ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2

Wszystko to, co nie pasuje nigdzie indziej.

Moderatorzy: Fluffy, JarekK

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2

Post autor: Byqu »

[Na moje oko IF-ka wielka jak pałaca kultury.]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

Byqu pisze:[Na moje oko IF-ka wielka jak pałaca kultury.]
[ No właśnie nie i to jest przerażające, czar wszedł jej normalnie, tylko nawpiewkładała tyle obrażeń na kostkach, że Bafur poskładał się po tym jednym czarze jak szwajcarski scyzoryk mimo odporności na magię i dużej wytrzymałości. Z ostatniego HP-ka dał radę wbić jej kulką większość żywotności i miał nawet szansę dobić ją wręcz, gdyby nie iście mistrzowsko fartowny cios kosturem prosto w łeb z ASFa, mijający parowania shielbearersów i dobijający krasia na styk :shock: ]
[ Tia, Kordelas - zawsze twoje wyraziste krasnoludzikie postacie odchodzą z wielkim żalem widowni, na szczęście możesz zza grobu porzucać swoje epickie inwektywy na elfy...
A Pitagoras proszony o awansikową umiejkę, jakby co to w kolejnej walce Gwiazda działa normalnie. ]

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

[Spoko tylko teraz to nie mam czasu nawet pomyśleć, a co dopiero opisać (świąteczny zapieprz). Jutro wieczorem pewnie coś napiszę.]
Obrazek

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3443
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

Przez ostatnie dni, jakie minęły od ciężkiej walki z Eliotem, Reinhard próbował przyzwyczaić się do protezy przerobionej ze starego muszkietu. Szło mu to nadzwyczaj łatwo, być może ze względu na to, że jego system nerwowy stale musiał być gotowy do nauki, a może stały za tym niezwykłe właściwości zbroi chaosu, której częścią była teraz sztuczna kończyna? Wybraniec zdawał sobie jednak sprawę z faktu, że choć ostatnio uszedł z życiem, to z obecną niepełnosprawnością będzie to jeszcze trudniejsze. Nie miał jednak najmniejszej ochoty się poddawać, wycofanie się z areny nie wchodziło z resztą w grę. A użalanie się nad sobą było natomiast ostatnią rzeczą, jaką wybraniec zamierzał robić. Sprawy zwykłych ludzi z każdym dniem stopniowo ustępowały ważniejszym, prawdziwym celom jego egzystencji. Choć zmiany w postrzeganiu swojej roli z dnia na dzień były niedostrzegalne, to ilekroć von Preuss oglądał się wstecz, jego dawne życie wydawało mu się tak odległe i pełne nieistotnych błahostek, że graniczyło z absurdem. Za wyjątkiem jednej, jedynej rzeczy, która przyświecała mu od samego początku, od kiedy zdecydował się porzucić karierę wojskową na rzecz walki z chaosem. To ta zawziętość, która szybko przerodziła się wręcz w żarłoczność uczyniła go tym kim był teraz - ostateczną formą walki z Mrocznymi Mocami, bo taką, której kwintesencja była skierowaniem ich przeciwko samym sobie.

Już wkrótce miecz chaosu miał zniszczyć pomioty tożsamego pochodzenia. Przez cały pobyt tutaj, w Mousillon, Reinhard musiał powstrzymywać swoją chęć aby wyłapać wszystkich mutantów z drużyny Eliota, jednak Mallobaude zapewniał najbliższym towarzyszom uczestników Areny immunitet, jako swoim gościom. Znając jednak czarnego rycerza, owa nietykalność wnet dobiegała końca, gdy ktoś zawodnikiem być przestawał, innymi słowy, gdy wynoszono go nogami do przodu, tudzież wywożono w taczce, gdy integralność poległego śmiałka była zbyt naruszona. Nikt nie powinien przejąć się, jeżeli paru odmieńców zostanie znaleziona w kawałkach, z bebechami rozwłóczonymi po błotnych korytach ulic. Tak, owszem, powiedział Eliotowi, że zostawi jego ludzi. Obiecał mu to. Zajęcie, jakim się trudnił, bycie inkwizytorem, wymagało obiecywania wielu różnych rzeczy, oczywiście po to tylko, aby wykonać powierzone zadanie. Kłamstwo owszem, było domeną Pana Zmian, tak samo jak zbrojna walka zawsze przyciągała wzrok Khorna, jednak ostatecznie liczyły się towarzyszące emocje. To czy Loewenhertz uwierzył mu wtedy, było mało prawdopodobne. Znał determinację i skuteczność von Preussa, choćby z dokumentów oraz zasady organizacji, w której niegdyś obaj służyli - pierwsza z nich mówiła, by nie ufać nikomu. Skrajna, granicząca z paranoją, a ostatecznie przechodząca w nią, podejrzliwość, była tym, czego Elitowi i jego ludziom zapewne zabrakło tamtej nocy. Czy wyciągnął z tego nauczkę? Chyba nie, skoro jego towarzysze wciąż pozostawali w mieście, wydani na żer bezwzględnego łowcy.

Reinhard przemierzał teraz skryte w nieprzeniknionym mroku deszczowej nocy, co jakiś czas błyskając ociekającym wodą płaszczem w świetle sączących się z nielicznych okien i garnców z płonącą oliwą, bardzo sporadycznie zwieszających się ze zbutwiałych belek, sterczących z obdrapanych fasad porośniętych glonem. Zbiegowie byli coraz bliżej. Malalita nie wiedział, gdzie dokładnie znajdowała się jego zdobycz - do tego musiał mieć kontakt wzrokowy, po prostu to przeczuwał. Przeczucie to było mgliste, niemal podświadome, ale zawsze nieomylne. Zdradzili prawo, ulegając swym skazom i podążając za rozkazami spaczonego dowódcy. Magnus wiedział co zrobić - wspominał, że kiedyś stracił w walce ucho, a potem odrosły mu dwa (a może jednak tylko jedno), więc je obciął. To był przykład, za jakim powinien podążać lojalny agent Oficjum. Tak jak Ilsa - ona również wiedziała co robić. Reinhard zawsze był z niej dumny, była jego opus magnum, czego ostatecznie dowiodła stając do nierównej walki w opuszczonym magazynie. Teraz, jeżeli Ferre van Helghast nie blefował wyruszyła za nim w pościg, mimo, że mogła łatwo sfingować likwidację zdradzieckiego przełożonego i wykpić się z całej sprawy, zachowując dobre imię.

https://www.youtube.com/watch?v=eCLyCXCfqkM

Nagle, przez śpiące miasto przemknęło drgnienie Osnowy, dość odległe, jak trzask bicza, ale pod wodą, za chwilę jednak zaczęło narastać, jak drgająca membrana bębna, uderzanego gorączkowo przez jakiegoś epileptycznego dobosza. Ktoś walczył, albo miała miejsce jakaś inna sytuacja wzbudzająca silne emocje. Jednak zważywszy na opinię miasta, von Preuss stawiał na akt przemocy. Wnet przyspieszył kroku. Wiedział gdzie iść, kierowany podobną, tajemniczą intuicją, jak żuraw odnajdujący kierunek na południe. Nie mógł przemieszczać się niestety tak szybko, jakby chciał - proteza grzęzła w błocie i spowalniała jego kroki, podczas gdy walka, bo co do tego wybraniec był już pewien, nabierała tempa. Kilkukrotnie nawet musiała mieć miejsce jakaś manifestacja chaosu, ktoś chyba rzucił zaklęcie, gdyż na tle walczących umysłów było to jak spory kamień rzucony w wodę obok ziaren żwiru. Kiedy jednak Osnowa zaczęła się uspokajać, były łowca wiedział już, że spóźnił się.
Nie tego się spodziewał. Nie spodziewał się, że przejmie się widokiem paru odmieńców porąbanych na kawałki i z wnętrznościami rozwłóczonymi po błotnistej ulicy. Nie było mu bynajmniej ich szkoda, chodziło raczej o to, że ktoś go ubiegł. I to nie byle kto. Walka trwała krótko, i zakończyła się unicestwieniem prawie całego oddziału. Z walczących nikt nie przetrwał, czterech ciał brakowało, zostały po nich tylko ślady w postaci porzuconego oręża i ledwo widoczne ślady w błocie. Tam gdzie zginęli wciąż rozlewały się plamy krwi, w Osnowie zaś zdawały się być one płytkimi zagłębieniami, odkształceniami spowodowanymi przez słabnące wejrzenie Khorna, jak ślad na piasku, zmywany sukcesywnie falami przyboju. Reinhardowi pozostało tylko zbadać scenę walki. "Trzonek młota bojowego. Został złamany. Jaka potworna musiała być siła, która zniszczyłaby ten drąg? W końcu one muszą wytrzymać nawet moc uderzenia o solidne, ciężkie obiekty." - Zastanawiał się von Preuss, przechodząc kawałek dalej, do mutanta, którego skórę pokrywały łuski, przy bliższych oględzinach okazało się, że jest rozrąbany od głowy, aż do boku, gdzie wyszło ostrze, zostawiając okrutne rozdarcie. "Dalej. Albinos, zidentyfikowany jako Regenstahl, ukrywający się pod fałszywym nazwiskiem Rainsteel. Przyczyną zgonu musiało być wykrwawienie, jeśli nie szok wywołany ewisceracją." - Oceniał z wprawą renegat. "Ktoś musiał go wybebeszyć i nie było to gładkie cięcie, rana jest poszarpana tak jak i wnętrzności, zadana zapewne tym samym narzędziem co i poprzedniemu" - Orzekł, nachylając się nad mutantem, którego oboje oczu, zarówno normalne jak i magiczne wpatrywały się teraz w głąb ulicy. Dłoń wciąż zaciskała się na pistolecie, którego kolba unurzana była w zmieszanej z deszczową wodą krwią. "Co tam takiego było, że tak bardzo chciałeś to dorwać... I co więcej, dlaczego nie daliście rady." - Podniósł głowę, skrytą pod kapeluszem, z którego woda popłynęła ciurkiem, gdy tylko się poruszył i spojrzał w głąb ulicy. Było ciemno, wszelkie ślady rozpływały się w deszczu, zamieniając błoto w równomiernie podziobaną grubymi kroplami powierzchnię, i tym samym upodabniając ją do aparycji typowej dla lokalnych mieszkańców, czyli ospowato-krościatej, ziemistej gębie, oczywiście brudnej. Wtem na moment, w głębi ulicy zamajaczyło coś dziwnego. Czerwone światło rozbłysło na kilka chwil daleko w długiej ulicy, przebijając się migotliwie przez strugi deszczu. To coś, czymkolwiek było, zauważyło Reinharda, był tego pewien. Wybraniec wstał i położył dłoń na rękojeści Gotterdammerunga, sprawdzając, czy bastard wyjdzie gładko z pochwy. Wiedział, po prostu wiedział, że tamten właśnie nieznajomy, czający się w mrocznej czeluści, był sprawcą krwawej jatki, w jednej z bocznych uliczek Mousillon, i że to on zabrał ciała. Dlatego właśnie wciąż tu jeszcze był. Na pewno nie był to człowiek, ani żadne inne stworzenie jak człowiek myślące. Raz, że mało kto dałby sobie radę z weteranami oddziału szturmowego Inkwizycji Imperialnej, jak świadczyły zadane im obrażenia, w pojedynkę, dwa, że człowiek starałby się oddalić, a nie obserwować miejsce zbrodni, chyba, że był to jakiś świr, którego schorzała ambicja domagała się nasycenia czyjąś uwagą. Jednak gdyby był to psychopata, to on by tu teraz leżał, nie dwóch, wzmocnionych mutacjami fachowców od likwidacji nadprzyrodzonych zagrożeń.
Ślepię zniknęło, równie niespodziewanie, jak się pojawiło. W tym momencie Reinhard zdał sobie sprawę, że cały czas czegoś brakowało. Mianowicie morderca w żaden sposób nie zakłócał spokoju Osnowy, falującej teraz swoim normalnym trybem, typowym dla uśpionego miasta. To znaczy byłoby tak, gdyby nie energia chaotyczna Dhar, która jak babie lato ciągnęła się w głąb ulicy, tam, gdzie jeszcze przed chwilą tkwił czerwony punkt. Zatem musiał być to demon i to co najmniej herold, lub potężny nieumarły. Reinhard skłaniał się bardziej ku temu drugiemu wyjaśnieniu. Tylko znowu, czy Czarny Rycerz miał na swe usługi nawet wampirzych lordów? To miałoby o tyle sensu, że miastem rządzili krwiopijcy, zaś mutanci opowiedzieli się po stronie Adelhara van der Maarena, i lokalny władyka kazał ich sprzątnąć, bo zaczęli za dużo węszyć. Ktoś z oddziału Eliota jednak przeżył, gdyż ich charakterystyczna obecność wciąż dawała się odczuć w mieście. Oni jednak mogą zaczekać. Najpierw należało wytropić potwora i wymierzyć mu sprawiedliwość. Nie chodziło tu o zemstę na zabitych. Chodziło o to, że nie staje się pomiędzy czempionem Malala a jego upatrzoną zdobyczą. Co zawsze było też okazją do oczyszczenia świata z jeszcze jednego przejawu plugastwa.

Zbliżało się południe, kiedy Reinhard udał się na "Dumę Driftmaarktu", aby omówić bieżące sprawy z Księciem Mórz. Strażnik pilnujący trapu zrobił mu przejście bez słowa, gdy tylko zobaczył znajomą sylwetkę. Co pierwsze rzuciło się w oczy, to dziwna pustka na pokładzie, zazwyczaj pełnym wartowników. Teraz byli oni nieliczni, ale uzbrojeni po zęby, każdy z nich sprawiał wrażenie zaprawionego w bojach zakapiora i tak zapewne było w rzeczywistości. W jednym miejscu ktoś na kolanach usilnie szorował pokład, zapamiętale wcierając szczotką pieniącą się na rdzawy kolor wodę z jakimś środkiem czyszczącym. Krew, zwłaszcza zaschniętą, ciężko zmyć.
Adelhar siedział w swoim gabinecie, kręcąc rantem szklanki po ozdobnym blacie, ze skupieniem obserwując jak wiruje w niej bursztynowy płyn.
- Siadaj, proszę. - Powiedział milioner, podnosząc wzrok na gościa. Sprawiał wrażenie opanowanego, wręcz niewzruszonego, jednak były inkwizytor potrafił z miejsca wyczuć, że ktoś przywdział maskę gry aktorskiej, choćby była ona wykonana najzręczniej na świecie. Takie sztuczki działały w środowisku arystokratów i biznesmenów, można powiedzieć, że byli to mistrzowie ukrywania emocji. Inkwizytorzy musieli zaś być mistrzami w zauważaniu ukrywania. Nim padły pierwsze słowa, Reinhard dostrzegł stosowne sygnały, w postaci niedopalonego cygara, w nonszalanckim wirowaniu whisky było zaś zbyt dużo nonszalancji, tak jak ton samego księcia, który zdawał się być zbyt zimny i wyrachowany, by uznać go za normalny. Tak to jest, gdy lekcje udawania pobiera się od aktora - bycie przekonującym na teatralnych deskach to co innego niż zwodzenie ludzi w prawdziwym życiu. Aktor musi nieco przesadzać, wyjść z siebie i wejść w inną postać, by publiczość uwierzyła, że ogląda nie aktora, a bohatera sztuki. To nie sprawdza się, gdy zachodzi konieczność odegrania samego siebie.
- Tej nocy straciłem kilku trudnych do zastąpienia ludzi. - Rzekł książę.
- Doprawdy? Pozwoliłem sobie spojrzeć na ochroniarzy waszej książęcej mości, idąc na spotkanie. Jestem pewien, że dali by sobie radę nawet z krwiopijcem. Wie książę, czym jest krwiopijec?
- Nie. Nie zajmuję się walką z wampirami. Mam od tego ludzi... To znaczy, jeszcze do wczoraj miałem, by być precyzyjnym. Ci ludzie byli specjalistami, mieli szkolenie Inkwizycji i do tego szereg szczególnych zdolności do dyspozycji.
- Nie powiedziałbym więc, że trudno ich zastąpić. Z tego co pamiętam, korzystasz książę z usług różnych kompanii najemniczych, mniejszych i tych większych, między innymi Glockenturm AG, tak przynajmniej wynikało z faktur za usługi, które swego czasu musiałem przejrzeć. Książę oczywiście wie co kryje się pod AG? - Widząc potwierdzenie na twarzy rozmówcy, Reinhard kontynuował. - Tak się składa, że to Oficjum ma w tej chwili wykupiony pakiet kontrolny w Glockenturm, zatem technicznie rzecz ujmując, wciąż można skorzystać z wysoce profesjonalnych usług Inkwizycji. Miałem niejeden raz okazję, aby korzystać z ich wsparcia i polecam. A jeżeli odmówią, bo cenią sobie życie swoich pracowników, to zawsze zostaje jeszcze Falco Internazionale, jeśli ktoś lubi makaroniarzy i Schwarzwasser, też bardzo profesjonalni kontrahenci wojskowi... - Adelhar spojrzał prosto w czarne źrenice, świdrujące pośrodku mlecznych oczu i prychnął przez nos.
- Nie. Mi są potrzebni ludzie znający się na prowadzeniu śledztwa, a nie rębajły. Do odpowiedniej roboty zwykłem zatrudniać właściwych ludzi.
- I co, udało im się coś wyśledzić?
- Tylko tyle, co sam widziałeś. Kałuża krwi na pokładzie i wyprute flaki w bocznej uliczce. Mieli sprawdzić, kto zabija moich kontrahentów. Wygląda na to, że to, co mieli wytropić wytropiło ich. Ten lokalny władyka zdaje się się być potężniejszy niż się spodziewałem. Z oględzin wynika, że wszystkich załatwiło jedno i to samo.
- Widziałem to coś. Chyba. Podejrzewam, że mógł to być wampir, ale oddział szturmowy inkwizycji nie powinien był mieć z nim problemu.
- Widziałeś?
- Nie zupełnie. I nie jestem pewien co to dokładnie było. Jeśli to prawda, że Mallobaude faktycznie sprzymierzył się z Arkhanem Czarnym, to jesteśmy po uszy w gównie. Arkhan jest potężnym liczem, ustępuje jedynie Nagashowi, zatem nie problem dla niego, by przywołać jakieś skrajnie niebezpieczne cholerstwo. Całe te polowanie było zbędne, skoro od początku wszystkie poszlaki wskazują na Czarnego. Tu nie chodzi też o to, aby wytropić zabójcę. W tej sytuacji musimy go kontrolować.
- Co więc proponujesz?
- Musimy schwytać Mallobaude'a i zmusić go, by odwołał swoje pieski. Z tego co wiem, nadal jest człowiekiem, łatwo będzie go złamać. Ja nadal jestem zawodnikiem. Mnie nie tknie.
- I jest jeszcze jedna rzecz. Oficjalnie zostałem zasztyletowany we śnie, przez mojego zazdrosnego brata, który połasił się na łaski Czarnego. - Po czym nachylił się bliżej. - Niedługo również przybędą moje statki, z przesyłką od Falco.
- Dobrze wiedzieć. Pomoc zawsze się przyda.
- Mallobaude to głupiec. Może i radził sobie samodzielnie, na swoim anachronicznym podwórku. Teraz, gdy zawitała nowoczesność, jego dni są policzone.
- Obawiam się, że niekoniecznie. Byłoby tak, gdyby działał samodzielnie. Jeżeli ma do dyspozycji coś, co potrafi wyciąć w pień oddział łowców czarownic... Cóż, podstawowa zasada brzmi, aby nie przywoływać tego, co jest potężniejsze od siebie. Inaczej zawsze kończy się tak samo. Widziałem wiele razy. Teraz jest marionetką, choć pewnie jeszcze o tym nie wie.
- Dlaczego więc...?
- Dlaczego nie został od razu wyrzucony z siodła? Bo jest potrzebny. Władcy potrzebują generałów, aby prowadzili ich podboje.
- Lecz ostatecznie zdobycze nie trafiają do czempionów, tylko do władców.
- Otóż to. - Reinhard spojrzał na zegar nad kominkiem. - Skoro już jesteśmy na temacie walk, czy książę również idzie obejrzeć pojedynek.
- Tak, taki miałem zamiar. Chciałem się jeszcze zdrzemnąć, ale już się rozbudziłem. - Machnął ręką, krzywiąc się. - Ten cały turniej to też jakaś kpina. - Dorzucił z niesmakiem.

Rzeczywiście, walka krasnoluda z elfią wiedźmą była krótkim, brutalnym starciem, które nie trwało dłużej niż kilka minut, z czego większość treści obejmowało robienie groźnych min i drwiny z przeciwnika. Ostatecznie Denethrill zwyciężyła, posyłając pocisk surowej energii Dhar, tak potężny, że nawet krasnolud, z natury odporny na magię, został w zasadzie zmieciony z powierzchni ziemi. Reinhard z trybun czuł, jak rzeczywistość wokół niego naciąga się i skręca niebezpiecznie, ciążąc wokół skwierczącego pocisku. Co prawda Bafur zdołał postrzelić przeciwniczkę, jednak najwyraźniej nie trafił w żaden witalny punkt, sprawił jej co najwyżej ból, który zapiekła nienawiść do wszystkiego i wszystkich (czyli minimalnie większa, niż ma to miejsce u pozostałych ras), będąca udziałem chyba wszystkich Druchii, pozwoliła przezwyciężyć i dobić starego sztygara w cokolwiek widowiskowy sposób, przez rozszarpanie go lodowymi kolcami.
Tak więc na placu boju pozostali Ramazal, Falthar, Denethrill i oczywiście on sam. Konkurencja się zaostrzała, do zgładzenia pozostało już tylko dwóch przeciwników, którzy zdążyli już dowieść swoich zdolności bitewnych. Naturalnie, najchętniej zmierzyłby się z elfką, gdyż była ona wiedźmą, a tym samym miała najściślejsze więzi z mocami czającymi się poza rzeczywistością. Możliwość zgładzenia jej byłaby wspaniała. Z resztą, tyle czasu minęło, odkąd ostatnio wytropił i zlikwidował prawdziwą czarownicę. Znając harmonogram areny, Reinhard przewidywał, że nastąpi mniejsza lub większa przerwa, która pozwoli dokonać stosownych przygotowań. Obejrzawszy walkę do końca, skierował się więc do Coq Rouge, aby tam przemyśleć swoją śmiałą akcję schwytania lokalnego watażki oraz uzupełnić sprzęt.

