ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2

Wszystko to, co nie pasuje nigdzie indziej.

Moderatorzy: Fluffy, JarekK

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2

Post autor: GrimgorIronhide »

[ Uniżone podziękowania za pochwały, ichmościowie - bez waszego rolpleju jednakże projekt nawet mimo moich naszczerszych chęci by nie żył :wink: A to, że taką wizualizację jak sobie wymyśliłem jest w stanie przelać na słowa nawet mój pomieszany przeziębieniem mózg to już powód do radochy :-k
Klafuti pisze:[Już miałem wpaść w gniew, gdy przypomniałem sobie, że pomściłem się na Chomiku na poprzedniej Arenie.]
Jak ? :shock: Zdemonizowany Saito naszczał na truchło Drugniego ? Poza tym wow, ile tu zemst i uraz prawie jak w spisie treści Księgi Krzywd ]

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3443
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

[Nie, tam chodziło o to, że cyborg zabił wszystkich, zaś Drugni zginął, czyli pomściłem, ale tak na raty i nie własnymi rękami.]
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
Chomikozo
Chuck Norris
Posty: 598

Post autor: Chomikozo »

[Cały czas mówimy o tej Arenie sprzed pięciu lat na której pokonałem Klafutiego w finale ? :wink: Zaiste krasnoludzką niektórzy mają pamięć :mrgreen: ]
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Twoje imię widnieje najwyraźniej w księdze krzywd :lol2: ]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

[Dobra, jutro ruszamy z przedostatnim pojedynkiem, co by się sztywno nie porobiło.]
[Tymczasem wśród obozującego na ziemiach lorda Gawena Racharda rycerstwa spod chorągwi Mallobaude: :P ]
Obrazek

Awatar użytkownika
MikiChol
Chuck Norris
Posty: 565
Lokalizacja: Poznań

Post autor: MikiChol »

Galiwyx właśnie kładł karetę złożoną z czterech asów na stole, kiedy zagrzmiały dzwony. Goblin uśmiechnął się patrząc po kolei każdemu zdziwionemu przeciwnikowi w oczy.
- Chyba dziś panowie nie macie szczęście.
Jego ręce zaczęły zagarniać górę drobniaków do worka. Siedzący naprzeciwko jednooki brodacz splunął na stół.
- Cholerny zielonoskóry. Oszust! Przypatrz się dobrze goblinie.
Faktycznie, po głębszym zastanowieniu Galiwyx zrozumiał, że popełnił błąd. W wystawieniu brodacz również występowały asy.... trzy. Fakt, nie był zbyt dobry w hazardzie. Wskoczył na stół wyślizgując się z rąk wysokiego, chudzielca, którego zaczął nazywać Tyczką.
- Panowie! Spokojnie. Na mnie już czas, ale nie musicie przerywać gry!
Nie dziwił się ich furii. Wygrał ich całe bandyckie oszczędności. Co z tego, że dla niego ta sumka nic nie znaczyła? Wygrał, może nieuczciwie, ale jednak. Miał swoje zasady.
Jedna z nich brzmiała wygrany bierze wszystko.
Skoczył brodaczowi na głowę a z niej na środek karczmy. Tyczka właśnie wyciągał nóż, a trzeci gracz, którego twarz przypominała niedojrzałą bulwę, chwytał za zostawioną w kącie kusze. Jego kusza! Zapomniał o niej. Galiwyx przetoczył się pod nogami zdezorientowanego brodacza, kończąc przewrót podcięciem Tyczki. Zacisnął palce na własnym nożu. Rzucona broń wbiła się bulwiastemu w gardło nim zdążył wycelować kuszę w zielonoskórego.
Galiwyx podbiegł do cennego ekwipunku, odwrócił się i.... zauważył, że jest całkowicie otoczony. Motłoch był wściekły, widać bulwa miał przyjaciół. Trudno.
Wylądował przed karczmą i jakby nigdy nic pomaszerował w kierunku Areny, gwiżdżąc przy tym wesoło. Czas na prawdziwy spektakl.

[Chciałem popchnąć dalej wątek mojej postaci, ale brakuje czasu na napisanie czegoś dłuższego :x . Trudno, dodam po walce. ]
[Krwii!!!!!]

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

Walka trzecia: Falthar Magnisson vs Galiwyx
(soundtrack: https://www.youtube.com/watch?v=2Q9M9rf ... e=youtu.be )

Pierwsze dni wiosny przyniosły nieoczekiwaną odmianę w klimacie nad Mousillon, siąpiące deszcze i grzmoty oraz wszędobylską wilgoć zastąpiło wreszcie słońce. Niestety bynajmniej nie zmieniające warunków na mniej katorgogenne - ognista kula z wysokości niebios wypełniła miasto niesamowitą duchotą i gorącem, o potwornym fetorze wzbudzonym przez spadający żar nie wspominając. Co podkusiło Czarnego Rycerza do urządzenia walki w samo południe, przy największym natężeniu nowych "atrakcji" atmosferycznych ? Być może postanowił ponapawać się męczarniami swoich poddanych oraz przeciwników, gdyż dziś nie zaszczycił zmagań swą odzianą w czarną stal osobą. Jego parająca się magią dama oraz lord Aucassin również pozostali w mrocznym zamczysku, bądź co bądź głupotą byłoby sądzenie iż jakikolwiek wampir pokaże się w towarzystwie takiego słońca. Tymczasem publiczność zdążała tłumnie na pojedynek dwóch rasowych można by rzec wrogów, spocone jak szczury pospólstwo i rycerstwo oraz bogatsi kupcy, zatykający nosy chustami nasączonymi perfumami przeszmuglowanymi do Mousillon z innych krajów. W loży honorowej nad wszystkim tym stał, uspokajając tłum lord Gawen Rachard, arystokrata o pociągłej twarzy, który topił się niemalże pod swoimi ciężkimi szatami bretońskiego wielmoży podczas przemawiania do tłumu. Siedzący obok w cieniu Adelhar van der Maaren popijał kojąco zimną whisky prosto z Albionu, z politowaniem patrząc na możnowładcę z Mousillon.
- Rozsławienie swego rodu na szeroki świat, poza to zapadłe księstewko nie jest chyba proste dla tutejszej arystokracji ? - rzucił nagle cicho Książę Mórz.
- Pardon ? - lord Gawen odwrócił się z uniesioną brwią, odgarniając do tyłu spocone włosy - Oui, ale żyjemy w świecie, w jakim żyjemy... chyba, że wasza książęca mość miał coś konkretnego na uwadze...
- Być może i miałem, wasza lordowska mość.. oraz jak rozumiem marszałku wojsk Czarnego Rycerza. - szarozielone oczy spojrzały zagadkowo na bretończyka spod ronda białego kapelusza z pawimi piórami - Ale dokładnie co, zależy już od tego, jakie przyjacielskie prośby zechciałbym sformułować oraz ile starań dołożyłbyś by zostały one spełnione...

Publiczność zawrzała, gdy na piaski wkroczyły dwie pary ciężko okutych stóp. Dwójka brodaczy, mimo że musiała wewnątrz swych zbroic przeżywać istne piekło, stała niewzruszona niczym dwie ściany wąwozu, podtrzymując na swych mocarnych barach wielką, ozdobną tarczę z wypolerowanego na błysk gromrilu na której stał twardo ich książę. Znad pozaplatanej w liczne warkocze i ozdobniki rudej brody Falthar spoglądał z iście krasnoludzką dezaprobatą na zgromadzoną na trybunach zbieraninę, zaciskającj jednocześnie wielkie, stalowe pięści na kutym ze złota trzonku rodowego topora - Kesmarexa, poznaczonego siatką mistycznych run podwójnego ostrza o lśnieniu najczystszego, górskiego kryształu. Na ostrzegawcze chrząknięcie niemego od dawna Gromniego, młody Than odwrócił skrzydlaty hełm ku przeciwnej stronie placu areny, mrużąc oczy i wydając przeciągły pomruk w Khazalidzie. Jego plugawy przeciwnik właśnie się pojawił.

Galiwyx ni z tąd, ni z owąd, bez ostrzeżenia zmaterializował się nagle w kłębie wzburzonego piasku na środku areny, czemu towarzyszyło westchnięcie zaskoczonej publiki. Zielonoskóry rozejrzał się dokoła, przygładził sterczącą kitę blond włosów, otrzepał swój kapitański surdut z rzędami złotych guzików i wreszcie z wrednym uśmiechem złapał naładowaną do strzału kuszę. Czujni obserwatorzy mogli zauważyć schowany w pogotowiu za pasem morgensztern, jednak prawdziwy zakres wrednych niespodzianek goblina pozostawał ukryty. Nawet ci którzy obserwowali godny pożałowania los, jaki spotkał wampirzego rycerza z rundy eliminacyjnej, nie mogli przecież przejrzeć czarnej skóry lewej rękawicy niesamowitego zielonoskórego i dojrzeć płonącego tam łypiącym z rzadka okiem piętna Wielkiego Architekta Losu, Pana Magii i Przemian.

Równocześnie z wrzaskiem czekającego w ukropie na rozlew krwi tłumu i brzmieniem rogu rozpoczynającego zmagania, ozwał się basowy głos krasnoludzkiego Thana.
- Ty! Zawszony luju, - Falthar splunął, opierając głowicę topora na tarczy - Może pofatygujesz się tu i skończymy to szybko ? I tak nic nie ugrasz w takim pojedynku, a nam nie chce się za bardzo ruszać w tym słońcu.
Odpowiedzią goblina był zgrzyt mechanizmu celowniczego i głośny brzęk zwalnianego bełtu, który śmignął między nimi niczym pikujący sokół i trafił Dawiego prosto w głowę z metalicznym trzaskiem, od którego zimne dreszcze przeszły po karkach gwardzistów, niosących zapalczywego księcia. Podkuta stopa zsunęła się w bok tarczy, gdy skapnęło na nią kilka kropel krwi i z kawałkami żelaza.
- Sam spróbuj pobiec do mnie TERAZ, krasnoludku.
Strzał prosto w głowę z kuszy, który rozbił nawet hełm z miejsca położyłby trupem niemal każdą żywą istotę, wykuty przez klanowych mistrzów dla swoich przywódców ozdobny szyszak i legendarnej wprost odporności krasnoludzka głowa widocznie jednak czyniły z Falthara Magnissona coś ponad zwykłego śmiertelnika. Lub być może miało tu swój udział szczęście, powodujące, że bełt odbił się lekko od jednego z odłakmów hełmu, rozorując mocno głowę zamiast ją spenetrować. Dość rzec, że pozbawiony hełmu krasnolud stał twardo na swej tarczy, zgrzytając zębami ze złości nawet, gdy posoka lała mu się obficie po lewej części twarzy, włosach i spływając na brodę.
- Już ja ci pobiegnę, kutasiarzu... NAPRZÓD, na Grimnira! Łeb mu zaraz upierdolę!

