[No muszę przyznać, ładny prezent urodzinowy. I jak Byqu czekał, wrzucając po północy, żeby data się zgadzała . A sama walka oczywiście zajebista, klimat egzekutora uchwycony w 100%. Teraz tylko, aby powtórzyć poprzednie wyniki, wypada przegrać w półfinale .]
[Heh, niespodzianka…
Przepraszam za miesiące mojego haniebnego bocenia i dziękuję Grimgorowi i Matisowi za przygarnięcie mojej postaci. Teraz powracam z martwych i to najwyraźniej tuż przed swoją walką. Razandir pewnie długo już nie pożyje ale cóż, coś jeszcze naskrobać mam okazję]
Mag usiadł ciężko na kamieniu stojącym pośrodku fortu. Było tu cicho, żołnierze zajęci byli swoimi sprawami. Miał więc chwilę dla siebie. Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wydobył fajkę i zapalił ją. Siedział w milczeniu powoli puszczając kółka z dymu. Pierwszy raz od kiedy rozpętała się walka z jaszczuroludźmi mógł wreszcie odpocząć. Stan większości chorych i rannych poprawiał się choć wiedział, że kilku nie da rady uratować. Przygotował już mieszankę mającą ulżyć im w cierpieniu w ostatnich chwilach życia i sprowadzi na nich spokojną śmierć. Czekał tylko aż zbierze w sobie siły by im ją podać.
Teraz jednak chciał odpocząć. Czuł się stary. Zupełnie jakbym miał tyle lat na ile wyglądam - uśmiechnął się do siebie ponuro. Chaos ostatnich wydarzeń na wyspie męczył go. A nastroju wcale nie poprawiały pogłoski, że właśnie przybyła inkwizycja zwiastująca jak zawsze kolejną serię zniszczeń, śmierci i okrucieństwa. Przypomniał sobie początki tego wszystkiego, przypomniał sobie wioskę, w której mieszkał, wszystkich jej mieszkańców o których się troszczył i widmo zła jakie nad nimi ciążyło. Przypomniał sobie pakt jaki zawarł ze złym duchem na uroczysku. I zrozumiał, że najwyraźniej porwał się na przedsięwzięcie przerastające jego siły.
Podniósł się z kamienia, na którym przesiadywał i spojrzał na wyryte na nim nazwiska. Razandir z Klifu vs Hauptman Lothar Brennenfeld
Ten prosty wpis brzmiał niemal jak wyrok. Lothar był świetnym żołnierzem, jeszcze lepszym strzelcem, a w dodatku inteligentnym i w gruncie rzeczy dobrym człowiekiem. Razandir wcale nie chciał go zabijać, a jednocześnie wiedział, że musi. Nie mógł zostawić tych wszystkich ludzi, których obiecał chronić. Lecz co może zrobić podstarzały wojownik udający maga wobec przewagi młodości, wyszkolenia i lotności umysłu? Czym jest jego topór wobec pełnej zbroi i jak ma uchronić go skórzany kaftan przed kulami potężnej Astrid? Ponure myśli kłębiły się w głowie czarodzieja. A jednak jakaś część jego osobowości nie pozwalała mu się załamać. Przez pół życia był przecież wojownikiem, pokonywał nie tylko wrogów ale również własne słabości dzięki czemu dożył swojego wieku. Nie może poddać się teraz. Nie bez walki.
Nie wiedział ile czasu zostało do jego pojedynku z Brennenfeldem, nie wiedział co jeszcze wydarzy się na tej palącej słońcem, niespokojnej wyspie. Wiedział jednak, że musi być gotów. Zarówno na walkę jak i na możliwą śmierć, która dla niego nie miała być przecież końcem.
[Pytanie techniczne, mam jeszcze prawo wyboru dodatkowej broni? A jeśli tak, to w ogóle mogę skorzystać z tego prawa zważywszy na to, że Razandir włada toporem i różdżką? ]
Mag wrócił do lazaretu, z którego ostatnimi czasy rzadko kiedy wychodził. Westchnął cicho widząc trzech żołdaków leżących na prowizorycznych pryczach. Dla jednego była jeszcze nadzieja, ale ci dwaj gorączkujący, dyszący ciężko i mamroczący w malignie, umierali i nic nie można było na to poradzić. Zostało ostateczne rozwiązanie.