Dwoje wędrowców kierowało się w stronę ściany lasu, jedyną drogą, pozostającą w dobrym stanie wyłącznie ze względu na to, że była dziełem rąk krasnoludzkich budowniczych. Kamienie były co prawda spękane erozją, nadgryzającą je przez tysiąclecia, w wielu zaś miejscach zostały po prostu rozkradzione, aby posłużyć jako budulec dla zabudowań ludzi, obecnych panów tych ziem. Podróżni mieli na sobie charakterystyczne stroje, jednak nie rozpoznawalne dla mieszkańców tego kraju, składały się na nie skórzane, długie płaszcze taktyczne i oczywiście kapelusze o szerokich rondach. Milczeli oboje, gdyż nie zwykli się odzywać bez potrzeby - takie skrzywienie zawodowe. Wóz na którym siedzieli z wolna przemierzał budzący się do życia po zimie kraj: po obu stronach, na rozległych polach widać było bretońskich rolników nadzorujących pracę wołów lub koni wlokących pługi po świeżo odtajałej ziemi, napełniając powietrze zapachem wzruszonej gleby, dodatkowo zmoczonej krótkim, acz zimnym deszczem wiosennym. Gdzieniegdzie, wśród zagród widać było uganiającą się bez większego celu wiejską dzieciarnię i starców doglądających gęsi, następnego po winie i serze towaru eksportowego Bretonii. Krajobraz był dla Ilsy, a tym bardziej Oscara tak idylliczny, że dwójka czuła się cokolwiek nieswojo, jakby znaleźli się w surrealistycznej rzeczywistości: to tu normalnie żyją ludzie, jakby nigdy nic? kilka dni drogi dalej morduje się, a po lasach i drogach grasują potwory, napadajace na ludzkie siedziby? Aż dziwne, że świat, o który walczą nieustannie siły Imperium istnieje zaraz pod bokiem. Tak jakby groźba chaosu była zaledwie odległą mrzonką, opowiadaną przy ogniu dla straszenia gawiedzi. Nie. Nic bardziej mylnego. Ta mała enklawa była wyłącznie fasadą, pomalowanym wapnem spróchniałym drewnem, gdyż za tym lasem znajdował się wrzód. Parszywy, nabrzmiały wrzód w postaci Mousillon, stanowiącym epicentrum zepsucia, rozlewającego się po prowincji o tej samej nazwie.

https://www.youtube.com/watch?v=UsAciKvTYk0

Ale czar miał prysnąć o wiele szybciej. Kilka godzin później, gdy droga skierowała ich w głąb lasu natrafili na mącące spokój znalezisko. Ślad po tym, co stało się tu wcześniej. Olbrzymia połać drzewnej gęstwiny była mianowicie martwa. I nie chodziło tu tylko o to, że z drzew zostały tylko rozsypujące się, zszarzałe kikuty próchna, godzące w niebo jak gwoździe powbijane na chybił trafił w sztachetę, ale również o ślady spalenizny. Z resztą wszędzie walało się niewiarygodnie dużo popiołu. Śladów spalenizny było jednak zbyt mało, by uznać, że sprawił to pożar. Na spaleniźnie zaraz by coś też wyrosło. Tutaj wszystko było zabite. I ta dusząca, wciskająca się w uszy cisza, jak masa gęstej od mułu wody.
- Co tu się stało... - Szepnęła Ilsa, rozglądając się po zrujnowanej okolicy.
- Nie mam pojęcia, choć obstawiam, że rzucono tu czar. Te lasy zamieszkują elfy, miała tu miejsce bitwa. Spójrz z resztą, widzisz te kupki popiołu?
- Faktycznie. - Ilsa odkryła ze zgrozą, że to na co patrzy to dziesiątki, jeśli nie setki poległych, którzy rozpadli się w pył. Odróżniały ich od resztek roślinności tylko zmurszałe kości i kawałki rdzy oraz patyny, będące jeszcze jakiś czas temu ich orężem. Te szare płatki, unoszące się w powietrzu, nie były zaś popiołem. - To skóra... To wszystko to rozwiana przez wiatr tkanka organiczna. - Łowczyni westchnęła z obrzydzeniem. Na brodate jajca krasnoludzkich bogów, co to ma znaczyć? Myślisz, że mógł to zrobić Reinhard? Czy sprzymierzył się z mutantami i wspólnie postanowili wyrżnąć Asrai?
- Nie, nie sądzę. Zwykli mutanci by tego nie zrobili, ani nawet wybraniec. Owszem, to musiało stać się stosunkowo niedawno. Inaczej las odrósłby w ciągu iluś tam lat. Nie zrobiły też tego elfy. Zbyt kochają swój las, by go unicestwić.
- Ale to nie są naturalne zniszczenia.
- Nie.
- A więc co? Mag, nekromanta?
- Prędzej. Jak wyjeżdżaliśmy z tamtego klasztoru, mnisi wspominali coś o dziwnej zbieraninie, prowadzonej przez wojskowych. Pewnie długouchom nie spodobało się, że ktoś plugawi ich tereny.
- To by wskazywało, że agresorami były elfy. W sumie to do nich podobne. Teraz sobie też przypominam, że w tym rejonie działał oddział Ordo Xenos, mający na celu kontrolować lokalną populację nieludzi. Pewnie podpuścili ich, aby jednocześnie zlikwidować ich rękami renegatów.
- Cokolwiek, Ilso. Ale teraz wiesz, czym jest arena. Dlatego Magnus von Bittenberg miał za zadanie zakończyć je raz na zawsze. Podobno takie było jego życzenie, gdy zwyciężył.
- Najwyraźniej nie spełniło się. Póki co. - I po chwili dodała. - Miałeś rację. Arena to bez dwóch zdań zbieranina wykolejeńców. Nawet nie ma co zbierać.
- Tak jak poprzednim razem. Z całej fortecy zostały tylko gruzy. - Odparł Oscar, strzepując z siebie osiadły pył. Znów zapadło milczenie, nie zmącone żadnym dźwiękiem, za wyjątkiem poskrzypywania nienaoliwionej ośki wozu i głuchego stukotu kopyt pociągowca.
Ilsa Chevron nie nie chciała mówić o tym, co się jej przyśniło ostatniej nocy. Nie było sensu gadać o takich dyrdymałach, nie tego ją nauczono. Znów w nocnych majakach widziała jezioro, jednak tym razem czuła się w nim bezpiecznie i swobodnie, jakby podwodny świat był dla niej prawdziwym domem. Nie było już tego klaustrofobicznego wrażenia tonięcia, zaś ciemna, mętna woda sprawiała wrażenie doskonałego schronienia przed wzrokiem wścibskich. Dlaczego tylko ten motyw pojawiał się regularnie? To mąciło jej spokój. Jakaś nieznośna myśl usilnie próbowała jej uświadomić, że jest jakąś najadą, lub co dziwaczniejsze, Panią Jeziora. A może to tylko pogłos dawnych przeżyć, które teraz wychodzą w zmęczonym ciągłym stresem umyśle. Kiedyś, jej dawny mistrz tłumaczył jej, że praca, którą wykonują nie jest przyjemna, raczej ponura i prędzej czy później odbija się w jakiś sposób na wykonujących ją ludziach. Tak samo było z traumatycznymi przeżyciami z przeszłości. Po prostu w natłoku innych spraw były zakrywane ich warstwą, tak jak kamień pod stertą siana - nie widać go, jednak daje o sobie znać. Nie prawda, że czas leczy rany. Co najmniej dwa razy uniknęła utonięcia, być może teraz jej psychika próbowała sobie jakoś poradzić z tym strasznym przeżyciem. "Czy ja wariuję" - Zadawała sobie pytanie. "Czy będę, tak jak byli żołnierze, zrywać się w nocy z krzykiem?" - Wszystko ma swoją cenę - uczył ją Reinhard. To musiała mu przyznać. Był mądrym człowiekiem, i zrobiło jej się mu go szkoda. Po raz pierwszy, od kiedy odkryła kim jest naprawdę. "Czy faktycznie słusznie go ścigamy? Oszczędził mnie, później uratował tamtą żonę kupca... Nie, nie wolno się wahać ani wątpić. Trzeba wiedzieć na pewno. Tylko tak można wydać sprawiedliwy osąd."
- By poznać prawdę, trzeba najpierw do niej dotrzeć. My, inkwizytorzy dochodzimy wielu prawd. - Odezwał się niespodziewanie Oscar. Ilsa nie odpowiedziała. Na jej okrągłej, podziobanej śladami po ospie wietrznej twarzy odmalowało się zdziwienie. - Skąd wiem? Po prostu zgadłem. Zgadywanie to też coś, czego można się nauczyć. Wystarczy tylko wczuć się w drugą osobę.
- Prawo jest prawem. Nie może być litości dla zdrajców, bo wyjątki prowadzą do stałych reform. Wtedy porządek upada i szerzy się herezja. To nie jest świat, który pozwala na nie bycie konserwatywnym. Wystarczy tylko jedno zakłócenie równowagi, a nastąpi totalna katastrofa. Nawet jeden nieistotny wydawałoby się drobiazg, może ją zakłócić.
- Na przykład?
- To tak jak uderzenie skrzydeł motyla w Talabheim, które może wywołać huragan w Couronne.
- Hm, ciekawa teoria.
- Czytałam o tym w takiej jednej książce o matematyce. Wiesz do czego zmierzam?
- Tak. Zastanawiasz się, czy jeśli zabijemy von Preussa, a powiedzmy za parę lat Archaon jakimś cudem wróci i stanie do walki z cesarzem, nie będzie "bezimiennego wybrańca, który z jakiejś przyczyny zdradził Władcę Końca Czasów, heroicznie poświęcając się poprzez przyjęcie ciosu przeznaczonego dla Karla Franza".
- Ładnie powiedziane. Mógłbyś zostać historykiem. - Decker zaśmiał się sarkastycznie pod nosem. - Tak, z grubsza o to mi chodzi. Nasz świat istnieje dlatego tylko, że stawiając stały opór, zachowujemy jako taką równowagę. To tak jak z linoskoczkiem, któremu mucha usiadła na jednym końcu tyczki i oczywiście spada.
- A prawdę mówiąc nie zagraża mu zagłada, bo w dole tyle trocin - tam tylko są trociny... Dopiero będzie cyrk, gdy publiczność się odwróci.
- Co takiego?
- Tak tylko mi się skojarzyło, z tym spadającym linoskoczkiem. Powiedz mi, orientujesz się czy daleko jeszcze?
- Raczej nie. Dawno tu nie byłam, i w dodatku przeważnie statkiem w towarzystwie moich kumpli-szmuglerów, ale chyba jakieś dwa dni drogi tym tempem. Teren staje się coraz bardziej podmokły, gdyż Grismerie otaczają rozległe moczary. W ogóle, całe Mousillon to zatęchła dziura na bagnach. Podobno kiedyś było pięknym miastem, ale teraz to taki syf, że szkoda gadać. W zimie jest ciemno, zimno i mokro, latem jest smród, duszno i mokro, do tego dochodzą robale.
- Czyżbym wyczuwał sentyment?
- Nie, no wiesz. Może trochę. Mam tam paru znajomych, z dawnych czasów. O ile jeszcze żyją, bo łatwo dostać nożem w plecy, ale dobrze się robi lewe, czyli intratne interesy. W zasadzie to jedno i drugie może wystąpić jednocześnie. Nigdy nie znajdziesz bardziej zepsutego gniazda szumowin i złoczyńców.
- Myślisz, że nam pomogą?
- Może tak, może nie. Jak zapewne wiesz, ostatnią akcje przemytniczą spieprzyłam. - Oscar uchylił kapelusza.
- Jakoś ich przekonamy, w razie czego. Umiesz liczyć - licz na siebie, w tym umiejętność perswazji.

Przez resztę drogi nie odzywali się za wiele do siebie. W międzyczasie minęli jeszcze miejskie przedpola, którymi w kierunku miasta ciągnęły nieprzeliczone masy ożywieńców. Był też jakiś strawiony przez pożar niewielki zamek, a tak poza tym tylko mgła, której lepkie pasemka wnikały w ubrania, przenikając je nieprzyjemnie zimną wilgocią oraz wiosenne błoto, w którym co chwila grzęzły koła dwukółki. Gdyby nie bezkresne mleko, widać byłoby już miejskie zabudowania.
Następnego dnia, wczesnym popołudniem dotarli pod miasto, i tak jak wszyscy przybysze, zostali w pierwszej kolejności obskoczeni przez gnieżdżących się w slumsach okalających miejskie mury na wpół zdziczałych i obłąkanych z głodu nędzarzy. Tak właśnie Mousillon, miasto stołeczne samozwańczego, bo samozwańczego, ale wciąż księstwa witało wszystkich przybyszów. Później mogło być co najwyżej gorzej.

[no, na razie tyle. niech w międzyczasie ktoś coś napisze, a ja pomyślę jak w miarę zgrabnie napisać następny rozdział i wybiorę nową zdolność, czemu, jak wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie towarzyszył plot twist. poza tym umieściłem kilka nowych kryptocytatów, zatem życzę dobrej zabawy w ich wyszukiwaniu.]
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

[ Ja tylko Blackwater no i tekst z "Wielki Wojownik" o uszach Kelthuza wyłowiłem :( ]

Był już późny wieczór, gdy metodyczny stukot i chlupot kół powozu, przejeżdżającego przez nierówny bruk oraz oceany błota rozlegał się na pozbawionych tłoku ulicach. Rozochocony szybkim teatrem śmierci tłum w większości rozpłynął się już po szynkach i mordowniach lub zaległ w swoich czarnych dziurach, które zwał domami. Nieliczni włóczący się po ciemnych ścieżkach między ruinami i ruinami zamienionymi na domy czy niezachęcające bynajmniej zakłady pospiesznie uskakiwali w rynsztoki spod kopyt otaczających karocę rycerzy, jeśli tylko usłyszeli ich gniewne pokrzykiwania. Mniej zorientowani kończyli potłuczeni w jakimś błocie. Jeden najmniej zaznajomiony ze szczęściem spotkał się nawet z kilkunastoma podkutymi kopytami oraz rozpędzonymi bezlitośnie kołami karety. Jeden z biedaków, którym w niedoli miała ulżyć (co w pewnym sensie uczyniła)... a przynajmniej taką wymówkę zasępiona lady Michelle de Hane podawała na dworze.
W rzeczywistości pragnęła jedynie pobyć sama. W książęcym pałacu po prostu nie mogła spokojnie myśleć, nawet w towarzystwie swego brata, bądź pana męża. Zwłaszcza w ich towarzystwie. Armia w Lesie Wisielców była gotowa, sytuacja polityczna odpowiednia, a trzy inne księstwa wmanewrowane w tę samą sprawę, w przypadku Artois i Lyonesse poprzez zastąpienie ich diuków bardziej uległymi, wampirzymi sobowtórami, zaś stary par Carcassonne, Gilderyk de Castelrosse nie miał wyboru, w końcu po tym jak ten naiwny Krwawy Smok, którego zabił goblin przyprowadził im Bertranda, teraz wraz z Tristanem mieli obu jego synów. Wielki dzień miał nadejść, dzień w którym o ojcowski tron upomni się mężczyzna, śmiertelnik którego jednak jakimś zrządzeniem losu jej niebijące serce pokochało jeszcze w dniu, gdy wjechał brudny i poobijany na dziedziniec ich zamku, zwalając się z konia od jątrzących ran po potyczce z jakimś potężnym potworem lub demonem. Jeszcze zanim jej brat postanowił zasiać ziarno, które zaprocentuje na przyszłość i zapewnić jej polityczny mariaż z przyszłym księciem Mousillon i królem Bretonni. A jednak zamiast radości ten dzień spowijały czarne cienie, a konkretnie jeden - ten przed sojuszem z którym tysiące razy ostrzegała brata i Mallobaude, jednak nie chcieli słuchać. Bała się, że przez zasuszonego licza o niewiadomych intencjach jej Czarny Rycerz skończy gorzej niż podle, wcześniej zatraciwszy samego siebie. Na szczęście Arena, zorganizowanie której po raz kolejny doradziła mężowi dobiegała końca, a towarzysząca mu skupiona moc 15 dusz i ich pragnień będzie na wyciągnięcie ręki, nawet będzie mogła zapewnić nieśmiertelność...
Plugawe pokrzykiwanie woźnicy znów wybiło ją z głębi przemyśleń, jednak to nie one zdziwiły czarodziejkę, nawet nie rumor jaki nagle zapanował na ulicy, była to zmiana głosu powożącego - ze skrzeczących okrzyków, przeszedł w basowe, ciągłe pomrukiwanie... nie... rzężenie...
Wtedy go zauważyła, okrwawiony grot bełtu wystawał z obitej czarnym atłasem przedniej ściany powozu, zaledwie parę cali od twarzy cichej, bladej dwórki, na którą odprysnęły drobinki szkarłatu. Rumor na zewnątrz przybrał na sile, dało się słyszeć rżenie koni, przekleństwa ekskortujących ją rycerzy i nawet kilka dziwnych brzęknięć.
- Nie wychodź, pani - zawołał tubalnie stary sir Rajmund, dobywając z charakterystycznym sykiem miecza - Osłaniać karetę!
Jeszcze zanim dziesięciu herbowych dobyło broni, powietrze wypełnił szeleszczący obietnicą śmierci syk bełtów, wylatujących z okien i przejść dookoła oraz nawet kilka huków jakiejś broni, wyrzucającej ołów dzięki spalaniu czarnego proszku i trzech konnych osunęło się z siodeł bez życia. Zaraz po tym wokół rozległ się okrzyk, złożony z mieszaniny przekleństw i rozkazów w bretońskim oraz kilku nieznanych sir Rajmundowi językach. Z ruin na lewo oraz starego magazynu i zaśniedziałego łuku na prawo wypadło na nich kilka dziesiątek zbirów z dobytą bronią. Rycerze nie zdążyli ani zaszarżować, ani w żaden inny sposób przygotować się do walki, ledwie dając radę ustawić spłoszone konie wokół karety, gdy opadli ich wrodzy wojownicy. Jeszcze głośniejsze wrzaski, kwik ranionych koni i łomot żelaza zalał całą dzielnicę, w normalnym mieście wywołałoby to prawdziwy chaos, jednak opustoszałe Mousillon otaczało bitwę ino milczeniem oraz paroma przerażonymi spojrzeniami z mroku. Już krzyżując miecz z pierwszym, wielkim drabem w rozchłestanym, bufiastym kaftanie pod noszącym ślady napraw napierśnikiem z symbolem złamanej monety stary Mousillończyk nie miał wątpliwości, że nie są to zwykli bandyci, a niespotykane tu indywidua, czyhające na nich umyślnie... tylko skąd znali trasę ? Obok młody Tedbald de Santignac nawet się nie obejrzał, jak jakiś berdysz odrąbał nogi jego wierzchowca, a nacierający szermierz z jasną jak len brodą i takimiż włosami, związanymi w koński ogon obraca go ciosem tarczy i bezlitośnie wprawnie wsuwa mu między kołpak a hełm trzecią część ostrza wąskiego rapiera. Dwa uderzenia serca później trzech kolejnych ściągnięto z koni na bruk i pogrzebano pod brutalnymi ciosami. Inny rycerz już walczący obok trupa swej klaczy z kudłatym mężczyzną w pasiastej czapce i zaciśniętym w łapie wyszczerbionym kordelasem został od tyłu rozrąbany po żebra przez zwalistego mężczyznę w jakiejś kraciastej sukience i jego dwuręczny miecz o dziwnym kształcie. Jego towarzysz, zepchnięty pomiędzy dogorywające z bełtami w ciałach konie zaprzęgu odrąbał toporem ramię atakującego go oprycha z falchionem i puklerzem, odwracając się do następnej walki tylko po to by jakiś wąsal w czarnym kapeluszu z piórami i pocerowanym mundurze którejś armii wbił mu w pierś między blachy stalowy szpikulec, sterczący spod lufy jego muszkietu, po czym wypalił z niego prosto w herbowego. Otoczony krzykiem sir Rajmund rozłupał z wysokości siodła dwa czerepy zanim wśród desperackiej obrony ubito pod nim konia. Siwy rycerz migiem odrzucił kogoś ciosem tarczy i wbił sztych ostrza w zauważoną nogę w brudnobiałej pończosze zanim stanął na równe nogi. Wtedy dojrzał, a raczej dosłyszał po przekleństwach jednego z hersztów tej bandy - rechoczący w ćwiekowanej skórzni, okrutny brodacz o kręconych włosach barwy krwii. Mijając atakującyh najemników, Rajmund skoczył nań, wykrzykując dumnie wyzwanie na pojedynek w imię honoru... Jego domniemany przeciwnik nie miał jednak takich rzeczy na uwadze. Wypalony z biodra pistolet trafił idealnie w nogę bretończyka, który runął na twarz tuż przed rudym kapitanem najmitów. Ów zdążył jeszcze przygrzmocić padającemu w twarz pancernym kolanem i łapiąc zręcznie ciężki buzdygan, bezlitośnie przerobił garnczasty hełm wraz z siwą głową w środku na rozbryzganą papkę.

