród tłumu rozległ się cichy trzask po jego deportacji. Zobaczył strzaskane ciało z którego wydobywało się ciche rzężenie, uniósł je i ułożył w drewnianej "kołysce" jednocześnie szepcząc inkantacje związane z domeną życia. Kiedy oddech się wyrównał nasmarował jego skórę bursztynową mazią, czasami zwaną krwią ziemi. Lustrując wzrokiem połacie dżungli pośpiesznie się oddalił, jednocześnie podtrzymując trumnę za pomocą magi, cal nad ziemią.
Kiedy znalazł się w bezpiecznej odległości od jakichkolwiek źródeł niebezpieczeństwa, spróbował przenieść się z ciałem brata z powrotem do rodzinnych stron, jednak osnowa zaczęła wsysać jego świadomość, skok z balastem na taki dystans nie był możliwy.
Zaklął siarczyście wyczuwając jakieś źródło energii które wypaczało przestrzeń na wyspie. Byli skutecznie odgrodzeni, wolał nie myśleć gdzie mógł trafić ingerując w tą sieć, sam fakt że pojawił się tutaj bez jakichkolwiek komplikacji w osnowie pełnej Chaosu było podejrzane.
Mimo to mógł nadal przenosić się na krótki dystans. Wolał nie ryzykować i zneutralizować źródło zakłóceń.
Ukrył drewniane łożę w znalezionym występie skalnym, przysypując je delikatnie ziemią, ukrywając ją przed niepożądanymi szkodnikami.
Szukał jakiś osad mogąc zasięgnąć języka.
Nie spodziewał się sytuacji którą zastał na czymś co przypominało boisko, biegające grupy elfów wyłapywały rdzennych mieszkańców, mordując przy okazji bardziej walecznych. Podszedł do szarpiącego się z małym skinkiem korsarza, który z trudnościami oplatał go liną. Położył mu spokojnie dłoń na prawym ramieniu, a ten zdziwiony zwrócił twarz w jego kierunku.
Elf w pierwszym momencie zbaraniał widząc ekscentryzm napotkanego. Miał długie blond włosy, był niskiego wzrostu i nosił się na modę z Cathayu ubrany był w krótką zieloną tunikę bez rękawów na która narzucona była luźno rozpięta kamizelka , nie to jednak było najdziwniejsze. Najbardziej rzucające się w oczy były jego mechaniczne ręce, na których wygrawerowany było "Frau Meikle". Widząc pytanie w oczach łapacza niewolników, zaspokoił je posyłając mu w gałki dwie igły senbon. Padający zwrócił uwagę kilku kuszników którzy zwrócili w między czasie swoje bełty, mimo to trafiły w pustą przestrzeń trafiając w poszycie dżungli, zdziwieni zaczęli przecierać oczy, szukając bezczelnego człowieka. Jeden z nich odwrócił się na pięcie słysząc krok, idealnie kiedy metalowa dłoń połamała mu żebra. Inni zwrócili się do niego wyjmując krótkie noże i miecze. Już mieli zewrzeć się w walce kiedy między nich wpadł kislevita wymachując kiścieniem, zostali dosłownie zmieleni.
Arzim skłonił się w podzięce, mimo to człowiek pociągnął z butelczyny i splunął na truchła szukając kolejnego wroga.
Rzuciła mu się w oczy przedziwna sytuacja, bohatersko kroczący leśny elf stanął naprzeciwko grupki jego mrocznych kuzynów i najwyraźniej wzywał do pojedynku.
-Idiota.- pomyślał deportując się z cichym trzaskiem.
Zniosło go jednak dość znacznie i zanim dobiegł do grupki, strażnik polany, leżał pokonany.
Z cichym westchnięciem odblokował kryształy umieszczone w mechanicznej ręce posyłając falę światła która przepołowiła stojących, poza powaloną postacią. Kiedy oswobadzał biednego elfa z okowów posłał myśli po polu bitwy sondując przestrzeń w poszukiwaniu jakichkolwiek magów, z zadowoleniem stwierdził że wykrył więcej niż 2 osoby które co najmniej nie był druchii. Lecące bełty z występu skalnego utwierdziły go w przekonaniu o porażce, kilka pocisków odbiło się od jego ramion, jednak kilka wbiło się w jego podbrzusze. Spojrzał z przerażeniem na skrępowaną postać, deportując się z ostrzeliwanego miejsca.
- Musimy wyrwać się z tego impasu, bo wszyscy pozamieniamy się w tym miejscu w trupy, fala światła od kilku czarodziejów w stronę okopanych kuszników powinna załatwić sprawę.- zaproponował posługując się telepatią.
[Mam ratować Etchana, czy woli klimaty bdsm?]
Kiedy znalazł się w bezpiecznej odległości od jakichkolwiek źródeł niebezpieczeństwa, spróbował przenieść się z ciałem brata z powrotem do rodzinnych stron, jednak osnowa zaczęła wsysać jego świadomość, skok z balastem na taki dystans nie był możliwy.
Zaklął siarczyście wyczuwając jakieś źródło energii które wypaczało przestrzeń na wyspie. Byli skutecznie odgrodzeni, wolał nie myśleć gdzie mógł trafić ingerując w tą sieć, sam fakt że pojawił się tutaj bez jakichkolwiek komplikacji w osnowie pełnej Chaosu było podejrzane.
Mimo to mógł nadal przenosić się na krótki dystans. Wolał nie ryzykować i zneutralizować źródło zakłóceń.
Ukrył drewniane łożę w znalezionym występie skalnym, przysypując je delikatnie ziemią, ukrywając ją przed niepożądanymi szkodnikami.
Szukał jakiś osad mogąc zasięgnąć języka.
Nie spodziewał się sytuacji którą zastał na czymś co przypominało boisko, biegające grupy elfów wyłapywały rdzennych mieszkańców, mordując przy okazji bardziej walecznych. Podszedł do szarpiącego się z małym skinkiem korsarza, który z trudnościami oplatał go liną. Położył mu spokojnie dłoń na prawym ramieniu, a ten zdziwiony zwrócił twarz w jego kierunku.
Elf w pierwszym momencie zbaraniał widząc ekscentryzm napotkanego. Miał długie blond włosy, był niskiego wzrostu i nosił się na modę z Cathayu ubrany był w krótką zieloną tunikę bez rękawów na która narzucona była luźno rozpięta kamizelka , nie to jednak było najdziwniejsze. Najbardziej rzucające się w oczy były jego mechaniczne ręce, na których wygrawerowany było "Frau Meikle". Widząc pytanie w oczach łapacza niewolników, zaspokoił je posyłając mu w gałki dwie igły senbon. Padający zwrócił uwagę kilku kuszników którzy zwrócili w między czasie swoje bełty, mimo to trafiły w pustą przestrzeń trafiając w poszycie dżungli, zdziwieni zaczęli przecierać oczy, szukając bezczelnego człowieka. Jeden z nich odwrócił się na pięcie słysząc krok, idealnie kiedy metalowa dłoń połamała mu żebra. Inni zwrócili się do niego wyjmując krótkie noże i miecze. Już mieli zewrzeć się w walce kiedy między nich wpadł kislevita wymachując kiścieniem, zostali dosłownie zmieleni.
Arzim skłonił się w podzięce, mimo to człowiek pociągnął z butelczyny i splunął na truchła szukając kolejnego wroga.
Rzuciła mu się w oczy przedziwna sytuacja, bohatersko kroczący leśny elf stanął naprzeciwko grupki jego mrocznych kuzynów i najwyraźniej wzywał do pojedynku.
-Idiota.- pomyślał deportując się z cichym trzaskiem.
Zniosło go jednak dość znacznie i zanim dobiegł do grupki, strażnik polany, leżał pokonany.
Z cichym westchnięciem odblokował kryształy umieszczone w mechanicznej ręce posyłając falę światła która przepołowiła stojących, poza powaloną postacią. Kiedy oswobadzał biednego elfa z okowów posłał myśli po polu bitwy sondując przestrzeń w poszukiwaniu jakichkolwiek magów, z zadowoleniem stwierdził że wykrył więcej niż 2 osoby które co najmniej nie był druchii. Lecące bełty z występu skalnego utwierdziły go w przekonaniu o porażce, kilka pocisków odbiło się od jego ramion, jednak kilka wbiło się w jego podbrzusze. Spojrzał z przerażeniem na skrępowaną postać, deportując się z ostrzeliwanego miejsca.
- Musimy wyrwać się z tego impasu, bo wszyscy pozamieniamy się w tym miejscu w trupy, fala światła od kilku czarodziejów w stronę okopanych kuszników powinna załatwić sprawę.- zaproponował posługując się telepatią.
[Mam ratować Etchana, czy woli klimaty bdsm?]
Arzim sięgnął ku przestrzeni psionicznej, poszukując potencjalnych sojuszników dysponujących znajomością sztuk tajemnych. Odnalazł dwóch.
Pierwszy z nich był jak ciepłobrunatny blask słońca jesieni, jak dobrze znana książka, stara i nieco zakurzona, lecz porządnie wykonana, mocna i pełna mądrości. Arzim uśmiechnął się mimo woli, mając kogoś takiego u boku.
Ten drugi jednak był inny. Obcy. Było to jak zanurzenie się w ciemnoniebieską toń oceanu, spokojną i bezkresną, lecz chłodną. I choć mag wiedział, że w tej toni nie czyha niebezpieczeństwo, że głębia nie skrywa potwora, uczucie przytłoczenia było dość uciążliwe. Było to jak studiowanie prastarej tablicy, na której chłodnym marmurze wypisano nieznane mu znaki. Było to uczucie, jakie dotąd nie zaznał.
Musimy wyrwać się z tego impasu, bo wszyscy pozamieniamy się w tym miejscu w trupy! Fala światła od kilku czarodziejów w stronę okopanych kuszników powinna załatwić sprawę.
Xipati wyciągnął dłoń, rażąc swych przeciwników gromem. Ładunek błyskawicy przeskoczył przez kilku korsarzy, pozostawiając tylko dymiące ich ciała. Potem kapłan wezwał po błogosławieństwo słońca, a promień jasnej mocy uderzył z nieba, kładąc trupem kolejnych wrogów. Wtedy dotarł do niego głos. Nie zwykły dźwięk jednak, których kakofonia właśnie wypełniała powietrze... głos który słyszał znacznie lepiej.
Ciepłokrwisty. Mag. Xipati nie spotkał go wcześniej. Sięgał do planu psionicznego, proponując skumulowanie mocy w jednym, wspólnym zaklęciu. Drugi z magów, znany mu już człowiek imieniem Razandir przystał na propozycję obcego. Kimkolwiek on był, jego intencje zdawały się być czyste.
Skink zgodził się. Trzech magów rozpoczęło inkantację, każdy wzywając moc Hyshis, lecz każdy na inny sposób. Dokładne splatanie doświadczonego Razandira z Klifu każdej nitki zaklęcia splątywało się z nieco niecierpliwym, skandowanym kumulowaniem mocy Arzima do niemalże modlitwy do słońca w wykonaniu Xipatiego.
Bitwa jednak przebiegała nie po myśli obrońców. Pakja widział to. Choć wreszcie udało się skonsolidować saurusów z gladiatorami, w większości nieuzbrojeni nie mogli dać skutecznego odporu mrocznym elfom. Grupa cofała się ku skraju lasu, szukając osłony. Orkowie poszli w rozsypkę, widząc utratę swego wodza. Część uciekła, innych wyłapywali korsarze. Kilku jeszcze walczyło, mimo ciężkich ran, dając upust swej furii i nienawiści.