Galiwyx zobaczył jak wywijający wielkim toporem krasnolud zbliża się ku niemu na nogach swych pomagierów zadziwiająco szybko jak na krótkonogich, poważna rana musiała tylko rozgrzać w nim ducha. Czas więc było podgrzać go jeszcze barzdziej.
- Echh... ileż się trzeba natrudzić by kropnąć choćby jednego z tych brodatych narwańców... - weschnął goblin sięgając za połę płaszcza. Po chwili między jego palcami iskrzyła już bomba zapalająca. Zielonoskóry cisnął ją prosto w pędzącą jak czołg parowy górę gromrilu i zobaczył jak przedmiot ląduje na tarczy Falthara, lecz zaraz zsuwa się z jej gładkiej powierzchni, tocząc się w piachu za celem i eksplodując gorejącym wściekle płomieniem kulistym. Gorąco uderzyło w napleczniki krasnoludów, za ktorymi i tak było już niewyobrażalnie parno, lecz byli już prawie u celu. Morderczy, długi cień wznoszonego przez klnącego wiązankami Magnissona Kesmarexa już pokrył linią goblina, gdy ten stwierdził że nic już tu po nim i wykonawszy salto w tył rozpłynął się w powietrzu wpół skoku. Nic tylko błysk i pustka. Gromni i Tenk zatrzymali się jak na komendę.
- Nie zatrzymywać się, biegniemy w drugim kierunku, szybciej na brodę mego ojca! - zganił ochroniarzy młody książę.
- Ale dlaczego akurat..? - chciał wtrącić Tenk, lecz jego Than uciął mu kwestię niby toporem.
- Bo oni są jak równie zasrane elfy... byle w plecy i byle stać przy tym jak najdalej... jazda!

Gobliński szef zjawił się w kolejnym rozbłysku pod ścianą przeciwnego krańca areny, tylko po to by od razu zauważyć będącą prawie przy nim samym piramidę spoconych bród, run i groźnych min.
- Noż w cholerę... nawet minutki wytchnienia na przeładowanie kuszy ? - jęknął Galiwyx, lecz nagle zamilkł, gdy aż za dobrze mu od niedawna znajomy głos zaczął wić się w jego podświadomości. "Teraz... tylko tak kupisz sobie czas na przeżycie... wykorzystaj moją moc." Zielonoskóry niechętnie pokiwał głową, odpinając nagrzaną rękawicę i unosząc jaśniejącą fioletem dłoń. Z jego ust zaczęły płynąć wypowiadane jakby mimo woli właściciela pokrętne, ostre zgłoski Mrocznej Mowy, choć Galiwyx ni w pięć nie wiedział w jakim narzeczu właśnie się wysławia. Strzępy energii Dhar poczęły formułować się w migoczące ostrze, lub bardziej klucz, którego lustrzany odpowiednik pojawiał się właśnie po drugiej stronie rzeczywistości by obustronnie otworzyć w niej brutalnie przejście dla czegokolwiek co czekało po drugiej stronie. I akurat w momencie, gdy ta cała moc rezonowała w ciele Galiwyxa, napełniając go piromańskim afektem dla posiadanej potęgi, wszystko zniknęło, tuż przed punktem osiągnięcia sukcesu. A zostawiając oniemiałego z zawodu zielonoskórego wprost pod opadającym ostrzem Kesmarexa.
Goblin otrząsnął się w ostatniej chwili, odkładając na później przeklinanie swego "patrona" i wzniósł przywiązany do lewego ramienia rycerski hełm, robiący za puklerz. Krawędź runiczej broni wgryzła się, niemal przecinając na dwie połowy garnczaka, a Galiwyx odrzucił cios w bok szarpnięciem ręki. Teraz znów skupiony na ziemskich sprawach bez problemu uskoczył przed sztychem krasnoludzkiego sihilla Tenka, po czym jednakże znalazł się pod uniesionym młotem Gromniego. Goblin wytrzeszczył ze zgrozą oczy i uniósł bezsilnie ręce, gdy wielki Dawi z okrzykiem rąbnął w dół ciężkim orężem, trafiając niestety tylko w pustkę i wzbijając tuman kurzu.
- Cholerna wesz znowu się ulotniła - mruknął Falthar, zgrzytając zębami - Zobaczymy ile tak pociągnie, bo jeśli chce zmęczyć krasnoluda...
- To co wtedy ? - zapytał Stenksson, wyrywając miecz z piachu.
- No właśnie... - Magnisson chwycił mocniej dwuręczny topór.

Galiwyx zmaterializował się znów dysząc głośno i zwalczając lekkie zawroty głowy. Tak częste skoki nie działały na niego najlepiej i dobrze byłoby zrobić jednak coś co pozwoliłoby mu podjąć walkę na równi z krasnoludem. Przez pospieszny skok nie znalazł się w dość strategicznej pozycji, jednak przynajmniej mniał nieco czasu. Goblin uniósł znów znamie i powtórnie zaczął nabierać w siebie moc. Tym razem powietrze wokół naeelektryzowało się i wkrótce zasłona między światami pękła w głośnym huku, otwierając pulsującą ranę w samej materii, przez którą przecisnęła się obrzydliwie pokraczna istota. Zbliżający się Falthar aż zaklął na widok długich, uszponionych rąk i chudych nóg o stawach zginających się pod nieludzkim kątem, zaślinionej paszczy wysuwającej długi wężowy język. Tył ciała demona pokrywała plątanina długich macek, zaś jego jakby wilgotna skóra lśniła i falowała wbrew rozsądkowi na oczach widzów. Najbliższa część publiczności krzyknęła z przerażenia, gdy istota potoczyła po nich spojrzeniem ukrytych w mięsistych oczodołach, czarnych, niewidzących oczu. Galiwyx wciąż lśniącą od mocy dłonią wskazał stojącego w miejscu krasnoluda i rzucił jakieś mroczne słowo, krótko i imperatywnie niczym trzask bicza. Demon wydał krótki skrzek i podrygując od drgawek skoczył na wroga. Falthar, któremu od bluźnierczej aury pokraki zaczęła mrowić skóra spróbował zastawić się Kesmarexem, jednak na próżno, furia i szybkość demona, którego kończyny w ruchu zadawły się rozmywać w powietrzu zdawały się na zbyt wiele. Nie dość wiele jednak by przebić kutą przez najlepszych rzemieślników świata zbroję z gwiezdnego metalu. Dotyk demona wciąż zostawił jednak płonący ślad na płycie napierśnika. Zezłoszczony Than Magnisson zamachnął się szerokim łukiem topora, jednak istota odskoczyła odeń z rezonującym rechotem, wywalając język. Wtedy jednakże wkroczył Gromni.

Krasnolud wystrzelił do przodu z niesamowitym refleksem na ile pozwalała mu pozycja podtrzymująca tarczę i żelazną rękawicą chwycił za język potwora, przyciągając go bliżej. Prawa łapa zaskoczonego demona wystrzeliła nagle w górę, płonąc wielobarwnym ogniem i celując w odsłonięte oblicze Falthara. Wtem w pół drogi do celu, świsnęło ostrze czujnego Tenka, odrąbując w nadgarstku plugawą dłoń. Młody książę nawet nie patrząc na to jak w kontakcie z piaskiem odcięte palce zmieniają go w różowawą szlakę, wzniósł nad głowę Kesmarexa i z ogłuszającym okrzykiem w Khazalidzie wrąbał go z ohydnym mlaskiem w stopiony razem łeb i korpus demona, runy na ostrzach zalśniły dziko czerwienią paląc demoniczne mięso pomiotu, który szarpnął się na ostrzu z ogłuszającym piskiem, przypominającym niemowle.
- Zabić mi to obleśne bydle! - warknął Falthar, zdjęty czystą odrazą. Gromniemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wielki młot opadł dwa razy, najpierw wgniatając twarz demona, a potem rozdzierając go na kawałki, które odprysnęły wokół z chrzęstem darcia mokrego sukna. Truchło pomiotu z okropnym smrodem rozpadło się na drobniutkie kawałki, które błyskawicznie spłynęły strumieniem niknąc w pulsującej szczelinie do Domeny Chaosu, która z kolei zaraz zamknęła się za nimi. Krasnoludom nie dane było długo świętować zwycięstwa, gdyż zaraz znów rozległ się szczęk kuszy. Tym razem bełt również trafił, wbijając się tuż nad nadgarstkiem Falthara, przebijając stal jego bojowych rękawic. Dawi skrzywił się, lecz nie wypuścił oręża z dłoni, zamiast tego każąc podwładnym iść prosto na goblina, który zaczął cofać się uchyłkowymi krokami.
- Nie masz już dokąd zwiać, demonojebny gobasie. - Kesmarex przeciął powietrze, zrzucając z siebie resztki demonicznej posoki - Już po tobie.
Galiwyx zatrzymał się, zamknął oczy i otworzył je, tym razem zamiast kaprawych ślepii zielonoskórego, były to dwie jamy ziejące demonicznym, fioletowym blaskiem.
- Nie... - odparł goblin, śmiejąc się maniakalnie - To ty jesteś już zgubiony!

Galiwyx w ostatnich momentach świadomości zaczął rozumieć prawidłowości operowania magią. Było to prostsze niż sądził, dziwne że wcześniej nie został magiem, bądź szamanem i nie zebrał profitów takiego zawodu... teraz jego intelekt wspomagała moc płynąca ze znamienia i z czaru na czar zdobywając prędko doraźne doświadczenie nie mógł myśleć o pomyłce niedomiaru mocy z pierwszej próby. Niesiony pewnością siebie, niczym wzbierającą falą zielonoskóry porwał się na coś o wiele ambitniejszego, zasysając wokół siebie wprost cudowną ilość wrzącej wściekle magii.
- Z jednym sobie poradziłeś... - rzucił Galiwyx do biegnącego Falthara - Zobaczymy co zrobisz z połową tuzina!
Wtedy nad goblińskim wodzem zaczęły po kolei otwierać się szczeliny lśniące od czarno-karmazynowego blasku, pożerającego światło. Wyszczerzony zielonoskóry był pod takim wrażeniem ogromu swej potęgi, że nie spojrzał na dziwnie swędzące znamię. Oko się zamknęło, przestało świecić.
"Czas odebrać co moje, zielonoskóry!" - zagrzmiał głos w czaszce Galiwyxa, tak jakby mówiący stał tuż obok niego i krzyczał przez mosiężną tubę. W jednym momencie cała zgromadzona hałda energii Dhar przeleciała przez rękę goblina niczym wzburzony potok i tym samym impetem wpadła w siatkę szczelin, powiększając ją i tworząc z nich jedne, wielkie wrota w których otworzyło się mieniące się setką barw oko.
- Nie... NIE! - kręcąc głową, Galiwyx skoczył w przeciwnym kierunku, rzucając się na piach, lecz nie uszedł daleko wokół oka w górze zakotłowały się momentalnie tuziny macek, które wystrzeliły, oplątując się wokół nóg i korpusa goblina, ściągając go ku oku. Galiwyx wrył z całej siły w ziemię trzonek morgenszterna i uchwycił się go wszystkimi siłami. Wtem zawisł nad nim dodatkowy cień.

