Arena of Death nr 5
- Murmandamus
- Niszczyciel Światów
- Posty: 4837
- Lokalizacja: Radom
walka nr 1
Kolejny Turniej następnego lata okazał się tak samo popularny jak w poprzednich latach. Księstwo Mondragon bogaciło się i na tydzień stało się jednym z największych kosmopolitycznych miast starego świata. Zewsząd ściągały tłumy by obejrzeć najlepszych, często egzotycznych , czasem przerażających czasem plugawych wojowników jak wypruwają sobie nawzajem flaki i trzewusie.
Dziś w inauguracyjnej walce wystąpić miał krasnolud chaosu z dalekiego wschodu przeciw bardzo dzikiemu orkowi podobno też z okolic tego pierwszego.
Wpierdol przed był już rozjuszony. A gwar tłumu jeszcze jego chęć miażdżenia powiększył. Wpierw golnął sobie zdrowo eliksiru siły kupionego specjalnie przed walką od pewnego goblinskiego szamana stale tutaj rezydującego. Oczywiście szaman po dokonaniu transakcji stracił dwa przednie zęby za próbę oszustwa bo każdy wie że dwa srebrne + pięć srebrnych to jest 6 srebrnych a nie siedem jak utrzymywał goblin. Szaman zaczął się stawiać to Wpierdol dał mu w mordę. Teraz wielki ork golnął sobie zdrowo stojąc już na piasku areny oczekując na przeciwnika.
Brega z gotowymi toporami wkroczył przez drzwi. Jego oczom ukazał się wreszcie jego cel na który polował od dawna. Paskuda zmusiła go do wywędrowania aż tutaj ale niedoczekanie. Krasnolud Chaosu postanowił sprowadzić go do domu ku przestrodze innych niewolnych orków by wiedziały że jak uciekną i tak ich sprowadzi powrotem. Ale najpierw się zabawi i ten ork zapłaci za to że Brega musiał gnać pół starego świata. Krasnoludowi odbiło się jeszcze po buteleczce specyfiku który przywiozł ze sobą i poczuł nagły przypływ nienawiści.
Wpierdol zdziwił się niepomiernie a potem ucieszył widząc kto ma być jego przeciwnikiem. ZEMSTA! Na Gorka i Morka ależ on pragnął Wpierdolić krasnoludowi który go więził. Widocznie bóg orków spełnił jego prośbę.
Gong zasygnalizował początek walki. Oboje ruszyli na siebie. Ork wrzeszcząc po prostu WAAAAAAGH. A krasnolud chaosu krzycząc jakieś plugawe klątwy krasnoludzie których publiczność na szczęście w ogóle nie zrozumiałą jako że na trybunach były kobiety i dzieci.
Ork kręcąc nieskoordynowanie czoppami rzucił się na wroga nie bacząc na nic. Szałw jakim był sprawił że ciosy były nieskoordynowane i niecelne mimo że Wpierdol ze wszystkich sił próbował zarąbać krasnoluda. Brega wiedział jak walczą orki i choć sam był wściekły niemal tak samo jak ork jego ciosy charakteryzowały się już większą koordynacją. Zielone cielsko spłynęło krwią gdy topory przorały jego ciało. Ork poczuł ból co oznaczało że sprawa jest poważna bo orki nie są jak ludzie i byle cios nie sprawi ze poczuję się go. Wpierdol musiał przejść do obrony a cały szał z niego wyparował. Topór odbijał prymitywną czoppę i ork cofał się krok za krokiem. Brega zadowolony nacierał dalej teraz już rąbiąc na lewo i prawo. W końcu zwarli się i topory skrzyżowały się. Walka wstrzymała się na parę chwil. Twarze orka i krasnoluda dzieliło nie więcej niż kilka centymetrów. Z ust bregi toczyła się piana a on sam warczał. Ork w nagłym przypływie „genialnej” myśli uderzył z główki krasnoluda i ten zdjął zasłonę. Okazało się to zgubne dla Bregi gdyż ten odłonięty stał się ofiarą toporów rąbiących ciało aż do chwili gdy trudno było je rozpoznać pośród ochłapów mięsa i krwi. Widownia wyła z radości na ten widok i wiwatowała na cześć orka. Wpierdol uniósł topór to góry i ryknął tryumfalnie: WAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAGH ! WAAAAAAAAAAAAAAAAAGH! WAAAAAAAAAAAAAAGH!
Kolejny Turniej następnego lata okazał się tak samo popularny jak w poprzednich latach. Księstwo Mondragon bogaciło się i na tydzień stało się jednym z największych kosmopolitycznych miast starego świata. Zewsząd ściągały tłumy by obejrzeć najlepszych, często egzotycznych , czasem przerażających czasem plugawych wojowników jak wypruwają sobie nawzajem flaki i trzewusie.
Dziś w inauguracyjnej walce wystąpić miał krasnolud chaosu z dalekiego wschodu przeciw bardzo dzikiemu orkowi podobno też z okolic tego pierwszego.