Saurusom udało się odeprzeć kolejne natarcie zwinnych elfów. Okupili to ranami, poległo kilku marynarzy Corteza. Sam kapitan dwoił się i troił, siekąc rapierem na prawo i lewo rozdając ciosy i klątwy w swym ojczystym języku. Dym z muszkietowej palby przysłonił na chwilę widoczność.
A zza zasłony nadeszło kolejne natarcie.
Pakja zdołał powalić pierwszego z elfów, gdy czerwony cień mignął mu przed oczami. Stal zalśniła na czerwono krwią ludzi i saurusów.
Czerwonowłosa elfka zadawała ciosy z prędkością kobry, wpadając w sam środek szyku, błyskawicznymi ciosami glewii zmuszając obrońców do rozproszenia się. W rozbity szyk wdzierali się wtedy korsarze.
Pakja warknął i ruszył na czerwonowłosą wojowniczkę. Zwinnie uniknęła jego pazurów, tnąc ukośnie jeszcze przy cofaniu się. Saurus z trudem uchylił się przed ciosem i spróbował skrócić dystans, lecz ostrze glewii nie pozwoliło mu. Wtedy to mroczna elfka zaatakowała, co saurus zablokował zbiciem ostrza na bok, lecz gdy szpony jaszczura już miału sięgnąć bladej skóry ssaka, elfka ponownie się odwinęła, unikając drapieżcy niczym irytująca ofiara. Druchii wykorzystała impet bloku do nadanie inercji swemu ostrzu i cięła na odlew po pysku weterana. Ostrze nie weszło głęboko, lecz naznaczyła saurusa kolejną blizną.
Za późno zorientował się, że celem elfki byłe nie jego śmierć, lecz oddzielenie go i innych wojowników od wodza...
Xothal uderzył tewhatewhą, rozłupując twardym drewnem czaszkę elfa, po czym pchnął z wielką prędkością w gardło kolejnego, miażdżąc mu krtań i tchawicę. Pozwolił podejść kolejnym, powoli, spokojnie, by nagłym zrywem pozbawić ich życia orężem, kłami czy pazurami. Ryknął, gdy rozpruł jednego z elfów od brzucha do gardła. Ostatni z nich odwrócił się i rzucił do ucieczki.
Nie odbiegł daleko. Morderczy draich zakończył jego życie szybko i paskudnie.
Xothal ze skupieniem patrzył na nowego przeciwnika, odzianego w ciężką zbroję miecznika, którego każdy cal ciała wołał o rozlew krwi.
Losy obydwóch istnień splatały się w tym właśnie miejscu...
Pierwszy z nich był jak ciepłobrunatny blask słońca jesieni, jak dobrze znana książka, stara i nieco zakurzona, lecz porządnie wykonana, mocna i pełna mądrości. Arzim uśmiechnął się mimo woli, mając kogoś takiego u boku.
Ten drugi jednak był inny. Obcy. Było to jak zanurzenie się w ciemnoniebieską toń oceanu, spokojną i bezkresną, lecz chłodną. I choć mag wiedział, że w tej toni nie czyha niebezpieczeństwo, że głębia nie skrywa potwora, uczucie przytłoczenia było dość uciążliwe. Było to jak studiowanie prastarej tablicy, na której chłodnym marmurze wypisano nieznane mu znaki. Było to uczucie, jakie dotąd nie zaznał.
Musimy wyrwać się z tego impasu, bo wszyscy pozamieniamy się w tym miejscu w trupy! Fala światła od kilku czarodziejów w stronę okopanych kuszników powinna załatwić sprawę.
Xipati wyciągnął dłoń, rażąc swych przeciwników gromem. Ładunek błyskawicy przeskoczył przez kilku korsarzy, pozostawiając tylko dymiące ich ciała. Potem kapłan wezwał po błogosławieństwo słońca, a promień jasnej mocy uderzył z nieba, kładąc trupem kolejnych wrogów. Wtedy dotarł do niego głos. Nie zwykły dźwięk jednak, których kakofonia właśnie wypełniała powietrze... głos który słyszał znacznie lepiej.
Ciepłokrwisty. Mag. Xipati nie spotkał go wcześniej. Sięgał do planu psionicznego, proponując skumulowanie mocy w jednym, wspólnym zaklęciu. Drugi z magów, znany mu już człowiek imieniem Razandir przystał na propozycję obcego. Kimkolwiek on był, jego intencje zdawały się być czyste.
Skink zgodził się. Trzech magów rozpoczęło inkantację, każdy wzywając moc Hyshis, lecz każdy na inny sposób. Dokładne splatanie doświadczonego Razandira z Klifu każdej nitki zaklęcia splątywało się z nieco niecierpliwym, skandowanym kumulowaniem mocy Arzima do niemalże modlitwy do słońca w wykonaniu Xipatiego.
Bitwa jednak przebiegała nie po myśli obrońców. Pakja widział to. Choć wreszcie udało się skonsolidować saurusów z gladiatorami, w większości nieuzbrojeni nie mogli dać skutecznego odporu mrocznym elfom. Grupa cofała się ku skraju lasu, szukając osłony. Orkowie poszli w rozsypkę, widząc utratę swego wodza. Część uciekła, innych wyłapywali korsarze. Kilku jeszcze walczyło, mimo ciężkich ran, dając upust swej furii i nienawiści.
Saurusom udało się odeprzeć kolejne natarcie zwinnych elfów. Okupili to ranami, poległo kilku marynarzy Corteza. Sam kapitan dwoił się i troił, siekąc rapierem na prawo i lewo rozdając ciosy i klątwy w swym ojczystym języku. Dym z muszkietowej palby przysłonił na chwilę widoczność.
A zza zasłony nadeszło kolejne natarcie.
Pakja zdołał powalić pierwszego z elfów, gdy czerwony cień mignął mu przed oczami. Stal zalśniła na czerwono krwią ludzi i saurusów.
Czerwonowłosa elfka zadawała ciosy z prędkością kobry, wpadając w sam środek szyku, błyskawicznymi ciosami glewii zmuszając obrońców do rozproszenia się. W rozbity szyk wdzierali się wtedy korsarze.
Pakja warknął i ruszył na czerwonowłosą wojowniczkę. Zwinnie uniknęła jego pazurów, tnąc ukośnie jeszcze przy cofaniu się. Saurus z trudem uchylił się przed ciosem i spróbował skrócić dystans, lecz ostrze glewii nie pozwoliło mu. Wtedy to mroczna elfka zaatakowała, co saurus zablokował zbiciem ostrza na bok, lecz gdy szpony jaszczura już miału sięgnąć bladej skóry ssaka, elfka ponownie się odwinęła, unikając drapieżcy niczym irytująca ofiara. Druchii wykorzystała impet bloku do nadanie inercji swemu ostrzu i cięła na odlew po pysku weterana. Ostrze nie weszło głęboko, lecz naznaczyła saurusa kolejną blizną.
Za późno zorientował się, że celem elfki byłe nie jego śmierć, lecz oddzielenie go i innych wojowników od wodza...
Xothal uderzył tewhatewhą, rozłupując twardym drewnem czaszkę elfa, po czym pchnął z wielką prędkością w gardło kolejnego, miażdżąc mu krtań i tchawicę. Pozwolił podejść kolejnym, powoli, spokojnie, by nagłym zrywem pozbawić ich życia orężem, kłami czy pazurami. Ryknął, gdy rozpruł jednego z elfów od brzucha do gardła. Ostatni z nich odwrócił się i rzucił do ucieczki.
Nie odbiegł daleko. Morderczy draich zakończył jego życie szybko i paskudnie.
Xothal ze skupieniem patrzył na nowego przeciwnika, odzianego w ciężką zbroję miecznika, którego każdy cal ciała wołał o rozlew krwi.
Losy obydwóch istnień splatały się w tym właśnie miejscu...
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
O ile na początku tego feralnego dnia miał jeszcze jakieś wątpliwości, to teraz był pewien. Khaine kroczył dziś razem z nim i kierował nim tak, by najlepiej służył na jego chwałę. Jeszcze przed chwilą był nieprzytomny po ciosie, który normalnie powaliłby go na dobre kilka godzin. Jednak jego patron miał dla niego inne plany i nie pozwolił by marnował się w ten sposób. Zaraz po tym, bez zastanowienia wiedział gdzie ma iść i oto przed nim stał wreszcie przeciwnik godny jego misji.
W oczach saurusa, Merxerzis znalazł mądrość i doświadczenie stuleci, dzięki którym wiedział, że jego gość i zawodnik Areny, nie zamierza dochować żadnych praw. To spotkanie mogło się zakończyć wyłącznie śmiercią jednego z nich. Tym lepiej. Czystej krwi pojedynek, bez żadnych oszustw czy niedomówień. Tak jak lubi Pan Mordu. Zarówno egzekutor jak i wódz zdawali sobie doskonale sprawę z sytuacji, nie czekali ani chwili dłużej.
Powolnym, ale metodycznym krokiem zbliżali się do siebie. Nie chcieli żadnych gierek, rozpracowywania przeciwnika, szukania luk w ruchach oponenta. Szli wyłącznie po to, by rozpocząć walkę. Merxerzis nie miał zamiaru podchodzić do niej ostrożnie, oczywiście jego przeciwnik miał nad nim przewagę fizyczną, nie tylko w sile, ale i w naturalnym opancerzeniu ciała. Miał również potężną broń, która dopasowana do rozmiarów właściciela, mogła się równać jego własnemu mieczowi, który w jego przypadku był absurdalnie długi w stosunku do jego własnego wzrostu. Wreszcie dochodziło doświadczenie, którego z pewnością miał dużo więcej przez długie lata swojego życia, na wyspie tylko z pozoru spokojnej, a tak naprawdę targaną stałymi konfliktami. Mimo tego egzekutor był spokojny, bo czymże były te rzeczy w porównaniu do błogosławieństwa samego Khaina? Czyż istniał wyższy cel niż wypełnienie jego woli?
- Khaela Furdiekh Mensha Farmiekh Khaine. - Wyszeptał kiedy dzieliła ich już odległość zaledwie paru kroków.
Bez wstrzymywania się, wymierzył z góry cios, w który włożył całą swoją siłę. Zderzenie z bronią saurusa wstrząsnęło całym jego ciałem, tak że ledwo utrzymał Ghaz`lera w dłoniach. Z czegokolwiek była wykonana ta broń nie poddała się stali Druchii. Chwilę później jej górna część, zakończona i zaostrzona na kształt toporka zmierzała już po ukosie w stronę jego ramienia. Merxerzis ledwo zdążył ustawić swoją obronę, ale zrobił to na tyle późno, że ostrze przejechało po jego mieczu ustawionym pod złym kątem i tylko jelec uratował go przed stratą dłoni. Egzekutor szybko odepchnął się od przeciwnika, ratując się z trudnej sytuacji i próbując uzyskać świeży start.