Ostrze Kesmarexa zabłysło, gdy Falthar położył je na swoim barku. Gobliński szef posłał mu drwiące spojrzenie jednego oka.
- Nie skończysz tego ?
Dawi pokręcił głową.
- Zastanawiam się co będzie zabawniejsze, zabrudzenie tobą mojego topora, czy oddanie cię temu czemuś tam... W sumie już wiem. - z nagłym okrzykiem Falthar zrzucił z ramienia trzonek i chwytając go wprawnymi dłońmi ciął na odlew. Galiwyx wrzasnął, patrząc na kikut ramienia, zaciśnięty na morgenszternie i drąc się w niebogłosy, gdy macki szarpnęły w powietrze miotającym się zielonoskórym zniknął w skłebionej otchłani czystego Chaosu, wydając ostatni okrzyk w życiu: "Brodaty dziwkarz."
- COO ?! - ryknął Falthar, tupiąc nogą o tarczę i wycelowując palec ku oku w głebinie otchłani - Rozmyśliłem się, oddawaj mi go tu na Grimnira i to migiem!
Cokolwiek czaiło się po drugiej stronie widocznie miało za nic protesty krasnoludzkiego księcia i tylko wpatrywało się w niego uporczywie i denerwująco. Falthar bez strachu, który momentalnie zdjął całą obecną publiczność odwzajemnił spojrzenie, twardym, krasnoludzkim wzrokiem.
- Co, ty też chcesz dostać toporem w mordę ? - zapytał potrząsając toporem.
Wtedy oko zniknęło w ciemnościach Spaczni, zaś sama szczelina zaczęła się powoli zamykać, a wrażenie nieodpartej grozy i szepty w umysłach gawiedzi na trybunach ucichły. Falthar starł wreszcie krew z twarzy, spluwając na odciętą kończynę, która pozostała po jego przeciwniku, po czym potoczył wzrokiem po trybunach i kazał swoim ochroniarzom wynieść się z tego człeczego cyrku.

Awatar użytkownika
Chomikozo
Chuck Norris
Posty: 598

Post autor: Chomikozo »

GrimgorIronhide pisze:Cokolwiek czaiło się po drugiej stronie widocznie miało za nic protesty krasnoludzkiego księcia i tylko wpatrywało się w niego uporczywie i denerwująco. Falthar bez strachu, który momentalnie zdjął całą obecną publiczność odwzajemnił spojrzenie, twardym, krasnoludzkim wzrokiem.
- Co, ty też chcesz dostać toporem w mordę ? - zapytał potrząsając toporem.
[Falthar powinien w tej chwili założyć pikselowe, przeciwsłoneczne okulary :mrgreen: Doskonała walka =D> ]
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

[ Miscast wciąga przeciwnika, Falthar stwierdza "nie ma takich łatwych winów" i wskakuje za nim do Warpa. Wraca zwycięski 8) :lol2: ]
[ No Klafuti, Byqu, Slayer Zabójców - wybierać umiejki/ekwipunki i dociągać wątki bo kolejna walka jest brutalnie króciutka, a po niej zaczynamy spin peak fabularny :twisted: ]

Wracający pod wieczór do portu Adelhar van der Maaren był w sumie rad z przebiegu walki, mimo iż stracił jednego z przekupionych zawodników to przynajmniej pozbył się problemu jaki mógłby w przyszłości nastręczyć aż przerażająco inteligentny, a do tego skażony Chaosem zielonoskóry. Dawało to w sumie już dwóch wojowników przeciw jednemu w półfinałach, ostatnia walka zadecyduje o ostatecznym rozkładzie sił.
- Ta arenka robi się nawet całkiem emocjonująca - rzucił Książę Mórz beztrosko z końskiego grzbietu do idącego obok Helstana, przed którym gwardziści w białych płaszczach z wprawą rozsuwali bawiący się w dokach motłoch - I dobrze, jak na poboczną rozrywkę. Martwi mnie natomiast ów Czarny Rycerz i jego plany, jak widać mające się w tym zapadłym mieście ku końcowi.
Helstan zdjął zaparowane okulary i przetarł je dobytą z obszernego, złotego rękawa jedwabną chusteczką.
- Wnioskując po ilości spraw jakie dziś załatwialiśmy, ani przez chwilę nie wątpię, że Pierwszy Milioner Wolnego Miasta nie ma już kontrplanu, wyprzedzającego poczynania tego bretońskiego watażki o powiedzmy... dwie mile morskie.
Okrzyk dowodzącego gwardią kapitana van der Griffta znaczył iż zbliżają się już do wynajętej dziś w całości oraz zabezpieczonej siecią czujek, czyhających na ciekawskie uszy karczmy nadbrzeżnej, gdzie już za pełnym uzbrojonych po zęby najemników przedsionkiem czekała przestronna izba z wesoło trzaskającym ogniem, kontuarem zastawionym trunkami oraz długim stołem obsiadłym dokoła przez mężczyzn raczej, patrząc na pierwszy rzut oka nie stroniących od łamania boskich nakazów miłowania bliźnich.

Van der Maaren powitał wszystkich ściągając z głowy kapelusz i położył go niedbale u szczytu stołu, gdzie sam zasiadł. Piętnaście spojrzeń, przywódcy lokalnych gangów oraz kapitanowie wolnych najemników z tygla narodów na żołdzie Księcia Mórz, porucznicy i zastępcy obydwu grup, para bogatych kupców mnożąca majątki na przemycie, jakiś sprzeniewierzony panu na Mousillon pomniejszy wielmoża oraz łypiący spod błękitnego kaptura szef lokalnej gildii zabójców, właściwie jedyny, którego imię Adelhar pamiętał - Arno Dorian, czy jakoś tak. Wszyscy spiskowcy czekali z różną rezerwą odprężenia na głos ich zleceniodawcy. On sam zaś pobieżnie omiótł spojrzeniem szarozielonych oczu rozłożone na blacie papierzyska i odwrócił się do jednego ze swoich gwardzistów w półpłytowym pancerzu i białej pelerynie z dystynkcjami oficera, który stał oparty o poręcz schodów prowadzących na drugie piętro i bawił się zdobioną klejnotami rękojeścią zabójczo skutecznego ostrza. Typ z długimi, prostymi blond włosami oraz starannie przyciętą bródką, obok której widniała długa blizna pojedynkowa wskroś twarzy skinął księciu głową.
- A więc pan van den Haart wprowadził was w materię sprawy... doskonale... - zaczął Adelhar, każąc jednemu ze sług nalać sobie chłodzonego wina. Wtedy kaptur szefa zabójców zaszeleścił.
- Tak, wszyscy wiemy, że lady często przejeżdża ulicami tego miasta by w swej kobiecej naiwności pomartwić się niedolą prostaczków, ale skąd wiemy, że jutro jej trasa przetnie akurat tamtą ulicę gdzie będą czekać nasi ludzie ?
- Celne pytanie, lecz nie musicie się martwić panowie... potwierdzenie tego rozkładu zdarzeń stanowi dla nas szlacheckie słowo.
W karczmie zapanowało poruszenie, niektórzy szeptali z rezerwą, inni parsknęli, ktoś nawet zagwizdał.
- Nadawca owego słowa, nie wie chyba jednak jeszcze iż moje domniemane spotkanie z tą damą "nieznacznie" się przedłuży...
Jeden z najemników, postawny typ w karacenie z czerwoną jak krew brodą i kręconymi włosami jednym haustem opróżnił trzymany w pobliźnionej łapie kufel.
- Hyp... wszystko rozumiem, ale dlaczego na Ranalda i cycki Vereny ośm dziesiątek chłopa rychtuje się na jedną wymuskaną lalę w powozie i jej eskortę rycerzyków ? To misja dla paru wprawnych...
- Ona jest wampirzycą i do tego włada magią. - westchnął jakby z pobłażaniem bretoński herbowy, którego twarz pozostawała w cieniu. Nie zważając na rumor jaki wywołały jego słowa, rycerz dodał - Jak gdyby ktoś na dworze o tym nie wiedział... pfff!
- Dziękuję ci sir Ronnelu. - zdecydowanie uciął dalsze dyskusje Adelhar - Nie muszę chyba wspominać o potrzebie... chirurgicznego i schludnego przeprowadzenia całej operacji. Po wszystkim wycofacie się do umówionego punktu po drugiej stronie miasta, gdzie będzie czekać druga połowa waszej grupy na umocnionych pozycjach... tam pieczę nad zakładniczką przejmie jeden z moich... specjalnych ludzi... To nasz pierwszy cios w walce o całe miasto, więc niemądrze byłoby dać przeciwnikowi wybić nam z ręki pierwszy gambit.
*****

Zielony blask, który jeszcze przed minutą zdawał się wypełniać oślepiającym światłem całą kondygnację lochów nagle przygasł, zostawiając parę postaci na powrót w ciemnościach, sam na sam z bladym ciałem rozwleczonym na kamiennym stole po środku komnaty pełnej różnych pordzewiałych narzędzi i czaszek, zwieszających się na zaśniedziałych łańcuchach z mrocznego sufitu. Woda jak zwykle kapała, w denerwującym rytmie gdzieś poza polem widzenia, a od czternastu kropel nic się jeszcze nie stało. Arkhan Czarny stał nieruchomo, bez dżwięku, cierpliwie jak sama śmierć i można by nawet pomyśleć, że rzeczywiście jest martwym od mileniów kapłanem, w którego zasuszonej czaszce ktoś dla żartu zapalił dwa ogniki. Mallobaude zaś, nigdy wytrwałością nie grzeszący chodził nerwowo w kółko, stukając żelaznymi ostrogami i przyglądając się ciału.
Bladość śmierci, już wydobyła na obliczu poległego niebieskie i czarne żyłki, zupełnie jakby jakiś artysta nakreślił na kartce papieru subtelne linie, po czym odwrócił ją wierzchem na spód. Trucizna która powaliła najemnika także uwidoczniła się po śmierci, liczne organy były czarne i nabrzmiałe, a ciało wokół nich sine, jad mantikory tak zacieśnił zastawki iż nie przecisnęła się przez nie ni kropla osocza. Wtem, z przeciągłym zewem, parodiującym budzącego się ze snu trup otworzył oczy, strasząc ich trupimi, zielonymi ognikami i zaczął drżeć.
- Dobrze... wstań... - wyszeptał sucho Arkhan, zginając z trzaskiem kościsty palec. To co było niegdyś Sorenem podniosło się niezdarnie, powłócząc nogami, lecz zaraz z niebywałą wprawą ścisnęło bękarcie ostrze z widmowej stali, które zmaterializowało się w jego dłoni. Zaraz odzyska pełnię sprawności, choć zero własnej woli czy wspomnień... tak było z każdym poprzednim.
- Coś dziś poszło nie tak. - Mallobaude odwrócił się do lisza, niepewny czy ów mówi do niego czy też znów deliberuje z sobą samym, bądź urojonymi duchami sprzed lat. - Wielcy Nieprzyjaciele zerknęli do toich ziem... zabrali jednego z twoich zawodników... bez ciała umarłego nie wskrzeszę umarłych...