Osiągając błyskawicznie zwycięstwo, napastnicy rzucili się wyuczonym latami służby nawykiem ograbić do ostatniego guzika ciała tak powalonych szlachciców, jak i kilku martwych kamratów. W tym procederze hien widać było nawet ludzkie odbicie łańcucha pokarmowego, służący w tych samych grupach zbrojni po zęby najemnicy odpychali od ciał ludzi okolicznych kupców oraz pospolite oprychy, które z kolei szarpały się o już pochwycone przedmioty. Jeden z najemników, Estalijczyk w złotym kubraku z peleryną i eleganckimi butami o zapinkach w kształcie słońc otrzymał skinięcie głową i podszedł do otoczonego, cichego powozu, wstępując na schodek i chwytając urękawiczoną dłonią za klamkę, w drugiej ręce dzierżąc w pogotowiu błyszczącą szpadę. Po głębokim oddechu ukazała się nieprzenikniona ciemność kabiny wewnątrz, z której wypadła bezwładnie trafiona zbłądzonym bełtem kobieta o kasztanowych włosach w białej sukni. Estalijczyk odtrącił ciało butem i wystawił w tamtą stronę dłoń w dżentelmeńskim geście.
- Señorita... por favor... - zaczął tylko, gdy dwoje oczu błysnęło fioletem w mroku i obracający się szybciej niż ktokolwiek mógł zoczyć sztylet ugrzązł między jego brązowymi oczyma, które z nagłym wytrzeszczeniem próbowały na niego zzezować, nim krew spłynęła po opalonej twarzy, a szermierz gruchnął o bruk. Kilku innych przyskoczyło natychmiast zaopiekować się dobrami południowca, lecz zrazu ustąpili przed zbliżającym się białym płaszczem gwardzisty ich pracodawcy oraz jego młodszego brata. Gwardzista z blizną na obliczu dobył długiego, śmiercionośnie ostrego miecza, który lśnił lekko jakby wewnętrznym blaskiem, rozpraszając nieco mrok kabiny. Wampirzyca z obnażonymi kłami i gniewnym sykiem wraz cofnęła się w głąb pojazdu, dla jej magicznego zmysłu klinga gorzała jak latarnia... zapewne zaklęta przez jakiegoś maga światła... powinna to przewidzieć.
Porucznik van den Haart spojrzał twardo spod ronda białego kapelusza.
- Ja wychowałem się w dokach Marienburga, pani... nie jestem tak uprzejmy jak on i prosić nie zamierzam, więc dla własnego dobra radzę wyjść bez zbędnych ambarasów.
Widzący zrezygnowanie na bladej twarzy za czarnym welonem Julian van der Maaren wyszczerzył się nonszalancko, gdy wiązano ją poświęconym łańcuchem.
- Zdaje się, iż napominałem tobie, lady de Hane iż jeszcze się dzisiaj rozmówimy. - gdy wampirzyca wyszczerzyła na niego kły, Julian cofnął się niezamierzenie o parę cali - Zabrać ją w umówione miejsce bocznymi uliczkami i pilnować zgodnie z planem, Książę Mórz liczy na was chłopcy!
*******

Ramazal przybył na umówione miejsce zaraz po zmierzchu, nieplanowanie bo nieplanowanie odwiedził po drodze domy uciech, no ale przecież tylko kilka... W każdym razie, gdy podstarzali lokaje o marsowych minach, noszący na piersiach trzy czarne róże na białym tle wprowadzili go na górne komnaty posępnej rezydencji w pobliżu murów pałacu jego oczom ukazała się zwyczajowo ciemna komnata, miernie oświetlona ostatnimi płomyczkami paleniska, gdzie półmrok skrywał wprost niebywały przepych dzieł sztuki, gromadzonych całymi wiekami, sądząc chociażby po stylach malarskich samych ludzkich malunków i elfich arrasów. Nie ma to jak nieumarły mecenas sztuki...
Aucassin jak zwykle zaszedł go niespodziewanie z cienia, bezszelestnie mimo permanentnie wyprężonej arystokratycznie postury i dumnego kroku. Różnica była taka, że zamiast zwyczajowej maski uprzejmości i hojności, kojarzącej się z dobrotliwym gospodarzem tkwił wyraźnie skrywany gniew i zakłopotanie. Unikając spojrzenia oczu lorda de Hane, Kobra spróbował nalać sobie wina z jednej z czarek, próbując w mroku dociec z której pijał sam arystokrata... i wtedy usłyszał charakterystyczny, kojarzący się zarówno z klekotem kości, jak i pękającym lodem brzęk płyt pancerza. Elf odwrócił się, zauważając postać Czarnego Rycerza, nieomal upuszczając kryształową karafkę.
- Panie... przykazałeś mi nie pokazywać ci się na oczy... - zaczął Ramazal, obchodząc stół ze schowaną za plecy karafką - Pozwól więc, że oddalę się poza...
- DOŚĆ! - warknął metalicznie Mallobaude, furia aż kipiała z pomiędzy blach - Przekroczyli dziś granice... na moich włościach... w mojej stolicy... ach, tak... siadaj elfie, mamy do ciebie sprawę wielkiej wagi.
Gdy książę walnął stalową prawicą w stół, podskoczyły wszystkie naczynia, nawet to za plecami Asura, oblewając mu tył tuniki winem... miał nadzieję że winem.
- Czy to oznacza, że wróciłem do łask i oddaliłem od siebie owe hańbiące swym fałszem zarzuty ?
- Ech... niech będzie. Pod warunkiem, że sprawisz się dobrze, nasz majestat nie omieszka cię nawet sowicie nagrodzić. - bretończyk zacisnął żelazną pięść, po czym kontynuował twardszym tonem, ze śladami minionego gniewu - Ale przejdźmy do sprawy. Kilka godzin po pokazie twej krewniaczki na arenie moja lady Michelle zażywała przejeżdżki po mieście w asyście pocztu jej zaprzysiężonych rycerzy. A godzinę temu szpiedzy wielmożnego lorda Aucassina odnaleźli pustą karetę otoczoną trupami. Świeżymi.
- Pha, jak na zaprzysiężonych rycerzy nie sprawili się zbyt poetycko... - prychnął elf, szukając czegoś by wytrzeć ubranie, pierwszą znalezioną hustą zabrał się do zadania, widząc jak znad ramienia Mallobaude Aucassin de Hane rzuca mu spojrzenie będące mieszaniną oburzenia i błagalnego żalu, jego kolekcjonerski proporzec, haftowany z najczystszego jedwiabiu w dalekim Indzie nieodwracalnie nabrał różowej barwy. Czarny Rycerz jak zwykle nie wyglądał zaś na rozbawionego - O takim czymś nie ułoży się zbyt dwornego romansu...
- Miernych błaznów poprzedni władcy tego miasta wieszali na baszcie w trzech częściach... skórze... mięsie i szkielecie... Z resztą dworuj sobie ile dusza zapragnie, jeśli tylko zaraz zabierzesz się do zadania, które z kolei wraz z moją cierpliwością skracają w czasie te infantylne docinki...
Ramazal westchnął zrezygnowany.
- Uczynię cokolwiek mi każesz, lecz nie znam nawet zbyt dobrze miasta poza Upadłym Niebem... w śledztwie ktoś będzie musiał mi pomóc.
- Nie trzeba, wystarczy ciche operowanie stalą. - włączył się lord Aucassin - Moja siostra została zabrana do Północno-zachodniej części Utraconego Miasta, na północnym brzegu Grismarie. Za cmentarzem i byłą dzielnicą rzemieślniczą, jest przy brzegu morza wielka, zrujnowana latarnia, zwana Lancą Światła w czasach świetności miasta. Ona i jej okolice są pilnowane przez siedem od ośmiu dziesiątek różnorako uzbrojonych ludzi wszelakiego pochodzenia. Intrygujące jak na tamto pustkowie, nieprawdaż ?
- Książę Mórz. - stwierdził szybko Ramazal, na co Czarny Rycerz parsknął z echem pod hełmem.
- A któżby inny ? Niestety zamiast rozgniatać tę wesz w porcie, priorytetem jest odbicie mojej pani, by ten handlarczyk z Marienburga nie myślał, że może ugrać jakiekolwiek warunki na więzieniu kogokolwiek z mojego dworu! Razem z Aucassinem poprowadzicie około dwa i pół tuzina jego rycerzy i zbrojnych z sir Gefrelarem na czele. Masz trzy godziny na odbicie nienaruszonej czarodziejki i wyrżnięcie kogo trzeba po drodze. Ruszajcie.
Ramazal skinął głową, lecz uniółs palec jakby pytając "a co jeśli ona już została..?", lecz wtedy zoczył jak Aucassin z zaciśniętymi ustami kręci desperacko głową zza pleców seniora i opuścił dłoń, ruszając po swój ekwipunek przed dzisiejszym zadaniem. A mogła to być tak piękna noc... z drugiej strony przed walką przydałoby się nieco ruchu...

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Picie ze Skralgiem miało być uprzejme, na wspomnienie dawnych towarzyszy. Z umiarem. Skończyło się jak zwykle. Dlatego Falthar zaspał na ostatni pojedynek ćwierćfinałów. I miał wyrzuty sumienia.
Wieści szybko rozchodziły się po mieście. O tym, że walka była równie gwałtowna, co krótka. I o tym, że to nie Bafur Bafursson ją wygrał...
Falthar aż cisnął glinianm dzbanem, gdy to usłyszał.
- Ta zawszona pizda, kurwia wiedźma, w rzyć pierdolona suka, niech ją tylko dorwę!- obelg nie było końca.
- Gromni! Przytrzymaj go!- zawołał Tenk, łapiąc swego księcia za jedno ramię. Siłowali się z nim dłuższą chwilę, póki Magnisson nie uspokoił się. To, co przyszło potem było nawet gorsze.
Smutek. Żal. Bo choć Bafur był gburem, nie godziło się, by został potraktowany jak kawał mięcha do spalenia.
Pił więc. Nie było już to zadowalanie podniebienia krystalicznym płynem, lecz szukanie ucieczki od szarej rzeczywistości w oparach alkoholu.
Przystawił szklane naczynie do ust i pił. Pił, póki nie znalazł schronienia, a strudzone serce nie zaznało ukojenia.

***
Szerokie bramy krypty w lochach zamku otworzyły się ze szczękiem, uwalniając trupi chłód bijący z jej wnętrza. Arkhan minął zdobiony portal i jego milczących strażników. Oba morghasty nie poruszały się, pozostając jakby w uśpieniu, choć szybką zgubę znalazł by ten, który nieostrożnie zbliżył by się do nich.
Nie intruzami jednak zaprzątał sobie myśl Arkhan Czarny. Ksiąze Mallobaude okazał się kiepskim narzędziem w jego planach. Był jak stępiony miecz, czy czarne żelazo, twarde, lecz kruche. Choć lojalny, nie był w stanie poradzić sobie z rywalem, którego, w swej bezmyślności, sam sprowadził do miasta.
Lisz jednak dawno już nauczył się polegać wyłącznie na nieumarłych. Żywi byli zbyt chaotyczni, by móc na nich liczyć.
Nie pierwszy raz jednak przekonał się, że niektórzy nieumarli również bywali źródłem kłopotów. Zwłaszcza wampiry.
- Mallobaude daje się prowadzić za nos. Posłał swych rycerzy dokładnie tam, gdzie mu kazano. Na dodatek pozostaje na to ślepy!
Wielka postać, na powrót okryta łachmanami nie poruszyła się nawet. Wojownik wspierał się tylko na swej halabardzie, pochylony jakby w kontemplacji nad słowami lisza. Warczał coś pod nosem. Dopiero po chwili Arkhan zauważył, że ściska w ręku niedawno zdobytą, odciętą głowę pokonanego przeciwnika.
Sługa sapał, jakby dokonywał właśnie iście tytanicznego wysiłku, warcząc przy tym zwierzęco co jakiś czas. Arkhan pojął, co się dzieje.
Uderzył zdobioną laską o posadzkę, aż echo huku wypełniło salę. Jego sługa dopiero teraz zdał się go zauważyć, obracając ku niemu zakapturzony łeb.
- Jakie jest twoje imię?= spytał nieumarły kapłan władczym głosem.
Odpowiedział mu warkot.
- Jakie jest twoje imię?!- głos lisza, choć wciąż dość cichy, przeszywał nawet zimne mury na wskroś.
- Nihilus- warknął z trudem sługa- Mag'ladroth'al, herold.
- Czemu zostałeś stworzony?
- By... służyć...
Lisz skinął lekko głową. Odzyskał kontrolę nad swym przybocznym.
- Jesteś darem od bogów. Twoje imię to ogłasza- Mag'ladroth'al, posłaniec Mag'ladrotha. Twoim zadaniem jest niszczyć... Powiedz mi, czy pamiętasz woń pomiotu Osnowy?
Pazurzasta dłoń mocniej zacisnęła się na drzewcu halabardy.
- Wydarzenia wkrótce wymknął się Mallobaudowi z rąk. Wtedy to ty zostaniesz wybrany, by naprawić jego błędy, a dzieci Chaosu poczują moc Rzeczywistości...

***
Kawalkada konnych przeleciała przez miasto jak burza. Ramazal czuł pęd powietrza na twarzy. Koń, którego dostał był dość narowisty, lecz szybko udało mu się go opanować. Teraz, jadąc w pełnym galopie, był pod wrażeniem tych ludzkich wierzchowców. Choć nie tak rącze, jak elfickie rumaki, konie te były szybkie i wytrzymałe, galopując równie łatwo w kropierzu, co bez obciążenia.
Szybko dotarli do Utraconego miasta. Przejazd tu był szybszy, gdyż nie blokowani przez ludność, zaś lokalna populacja ghuli, przetrzebiona do pojedyńczych sztuk nie odważyłaby się na atak w świetle dnia nawet na samotnego wędrowca, co dopiero na kolumnę zakutych w stal rycerzy.
- Będą na nas czekać- zauważył po raz trzeci tego dnia Ramazal. Hrabia Aucassin zdawał się nie przejmować tym zbytnio.
- Większość napastników to zbieranina lokalnych rzezimiechów i portowych zabijaków- odparł wampir- Van der Maaren trzyma swych doborowych najemników w odwodzie. Motłoch, na którego idziemy to inna sprawa. Pękną przy pierwszym natarciu.
Mimo to, Aucassin przystał na wcześniejszą propozycję Ramazala, by odwrócić uwagę frontalnym atakiem, podczas gdy oni dwaj przekradną się do wieży inną drogą.
- Mogą wykorzystać twoją siostrę jako żywą tarczę gdy tylko poczują stal na gardle- zauważył Kobra.
- Nie tak łatwo da się wykorzystać.
- Nie tak trudno było ją złapać.
Wampir zaklął szpetnie pod nosem. Był wściekły, choć nie na elfa. Pragnął jak najszybciej odpłacić napastnikom za zniewagę.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

- Brawo, "kuzynko"- Ramazal klasnął cicho, z szyderczym uśmiechem na twarzy- Naprawdę wielkie to zwycięstwo nad starcem, którego musieli nosić.
Kobra odezwał się w najmniej spodziewanym dla niej momencie. "Równie dobrze mógł biec prosto na mnie... Na niewiele, by mu się to zdało, kiedy by się spotkał z moją mocą." Pomyślała czarodziejka, ale nie miała ochoty na przepychanki słowne na poziomie dziecka.
- Myślę, że to lepiej - dodał, oglądając z lekceważeniem teraz swoje paznokcie- Bardzo chciałbym nadziać cię na moją włócznię... Tą jedyną, na którą chcę cię nadziać. Drewnianą.
"Ta parodia rozmowy właśnie się skończyła." Elfka szybko oddaliła się od niechcianego miejsca i gdy tylko zniknęła z pola widzenia Ulthuańczyka syknęła z bólu i złapała się za brzuch. Może i czuła właśnie olbrzymią nienawiść do włócznika, ale przede wszystkim czuła kawał porządnej krasnoludzkiej stali.
- Gdybyś zareagowała szybciej...
Z tych wszystkich emocji i bólu, który odczuwała już dosyć długo, zapomniała o głosie pochodzącym z szaty podarowanej przez Malekitha. Przez chwilę myślała, że to sam Wiedźmi Król znalazł sposób, by wspomóc ją w walce, ale musiała natychmiast odrzucić ten pomysł. Nie potrafiła rozpoznać, kto do niej szepcze, a taką osobę jak Malekitha nie dało się z nikim pomylić, poza tym kontakt na taka odległość i to jeszcze przewidujący jak poleci kula wystrzelona ze strzelby był absolutnie niemożliwy. Cokolwiek kryło się wewnątrz medalika, chciało by przeżyła?
- Żeby to osiągnąć musiałabyś wreszcie zająć się swoją raną.
- Kim jesteś? - Zapytała Denethrill na głos, nie wiedząc czy istota może czytać jej myśli czy można z nią porozmawiać. Ta jednak najwyraźniej nie miała zamiaru odpowiadać, co zostawiło czarodziejkę z pewnym problemem.
Zdjąć medalik, by nie dopuszczać obcej obecności do jej myśli, czy zostawić go na swojej szyi, by w razie czego istota mogła znów ją ostrzec. Ostatecznie nie ruszyła łańcuszka, pamiętając, że amulet jest również źródłem energii, który oczywiście będzie bardzo przydatny.
Na szczęście medycy byli obecni na arenie zmagań, bo nie wiedziała czy dałaby radę dotrzeć do zamku, a po ostatnich nadużyciach mrocznej magii, wolała nie dotykać się domeny życia. Tym bardziej władanej przez innego maga. Ludzie Czarnego Rycerza mieli swoje sposoby, by uśmierzyć ból, ale i tak potrzebowała całej swojej siły woli, by nie krzyczeć z bólu. To nieodwracalnie nadszarpnęłoby jej reputację. Na razie mieszkańcy tej dziury słusznie się jej bali i tak miało pozostać.
Po zabiegu spojrzała z dezaprobatą na opatrunek. Trzeba będzie poszukać innego stroju. Czarodziejka miała wrażenie, że to co zrobiła staremu kransoludowi i tak nie wystarczała, by zadośćuczynić za to co on zrobił z jej pięknym ciałem. Pomimo wygranej miała zły humor. Wyszła z lazaretu na ulicę, by udać się do zamku. Chciała jak najszybciej zrobić coś z tym odkrytym bandażem.
- Za tobą.
Denethrill nauczona już doświadczeniem, błyskawicznie się odwróciła, przygotowując odpowiednie zaklęcie. Zaklęła jednocześnie z bólu jaki ją przeszył przy nagłym manewrze jak z powody tego kogo zobaczyła. Teraz już naprawdę nie wiedziała na jakiej zasadzie działał podarek od Malekitha, bo właśnie ostrzegł ją przed Zarthyonem. Może gwardzista nie był już ochroniarzem, a raczej zagrożeniem?
- Muszę przyznać, że pierwszorzędnie sobie poradziłaś. A narzekałaś na strzelbę i odporność Dawich na magię. Na moje oko nie okazał się zbytnio wytrzymały. - Powiedział z ponurą miną strażnik, pomimo pozytywnej treści.
Rana na brzuchu nie pozwoliła czarodziejce w pełni cieszyć z komplementu.
- To po części zasługa Malekitha. - Odwróciła się kontynuując podróż do pałacu.
- Czyżby? Kontaktowałaś się z nim? - Zapytał z lekkim niedowierzaniem.
- Owszem. Dał mi coś dla zapewnienia małej przewagi nad przeciwnikiem.
Zarthyon zamilkł idąc krok za nią. Denethrill nie miała zamiaru się przejmować jego problemami, w tej chwili chciała jak najszybciej dotrzeć do swojej kwatery.
- Doskonale. W takim razie, skoro twoje szanse wzrosły, rozumiem, że pamiętasz o naszym planie szybkiej ewakuacji?
- Oczywiście, że tak, ale wciąż przede mną dwie walki.
- W najlepszym wypadku.
- W jedynym możliwym. - Poprawiła go czarodziejka bawiąc się oboma amuletami i uśmiechając się pod nosem.

[Awans: Nieprawdopodobne Szczęście
Pomyślałem, że dzięki ostrzeżeniem, może unikać tego, czego normalnie można uniknąć fartem. Miałem jeszcze dwa typy, ale w sumie mniej mi pasowały, może jeszcze będzie okazja je wybrać :) .]
Obrazek

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Kurz wznosił się od pełnego galopu Mousillońskich rycerzy. Tętent podkutych kopyt zwiastował ich wrogom nadejście rychłego końca. Szlachetni panowie wypadli zza ostatniego zakrętu, wreszcie zatrzymując wzrok na upatrzonym wrogu. Portowe rzezimiechy, kryminaliści i zdrajcy swego pana czekali na nich. Odziani w skórzane kaftany nabijane ćwiekami, w rękach ściskali okute pałki, kordy i kusze, te ostatnie otrzymane zapewne od Księcia Mórz. Przeciwnicy niegodni rycerza. Aucassin ze wzgardą zauważył, że pierwszą linię stanowią wyłącznie ludzie lokalnych gangsterów.
Najemnicy zapewne obsadzili latarnię- pomyślał wampir.
Długie kopie rycerzy pochyliły się, gdy zbliżyli się do wroga. Bandyci, skryci za prowizorycznymi umocnieniami ze skrzyń po śledziach, beczek i przewróconego wozu, czekali wśród kilku zrujnowanych chat byłego przetwórstwa rybnego, broniąc wjazdu na pirs. Było ich koło pięciu dziesiątek.
Rozproszeni, bez pik, czy innej imperialnej broni przeciw kawalerii. Nawet nie zauważymy, jak się po nich przejedziemy.
Wtedy wśród nich zauważył człowieka w mundurze armii van der Maarena.
Podoficer- rozpoznał Aucassin.
I wtedy słońce na chwilę przebiło się przez grubą warstwę chmur. Znienawidzona przez wampira złota tarcza uświadomiła mu zbyt późno o przygotowanej pułapce.
Konie w pełnym biegu wpadły na rozciągniętą pomiędzy kamiennymi słupami metalową linkę. Napięty metal przeszedł przez pędzącą masę ciał jak przez ciepłe masło, tnąc gładko poniżej kolan.
Biedne zwierzęta kwiczały z bólu, padając na ziemię, gdy kolejne zaznawały tego samego losu, nie mogąc wyhamować na tak krótkiej drodze.
Los rycerzy nie był dużo lepszy. Kilku zginęło od razu, ze skręconym karkiem, bądź przytłoczeni kilkuset kilogramami końskiego mięsa wierzchowca, którego dosiadał towarzysz za nim. Większość padła, jak kłody, ryjąc ziemię ciężkimi zbrojami. Aucassin wstał chwiejąc się na nogach. Wtedy usłyszał krótki okrzyk, jaki wyrzucił z siebie Marienburczyk.
Brzmiało to jak rozkaz.
Syknęły wypuszczone bełty, kładąc trupek tych kilku rycerzy, którzy zdołali uniknąć losu towarzyszy i utrzymać się na koniach. Z tej odległości nawet dobrej jakości płytowy pancerz na nic by się zdał, co dopiero bretońskie zbroje.
Aucassin wyszarpnął miecz ze złością, gniewnym okrzykiem zbierając pozostałych przy życiu rycerzy. Bitwa ledwo się zaczęła, a on stracił sześciu z nich. Nie żal po ludziach jednak trawił jego serce. To upokorzenie, że dał się wymanewrować i wciągnąć w uwłaczającą rycerzowi walkę.
Zbrojni panowie, wasale zamku Mousillon zdołali jednak otrząsnąć się po pierwszym ciosie. Dobywali teraz mieczy, podnosili tarcze i z okrzykiem na ustach poszli za nim, by krwią zmazać dyshonor, jaki ich przed chwilą spotkał.