Xothal nie pozwolił na to. Nie rzucił się wściekle z powrotem do walki, ale doskonale wiedział, że musi trzymać inicjatywę. Nastąpiła szybka wymiana ciosów, którą elf jednak zdołał przetrzymać. Kiedy okazało się, że druchii opanował sytuację i nie dał się szybko sprowadzić do rozpaczliwej obrony, która ostatecznie miała zakończyć się jego śmiercią, jaszczur wstrzymał natarczywe ataki. W grę weszło teraz jego doświadczenie. Kiedy nie udało się zdominować pierwszych minut walki, przeszedł do rozpracowywania jego obrony. Kiedy najmniej się tego spodziewał, saurus wyprowadził dwa szybkie boczne ataki, których nie był w stanie zablokować i był zbyt wolny, by przed nimi uciec. Najpierw dolna część, zakończona tępo wielką kulą, zmiażdżyła mu prawy łokieć, a potem ostrze z drugiej strony werżnęło się w lewe ramię. Merxerzis poczuł jak kruszą mu się kości i jak kolczuga rozpryskuje się na kawałeczki, z czego cześć wbiła mu się razem z ostrzem rękę. Nie miał nawet czasu krzyknąć z bólu, kiedy Xothal wyprowadził potężny atak z góry, mający na celu raz a dobrze dobić przeciwnika. Egzekutor zdążył nadstawić draicha, jednocześnie łapiąc lewą ręką w jego połowie, by tak powstrzymać siłę ataku. Dziękował w duchu Khainowi, że Ghaz`ler nie był obusieczny, przez co mógł złapać go za tylną, gładką krawędź. Saurus jednak na tym nie skończył, gdyż napierał teraz na zasłonę elfa, a ten wrzasnął z bólu, gdy cała ta siła oparła się na jego zranionych rękach. Tylko instynkt bojowy pozwolił mu wybrać jedyną słuszną opcję i cofnął się najdalej jak tylko mógł. Wbrew temu na co liczył, wódz nie był na tyle głupi, by zapierać się oboma nogami i nie poleciał pod wpływem impetu do przodu. Zamiast tego wylądował w wykroku, z prawą nogą wysuniętą do przodu.
Jednak zaskakujący manewr egzekutora, niósł ze sobą pewne dobre dla niego skutki. Uciekając przed jaszczurem, druchii przejechał swoim ostrzem po jego dłoni. Teraz Merxerzis patrzył z uśmiechem jak runy na klindze pod wpływem styczności z krwią, zaczęły świecić czerwienią. Już szykował się na falę ciepła przepływającą przez jego ciała, niosącą ze sobą leczącą moc. Nagle stwierdził, że coś jest nie tak, kiedy zamiast tego poczuł dotkliwe zimno. Jego rany zamiast zniknąć całkowicie, zasklepiły się szarym stwardniałym strupem.
- Twoja krew jest inna! - Krzyknął z wyrzutem.
Xothal nie odpowiedział, domyślając się o czym mówi druchii, ale nie wiedząc jeszcze dlaczego.
Merxerzisa wypełniła bezgraniczna wściekłość. Z nienawiścią, wszystko jest możliwe. Jak mawiało powiedzenie mrocznych elfów. Rzucił się z dzikością na jaszczura, zmieniając tym samym charakter pojedynku. Do tej pory żaden z nich nie walczył stawiając wszystko na jedną kartę. Teraz to on zmusił swojego przeciwnika do ciągłej obrony. Saurus który dotychczas przyzwyczaił się do pewnej statyczności pojedynku, dał się zaskoczyć furii ciosów jaką wyprowadzał egzekutor. W końcu Merxerzis wyprowadził sztych pod kątem trudnym do odbicia i płynnie wprowadził ostrze przez podbrzusze wewnątrz klatki piersiowej. Xothal zastygł w z bezruchu z uniesioną bronią, a egzekutor już wiedział, że sięgnął serca. Szybkim ruchem wyciągnął miecza wyobrażając sobie jak zadzior na końcu ostrza, rozdziera organ w drodze powrotnej na papkę.
W oczach starego wodza, przez chwilę tliło się jeszcze życie, ale za to niemożliwym była wyczytać z nich jakiekolwiek emocje. Jaszczur przykląkł na jedno kolano opierając się na swojej tehwatehwie, w oczach Merxerzisa w swoistym hołdzie dla majestatu Khaina, uosobionym w tej właśnie chwili w nim samym. Potem osunął się bez życia na bok, by już więcej nie podnieść się z niej o własnych siłach.
W oczach saurusa, Merxerzis znalazł mądrość i doświadczenie stuleci, dzięki którym wiedział, że jego gość i zawodnik Areny, nie zamierza dochować żadnych praw. To spotkanie mogło się zakończyć wyłącznie śmiercią jednego z nich. Tym lepiej. Czystej krwi pojedynek, bez żadnych oszustw czy niedomówień. Tak jak lubi Pan Mordu. Zarówno egzekutor jak i wódz zdawali sobie doskonale sprawę z sytuacji, nie czekali ani chwili dłużej.
Powolnym, ale metodycznym krokiem zbliżali się do siebie. Nie chcieli żadnych gierek, rozpracowywania przeciwnika, szukania luk w ruchach oponenta. Szli wyłącznie po to, by rozpocząć walkę. Merxerzis nie miał zamiaru podchodzić do niej ostrożnie, oczywiście jego przeciwnik miał nad nim przewagę fizyczną, nie tylko w sile, ale i w naturalnym opancerzeniu ciała. Miał również potężną broń, która dopasowana do rozmiarów właściciela, mogła się równać jego własnemu mieczowi, który w jego przypadku był absurdalnie długi w stosunku do jego własnego wzrostu. Wreszcie dochodziło doświadczenie, którego z pewnością miał dużo więcej przez długie lata swojego życia, na wyspie tylko z pozoru spokojnej, a tak naprawdę targaną stałymi konfliktami. Mimo tego egzekutor był spokojny, bo czymże były te rzeczy w porównaniu do błogosławieństwa samego Khaina? Czyż istniał wyższy cel niż wypełnienie jego woli?
- Khaela Furdiekh Mensha Farmiekh Khaine. - Wyszeptał kiedy dzieliła ich już odległość zaledwie paru kroków.
Bez wstrzymywania się, wymierzył z góry cios, w który włożył całą swoją siłę. Zderzenie z bronią saurusa wstrząsnęło całym jego ciałem, tak że ledwo utrzymał Ghaz`lera w dłoniach. Z czegokolwiek była wykonana ta broń nie poddała się stali Druchii. Chwilę później jej górna część, zakończona i zaostrzona na kształt toporka zmierzała już po ukosie w stronę jego ramienia. Merxerzis ledwo zdążył ustawić swoją obronę, ale zrobił to na tyle późno, że ostrze przejechało po jego mieczu ustawionym pod złym kątem i tylko jelec uratował go przed stratą dłoni. Egzekutor szybko odepchnął się od przeciwnika, ratując się z trudnej sytuacji i próbując uzyskać świeży start.
Xothal nie pozwolił na to. Nie rzucił się wściekle z powrotem do walki, ale doskonale wiedział, że musi trzymać inicjatywę. Nastąpiła szybka wymiana ciosów, którą elf jednak zdołał przetrzymać. Kiedy okazało się, że druchii opanował sytuację i nie dał się szybko sprowadzić do rozpaczliwej obrony, która ostatecznie miała zakończyć się jego śmiercią, jaszczur wstrzymał natarczywe ataki. W grę weszło teraz jego doświadczenie. Kiedy nie udało się zdominować pierwszych minut walki, przeszedł do rozpracowywania jego obrony. Kiedy najmniej się tego spodziewał, saurus wyprowadził dwa szybkie boczne ataki, których nie był w stanie zablokować i był zbyt wolny, by przed nimi uciec. Najpierw dolna część, zakończona tępo wielką kulą, zmiażdżyła mu prawy łokieć, a potem ostrze z drugiej strony werżnęło się w lewe ramię. Merxerzis poczuł jak kruszą mu się kości i jak kolczuga rozpryskuje się na kawałeczki, z czego cześć wbiła mu się razem z ostrzem rękę. Nie miał nawet czasu krzyknąć z bólu, kiedy Xothal wyprowadził potężny atak z góry, mający na celu raz a dobrze dobić przeciwnika. Egzekutor zdążył nadstawić draicha, jednocześnie łapiąc lewą ręką w jego połowie, by tak powstrzymać siłę ataku. Dziękował w duchu Khainowi, że Ghaz`ler nie był obusieczny, przez co mógł złapać go za tylną, gładką krawędź. Saurus jednak na tym nie skończył, gdyż napierał teraz na zasłonę elfa, a ten wrzasnął z bólu, gdy cała ta siła oparła się na jego zranionych rękach. Tylko instynkt bojowy pozwolił mu wybrać jedyną słuszną opcję i cofnął się najdalej jak tylko mógł. Wbrew temu na co liczył, wódz nie był na tyle głupi, by zapierać się oboma nogami i nie poleciał pod wpływem impetu do przodu. Zamiast tego wylądował w wykroku, z prawą nogą wysuniętą do przodu.
Jednak zaskakujący manewr egzekutora, niósł ze sobą pewne dobre dla niego skutki. Uciekając przed jaszczurem, druchii przejechał swoim ostrzem po jego dłoni. Teraz Merxerzis patrzył z uśmiechem jak runy na klindze pod wpływem styczności z krwią, zaczęły świecić czerwienią. Już szykował się na falę ciepła przepływającą przez jego ciała, niosącą ze sobą leczącą moc. Nagle stwierdził, że coś jest nie tak, kiedy zamiast tego poczuł dotkliwe zimno. Jego rany zamiast zniknąć całkowicie, zasklepiły się szarym stwardniałym strupem.
- Twoja krew jest inna! - Krzyknął z wyrzutem.
Xothal nie odpowiedział, domyślając się o czym mówi druchii, ale nie wiedząc jeszcze dlaczego.
Merxerzisa wypełniła bezgraniczna wściekłość. Z nienawiścią, wszystko jest możliwe. Jak mawiało powiedzenie mrocznych elfów. Rzucił się z dzikością na jaszczura, zmieniając tym samym charakter pojedynku. Do tej pory żaden z nich nie walczył stawiając wszystko na jedną kartę. Teraz to on zmusił swojego przeciwnika do ciągłej obrony. Saurus który dotychczas przyzwyczaił się do pewnej statyczności pojedynku, dał się zaskoczyć furii ciosów jaką wyprowadzał egzekutor. W końcu Merxerzis wyprowadził sztych pod kątem trudnym do odbicia i płynnie wprowadził ostrze przez podbrzusze wewnątrz klatki piersiowej. Xothal zastygł w z bezruchu z uniesioną bronią, a egzekutor już wiedział, że sięgnął serca. Szybkim ruchem wyciągnął miecza wyobrażając sobie jak zadzior na końcu ostrza, rozdziera organ w drodze powrotnej na papkę.
W oczach starego wodza, przez chwilę tliło się jeszcze życie, ale za to niemożliwym była wyczytać z nich jakiekolwiek emocje. Jaszczur przykląkł na jedno kolano opierając się na swojej tehwatehwie, w oczach Merxerzisa w swoistym hołdzie dla majestatu Khaina, uosobionym w tej właśnie chwili w nim samym. Potem osunął się bez życia na bok, by już więcej nie podnieść się z niej o własnych siłach.
Zwinna elfka umknęła mu, pazury znów przecięły tylko powietrze. Pakja zachwiał się, gdy bełt z kuszy trafił go w plecy. Gdy odwrócił się, gotów przyjąć cios, elfka znikała właśnie za plecami swych podwładnych, z szyderczym uśmieszkiem na ustach.
I wtedy dostrzegł, jak nim pograno. Ujrzał, jak wódz Xothal zginął z ręki druchii, tego samego, którego ugościli w swej wiosce. Gniew i smutek uderzył w serce saurusa.
- WODZU!!!- ryknął w swym narzeczu. Rzucił się w kierunku swego przywódcy, lecz kolejne bełty uderzyły w jego ciało, kordelasy zaznaczyły go cięciami. Odpowiedział tym samym, lecz został zmuszony do zatrzymania się.
Widział, jak wojownicy poszli w rozsypkę, jak część z nich jest pętana i zakuwana w kajdany. Słyszał huk wystrzałów ludzi i wrzask ich umierania. Musiał podjąć ciężką decyzję.