Wpierdol przed był już rozjuszony. A gwar tłumu jeszcze jego chęć miażdżenia powiększył. Wpierw golnął sobie zdrowo eliksiru siły kupionego specjalnie przed walką od pewnego goblinskiego szamana stale tutaj rezydującego. Oczywiście szaman po dokonaniu transakcji stracił dwa przednie zęby za próbę oszustwa bo każdy wie że dwa srebrne + pięć srebrnych to jest 6 srebrnych a nie siedem jak utrzymywał goblin. Szaman zaczął się stawiać to Wpierdol dał mu w mordę. Teraz wielki ork golnął sobie zdrowo stojąc już na piasku areny oczekując na przeciwnika.
Brega z gotowymi toporami wkroczył przez drzwi. Jego oczom ukazał się wreszcie jego cel na który polował od dawna. Paskuda zmusiła go do wywędrowania aż tutaj ale niedoczekanie. Krasnolud Chaosu postanowił sprowadzić go do domu ku przestrodze innych niewolnych orków by wiedziały że jak uciekną i tak ich sprowadzi powrotem. Ale najpierw się zabawi i ten ork zapłaci za to że Brega musiał gnać pół starego świata. Krasnoludowi odbiło się jeszcze po buteleczce specyfiku który przywiozł ze sobą i poczuł nagły przypływ nienawiści.
Wpierdol zdziwił się niepomiernie a potem ucieszył widząc kto ma być jego przeciwnikiem. ZEMSTA! Na Gorka i Morka ależ on pragnął Wpierdolić krasnoludowi który go więził. Widocznie bóg orków spełnił jego prośbę.
Gong zasygnalizował początek walki. Oboje ruszyli na siebie. Ork wrzeszcząc po prostu WAAAAAAGH. A krasnolud chaosu krzycząc jakieś plugawe klątwy krasnoludzie których publiczność na szczęście w ogóle nie zrozumiałą jako że na trybunach były kobiety i dzieci.
Ork kręcąc nieskoordynowanie czoppami rzucił się na wroga nie bacząc na nic. Szałw jakim był sprawił że ciosy były nieskoordynowane i niecelne mimo że Wpierdol ze wszystkich sił próbował zarąbać krasnoluda. Brega wiedział jak walczą orki i choć sam był wściekły niemal tak samo jak ork jego ciosy charakteryzowały się już większą koordynacją. Zielone cielsko spłynęło krwią gdy topory przorały jego ciało. Ork poczuł ból co oznaczało że sprawa jest poważna bo orki nie są jak ludzie i byle cios nie sprawi ze poczuję się go. Wpierdol musiał przejść do obrony a cały szał z niego wyparował. Topór odbijał prymitywną czoppę i ork cofał się krok za krokiem. Brega zadowolony nacierał dalej teraz już rąbiąc na lewo i prawo. W końcu zwarli się i topory skrzyżowały się. Walka wstrzymała się na parę chwil. Twarze orka i krasnoluda dzieliło nie więcej niż kilka centymetrów. Z ust bregi toczyła się piana a on sam warczał. Ork w nagłym przypływie „genialnej” myśli uderzył z główki krasnoluda i ten zdjął zasłonę. Okazało się to zgubne dla Bregi gdyż ten odłonięty stał się ofiarą toporów rąbiących ciało aż do chwili gdy trudno było je rozpoznać pośród ochłapów mięsa i krwi. Widownia wyła z radości na ten widok i wiwatowała na cześć orka. Wpierdol uniósł topór to góry i ryknął tryumfalnie: WAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAGH ! WAAAAAAAAAAAAAAAAAGH! WAAAAAAAAAAAAAAGH!
- Murmandamus
- Niszczyciel Światów
- Posty: 4837
- Lokalizacja: Radom
Walka nr 2
Kościany wojownik w ciężkiej zbroi wyszedł na arenę i stanął w po chwili w bezruchu. Nie docierało do niego nic spoza świata. Nie słyszał tłumów. Nie czuł gorąca które było w tym dniu. Nie czuł nic.
Był tylko rozkaz. Rozkaz by walczyć ktokolwiek teraz wyjdzie naprzeciw niemu. Jego pan tak mu rozkazał a on musiał rozkaz wykonać.
Kapłan Sigmara Victor z mlotem na ramieniu wstąpił na miejsce walk. Idąc trwał w przekonaniu że wykonuję misję a widok przeciwnika, o zgrozo martwiaka tylko utwierdziło w przekonaniu. I chociaż formalnie nie był już kapłanem nadal służył swojemu porządkowi. Tutaj. Walcząc chociażby z czymś co sprzeciwia się samej naturze śmierci. Kapłan zdjął młot cicho mrucząc jeden z hymnów sigmara przed nadchodzącą walką.