Zderzenie dwóch zbrojnych grup Ramazal oglądał w oddaleniu. Pozostawił konia jakiś czas temu i pieszo, okrężna drogą zdążał do latarni morskiej.
W ręku ściskał swą wierną włócznie, a na zbroję narzucił wełniany płaszcz. Dzisiejszy dzień był dość chłodny, lecz wełna chroniła go przede wszystkim przed zdradzieckimi promieniami słońca, które co jakiś czas przebijało się na chwilę przez chmury. Błysk zbroi z pewnością przyciągnąłby uwagę kuszników.
Elf przyspieszył kroku. Pierwszy cios obrońców był dotkliwy, lecz gdy już rycerze zwarli się z okrytymi jedynie w utwardzane skóry rzezimiechami, cała sprawa nie potrwa długo. Potem czekał ich spacer po pirsie, aż do latarni, długi korytarz bez osłony. Najemni kusznicy Aldehara van der Maarena z pewnością będą mieli z tego używanie.
To zapewni mu odpowiednie odwrócenie uwagi, lecz co dalej? Pierwej pomyślał o łodzi, lecz byłby zbyt widoczny. Gdyby próbował przedrzeć się wpław, musiałby porzucić zbroję na brzegu, a nawet to nie zagwarantowałoby sukcesu. Fale mogły z łatwością rozbić go o skały.
Ramazal był nieco zły, że Aucassin w ostatniej chwili zrezygnował z dywersji i postanowił osobiście poprowadzić frontalny atak. Elf potrzebował jego znajomości uliczek i okolicy, lecz przekonało go tłumaczenie, że lady de Hane była zbyt ważną osobistością, by odbiciem dowodził pomniejszy rycerz. Gdyby ktoś inny, niż on sam jechał na czele rycerzy, wzbudziłoby to podejrzenia. Była jeszcze inna możliwość. W końcu latarnię tę wzniosły elfy. Powinien znajdować się tunel prowadzący pod wodą.
Mimo to Ramazal pozostał bez pomysłu, gdzie takiegoż należało szukać. Miał co prawda czas. Jeszcze...

Aucassin przyjął na swą trójkątną tarczę cios starego wiarusa, i odpowiedział fintą. Podoficer van der Maarena zbił cios ukośną paradą, przechodząc w piruet i tnąc z pełnego obrotu bastardem. Nie wziął pod uwagę jednak szybkości wampira.
Cios, który rozpłatałby człowieka, ciął niegroźnie powietrze, gdy lord de Hane zszedł pod cios, skracając dystans. Dopadł przeciwnika zaskoczonego i wytrąconego z równowagi. Z rozmachem zbił miecz pod płyty powgniatanego napierśnika aż po rękojeść, radując się czerwienią tryskającą z rany. Najmita padł, zaścielając jako ostatni pole bitwy u wylotu pirsu. Rycerze zakrzyknęli triumfalnie.
Choć przeciwnik dwukrotnie przewyższał ich ilością, stracili ledwo jednego człowieka, którego powaliła kula z pistoletu Marienburczyka. Około tuzina bandytów uciekła, lecz rycerze nie ścigali ich. Reszta zginęła.
Wampir wskazał im latarnię morską mieczem. Krew, wciąż świeża, gęstymi kroplami spadała na kamienny bruk pirsu, gdy ostrze zatoczyło łuk.
- Zwycięstwo jest blisko panowie!- zakrzyknął, zagrzewając ich do boju- Gniazdo podstępnych żmij, które kryją się tchórzliwie za murami tej wieży, niegodni, by mierzyć się z nami w polu! Skoro więc nie chcą wyjść do nas, wywleczmy ich z tej nory i uwolnijmy waszą panią, a moją siostrę!
- Mon Dieu! Prędzej zginiemy, niźli się poddamy!- zakrzyknęli rycerze, wznosząc miecze do góry.
Biegiem puścili się po kamiennym pirsie, ciemnym od morskiej wody, która zalewała jego krawędzie co jakiś czas. Zdeterminowani, by ocalić lady de Hane, szlachetni panowie nie zwalniali kroku i nie okazywali oznak zmęczenia. Zapał wypełniał ich serca płomieniem.
To pomyślał właśnie porucznik van der Haart, gdy zbrojni zbliżali się do jego pozycji. Byli już w zasięgu kuszników, lecz oficer nakazał cierpliwość. Karni żołnierze van der Maarena nie wyrazili ni pomruku sprzeciwu.
Dobre chłopaki. Nie to, co to tałatajstwo z brzegu.
Żal mu było tylko Ryuuta, lecz taki już był żołnierski los.
Wtedy dał sygnał. Dwóch kuszników zapaliło bełty i wystrzelili w stojące na pirsie beczki. Rycerstwo zbyt ogarnięte było duchem bojowym, by zwrócić na nie uwagę, nawet, gdy przebiegali obok nich.
Zapał wypełniał ich serca płomieniem. Ja wypełnię nim ich płuca.- pomyślał z uśmieszkiem van der Haart.
Eksplozja wstrząsnęła nabrzeżem. Czarny Magister tłumaczył mu, że właściwie to nie byłą smoła, lecz swoista mieszanka wybuchowa, która... bla bla...
Van der Haart nawet nie próbował tego zapamiętać. Grunt, że powstała ściana ognia skutecznie odcięła rycerzom Aucassina drogę ucieczki. Jednego ze zbrojnych nawet zdmuchnęło z pirsu, a właściwie jego spalone zwłoki. Poruczkim uśmiechnął się ponownie.
- Dobra chłopaki. Zasypcie ich bełtami- rozkazał.

To musi gdzieś tu być...- pomyślał Ramazal, gorączkowo rozglądając się po okolicy. Dotąd jednak nie znalazł nic, prócz kamieni, beczek, zbutwiałych sieci i zrujnowanych chat.
Latarnia jednak nie miała znaczenia militarnego, tunel do niej musiał być krótki i powinien znajdować się gdzieś w okolicy.
Nagły huk eksplozji odwrócił jego uwagę. Elf drgnął zaskoczony, gdy ujrzał, co było jego źródłem.
Pirs stał w płomieniach. Rycerze Aucassina znaleźli się w potrzasku. Ramazal musiał się spieszyć.
Odepchnął wielką beczkę po śledziach i zauważył wreszcie to, czego szukał. Drewniana klapa prowadząca do piwniczki, a stamtąd.
Ledwo powstrzymał mdłości, gdy dopadł go z wewnątrz smród stęchlizny i grzyba. Stary zapach. Nikt tu nie zaglądał od lat. Kobra odczytał to za dobrą wróżbę. Najmici najwyraźniej nie odkryli tegoż przejścia.
Tunel był ciasny i wilgotny.
Przeciwnie do krasnoludzkiej kobiety- przeszło mu mimowolnie przez myśl.
Podróż przezeń wydał mu się wiecznością, choć przebył nieco ponad dwadzieścia metrów. W końcu korytarz urywał się, kończąc kamiennymi schodkami.
Stlumiony dźwięk fal ustąpił odglosom szalejącej bitwy. Elf szybko wspiął się po schodach, starając zachować jak największą ciszę. Dwaj najmici przy drzwiach nie zauważyli go.
Pierwszego pchnął w szyję, by krzyk umierającego nie zdradził jego obecności. Drugi, zupełnie zaskoczony obecnoscią wroga w wieży zareagował za wolno. Ramazal, miast wyszarpnąć włocznię, dobył kordu i poderżnął szybkim ruchem gardło najmity. Mężczyzna zabulgotał tylko, nim osunął się na ziemię. Wtedy Ramazal otworzył drzwi.
Dla uwięzionych na zewnątrz rycerzy było to jak wybawienie. Wampir poprowadził niedobitki do środka.
Tylko osiemnastu- zauważył elf.
Wystarczy. Musi wystarczyć. Bitwa o wieżę miała się rozpocząć.

Schody pięły się w górę krętą i wąską drogą. Rycerze nie mogli atakować większą ilością, niż dwóch na raz. Aucassin prowadził natarcie. Wampir był zdeterminowany krwią zmazać zniewagę, jaką doznał on i jego siostra. Śmierć jego ludzi tylko zagrzewała go do boju, wypełniając niebijące serce ogniem.
Obrońcy jednak zorientowawszy się, że wróg wdarł się do środka, podnieśli alarm. Najemnicy porzucali kusze i samopały, szykując się do starcia wręcz. Krętość schodów uniemożliwiała rażenia wroga z daleka, podobnież użycie broni dwuręcznej, jednak van der Haart miał jeszcze kilka sztuczek w zanadrzu.

Ramazal znalazł się w drugiej linii, zaraz za wampirem. Przemieszczali się szybko, pokonując kamienne stopnie wieży, lecz zmęczeni wreszcie zajrzało w oczy Bretończyków.
Wtedy natknęli się na opór.
Choć traktowani przez rycerzy jako pospólstwo, najemnicy w niczym nie przypominali rzezimiechów z początku bitwy. Zbrojni w trójkątne tarcze, miecze, nadziaki i katzblagery, osłaniały ich nie skórzane kaftany, lecz stalowe napierśniki i otwarte hełmy.
Gdy obie linie zderzyły się, posady wieży zdawały się zadrżeć. Aucassin aż zakrzyknął z radości, gdy z rozmachem wbił miecz w usta pierwszego przeciwnika.
Szczęknęły cięciwy. Najwyraźniej nie wszyscy zrezygnowali z kusz, chcąc wystrzelić jeszcze raz, nim rzucą się w wir walki. Z tej odległości nie było szans na uniknięcie śmierci.
Dwaj rycerze padli, staczając się po schodach. Bełty mieli powbijane w wizjer hełmu i pod pachą. Ich miejsce zajęli kolejni.
Ramazal pozostał w drugiej linii. Nie mógł tu wykorzystać swych akrobatycznych ruchów, czy cieć, ograniczając się do pchnięć zza tarcz pierwszej linii. Na jego oczach ludzie jednej i drugiej strony zarzynali się w walce o kobietę, która nic ich nie obchodziła. Przez moment zdjęło to elfa grozą.
Ostrze włóczni znalazło niechronione miejsce, wchodząc w oczodół z pełnym impaktem. Schody robiły się śliskie od zraszającej je krwi.
- Ognia! Dajcie im popalić!- rozległ się okrzyk.
Na rozkaz dwóch najmitów cisnęło glinianymi naczyniami w dół. Kruche skorupy pękły w środku formacji Bretończyków, oblewając ich płonącą oliwą. Ramazal usłyszał ich wrzaski, jakich nie spodziewał się u ludzi.
Płonący nieszczęśnicy miotali się, przeciskając przez swych towarzyszy, nieraz rozprzestrzeniając płomień. W końcu wybierali drogę przez wybite w latarni dziury, nie zważając na wysokość, by w morzu znaleźć ukojenie, a znajdując śmierć.
Ich towarzysze zatrzymali się. To było dla nich zbyt wiele. Rany i zmęczenie osłabiło ich ducha, przeszło połowa z nich dotarła do stóp drugiego piętra. Aucassin nie zważał a to. Niemal już osamotniony, brnął dalej, ku górze. Musiał przy tym rzucać jakiś urok, bowiem jego przeciwnicy zwalniali, a ich ruchy były ospałe i niezdarne.
Wtedy huknął strzał.
Aucassin zatoczył się. W jego naramienniku wyzierała dziura na pół cala, lecz czarna, pełna skrzepów krew pociekła skąpo. Wampir odrzucił zdruzgotaną tarczę, której i tak nie potrafił już unieść ranioną ręką, wbijając ostrze w brzuch zuchwałego strzelca. Wtedy drugi najemnik naparł na niego z obnażonym mieczem. Pancerz ochronił wampira od ciosu, lecz został przygwożdżony do muru.
Ramazal równocześnie z innym rycerzem skoczyli mu na pomoc. Elf pchnął Gniewem Yelaunirów w krzyż napastnika z mieczem, samemu uchylając się przed ciosem jego towarzysza. Rycerz nie miał tyle szczęścia. Padł z kolcem nadziaka wbitym w skroń, przed ciosem którego nawet hełm nie mógł go ochronić. Otrzymał jednak cios buzdyganem w bok. Elf syknął z bólu, choć napierśnik wytrzymał, nie pozwalając na pogruchotanie kości. On i wampir zostali jednak otoczeni.
Wtedy, z rycerskim okrzykiem na ustach, dołączyli doń pozostali Bretończycy. Obrońcy latarni znaleźli się w odwrocie. Kilku jeszcze poległo, nim ich dowódca zarządził odwrót.
Ramazal spodziewał się masakry na najmitach, lecz ci, pomni, że w chwili porażki znajdą się w potrzasku bez ucieczki, wcześniej zabezpieczyli drogę odwrotu. Ponad tuzin z nich zsunęło się na linach z wieży, do czekających na nich szalup, nim rycerze odcięli liny, posyłając kilku nie dość szybkich na żer poszczerbionym skałom morskim.

To był koniec. Latarnia należał do nich. Ramazal usiadł na śliskich schodach, spoglądając na odbijające od brzegu szalupy. Był zmęczony, a towarzyszący mu rycerze nie byli w lepszym stanie. Ubrudzeni krwią i sadzą, ledwo stali na nogach. Mozolnie pokonywali ostatnie stopnie, ku drzwiom u szczytu schodów, niosąc ratunek swej pani. Dwóch z nich próbowało podtrzymać rannego Aucassina, lecz ten odrzucił ich pomoc. Wtedy Ramazal zauważył, że prócz dziury w ramieniu, wampir odniósł obrażenia prawej nogi. Nie mógł oprzeć na niej ciężaru ciała i choć z pewnością nie czuł w niej bólu, to zbroi zawdzięczał jej usztywnienie.
Kobra nie kwapił się, by przekroczyć próg więzienia lady de Hane, ani jako pierwszy, ani w ogóle. Pewnie i tak wampirzyca mu nie podziękuje.
Myślami już był w karczmie, gdy Aucassin pchnął drewniane drzwi...
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

Gdy krwawa bitwa rozgorzała na schodach i rumowiskach zrujnowanej latarni, porucznik van den Haart był już prawie przy drzwiach na szczycie wieży. Postanowił zmienić plan walki, gdy tylko znalazł się o dwa miejsca w szyku od prowadzącego atak wampira z czarnymi różami na białym tle. Potrzebowali strażnika, którego Książę Mórz postawił przy pojmanej jeśli mieli jakoś zatrzymać wroga. Wtedy z potwornym krzykiem na schody za nim wstąpił spryskany juchą najemnik, wspierając się na ciężkim berdyszu, krew leciała obficie strumieniami spod skórzanej podkładki jego cabassetu.
- Przełamali... się..! Aaaargh! - wrzasnął, gdy z jego piersi wyrosło siedem cali błyszczącego metalu. Tuż za nim następowali już bretończycy prowadzeni przez elfa, niesieni impetem wściekłości za własne straty. Kilku najemników z ostatniego poziomu, w tym Krwawobrody z Kompanii Kota skoczyło ku Asurze, mijajc się z kamratami umykającymi ze schodów ku oknom z linami. Szermierz z Marienburga sparował swym bękartem atak rycerza w hełmie z kitą z końskiego włosia w taki sposób by ześlizgnął się on w dół po jego klindze i przycisnąwszy miecz obcasem wysokiego buta bezlitośnie wrąbał dzierżony w drugiej ręce lewak w wizjer wrażego garnczaka, i ledwo kopnięciem wyzwolił z truchła oręż gdy na flance wyrósł mu kolejny cień. Aucassin z furią rąbnął oburącz znad głowy, najemnik w białym płaszczu przeżył jedynie dzięki schowaniu się za kamienny róg korytarza, po którym przejechał miecz wampira, krzesząc fontannę iskier. Po zaledwie sekundzie Haart wypadł z ukrycia, jego bastard rozłożony w był w dodatkowe ostrza łamacza mieczy. Lord de Hane uniknął obu ataków po czym przeszedł do kontrataku, wyprowadzając z sykiem mordercze pchnięcie. Na to najemnik czekał, chytając sztych w boczne ostrza, przytrzymując go lewakiem i w błyskawicznej repecie po równie szybkiej fincie ciął lśniącym złotawo orężem po przedramieniu Aucassina. Ten zawył niby palony żywym ogniem, blade ciało pod przeciętym żelaznym karwaszem ze złoceniami zwęgliło się u rany jak ryba ciśnięta w ognisko. Nagły ból wywołał jednak brutalny odruch nienawiści i wampir schwycił wroga za gardło ranną dłonią, która wygięła się w długie pazury, po czym doskoczył do Haarta, wznosząc miecz do decydującego ciosu. Wtedy zbutwiała i zakurzona podłoga pod nimi jęknęła jak raniony łoś... Porucznik gwardii Adelhara spojrzał na pozbawione ochrony drzwi...
- Cholera... - zaklął, gdy za chwilę drewno pod nimi zawaliło się, a oni obaj runęli w dół, mijając kilka pięter.
Tymczasem Ramazal uporał się już z przeciwnikami, poza nim na tym piętrze dychał jeszcze tylko zbrojny w ciężki topór wysoki rycerz, noszący na tarczy podobny herb do Aucassina. Gefrelar, daleki kuzyn lorda - przypomniał sobie Kobra, wyszarpując włócznię, której ciśnięciem przeszył muszkietera w czarnych łachach, wcześniej chcącego sięgnąć go kulą, bądź sterczącym spod lufy bagnetem. Nie próbował nawet nawiązywać rozmowy z tym mrukiem, który na szczęście zaraz odszedł w któryś z bocznych korytarzy. Na niższych poziomach wciąż słychać było walki, jednak zamiast regularnej bitwy były to już raczej sporadyczne pojedynki.
- Dożynki. - poprawił się sam elf, sięgając po manierkę z winem, gdy usłyszał świszczący charkot koło siebie. Tam na ziemii leżał rozwleczony tęgi mężczyzna o kręconych włosach i brodzie barwy ciemnej juchy... takiej samej jak ta, wypływająca mu z piersi po serii pchnięć włócznią, którą podziurawił go Ramazal. Najmita z trudem sięgał pobliźnioną dłonią po lężacy pod ścianą pistolet, który na początku starcia wypadł mu z ręki. Elf przez chwilę zastanawiał się czy trucizna zdoła go zabić zanim złapie cel, lecz w końcu ukrócił eksperyment zdecydowanym wbiciem włóczni. Głupia śmierć hazardzisty to ostatnie czego teraz potrzebował. Po schodach wgramoliła się właśnie postać zakuta w potłuczoną i zbryzganą krwawą mazią stal.
- O, proszę! Jednak zwycięski ? - mruknął Kobra, stawiając stopę na piersi zabitego watażki by wyrwać rodowy oręż. Aucassin minął go z wściekłym milczeniem. Wyglądał doprawdy okropnie, z korpusa i ramienia sterczały mu trzy bełty, jedna z nóg wykrzywiła się pod niezdrowym kątem, zaś zranione przedramię dalej wyglądało opłakanie. Mimo wszystko wampir podszedł do ciężkich, sękatych drzwi i popchnął ich uchwyty.
Za nimi ukazała się przestronna, okrągła komnata z wielką kamienną misą do palenia ognia, obecnie wypełnioną kurzem i pajęczynami, które w świetle skąpo przemykającym się przez dziury w deskach, którymi zabito okna dookoła lśniły jak czyste srebro. Pod przeciwległą ścianą wampirzy lord natychmiast zauważył krzesło do którego łańcuchami lśniącymi lekko złotem, tak samo jak miecz najemnika którego zabił przykuta była drobnej postury persona w pogniecionej, fioletowej sukni i czarnym worku, którym zakryto jej głowę. Spod niego dały się słyszeć jakieś zduszone próby wykrzykiwania słów. Zdjęty furią na myśl o traktowaniu szlachcianki i jego własnej siostry, Aucassin de Hane wkroczył do pomieszczenia bez jakiegokolwiek namysłu zdążając ku uwięzionej.
Ramazal tymczasem również dojrzał lady, dumając, dlaczego tak zorganizowani ludzie jak najemnicy nie postawili strazy bezpośrednio przy niej. Cichy, dławiący się i urywany rechot rozwleczonego pod drzwiami na rozprutym brzuchu najemnika w kraciastej spódnicy, który jakimś cudem wciąż nie skonał natychmiast zaalarmował Kobrę, nadając siły jego złym przeczuciom.
- Lordzie Aucassinie, czekaj..!
Wampir lekko odwrócił się, słysząc wołanie. Dokładnie w tym samym momencie rozległ się nie do pomylenia z niczym świst przecinanego powietrza i wielki kawał rozjarzonej stali z mocą rąbnał pana zamku Hane centralnie przez gardło. Ramazal zerwał się z krzykiem w tym samym momencie, w którym ciało wampira runęło z klekotem zbroicy na posadzkę chlustając czarną posoką.
******