Wtedy to inkantacja trzech magów osiągnęła szczyt. Fala jasnej energii eksplodowała w powietrzu, zmiatając wszystko, co znalazło się przed nią. Światło było tak mocne, że ludzie tracili wzrok na kilka chwil. Huk zagłuszył hałasy bitwy, a wszystko na chwilę zamarło.
Cisza, jaka nastała potem wydawała się nienaturalna. Kilkunastu elfów dosłownie wyparowało. Obrońcy odetchnęli, jakby przed skokiem w głęboką toń. Wtedy zapadła decyzja.
- Odwrót!- ryknął Pakja, zbierając pozostałych przy życiu i znikając z nimi w lesie. Zostali pobici.
Nie było pościgu.
Gdy dotarli do Sanguax, oczom ich ukazał się widok śmierci i zniszczenia. Kilka chat spalono, gdzieniegdzie walały się ciała zabitych. Ogień dogasał, bitwa musiała zakończyć się niedawno. Pierwsze krople deszczu uderzyły w suchą ziemię.
Pakja padł na kolana. Przygnieciony zmęczeniem i żalem, kontemplował nad wielką stratą, jaką dziś poniósł jego lud. Woda deszczowa ściekała po nim, niczym po wielkim posągu. Ziemia miękła, pojona strugami.
Nikt nie przerywał szumu deszczu.
Niebiosa płakały nad śmiercią Xothala i wielu innych. Ziemia piła łzy chmur chciwie. Płomienie wojny wygasły. Ni ptak, ni małpa nie śmiały wrzasnąć, jakby przytłaczająca atmosfera żalu zamknęła ich usta.
Aż wreszcie Pakja zadarł łeb do góry, ryknąwszy przeciągle, niby skargę do niebios. Zawtórowało mu kilkanaście sauriańskich gardeł...
I wtedy dostrzegł, jak nim pograno. Ujrzał, jak wódz Xothal zginął z ręki druchii, tego samego, którego ugościli w swej wiosce. Gniew i smutek uderzył w serce saurusa.
- WODZU!!!- ryknął w swym narzeczu. Rzucił się w kierunku swego przywódcy, lecz kolejne bełty uderzyły w jego ciało, kordelasy zaznaczyły go cięciami. Odpowiedział tym samym, lecz został zmuszony do zatrzymania się.
Widział, jak wojownicy poszli w rozsypkę, jak część z nich jest pętana i zakuwana w kajdany. Słyszał huk wystrzałów ludzi i wrzask ich umierania. Musiał podjąć ciężką decyzję.
Wtedy to inkantacja trzech magów osiągnęła szczyt. Fala jasnej energii eksplodowała w powietrzu, zmiatając wszystko, co znalazło się przed nią. Światło było tak mocne, że ludzie tracili wzrok na kilka chwil. Huk zagłuszył hałasy bitwy, a wszystko na chwilę zamarło.
Cisza, jaka nastała potem wydawała się nienaturalna. Kilkunastu elfów dosłownie wyparowało. Obrońcy odetchnęli, jakby przed skokiem w głęboką toń. Wtedy zapadła decyzja.
- Odwrót!- ryknął Pakja, zbierając pozostałych przy życiu i znikając z nimi w lesie. Zostali pobici.
Nie było pościgu.
Gdy dotarli do Sanguax, oczom ich ukazał się widok śmierci i zniszczenia. Kilka chat spalono, gdzieniegdzie walały się ciała zabitych. Ogień dogasał, bitwa musiała zakończyć się niedawno. Pierwsze krople deszczu uderzyły w suchą ziemię.
Pakja padł na kolana. Przygnieciony zmęczeniem i żalem, kontemplował nad wielką stratą, jaką dziś poniósł jego lud. Woda deszczowa ściekała po nim, niczym po wielkim posągu. Ziemia miękła, pojona strugami.
Nikt nie przerywał szumu deszczu.
Niebiosa płakały nad śmiercią Xothala i wielu innych. Ziemia piła łzy chmur chciwie. Płomienie wojny wygasły. Ni ptak, ni małpa nie śmiały wrzasnąć, jakby przytłaczająca atmosfera żalu zamknęła ich usta.
Aż wreszcie Pakja zadarł łeb do góry, ryknąwszy przeciągle, niby skargę do niebios. Zawtórowało mu kilkanaście sauriańskich gardeł...
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Siatka coraz mocniej zaciskała się na opasłym brzuszysku ogra, gruba lina zaczęła dotkliwie ranić jego skórę. Bycie zamkniętym w siatce miało jednak swoje drobne zalety. Oprócz ogra i saurusów przygnieceni ciężarem siatki znaleźli się także niektórzy korsarze z czego nie omieszkał skorzystać Skgarg, pozbawiając ich życia. Podczas masakrowania twarzy jednego z elfów ogr poczuł potężny ból. Potem były już tylko na przemian ciemność wora i jasność dnia, zimno stali na nadgarstkach oraz brutalne głosy korsarzy.
Deszcz padał coraz mocniej, jakby rosząc łzy. Błoto umykało spod kopyt pekari pędzącego przez dżunglę w kierunku wioski jaszczuroludzi. Na grzbiecie włochatego stworzonka siedział ociekający wodą i błotem gnoblar ubrany w kokosową zbroję oraz uzbrojony w włócznię zakończoną kłem jakiegoś dzikiego zwierza. Mały jeździec wpadł na teren zniszczonej wioski. Widząc grupe saurusów popędził w ich kierunku. Gwałtownie zatrzymane pekari zaryło się niemal do połowy w błocie.
- Jestem, mały ale zdolny do walki. Znaczy się - Gnoblar zmienił charakter wypowiedzi widząc pytający wzrok saurusów. - Przyszedłem wam pomóc w walce ze szpiczastymi. Porwały mojego szefuńcia.
Deszcz padał coraz mocniej, jakby rosząc łzy. Błoto umykało spod kopyt pekari pędzącego przez dżunglę w kierunku wioski jaszczuroludzi. Na grzbiecie włochatego stworzonka siedział ociekający wodą i błotem gnoblar ubrany w kokosową zbroję oraz uzbrojony w włócznię zakończoną kłem jakiegoś dzikiego zwierza. Mały jeździec wpadł na teren zniszczonej wioski. Widząc grupe saurusów popędził w ich kierunku. Gwałtownie zatrzymane pekari zaryło się niemal do połowy w błocie.
- Jestem, mały ale zdolny do walki. Znaczy się - Gnoblar zmienił charakter wypowiedzi widząc pytający wzrok saurusów. - Przyszedłem wam pomóc w walce ze szpiczastymi. Porwały mojego szefuńcia.
[ Sorry za długi czas bycia botem. Obiecuję poprawę
. Na szczęście nie napisaliście przez ten czas miliona stron, by nie dało się ogarnąć, więc moje wejście w akcję nie jest całkiem z powietrza.
A widzę, że przyda się wam się dodatkowe pióro..tfu to jest ręce ]
Baastan spędził ostatnie dni na medytacji. Duchy były niespokojnie podobnie jak on sam. Wszyscy potrzebowali chwili spokoju. W tym samym czasie zdążyło odbyć się parę walk. Był tego świadom, ale wynik nie za bardzo go obchodził.
Siedział na wschodnią modę z nawzajem skrzyżowanymi nogami. Nagą klingę wakizashi ułożył na kolanach, wspierając ją delikatnie opuszkami palców rąk. Oczy miał półprzymknięte skupiając się jedynie na chłodzie stali, który pomagał mu przedostać się na tamtą stronę. Do świata zmarłych.
Duchy przesuwały się wokół, na krawędzi zmysłów. Przemykały, jako rozmazane, mgliste sylwetki niemożliwe do rozpoznania lub w swoich zwierzęcych formach. Gii Yi podejrzewał, że niektóre ze zjaw mogą być nawet ludźmi, ale wątpił by miały tyle odwagi, żeby ukazać mu się w prawdziwej postaci. Moc krążyła blisko razem z duszami, nieprzyjemnie drażniąc powłokę szamana.
Baastan odetchnął i otworzył oczy w nagłym zrywie świadomości. Stała przed nim: radosna, pełna młodzieńczej werwy. Uśmiechała się łącząc swój wzrok z jego. Zachęcała, choć powinna oskarżać. Wszakże odpowiadał za jej śmierć. Zabił ją własnoręcznie kiedy dowiedział się w co zamieniła ją matka. Nie miał wyboru. Wole Ulryka i Ursusa narzuciły mu rozwiązanie. Czy gdyby nie oddał się im w zamian za ochronę ona mogłaby wciąż żyć? Nie wiedział i szczerze mówiąc wolał nigdy nie znaleźć odpowiedzi.
Spokój odnalazł dopiero w dalekim Imperium i to tylko na krótką chwilę. Ale jej także nie umiał osłonić. Stracił ją tak jak poprzedniczkę. Ból ponownie zagościł w jego sercu i Baastan uznał, że odkupienie znajdzie tylko tutaj, gdzie wszystko się zaczęło. Na piaskach areny, z mieczem w ręku i magią przepełniającą umysł.
A teraz stały przed nim. Dusze kobiet, które zawiódł. Nie potrafił stwierdzić, która z tej dwójki aktualnie przyjmuje formę. Gdy tylko przypominał sobie jej twarz odpływała, a jej miejsce zajmowała inna.
Tak spędził wiele dni, pogrążając się w poczuciu winy.
Wybudził go dopiero niepokój duchów. Zjawa kobiety zniknęła jakby nigdy nie istniała. A może tak właśnie było. Skołatany umysł maga nie dopuszczał do siebie myśli, że zwariował. Jednak atak na wioskę okazał się jak najbardziej realny.
Ostry zapach dymu z pożarów dostał się do nozdrzy Baastana, gdy tylko wyszedł na ulicę. Wraz z nim ukazał się potworny obraz rzezi i okrucieństwa.
Dwójka druchni ciągnęła owiniętego siecią skinka. Malec walczył, czym tylko wzmagał śmiech oprawców. Obok niego leżał jego naszpikowany bełtami, zadziorny kuzyn. Inna mroczna elfka nacinała skórę jakiegoś związanego saurusa. Olbrzym wymownie milczał, co wzbudzało gniew oprawczyni. Kolejne cięcia pojawiały się coraz szybciej, a wypływająca krew w końcu doprowadziła gada do śmierci. Elfka machnęła ręką ruszając znaleźć nową zabawkę. Jakiś korsarz na krańcu ulicy podpalał chatę za chatą wrzeszcząc opętańczo w narkotycznym szale.
Gii Yi pojawił się przed pierwszą dwójką. Wakizashi samo poszło w ruch ścinając pierwszego zanim wyjął broń. Jego towarzysz zdążył jednak wycelować kuszę powtarzalna z paskudnym uśmieszkiem na twarzy. Bełty pomknęły, ale duch jelenia złapał oba nim dotarły do pierwotnego celu. Przypłacił to swoim nieżyciem zmieniając się w proch pustki.
Szaman podniósł zakrwawiony miecz do twarzy, ruszając do natarcia. Druchni zasłonił się kusza, która nie wytrzymała uderzenia najlepszej nippońskiej stali sprowadzonej z wysp dla gladiatora. W jego ręku pojawił się jednak w zamian paskudnie zakrzywiony nóż. Idealny do ofiarnych stosów i zadawania ogromnego bólu nieposłusznym niewolnikom, wyjątkowo małym kosztem. Elf pokazał, że potrafi się z nim obchodzić, bo w szybkim starciu zadał Baastanowi trzy płytkie rany: na udzie, biodrze i łokciu. Mag nie przejął się nimi wiedząc, że wyleczą się przed następnym starciem. Zamiast tego dosięgnął duchów niedźwiedzia, jastrzębia i wilka każąc im wlać w niego własną siłę. Moc uśmierzyła ból. Gii Yi udał, że przeciwnik zepchnął go do defensywy i wykorzystał lukę powstałą w jego obronie do ryzykownego pchnięcia. Siła podarowana przez widmowych pomocników szamana rozpłatała elfa prawie na pól.