Rozległ się sygnał gongu i Victor przyjął pozycję obronną gotów zmiażdżyć upiora gdy ten tylko podejdzie. Tymczasem Axel dostał mentalny rozkaz by zabić. Kościane nogi same ruszyły a pchane neoromantyczną mocną ramiona uniosły halabardę przed siebie. Axel ruszył powolnym krokiem przeciwko kapłanowi. Victor zamachnął się odrobinę za wcześniej i młot mignął tylko przez Axelem. Ten parł niestrudzenie naprzód pchając szpic halabardy prosto w Victora. Szpikulec trafił w czuły punkt zbroi przebijając ją i zadając głęboką ranę w piersi przeciwnika. Viktor kaszlnął i odskoczył do tyłu brocząc krwią. Pierś rozdzierał mu ból od ciosu tego ożywieńca ale wiara w Sigmara płonęła w nim mocno. Natarł na znienawidzonego nieumarłego lecz Axel znał te ruchy, sam kiedyś je wykonywał z gracją jaką wykonywał ten kapłan i tym łatwiej było mu zbić cios swoją halabardą… Następnie uderzył z góry choć ostrze tylko ześlizgnęło się po pełnej zbroi płytowej kapłana. Victor wykorzystując pęd młota okręcił się dookoła swojej osi i uderzył ponownie tym razem z półobrotu lecz i ten cios chybił. Axel po prostu pchnął znowu i z podobnym skutkiem niż za pierwszym razem tyle że rana była płytsza. Victor czuł już że robi się słabszy i walkę przegrywa. Czuł początki paniki ale nie nie mógl być pokonanym. Krzyknął „ZA SIGMARA!” samemu wykonując pchnięcie młotem trafiając prosto w napierśnik i rozpękając go. Axel odczuł cios mocno bo jego wizja swiata nagle się zamgliła i poczuł jak jego energia życiowa ucieka bo nie umie jej utrzymać przy sobie. Oszołomienie rozwiewało się powoli i zanim mógł ponownie zareagować młot rozbił mu czaszkę. Dusza Axela uleciała z tego świata.
Wyczerpany i ranny Victor opadł na kolana podbierając się swą bronią. Nie zawiódł. Wypędził plugawego nieumarłego z tego świata. Jednego mniej tym lepiej dla ludzkości i świętego Imperium. Taką miał misję i zamierzał ją wypełnić. Chwilę później zajęli się nim uzdrowiciele.
Kościany wojownik w ciężkiej zbroi wyszedł na arenę i stanął w po chwili w bezruchu. Nie docierało do niego nic spoza świata. Nie słyszał tłumów. Nie czuł gorąca które było w tym dniu. Nie czuł nic.
Był tylko rozkaz. Rozkaz by walczyć ktokolwiek teraz wyjdzie naprzeciw niemu. Jego pan tak mu rozkazał a on musiał rozkaz wykonać.
Kapłan Sigmara Victor z mlotem na ramieniu wstąpił na miejsce walk. Idąc trwał w przekonaniu że wykonuję misję a widok przeciwnika, o zgrozo martwiaka tylko utwierdziło w przekonaniu. I chociaż formalnie nie był już kapłanem nadal służył swojemu porządkowi. Tutaj. Walcząc chociażby z czymś co sprzeciwia się samej naturze śmierci. Kapłan zdjął młot cicho mrucząc jeden z hymnów sigmara przed nadchodzącą walką.
Rozległ się sygnał gongu i Victor przyjął pozycję obronną gotów zmiażdżyć upiora gdy ten tylko podejdzie. Tymczasem Axel dostał mentalny rozkaz by zabić. Kościane nogi same ruszyły a pchane neoromantyczną mocną ramiona uniosły halabardę przed siebie. Axel ruszył powolnym krokiem przeciwko kapłanowi. Victor zamachnął się odrobinę za wcześniej i młot mignął tylko przez Axelem. Ten parł niestrudzenie naprzód pchając szpic halabardy prosto w Victora. Szpikulec trafił w czuły punkt zbroi przebijając ją i zadając głęboką ranę w piersi przeciwnika. Viktor kaszlnął i odskoczył do tyłu brocząc krwią. Pierś rozdzierał mu ból od ciosu tego ożywieńca ale wiara w Sigmara płonęła w nim mocno. Natarł na znienawidzonego nieumarłego lecz Axel znał te ruchy, sam kiedyś je wykonywał z gracją jaką wykonywał ten kapłan i tym łatwiej było mu zbić cios swoją halabardą… Następnie uderzył z góry choć ostrze tylko ześlizgnęło się po pełnej zbroi płytowej kapłana. Victor wykorzystując pęd młota okręcił się dookoła swojej osi i uderzył ponownie tym razem z półobrotu lecz i ten cios chybił. Axel po prostu pchnął znowu i z podobnym skutkiem niż za pierwszym razem tyle że rana była płytsza. Victor czuł już że robi się słabszy i walkę przegrywa. Czuł początki paniki ale nie nie mógl być pokonanym. Krzyknął „ZA SIGMARA!” samemu wykonując pchnięcie młotem trafiając prosto w napierśnik i rozpękając go. Axel odczuł cios mocno bo jego wizja swiata nagle się zamgliła i poczuł jak jego energia życiowa ucieka bo nie umie jej utrzymać przy sobie. Oszołomienie rozwiewało się powoli i zanim mógł ponownie zareagować młot rozbił mu czaszkę. Dusza Axela uleciała z tego świata.
Wyczerpany i ranny Victor opadł na kolana podbierając się swą bronią. Nie zawiódł. Wypędził plugawego nieumarłego z tego świata. Jednego mniej tym lepiej dla ludzkości i świętego Imperium. Taką miał misję i zamierzał ją wypełnić. Chwilę później zajęli się nim uzdrowiciele.