Światło pojedynczej lampy oliwnej, której nagrzane szkło nieprzerwanie szturmował zastęp ciem i charakterystycznych dla doków komarów, z ledwością czyniło możliwym rozejrzenie się po opuszczonym od długich lat, drewnianym magazynie na odległym krańcu opustoszałego, zachodniego rejonu doków. Przestępujący nerwowo z nogi na nogę Adelhar van der Maaren podkładał sobie pod nos nasączoną pachnidłem chusteczkę, usiłując nie myśleć o wszechobecnym tu fetorze stęchłego drewna i ziemistej woni błotnistych uliczek wokół. Na prawo od niego stał wyprężony jak dwumetrowy kij od szczotki kapitan Vandergrifft, dumnie wypinając przewieszony białą szarfą ciężki napierśnik z symbolem konika morskiego. Brodaty weteran nie okazywał nawet śladu dyskomfortu czy zniecierpliwienia, podobnie jak stojący przy drzwiach czarnowłosy gwardzista z białym kapeluszem z czerwonym piórem Flaminga Arabiańskiego, który wspierał się na wypolerowanej halabardzie, wpatrując się smętnie w noc. Mimo iż nie miał najmniejszej wątpliwości, że jego gwardziści oddadzą za niego życie w razie potrzeby, co też przysięgali wstępując do Białej Gwardii Księcia Mórz (choć Adelhar zawsze był zdania, że królewski żołd zapewnia to lepiej niż wszystkie przysięgi), po raz setny sprawdził w kaburze swój gwintowany pistolet. Ostatecznie umówili się na dwuosobowe eskorty, a bretończycy znani są z dotrzymywania słowa... oby ta renoma nie kończyła się na Mousillon, jak większość bretońskich stereotypów...
W końcu zbliżający się szczęk żelaza oraz odsuwający się od wejścia gwardzista dali znać o przybyciu rozmówców. W brunatnym na tle ciemności wnętrza budynku prostokącie wejścia zrazu pojawiła się kanciasta, czarna jak smoła sylwetka, za którą wkorczyły dwie inne, podzwaniając ostrogami i dumnie unosząc tarcze ze złotą lilią oraz takiejż barwy żmiją.
- Witam uniżenie na tej, jak to się umówiliśmy ? Neutralnej ziemii, herr Czarny Rycerzu. - zaczął Adelhar, ledwie przekrzywiając o cal rondo swego kapelusza w powitaniu. Mallobaude nie zdobył się nawet na tak szczątkowy pozór.
- Wezwałeś mnie, odciągając od ważkich spraw, gdy te wymagają mej uwagi... pospiesz się kupcze.
Kapitan Henrik Vandergrifft uniósł ostrzegawczo rękę do swego flamberga, wyczuwając potwarz w tonie, lecz Książę Mórz powstrzymał go gestem.
- Jak sobie życzysz, watażko. Przejdę do sedna... - tym razem to rycerze Mallobaude'a chwycili za rękojeści, a ich pan warknął ostrzegawczo, lecz cała trójka stanęła jak zamurowana, gdy w oczy zaświeciła im wielka, czerwona pieczęć z lilią i koroną, asystowana przez dziesiątki innych herbowych pieczęci u spodu długiego dokumentu - Poznajesz stempel, prawda ? Zakładając, że i tak odrzucamy wszelkie pozory powiem, że i tak dotąd okazywałem ci pobłażanie. Mówiąc krótko: tak, rzekoma służba tobie w nadziei na własne księstewko to była przykrywka. Twój ojciec, niejaki król Louen wraz z radą królewską zaoferowali pełne otwarcie bretońskiego rynku na obcy kapitał i sowitą nagrodę w zamian za twoją głowę. Acha, miałem też zatrzymać tę dziurę jeśli tego będę chciał. Twoja sytuacja jest, nie oszukujmy się beznadziejna, twoja zbieranina do której odesłałeś niemal wszystkich lordów i którą zwiesz armią nie dojdzie tu szybiciej niż w tydzień od wezwania, zakładając wezwanie samej jazdy i sprzyjające warunki. Ja tymczasem mam dość ludzi i środków by zająć całe miasto i pogrzebać cię w twoim własnym pałacu.
Książę Mórz beznamiętnie cinął papier pod nogi Czarnego Rycerza i przeszedł kawałek z założonymi za plecy i pelerynę rękoma.
- Na twoje szczęście nauczyłem się nie ufać zdesperowanej arystokracji. Tak ty, jak i twój tatuś macie przykry zwyczaj obiecywania tego co nie swoje, widać krew nie woda... Księstw w obecnym stanie anarchii wywołanej twoją osobą zdobędę ile zechcę. Estalijska armia mego zięcia ruszyła już z Bilbali i za maksymalnie miesiąc wkroczy w góry Carcassonne. A wasz rynek i tak zdominuję... potrzeba mi do tego jednej, intrantej rzeczy. Szlaku handlowego Grimerie, arterii waszego staroświeckiego królestwa. No i oczywiście razem z nim Mousillon. - Van der Maaren przystanął i spojrzał prosto w wizjer Czarnego Rycerza - Oto moja propozycja, w trzy dni od dziś, wyniesiesz się z miasta ze wszystkimi swymi ludźmi, wynosząc co tylko chcecie z dobytku i nigdy więcej tu nie wrócisz. Będziesz mógł swobodnie udać się z tą swoją armią gdzie tylko zapragniesz, im więcej narobisz chaosu i zamieszania tym lepiej... kto wie, może nawet polecę ci jakąś kompanię najemników... Pomógłbym także zwrócić ci twą pierwszą damę, która jak słyszałem wpadła w ręce jakichś opryszków liczących na okup.
Mallobaude zaśmiał się, długo i głośno swym metalicznym, głębokim głosem, aż ciarki mimowolnie przeszły po plecach wszysktkich zgromadzonych.
- Zabawne, zabawne... zaprawdę mógłbym dziś nająć wreszcie człeka na błazna, którego nie obdartoby ze skóry na drugi dzień... Twoja wizja graniczy z szaleństwem, pomijając to, żeś sam porwał lady de Hane. Wśród porywaczy widziano twoje białe płaszcze.
- To nie są moi żołnierze - odparł na odczepne marienburczyk - odkąd tu przypłynęliśmy, takie mundury można kupić w każdym sklepie. Twoja ostateczna odpowiedź ? Drugiej szansy na zachowanie głowy ci nie dam.
Dobywany z pochwy cięzki miecz o złoconym jelcu zazgrzytał.
- Doskonale, ja nie zamierzałem ci dziś takiej darować i nie oczekiwałem podobnej w zamian! - obaj rycerze za nim również dobyli mieczy, gwardzista opuścił ku nim swą halabardę, jednak kapitan Vandergrifft pozostał niewzruszony. Do momentu aż na skinienie księcia, zagwizdał, dobywając pary ciężkich, kołowych pufferów. Wtedy ściana za nimi, dotychczas podpierana drągami runęła w erupcji kłębów kurzu, ujawniając dwuszereg wymierzonych do strzału muszkietów.
- Szkoda... naprawdę miło było cię poznać, tymbardziej, że byłeś dość uczciwy by dotrzymać słowa... ja wolałem być na takie przypadki przezornie zabezpieczony. - Adelhar wycelował swój gwintowany pistolet z lufą w kształcie paszczy smoka - Żegnaj czarny watażko.
Huk wystrzałów słychać było wśród całej pustej dzielnicy. Nagły grad kul dosłownie podziurawił jak sito trzy rycerskie zbroje, szarpiąc ciałami herbowych jak kukiełkami na poplątanych sznurkach i odpryskując krwią i drobinami żelaza. Gdy wreszcie dymy prochowe niejako się przerzedziły i dało się dostrzec leżące ciała, Adelhar uniósł lufę i ceremonialnie zdmuchnął unoszącą się smugę dymu, nachylając się nad nieruchomą, czarną zbroją z prześwitami.
- Głupi bretończyk... trzeba było.. - zaczął z uśmiechem Książę Mórz, gdy nagle groza przeszyła mu wszystkie kości. Żelazna rękawica uniosła się i chwyciła go za krezę. Magnat kupiecki aż skoczył w tył z wrzaskiem, zostawiając w zaciśniętych palcach biały kołnierz. Zaskoczenie i niedowierzanie tak mocno spowiło ludzi, że gwardziści ani drgnęli, gdy Czarny Rycerz wstał jakby właśnie nie powaliło go kilkanaście kul i ruszył prosto na Adelhara otwierającego bezradnie usta w niemym krzyku. Pierwszy zmysły odzyskał gwardzista po jego lewej i skoczył przed swego pana z halabardą, wbijając jej szpic między blachy podbrzusza zbroi. Mallobaude znów wydał się tym niezaskoczony, złapał żelazną prawicą za trzonek i łamiąc go na drzazgi w dłoniach właściciela, zaraz chwycił i uniósł nad ziemię sięgającego po pistolet marienburczyka. Jego kark złamał się jak zapałka pod wpływem brutalnej siły. Wtedy kolejni dwaj gwardziści natarli, osłaniając cofającego się van der Maarena. Pałasz pierwszego nie zdążył nawet brzęknąć o płyty zbroi, gdy już został wypatroszony od biodra po ramię jednym, mocarnym cięciem wyprowadzonym z nadludzką siłą. Przerażający widok towarzysza padającego z własnymi wnętrznościami na białych rękawicach nie zraził drugiego, który rąbnął na odlew halabardą, jednak jej trzonek z głośnym trzaskiem zatrzymała wpół łuku dłoń Czarnego Rycerza, który z chrzęstem wyszarpnął ułomek poprzedniej glewii z brzucha i zamaszyście wbił ją pod szczękę najemnika. Wysoki cień padł na Adelhara, który kładąc ze zgrozą dłoń na rękojeści własnej broni rozbił lamkę oliwną. W ostatnim jej blasku dało się zobaczyć gniew przyskakującego Gryfa z Marienburga. Kapitan ciął czarną postać swym flambergiem, przecinając z łoskotem żelazo i to co pod spodem. Czarny wizjer Mallobaude odwrócił się na weterana i wyszarpnął wielki miecz ze środka swojej piersi, uderzając nim w tył, prosto w twarz posiadacza. Adelhar odskoczył od cięcia niezabijalnego rycerza, wyciągając srebrzysty, ithilmarowy rapier.
- Czym ty cały czas byłeś..? - odpowiedział mu jeno głęboki śmiech. Oraz wściekły okrzyk Vandergriffta, który nie dał się zdjąć bólowi i z rozbitym, krwawiącym nosem doskoczył do Czarnego Rycerza, wywijając zamaszysty łuk buzdyganem. W ostatniej chwili cios zdmuchnął czarny garnczak z barków, zwieszających się nad Księciem Mórz, który wciąż przerażony patrzył się na nieruchomy wreszcie korpus. Nagle w magazynie znów ozwał się głęboki głos podwójnie zabitego trupa.
- MOŻE I NIE UDAŁO MI SIĘ ZABIĆ ROZNOSICIELA MORU, LECZ CZAS WAS WSZYSTKICH ZBLIŻA SIĘ Z KAŻDYM DNIEM! NIE OPUŚCICIE MOJEGO MIASTA ŻYWI! BUHAHAHAHA!
Złowieszczy, obłąkany śmiech wyrwał okrzyk strachu nawet z gardeł zimnych profesjonalistów z gwardii Adelhara, który teraz uniesiony wściekłością za swoją dumę zlokalizował źródło głosu. Podszedł do zdjętego z barków hełmu i rapierem uchylił przyłbicy. W środku znajdowała się naga, biała czaszka, w której oczach płonęły zielone ogniki przeklętego magostwa, zaś żuchwa czerepu klekotała jak nakręcona. Książę Mórz kopnął z całej siły hełm, który trzasnął o ścianę magazynu, rozbijając czaszkę wewnątrz na kawałki. W tym momencie śmiech ucichł. Książę popatrzył po swoich ludziach z duszami na ramieniu. Wycelował w nich sztych rapiera.
- Ani słowa o tym, coście dzisiaj widzieli... wracamy do portu... - dodał, maskując własne przerażenie.
******

- Aucassin! - krzyknął Ramazal, doskakując od ciała. Wampir wytrzeszczone oczy wbijał w sufit, pozostałe kończyny drgały mu jak krasnoludzkie sejsmografy, gdy z niemal odrąbanej szyi toczył strumienie posoki. Żaden człowiek nie przeżyłby czegoś takiego i wygląda na to, iż wampir także... Lecz teraz elf miał większe zmartwienie. Instynktownym przewrotem bojowym, rzucił się pod poziomym ciosem, takim samym jak ten który zdjął lorda, tak samo wymierzonym zza futryny drzwi. Będąc już we wnętrzu pomieszczenia, wystawił włócznię w kierunku zagrożenia. I jakże się zdziwił, gdy rozpoznał źródło czerwonego blasku stali. Obydwa, mistrzowsko wykonane ostrza ciężkiego topora nosiły dziesiątki dokładnych rzędów kanciastych run, teraz płonących ostrzegawczym jakby blaskiem. Dzierżący topór krasnolud w skrzydlatym hełmie stał na tarczy, dzierżonej przez dwa krasnoludy.
- Falthar... - przypomniał sobie imię pokurcza Ramazal - Ty tutaj ? Jaki masz interes w gierkach ludzkich kukiełkarzy ?
- A owszem, ja sam, elfia szmato... masz cholerny zaszczyt klęknąć przed chędożonym Thanem bez swojego Karaku! - nie dobywając niczego z Ramazala, brodacz kontynuował - Po tym jak ta twoja elfia pizda zdradziecko zabiła Bafura ogarnęła mnie czarna złość, aż zacząłem z pasji pić te miejscowe, kurewskie pomyje, szumnie zwane piwem... I wtedy przyszedł do mnie człeczyna od jezior. Powiedział coś o tej ruinie i tej tam pijawce ze szparką, ale ja zacząłem słuchać dopiero po tym, jak rzekł iż Czarny Rycerz wyśle tu na pewno jedno ze swoich popychadeł... cóż, miałem nadzieję, że będzie to ta wiedźmia dziwka i pomszczę dobrego krasnoluda w imię jego syna, ale sądzę, że ostatecznie w Halach Przodków ucieszy starego Bafurssona każdy martwy elf!
Czubek ostrza Kesmarexa zabłysnął niespotykaną ostrością, gdy Magnisson ujął go oburącz i wystawił przed siebie, wcześniej oczywiście spluwając pod nogi elfa. Ramazal rzucił okiem na związaną za nim czarodziejkę i westchnął.
- Przekonać krasnoluda by sobie stąd poszedł, posłuchał rozumu i pamiętał o zasadach Areny to chyba próżny trud oratorski i intelektualny... W takim razie przebiję się do twojego mózgu w inny sposób. - dodał Ramazal, ujmując pewniej Gniew Yeulanirów.
- Zobaczymy czyj czerep ozdobi kawałkami tą lichą parodię budynku. - parsknął Falthar - Stawaj ostrouchu!

PÓŁFINAŁY
Walka pierwsza: Ramazal vs Falthar Magnisson
Walka druga: Denethrill vs Reinhard von Preuss

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Mallobaude warknął, gdy magiczna więź z szkieletem została zerwana. Choć spodziewał się zdrady z rąk tego parweniusza, nie umniejszało to jego gniewu.
Arkhan patrzył na niego obojętnym wzrokiem. Mallobaude musiał przyznać, że bez pomocy swego mistrza, cały podstęp z sobowtórem nie zdał by się na nic.
- Zdradziecki pies złamał słowo!- warknął książę, waląc pięścią w stół. Właściwie to oznajmiał oczywiste.
- Zbyt długo przyszło nam nosić brzemię twojego błędu- starożytny kapłan mówił cicho i spokojnie. Czarny Rycerz bardziej jednak obawiał się tego szeptu, niż okrzyku bitewnego swych wrogów.
Arkhan odwrócił się od niego, zdążając na balkon. Drzwi doń otworzyły się same, na same skinienie kościstej dłoni kapłana. Przestąpił próg, wychodząc na światło dzienne. Swym pustym, pozbawionym empatii wzrokiem ogarnął miasto.
- Musimy zdławić tą rosnącą rebelię raz na zawsze. Owoce twoich błędów kosztują nas więcej, niż możemy sobie na to pozwolić.
- Wnet rozprawię się z samozwańcem, mistrzu!- zapewnił Malloubade, uderzając pancerną rękawicą w piersi.
- Porażka nie wchodzi w grę, mój uczniu. Twoje zastępy żywych nie wystarczą, by pokonać wroga dostatecznie szybko. Zatrzymaj jednak naszych poruczników w odwodach. Niech najdoskonalszy ze sług uderzy na Marienburczyka.
Mallobade skłonił się lekko.
- Osobiście poprowadzę natarcie!- zakrzyknął.
Arkhan oderwał wzrok od miasta i spojrzał na niego.
- Nie mówiłem o tobie.
To było gorsze, niż policzek.
- Służę- odezwał się ochrypły głos za plecami Mallobauda. Rycerz odwrócił się gwałtownie, urażony przytykiem.
- Nihilus...- syknął z pogardą.
Nie po raz pierwszy Arkhan stawiał wyżej zakapturzonego wojownika, nad niego samego. Jego, księcia, prawowitego dziedzica tronu Bretonii! Sam przyboczny również nie okazywał należytego szacunku.
- Mag'ladrothal- poprawił do kapłan- Herold Smoka Pustki. Gdy czas nadejdzie, poprowadzisz nasze zastępy na miasto. Staniesz przeciw Aldeharowi van der Maarenowi i go zabijesz. Każdego, który stanie ci na drodze również.
Okryty łachmanami wojownik przytaknął tylko. Przez myśl Czarnego Rycerza przeszła myśl, na ile lisz panuje nad swym potworem...

***
W mieście zapanował niemały ruch, wypełniając pełne stagnacji miasto niecodzienną żywotnością. Zbrojni wzywani byli ze swych koszar, straż miejska wychodziła na ulice, każdy człowiek, który był do dyspozycji księcia został powołany pod broń. Cywile byli usuwani z ulic, niejednokrotnie siłą, choć większość z nich, widząc co się święci, sami posłusznie usuwali się z drogi. Ciszę, jaka miała zapaść na opustoszałych ulicach zagłuszał jednak marszowy krok podkutych butów. Dźwięk strachu.

Berengar stwierdził jednak, że port nie dość dokładnie został oczyszczony. Napotkali kilku pijaków, niepomnych tego, co się dzieję, kilku lokalnych rzezimiechów i z tuzin żebraków, których kalectwo nie pozwalało na zorientowanie się w sytuacji.
Nikt po nich nie będzie płakał- pomyślał kapitan, każąc swym ludziom iść dalej. Nie oni byli ich celem. Kapitan straży miejskiej otrzymał inne zadanie.
"Duma Driftmaarktu" stała przy zacumowana przy pirsie, nieświadoma, że nadchodzący sztorm zbliżał się od lądu. Cisza, jaka panowała na pokładzie uspokoiła Berengara. Nie byli gotowi na ich przybycie.
Zatrzymał się przed trapem. Dwóch gwardzistów skrzyżowało halabardy, zagradzając mu drogę. Wąsaty kapitan skrzywił się.
- Powiadomcie swego czarodzieja, że chcę z nim mówić- zażądał Berengar hardym tonem.
Gwardziści Aldehara spojrzeli na siebie i przytaknęli. Jeden udał się na statek. Poza nimi, strażnik widział tylko kilku uzbrojonych tylko w noże marynarzy.
Tym lepiej- pomyślał- Trzeba sprawę załatwić szybko i konkretnie, najlepiej bez rozlewu krwi
Z drugiej strony wątpił w zaistnienie takiego scenariusza.
Czarny Magister przybył do nich po dłuższej chwili oczekiwania, krocząc niezgrabnie. Wspierał się przy tym na kosturze, przydając sobie wyglądu starego dziadka, mimo, iż jego wiek nie był tak zaawansowany. Cięgiem przy tym poprawiał okulary. Berengar miał niemal pewność, że mag potknie się o swoje szaty i spadnie z trapu do wody.
- Tak?- spytał, poprawiając jeszcze raz swoje szkła drżącą dłonią.
- Helstanie, zwany Czarnym Magisterm! Mam rozkaz pana aresztować!- oznajmił tonem pewnym, niemal butnym kapitan straży.
- Ach... rozumiem- odparł cicho mag. Sprawiał wrażenie roztargnionego.
Z szybkością, jakiej nie można było spodziewać się po mężczyźnie drobnej postury, Helstan pchnął kosturem kapitana w twarz, łamiąc mu nos, po czym wyskandował zaklęcie. Berengar nawet nie poczuł swądu palonej skóry i mięsa.
Nim padł na ziemię, z twarzą zwęgloną na głęboką czerń, jak na komendę zza drewnianych burt wychynęli ukryci strzelcy. Huk wystrzału zagłuszył wszelkie deklaracje poddania się. Gdy opadł dym, u stóp Czarnego magistra leżało czternaście trupów. Całość trwała ledwie kilka uderzeń serca.
- Całe życie uczyłem swe ręce niezgrabności- mruknął u lekkim uśmiechem mag, patrząc na przypalonego kapitana, po czym zwrócił się do barczystego marynarza- Albrecht! Rzucaj cumy i rozwijaj żagle. Nie chcę, by bretońska hołota próbowała wedrzeć się na statek. Trzymaj się jednak blisko brzegu i stawiaj szalupy!
- Aye!- zakrzyknął bosman, biorąc się do roboty.
- Wybierasz się dokądś?- spytał Julien van der Maaren, wyłaniając się spod pokładu.
- Po tego brata, panie. Sądzę, że nie starczy mu sił, gdy cały garnizon spadnie mu na kark.
- Dobrze sądzisz- przytaknął młodszy brat księcia- Osobiście ruszyłbym z odsieczą, lecz Aldehar pozostawił wyraźne instrukcje...
Mag skłonił się lekko i oznajmił, że sam pójdzie. Oczywiście, zebrawszy ze sobą odpowiednich ludzi. Tuzin wystarczy. I jeden jegomość, którego nazwanie człowiekiem było nadinterpretacją...
- Van der Saar! Do mnie! Idziemy po księcia- zaordynował Czarny Magister- I gdzie jest do cholery Reinhard?
- Tu- metaliczny głos odezwał się tuż przy czarodzieju. Zawsze pojawiał się jak znikąd, cholerny inkwizytor.
- Mówiłeś coś o siepaczu Mallobauda, nieumarłym, czy demonie. Przydała by się ekspertyza.
Choć stalowa maska zasłaniała twarz wybrańca, Helstan mógłby rzec, że von Preuss się uśmiechnął.
- Jeśli przez ekspertyzę masz na myśli mój miecz, to tak, mogę pomóc- zarezonował Malaalita.