Tymczasem na pustkowiach, które przed tygodniem były jeszcze Kislevem
Mały zagajnik na wzgórzu oferował przynajmniej tyle osłony by dało radę tej nocy zapalić niewielkie ognisko, za które każdy z sześciu ocalałych z najgorszych koszmarów jeźdźców był wdzięczny wszystkim przodkom, co wyrażano oczywiście spełniając toasty pochowanymi w jukach resztkami siwuchy, po której każdy lansjer zasnął niemal jak dziecko, mimo że wszędzie wokół szalały Hordy Chaosu, nieumarli, tabuny drapieżników i Usrun jeden wie co jeszcze. Nagle konie zarżały ostrzegawczo... ktoś zbliżał się od strony krzaków. Młody chłopak z pierwszym zaczątkiem wąsa i naładowaną kuszą w dłoniach skoczył najciszej jak umiał, budząc po kolei drzemiących towarzyszy.
- Zbliżają się, krok nie pod miarę, wlokący się... to na pewno sztywni.
Kislevici jak jeden pomrukiwali cicho lecz zaraz zaczęli szukać w otępieniu szabel lub łuków i zaczajać się między drzewami. W końcu chłopak dopadł ostatniego śpiącego, wąsala skulonego przy zawartym zdobnej pochwie, długim egzotycznym mieczu, który sądząc po wysłużonym husarskim pancerzu, prześwitującym spod futra i pierścienia z herbem czarnego niedźwiedzia na żółtym tle był szlacheckiego rodu.
- Janie, Janie! Zbudź się waszmość. Trupiaki podchodzą!
Jan Andrei z trudem otworzył oczy i dopił znalezioną przy ognisku resztkę gorzałki na potworny ból głowy, co pozwoliło mu jako tako stanąć na nogach i znaleźć rękojeść Kroniki.
- W sowieckim Kislevie... to nieumarli wskrzeszają ciebie.

Czarny Rycerz natychmiast postanowił się zreflektować.
- Już jutro jego miejsce zajmie inne ciało, nie martw się Mistrzu. Chciałbym tylko wiedzieć, gdzie podziewa się ten twój milczący wojownik ?
Arkhan odwrócił się, jakby ignorując pytanie i zaczął odchodzić w sobie znanym kierunku. Dopiero po chwili odezwał się znowu.
- Poluje... i miejmy nadzieję, że dzięki niemu nie znajdziesz niespodziewanie ostrza między łopatkami...

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

- Kolejki na mój koszt!
Nic tak nie mogło poruszyć tłumu zgromadzonego w karczmie, jak takie stwierdzenie. Zebrani mieszczanie, kupcy, rzemieślnicy, strażnicy miejscy, kilku rycerzy- wszyscy oni uśmiechnęli się w duchu na dźwięk melodyjnego głosu oferującego trunek. Nie co dzień oferowano im darmowy napitek, tym bardziej oferowany przez lokalnego bohatera.
Ramazal pierwszy odebrał od karczmarza ociekający pianą kufel piwa. Trunek ten jego lud uważał za podły i niegodny podniebień starożytnego ludu, ale, jak to mawiano, wszystkiego w życiu należało spróbować.
Przechylił gliniane naczynie zgrabnym ruchem, piją haustami, a w sali nastała zupełna cisza. Jedynie dźwięk jego przełykania zagłuszał bzyczenie much.
Kobra odstawił pusty kufel z hukiem, tłumiąc beknięcie.
- Wasza kolej, przyjaciele...- rzucił wesoło do bacznie obserwujących go ludzi.
Odpowiedział mu gromki okrzyk. Mężczyźni śmiali się i opróżniali kolejne kufle.
- Za półfinał!- krzyczeli- Za Kobrę!!!
Ramazal nie potrafił powstrzymać śmiechu. Oto do czego był stworzony. Uwielbienie tłumu, gloria walki i zwyciężania. Cały ten pijacki ryk znaczył dla niego więcej, niż zimne oklaski księcia.
In vino veritas, jak to mawiał.
Zamówił kolejny kufel, po czym zwrócił się do tłumu.
- Przyjaciele! Jak wiecie, przybywam z daleka. Stoczyłem walki w turniejach, gdzie stawali najświetniejsi rycerze- wskoczył na stół, dla lepszego efektu- Ucztowałem w Yvresse, w Caledorze, w Tor Ellyr.... LECZ NIKT TAK MNIE NIE UGOŚCIŁ, JAK WY!!!
Ryk uradowanych gości zagłuszył bystry słuch elfa. Dzwoniło mu od tego w uszach, lecz przez opary alkoholu tylko go to nakręcało.
- To prawda, że walczę w turnieju waszego księcia. Przyjął mnie pod swój dach, nakarmił. Lecz jego zamek stoi w tym mieście! Waszym mieście! Więc to wam chcę podziękować na gościnę!
- Taaak! Ramazal Ramazal!- krzyczał tłum.
- Pozostali... dwaj przeciwnicy, których muszę zabić- Kobra wyciągnął przed siebie dwa palce, kopiąc przy tym cynowy kubek, który zaplątał mu się koło stóp- A gdy już to się stanie.... moi drodzy, przez tydzień będziecie leczyć kaca! Wino zaleje ulice Moussilon, kobiety będą chętne, a bardowie przez dziesięciolecia będą układać pieśni o zabawie, jaka się tu odbędzie! A teraz... jak to się u was mówi? SALUT!
Gdy opróżnił kolejkę, nie zwracał już uwagi na tłum. Nie słyszał już gardeł krzyczących jego imię. Jego wzrok spoczął na jednej osobie, stojącej pod filarem kobiecie.
Podszedł do niej. Niektórzy klepali go po plecach, lecz on już nie zwracał na to uwagi. Uśmiechnęła się lekko, gdy do niej dotarł.
- Jak ci na imię, piękna- spytał
- Yvonne- odparła. Głos miała jak aksamit.
- Yvonne- powtórzył- Czy otworzysz przede mną bramy raju?

[Trening: Wytrawny demagog]

- Salut ci w dupę, popaprańcze- mruknął Falthar, który tupał nerwowo w swoim pokoju na pięterku. Wynajął go w zeszłym tygodniu, chcąc się wyprowadzić z zamku. Atmosfera przypominała mu tam zepsuty ser.
Tu było nieco lepiej. Gdyby tylko nie musiał słuchać pijackich ryków świętującego wąskodupca...
- Nie w humorze, książę?- rzucił od niechcenia Gromni. Ilość wrażeń, jakie doznał dzisiejszego dnia sprawiła, że śpiewy z dołu nie robiły na nim wrażenia.
- Mało powiedziane. Elfiak idzie do półfinału, puszkarza Hałasu również. Topór mnie aż świerzbi! Dajcie mnie też tą sukę, a zrobię już z nimi porządek!
Zaciśnięte pięści miały poprzeć zamiary krasnoluda. Tan spuścił głowę.
- Na dodatek Baffur okazał się mrukiem i odludkiem. Niedobrze mu z oczu patrzy, mówię wam. Ale nie stanę do walki z krasnoludem!
Uderzył włochatą piąchą w stół, aż tamten podskoczył.
- Pamiętaj o naszej sprawie, książę- upomniał go Tenk.
Falthar machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę.
- Pamiętam, pamiętam- żachnął się- Żeby odbudować ojcowiznę, potrzeba jednak pieniędzy i poparcia krasnoldów.
- Zwycięstwo na Arenie zapewni nam jedno i drugie.
- Naprawdę Tenk? Czy obwołają mnie bohaterem i pójdą za mną, jeśli wieść gruchnie, że ukatrupiłem po drodze jednego z naszych?
Nikt nie odpowiedział na to pytanie. Nikt nie miał odwagi.

[Rozmawiałem ze Slayerem. Zdecydował się oddać mi Falthara. Szkoda, ale cóż, nie można pozwolić, by postać się marnowała.
Trening: Rasista]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Chomikozo
Chuck Norris
Posty: 598

Post autor: Chomikozo »

Skralg miał dziś wyjątkowego pecha. Chcąc uwolnić się od depresyjnego towarzystwa inżynieria Daniela i generalnie niezbyt rozmownego Virgilla, wybrał się samotnie do gospody. Wybrał pierwszy lepszy lokal z rzędu i jak na złość trafił na imprezę sponsorowaną przez chędożonego Ramazala zwanego Kobrą. Ulubieńca ludu. Elfa, który zabił mu przyjaciela.
Krasnolud wpatrywał się w długouchego z charakterystyczną jego rasie pogardą i nienawiścią. Jego spocone dłonie zaciskały się na kuszy trzymanej na kolanach pod stołem. Jeden celny strzał w potylicę i Ramazal zgasłby niczym zdmuchnięta świeca. Padłby twarzą między cycki tej dziwki, z którą akuratnie rozmawiał, splamiłby krwią jej sukienkę, osunąłby się na brudną podłogę jak kukiełka, której ktoś obciął sznurki.
Skralg warknął i kilkoma potężnymi łykami opróżnił cynowy puchar czerwonego wina. Natychmiast nalał sobie następny z butelki stojącej obok. Nie, bezmyślny odwet nie był w jego stylu. Soren nazwałby go wysoce nieprofesjonalnym. Wszak najemnik dobrze wiedział, w co się pchał. Jego szybki zgon był bardziej niż prawdopodobny, biorąc pod uwagę okoliczności i liczbę zawodników. Tylko jeden z szesnastu mógł przeżyć.
Ramazal z kurtyzaną poszli na górę, odprowadzani zachęcającymi okrzykami otępiałych z przepicia mężczyzn. Skralg miał dosyć tego miasta, jego cuchnących ulic, jego gnijących za zycia mieszkańców. Czuł, jak wzywał go trakt, jak za każdym razem gdy spędził w jakimś miejscu więcej niż kilka tygodni. Tyle że teraz nadal wiązał go kontrakt z Księciem Mórz, chociaż pewnie po śmierci Sorena zmalał w oczach Adelhara do rangi nic nie znaczącego pionka, którego można posłać na rzeź. W gruncie rzeczy miał rację. Nie różnił się niczym od setek innych zbirów na zlecenie, rozbijających łby za srebro bo tylko to potrafili robić w życiu.
Dawi wypił kubek wina. Potem następny. Potem jeszcze jeden. Ciekawe co robią Daniel z Virgilem ? Inżynier pewnie alkoholizuje się w ciemnym pokoju szlochając w poduszkę, a milczący brodacz śpi albo wpatruje się tępo w ścianę, jak to czasami miał w zwyczaju. Skralg miał ich już dosyć. Juz na zawsze będą mu się kojarzyć z tym Mousillońskim koszmarem, z tymi szarymi dniami bez słońca i czarnymi korytarzami zamczyska, w którym pomieszkiwali.
Jak dla niego to cały ten chędożony świat mógłby się już skończyć.
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Czniać to!- rzucił wściekle Falthar, waląc w stół poraz kolejny. Miał pilną potrzebę się napić. Niekoniecznie w towarzystwie.
Hałas uderzył w niego, gdy tylko zszedł na dół. Z drugiej strony wolał to, niż odgłosy, nomen omen, chędożonego elfa.
Oczekiwanie na karczmarza zdawało mu się wiecznością. Porwał niecierpliwie pintę ale, chciwie spijając białą pianę.
Wtedy zauważył krasnoluda.
Skralg- pomyślał Falthar. Długouchy ukatrupił jego przyjaciela w poprzednim pojedynku. Zrobiło mu się go żal. Nie miał klanu, rodziny, kompania najemników była dla niego wszystkim. Soren był jej duszą. Jak można żyć bez duszy? Nie zastanawiał się długo.
- Towarzystwo raczej podłe- zagadnął Falthar, zataczając ręką po sali. Skralg drgnął, jakby wybudzony z letargu.
- Wychylisz?- zaproponował tan. Najemnik wskazał mu miejsce naprzeciw.
- Picie w pojedynkę, to jak sranie w towarzystwie- odparł Skralg, ale bez przekonania.
Falthar nic nie odpowiedział. Skralg nie kontynuował myśli. Właśnie po ty można było rozpoznać, że pije się z kimś fajnym- można było się zamknąć i wspólnie pomilczeć. Nie potrzebna im była grzecznościowa gadka-szmatka.
Wychylili. Falthar zawołał po dolewkę.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