- marcus_cheater
- Oszukista
- Posty: 838
- Lokalizacja: Karak Drazh
Murmandamus to nie był Axel tylko Alex... Ale już mniejsza z tym... Nie mam farta do tej areny, co bym ie wystawił to zawsze ginę... Trudno widocznie taki mój los...
- Murmandamus
- Niszczyciel Światów
- Posty: 4837
- Lokalizacja: Radom
Cny Rycerz Griseraux Świętobliwy był do reszty oburzony. Widział poprzednie walki. Pozwalanu tu walczyć złym istotom i to było strasznę. Na szczęście ten kapłan pokonał przeklętego nieumarłego. Griseraux wiedział że jego misja jest ważniejsza niż dotychczas. On wstąpi na arenę wywalczy mistrzostwo i zamknie ją na amen. Tak włąśnie postąpi i imię pani Jeziora. Nikt go nie powstrzyma.
Z dobytym uświęconym mieczem Griseraux pogrążył się w modlitwie.
Młody elf bez słowa wkroczył na arenę. Nie spojrzał nawet w twarz rycerza stojącego przed nim. Życie było niesprawiedliwe. Najpierw uwięzienie a teraz to. Musiał walczyć i nie miał wyboru. Człowiek który stał przed nim nic dla niego nie znaczył. Nie wkraczał do jego kochanego lasu a jednak musiał go zabić. Bezimienny elf westchnął. Dobył buteleczki z magicznym płynem i przełknął obrzydliwie smakujący płyn. Natychmiast poczuł znaczny przyrost siły na niego.
Po tym jak gong zabrzmiał ruszyli na siebie. Griseraux z oburęcznym mieczem powoli, bezimienny elf zwinnie i lekko jak sarna przemykająca leśnym runem. Mknąc zatańczył przed rycerzem w piruecie i ciął we wrażliwe nieosłonięte miejsca. Znacząc ciało Grisearuxa w kilku miejscach. Rycerz ciął usiłując dosięgnąc szybkiego przeciwnika lecz elf jak to elf nie stoi w miejscu. Bezimienny bez trudu uniknął ciężkiego ostrza robiąc salto znów znalazł się tuż przed rycerzem tym razem przebijając zbroję głębiej raniąc rycerza. Bretończyk zgiął sięwpół gdy elfie ostrze dotarło do jego trzewii. Resztką sił i samodyscypliny próbowa odepchnąć elfa od siebie. Na próżno . Bezimienny zrobił przewrót w bok i podłożył nogę rycerzowi. W ten sposób Grisearux znalazł się na piasku. Następne to poczuł to elfie ostrze w swoim karku.
Bezimienny zszedł z pleców pokonanego wroga. Bardzo żałował że musiał to zrobić tym bardziej ku uciesze tłumów. Gdyby nie popadł w niewolę nigdy nie znalazłby się tutaj pośród wyjących gapiów rozkoszujących się walkami. Okazał pogardę pozostając zupełnie obojętnym na oklaski i wyrazy aprobaty tłumu.
Z dobytym uświęconym mieczem Griseraux pogrążył się w modlitwie.
Młody elf bez słowa wkroczył na arenę. Nie spojrzał nawet w twarz rycerza stojącego przed nim. Życie było niesprawiedliwe. Najpierw uwięzienie a teraz to. Musiał walczyć i nie miał wyboru. Człowiek który stał przed nim nic dla niego nie znaczył. Nie wkraczał do jego kochanego lasu a jednak musiał go zabić. Bezimienny elf westchnął. Dobył buteleczki z magicznym płynem i przełknął obrzydliwie smakujący płyn. Natychmiast poczuł znaczny przyrost siły na niego.
Po tym jak gong zabrzmiał ruszyli na siebie. Griseraux z oburęcznym mieczem powoli, bezimienny elf zwinnie i lekko jak sarna przemykająca leśnym runem. Mknąc zatańczył przed rycerzem w piruecie i ciął we wrażliwe nieosłonięte miejsca. Znacząc ciało Grisearuxa w kilku miejscach. Rycerz ciął usiłując dosięgnąc szybkiego przeciwnika lecz elf jak to elf nie stoi w miejscu. Bezimienny bez trudu uniknął ciężkiego ostrza robiąc salto znów znalazł się tuż przed rycerzem tym razem przebijając zbroję głębiej raniąc rycerza. Bretończyk zgiął sięwpół gdy elfie ostrze dotarło do jego trzewii. Resztką sił i samodyscypliny próbowa odepchnąć elfa od siebie. Na próżno . Bezimienny zrobił przewrót w bok i podłożył nogę rycerzowi. W ten sposób Grisearux znalazł się na piasku. Następne to poczuł to elfie ostrze w swoim karku.
Bezimienny zszedł z pleców pokonanego wroga. Bardzo żałował że musiał to zrobić tym bardziej ku uciesze tłumów. Gdyby nie popadł w niewolę nigdy nie znalazłby się tutaj pośród wyjących gapiów rozkoszujących się walkami. Okazał pogardę pozostając zupełnie obojętnym na oklaski i wyrazy aprobaty tłumu.