***
Port, choć bliski miejsca spotkania, teraz zdawał się być na drugim końcu kontynentu. Henrik Vandergrifft popędzał żołnierzy, starając się mieć oczy dookoła głowy. Cisza, jaka zapadła na opuszczonych ulicach nie podobała mu się ani trochę. Była to cisza przed nadchodzącym sztormem.
Coś mignęło mu w cieniu bocznej uliczki. Ściszony charkot, czy syk dobiegł jego uszu. Tak przynajmniej mu się zdawało. Szeregowi żołnierze poddawali w wątpliwość wrażenia słuchowe, lecz stary wyga ufał swemu instynktowi. A on mu podpowiadał, że nie są tu sami.
Nie przeszli stu metrów, gdy ich prześladowcy zdecydowali się ujawnić.
Ghule.
Było to jak przekleństwo. Nie odważyły by się jednak normalnie zaatakować tak dużej liczby ludzi. Te jednak nie czaiły się już, wyraźnie zmierzając po nich. I wtedy Gryf z Wolnego Miasta ujrzał go.
Nekromanta- pomyślał Henrik.
Trupożercy, kierowane jego spaczoną wolą, przyspieszyły kroku, przechodząc w szarżę.
Strzelcy momentalnie opadli na jedni kolano, składając się do strzału.
- Czekać!- warknął Vandergrifft.
Trupożercy puścili się groteskowym biegiem. Przypominało to chód chromych ludzi.
- Czekać!- warknął ponownie, pozwalając, by przeciwnik zbliżył się dostatecznie. Smród potworów docierał już do jego nozdrzy.
- Ognia!- rozkazał, dobywając flammberga.
Huknęły strzały. Nieumarłe stwor padły jak skoszone zborze, deptane przez swych towarzyszy bezceremonialnie.
Strzelcy cofnęli się dwa kroki, znajdując się pod ochroną halabardników. Było ich jednak zbyt mało.
Nekromanta rozpoczął mroczną inkantację. Dowódca gwardii wymierzył doń z pistoletu, lecz chybił. Mag zaśmiał się i wzniósł ręce, skandując zaklęcie.
Vandergirfft ciął swym masywnym ostrzem, rozpłatając najbliższego stwora, który niemal wbiegł na niego. Oszalałe ghule skoczyły na halabardy, same nabijając się na kolce, lecz kolejne szły za nimi.
Głos nekromanty osiągnął wyższy ton i wyciągnął rękę w kierunku wroga. Słowa zaklęcia dobiegały końca, a między jego palcami przeskoczyły purpurowe iskry energii.
Wtedy huk eksplozji wstrząsnął powietrzem. Vandergrifft ze zdziwieniem stwierdził, że zaklęcie nie uczyniło krzywdy jego żołnierzom. Z maga zaś pozostał osmolony ślad na bruku. Spojrzał dalej, za ghule. I roześmiał się.
Helstan opuścił ręce, wciąż zaczerwienione od rzuconego zaklęcia. Idący za nim stalowy wojownik bez słowa parł do przodu, by wznieść miecz sprawiedliwości nad demony i grzeszników.
Za nim podążał regiment marienburskich halabardników.
Nigdy w życiu jeszcze nie cieszyłem się na widok tak brzydkiej mordy- pomyślał Gryf, lecz oto dźwięk rogu wyrwał go z zamyśleń.
Z drugiej strony nadchodzili kolejni zbrojni. Ci jednak dzierżyli znienawidzone barwy Czarnego Rycerza. Bretończycy nie bawili się tym razem w akty aresztowania. Po prostu zaatakowali.
Łucznicy- zauważył Henrik Vandergrifft.
Ściął atakującego go pazurami ghula, pozbawiając go nóg. Szybkim sztychem w czaszkę dobił ryczącego stwora. Byli w nieciekawej sytuacji. Związani walką wręcz, Gwardia nie mogła skutecznie osłonić się przed strzałami.

[Zabawmy się, wszyscy! Klafuti, sorry za pożyczkę, ale shame on you, że się nie udzielasz :wink:
Grimgor, założyłem, że Julien pozostał na "Dumie Driftmaakrtu", wraz z częścią sił. Aldehar, Hestan i Reinhard stają przeciwko zbrojnym Mallobauda, na razi żywym, wspartym niewielką ilością ghuli. Nihilusa na razie nie ruszać!]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3443
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

[ja się próbuję udzielać, ale cały czas muszę zmieniać wersję. ostatnio tempo podskoczyło, a ja jeszcze nie opisałem mutacji]
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Wszyscy znamy Twoj talent. Nie musisz pisać całych rozdzialów. :lol2:
Tempo podskoczyło? Rzekłbym, że jest powolne...]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

[Powolne, bo zostaliśmy dosłownie we czwórkę, a ja nie wiem. Nie przychodzą mi jakieś logiczne powody jak wmieszać moje postaci dobrze, poza jakimś "akurat przechodziłem no i musiałem ich pozabijać". Moje mroczne elfy nikogo nie lubią i zależy im tylko na sobie :-k.]
Obrazek

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

Być może, gdyby Denethrill siedziała w swojej komnacie, przeoczyłaby całe zamieszanie, ale chodząc po korytarzach pałacu Mallobauda, nie dało się nie zauważyć napięcia. Służba przemieszczała się skrycie podenerwowana, a w niektórych miejscach tworzyły sie małe grupki, szepczące po kątach. Czarodziejka po raz pierwszy żałowała, że wzbudzała taki postrach pośród prostaczków. Każda taka gromadka natychmiast milkła, kiedy tylko zauważyła jej obecność. Udało jej się jednak uchwycić takie strzępy jak lady de Hane oaz port. Najwyraźniej szykowało się coś dużego, w sam raz na zakończenie kolejnego etapu rozgrywek. Nadszedł czas, by przekonać się osobiście o co tyle hałasu.

Przy wyjściu z pałacu znalazł ją Zarthyon.
- Najnowsze wieści. - Zaczął gwardzista nie przerywając wspólnego marszu w głąb miasta. - Adelhar porwał wampirzycę Mallobauda, ale to akurat wie każdy, kto potrafi rozróżniać kolory, takie jak białe płaszcze Księcia Mórz. Szykuje się też konfrontacja naszych dwóch władyków. Ale mam coś co bardziej cię zaciekawi. Czarny rycerz do ratowania swojej żony wyznaczył między innymi Ramazala, a van der Maaren nasłał na niego tego krasnoluda, który pomagał nam w walce z królem ghuli. - Czarny strażnik zrobił krótka pauzę. - Można to uznać za nieoficjalny półfinałowy pojedynek.
- Skąd o tym wszystkim wiesz? - Przerwała mu Denethrill, której nie podobała się wizja niekontrolowanych pojedynków.
- Od naszego asasyna. Ciągle trzyma się swojego zadania, zbiera informacje. Nie wiem jak on to robi. Podsłuchać coś dotyczącego Czarnego Rycerza, rozumiem, ale mieć wtykę w obu stronnictwach?
- Są najlepsi. - Wzruszyła ramionami elfka. - Malekith ma na usługach być może najzdolniejszych szpiegów na świecie.
- Prawda. - Zarthyon przyglądał się w ciszy czarodziejce. - Co planujesz?
- Ja, nic. Oni zdecydowali za mnie. Został mi kulawy łowca czarownic.
- Będzie gdzieś z ludźmi van der Maarena, prawdopodobnie gdzieś w porcie.
Skierowali się w tamtą stronę, a podróż trwała wyjątkowa krótko. Ulice były opustoszałe, pospólstwo nie chciało brać udziału w wydarzeniach tej nocy. Nawet tacy prostacy wiedzieli, kiedy nie wpychać nosa w nieswoje sprawy, a te były wręcz bardzo nie swoje. Wraz z zabiciem Reinharda, zostałaby już tylko walka finałowa, a wszystkie nici, które łączyła sobą Arena, rozwiązałyby się wraz z jej końcem. Czarodziejkę ciekawiło czy miasto to przetrwa. Udało mu się już przetrzymać jedna apokalipsę w postaci najazdu ghuli, więc dawała mu spore szanse. Ostatecznie bardzo trudno zniszczyć takie gniazdo dekadencji jakim było Mousillon. Skurwysyństwo potrafi przetrwać niejedno. Z rozmyślań wyrwały ją odgłosy walki, a właściwie huk wystrzałów. Byli już blisko konfliktu.
- Prędzej wybiję sobie oko jakimś wystającym kawałem drewna niż znajdę von Preussa w tej ciemności. Nie mogę zabijać kogo popadnie, bo jeszcze obie strony zwrócą się przeciwko mnie. - Zaklęła Denethrill.
- Chyba jednak większym problemem jest to, że nie wiemy gdzie jest. Kto wie jakie zadania wyznaczył mu van der Maaren i tylko sam Reinhard wie, czy ma zamiar w ogóle je wykonywać. On od początku miał swoje własne plany dotyczące Areny. - Odpowiedział Zarthyon.
- Czy to nie jest jeden ze statków Księcia Mórz? - Czarodziejka wskazała na najbliższy okręt unoszący się na wodzie blisko brzegu.
- Nie miałbym pojęcia nawet gdybym był w stanie dostrzec jakiekolwiek szczegóły.
- Niech spłonie.
- Nieważne. - Mruknęła elfka. - Lepiej się odsuń.
Gwardzista bez słowa stanął za czarodziejką jednocześnie odchodząc na większą odległość. Denethrill sięgnęła po wiatr Aqshy i aż się uśmiechnęła, kiedy poczuła z jaką łatwością jej to przyszło. Nowe zabawki wiszące na jej szyi robiły swoje. Dała dobie dużo czasu, by sformułować potężne jak i bezpieczne dla niej zaklęcie. Nigdzie jej się nie spieszyło, a zależało jej na efekcie, do czego potrzebowała czasu, nie specjalizując się w magii ognia. Wkrótce pojedyncze płomienie zaczęły krążyć wokół jej rąk, gdy wypowiadała inkantacje, a potem oblekały już całe jej ciało. Kiedy Zarthyonowi wydawało się, że czarodziejka sama upiecze się żywcem, ta uwolniła nagromadzoną energię w formie olbrzymiej kuli ognia. Ta z furkotem palonego powietrza, poleciała nad wodą, przez chwilę oświetlając drogę swojego lotu, do momentu gdy uderzyła w swój cel. Cały pokład natychmiast zajął się ogniem, a płomienie zdawały się żyć. Wspinały się po masztach, by dotrzeć do żagli. Kilku ludzi jak żywe pochodnie wyskoczyło z krzykiem do wody, jednak nic to nie pomogło. Magicznego ognie nie tylko nie dało się ugasić, ale również nie palił wszystkiego z prędkością normalną dla tych rozmiarów płomienia. Denethrill podsycała go odrobiną energii z gwiazdy, by ten nie pożerał natychmiast drewna, zastępując go w roli paliwa, magią. Port rozświetlił się łuną, a dwójka Druchii zobaczyła po jego drugiej stronie ruch walczących ludzi. Teraz już wiedzieli gdzie szukać.
- Jestem pod wrażeniem. - Przyznał gwardzista podchodząc do Denethrill. - Jednak nawet to nie gwarantuje ci spotkania von Preussa. Dlaczego to zrobiłaś?
- Po prostu potrzebowałam rozgrzewki przed walką.
Obrazek

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3443
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

Dotarli dosłownie w ostatniej chwili - tuż przed tym, jak nekromanta miał posłać w niebyt dzielnych ludzi van der Maarena, stojących niczym bastion dzielący ich pana od siepaczy Czarnego Rycerza, ognisty pocisk zwęglił i rozniósł w smolisty pył wrażego maga wraz z kilkoma członkami jego nieumarłej świty, mających pecha stać w pobliżu celu ognistego pocisku. Jedyne co po nich zostało to rozmazany cień sadzy i swąd palonego mięsa, ostro wybijający się na tle portowego fetoru. Kilka uderzeń serca później odsiecz runęła na zbrojnych oraz towarzyszące im ghule, kręcących się bezradnie w kółko, w konfuzji starając się zorganizować obronę przeciwko nowemu zagrożeniu.
Gotterdammerung błyskał złowieszczo w ogniu roznieconym przez Helstana, gdy jego zakrwawiona klinga wznosiła się i opadała, bezlitośnie chłoszcząc sługi ciemności. Zarówno zbrojni, jak i ghule padli pod stalowym biczem szybkiej sprawiedliwości, z każdym zamachem wirującego coraz szybciej i szybciej. Magiczna obręcz dawała o sobie znać. Z pewnością przyda się w nadchodzącym starciu, z biesem, który w pojedynkę wyrżnął oddział Eliota. Były inkwizytor uważnie obserwował otoczenie, co jakiś czas zerkając na dachy i w mrok bocznych zaułków spodziewając się dostrzec to straszne, czerwone ślepię, które zamajaczyło we mgle wczorajszej nocy. Jeśli ten łowca, czymkolwiek był, miał uderzyć, najlepszy moment był teraz - Ksiażę Mórz był poza swoim okrętem, pozbawiony ochorny całej swojej gwardii, zaś zakamarki, od których roiło się w Mousillon pozwalały niepostrzeżenie podkraść się do nieświadomej ofiary. Gdyby Reinhard miał za zadanie wytropienie i zlikwidowanie kogoś, tak właśnie by postąpił, zakładał więc, że zabójca postąpi tak samo. Jeżeli zostanie wyeliminowany, nie pozostanie nic, co mogłoby powstrzymać Reinharda od pochwycenia Mallobaude'a. Nie miał jeszcze pojęcia, że to on z myśliwego zmienił się w zwierzynę...

- Nic się nie zmieniło. To wciąż ten sam, syfiasty grajdół. Wrzód na dupie świata. - Powiedziała Ilsa, krzywiąc się pod nosem, gdy jej wzrok omiótł z dawna niewidzianą, acz znajomą okolicę. - No, może poza tym. - Wskazała na gmach areny, już cały oblazły glonami i pobazgrany przez amatorów tak zwanej sztuki ulicznej. Rysunki przedstawiały przedstawicieli różnych ras, często znieważone w różny sposób przez antyfanów danego czempiona. Kilka graffiti przedstawiało również osobnika w masywnej zbroi i z charakterystycznym kapeluszem na głowie.
- Wygląda na to, że jest znany. - Zauważył Oscar, ze zwyczajowym tonem sarkazmu w głosie.
- No. Czempion mrocznych bogów jest raczej widowiskowy w swych działaniach. Muszą tacy być, skoro chcą tylko tego, żeby ich pan zwracał uwagę wyłącznie na ich osobę.
- To dokąd teraz? - Uciął zbędną dyskusję Decker. Nie mieli czasu na dowcipy.
- W porcie jest spelunka o wdzięcznej nazwie "U Lou". Lou dużo może i znając jego pozycję w mieście, jego działalność pewnie ma się dobrze. To pewny facet. - Powiedziała Ilsa tonem eksperta.
- Jak rozumiem, to jeden z twoich znajomych z młodości?
- Otóż to. Prowadzi knajpę i zajmuje się też handlem oraz usługami.
- Oczywiście to nie jest, to nie może być legalny biznes. - Stwierdził Oscar.
- Wszystko, co się tu dzieje nie jest legalne. U Lou będziemy mogli zostawić nasze rzeczy i przynajmniej być w miarę spokojni o ich los.

Zwykła portowa oberża jakich wiele, ze zbutwiałym szyldem, którego nie dało się rozczytać. Było to jednak bez znaczenia, bo i tak mało kto tu był piśmienny. Legiony nocnych owadów biły głowami o sczerniałe o sadzy szkło wiszącej nad wejściem latarni okrętowej, rzucając rozrosłe do absurdalnych rozmiarów cienie, gdy w daremnym trudzie usiłowały dostać się do ciemnopomarańczowego ognika, aby paść ofiarą własnej bezmyślności - nie różniły się tym zbytnie od niektórych ludzi.
Wnętrze skrywał półmrok, rozświetlany tylko przez porozstawiane tu i ówdzie świece. Tutaj ćmy i komary zdołały osiągnąć swój cel i zbliżyć się do upragnionego blasku. Teraz ich przypalone trupki zalegały wokół niewzruszonych filarów wosku. Kilka zakazanych gąb, nienaznaczonych brzemieniem intelektu jak na komendę odwróciło się do drzwi, gdy w ciemnoniebieskim prostokącie otwartych w noc drzwi stanęły dwie, identycznie ubrane sylwetki. Dwójka nowych zbliżyła się do kontuaru, wciąż prowadzeni przez kaprawe wejrzenia pozostałych klientów.
- Czy jest Lou? - Zapytała Ilsa zwróconego tyłem do nich barmana. Sądząc po posturze był to też wykidajło.
- Lou przyjmuje interesantów za dnia... - Odparł.
- To ważna sprawa, wiem co się stało z tym ładunkiem absyntu, co zaginął parę lat temu. - Barman zesztywniał, jak rażony piorunem. Odwrócił się. Miał wyjątkowo małpią, dziobatą gębę, krótkie, siwe włosy sztywne od łoju i bulwiasty nochal. Przykucnął nieco, żeby zajrzeć pod rondo skórzanego kapelusza.
- Niemożliwe. Mała Ilsa, jak wyrosłaś! Byłem pewien, że gryziesz ziemię.
- Mało brakowało. Nie jeden raz. I jak widzisz, możesz przestać mówić, że jestem mała. Zawsze mnie to wkurzało.
- No, no. - Podniósł dłonie w obronnym geście. - I widzę, że zrobiłaś karierę w służbach, znalazłaś sobie kogoś... Chociaż dziwny macie gust jak na podróż poślubną. Chyba, że taki sentyment...
- To nie jest moja żona. - Wtrącił sucho Oscar. - A ty zapewne jesteś Lou.
- Zgadza się. To Louis Cabertier, ale wszyscy mówią na niego Lou. A to jest Oscar Decker.
- Świetnie. Skoro jesteśmy już sobie przedstawieni, to może przejdźmy do interesów. - Lou wyciągnął menu spod lady po czym położył przed Ilsą i Oscarem. Prawe strony pokryte były nazwami potraw i odpowiadającymi im rysunkami, lewe zaś zdobił istny przegląd arsenału. - U nas można zjeść skromnie - wskazał na stronę przedstawiającą bronie ręczne, zarówno palne jak białe - lub suto - przewrócił kartkę ukazując wszelkiego gabarytu armaty, katapulty, balisty, wozy bojowe i okręty. Był też nawet krasnoludzki żyrokopter.
- Nie, nie. Nie chcemy nic jeść. Przynajmniej nie teraz. Chcemy się tu zatrzymać. W Mousillon jest ktoś, do kogo mamy sprawę.
- Ja bym tam jednak wszamał coś na ciepło. - Mruknął Oscar.
- W takim razie, zapraszam do gabinetu. Dla pana polecam zupę rybną. W wersji de luxe, oczywiście. - Inkwizytor nie chciał jednak dopytywać się, na czym polega de luxe, ani tym bardziej wiedzieć, czym jest zwykła wersja.
- Dobrze. Poproszę.
- Dla mnie też. - Powiedziała Ilsa. - Lou zajrzał do garkuchni i przekazał zamówienie, po czym kazał iść za sobą.
Gabinet w niczym nie przypominał nory znajdującej się na parterze. Może nie był urządzony zbyt gustownie, ale z pewnością świadczył o zamożności rezydenta. I jego zamiłowaniu do luksusu.
- Zatem, co to za sprawa? - Zapytał gospodarz.
- Szukamy człowieka zwanego Reinhard von Preuss. Jest niebezpiecznym zbiegiem... - Zaczęła wyjaśniać Ilsa.
- To, że jest niebezpieczny, to wiem. Sam oglądałem jego wyczyny. Do tego wygląda jak szafa, bo porównanie go do rycerza to niedopowiedzenie. Jesteście pewni, że sobie poradzicie?
- Mam już odpowiednie narzędzia. - Inkwizytor zastukała w drewnianą skrzynię.
- Jest jeszcze jedna rzecz. Nasz miłościwie panujący księciunio zapowiedział, że uczestnicy turnieju są objęci nietykalnością, znaczy maja te "immuniuniu", czy jakoś tak. Cokolwiek. Chodzi z grubsza o to, że jak ktoś zabije zawodnika, sam będzie musiał go zastąpić. Oczywiście szanse na przeżycie pierwszego etapu są już dość nikłe, więc nikt nie pcha się z łapami gdzie nie powinien. Dlatego myślę, że będziecie potrzebowali, jak nie wsparcia, to chociaż ciężkiego sprzętu.
- Zasady turnieju gówno nas obchodzą. Odstrzelę mu łeb. Każdemu kto stanie mi na drodze również.
- W takim razie musicie zlikwidować jeszcze jedną osobę.
- Kogo?
- Ten wasz Reinhard ma stanąć do pojedynku z elfią wiedźmą, nazywa się Denethrill. I jest potężna. Naprawdę, cholernie potężna. Jednym strzałem wysadziła połowę trybun, a z rycerza, z którym walczyła, nawet żelastwo nie zostało. W dodatku cały czas kręci się koło niej ten ochroniarz...
- Coś się wymyśli. Co chcesz w zamian za pomoc? Nie mamy zbyt wiele pieniędzy, natomiast ja i Oskar posiadamy niezwykłe umiejętności nabyte podczas specjalistycznego szkolenia. Możemy wymienić się na przysługi. - Louis zamyślił się, ale w końcu odpowiedział:
- Chcę, żebyście zlikwidowali Mallobaude'a. Ten stary grzyb ogranicza mnie już zbyt długo, zwłaszcza teraz, kiedy pojawił się ten van der Maaren. To jest postępowy facet, robiłem już z nim interesy, ale obecność Mallobaude'a powoduje zgrzyty. Nie miałbym nic przeciwko, ale facet powinien był pilnować swojego interesu, tak jak było dotychczas i pozwolić miastu rządzić się własnymi prawami.
- Obawiam się, że może być dobrze strzeżony. To największa szycha w mieście.
- Wierzę, że wam się uda. - Lou wyszczerzył swoje końskie zębiska. - W razie czego dorzucę wam jakąś potrawkę, za fatygę. A teraz powiedz, co się stało z tamtym alkoholem?