Elfka i szalony piroman widząc co się dzieje uciekli, najpewniej sprowadzić posiłki. Nie było czasu zwlekać. Baastan nie miał pojęcia co się wokół dzieje, a niewiedza najszybciej doprowadza do śmierci, jak mawiał jego stary mistrz. Gladiator uwolnił skinka, który pokazał mu ewentualne miejsce zbiórki w razie ataku.
Byli tam. Grupa wściekłych saurusów pod wodzą Pakji i kilkoro zawodników. Ktoś zrelacjonował mu szybko ostatnie wydarzenia: grę między plemionami, nagłą zasadzkę i śmierć wodzów obu ras oraz porwania. Masę porwań. Gii Yi zacisnął zęby. Rozumiał już dlaczego nastrój był tak napięty Należała coś zrobić i to szybko nim niedawni gospodarze wyładują się na nich.
- Potrzebujemy planu. I to dobrego. Nie możemy tam po prostu wpaść, bo zabiją jeńców.
Pakja zlustrował go wzrokiem.
- Dobrze ciepłokrwisty. Co proponujesz?
- Ciche uderzenie pod osłoną nocy. Trzeba jednak skoordynować atak. Także wewnątrz. Musimy przesłać do nich wiadomość. Niech ktoś da się złapać i przekaże więźniom nasz plan. Będą wiedzieli kiedy uderzymy i odpowiedzą. Jedna grupa pomoże im się uwolnić, druga zajmie się wartami, trzecia znajdzie dowódców korsarzy i ich zabije. Bez przewodnictwa, nawet w szeregach tak zorganizowanej rasy jak druchni, wda się chaos.


Baastan spędził ostatnie dni na medytacji. Duchy były niespokojnie podobnie jak on sam. Wszyscy potrzebowali chwili spokoju. W tym samym czasie zdążyło odbyć się parę walk. Był tego świadom, ale wynik nie za bardzo go obchodził.
Siedział na wschodnią modę z nawzajem skrzyżowanymi nogami. Nagą klingę wakizashi ułożył na kolanach, wspierając ją delikatnie opuszkami palców rąk. Oczy miał półprzymknięte skupiając się jedynie na chłodzie stali, który pomagał mu przedostać się na tamtą stronę. Do świata zmarłych.
Duchy przesuwały się wokół, na krawędzi zmysłów. Przemykały, jako rozmazane, mgliste sylwetki niemożliwe do rozpoznania lub w swoich zwierzęcych formach. Gii Yi podejrzewał, że niektóre ze zjaw mogą być nawet ludźmi, ale wątpił by miały tyle odwagi, żeby ukazać mu się w prawdziwej postaci. Moc krążyła blisko razem z duszami, nieprzyjemnie drażniąc powłokę szamana.
Baastan odetchnął i otworzył oczy w nagłym zrywie świadomości. Stała przed nim: radosna, pełna młodzieńczej werwy. Uśmiechała się łącząc swój wzrok z jego. Zachęcała, choć powinna oskarżać. Wszakże odpowiadał za jej śmierć. Zabił ją własnoręcznie kiedy dowiedział się w co zamieniła ją matka. Nie miał wyboru. Wole Ulryka i Ursusa narzuciły mu rozwiązanie. Czy gdyby nie oddał się im w zamian za ochronę ona mogłaby wciąż żyć? Nie wiedział i szczerze mówiąc wolał nigdy nie znaleźć odpowiedzi.
Spokój odnalazł dopiero w dalekim Imperium i to tylko na krótką chwilę. Ale jej także nie umiał osłonić. Stracił ją tak jak poprzedniczkę. Ból ponownie zagościł w jego sercu i Baastan uznał, że odkupienie znajdzie tylko tutaj, gdzie wszystko się zaczęło. Na piaskach areny, z mieczem w ręku i magią przepełniającą umysł.
A teraz stały przed nim. Dusze kobiet, które zawiódł. Nie potrafił stwierdzić, która z tej dwójki aktualnie przyjmuje formę. Gdy tylko przypominał sobie jej twarz odpływała, a jej miejsce zajmowała inna.
Tak spędził wiele dni, pogrążając się w poczuciu winy.
Wybudził go dopiero niepokój duchów. Zjawa kobiety zniknęła jakby nigdy nie istniała. A może tak właśnie było. Skołatany umysł maga nie dopuszczał do siebie myśli, że zwariował. Jednak atak na wioskę okazał się jak najbardziej realny.
Ostry zapach dymu z pożarów dostał się do nozdrzy Baastana, gdy tylko wyszedł na ulicę. Wraz z nim ukazał się potworny obraz rzezi i okrucieństwa.
Dwójka druchni ciągnęła owiniętego siecią skinka. Malec walczył, czym tylko wzmagał śmiech oprawców. Obok niego leżał jego naszpikowany bełtami, zadziorny kuzyn. Inna mroczna elfka nacinała skórę jakiegoś związanego saurusa. Olbrzym wymownie milczał, co wzbudzało gniew oprawczyni. Kolejne cięcia pojawiały się coraz szybciej, a wypływająca krew w końcu doprowadziła gada do śmierci. Elfka machnęła ręką ruszając znaleźć nową zabawkę. Jakiś korsarz na krańcu ulicy podpalał chatę za chatą wrzeszcząc opętańczo w narkotycznym szale.
Gii Yi pojawił się przed pierwszą dwójką. Wakizashi samo poszło w ruch ścinając pierwszego zanim wyjął broń. Jego towarzysz zdążył jednak wycelować kuszę powtarzalna z paskudnym uśmieszkiem na twarzy. Bełty pomknęły, ale duch jelenia złapał oba nim dotarły do pierwotnego celu. Przypłacił to swoim nieżyciem zmieniając się w proch pustki.
Szaman podniósł zakrwawiony miecz do twarzy, ruszając do natarcia. Druchni zasłonił się kusza, która nie wytrzymała uderzenia najlepszej nippońskiej stali sprowadzonej z wysp dla gladiatora. W jego ręku pojawił się jednak w zamian paskudnie zakrzywiony nóż. Idealny do ofiarnych stosów i zadawania ogromnego bólu nieposłusznym niewolnikom, wyjątkowo małym kosztem. Elf pokazał, że potrafi się z nim obchodzić, bo w szybkim starciu zadał Baastanowi trzy płytkie rany: na udzie, biodrze i łokciu. Mag nie przejął się nimi wiedząc, że wyleczą się przed następnym starciem. Zamiast tego dosięgnął duchów niedźwiedzia, jastrzębia i wilka każąc im wlać w niego własną siłę. Moc uśmierzyła ból. Gii Yi udał, że przeciwnik zepchnął go do defensywy i wykorzystał lukę powstałą w jego obronie do ryzykownego pchnięcia. Siła podarowana przez widmowych pomocników szamana rozpłatała elfa prawie na pól.
Elfka i szalony piroman widząc co się dzieje uciekli, najpewniej sprowadzić posiłki. Nie było czasu zwlekać. Baastan nie miał pojęcia co się wokół dzieje, a niewiedza najszybciej doprowadza do śmierci, jak mawiał jego stary mistrz. Gladiator uwolnił skinka, który pokazał mu ewentualne miejsce zbiórki w razie ataku.
Byli tam. Grupa wściekłych saurusów pod wodzą Pakji i kilkoro zawodników. Ktoś zrelacjonował mu szybko ostatnie wydarzenia: grę między plemionami, nagłą zasadzkę i śmierć wodzów obu ras oraz porwania. Masę porwań. Gii Yi zacisnął zęby. Rozumiał już dlaczego nastrój był tak napięty Należała coś zrobić i to szybko nim niedawni gospodarze wyładują się na nich.
- Potrzebujemy planu. I to dobrego. Nie możemy tam po prostu wpaść, bo zabiją jeńców.
Pakja zlustrował go wzrokiem.
- Dobrze ciepłokrwisty. Co proponujesz?
- Ciche uderzenie pod osłoną nocy. Trzeba jednak skoordynować atak. Także wewnątrz. Musimy przesłać do nich wiadomość. Niech ktoś da się złapać i przekaże więźniom nasz plan. Będą wiedzieli kiedy uderzymy i odpowiedzą. Jedna grupa pomoże im się uwolnić, druga zajmie się wartami, trzecia znajdzie dowódców korsarzy i ich zabije. Bez przewodnictwa, nawet w szeregach tak zorganizowanej rasy jak druchni, wda się chaos.
[Witamy z powrotem
Mam nadzieję, że na dłużej.]
Gwałtownie zatrzymane pekari zaryło się niemal do połowy w błocie.
- Jestem, mały ale zdolny do walki. Znaczy się - gnoblar zmienił charakter - Przyszedłem wam pomóc w walce ze szpiczastymi. Porwały mojego szefuńcia.
Pakja dopiero po chwili spojrzał na malca. Wciąż spoglądał na zniszczenia spowodowane przez elfy. Las jedynie szumem deszczu zakłócał wszechobecną ciszę. Woda skapywała po liściach, kamieniu, drewnie, tworząc wreszcie oka w błocie.
- Guinen- rzucił cicho saurus.
Pakja powstał. Spojrzał na gnoblara z góry i przytaknął.
- Tak się stanie, mały wojowniku- mruknął, a Piękny wyszczerzył się na to określenie.
- Potrzebujemy planu. I to dobrego. Nie możemy tam po prostu wpaść, bo zabiją jeńców- wtrącił Gii Yi.
- Hmm... Cierpliwy łowca nie płoszy zwierzyny przedwcześnie. Dobrze cho. Co proponujesz?
- Ciche uderzenie pod osłoną nocy. Trzeba jednak skoordynować atak. Także wewnątrz. Musimy przesłać do nich wiadomość. Niech ktoś da się złapać i przekaże więźniom nasz plan. Będą wiedzieli kiedy uderzymy i odpowiedzą. Jedna grupa pomoże im się uwolnić, druga zajmie się wartami, trzecia znajdzie dowódców korsarzy i ich zabije. Bez przewodnictwa, nawet w szeregach tak zorganizowanej rasy jak druchi, wda się chaos.
- Wpierw opatrzymy rannych, ocenimy straty. Drewniana budowla ludzi została nietknięta, powinni mieć zapasy. Wieczorem zwołamy naradę wojenną. A teraz odpoczywajcie, posilcie się. Muszę coś sprawdzić...
Pakja zostawił swych rozmówców i zbliżył się do schodzącego po schodach piramidy Xipatiego.
- Górne piętro świątyni zrabowane- rzekł kapłan po sauriańsku.
- Czy ukradli coś cennego?- spytał Pakja.
- Nie. Itza'xa'khanx zabrali jedynie złote ozdoby i kamienie. Śpieszyli się. Zwoje, balsamy, kamienne tablice zostały nietknięte.
- A niższe piętra? Komnata Nowego Życia?- głos Pakji po raz pierwszy wydał się zaniepokojony.
- Pułapki zatrzymały intruzów. Nasze tajemnice są bezpieczne.
- Niechaj świecie Wielkie Słońce, o czcigodny. Przetrwamy.
- Owszem, łowco. Zbierz wojowników, ocal braci z okowów. Wtedy to zadecydujemy, kto będzie nami przewodził.
- Co potem? Co niesie przyszłość?