- Murmandamus
- Niszczyciel Światów
- Posty: 4837
- Lokalizacja: Radom
moja uwaga do Bartholomeusa: dotknięcie warpstonu kończy się mutacją dla człowiekia. Zjedzenie go sporą dozą mutacji. To musiałem napisać i dlatego historyjkę odpowiednio chyba lekko zmodyfikuję gdy będzie on walczyć.
- Murmandamus
- Niszczyciel Światów
- Posty: 4837
- Lokalizacja: Radom
Jutro. Na dziś już brak weny.
- swieta_barbara
- habydysz
- Posty: 14646
- Lokalizacja: Jeźdźcy Hardkoru
Waaaagh! Moge zejsc, skoro widac, ze jestem tu glowna szefa, ale skopie dupe jeszcze paru ludzikom, coby nie przylazili tu znowu. BADU!
Elf podczas walki poczuł, że więżące go zaklęcie osłabło podczas walki. Znów widział las, znów ścigał się z jeleniami wzdłuż polany... usłyszał jak ktoś woła go... woła po imieniu... tylko jakie to było imię?
Po zakończeniu walki, znów poczuł ogarniajace go otępienie zaklęciem. Ale wyczuł szansę. Zrozumiał, że być może jest możliwość ucieczki i powrotu do domu...
Zszedł z areny.
Po zakończeniu walki, znów poczuł ogarniajace go otępienie zaklęciem. Ale wyczuł szansę. Zrozumiał, że być może jest możliwość ucieczki i powrotu do domu...
Zszedł z areny.
- Murmandamus
- Niszczyciel Światów
- Posty: 4837
- Lokalizacja: Radom
Kapłani Sigmara to podejrzliwa banda fanatyków religijnych. Jako jeden z najzdolniejszych kapłanów Baltazar musiał być też wyjątkowo podejrzliwy. Właśnie ta podejrzliwość sprowadziła go tutaj na arenę. W oczekiwaniu na swego przeciwnika Baltazar rozmyślał kto nawinie mu się dziś pod topór. Którę z dzieci chaosu ujawni się w walce z nim. A wiedział że plugawy chaos miał tu wpływy. Widząc walki poprzednie nie mógł nie zauważyć spaczonego krasnoluda. I wtedy nabrał przekonania że sam będzie miał do czynienia z pomiotem mrocznych bóstw. Niewiele się pomylił bo na arene wszedł Mumia. Czyli równie plugawy nieumarły. Baltazar nie miał nic przeciwko niszczeniu nieumarłych.
Al.-Harza przystanął wpatrując się w człowieka. Zgłosił się bo wiedział że tylko zwycięstwo pozwoli mu zbliżyć się do Shan-RY i jej właściciela. Musiał najpierw usunąć przeszkody jakimi byli jego właściciele ale to nie problem. To tylko żywi. Al.-Hazra nie przejmował się żywymi zupełnie. Istniał tylko dla woli ojca i ją wypełnić zamierzał.
Po tym jak rozbrzmiał gong dwaj wojownicy okrążąli się przez moment lustrując jeden drugiego i czekając na okazję do ataku. Pierwszy uderzył Al.-Hazra wkładając w swój cios całą swoją siłę. Młot uderzył prosto w kapłana ,który nie zdążył zareagować wystarczająco szybko na cios mumii. Uderzenie jednak nie wywołało żadnego efektu. Młot zatrzymał się drżąc tuż przed płytową zbroją kapłana. Ten czuł kojące ciepło płynące od amuletu i wiedział w tej chwili że jego Bóg czuwa nad nim. To go podbudowało. Z okrzykiem ‘SIGMAR!’ oddał cios swoim młotem. Ciężka bron trafiła obandażowane ciało w korpus miażdżąc zasuszone zwłoki pod warstwą bandaży. Al.-Harza poczuł jak dusza prubuje się wyrwać w niebyt a energia życiowa ucieka z jego ciała. Dymił. Złożył się do następnego uderzenia. Na próżno kapłan wyczuł jego intencję i usunął się z linii ciosu samemu uderzając znad ramienia. Młot wylądował na głowie All-Harzy rozbijając ją. Skrępowanej duszy księcia już nic nie trzymało na tym ziemskim padole. Natychmiast uleciała do zaświatów.
Przypatrując się martwemu nieruchomemu ciału Baltazar wiedział że wykonał swój obowiązek. Nieumarli muszą być zgładzeni.
Al.-Harza przystanął wpatrując się w człowieka. Zgłosił się bo wiedział że tylko zwycięstwo pozwoli mu zbliżyć się do Shan-RY i jej właściciela. Musiał najpierw usunąć przeszkody jakimi byli jego właściciele ale to nie problem. To tylko żywi. Al.-Hazra nie przejmował się żywymi zupełnie. Istniał tylko dla woli ojca i ją wypełnić zamierzał.