Więc von Preuss musiał być gdzieś w mieście. Wystarczyło tylko poszukać, w końcu zauważenie takiego molocha nie powinno nastręczać problemu, nie pośród pełzającego, nędznego plebsu. Wtem od strony portu do uszu Ilsy i Oscara dobiegł niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek harmider. Huk wystrzałów, wykrzykiwane rozkazy i eksplozje - na ulicach miasta toczyła się bitwa. Dwoje łowców czym prędzej ruszyło w tamtą stronę, jednak drogę zatarasowała im zwarta formacja zbrojnych w żółto czarnych mundurach. Już zaczęli szukać innej drogi, gdy rozległa się komenda po bretońsku i oddział ruszył do szarży. Łowcy popędzili za nimi i wpadli na obszerne nabrzeże, gdzie, zdawać by się mogło, wszyscy walczyli ze wszystkimi. Imperialni najemnicy w białych płaszczach kładli u swych stóp po równo ludzi jak i ożywieńców, atakujących kogo popadnie. Chcąc nie chcąc, znaleźli się w środku potyczki i musieli bronić się przed ghulami, oraz bretońskim wojskiem, które najwyraźniej uznało ich za część wrogiej kompanii najemniczej.
W całym zamieszaniu Ilsa usiłowała wyciąć sobie swoim kordelasem jak najwięcej przestrzeni. Oscar gdzieś znikał, to pojawiał się znowu, oddzielony masą walczących ciał. Zbrojni okazali się być niewielkim zagrożeniem, bronią władali z równą gracją, jakby był to pług, od którego zostali oderwani. Jeden za drugim padali z odciętymi kończynami i porąbanymi twarzami, w ruch poszły pistolety, powodując jeszcze większy zamęt przez wzbijanie kłębów prochowego dymu. Krew z rozprutej tętnicy chlusnęła gorącym strumieniem na twarz łowczyni, oślepiając ją na moment. Rękawem przetarła oczy, na ślepo opędzając się przed ewentualnym atakiem. Gdy odzyskała widoczność zobaczyła coś, na widok czego jej serce załomotało szybciej: zaledwie kilka metrów dalej, górujący jak filar potęgi nad żałosnym robactwem Reinhard wycinał sobie krwawą ścieżkę w kierunku broniących się najemników. Za nim zaś postępował oddział takich samych żołnierzy w białych uniformach i czarodziej, raz po raz podpalający poszczególnych przeciwników strumieniami ognia, tryskającymi z jego dłoni, niczym z bliźniaczych smoczych paszcz.

Ciosy uzbrojonych wieśniaków nieszkodliwie odbijały się od zbroczonej krwią zbroi chaosu, stanowiącej nieprzeniknioną barierę dla ich nędznej broni. Sami zaś padali masowo, chłostani z taką zawziętością i szybkością, z jaką grad kładzie młode zboże. Innych von Preuss nabijał na harpun i brutalnie patroszył, wyrywając zadzior wraz z trzewiami. Dzikuny będą miały używanie na tym zakrwawionym błocie. Gotterdammerung właśnie wniósł się nad głowę wybrańca, godząc w niebo jak palec oskarżyciela, aby runąć w dół z pewnością polującego sokoła, gdy nagle zmienił tor, by zablokować pierwszy celnie wymierzony cios kordelasa. Dopiero w następnej sekundzie rozpoznał napastnika.

[to jeszcze nie wszystko z tej scenki, rzecz jasna.]
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Czekam z niecierpliwością na ciag dalszy :) ]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3443
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

[Uprzejmie oznajmiam, że teraz z Byqiem (Bykiem?) dogadujemy się do najbliższego wydarzenia.]
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

Przemierzali z Zarthyonem ostatnie uliczki Mousillon, które jeszcze dzieliły ich od być może ostatecznej bitwy o samo miasto. Z pewnością była to walka o wpływy, co skłoniło Denethrill do myślenia, na jakim wyniku jej zależy. Oczywiście była sprzymierzona z Czarnym Rycerzem i nie wątpiła w możliwości Arkhana Czarnego, z którym jakiś człowieczek z Marienburga nie mógł się równać, ale to było za mało. Jej celem od początku była tylko misja powierzona przez Malekitha i nic więcej, a wszystko wskazywało na to, że już ja wypełniła. Mallobaude wyjawił im wszystkie swoje plany, więc jeśli wygra to na pewno wprowadzi je w życie. Planów van der Maarena nie brała nawet pod uwagę, bo jeśli jakimś cudem to on wyszedłby z tego konfliktu zwycięsko, to co może mieć na myśli kupiec, poza zarobieniem więcej pieniędzy. Wyglądało na to, że wystarczy zabić teraz Reinharda, zmierzyć się z kimkolwiek w finale i opuścić tą dziurę nie mieszając się do potyczki dwóch rządnych władzy dh`oine.
- Nie próbuj walczyć z von Preussem, nie mam zamiaru się do niego zbliżać. - Krzyknęła w biegu czarodziejka. - Po prostu pilnuj, żeby nikt mi nie przeszkodził przy rzucaniu czaru.
- Rozumiem. Co potem?
- Nic. Wracam do pałacu, a ty pozostań w kontakcie z asasynem. Cokolwiek by się nie stało, muszę wiedzieć, kto wygrał drugą walkę, a kiedy będzie po wszystkim, od razu wypływamy.
Gwardzista kiwnął głową. Nie było potrzeba więcej słów. Już od dawna mieli większość dopiętą na ostatni guzik, pozostawało tylko wygrać turniej i paru żołnierzyków Księcia Mórz i Czarnego Rycerza jej w tym nie przeszkodzi.
W zasięgu wzroku pojawili się pierwsi walczący. To wystarczyło by Zarthyon doskoczył do nich z obnażonym mieczem, nie gardząc atakiem z zaskoczenia. Nie było żadnego honoru w walce z ludźmi, a co dopiero w ich zabijaniu. To był tylko przykry obowiązek, który jak każdą taką niechcianą czynność, gwardzista wykonywał szybko i metodycznie. Zanim najemnicy Adelhara zdążyli zareagować, pojedyncze precyzyjne cięcia kosiły ich jak zboże. Musiało paść pięciu z nich w odstępie paru sekund, żeby klinga Zarthyon wreszcie spotkała opór. Strażnik nawet nie zdziwił się tym bardzo. Wszystko w wyglądzie jego przeciwnika, od zniszczonej od morskiego wiatru, poprzez mnogość blizn na twarzy, aż do lekko siwiejącej brody, zdradzało weterana. Być może nawet miał już okazję walczyć z elfem, gdyż żadne sztuczki ani zwody nie były w stanie go zaskoczyć, nawet przy naturalnej szybkości Druchii. Jednak nie miało to znaczenia. Denethrill była pewna, że czarny strażnik ostatecznie pokona swojego przeciwnika, a swój główny cel, czyli oczyszczenie dla niej drogi już osiągnął. Czarodziejka nawet zagłębiała się już w ulicę wypatrując Reinharda w tłumie.
- Stój.
Elfka stanęła jak wryta, nauczona doświadczeniem, że warto słuchać głosu dobywającego się z amuletu.
- Pragniesz zabić łowcę czarownic? Co powiesz na trzech?
- Ludzie Eliota? To już bardziej mutanci niż reprezentanci Czarnego Zamku.
Głos jednak nie odpowiadał, a Denethrill zaczynała mieć wątpliwości. O ile dobrze pamiętała to grupa do której należał albinos Ishwald była zdecydowanie większa i nie mieli żadnych powodów, by współpracować z Reinhardem. Nie wiedziała, jakie łączą ich stosunki, ale zabicie samego Eliota na piaskach areny, raczej ich nie poprawiło. Co by to nie oznaczało, zakładając, że głos z kawałka szaty się nie myli, trójka łowców jej fachu, była już zbyt niebezpieczna.
- Zarthyon! - Krzyknęła do gwardzisty, zajętego walką tym razem już z kimś innym. - Wracamy!

- Na pewno wiesz gdzie go znaleźć?
- Generalnie tak, ale to prędzej on znajdzie nas.
Do tej pory Zarthyon wyglądał jakby wiedział gdzie idzie, więc nie drążyła dalej tematu. Nie żeby miała coś do powiedzenia, albo miała jakiś wybór inny niż za nim podążać. Tymczasem dotarli do domu nie różniącego się niczym od pozostałych w tej okolicy. Gwardzista już naciskał na klamkę, kiedy za ich plecami odezwał się cichy głos.
- Nie będzie takiej potrzeby.
Oboje odwrócili się szybko, spodziewając się najgorszego i szykując do obrony. Zarthyon trzymał rękę na swoim mieczu, ale zaraz ją opuścił.
- No właśnie, to też nie będzie potrzebne. - Głos uformował się w zakapturzonego mężczyznę, który wyszedł z cienia, obok którego dopiero co przechodzili.
- Powinniśmy się tego spodziewać. - Uśmiechnęła się czarodziejka. - Dobrze cię w końcu poznać.
- Ja już ciebie trochę znam.
- Ach tak, ty wiesz wszystko o wszystkich. Nieuchwytny szpieg na służbie jego królewskiej mości.
- Z licencją na zabijanie.
- Grozisz mi?
- Spokój. - Przerwał im Zarthyon. - Odnoszę wrażenie, że mamy ważniejsze sprawy na głowie.
Denethrill tylko prychnęła zdenerwowana, a po reakcji asasyna nie dało się poznać, spod maski ukrywającej twarz.
- Nastąpiła zmiana planów. - Podjął gwardzista. - Opuszczamy miasto już teraz. Nie czekamy na pozostałe walki, misja już wykonana.
- Zakładam, że to pomysł wiedźmy. Boisz się przegrać i nadszedł czas na ucieczkę. - Zakpił zabójca. - Ciekawe co na to Wiedźmi Król.
- Nie twój interes. - Warknęła Denethrill. - Za to twoim interesem miało być dopilnowanie, byśmy mogli w każdej chwili odpłynąć. Mam nadzieję, że tak jest, bo w innym wypadku będę zmuszona powiadomić Malekitha, którym mnie tak straszysz o twojej niekompetencji.
Pomimo tego, że widzieli tylko jego oczy, od razu można było stwierdzić, że uwaga zdenerwowała zabójcę.
- Nie możemy odpłynąć. - W końcu mruknął zmuszony do przyznania się do porażki. - Musiałem płacić kapitanowi dodatkową dolę, żeby utrzymywał swój statek blisko brzegu, z załogą w gotowości.
- Problemem są pieniądze? - Zapytał z lekkim niedowierzaniem Zarthyon.
- Łajba i jej kapitan leżą na dnie. Ktoś dopiero co spalił okręt tak, że zostały tylko tonące, zwęglone szczątki.
Obrazek

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

- Za Wolne Miasto! Za księcia Adelhara! - zawołał po raz kolejny Henrik Vandergrifft, biorąc szeroki zamach flambergiem, rozpruwając korpusy i odrąbując kończyny. Kapitan białej gwardii odetchnął na chwilę, stworzywszy sobie przestrzeń wolną od żywych wrogów i łapiąc oddech ocenił wprawnym okiem sytuację na polu walki. Niemal nie do uwierzenia było, że ich grupka powstrzymała brnący wskroś szerokiej ulicy tłum oraz uratowała ich pracodawcę przed pewną śmiercią. Zaiste elitarni najemnicy pod jego komendą byli wyborem z wybranych, choć pięciu z towarzyszącej im dziesiątki padło ofiarą nawały bezmyślnych ataków, bądź salw strzał przed którymi będąc związani walką nie mieli się jak osłonić, położyli trupem przeszło czterdziestu wrogów. Jednak atak następował po trupach ze wszystkich stron, wystrzelane pistolety służyły teraz co najwyżej ciężkimi kolbami, halabardy stawały się nieporęczne w tłoku, a książę Adelhar znalazł się w bezpośrednim zagrożeniu, osobiście z furią broniąc się ithilmarowym rapierem, którym desperacko parował i siekł mousilloński zbrojny motłoch. Kolejny gwardzista, młody blondyn w białym kapeluszu dalej rąbał wroga swym pałaszem, mimo tkwiącej w jego wnętrznościach glewii i białej peleryny, przybitej do ramienia strzałami.
- Dzielne chłopy, do końca na stanowisku! - ryknął do towarzyszy weteran, widząc, że reszta gwardii pod van der Saarem i Helstanem naciera już z opuszczonymi halabardami i błyskającymi raz po raz muszkietami od strony portu. Żelazny wojownik, który nagle niczym mściciel z głębin wyrósł pomiędzy nimi także włączył się do walki, szerząc wśród bretończyków nieporównane spustoszenie. Strzały nieszkodliwie odbijały się od kirysu Reinharda, gdy ten osłaniał Księcia Mórz.
- Długo to trwało, von Preuss... - zaczął Książę Mórz, z pogardą wyszarpując swe ostrze z przebitej karaceny wrażego dziesiętnika z czarną lilią na hełmie. Wtedy dzięki odsłoniętemu widokowi ujrzał go po drugiej stronie, w miejscu gdzie ulica zadzierała się w górę. Odziany w czarny i postrzępiony niczym krucze skrzydła płaszcz, zaś na zwisającej u siodła tarczy widniało siedem wron, rozdzierających dziobami upierścienioną dłoń. Któryś z mousillońskich lordów wskazał ich mieczem, na co momentalnie zagrały rogi bojowe i potężna, zakuta w stal i przerażające swą dziką heraldyką ladry ława rycerzy runęła w dół ulicy, hukiem kopyt zagłuszając nawet odgłosy bitwy.
Adelhar aż cofnął się w oniemieniu. Kapitan Vandergrifft wolną ręką pochwycił z ziemii dymiący muszkiet i jego okutą kolbą zmiażdżył czerep chcącego skoczyć na księcia pachołka.
- Panie! Panie, co czynimy ?! - wydarł się weteran, lecz van der Maaren nie słuchał, padł tylko gorączkowo na kolana, szukając wśród trupów swoich gwardzistów jednego, scpecjalnego pistoletu. Nogi walczących deptały po jego ozdobnym płaszczu, podbitym złotogłowiem, a ktoś nawet stuknął go w głowę trzonkiem jakiegoś drzewca, lecz wreszcie Książę Mórz podniósł się z uśmiechem, ściskając swój cel. Który po chwili uniósł do góry.
Raca poszybowała wysoko w niebo, rozcinając czerń nocy, niczym płonący miecz wściekłego bóstwa.
*******

Lord Edric Carron, pan Kruczego Gniazda z grzbietu swego rumaka spoglądał na toczącą się poniżej walkę. Zdaniem jego rycerzy bardziej zwieszał się z siodła, niż w nim siedział - wysoki i patykowaty arystokrata zawsze miał dość upiorny nawyk garbienia się, do czego doliczywszy haczykowaty nos, mętne, ciemne oczy oraz chudą pociągłą twarz, przez bladą skórę której widać było doskonale zarys czaszki otrzymywało się personę idealnie pasującą do swych posępnych ziem.
Sytuacja nieco się skomplikowała, ataki jego protegowanych nekromantów, odcinające drogę odwrotu marienburczykom zostały rozpłatane niby puginałem, przez wrażego magistra świała i elitarnych ludzi wroga, których zastęp był już prawie przy swym panu. Piechota zawiodła, jak to plebejskie popychla - zdawał się wyczytywać z oczu otaczających go rycerzy, większość których stanowiła jego osobista chorągiew lenników, którzy bez cienia emocji obserwowali rzeź własnych pachołków w kotle poniżej. Był jednakże wciąż czas osiągnąć cel. Lord Carron dobył miecza, odrzucając poszarpaną połę peleryny.
- Sir Ganelonie... uderzać. - wychrypiał cicho, lecz dobitnie arystokrata - Rozgniećcie ich lancami, zanim cofną się do portu.
Wywołany rycerz odwrócił doń garnczak, którego otwory oddechowe wycięto na podobieństwo wyszczerzonej czaszki.
- Po ulicy nie ma innej drogi, stratujemy tam naszych pachołków. - gdzie indziej brzmiałoby to jak oburzony sprzeciw, lecz słowa mousillończyka były pozbawione emocji. Stwierdzał fakt.
Herbowi już za chwilę zadęli w swe rogi i spięli konie do szarży, niczym fala sztormowa nabierającej impetu wraz ze zjeżdżaniem w dół wzniesienia. Pierwsi spotkali ich właśni łucznicy, szykujący się właśnie do kolejnej salwy, podczas gdy za ich plecami pędziła obleczona w stal śmierć. Zdziwieni rżeniem koni strzelcy odwracali się dwójkami i trójkami, napełniając swe oczy czystą grozą. Któryś z wieśniaków wrzasnął, wtedy wszyscy rozbiegli się. Kilku najszybszych znalazło schronienie, w zaułkach, bądź walczącym z przodu gronie zbrojnych. Reszta powitała okrutną śmierć pod kopytami swych panów. W akompaniamencie wrzasków agonii rycerze zbliżali się już do skrzyżowania, za którym szalała walka.
Wtem niebo rozjaśnił jakiś czerwony blask, strzelający wysoko pod gwiazdy. Nim rycerze zdążyli minąć przecznicę, boczna ulica skrzyżowania wypełniła się melodyjnym, ostrym głosem fletów i warkotem werbli.