Xipati spojrzał w niebo, na tysiące kropli deszczu. Na poruszane wiatrem listowie. Na delikatne już smugi dymów.
- Widzę jak wrogowie zmieniają się w przyjaciół, zaś przyjaciele we wrogów. Widzę, jak choroba trawi serca i umysły. Widzę też cień. Starożytny cień padający na tę krainę...
Resztę dnia pochłonęło naprawa zniszczeń, grzebanie poległych. Sprowadzono ciała tych, którzy zginęli na boisku do Pok-a-tok, w tym wodza Xothala. Poległych saurusów i skinków zebrano przed piramidą, gdzie pożegnano ich po raz ostatni. Smolne pochodnie rzucały na nich jasne światło, bębny warkotały zaciekle, wydrążone muszle morskich ślimaków niosły się echem po dźunglii. Wojownicy żegnali swoich braci i swego wodza tańcem wojennym. Wymalowani białą farbą, wznosili gniewne wersy pieśni ku niebiosom, tupiąc i warcząc. Skinki niosły wieńce z wielobarwnych kwiatów i fantastycznych kolorów piór egzotycznych ptaków.
Wreszcie kilku saurusów chwyciło za drewniane nosze, na których spoczywały ciała. Każde z nich niosło dwóch wojowników, zmierzając powoli, za Xipatim ku piramidzie, gdzie po zmumifikowaniu spocząć mieli w specjalnie wydzielonej komnacie. Jak wytłumaczył Cortez, wszyscy członkowie społeczności jaszczuroludzi dzielili tą samą salę grobowcową. Ku jego rozczarowaniu jednak, ani on, ani żaden z ciepłokrwistych nie został wpuszczony do piramidy.
Minęła mniej więcej godzina, nim saurusi wrócili. Wrota piramidy zostały za nimi zamknięte, pozostawiając w środku tylko Xipatiego i jego pomocników. Pakja posłał skinka do fortu, po Lothara Brennenfelda i Francisa von Drake'a.
- Co teraz?- rzucił Gii Yi.
- Teraz pora na naradę- odparł saurus.

Gwałtownie zatrzymane pekari zaryło się niemal do połowy w błocie.
- Jestem, mały ale zdolny do walki. Znaczy się - gnoblar zmienił charakter - Przyszedłem wam pomóc w walce ze szpiczastymi. Porwały mojego szefuńcia.
Pakja dopiero po chwili spojrzał na malca. Wciąż spoglądał na zniszczenia spowodowane przez elfy. Las jedynie szumem deszczu zakłócał wszechobecną ciszę. Woda skapywała po liściach, kamieniu, drewnie, tworząc wreszcie oka w błocie.
- Guinen- rzucił cicho saurus.
Pakja powstał. Spojrzał na gnoblara z góry i przytaknął.
- Tak się stanie, mały wojowniku- mruknął, a Piękny wyszczerzył się na to określenie.
- Potrzebujemy planu. I to dobrego. Nie możemy tam po prostu wpaść, bo zabiją jeńców- wtrącił Gii Yi.
- Hmm... Cierpliwy łowca nie płoszy zwierzyny przedwcześnie. Dobrze cho. Co proponujesz?
- Ciche uderzenie pod osłoną nocy. Trzeba jednak skoordynować atak. Także wewnątrz. Musimy przesłać do nich wiadomość. Niech ktoś da się złapać i przekaże więźniom nasz plan. Będą wiedzieli kiedy uderzymy i odpowiedzą. Jedna grupa pomoże im się uwolnić, druga zajmie się wartami, trzecia znajdzie dowódców korsarzy i ich zabije. Bez przewodnictwa, nawet w szeregach tak zorganizowanej rasy jak druchi, wda się chaos.
- Wpierw opatrzymy rannych, ocenimy straty. Drewniana budowla ludzi została nietknięta, powinni mieć zapasy. Wieczorem zwołamy naradę wojenną. A teraz odpoczywajcie, posilcie się. Muszę coś sprawdzić...
Pakja zostawił swych rozmówców i zbliżył się do schodzącego po schodach piramidy Xipatiego.
- Górne piętro świątyni zrabowane- rzekł kapłan po sauriańsku.
- Czy ukradli coś cennego?- spytał Pakja.
- Nie. Itza'xa'khanx zabrali jedynie złote ozdoby i kamienie. Śpieszyli się. Zwoje, balsamy, kamienne tablice zostały nietknięte.
- A niższe piętra? Komnata Nowego Życia?- głos Pakji po raz pierwszy wydał się zaniepokojony.
- Pułapki zatrzymały intruzów. Nasze tajemnice są bezpieczne.
- Niechaj świecie Wielkie Słońce, o czcigodny. Przetrwamy.
- Owszem, łowco. Zbierz wojowników, ocal braci z okowów. Wtedy to zadecydujemy, kto będzie nami przewodził.
- Co potem? Co niesie przyszłość?
Xipati spojrzał w niebo, na tysiące kropli deszczu. Na poruszane wiatrem listowie. Na delikatne już smugi dymów.
- Widzę jak wrogowie zmieniają się w przyjaciół, zaś przyjaciele we wrogów. Widzę, jak choroba trawi serca i umysły. Widzę też cień. Starożytny cień padający na tę krainę...
Resztę dnia pochłonęło naprawa zniszczeń, grzebanie poległych. Sprowadzono ciała tych, którzy zginęli na boisku do Pok-a-tok, w tym wodza Xothala. Poległych saurusów i skinków zebrano przed piramidą, gdzie pożegnano ich po raz ostatni. Smolne pochodnie rzucały na nich jasne światło, bębny warkotały zaciekle, wydrążone muszle morskich ślimaków niosły się echem po dźunglii. Wojownicy żegnali swoich braci i swego wodza tańcem wojennym. Wymalowani białą farbą, wznosili gniewne wersy pieśni ku niebiosom, tupiąc i warcząc. Skinki niosły wieńce z wielobarwnych kwiatów i fantastycznych kolorów piór egzotycznych ptaków.
Wreszcie kilku saurusów chwyciło za drewniane nosze, na których spoczywały ciała. Każde z nich niosło dwóch wojowników, zmierzając powoli, za Xipatim ku piramidzie, gdzie po zmumifikowaniu spocząć mieli w specjalnie wydzielonej komnacie. Jak wytłumaczył Cortez, wszyscy członkowie społeczności jaszczuroludzi dzielili tą samą salę grobowcową. Ku jego rozczarowaniu jednak, ani on, ani żaden z ciepłokrwistych nie został wpuszczony do piramidy.
Minęła mniej więcej godzina, nim saurusi wrócili. Wrota piramidy zostały za nimi zamknięte, pozostawiając w środku tylko Xipatiego i jego pomocników. Pakja posłał skinka do fortu, po Lothara Brennenfelda i Francisa von Drake'a.
- Co teraz?- rzucił Gii Yi.
- Teraz pora na naradę- odparł saurus.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Plądrowanie wioski postępowało nad wyraz sprawnie, pozbawiona ochrony i zaskoczona populacja siedliska zimnokrwistych zrazu poszła pod nóż, lub w większości wylądowała w sieciach i pętach. Yekhal po raz kolejny docenił plan dowódcy, zakładający rozdzielenie załóg trzech galer i zgarnięcie pełni łupu z tej mizernej wyspy na którą trafili przypadkowo w czasie łowów na głowę ukrywającego się gdzieś na tym archipelagu Baelora. Za głowę renegata obiecano w Karond Kar ładną sumkę okraszoną dodatkiem niewolnic. Jeśli się pospieszą być może zgarną dwie pieczenie na jednym ogniu, może któryś z jeńców wie gdzie ukrywał się tu Druchii. Yekhal trzasnął biczem, czekając na zwiadowców posłanych na plażę i do wielkiej budowli z kamienia po złoto i kosztowności, powiązane jaszczury syczały jakby już przeczuwając długą drogę morską na północ.
-Avreth! -wrzasnął oficer z biczem- Sprawdźcie jeszcze tamtą chatę na skraju wioski.
Grupa korsarzy powoli zbliżyła się do drzwi pod werandą chaty. Dwóch marynarzy rozpędziło się, otwierając na oścież drzwi z chrzęstem kościanego zamka. Avreth aż zaklął szeroko otwierając oczy, gdy wszedł do środka. Od wielkiego łoża promieniście rozchodziły się w półmroku niezliczone pejcze, skórzane opaski, łańcuchy, kajdany i nabijane ćwiekami obręcze oraz inne sprzęty, co do których nie był nawet pewien czy widywał je w burdelach czy też salach tortur rodzinnego Karond Kar.
-Bloede glewynn..! Co za pokręcone demony muszą tu mieszkać! Przy tym nawet kajuta tej rudej diablicy, pierwszej oficer wygląda jak pokój dla dzieci... -korsarz potrącił coś nogą i zaraz obejrzał się, wytężając wzrok by w świetle dojrzeć posążek Slaanesha- Aaaa... cóż, to wszystko tłum..khhkhkhkhkh...
Inni korsarze stanęli jak wryci, gdy Avreth upadł na kolana chwytając się z wytrzeszczonymi oczyma za poderżnięte gardło. Tuż za nim błysnęło długie na trzy łokcie, zakrzywione ostrze, roniące krople posoki z końcówki sztychu. Żelazna stopa Sephiriona stanęła ciężko na ramieniu krzuszącego się krwią elfa.
-Obraziłeś mojego patrona intruzie... -zaczął aksamitnie łagodnym, acz równocześnie przerażającym do cna głosem czempion- Sprawiedliwym chyba będzie, gdy ofiaruję mu za to twój język.
Nie czekając na nic żelazna rękawica zagłębiła swe szpony, rozdzierając szerzej przeciętą grdykę i z ohydnym mlaskiem wyrywając jednym ruchem ociekający krwią organ. Najbliżej stojący korsarz opuścił naładowaną kuszę, otrząsając się z przerażenia.
Wtedy zaskrzypiały za nim drzwi, uchylające się na powrót do zewnątrz.
-Obraziłeś też mieszkańców, zwłaszcza mnie. -syknęła Feyhlin, godząc Druchii srebrzystą glewią w kręgosłup. Wojowniczka podeszła krok bliżej, chwytając szamoczącego się elfa za ramię i szarpnięciem nadziewając go głębiej na ostrze, które wyszło mu na wysokości mostka z piersi. Trzeci elf wrzasnął i zawinął się piruetem ku drzwiom, lecz zaraz padł z podbrzuszem przeszytym klingą glewii.
-Uciekać przed przeciwnikiem zbrojnym w oręż drzewcowy? Nie wiem czy bardziej żałować ich dusz pożeranych przez naszego pana, czy też radować się z uwolnienia tego świata od ich głupoty.
-Cóż, moja piękna będziesz miała w bród czasu by się zastanowić bo na zewnątrz czeka ich kilka dziesiątek. -westchnął Aethelfbane, bawiąc się przez chwilę giętkim językiem po czym cisnął ochłap w kąt domku i nałożył na grzywę śnieżnobiałych włosów swój zdobny hełm z wysokim grzebieniem z włosia demonic.- Musimy przebić się poza wioskę, Vough'ra dkha Slaan'esh!
Dwoje wojowników Księcia Rozkoszy wypadło niczym huragan srebrzystych ostrzy na Druchii, którzy zaalarmowani wrzaskami przybiegli sprawdzić co stało się z ich towarzyszami. Nie minął nawet czas potrzebny zwykłemu człowiekowi na wzięcie kilku pełnych wdechów, a już niespełna dziesiątka korsarzy podzieliła los swych kamratów. Odcięte gładko kończyny, spotykały się w locie z bryzgami krwi, wyzwalanymi przez cięcia wyprowadzane niby kroki w tańcu, któremu za melodię służyły trzaski smagającego raz po raz bicza oraz wrzaski ginących.