Medali leżał otwarty na małej nocnej szafce w drugim kącie pokoju. Oczywiście sam w sobie był całkiem interesujący, Denethrill rzadko widywała tak szczegółowo ozdobiony kawałek metalu. Jednak to jego zawartość była tym co bardziej intrygowało czarodziejkę. Pomimo wielu już godzin obserwacji. Kawałek materiału był na tyle mały, że bardziej go wyczuwała niż widziała. Wstała z bogato zdobionego fotela i przeszła przez komnatę, by wziąć podarunek Malekitha do ręki. Ominęła ją walka Ramazala z najemnikiem, ponieważ badała możliwości artefaktu, pod różnymi kątami. Problemem było to, że nie miała zielonego pojęcia skąd on pochodził, co również prowadziło, że nie rozumiała natury jego działania. W przypadku gwiazdy Raz`zina miała do dyspozycji grube księgi zapisków samego Raz`zina, by wprowadzić w życie to czego się dowiedział. Testowała różne zaklęcia z użyciem amuletu, tak jak zapisał to jego odkrywca i szybko przyswoiła efekty wzmacniające jej zaklęcia. Z kolei kawałek szaty, której nawet nie wiedziała jak nazwać, stanowił dla niej na razie tylko źródło czystej mocy. Chociaż tylko mogło być złym określeniem dla pokładów energii jaki odnalazła w tym niepozornym skrawku. Jednak to wciąż nie było to samo, co gwiazda, którą była w stanie ukierunkować na konkretne czary, co z pewnością dawało lepszy efekt. Z drugiej strony, Mousillon zmusiło Denethrill do stanięcia na granicy swoich możliwości, a nawet ponad to. Gdyby przy ataku ghuli, choćby odrobinę się pomyliła, gdyby zabrakło jej siły na dalsze rzucanie zaklęć, już by nie żyła. Nie wspominając pojedynku turniejowego, w którym ledwo uratowała się przed szarżą rycerza. Dodatkowa dawka mocy, która oferowała szata, mogła stanowić o jej życiu i śmierci. Co zapewne miał na myśli Malekith dając jej ten przedmiot. Przy okazji zastanawiała się jeszcze co ją czeka jeśli już wygra. Wiedźmi Król oprócz swego podarunku, przyniósł też wieści i to bardzo zaskakujące. Może to dlatego nie mogła odkryć prawdziwych możliwości szaty, ponieważ gdzieś w jej myślach, zakradał się problem Ulthuanu. Była na tyle przejęta tym co ją czeka po Arenie, że nie mogła się całkowicie skupić. Jej walka była już naprawdę blisko i musiała oczyścić umysł i nadać pojedynkowi najwyższy priorytet. Zatrzasnęła medalik z runami Khaina, żeby nie zaprzątał już jej uwagi i dołączyła go do gwiazdy, wieszając na swojej szyi. Wyszła z pokoju, by udać się na arenę ostatni raz jako widz, zanim sama stanie na jej piaskach. Po drodze zajrzała do sali z gobelinem, który informował, że elf wygrał. Trudno. Może będzie miała okazje zetrzeć mu ten jego głupkowaty uśmieszek z twarzy razem z resztą głowy swoim pociskiem zagłady. Pojedynek, na który zmierzała miał jeszcze drugie dno. Miał walczyć Galywix, którego umiejętność teleportacji, wciąż nie opuściła myśli czarodziejki, a ona wciąż nie porzuciła pomysłu przejęcia tej zdolności dla siebie. Tego jednak co zobaczyła z pewnością się nie spodziewała. Goblin przegrał, czego wymagał plan czarodziejki, ale zaskoczeniem była wessanie jego ciała tam skąd pochodziła istota, która obdarzyła go wszystkim tym, co wyróżniało go zwykłego gobbosa. Został po nim tylko kawałek uciętej przez Falthara ręki. Zawiedziona westchnęła i opuściła miejsce zmagań, by oczekiwać dzwonów sygnalizujących jej walkę.
Obrazek

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3443
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

[muszę się zebrać i wymyślić coś pomysłowego na umiejętność. W zasadzie wiem, co by pasowało do sytuacji, tylko mszę to ładnie opisać.]
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Zanosiło się na ulewę.
Ischwald z niepokojem patrzył na zbierające się nad miastem ołowiane chmury. Lada chwila poczuje pierwsze krople. Zaklął w myślach. Będą musieli przerwać poszukiwania.
Kolejny dzień śledztwa przynosił takie same rezultaty, co poprzednie. Nikt nic nie wiedział o tajemniczym sprawcy masakry w alejce. I choć wydarzenie to było na ustach całej rzeszy ludzi, jedyne, co inkwizytorzy słyszeli to plotki, bajania, wymysły i zawistne sugestie, że być może konkurencja przesłuchiwanego coś wie... o ile się ich mocniej przyciśnie.
Hans jak zwykle zmaterializował się bez zapowiedzi. Nie miał dobrych wieści. Druga grupa poszukiwawcza nie radziła sobie lepiej.
- Przepytaliśmy chyba wszystkich żebraków w tej parszywej dziurze- skarżył się łowca- Nic. Nic, co by mogło naprowadzić nas na to, kto to mógł zrobić.
- Źle do sprawy podchodzimy- rzucił Ygred, który też miał już dość błądzenia w kółko- To robota kogoś z góry. Przyciśnijmy któregoś z wąpierzy księcia, a wnet poznamy imię sprawcy.
Ischwald nie skomentował tego. To, co mówił Nors było logiczne, lecz wolał zostawić na koniec. Przesłuchując pospólstwo, kupców, nawet rycerzy nie zwracali większej uwagi władz, lecz gdyby zabrali się za lordów, nawet tych ludzkich... Stąpali po kruchym lodzie. Inni wręcz palili się do bardziej zdecydowanych działań, lecz albinos przedkładał ostrożność. Nie ufał Aldeharowi i nie liczył na jego wstawiennictwo, gdyby ściągnęli na siebie pełną "uwagę" Mallobauda.
- Skąd masz pewność, że to był wampir?- spytała Anna, czyszcząc sobie cholewę buta z kurzu.
- A kto inny załatwił by tak tych gości?- zdziwił się Ygred- Doprawdy, malutka, czasem zadziwiasz mnie tymi swoimi pytaniami. Rozszarpani jak prosięta, szybka akcja w nocy, brak świadków...
- Nie tylko wampir mógłby czegoś takiego dokonać- upierała się Smoczyca.
- To prawda, ale szanse, by to było coś innego są bardzo niskie.
Ischwald również przychylał się do teorii, że to był wampir. Z drugiej strony musiał być to ktoś bliższy strzydze. Żaden lord podległy Mallobaudowi, choć plugawa bestia, nie zniżyłby się do roli ulicznego rzeźnika. Nie przy dostatku pożywienia.
- Powiedz Eli i pozostałym, że dosyć na dzisiaj. My też już kończymy- rozkazał albinos.
Teleporter przytaknął i zniknął, tak, jak się pojawił, pozostawiając po sobie tylko lekką mgiełkę.
Od jutra wezmą się za lordów. Ludzie musieli być wypoczęci. Co innego bowiem zabić wampira, a co innego schwytać go żywcem i przesłuchać...
Najwięcej dała im rozmowa z kapitanem straży. Niejaki Berengar był bardziej, niż chętny, by opisać eks- inkwizytorom obrażenia. Pokazał im nawet trupy. Nie spodobały się one Ischwaldowi. Jego oko nie dostrzegło żadnych śladów magii, czy innej manifestacji Osnowy.

Przy garbarni połączyli się z drugą trójką poszukiwaczy pod dowództwem Machisa. Elina, Hans i dwójka innych dołączyć mieli dopiero w kwaterze.
Kompania obecnie liczyła dziewięciu ludzi. Stracili trzech podczas pamiętnego ataku ghuli. I jeszcze Eliot...
To utrata dowódcy zabolała najbardziej. Ischwald nie czuł się komfortowo, będąc zmuszony go zastąpić. Był jednak inkwizytorem. Jego dyskomfort trwał ledwo mrugnięcie okiem.
Wysłuchał szybkiego raportu grupy śledczej i kiwnął głową na znak, że go przyjął. Mieli już ruszać. Oberwanie chmury miało nastąpić lada chwila. A Ygred...
Ygred gapił się nie wiadomo na co. Stał wyprostowany, z zadartą głową i zaniepokojonym wzrokiem. Ischwald trącił go łokciem.
- Co jest? Wystraszyłeś się czegoś?- rzucił pół- żartem, pół- serio albinos. Olbrzym stał chwilę, jakby nie słyszał, że do niego mówią, po czym pokręcił głową.
- Chodźmy stąd- rzucił z niechęcią.
Regensteel przyjrzał się okolicy swym "specjalnym" okiem. Nie dostrzegł niczego podejrzanego. I to go niepokoiło.
- Machis, pchnij dwóch chłopaków do Eli- rozkazał- Niech wypatrują zagrożenia. Coś czuję, że czeka nas niespodzianka w domu...
- Rozkaz.