Sięgnął bo buteleczkę wywaru przygotowanego z pewnego rodzaju narkotycznych ziół. Mikstura powinna uśmierzyć ból, prawdopodobnie ześle też na umęczone umysły umierających dziwne wizje, lecz na pewno będzie to przyjemniejsze niż powolne umieranie w duchocie.
– Pij, Johan. I ty też Edgarze.
Podał obu nieszczęśnikom cierpki wywar. Został z nimi patrząc w milczeniu jak powoli ustają ich drgawki, jak oddech ich staje się bardziej regularny lecz coraz wolniejszy. Wstał i obrócił się szybko chcąc wyjść z pomieszczenia. Potrącił przy tym jakiś przedmiot zawieszony na oparciu koślawego krzesała, który z głuchym pacnięciem upadł na ziemię. Czarodziej podniósł broń należącą zapewne do jednego z umierających właśnie wojaków. Był to stary pistolet z zamkiem kołowym, z wytartą od używania drewnianą kolbą i z krótką lufą noszącą ślady licznych napraw.
Wahał się przez chwilę zanim schował broń do wewnętrznej kieszeni opończy razem z kilkoma sztukami amunicji. Był kiepskim strzelcem, jego starcze oczy nie były już tak bystre jak za młodu, ale w chaosie jaki narastał na wyspie każdy oręż mógł się przydać w najmniej oczekiwanym momencie.
Zresztą dobrze wiedział, że tam gdzie zawodziła magia oraz siła mięśni, tam często technologia okazywała się jedynym rozwiązaniem.
[Witamy wśród żywych! A co do Egzeka to zwykle jak ktoś dał radę ogrowi to wygrywał też Arenę (Jan Andrei, sir Gwidon)
Ogółem ciekawi mnie niezmiernie wynik starcia Etchana z korsarzem, a półfinały zapowiadają się jeszcze bardziej emocjonująco.]
Gdy Merxerzis przekraczał bramę fortu chroniący się przed ulewą pod daszkiem świeżo zbitej hurdycji Andreas aż zagwizdał.
- Spooore brawa elfie. Wiele paskudnych rzeczy widziałem służąc pod kapitanem Brennenfeldem, ale Taal mi świadkiem, nie chciałbym stanąć po drugiej stronie tej twojej brzytwy. Nawet z parą nabitych pistoletów krasnoludzkiej roboty.
Druchii skinął tylko krótko hełmem, brzękając kolczą osłoną twarzy.
- Nie trzeba cię czasem połatać... razy tego ogra wypatroszyłyby wołu...
****
Od godziny obserwowali ruiny Sanguax, dziesięć razy upewniając się, że poza widoczną trójką celów nie czają się tam żadni najeźdźcy poza widocznymi gołym okiem.
Hans podczołgał się do dowódcy, który postukał w lunetę swojej rusznicy nakazując mu spojrzeć przez nią we wskazywanym lufą kierunku.
Sierżant ujrzał stojącego na schodach piramidy niskiego jegomościa w pogniecionych, czarnych szatach z kapturem spod którego błyskał monokl i kościste rysy bladej twarzy. Opierający się na zwieńczonym krzyżówką sierpu i klepsydry kosturze wpatrywał się nieustannie w wielkie, solidne złocone drzwi ze słoneczną płaskorzeźbą. Magia nie manifestowała się żadnymi efektownymi rozbłyskami, jednak potężna atmosfera niepokoju wisząca nad spoconymi karkami strzelców jak katowski miecz nie mogła brać się z żadnego innego źródła.
Po chwili Lothar obrócił lunetę na skraj powstałego w miejsce wioski pobojowiska, gdzie dżungli bacznie przyglądał się człowiek w ozdobionym czarnym piórem berecie i równie ciemnej półpelerynie, skrywającej obczepiający zabójcę arsenał broni i innych przyrządów. Zgodnie z planem gdzieś tam chował się Keffler, z muszkietem wycelowanym wprost w wartownika. Jeśli oni go nie widzieli to jest szansa, że oprawca inkwizycji również.