Po tym jak rozbrzmiał gong dwaj wojownicy okrążąli się przez moment lustrując jeden drugiego i czekając na okazję do ataku. Pierwszy uderzył Al.-Hazra wkładając w swój cios całą swoją siłę. Młot uderzył prosto w kapłana ,który nie zdążył zareagować wystarczająco szybko na cios mumii. Uderzenie jednak nie wywołało żadnego efektu. Młot zatrzymał się drżąc tuż przed płytową zbroją kapłana. Ten czuł kojące ciepło płynące od amuletu i wiedział w tej chwili że jego Bóg czuwa nad nim. To go podbudowało. Z okrzykiem ‘SIGMAR!’ oddał cios swoim młotem. Ciężka bron trafiła obandażowane ciało w korpus miażdżąc zasuszone zwłoki pod warstwą bandaży. Al.-Harza poczuł jak dusza prubuje się wyrwać w niebyt a energia życiowa ucieka z jego ciała. Dymił. Złożył się do następnego uderzenia. Na próżno kapłan wyczuł jego intencję i usunął się z linii ciosu samemu uderzając znad ramienia. Młot wylądował na głowie All-Harzy rozbijając ją. Skrępowanej duszy księcia już nic nie trzymało na tym ziemskim padole. Natychmiast uleciała do zaświatów.
Przypatrując się martwemu nieruchomemu ciału Baltazar wiedział że wykonał swój obowiązek. Nieumarli muszą być zgładzeni.
- Murmandamus
- Niszczyciel Światów
- Posty: 4837
- Lokalizacja: Radom
Słońce odbiło się od zbroi starego rycerza Franco. Publiczność znała go. Był w końu sławny. A to że zaszczycił arenę swoją obecnością sprawiało że byli bardzo uradowani. W końcu niewielu generałów znanych w starym swiecie walczyło po prostu na arenie. Ale Franko jeszcze raz pragnął poczuć zapach bitwy i jeszcze raz chciał poczuć ekscytację walką. A starzał się i nawet jeśli zginie dla rycerza śmierć w boju a zwłaszcza pojedynku była doskonałym zwieńczeniem swej kariery rycerskiej.
Szczur machał ogonem w tę i we wtę. Parszywy los zdradził go i sprzedał. Lod w postaci wodza klanu który otrzymał sowitą zapłatę za jego wolność i tak Skittice musiał walczyć. Wolał osobiście truć ale jego sukcesy zaniepokoiły wodza klanu. Skittice pomyślał że powinien go zabić gdy była ku temu okazja i samemu przejąć władzę w klanie. Nic trudna rada. Teraz miał bardziej realny problem w postaci rycerzyka ludzkiego zakutego w zbroję. Tak-Tak. Musi się z nim szybko załatwić.
Po gongu Skittce skoczył na rycerza tak szybko jak umiał. Franco był gotowy na atak. Był doświadczony ale już nie tak młody jak niegdyś. Atak go nie zaskoczył ale szybkość Skavena była ponad niego. Nawet gdy sam miał specjalne buty podarowane mu przez czarodziejkę Pani z jego kraju. Nawet z takimi ruchami przyspieszonymi przez swe buty nie mógl nic zrobić. Na szczęście był solidnie opancerzony bo pazury bitewne tylko skrzypnęły o metal. Skittce wylądował za plecami Franco. Tu stary rycerz wyczuł swą szansę i obrócił się tnąc straszliwie. Skaven w tym czasie przykucnął i ostrze przeszło nad jego głową. Szczurolud przekoziołkował prosto pod nogi rycerza atakując teraz jego golenie. Nawet tutaj rycerz był opancerzony nagolennikami. Bitewne pazury nie były dostosowane do takich przeciwników. Znów zgrzytnęły o metal. Franco natychmiast odwrócił się. A gdy o jego nagolenniki coś zgrzytnęło pchnął mieczem pod nogi starając się przygwoździć skavena. Trafił w coś miękkiego a do jego uszu dotarł skrzyknięcie jak u szczura. Skaven szarnął się ciągnąc za sobą czerwoną linię po piasku z rozciętego barku. Uskoczył w lewo a następnie natarł na nowo. Ramię bolało lecz trening zabójcy pozwalał to stłumić. Musiał zabić rycerza zanim ten zabije jego. Nic to nie dało. Ręką opsnęła mu się w ostatniej chwili gdy docierał pazurami do twarzy której nie zakrywał hełm. Coś jakby jakaś ręka odepchnęła jego cios. Franco Ciął. Skittce odkoczył saltem do przodu po czym zaszarżował prędko przemykając między nogami rycerza z największą szybkością jaką mógl tnąc pazurami. W końcu przerąbał się przez zbroję zostawiając na każdej nodze krwawą szramę. Franko zraniony zachwiał się przez co planowany cios gdy skaven chciał oddalić się od niego chybił. Zachęcony tym Skittce ponowił atak. Tym razem jednak zbroja okazała się ponad jego siły. I tak to trwało. Franko bezskutecznie próbowal dosięgnąć ruchliwego szczura, szczurolud mimo że wciąż trafiał rycerza nie czynił mu szkody z powodu pancerza. Tańczyli tak całe dziesięć minut a Franco słabł. Wiek dawał mu we znaki. W końcu SKittce wybił się zadając cios prosto w twarz Franca. Bitewne pazury z prawej dłoni wbiły się w oczy rycerza zabijając go na miejscu. Okuty w stal Franco padł na ziemię a na nim wylądował zadowolony choć nieco zdyszany Skittce. Publiczność oklaskiwała osobliwą szczuropodobną kreaturę która pokonała znamienitego generała i wojownika.