Pierwsze krople spadały powoli, wręcz ospale. Były wielkie niczym tłuste perły kapiące z nieba na ubity grunt. Ischwald sprawdził, czy pistolet jest naładowany i czy miecz wysuwa się dobrze z pochwy. Ygred wyciągnął zza pasa młot, nosząc go teraz przerzucony przez ramię. Anna sprawiała wrażenie lekceważącej te przygotowania, lecz wszyscy oni wiedzieli, jak szybka jest Smoczyca, zwłaszcza po ich... "wypadku".
Przodem szedł Machis. Jego ciało pokrywały twarde łuski rubinowej barwy, co zapewniało mu ochronę godną niezgorszego pancerza, a przy tym był niski i nie zasłaniał innym pola widzenia.
Deszcz padał coraz gęściej. Nawet żebracy zniknęli z ulic.
I wtedy Ischwald zrozumiał, że popełnił błąd. Usłyszał potworny krzyk. Krzyk, który ledwo można było rozpoznać, jako ludzki.
- Biegniemy!- rzucił Ygred, lecz Ischwald go powstrzymał.
- Nie- zaoponował stanowczo- Dla nich już za późno. Wpakujemy się za to prosto w zasadzkę.
Wielki Norsmen zaklął, lecz przyznał mu rację.
Siedmiu- pomyślał Rainsteel- Tylu teraz liczy kompania...
- Isch!- syknął Machis, zatrzymując się- Spojrz!
Albinos spojrzał we wskazanym przez czerwonołuskiego łowcę kierunku. Na końcu alei stała nieruchomo niczym posąg, osnuta w łachmany postać. Brunatne szaty przypominały nieco habit mnicha z kapturem głęboko zaciągniętym na głowie. Postać ta, zgarbiona niemal wpół, wspierała się na długim kiju.
Nie, nie kiju. Halabardzie.
Ischwald nie wiedział, czemu widzi go lepiej swym normalnym okiem, niż tym drugim.
- Oto i nasz wampir- mruknął nieco lekceważąco Ygred, ale Rainsteel wiedział, że pod przykrywką lekkomyślności Nors jest równie skupiony, co on sam.
Przybysz po prostu stał i milczał. Deszcz uderzał o grubą tkaninę jego habitu, lecz on zdawał się to ignorować. Ischwald, nieco zdziwiony, stwierdził, że nikt nie próbuje ich zajść od tyłu. Wszystko wyglądało na to, że wampir jest sam.
Tym ostrożniej trzeba go traktować... Te łachmany jednak... Strzyga?
Wtedy przybysz uniósł powoli rękę, odsłaniając to, co skrywał w połach swego habitu.
Dwie głowy inkwizytorów potoczyły się po mięknącej już uliczce.
Ischwald słyszał, jak za jego plecami Ygred sapie niczym kowalski miech.
Byle tylko nie rzucił się na ślepo do przodu...
Nie rzucił. Pierwsza ruszyła Anna.
Uliczka nie miała odnóg. Był to długi korytarz między dwoma budynkami, dość szeroka, lecz nie utwardzona kamiennym brukiem. Smoczyca biegła jej skrajem, krok w krok z Machisem, który zajął jej środek. Za nimi ruszyli Ischwald i Ygred, lecz nie od razu. Mieli zostawić pierwszej dwójce miejsce na odskok, w razie niepowodzenia ataku.
Wampir stał nieruchomo, jakby nieświadom nadchodzącego ataku. Gdy byli na kilka kroków od niego, milczący wojownik wyprostował się. Ischwald zdumiał się jego wielkością.
Syknął dobyty rapier Anny. Wampir zbił jego ostrze drzewcem swej broni, wyprowadzając wyprzedzające pchnięcie w kierunku Machisa, zmuszając go do zatrzymania. Ischwald nigdy nie widział takiej broni. Właściwie nazwanie jej halabardą było nadużyciem, gdyż nie posiadała charakterystycznego haka z tyłu, przypominając bardziej glewię. Krawędź tnąca była ząbkowana.
Obrazek
Nie czas jednak był na dysputy na temat oręża.
Do walczących dopadł Ygred, wywijając potężnym orężem. Wampir przyjął jego uderzenie, łapiąc je na drzewce tuż pod obuchem młota. Jego cios zatrzymał się jak na ścianie.
Nors był zaskoczony. Dopiero teraz zauważył, że mimo swych olbrzymich gabarytów, był mniejszy od przeciwnika. Nie tracił jednak głowy.
Odskoczył, nie czekając na kontrę, dając szansę na atak swym sojusznikom. Machis zaatakował z flanki z doskonałym wyczuciem czasu, książkowo wręcz.
I padł. Krew tryskała z przebitej stopy. Ischwald zdziwił się, bowiem nie widział ciosu. Przeciwnik tuż przed atakiem obrócił się doń tyłem.
Anna przybiegła mu w sukurs, lecz nadziała się na hak z dołu. Smoczyca aż zawisła na monstrualnej pięści, chlustając krwią z ust. To dało Ischwaldowi czas i sposobność.
Miecz rozciął grube płótna, lecz zamiast krwi inkwizytor usłyszał zgrzyt metalu. Przeciwnik zwrócił ku niemu spojrzenie. Spod obszernego kaptura dostrzegł jedynie pojedyncze, lśniące czerwienią oko.
Cios rzucił go na ścianę, wyciskając powietrze z płuc. Zauważył ranę dopiero gdy osunął się na ziemię. Ostrze przeszło przez kolczugę, wełnę i ciało jak przez masło, tnąc trzewia aż do kręgosłupa. Parujące jelita wysunęły mi się z rozciętych powłok brzusznych, niczym wielkie, tłuste czerwie. Ból przyszedł kilka chwil potem. Nie mógł nic więcej zrobić, tylko być świadkiem losu reszty.
Machis dostał zaraz po nim. Jego twarde łuski nie były w stanie zatrzymać ostrza wampira, które rozdarło mu czaszkę i tors, wychodząc bokiem. Ygred doskoczył do niego. Jadowe kły błysnęły w jego ustach, lecz celny cis pięścią zatrzymał go w miejscu, pozbawiając jednego z nich.
Anna wrzasnęła. Jej mutacja wpasowała się idealnie do jej przydomku. Z jej ust wystrzeliły kłęby ognia. Milczący wojownik zasłonił się ramieniem, lecz to nie powstrzymało płomieni. Ischwald uśmiechnął się słabo. Suczy syn na to zasłużył.
Nie słyszał jednak krzyków. Dym przysłonił nieco widok, lecz gdy żarzące się resztki płótna opadły na rozmiękłą ziemię, Rainsteel mrugnął z niedowierzaniem. Być może to utrata krwi i nadchodząca śmierć mieszała mu już zmysły, a być może Anna miała rację. To nie był wampir.
I nie był zraniony płomieniami Smoczycy.
- Czym ty do cholery jesteś?!- warknął Ygred.
Nie zdążył ocalić towarzyski broni. W potężnej dłoni wroga jej piękna szyja trzasnęła jak u kurczaka.
I wtedy Ischwald dostrzegł to. Swym "specjalnym" okiem. Lekka mgiełka teleportera.
Hans zmaterializował się w deszczu jak nocny grom. Musiał odczuć śmierć towarzyszy, gdyż pojawił się z okrzykiem na ustach. Jego rapier zgrzytnął po pancerzu potwora, on sam zaś zniknął, nim wróg zdążył oddać.
Wtedy dopadł go Ygred.
Wściekły, napędzany gniewem niczym czołg parowy, wpadł na przeciwnika w pełnym pędzie, zmuszając go do cofnięcia się. Potwór zanurzył się w błocie, stawiając opór, gdy Hans znów się zmaterializował, tnąc go po plecach.
Ischwald sapnął, czarne plamy wstępowały mu przed oczy. Kolejne obrazy umykały mu.
Ygred uderzył trzonkiem młota w tors przeciwnika, po czym zakręcił nim i uderzył od boku. Potwór porzucił swój oręż, chwytając młot za uchwyt. Ygred siłował się z nim przez chwilę. Do uszu Rainsteela dobiegł głośny trzask.
Rękojeść nie wytrzymała...- pomyślał albinos. Mylił się.
Ręce Norsmena wygięły się w miejscu, gdzie nie miały prawa- w przedramionach. Łapska olbrzyma wciąż trzymały swój oręż, gdy został on zwrócony przeciw swemu panu. Kolos z północy padł w błoto, z kolcem młota wbitym w skroń.
Hans atakował zaciekle, materializując się i znikając w jednej chwili. Gęsta krew potwora skapnęła w piaszczyste błoto. Łowca czarownic nie pozostawiał szans na kontrę.
Wtem oprawca odwrócił się gwałtownie, mimo braku przeciwnika wokół. Hans zmaterializował się, by przypuścić kolejny atak... nadziewając się na kontrę.
Ischwald widział pięć długich noży wystających z jego pleców, gdy grymas bólu i niedowierzania zastygł na jego twarzy.
Nie, nie noży. Pazurów.
Pięcioro byłych inkwizytorów. Pięć trupów leżących w błocie. Rainsteel odczuł gniew- ostatnią emocję, jaką przyszło mu odczuć. Ostatkiem sił wyciągnął pistolet. Opierając kolbę na brzuchu, wycelował w znienawidzone, czerwone oko.
Nacisnął spust.
Nic. Nie było huku, płomień wystrzału nie rozświetlił skrytego w półmroku wroga.
Pistolet nie wypalił. Deszcz przemoczył proch...

***
- Chciałeś mnie widzieć, mistrzu?
Mallobaude nienawidził tego czucia. Był stworzony do rządzenia, tron był mu przeznaczeniem. Byli jednak tacy, wobec których stał niżej.
- Tak. Siedmiu twych wrogów, skrywających się w cieniu zostało zniszczonych- jak zwykle Arkhan mówił cicho i beznamiętnie- Mój herold przyniósł ci dziś dar. Czterech rekrutów, czterech wspaniałych oficerów dla twojej armii. Potraktuj to jako rekompensatą za goblina.
Czarny Rycerz skłonił się lekko. Najmniej, jak to było konieczne.
- Dziękuję ci, mistrzu. Mówiłeś jednak o siedmiu. Co z pozostałymi?
- Dwóch z nich było w zbyt kiepskim stanie, by posłużyć by mieli naszym celom, a jeden... Jeden z nich miał zanieść wiadomość...

***
Godzina wilka, najgorsza wachta.
Dziś przypadło na Umbera Eindhoovena. Żołnierz przeklinał w myśli swój los, gdyż zamiast spać w ciepłej kajucie, musiał znosić kaprysy mousillońskiej wiosny. Przynajmniej przestało padać.
Zamiast tego jednak miasto spowiła lekka mgła. Cóż, taki już żołnierski los. Służba nie drużba.
Stanął pod grotmasztem, oparłszy halabardę o ramię potarł zmarznięte dłonie i ziewnął potężnie. Pomyślał o krupniku, który kucharz podał im dziś na kolację i zatęsknił za nim rzewnie.
Wtedy coś kapnęło na pokład.
Psiamać, znów będzie padać.- pomyślał, gdy druga, gruba kropla spadła mu na kark.
Przeszedł go dreszcz, choć nie była ona tak zimna, jak się spodziewał. Mimo to pomasował nasadę szyi.
Wtedy ujrzał, że na ręku ma krew. Zdumiał się. Odruchowo zadarł głowę do góry.
Jego wrzask obudził nie tylko wszystkich na statku, lecz też mieszkańców przyportowych kamieniczek.

***
Nie padła komenda "wszystkie ręce na pokład", lecz niewypowiedziany rozkaz wypełniano z pełną skrupulatnością. Gdy jednak Czarny Magister wypełzł ze swej kajuty, poprawiając po trzykroć złocone okulary i ujrzał przyczynę zamieszania, wnet rozkazał kapitanowi Vandergriftowi zatrzymać żołnierzy pod pokładem. I posłać czym prędzej po księcia.
I choć Aldehar van der Maaren miał niewiele powodów, by być czymkolwiek zainteresowany o tej godzinie, nawet swym rywalem, Malloubadem, wnet się rozbudził, nie mogąc oderwać wzroku od rei masztu.
- To on...- powiedział cicho, jakby bał się wymówić te słowa na głos.
Czarny Magister zmarszczył nos.
- Mało prawdopodobne- rzucił Helstan- Wielu stosuje podobne praktyki. A może po prostu Malloubade bawi się z nami w mentalne gierki.
- Nie- zaprotestował Książę Mórz- To on. To musi być on....
Wciąż nie mógł oderwać wzroku od trupa Ygreda. Wisiał on głową w dół u rei. Był obdarty ze skóry...