Ostatni z penetrujących Sanguax obcych kręcił się dalej między osmalonymi ruinami, dokładnie je przeszukując.
- Tym zajmiemy się później. - wyszeptał Lothar, gładząc delikatnie urękawiczoną dłonią kolbę Astrid - Keffler zdejmie tego natręta, zaś nasza trójka tego ponuraka na górze. To dobry cel.
- Trzech by ubić jednego, niespodziewającego się niczego maga ? Zostawiając zaalarmowanego siepacza w wiosce ? - syknął Hans, nie widzę tu sensu.
- To mag śmierci, widziałeś co zostawił po sobie na trasie przemarszu. Chcę mieć pewność, że zejdzie na amen. Inaczej sami przywitamy się z Morrem. A z jednym wrogiem sobie poradzimy, wciąż będziemy mieć przewagę ukrycia i kilka pistoletów gotowych do strzału. A teraz sza. Załatwmy to zanim dojdzie tu ta duża grupa, o której opowiadał Tsayrovsky.
- Aye herr Oberst.
Hans wspiął się najciszej jak umiał na wskazaną mu palmę, sadowiąc się najsolidniej jak umiał między rozłożystymi liśćmi, przez szczerbinkę i muszkę broni palnej doskonale było widać odwróconego plecami czarownika.
W głuchej ciszy ozwał się skrzek rajskiego ptaka. A przynajmniej coś złudnie doń podobnego.
Hans przygryzł w ustach tlący się powoli lont. Teraz tylko dziesięć uderzeń serca. Osiem. Pięć.
Gdzieś z dołu szczęknęła szykowana do strzału hochlandzka rusznica. Tymczasem stojący na czatach siepacz obrócił się w ich kierunku, zdaje się dosłyszawszy jakieś odgłosy. Dwa.
Dobył kuszy pistoletowej, tymczasem za jego plecami z krzaków wynurzyła się paszcza gotowego do strzału muszkietu. Jeden.
Martwa cisza na moment zmroziła i tak milczące Sanguax. Potem uderzył grom. Równocześnie na niebie, jak i wśród drzew i wskroś pobojowiska. Po nim zapadło grobowe milczenie.
Poruszali się cicho jak duchy. Powietrze było gęste od wilgoci, pełne zapachów, trop jednak dobrze wyczuwalny. Sześciu ludzi. Poruszali się ostrożnie. Pakja wyczuwał ich gotowość do walki. Nakazał wojownikom zatrzymanie się. Obserwowali.
- Nie podoba mi się to- rzekł jeden z odzianych na czarno ciepłokrwistych, mężczyzna o długich włosach i bliźnie przecinającej usta- Najpierw profesorek głupio się odłączył od grupy, teraz to. Spróbuj jeszcze raz Tauler.
- Już mówiłem- odpadł mężczyzna, który musiał być magiem- Nie da rady. Kontakt z bazą urwał się. Zamiast tego same zakłócenia.
- Zostali zaatakowani? Nie żyją?
- Mało prawdopodobne. Wetterberichter zdążyłby nas powiadomić. Idziemy dalej?
- Działamy na ślepo- odparł siepacz- Ignitus nadal nie raczy odpowiadać. Jesteśmy zdani tylko na siebie. Powinniśmy zawrócić i zbadać przyczynę zerwania łączności.
Szary Magister uśmiechnął się złośliwie.
- Czyżby obleciał cię strach Kane?
Inkwizytor zastygł nagle, jakby rażony gromem. Twarz jego skrzywiła się w nieprzyjemnym grymasie. Obrócił się gwałtownie, chwytając arcymaga za poły płaszcza.
- Nie zapominaj się Tauler- warknął- Pamiętaj, wciąż trzymamy cię za jaja!
Mathias wzruszył ramionami.