Spływająca po blachach zbroi chaosu krew i jej cudownie ostry aromat w powietrzu tylko podsycały rządzę mordu Sephiriona, a posłane do Spaczni dusze elfów nagrodziło przyjemne ciepło płynące z jego Piętna, lecz białowłosy czempion zmusił się siłą woli by zachować ostrość oceny sytuacji i trzymać się planu. Trzasnął biczem by otrząsnąć go z krwawych ochłapów i kawałków skóry.
-Fey, biegnij do ściany lasu! Sami nie damy rady takiej liczbie wrogów.
-W dodatku tchórze już sięgnęli po broń strzelecką... -parsknęła z pogardą kobieta.
Puszczając mimo uszu dobiegające z placu świątynnego wrzaski dowódcy Druchii i jego wściekłe sieczenie batogiem powiązanych saurusów oboje puścili się biegiem ku zachodniemu krańcowi wioski, gdzie ostatnie chaty stykały się z dżunglą. Za sobą słyszeli szczęk pancerzy biegnących korsarzy i ich pokrzykiwanie, w pewnym momencie także gwiżdżący syk. Kilka bełtów odbiło się od pancerzy dwójki wyznawców chaosu, kolejny ugrzązł w filarze werandy mijanej przez nich chaty. Sephirion odwrócił się, osłaniając biegnącą Fey, zbroja ochroniła go przed kolejną parą bełtów, jednak następne wbiły mu się płytko w ramię i udo. Czempion oblizał się, ból choć nikły tylko zaostrzył jego apetyt na rzeź.
Bicz chlasnął na odlew wytrącając biegnącemu na czele elfowi kuszę z rąk, i zanim ten złapał się za poranione dłonie, wpadł na nastawione ostrze Sephiriona, padając jak długi, i z wyciem chwytając rozoraną do kości nogę. Czempion kopnięciem odrzucił nacierającego z wirującą na łańcuchu kotwiczką wroga i obracając się zwinnie w miejscu dobił powalonego wcześniej elfa, wbijając kolec rękojeści bicza w jego skroń, po czym gwałtownym susem doskoczył do łotra z kotwiczką, ów ledwie zdążył wznieść oręż gdy zakonotował, że własne wnętrzności zdążyły mu się wysunąć z rozprutego podbrzusza. Aethelfbane wycofał się nieco by nadrobić stracony dystans po czym odparował mający trafić go w plecy cios siedzącego mu na ogonie korsarza. Wybraniec Slaanesha z piruetu trzasnął go biczem po oczach, a następnie przeszedł za plecy oślepionego wykańczając śmiałka potężnym cięciem od prawego ramienia po lewe biodro.
-Ej pięknisiu, szybciej! Nie baw mi się tam! -dał się słyszeć z pobliskiej linii drzew bas Zogratha, gdy minęła go w sprincie Fey.
Czempion skinął hełmem i zagwizdał. Niczym błysk bieli zza pobliskiej chaty wychynął wielki, wężowy demon, kostnym grzebieniem na grzbiecie rozpruwając nadciągającego korsarza i smagnięciem ogona powalając kilku kolejnych. Sephirion wskoczył w biegu na siodło wykładane aksamitem i w kilka chwil był już przy towarzyszach.
-Co teraz? -zapytał.
-Człeczyny niedaleko stąd zbudowały jakiś pokraczny forcik i nawet udaje im się go bronić. Idziemy tam! -krzyknął Zograth jedną ręką zarzucając sobie Blunderbussa na ramię, by drugą odpalić od fajki długi ślad czarnego, śmierdzącego płynu. W uderzenie serca od pościgu oddzieliła ich ściana huczących płomieni, pożerających palmy.
-Na Boga Ojca... dobrze, żem zachował nieco smaru do K'daaia... którego jak pamiętam masz mi odpracować.
Sephirion pomógł Feyhlin usadowić się w siodle Solhira obok niego.
-Cóż, okaże się czy w ogóle ta Arena będzie trwać po tym ataku...
* * * * * *
Sklecony nadprędce fort zdał na szczęście egzamin, zapewniając choćby przewagę osłony i wysokości zamkniętym wewnątrz ludziom.
Hans Eberwald zmełł przekleństwo, oglądając przedpole poorane strzałami i eksplozjami granatów. Po kilku próbach Druchii odpuścili z frontalnym atakiem i pochowali się za pniami palm i kamieniami oraz licznymi rowami w ścianie lasu naprzeciw szańców kopalni.
-Schwanzig Scheisse! Gdybyśmy tylko zgodnie z wojskowymi protokołami wykarczowali perymetr, zasypali rowy i postawili kozły estalijskie pod wałami... Nie podeszliby nawet pod chędożony zasięg rzutu siekańcem! -ryknął ponad huk wystrzałów sierżant oddziału kapitana Brennenfelda, dźgając szpadą między oczy korsarza, który korzystając z przerwy w ostrzale wspiął się niepostrzeżenie po linie z hakiem z nożem w zębach i już miał wskoczyć na szczyt palisady.
-Oj tam oj tam. Gdyby moja prababka miała brodę... -zaczął Dain, odpalając bratu granat,
-...to by była Thanem! -dokończył Drain, ciskając ponad osłoną tlący się ładunek i na powrót chowając się za najeżoną bełtami hurdycję.
-Musimy dać sobie radę z tym co jest! -burknął ogr-bosman von Draka, podając zza palisady nowe nabite muszkiety i ładunki na szczyt wału harującym w ukropie muszkieterom i marynarzom. Obok niego Jim i Tim właśnie nieśli na prowizorycznych noszach jakiegoś tileańczyka z czarnymi lotkami bełtu sterczącymi z jelit.
-Gdyby nie moje regularne warty na palisadzie wasze pijane moczymordy dałyby się zaskoczyć jak dziewki w kąpieli! -odparował Hans, poprawiając sobie kapelusz z zielonymi piórami pawia na brudnych od prochu blond lokach, po czym na czworaka podszedł do mocującego się z zaciętym zamkiem kołowym Albrechta.
-Jak straty?!
-Dwóch naszych i siedmiu marynarzy, nie wiem z których kurna załóg!
-Na rogi Taala! Hochlandczycy! Mierzyć dobrze, ostrzał dzielić na dwie zmiany, rozrzucać siekańce kątem wachlarzowym! Nie wystawiać niepotrzebnie ryja na bełty!
-Herr oberst! -krzyknął jeden z muszkieterów po strzale, wskazując coś na przedpolu stemplem do ubijania ładunku- Proszę spojrzeć! Ostrzał zelżał i coś tam się dzieje!
Hans spojrzał ponad palisadą i ujrzał dziwne poruszenie w zaroślach, skąd strzelała grupa korsarzy. Po chwili wypadł z niej wojownik okuty w liliową zbroję, dosiadający wielkiej wężowej bestii, która bez problemu dościgała uciekających przed śmiercią zaskoczonych elfów. Za czempionem wypadł niski krasnolud w czarnej zbroi, strzelający w kolejne zarośla z gardzieli Blunderbussa.
-Sierżancie! To ten plugawy perwers, który walczy na Arenie! Przerwać ostrzał?
-Sigmarze broń! Sam się pchał pod ogień to będzie na niego! Wykorzystać chwilę forów i nabijać te muszkiety! Einz, zwei! Einz, zwei!
-Ej! -wtrącił Albrecht zdmuchując dym z pistoletu i mrugając jedynym okiem- Ale tam jest nasz oberleutnant!
-WAS?!
Rzeczywiście od południowej strony lasu wybiegł z mundurem pobrudzonym listowiem i rozwianymi włosami kapitan Brennenfeld, pędząc przed siebie na złamanie karku i przeskakując nad przeszkodami, jakby wcale nie były obsadzone przez wrogów. Mimo, że wszędzie wokół świszczały bełty, on w biegu wypalił zza pleców z pistoletu, kładąc trupem jednego Druchii i paląc w plecy kolejnemu, gdy przejął jego kryjówkę za zwaloną palmą.
-OTWORZYĆ WROTA! OGIEŃ ZAPOROWY! RAZ KURWA!
* * * * * * *
Niedługo potem Druchii ze stratami wycofały się zarówno z wioski jak i spod fortu, zmierzając by połączyć się z dwoma innymi grupami i zaprowadzić niewolników na swoje galery.
Niosące na marach swego wodza Saurusy wracające z boiska w dżungli przyniosły wieści o tym co stało się w trakcie meczu, jeszcze zanim kapitan Brennenfeld odzyskał dość tchu by o tym opowiedzieć. Godzinę później na dziedzińcu fortu zebrali się ocalali, mając zadecydować co teraz czynić.
Sephirion przysłuchiwał się tym debatom z frywolną obojętnością, czyszcząc swą klingę z posoki, pozwalając Solhirowi zlizać ją długim, zaostrzonym językiem.
-Nie ochodzi mnie jak i gdzie zamierzacie uderzyć, polecam jednak uczynić to szybko zanim odpłyną z waszymi towarzyszami za morze i w swoich stronach pozamykają ich w psiarniach.
-Ktoś pytał cię o zdanie plugawcu?! -nasrożył się Gii Yi.
Aethelfbane spojrzał z góry swoimi bezdennie czarnymi oczyma na mikrego szamana. W oczach Xingama pojawiły się zaskoczone iskierki zrozumienia.
-Na Pustkowiach rozmawialibyśmy inaczej...'Cathayczyku'. -czempion pokręcił głową- Nieważne co postanowicie, mój miecz jest gotów wysłać więcej ich krzyczących dusz na stół mego boga.
-Avreth! -wrzasnął oficer z biczem- Sprawdźcie jeszcze tamtą chatę na skraju wioski.
Grupa korsarzy powoli zbliżyła się do drzwi pod werandą chaty. Dwóch marynarzy rozpędziło się, otwierając na oścież drzwi z chrzęstem kościanego zamka. Avreth aż zaklął szeroko otwierając oczy, gdy wszedł do środka. Od wielkiego łoża promieniście rozchodziły się w półmroku niezliczone pejcze, skórzane opaski, łańcuchy, kajdany i nabijane ćwiekami obręcze oraz inne sprzęty, co do których nie był nawet pewien czy widywał je w burdelach czy też salach tortur rodzinnego Karond Kar.
-Bloede glewynn..! Co za pokręcone demony muszą tu mieszkać! Przy tym nawet kajuta tej rudej diablicy, pierwszej oficer wygląda jak pokój dla dzieci... -korsarz potrącił coś nogą i zaraz obejrzał się, wytężając wzrok by w świetle dojrzeć posążek Slaanesha- Aaaa... cóż, to wszystko tłum..khhkhkhkhkh...
Inni korsarze stanęli jak wryci, gdy Avreth upadł na kolana chwytając się z wytrzeszczonymi oczyma za poderżnięte gardło. Tuż za nim błysnęło długie na trzy łokcie, zakrzywione ostrze, roniące krople posoki z końcówki sztychu. Żelazna stopa Sephiriona stanęła ciężko na ramieniu krzuszącego się krwią elfa.
-Obraziłeś mojego patrona intruzie... -zaczął aksamitnie łagodnym, acz równocześnie przerażającym do cna głosem czempion- Sprawiedliwym chyba będzie, gdy ofiaruję mu za to twój język.
Nie czekając na nic żelazna rękawica zagłębiła swe szpony, rozdzierając szerzej przeciętą grdykę i z ohydnym mlaskiem wyrywając jednym ruchem ociekający krwią organ. Najbliżej stojący korsarz opuścił naładowaną kuszę, otrząsając się z przerażenia.