[Z kompanii ostali się Helbrecht i Elina, których mutacji nie znam/nie pamiętam. Są do Twojej dyspozycji Grimgor, podczas akcji po ćwierćfinałach :wink:
Miłego prima aprilis... :mrgreen: ]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

- Paniczu van der Maaren... jego książęca mość prosi. - wyrecytował, skłaniając posiwiałą głowę sługa w czarnej liberii z wyhaftowaną złotą lilią.
Marienburczyk z nieskrywaną ulgą porzucił oglądanie zdobiących korytarz poczerniałych portretów i zakurzonych arrasów z dziurami, udając się za Bretończykiem do przestronnej, obłej komnaty z zalanym księżycowym światłem balkonem z surowego kamienia oraz spiralą schodów, prowadzącą do jakichś pomieszczeń wyżej. W blasku trzaskającego niemrawo paleniska widać było pośród morza mroku jedynie długi stół z ciemnej dębiny oraz błyszczące refleksami krawędzie czarnej zbroi, zasiadającej u jego szczytu.
Julian van der Maaren skłonił się płytko, ściągając kapelusz z czarnej, nabłyszczonej skóry zwieńczony ametystem, przytrzymującym kilka łabędzich piór i usiadł na odsuniętym przez lokaja krześle, wpatrując się uważnie w splecione pod hełmem palce, obleczone w czarne żelazo.
- Nasz fortel nie zadziałał. - rzucił od razu metalicznie Czarny Rycerz - Książę Mórz wciąż żyje i nici z twoich planów.
- Nie jest to nic, czego nie da się naprawić... - odparł nieco flegmatycznie Julian z rozbrajającym uśmiechem białych jak perły zębów.
Z chrzęstem metalu Czarny Rycerz poruszył nagle ręką i coś brzęknęło, ześlizgując się wzdłuż stołu. Młodszy brat Adelhara zmarszczył brwi, zatrzymując gałkę sztyletu upierścienionym palcem. Momentalnie zaswędziała go skóra, broń aż emanowała namacalną niemal złowieszczością.
- Dobrze powiedziane, zaprawdę... jak prawdziwy Bretończyk... Jeśli chcesz przejąć schedę po swoim bracie, a po moim tryumfie otrzymać na własność któreś z księstw... dzisiaj jest na to ostatnia szansa. - czarny nieprzenikalnie wizjer wpił swoje spojrzenie w szarozielone oczy Marienburczyka - Mam nadzieję, że wiesz jak się tym posługiwać.
Julian przełknął dyskretnie ślinę i otaczając się aurą pewności skwapliwie pokiwał głową, przed ostrożnym uniesieniem złoconego sztyletu i opuszczeniem komnaty.
******

Wysoka, oświetlona dzięki wielkim rufowym, oknom nawet w nocy kajuta Księcia Mórz jak zwykle emanowała bogactwem, porządkiem i ciszą, nieprzerywaną pod groźbą ściągnięcia gniewu morskiego magnata. A jednak teraz wprawny słuchacz wychwyciłby niemal bezszelestne kroki, mijające wysokie biurko z mapami, posąg zmagającego się z morskim potworem boga Mananna z imponującą muskulaturą oraz zmierzwioną brodą, wreszcie wiodące do bocznych drzwi i wkraczające do sypialni. Tam na wielkim łożu, z grubymi poduszkami spał z głośnym chrapaniem Adelhar van der Maaren, nad którym zawisł długi cień. Julian osuszył kieliszek brandy, którą złapał mijając biurko brata i uniósł z nagłym błyskiem sztylet. Książę Mórz przewrócił się właśnie na drugi bok, błogo nieświadom wymierzonego weń ostrza. Julian tymczasem zaklął, na pokładzie wyżej rozległy się nagle jakieś krzyki i przyspieszony łoskot wysokich butów, biegających po wyszorowanym na połysk drewnie.
Sztylet wbił się z trzaskiem w swój cel w tym samym momencie, w którym Adelhar rozwarł szeroko oczy, odnajdując spojrzenie młodszego brata.
Zobaczył matowe, piętnastocalowe ostrze wbite z drżeniem w blat jego szafki nocnej. Walcząc z niedobudzeniem spojrzał na Juliana, popijającego na krześle brandy.
- Czyli to jego ostateczna odpowiedź ?
- Owszem, co więcej istotnie dufał, iż wykonam jego polecenie.
W tym momencie drzwi do sąsiedniego gabinetu z rozwarli gwardziści w białych płaszczach, krzycząc coś o wzywającym pilnie Czarnym Magistrze. Adelhar wstał ociężale z łoża, szukając peleryny.
- Cóż, w takim razie dobrze, że poza jutrzejszą akcją odesłałem dwa moje galeony na Sartosę i do Miragliano, by wróciły... nieco bardziej obładowane. - z uśmiechem Książę Mórz przekręcił na głowie kapelusz, poprawiając wystające spod niego blond włosy - Niemniej jutro ostatni raz będę musiał znieść tego gbura na trybunie obok siebie. Pójdźmy, zobaczmy co tam się wyprawia, żeby mieć jeszcze z parę godzin snu przed pójściem na ostatnią farsę ćwierćfinałów.

Walka czwarta: Denethrill vs Bafur Bafursson

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

Walka czwarta: Denethrill vs Bafur Bafursson

Pierwsza inwazja wiosennej pogody została w końcu z niemałym trudem odparta przez posępną szarugę mousillońskiej pogody, niestety wilgotna duchota pozostała w powietrzu, wypełniając je cieniem obmierzłej mieszanki trupich wyziewów miasta. Gdy tylko bramy stanęły otworem, a poczty wszystkich możniejszych widzów już w pełni zniknęły w ich paszczach i zagrożenie oberwania żelaznym kułakiem zbrojnych, bądź rycerzy się oddaliło, brudnoszara gawiedź po raz kolejny tłumnie rzuciła się na trybuny. Po ostatniej, nadspodziewanie efektownej, acz niezbyt krwawej walce lud miał nadzieję na szczegóne pokazy brutalności.
O tym, że poza być może dzisiejszym polem walki, coś takiego będzie można niedługo ujrzeć na ulicach wiedziały zaś tylko dwie osoby, na loży honorowej wymieniające właśnie utrzymywane kresowymi rezerwami sił woli pozory uprzejmości przed zajęciem miejsc. Uważniejszy obserwator, taki jak lord Aucassin, skryty w cieniu za tronami mógłby jednak zauważyć nieco zdziwione spojrzenie, jakim zasiadająca za Czarnym Rycerzem lady de Hane obdarzyła Adelhara. Oraz jego uśmiechniętego brata.
Julian van der Maaren, popisawszy się wobec damy nienagannymi manierami zbliżył się do czarodziejki, wyciągając na dłoni, obleczonej w gładką sarnią skórę sztylet o złotej gałce w kształcie czaszki.
- Lady... twój pan mąż zdaje się gdzieś to zgubił, z najwyższą radością zwracam zgubę.
- Cały ten czas... - wampirzyca odwróciła teatralnie głowę od szlachcica - Wybacz, panie nie mam w nawyku zaszczycać słowami szpiegów.
Młodszy van der Maaren wzruszył ramionami.
- Cóż, szkoda, lecz wydaje mi się, że jeszcze się dzisiaj rozmówimy. - rzucił, zajmując miejsce za Księciem Mórz obok wyprężonego na baczność kapitana Vandergriffta w jego wypolerowanym napierśniku.

Bafur Bafursson w wyjątkowo parszywym nastroju wszedł, a dokładniej został na swej sękatej skrzyni wniesiony na piaszczysty plac areny, na tym etapie zawodów już dość gęsto usiany posoką martwych i ocalałych zawodników. Do których dołączy dziś on sam i ile krwi przy tym straci nie było jednak pierwszym przedmiotem rozważań, popalającego zgryźliwie fajkę długobrodego sztygara. Coś kroiło się na mieście, a on w środku tego wszystkiego służył temu samemu człeczynie, który poszczuł nań najemnych zbirów. Co prawda za zniszczenie przybytku placówki krasnoludzkiej gildii kupieckiej odpowiadał on sam... i to właśnie gryzło starego górnika... żywoty członków Bractwa, zgaszone w huku eksplozji... Bafur czuł się z tym podle i jedynie wieść o pojedynku pomogła wydostać się mu z typowego dla starzejących się Dawi stuporu. W końcu nic nie poprawia tak nastroju jak zabicie elfa... i do tego wiedźmy. W jednym!
Bafursson stuknął się z trzaskiem trzonkiem świeżo naostrzonego i wypolerowanego kilofa w grube płyty czarnego, górniczego pancerza i bąknął coś w Khazalidzie do trzymającej go pary Żelazołamaczy. Jeden z nich pociągnął solidnego łyka wyciągniętego z marienburskich ładowni Bugmansa XXX, po czym podał żelazny kufel koledze by uczynił to samo. Potem naczynie przejął sam Bafur, osuszając je staranniej niż khemrijskie słońce południowe pustynie w jednym imponującym przechyleniu, po którym wydał głośny, krasnoludzki okrzyk bojowy. W ostatniej chwili stary brodacz ujrzał siedzącego na trybunach Thoriego, przypominając rozmowę jaką odbyli przed tym, co miejscowe człeki szumnie zwały "budynkiem" i widząc wchodzącą z gracją na piaski Denethrill zamyślił się, czy też "Rodzina" zadbała o sprawy dzisiejszego boju.