Szczur machał ogonem w tę i we wtę. Parszywy los zdradził go i sprzedał. Lod w postaci wodza klanu który otrzymał sowitą zapłatę za jego wolność i tak Skittice musiał walczyć. Wolał osobiście truć ale jego sukcesy zaniepokoiły wodza klanu. Skittice pomyślał że powinien go zabić gdy była ku temu okazja i samemu przejąć władzę w klanie. Nic trudna rada. Teraz miał bardziej realny problem w postaci rycerzyka ludzkiego zakutego w zbroję. Tak-Tak. Musi się z nim szybko załatwić.
Po gongu Skittce skoczył na rycerza tak szybko jak umiał. Franco był gotowy na atak. Był doświadczony ale już nie tak młody jak niegdyś. Atak go nie zaskoczył ale szybkość Skavena była ponad niego. Nawet gdy sam miał specjalne buty podarowane mu przez czarodziejkę Pani z jego kraju. Nawet z takimi ruchami przyspieszonymi przez swe buty nie mógl nic zrobić. Na szczęście był solidnie opancerzony bo pazury bitewne tylko skrzypnęły o metal. Skittce wylądował za plecami Franco. Tu stary rycerz wyczuł swą szansę i obrócił się tnąc straszliwie. Skaven w tym czasie przykucnął i ostrze przeszło nad jego głową. Szczurolud przekoziołkował prosto pod nogi rycerza atakując teraz jego golenie. Nawet tutaj rycerz był opancerzony nagolennikami. Bitewne pazury nie były dostosowane do takich przeciwników. Znów zgrzytnęły o metal. Franco natychmiast odwrócił się. A gdy o jego nagolenniki coś zgrzytnęło pchnął mieczem pod nogi starając się przygwoździć skavena. Trafił w coś miękkiego a do jego uszu dotarł skrzyknięcie jak u szczura. Skaven szarnął się ciągnąc za sobą czerwoną linię po piasku z rozciętego barku. Uskoczył w lewo a następnie natarł na nowo. Ramię bolało lecz trening zabójcy pozwalał to stłumić. Musiał zabić rycerza zanim ten zabije jego. Nic to nie dało. Ręką opsnęła mu się w ostatniej chwili gdy docierał pazurami do twarzy której nie zakrywał hełm. Coś jakby jakaś ręka odepchnęła jego cios. Franco Ciął. Skittce odkoczył saltem do przodu po czym zaszarżował prędko przemykając między nogami rycerza z największą szybkością jaką mógl tnąc pazurami. W końcu przerąbał się przez zbroję zostawiając na każdej nodze krwawą szramę. Franko zraniony zachwiał się przez co planowany cios gdy skaven chciał oddalić się od niego chybił. Zachęcony tym Skittce ponowił atak. Tym razem jednak zbroja okazała się ponad jego siły. I tak to trwało. Franko bezskutecznie próbowal dosięgnąć ruchliwego szczura, szczurolud mimo że wciąż trafiał rycerza nie czynił mu szkody z powodu pancerza. Tańczyli tak całe dziesięć minut a Franco słabł. Wiek dawał mu we znaki. W końcu SKittce wybił się zadając cios prosto w twarz Franca. Bitewne pazury z prawej dłoni wbiły się w oczy rycerza zabijając go na miejscu. Okuty w stal Franco padł na ziemię a na nim wylądował zadowolony choć nieco zdyszany Skittce. Publiczność oklaskiwała osobliwą szczuropodobną kreaturę która pokonała znamienitego generała i wojownika.
- Murmandamus
- Niszczyciel Światów
- Posty: 4837
- Lokalizacja: Radom
Asquiq z klanu Pestilience przekłuł jednego bąbla i dokładnie nasmarował wydzieliną swoje miecze. Jego błogosławione płyny to dar od rogatego szczura i stały się prawdziwym znakiem chorób i rozkładu. Rogaty szczur będzie zadowolony. A ludziki co go złapały pożałują. Pokona tylko kilku na arenie uda że jest gladiatorem a głupie ludziki go wypuszczą i wtedy pożałują. Asquiq zatriumfuje. Teraz jednak tak tak czas wyjść na arenę. Zakapturzony skaven przeszedł przed wrota…
Bartholomeus wypił duszkiem przeźroczystą maź którą wydestylował ze spaczenia. Przez jego mięśnie przebiegł skurcz i nagle stal się silniejszy. Po chwili jednak rynsztunek który niósł zrobił się podejrzanie ciężki. Ze zgrozą Bartholomeus odkrył że mikstura zamiast wzmocnić go osłabiła jego mięśnie. Akurat teraz gdy za chwilę miał walczyć. Widział przez wrota że jego przeciwnik już czeka. Nie mógl się jednak wycofać. Zrezygnowany wstąpił na arenę.