Wtedy zaskrzypiały za nim drzwi, uchylające się na powrót do zewnątrz.
-Obraziłeś też mieszkańców, zwłaszcza mnie. -syknęła Feyhlin, godząc Druchii srebrzystą glewią w kręgosłup. Wojowniczka podeszła krok bliżej, chwytając szamoczącego się elfa za ramię i szarpnięciem nadziewając go głębiej na ostrze, które wyszło mu na wysokości mostka z piersi. Trzeci elf wrzasnął i zawinął się piruetem ku drzwiom, lecz zaraz padł z podbrzuszem przeszytym klingą glewii.
-Uciekać przed przeciwnikiem zbrojnym w oręż drzewcowy? Nie wiem czy bardziej żałować ich dusz pożeranych przez naszego pana, czy też radować się z uwolnienia tego świata od ich głupoty.
-Cóż, moja piękna będziesz miała w bród czasu by się zastanowić bo na zewnątrz czeka ich kilka dziesiątek. -westchnął Aethelfbane, bawiąc się przez chwilę giętkim językiem po czym cisnął ochłap w kąt domku i nałożył na grzywę śnieżnobiałych włosów swój zdobny hełm z wysokim grzebieniem z włosia demonic.- Musimy przebić się poza wioskę, Vough'ra dkha Slaan'esh!
Dwoje wojowników Księcia Rozkoszy wypadło niczym huragan srebrzystych ostrzy na Druchii, którzy zaalarmowani wrzaskami przybiegli sprawdzić co stało się z ich towarzyszami. Nie minął nawet czas potrzebny zwykłemu człowiekowi na wzięcie kilku pełnych wdechów, a już niespełna dziesiątka korsarzy podzieliła los swych kamratów. Odcięte gładko kończyny, spotykały się w locie z bryzgami krwi, wyzwalanymi przez cięcia wyprowadzane niby kroki w tańcu, któremu za melodię służyły trzaski smagającego raz po raz bicza oraz wrzaski ginących.
Spływająca po blachach zbroi chaosu krew i jej cudownie ostry aromat w powietrzu tylko podsycały rządzę mordu Sephiriona, a posłane do Spaczni dusze elfów nagrodziło przyjemne ciepło płynące z jego Piętna, lecz białowłosy czempion zmusił się siłą woli by zachować ostrość oceny sytuacji i trzymać się planu. Trzasnął biczem by otrząsnąć go z krwawych ochłapów i kawałków skóry.
-Fey, biegnij do ściany lasu! Sami nie damy rady takiej liczbie wrogów.
-W dodatku tchórze już sięgnęli po broń strzelecką... -parsknęła z pogardą kobieta.
Puszczając mimo uszu dobiegające z placu świątynnego wrzaski dowódcy Druchii i jego wściekłe sieczenie batogiem powiązanych saurusów oboje puścili się biegiem ku zachodniemu krańcowi wioski, gdzie ostatnie chaty stykały się z dżunglą. Za sobą słyszeli szczęk pancerzy biegnących korsarzy i ich pokrzykiwanie, w pewnym momencie także gwiżdżący syk. Kilka bełtów odbiło się od pancerzy dwójki wyznawców chaosu, kolejny ugrzązł w filarze werandy mijanej przez nich chaty. Sephirion odwrócił się, osłaniając biegnącą Fey, zbroja ochroniła go przed kolejną parą bełtów, jednak następne wbiły mu się płytko w ramię i udo. Czempion oblizał się, ból choć nikły tylko zaostrzył jego apetyt na rzeź.
Bicz chlasnął na odlew wytrącając biegnącemu na czele elfowi kuszę z rąk, i zanim ten złapał się za poranione dłonie, wpadł na nastawione ostrze Sephiriona, padając jak długi, i z wyciem chwytając rozoraną do kości nogę. Czempion kopnięciem odrzucił nacierającego z wirującą na łańcuchu kotwiczką wroga i obracając się zwinnie w miejscu dobił powalonego wcześniej elfa, wbijając kolec rękojeści bicza w jego skroń, po czym gwałtownym susem doskoczył do łotra z kotwiczką, ów ledwie zdążył wznieść oręż gdy zakonotował, że własne wnętrzności zdążyły mu się wysunąć z rozprutego podbrzusza. Aethelfbane wycofał się nieco by nadrobić stracony dystans po czym odparował mający trafić go w plecy cios siedzącego mu na ogonie korsarza. Wybraniec Slaanesha z piruetu trzasnął go biczem po oczach, a następnie przeszedł za plecy oślepionego wykańczając śmiałka potężnym cięciem od prawego ramienia po lewe biodro.
-Ej pięknisiu, szybciej! Nie baw mi się tam! -dał się słyszeć z pobliskiej linii drzew bas Zogratha, gdy minęła go w sprincie Fey.
Czempion skinął hełmem i zagwizdał. Niczym błysk bieli zza pobliskiej chaty wychynął wielki, wężowy demon, kostnym grzebieniem na grzbiecie rozpruwając nadciągającego korsarza i smagnięciem ogona powalając kilku kolejnych. Sephirion wskoczył w biegu na siodło wykładane aksamitem i w kilka chwil był już przy towarzyszach.
-Co teraz? -zapytał.
-Człeczyny niedaleko stąd zbudowały jakiś pokraczny forcik i nawet udaje im się go bronić. Idziemy tam! -krzyknął Zograth jedną ręką zarzucając sobie Blunderbussa na ramię, by drugą odpalić od fajki długi ślad czarnego, śmierdzącego płynu. W uderzenie serca od pościgu oddzieliła ich ściana huczących płomieni, pożerających palmy.
-Na Boga Ojca... dobrze, żem zachował nieco smaru do K'daaia... którego jak pamiętam masz mi odpracować.
Sephirion pomógł Feyhlin usadowić się w siodle Solhira obok niego.
-Cóż, okaże się czy w ogóle ta Arena będzie trwać po tym ataku...
* * * * * *
Sklecony nadprędce fort zdał na szczęście egzamin, zapewniając choćby przewagę osłony i wysokości zamkniętym wewnątrz ludziom.
Hans Eberwald zmełł przekleństwo, oglądając przedpole poorane strzałami i eksplozjami granatów. Po kilku próbach Druchii odpuścili z frontalnym atakiem i pochowali się za pniami palm i kamieniami oraz licznymi rowami w ścianie lasu naprzeciw szańców kopalni.
-Schwanzig Scheisse! Gdybyśmy tylko zgodnie z wojskowymi protokołami wykarczowali perymetr, zasypali rowy i postawili kozły estalijskie pod wałami... Nie podeszliby nawet pod chędożony zasięg rzutu siekańcem! -ryknął ponad huk wystrzałów sierżant oddziału kapitana Brennenfelda, dźgając szpadą między oczy korsarza, który korzystając z przerwy w ostrzale wspiął się niepostrzeżenie po linie z hakiem z nożem w zębach i już miał wskoczyć na szczyt palisady.
-Oj tam oj tam. Gdyby moja prababka miała brodę... -zaczął Dain, odpalając bratu granat,
-...to by była Thanem! -dokończył Drain, ciskając ponad osłoną tlący się ładunek i na powrót chowając się za najeżoną bełtami hurdycję.
-Musimy dać sobie radę z tym co jest! -burknął ogr-bosman von Draka, podając zza palisady nowe nabite muszkiety i ładunki na szczyt wału harującym w ukropie muszkieterom i marynarzom. Obok niego Jim i Tim właśnie nieśli na prowizorycznych noszach jakiegoś tileańczyka z czarnymi lotkami bełtu sterczącymi z jelit.
-Gdyby nie moje regularne warty na palisadzie wasze pijane moczymordy dałyby się zaskoczyć jak dziewki w kąpieli! -odparował Hans, poprawiając sobie kapelusz z zielonymi piórami pawia na brudnych od prochu blond lokach, po czym na czworaka podszedł do mocującego się z zaciętym zamkiem kołowym Albrechta.
-Jak straty?!
-Dwóch naszych i siedmiu marynarzy, nie wiem z których kurna załóg!
-Na rogi Taala! Hochlandczycy! Mierzyć dobrze, ostrzał dzielić na dwie zmiany, rozrzucać siekańce kątem wachlarzowym! Nie wystawiać niepotrzebnie ryja na bełty!
-Herr oberst! -krzyknął jeden z muszkieterów po strzale, wskazując coś na przedpolu stemplem do ubijania ładunku- Proszę spojrzeć! Ostrzał zelżał i coś tam się dzieje!
Hans spojrzał ponad palisadą i ujrzał dziwne poruszenie w zaroślach, skąd strzelała grupa korsarzy. Po chwili wypadł z niej wojownik okuty w liliową zbroję, dosiadający wielkiej wężowej bestii, która bez problemu dościgała uciekających przed śmiercią zaskoczonych elfów. Za czempionem wypadł niski krasnolud w czarnej zbroi, strzelający w kolejne zarośla z gardzieli Blunderbussa.
-Sierżancie! To ten plugawy perwers, który walczy na Arenie! Przerwać ostrzał?
-Sigmarze broń! Sam się pchał pod ogień to będzie na niego! Wykorzystać chwilę forów i nabijać te muszkiety! Einz, zwei! Einz, zwei!
-Ej! -wtrącił Albrecht zdmuchując dym z pistoletu i mrugając jedynym okiem- Ale tam jest nasz oberleutnant!
-WAS?!
Rzeczywiście od południowej strony lasu wybiegł z mundurem pobrudzonym listowiem i rozwianymi włosami kapitan Brennenfeld, pędząc przed siebie na złamanie karku i przeskakując nad przeszkodami, jakby wcale nie były obsadzone przez wrogów. Mimo, że wszędzie wokół świszczały bełty, on w biegu wypalił zza pleców z pistoletu, kładąc trupem jednego Druchii i paląc w plecy kolejnemu, gdy przejął jego kryjówkę za zwaloną palmą.
-OTWORZYĆ WROTA! OGIEŃ ZAPOROWY! RAZ KURWA!
* * * * * * *
Niedługo potem Druchii ze stratami wycofały się zarówno z wioski jak i spod fortu, zmierzając by połączyć się z dwoma innymi grupami i zaprowadzić niewolników na swoje galery.
Niosące na marach swego wodza Saurusy wracające z boiska w dżungli przyniosły wieści o tym co stało się w trakcie meczu, jeszcze zanim kapitan Brennenfeld odzyskał dość tchu by o tym opowiedzieć. Godzinę później na dziedzińcu fortu zebrali się ocalali, mając zadecydować co teraz czynić.
Sephirion przysłuchiwał się tym debatom z frywolną obojętnością, czyszcząc swą klingę z posoki, pozwalając Solhirowi zlizać ją długim, zaostrzonym językiem.
-Nie ochodzi mnie jak i gdzie zamierzacie uderzyć, polecam jednak uczynić to szybko zanim odpłyną z waszymi towarzyszami za morze i w swoich stronach pozamykają ich w psiarniach.
-Ktoś pytał cię o zdanie plugawcu?! -nasrożył się Gii Yi.
Aethelfbane spojrzał z góry swoimi bezdennie czarnymi oczyma na mikrego szamana. W oczach Xingama pojawiły się zaskoczone iskierki zrozumienia.
-Na Pustkowiach rozmawialibyśmy inaczej...'Cathayczyku'. -czempion pokręcił głową- Nieważne co postanowicie, mój miecz jest gotów wysłać więcej ich krzyczących dusz na stół mego boga.
"This quiet offends Slaanesh! Things shall get loud now."