https://www.youtube.com/watch?v=-URXbzu5F0o
Wśród równego odgłosu kroków, w blasku zachmurzonego Morrslieba zalśniły szpady, ozdobione czerwonymi pióropuszami moriony, złocone napierśniki i dekorowane puklerze. Estalijczycy szli pod czerwonymi sztandarami, przedstawiającymi nagą i zbrojną we włócznię Myrmidię, której włosy otaczała aureola płomieni, zaś poniżej opaleni szermierze równym tonem śpiewali hymn pochwalny na cześć bogini wojny. Na kroczyła orkiestra, złożona z najmłodszych członków kompanii oraz jej kapitan, cieszący się zasłużonym szacunkiem wśród innych Psów Wojny Vaasco Paravras y Tenorio, zwany także "Dyrygentem". Na znak dany szpadą "Dyrygenta" regiment zatrzymał się w połowie alejki, do przodu przepuszczając kompanów z ciężkimi i nieporęcznymi arkebuzami.
Bretońscy rycerze zrazu zatrzymali się widząc nowego wroga, jednak, gdy ich stłoczoną formację przeczesał grad kul, sypiący się po zagłuszającym chwilowo muzykę, szczekającym wizgu arkebuzów, skręcili konie i wzięli rozpęd na Estalijczyków, zostawiając za sobą kilka pustych siodeł. Vaasco, wyszczerzony pod przyczernianą bródką i wąsem, wiedział że ostrzał nie był zbyt celny, lecz ogrom dymów z przestarzałej broni palnej zasnuł ich wszystkich wielką chmurą, na którą szarżowali właśnie bretończycy. Prowadzeni komendami kapitana najemnicy nie potrzebowali z kolei wzroku, by przeformować się pod rozkazy dowódcy.
Kopyta tymczasem niosły mousillońskich kawalerów do zmiażdżenia impetem szarży najemniczego motłochu, byli już o kilkanaście stóp od kotłującego się dymu.
- Vive lá Mallobaudé! - wykrzyknęli rycerze, pochylając kopie.
Wtedy nagły błysk stali zwrócił uwagę prowadzącego lancę rycerza pośród dymu prochowego. Potem odpowiedział im chóralny okrzyk
- Que viva Estalia!
i momentalnie przed końmi wyrosła istna ściana stalowych szpikulców, umieszczonych na pięciometrowych pikach. Herbowi nie mieli możliwości ni czasu zareagować, z dojmującym kwikiem koni i wrzaskiem, wśród trzasku drewna i łomotu stali wpadali na gardziel najeżoną pikami, pochylonymi przez estalijskich Tercios. Kilku konnych z imetem wpadło na naszpikowanych stalą kumotrów, razem łamiąc piki i zwalając się na bruk wraz z ogierami, samą masą miążdżąc kilku przednich najemników. Na miejsca złmanych pik wyrastały jednak kolejne niczym drzewa w cudownych lasach na Albionie. Przebici stalą panowie padali wraz z zarżniętymi pod sobą rumakami, kilku dosłownie wysadzono z siodeł, reszta zaś przyparta impetem napierających za nimi stłoczyła się w poplątanym chaotycznie kotle stali i zwierząt. Na szybki gwizd kapitana Vaasco spomiędzy pik znów wypadli Driesto z dobytymi szpadami, zbierając krwawe żniwo na uciszaniu powalonych lub ściśniętych w tłoku rycerzy oraz zabijając kilka koni pod następnymi, lecz ci pozostający w siodłach, którym zwolniło się miejsce bez litości kontratakowali, tłukąc z wysokości siodeł mieczami i wekierami. Sami osłonięci grubą płytą przed kąsającymi szadami, mousillończycy połozyli trupem wielu szermierzy, którzy osłaniając się puklerzami cofnęli się znów za piki. Tylko kapitan Vaasco pozostał w wirze walki, nieuchwytny czerwony cień, jakby tańczący z podskakującymi, czarnymi lokami wśród wściekłych ciosów, na które odpowiadał błyskawicznym zanurzeniem szpady między płytami pancerzy, bądź w wizjerach hełmów. Przy tym wszystkim nucił on jakąś skoczną piosenkę, otrzepując oręż z krwi ruchami podobnymi do kierującej oriekstrą batuty. W końcu jednak sam odskoczył za piki i samemu głośno kogoś wzywając kazał grać ostrą nutę fletom.
- Arbaletas! Arbaletas! - krzyczał y Tenorio. Rycerze z początku zdziwieni krzykami, w końcu spojrzeli ku dachom otaczających budynków, gdzie zaczęły podnosić się z ukrycia odziane w zieleń i kolczy pancerz cienie. Pobliźnione twarze ściskających kusze Tileańczyków mogły należeć tylko do komandosów Falco Internazionale, którzy nie czekając aż miny zrzedną ich wrogom pod przyłbicami zaraz zaczęli szyć do stłoczonego rycerstwa jak do kaczek. Od przodu powstrzymywani pikami rycerze mogli tylko krzyczeć, gdy sięgały ich bełty z broni szybko przeładowywanej dzięki drogim kołowrotkom z zakładów Wilhelma Tella. Tego już było za wiele nawet jak dla rycerstwa. Pojedynczo, bądź małymi grupkami poczęli oni pod ostrzałem czmychać w stronę skrzyżowania, zostawiając przygniecionych końmi oraz rannych na łaskę najemników. Falanga Estalijczyków ruszyła powoli za jeźdźcami w stronę głównego placu boju i zaatakowała z flanki długimi pikami, podobnie jak Tileańczycy, którzy biegając od osłony do osłony po dachach ruin i budynków poczęli przejmować pozycje strzelnicze wyborowych łuczników z Mousillon, uprzednio zgrabnie eliminując ich poprzednich okupantów.
Lord Carron zmarszczył cienkie brwi na widok wypadającego w popłochu z zaułku rycerstwa, uświadamiając sobie, że stracił właśnie swój główny argument w tej batalii i minie zbyt wiele czasu zanim zreformuje wokół siebie resztki swej chorągwi do kolejnej szarży. Poza tym do Księcia Mórz i jego nielicznej kompanii dotarł już idący jak burza biały młot gwardzistów, wysuwając go poza zasięg wojowników Czarnego Rycerza.
Arystokrata nie wiedział, jednak o ostatnim trybiku w planie Adelhara, opracowanym już wcześniej na wypadek podobnego scenariusza bitwy o miasto.
********

- Na zieloną brodę Mananna... - zdziwił się wsiadający na koń Julien van der Maaren - Skądś ty ich wytrzasnął ?
Diederik Kierkegaard, kwatermistrz "Dumy Driftmaarktu" oraz zaufany człowiek jego brata do najmowania nowych rębajłów uśmiechnął się szeroko, drapiąc się po brodatej fizjonomii.
- Ano widzisz, spotkałem ich przypadkiem w jednym barze w Wolfenburgu, jak przejeżdżali z pompą przez Imperium... mówili, że mają jakiś rajd do Altdorfu z okazji 70tej rocznicy pokonania jakiegoś lorda Chaosu, czy coś takiego... Spytałem czy chcą nieco zmienić trasę za stawkę w czystym złocie, kobietach i alkoholu no i... są tu z nami. Podobno to wielcy patrioci i ulubienicy kislevskiej królowej... ich szef dostał nawet order za...
- Mało mnie to obchodzi. Ocenię po tym jak się sprawią w boju. - uciął Julien, sadowiąc się w siodle białej klaczy o zadbanej grzywie barwy czystego śniegu. Nie licząc ich samych, w porcie było po prostu zbawiennie cicho. Oczywiście, dało się słyszeć odległe odgłosy bitwy w mieście, lecz sama okolica był po prostu opustoszała.
Młodszy brat księcia mórz obrócił spojrzenie zielonoszarych oczu na kilkunastu kawalerzystów przy studni. Wielcy, umięśnieni mężczyźni o hardych spojrzeniach i włosach zaplecionych w ciasne, lansjerskie warkocze na równie okazałych, parskających jakby w oczekiwaniu na bitwę smoliście czarnych ogierach, których grzywy dla efektu barwili na kolor płomieni bądź stali. Odziani w ozdobione emblematem srebrnego wilczego łba kurty z czarnej, najeżonej ćwiekami skóry Kislevici sprawdzali wielkie szabliska, popalali szkiliwone lulki, bądź do ostatka doglądali swych koni. Długie wąsiska i liczne tatuaże oraz blizny dodatkowo otaczały ich aurą ponurego respektu, jaka najmocniej biła z ich rotmistrza. Człeka, wydawałoby się zbyt wielkiego nawet na swego karego dzianeta, którego wołali Alexander Zołdastanow, bądź "Chirurg", gdyż podobno potrafił ciąć tak wprawnie iż z człowieka zrazu uchodziły wszelkie dolegliwości. Cóż czas najwyższy to sprawdzić, złoty, krasnoludzki zegarek Juliena pokazywał niemal umówiony czas.
Marienburczyk spiął konia i ruszył z kopyta, rapierem pokazując kislevczykom by podążyli za nim, na co nie musiał długo czekać.
- Ночные Волки! В атака, вперед! - zakrzyknął za nim Zołdastanow, wyciągając szablę, wśród parsknięć koni dały się słyszeć wycia jeźdźców, którzy piorunem dogonili Juliena, co więcej po chwili to on musiał bóść końskie boki ostrogami by nadążyć za umięśnionymi ogierami najemników.
https://www.youtube.com/watch?v=IlBoHQtqGt0

Grzmot ich kopyt na porozkradanym w połowie bruku wypełnił opustoszałe ulice Mousillon, z powrotem zaganiając wszelkie tchórzliwe robactwo do jego nor. Po drodze napotkali kilku ludzi w barwach księstwa Mousillon, dezerterów, bądź szukających swego oddziału wagabundów, którzy padli rozpłatani w błoto, nawet nie usłyszawszy cięć szabel, które uciszyły ich raz na zawsze. Julien miał za zadanie objechać bocznymi ulicami miasto i spaść niczym anioł pomsty na tyły wroga, ratując resztę najemnej armii ich rodu... A przynajmniej tak chwalebnie wyobrażał sobie swoją misję. Niedługo jednak odgłosy bitwy zaczęły stopniowo się zbliżać. Potem wypadli na największą z ulic o zapomnianym, bądź nigdy nie nadanym mianie, która wiodła do doków. Tam, poniżej całe skrzyżowanie drżało od zaciętej batalii, gdzie nieumarli, rycerze i zbrojni jakiegoś lorda zmagali się z Białą Gwardią i Estalijczykami Adelhara. Nawet nie musiał wydawać rozkazu. Nocne Wilki wyjąc jak szaleńcy, niby czarny kir spadli niewielką acz głośną kompanią na tyły bretończyków, momentalnie szerząc makabryczne spustoszenie kopytami, bądź ukąszeniami swych nauczonych walki koni, bądź śmigającymi jak błyskawice szablami. Kilku Kislevitów zderzyło się z uciekającymi z bocznej ulicy rycerzami, wśród nich był Zołdastanow, który klnąc gniewnie wzniósł szablę nad głowę. Rycerz o ladrach ułożonych w postać skrzydeł nietoperza podniósł miecz do parady, jednak "Chirurg" już w trakcie cięcia zygzakiem zmienił jego kierunek i jak grzmotem raził herbowego, przecinając z niesamowitą siłą jego hełm i rozpłatując głowę. Bretończyk zawisł bezwładnie niemal do ziemii ze swego siodła, chlustając posoką z wielkiej szczerby w garnczaku.
Julien tymczasem niespiesznie ściął kilku łuczników na tyłach, pistoletem dobytym z olstrów ustrzelił uciekającego rycerza i wreszcie znalazł swój główny cel wśród ciżby nieprzyjaciela, nacierając na niego ze wzniesionym ostrzem i krzycząc wyzwanie. Lord Edric Carron odwrócił się, przyjmując cios na herbową tarczę, od której rapier odrąbał jedną z wron wraz z pozostającym w jej dziobie ludzkim palcem, po czym sam wymierzył kontratak. Mimo, że Julien van der Maaren z całą swą młodością i bogactwem mógł uchodzić za strojnisia, to brat nie skąpił mu pieniędzy na najlepszych mistrzów szermierki spośród wielonarodowego tłumu przybyszów, odwiedzających Wolne Miasto. Tileańska parada i zwód, estalijskie pchnięcie raniące lorda między kołpakiem a naramiennikiem. Julien wyszczerzył się.
- To za afront na balu, mającym uczcić nasze przybycie do tej dziury! - splunął na herb wroga - Naprawdę myślałeś, że ty bądź twój pan tak łatwo pokonacie w bitwie van der Maarenów ?!
Pomiędzy kolejnymi wymianami ciosów Carron tylko ochryple się zaśmiał.
- Głupi junaku... naprawdę sądziłeś, że ta cała szopka ma pomóc nam coś osiągnąć we wasnym mieście ? Mój senior kazał ją odegrać w jednym li tylko celu... chciał głowy Księcia Mórz jeszcze przed świtem...
********

Adelhar powitał radosnym okrzykiem odsiecz Helstana. Gwardziści prowadzeni przez wywijającego pałaszem van der Saara odrzucili motłoch jednym atakiem, kładąc ich pokotem z niemal dziecinną łatwością i biorąc odwet za trupy trzynastu członków swej formacji. Tak silne uderzenie elitarnej formacji powinno wygrać bitwę w niecały kwadrans. Równocześnie z flanki atakowali Tercios Vaasca, natomiast kislevczycy siali zamęt na tyłach, nie wspominając o Tileańczykach z Falco, szpikujących większe skupiska mousillończyków bełtami, wartymi po czterokroć swej ceny. Obok Helstan uchylił okularów, za którymi jego oczy na moment zajarzyły się niczym sama powierzchnia słońca i banda ludzi Mallobaude na kamienicy obok spłonęła na dymiący wiór. Na ich miejsce grupa marynarzy zaczęła wciągać właśnie dwa lżejsze działa pokładowe z któregoś galeonu. Gdy ostatnie prące do bitwy szeregi jego gwardzistów minęły Adelhara, został na tyłach sam z Reinhardem, narzekającym na bóle głowy Helstanem i sapiącym jak miech kowalki Vandergrifftem, którego flamberg wręcz ociekał krwią i wnętrznościami.
- A jednak opłacało się zaryzykować własną osobą i zmusić wroga do głupiego ruchu, jak pisał w swej książce tamten Kitajczyk... plan bitewny zrealizowany w stu procentach. Henriku, każ każdemu z chłopaków, którzy wytrwali przy mnie do odsieczy wypłacić po pięćdziesiąt złotych koron, a polełym wyprawić ceremonialny pogrzeb z salwami... wyprawimy go zaraz przed marszem na sam pałac. Już jutro wieczorem zburzę ten pomnik ciemnoty i zacznę od zreformowania miejskich...
Zamyślony dotychczas Helstan, nagle otworzył szeroko oczy i nie zważając na spadające na bruk okulary zamachnął się rękoma. Złocista tarcza otoczyła Adelhara, rychło w czas, gdyż zaraz zniszczył ją czarny piorun dzikiej energii, nieznanej hierofancie.
- UAŻAJ PANIE! - krzyknął Vandergrifft, odpychając Adelhara spod kolejnego pioruna, który trafił go częścią energii w napierśnik i z charakterystycznym trzaskiem wyładowania cisnął weteranem o zjeżonej dziwnie brodzie bez przytomności na pobliską ścianę, która zawaliła się pod ciężarem Gryfa.
Zaskoczony Adelhar w otoczeniu dwójki stronników podniósł wzrok na źródło ataku. Tam, na spadzistym dachu jednego ze zrujnowanych domów handlowych przycupnął złowieszczo pochylony, wielki cień w porwanym płaszczu, wsparty na dziwacznej glewii. Wokół niego czyhały dziwnie spokojne ghule, które ktoś wyekwipował w żelazne pazury na łapach. Książę Mórz z drżącymi ustami cofnął się zaskoczony do tyłu. Cały czas odprowadzany przytłaczającym spojrzeniem jednego, czerwonego oka.
- Reinhard broń mnie! - krzyknął magnat handlowy

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

https://www.youtube.com/watch?v=m9ocAUQnNdE
Przywiodła go woń bitwy. Palony proch, przelana krew, rozgrzany od uderzeń metal.
Przywiódł go dźwięk zmagań. Szczęk oręża, krzyki furii, ostatni dech konającego.
A pośród tego, jego cel. Jego ofiara.
Krzyczał coś, gdy pozwolił się mu ujrzeć.
Cel jego życia. Łowy dla jego pana.
- Waewae- warknął Mag'ladrothal, spuszczając swoje psy gończe. Aldehar wzdrygnął się na ten głos. Miał jednak nieodparte wrażenie, że słyszał już kiedyś ten nieznany mu język.
Nieruchome, niczym zamkowe gargulce, ghule nagle ożywiły się, posłuszne swemu owiniętemu w habit panu. Potwory zrywały się z miejsc, na podobieństwo ptaków, nurkując w dół, w wir bitwy. Kilku żołnierzy odwróciło się błyskawicznie, składając się do strzału w wyćwiczonym nawyku.
Huknęły strzały.
Kule przeszyły zesztywniałe ciała. Część z nich raziła nawet śmiertelnie. Nie uchroniło to jednak szczęśliwych strzelców o stalowych pazurów potworów. Ich ciała były otwierane niczym świńskie tusze, uwalniając trzewia, mokre i parujące.
Przez zimną jaźń łowcy przeszła jedna myśl.
Ka mate
Wybił się ze zrujnowanego dachu z wielką siłą, zrzucając dachówki. Lecąc, jego brunatny habit łomotał na wietrze, choć pęd powietrza nie zdołał zerwać przepastnego kaptura. Jego wnętrze zdała się wypełniać wyłącznie ciemność.
Kamienny bruk pękł na kawałeczki, gdy Mag'ladrothal wylądował na nim z hukiem. Ostrze jego glewii z sykiem przecięło powietrze, tnąc wysokiego gwardzistę w białym płaszczu niemal na dwoje, mimo jego zbroi. Dwóch kolejnych zdołało mu zagrodzić drogę do księcia, lecz ich halabardy nie sprostały jego.
Aldehar van der Maaren nie był jednak kimś, kto miał zamiar bezczynnie czekać na śmierć. Z gracją i szybkością południowego szermierza, zaatakował z doskoku, posyłając przeciwnikowi sztych prosto w przepaść kaptura. Szerokie ostrze jednak zbiło cios, zanim ithilmarowy rapier zbliżył się do celu. Książę Mórz był na to gotowy i szykował się do kontry, gdy Mag'ladrothal odwrócił się do niego bokiem. Aldehar nie dostrzegł ciosu, lecz jakaś potworna siła podcięła go i rzuciła na ziemię, wyciskając dech z piersi. Stalowe pazury zacisnęły się na jego gardle, unosząc go nad ziemię, jakby był jedynie szmacianą lalką dla tego wielkiego potwora.
Łowca uniósł go na linię wzroku. Marienburczyk wisiał nad ziemią dobre pół metra. Czuł zimne palce śmierci wyciągające ku niemu i po raz pierwszy w tym mieście prawdziwie poczuł strach.
Wykańczający cios jednak nie nadchodził. Stwór sapnął, tworząc obłok pary w wilgotnym od deszczu powietrzu i drgnął wyczuwalnie, jakby wielki wysiłek dokonywał się w cieniu kaptura. Jakby widok tego człowieka napawał łowcę dawno pogrzebanymi wspomnieniami.
Ka mate... Ka ora...
Czerwone, jaśniejące niczym pochodnia oko, nagle przygasło, gdy Mag'ladrothal obrócił głowę, jakby dostrzegł poważniejszy obiekt zainteresowań. Wtedy to, nie o zagłuszane czerwonym światłem, Aldehar van der Maaren dostrzegł drugie oko, żółte.
Jego źrenica była pionowa.
Mag'ladrothal odrzucił Marienburczyka niczym zepsutą zabawkę, nie wypełniając woli swego pana. Jego wzrok spoczął na stalowym rycerzu, który pełen świętego zapału, wyrąbywał sobie ścieżkę wśród Bretończyków Gotterdammerungiem.
Reinhard von Preus. Wybraniec Chaosu.
Białe oczy malaality wyzierały zza szarej maski niczym dwa płomienie. Reinhard zatrzymał się, jakby tocząca się bitwa w ogóle nie istniała. Jego głos przebijał się ponad jej zgiełk.
- Kimkolwiek jesteś, demonem, czy śmiertelnikiem, przepadnij!
Nie było odpowiedzi. Von Preuss tejże nie oczekiwał.
Skoczyli ku sobie z prędkością niepodobną dla dwóch kolosów. Dwóch tytanów starło się po środku pobojowiska, a książę był ich świadkiem.
Glewia Mag'ladrothala zbiła miecz wybrańca z dół, lecz zatrzymała się na zastawie tarczą. Czempion zszedł na bok, uderzając płazem ponad gardą i zerwał klincz, tnąc nisko. Łowca zatrzymał atak trzonkiem glewii, uderzając prostym, odrzucając Reinharda z siłą, jakiej nie odczuł od czasu... Od czasu gdy przestał być człowiekiem.
Skoczył jeszcze raz do przodu, skracając dystans. Jego tarcza jęknęła metalicznie, przyjmując cios herolda, lecz ostatecznie wytrzymała. Gotterdammerung świsnął w powietrzu, przecinając powietrze i bury materiał habitu. Przeciwnik zdołał zejść z toru jego lotu, przeto cios, miast otworzyć jego klatkę piersiową, ciął dość płytko po torsie. Jeśli jednak to był demon, nawet taki cios mógł być zgubny.
Nie stało się jednak nic. Cała moc Malaala niosąca zgubę tworom Chaosu nie zdała się na nic. Stwór praktycznie nie dawał echa w Osnowie, jak każda żywa istota. Nawet zwykły człowiek dałby odbicie wielokrotnie większe. Nie było w nim nawet zakotwiczonego zaklęcia, którego sploty popękałyby z aurą wybrańca.
Pierwsza krew jednak była jego. Miał też jeszcze jedną możliwość, nim zda się na stal swego miecza.
- Czym ty jesteś?!- warknął do najbardziej intrygującego przeciwnika, z jakim przyszło mu się zmierzyć.
To wszystko dało Helstanowi cenny czas, by pozbyć się atakujących go ghuli i przygotować zaklęcie. Jaśniejąca kula światła zalśniła w jego rękach, rosnąc z każdą sekundą. Gdy wreszcie skumulowana moc osiągnęła poziom zagrażający samemu magowi, Czarny Magister uwolnił zaklęcie wygnania.
Kula jasna niczym miniaturowe słońce pomknęła ku Mag'ladrothalowi, rozjaśniając szare okolice doków nieskazitelną światłością. Impakt uwolnił złociste płomienie, zajmując bure szaty herolda.
Reinhard z satysfakcją oglądał sukces hierofanty, nim gęsty dym ukrył przed jego wzrokiem jego przeciwnika. Przeczucie jednak mówiło mu, że nie był to koniec. Nie tracąc czujności, szybko przeanalizował sytuację. Przez myśl przeszło mu ciążące pytanie: dlaczego sługa Arkhana porzucił swe zadanie w momencie, gdy nikt już nie mógł go powstrzymać?
I wtedy dostrzegł go, wyłaniającego się zza potrójnej zasłony.
Zza bariery dymu, pozostałym po zaklęciu, które nie zdołało go zranić.
Zza jego obszernych szat, teraz spalonych strzępów, które zrywał z siebie nieśpiesznie.
Zza kłamstwa o jego tożsamości i zza fałszywego imienia.
- Niemożliwe... -rzucił cicho Helstan.
Czerwone, mechaniczne oko jaśniało wyraźnie, zastępując jego własne, odebrane mu przez Ludwiga Friedricha. Koniec jego ogona, utracony w walce z Khartoxem, zastępował teraz metalowy szpikulec. Brakujące palce lewej dłoni, pamiątka po Gerhardzie Eirensternie, teraz uzupełniały stalowe pazury.
Niemal trzy metry wysokości mięśni okrytej zieloną łuską, z krwawoczerwonym grzbietem zwieńczonym kolcami. Paszcza pełna zakrzywionych zębów, która pożerała serca ludzi i elfów, demonów i wampirów, orków i zwierzoludzi...
- Nie...- szepnął Aldehar- Nie on...
Lecz zbyt dobrze pamiętał imię tego, na którym zemsta była ważniejsza niż złoto.
Loq- Kro- Gar.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

ODPOWIEDZ