Młoda czarodziejka Mrocznego Konwentu jak zwykle doprowadzając swą egzotyczną urodą widownię do stanu całkowitego zapomnienia o konieczności korzystania z mózgów, zajęła wreszcie pozycję naprzeciw zgrzybiałego, białobrodego starca. Pewność w jej ciemnych oczach oraz widoczne dzięki skąpemu przyodziewkowi kilka blizn dobitnie pokazywało, że nie jest to już ta sama młodociana trzpiotka, którą dopiero co oderwano od intryg i szukania patrona w Naggarond, lecz dojrzała i zahartowana w niebezpieczeństwie przedstawicielka Druchii. Przeżyła swoje i była zdeterminowana, a co ważniejsze przygotowana, by dowieść iż przeżyje i dziś. Co więcej ta niepozornej postury elfka budziła większą trwogę niż nawet sławny z nieograniczania się Reinhard, bądź zabójczy Falthar w grubej zbroi, wszak publiczność do dziś pamiętała pokaz destrukcji po walce z paladynem z pierwszej rundy. Denethrill zacisnęła smukłą, bladą dłoń na swoim kosturze, słysząc wiwatującą na jej cześć jak jeden publiczność. "Robactwo... co najwyżej nadszarpną mi koncentrację, powinnam przekazać Mallobaude by ich uciszył... z drugiej strony przynajmniej ten brodaty bukłak z piwskiem nie ma satysfakcji z oklaskiwania jego nieporadnych wygłupów." Z trzeciej strony pięknej magiczce pozostawał zaś wciąż nierozwikłany problem magicznej immunologii ładującego właśnie ciężką strzelbę o dwóch paszczach przeciwnika... Elfka dla uspokojenia przebiegła palcami po medaliku z otrzymaną relikwią oraz wiszącej nieznacznie niżej gwieździe Raz'zina. Wtem jej oczy rozszerzyły się nagle z ukłuciem czystego strachu.
- Nie... niemożliwe... - wyszetała, czując nierówność pod wypielęgnowanym palcem wskazującym. Bafur widocznie zauważył wyraz jej twarzy, gdyż stukając raz po raz stemplem w głębi lufy wyszczerzył się, z zagryzioną fajką.
- Och, czyżby jakiś problem ? Tak dajmy na to... skaza w krysztale ? Wy elfy równie gównianie znacie się na szlifowaniu klejnotów, co na wszystkim innym. - krzyknął sztygar, na próbę celując do niej z nabitej broni.
- Ty! - syknęła przez zaciśnięte pod ubarwionymi ustami zęby Denethrill, czując jak złość wzbiera w niej niczym fala sztormowa - Rozerwę cię za to na kawałki!
- Heh, trzeba było dać to do obróbki krasnoludom, tylko my potrafimy tak zająć się świecidełkiem, by po 'zajmowaniu się' nie został nawet zauważalny ślad. - dodał rubasznie krasnolud, krzyżując spokojne spojrzenie ciężkie jak spadające głazy z piorunującym wzrokiem Druchii.

Pojedynek spojrzeń przerwał zawodzący jak umęczone dusze róg, zmieniając go w pojedynek na śmierć i życie.
Bafur nie czekając by dać wiedźmie choć moment na ciśnięcie jakiegoś paskudztwa natychmiast złożył niezawodną dwururkę do strzału, celując dokładnie, niespiesznie, pomimo tego że przez podwójną szczerbinkę widać było fioletowo-czarne wiązki skrzącej się energii, przeskakującej niczym pioruny łańcuchowe wokół Denethrill oraz po jej włosach i układających się w skomplikowane gesty palcach, przed którymi już rosła w zastraszającym tempie kula czystej esencji destrukcji, skomasowana energie wrząca wściekle w oczekiwaniu na wymazanie jakiejś materii do ostatniej cząsteczki. Po prawdzie elfka zaczęła już rzucać zaklęcie w momencie konwersacji z niskim gburem, nie tracąc ani chwili odkąd dotarło do niej, że sabotowano jedną z jej najcenniejszych rzeczy. Istna furia przełożyła się w zupełności na proces splatania mrocznej energii do szczególnie zabójczej wersjii zaklęcia, formując w jej dłoni ryczący Pocisk Zagłady w aż niepokojącym tempie. Jednak dla niej się to nie liczyło, zapomniała o magicznej osłonie Dawiego oraz jego uszykowanej do natychmiastowego strzału broni - chciała tylko ponad wszytko zobaczyć implodującego krasnoluda, zmieść go brutalną nawałą dzikiej magii, za tak uderzające w nią kantowanie. Przeciągły wizg, przeradzający się w ryk dziesiątek dzikich bestii, a także metaliczny szczęk wypalającej broni rozległy się idealnie symultanicznie.

Wirująca wielobarwnie sfera zniszczenia pomknęła, pożerając zatęchłe powietrze, i rozmijając się w locie z parą ołowianych kul. Denethrill, wciąż wrzeszcząca nienawistnie po ciśnięciu pocisku tylko patrzyła się na zbliżające się ku niej posłannice śmierci, gdy nagle gdzieś w jej podświadomości ozwał się pełen pogardy i chłodu głos.
- Uchyl się, jeśli chcesz żyć.
Czarodziejka w jedno uderzenie pobudzonego serca zdała sobie sprawę, że głos dobiega z brzękającego wściekle ze lśnieniem o kryształową gwiazdę amuletu ze strzępem szaty, równocześnie poczuła odległe echo czyjejś woli, poruszające jej nerwami, poddał się temu i z rosnącym zdziwieniem zobaczyła jak kula muszkietowa mija ją w jakby zwolnionym tempie. Uniknęła właśnie strzału z broni palnej...
Drugą kulą nie zajął się już jednak tajemniczy głos. Lecący minimalnie równoległym torem ołowiany pocisk z mlaskiem zagłebił się w boku jej podbrzusza, bryzgając krwią w akopmaniamencie głośnego wrzasku bólu Mrocznej Elfki.

W tym samym momencie odbicie trzaskającej kuli energii Dhar rosło w szarych oczach Bafura, który aż wypuścił z ust dogasającą fajkę, której popioły rozsypały się po piachu, z którym zaraz zostały zassana do wirującej sfery magii.
- Osz w mordę elfiego kutafona...
Krzyk Żelazołamaczy pod nim zaginął w niesamowitym huku implodującego pocisku. Impet wystrzelonej fali skompresowanego powietrza aż powalił siedzące na najbliższych trybunach osoby, podczas gdy reszta osłoniła oczy przed nagłym blaskiem. Ci, którzy najdłużej oparli się igłom światła mogli zobaczyć jak dwa opancerzone krasnoludy, niczym wgniecione ołowiane żołnierzyki zostały odrzucone w przeciwne strony i koziołkując z metalicznym trzaskiem w kłębach dymu huknęły o przeciwległe mury areny, wciąż ściskając w łapach nadpalone kawałki niesionej skrzyni. Po Bafurze nie było śladu.

Denethrill osunęła się na swoim kosturze i upadła na kolana, kaszląc krwią na zwiewną, przezroczystą niemal tkaninę, powiewającą wzdłuż jej nóg. Mimo potwornego bólu, palącego ją w boku, gdzie ciepła krew strumieniami sączyła się po jej alabastrowej skórze, udało się jej podnieść wzrok, wpatrując się między opadającymi tumanami kurzawy w poszukiwaniu efektów jej pocisku, który wyszedł o wiele silniejszy niż planowała. O wiele silniejszy niż nakazywał to zdrowy rozsądek, zwłaszcza bez katalizatora dzikiej mocy, jaką była gwiazda. Pod ścianami koloseum widać było drgające nieznacznie i ociężale krasnoludy w żelazie, żywe jednak zbyt poobijane by stanowić zagrożenie. Ona szukała jedynego celu, który miał znaczenie. Wtedy dojrzała. Za długim, parującym wyżłobieniem w gruncie na głębokość pół stopy i długości kilkunastu metrów leżał nieruchomo kanciasty kształt. Spalona broda, stanowiła teraz tylko poczochrany kłak wokół pokrwawionej twarzy, zaledwie strzęp dostojnego zarostu, jaki obecnie zdruzgotany krasnolud nosił jeszcze przed sekundami. Po lewej ręce Bafura został tylko krwawy ochłap, także napierśnik wyparował, ukazując wtopioną w ciało kolczugę i sterczące przez ciało, połamane żebra i wyłamaną w bok nogę w skwierczącym nagolenniku. Obraz nędzy i rozpaczy, niemal zadowalający złaknioną cierpienia elfkę. Ta podbudowana sukcesem puściła przez swe kończyny drobne impulsy magii, pozwalające jej z trudem powstać, opierając się na lasce. Gdy już odwracała się ku trybunom, usłyszała zduszony charkot.
- Khe... khe... durna... jidiotka! Magiją... khe... w krasnoluda!!
Druchii spojrzała ze szczerym zdziwieniem na wykasłującego drobinki kości i krew przez brakujące zęby i strzępy ust sztygara. Zobaczyła jak ów zaciska pozostałą dłoń na leżącym obok kilofie.
Momentalnie zdenerwowana Denethrill kuśtykając na kosturze zbliżyła się do Dawiego. Ten czar obróciłby każdego innego w pył, krasnolud padł z takimi obrażeniami, lecz i tak powinien zginąć... w całym swym impertynenctwie ten starzec przeczył prawom natury.
- Giń... pissto..! - mruknął w agonii górnik i szurnął po piachu ostrzem, celując w długie nogi spiczastouchej. Ta jednak nie dała mu podobnej szansy, z okrzykiem wzniesiony kostur uniósł się i opadł z nieprzyjemnych chrzęstem, miażdżąc dosłownie porozrywaną twarz krasnoluda, który momentalnie znieruchomiał.

Czarodziejka pochyliła się nad pokurczem, dotykając zakrwawionym palcem jego charczącej wewnątrz piersi.
- Choć tyle twego, że zostałeś dziś najbardziej irytującym prostakiem, jakiego znam. - rzekła i wspierając się ciężko na lasce odeszła parę kroków, dłonią posyłając za siebie szyderczego całusa - Żegnaj panie Bafursson.
Z okropnym trzaskiem i chrzęstem łamanej kości wyrósł za nią wielki sopel lodu, który momentalnie zachlapał się gęstą posoką. Z chłodnego ostrza zaczęły wyrastać kolejne jego wersje, rozdzierając ciało na drobne, krwawe kawałki wśród okrzyków strachu publiczności. Denethrill uśmiechnęła się, lecz zaraz złapała się za ranę postrzałową... wciąż bolało jak diabli... niech będą przeklęte krasnoldy i ich głośne ustrojstwa!

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Krótko i intensywnie. Ekstra. Nie trzeba nic więcej :)]

Zdybał ją w katakumbach areny, ledwo zeszła z jej piasków. Dopadł ją, gdy była bezbronna- nieuczesana, z rozmazanym makijażem.
- Brawo, "kuzynko"- Ramazal klasnął cicho, z szyderczym uśmiechem na twarzy- Naprawdę wielkie to zwycięstwo nad starcem, którego musieli nosić.
Denethrill zaklęła szpetnie pod nosem, nie mając sił by wydrzeć się na niego. Z pewnością korciło ją, by spalić mu twarz, czy coś w tym stylu. Drgnęła, gdy nazwał ją "kuzynką".
Choć Ramazal nienawidził druchii jak psów, to nie mógł się oprzeć pokusie dogryzienia czarownicy w jak najbardziej dotkliwy sposób.
- Myślę, że to lepiej- dodał, oglądając z lekceważeniem teraz swoje paznokcie- Bardzo chciałbym nadziać cię na moją włócznię... Tą jedyną, na którą chcę cię nadziać. Drewnianą.
Czarodziejka coś mu odburknęła o chamstwie, męskim szowiniźmie i czymś jeszcze, ale prawdę mówiąc Ramazal nie do końca słuchał.
Pozwolił "czempionce" odpocząć. Sługa właśnie przybył z wieściami, że szukał go jego wampirzy kumpel.
Nie pozwólmy hrabiemu czekać- pomyślał.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Kordelas
Masakrator
Posty: 2255
Lokalizacja: Kielce

Post autor: Kordelas »

[:(]
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!

Awatar użytkownika
Chomikozo
Chuck Norris
Posty: 598

Post autor: Chomikozo »

[Faktycznie szybciutko :wink: Czyżby poszedł krytyk ?]
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.

ODPOWIEDZ