Po sygnale ruszyli na siebie. Zaśmiewający się skaven szedł naprzeciw drżącemu Bartholomeusowi. Gdy skaven podszedł bliżej Bartholomeus rzucił się rozpaczliwie na szczuroluda. Asquiq uniósł miecze i odparł ataki. Jego kontrę Bartholomeus szczęśliwie zbił na bok. Lecz na niewiele mu się to zdało. Asquik wciąż nacierał. Drasnął zatrutym ostrzem ciało człowieka. Przez to odłonił się samemu otrzymując mocny cios młotem w bok. Kilka bąbli pękło pod tym. Ale skaven z klanu pestilience nie czuł bólu.Asquik machał mieczami jak w amoku. Coraz szybciej coraz szybciej. Bartholomeus skrył się pod tarczą. Tylko jeden kolejny raz skavenskie ostrze dosięgło ciałą człowieka. Rany poczęły piec. Bartholomeus mamrotał czując lekkie oszołomienie. Obaj walczyli jakoś nieskoordynowanie. Teraz młot znalazł jeszcze raz drogę do skavenskiego ciała. Coś plasnęło i parę nieprzyjemnie i pod nogami skavena wyrosła kałuża jakiegoś żółtego szlamu. Pełen obrzydzenie Bartholomeus o mało co nie zwymiotowal na ten widok. Asquiq skrzeknął. Jego kochane bąble i dary od Rogatego Pana zostały niszczone przez tego ludzika. Nieme. Szczurolud wściekle już zadał cios w złości te jednak spokojniejszy już Bartholomeus uniknął bez trudu. Nawał ataków sprawił że teraz sam nie mógł wykonać kontry. W końcu jednak udało mu się zlapać rytm. Nacierał i zasłaniał się tarczą , nacierał i zasłaniał się tarczą i Asquik musiał się cofnąć. Caly szał wyparował ze szczuroluda wobec tej postawy. Asquik niemrawo począł się bronić jednak jeden dosięgł go w głowę i ogłuszył na kilka sekund. Wystarczająco długo by następny rozbił mu czaskę na kawałki. Bartholomeus odetchnął. Mimo że ta mikstura tym razem nie zadziałała udało mu się przeżyć. Tłum wiwatował na jego cześć. Bartholomeus jednak nie słyszał go w myślach układał plan jak ulepszyć recepturę na Metanabol.
Bartholomeus wypił duszkiem przeźroczystą maź którą wydestylował ze spaczenia. Przez jego mięśnie przebiegł skurcz i nagle stal się silniejszy. Po chwili jednak rynsztunek który niósł zrobił się podejrzanie ciężki. Ze zgrozą Bartholomeus odkrył że mikstura zamiast wzmocnić go osłabiła jego mięśnie. Akurat teraz gdy za chwilę miał walczyć. Widział przez wrota że jego przeciwnik już czeka. Nie mógl się jednak wycofać. Zrezygnowany wstąpił na arenę.
Po sygnale ruszyli na siebie. Zaśmiewający się skaven szedł naprzeciw drżącemu Bartholomeusowi. Gdy skaven podszedł bliżej Bartholomeus rzucił się rozpaczliwie na szczuroluda. Asquiq uniósł miecze i odparł ataki. Jego kontrę Bartholomeus szczęśliwie zbił na bok. Lecz na niewiele mu się to zdało. Asquik wciąż nacierał. Drasnął zatrutym ostrzem ciało człowieka. Przez to odłonił się samemu otrzymując mocny cios młotem w bok. Kilka bąbli pękło pod tym. Ale skaven z klanu pestilience nie czuł bólu.Asquik machał mieczami jak w amoku. Coraz szybciej coraz szybciej. Bartholomeus skrył się pod tarczą. Tylko jeden kolejny raz skavenskie ostrze dosięgło ciałą człowieka. Rany poczęły piec. Bartholomeus mamrotał czując lekkie oszołomienie. Obaj walczyli jakoś nieskoordynowanie. Teraz młot znalazł jeszcze raz drogę do skavenskiego ciała. Coś plasnęło i parę nieprzyjemnie i pod nogami skavena wyrosła kałuża jakiegoś żółtego szlamu. Pełen obrzydzenie Bartholomeus o mało co nie zwymiotowal na ten widok. Asquiq skrzeknął. Jego kochane bąble i dary od Rogatego Pana zostały niszczone przez tego ludzika. Nieme. Szczurolud wściekle już zadał cios w złości te jednak spokojniejszy już Bartholomeus uniknął bez trudu. Nawał ataków sprawił że teraz sam nie mógł wykonać kontry. W końcu jednak udało mu się zlapać rytm. Nacierał i zasłaniał się tarczą , nacierał i zasłaniał się tarczą i Asquik musiał się cofnąć. Caly szał wyparował ze szczuroluda wobec tej postawy. Asquik niemrawo począł się bronić jednak jeden dosięgł go w głowę i ogłuszył na kilka sekund. Wystarczająco długo by następny rozbił mu czaskę na kawałki. Bartholomeus odetchnął. Mimo że ta mikstura tym razem nie zadziałała udało mu się przeżyć. Tłum wiwatował na jego cześć. Bartholomeus jednak nie słyszał go w myślach układał plan jak ulepszyć recepturę na Metanabol.