- Utraciliśmy przewagę taktyczną- rzucił inkwizytor- Wracamy.
Był to ten moment, gdy Pakja dał sygnał do ataku. Z zarośli wyskoczyli nagle wojownicy. Ludzie w czarnych płaszczach zareagowali błyskawicznie. Pistolety splunęły ogniem.
Jakiś ork dostał w płuca, potem w brzuch i bark. Mimo to biegł dalej. Zatrzymał go dopiero cios rapiera w samą czaszkę. Inny cisnął z kolei oszczepem, zmiatając wysłannika Czarnego Zamku jak bełt z balisty. Siepacze zwarli szeregi, odpierając pierwsze natarcie, utrzymując przeciwników na pewien dystans. Wtedy na ich flanki spadła kawaleria.
Byli to Moa'Huichi, lekka jazda skinków. Nie dosiadali oni jednak wierzchowców znanych ludziom. Były to wielkie, nielotne ptaki o długich szyjach i potężnych nogach. Jedno kopnięcie było wystarczające, by uśmiercić człowieka.
Inkwizytorzy przyjęli atak bez lęku czy zdumienia. Stawili zaciekły opór. Stracili jednak kolejnego człowieka, rozbici przez szarżę wielkich ptaków. Lekkie lance były zabójczą bronią w rękach skinków.
Matthias wyrzucał z siebie sylaba po sylabie, splatając szary wiatr. Wyrzucając przed siebie dłoń, zmiażdżył szarżującego w jego stronę jeźdźca widmową kulą. Krwawa papka pomieszana z piórami pozostała po napastniku. Wtedy czarodziej zwrócił się ku pieszym, chcąc otworzyć otchłań cienia pod ich stopami. Zebrał ponownie moc, lecz nagle poczuł, jak mu ona wycieka, jak piach przesypując się między palcami. Skrzywił się, niemiło zaskoczony. Na granicy lasu wytatuowany ork w drewnianej masce wymachiwał kosturem, wrzeszcząc kontrzaklęcia. Było to dla Matthiasa uwłaczające, że musiał się mierzyć w walce magicznej z tym dzikusem.
Rozproszeni, licząc czterech przeciwko piętnastu, inkwizytorzy padli jeden po drugim. Pakja dopadł wreszcie do maga, który na szybko usiłował spleść zaklęcie, lecz nie zdążył. Obsydianowe ostrze macuahuitlu odrąbało mu dłonie idelanie i bez oporu. Matthias Tauler wrzasnął przeszywająco. Ignorując jego okrzyki boleści, saurus odłożył broń i uniósł maga jedną ręką, jakby oglądał niezwykły przedmiot znaleziony w ruinach. Potem wyrwał magistrowi głowę, z równym wysiłkiem, jak rolnik zrywa szczypior z cebuli. Odrzucił wtedy truchło, przywiązując głowę czarodzieja za włosy do pasa. Pozostali wojownicy, zarówno orkowie, jak i jaszczuroludzie ryknęli radośnie.
-Vode an!- zakrzyknął Pakja, a oni powtórzyli.
Kilka chwil później tylko trupy świadczyły, że w tym miejscu stoczono walkę.
Wciąż pozostały trzy grupy do rozbicia.
Jegorij czuł smak ziemi w ustach, a wraz z nim metaliczny posmak krwi. Gleba cierpiała wyraźnie, albo kozak w swoim lekkim delirium alkoholowym zatracił się całkowicie. Wolał myśleć, że to drugie. "Gleba cierpi - kurwa, normalnie prawdziwy poeta ze mnie".
Odpoczynek po walce zajął mu mniej niż pół dnia, drugie pół szukał jakiegoś zajęcia. Zabijanie wzmogło w nim apetyt. Chciał więcej. Szczęśliwie Pakja właśnie organizował polowanie na siły inkwizycji czające się w dżungli. Jednak na propozycję pomocy dziwnie spojrzał na kislevitę.
- To będzie seria zasadzek, nie walka twarzą w twarz.
Jegorij tylko się zaśmiał. I poprosił o czterech saurusów, stwierdzając że tego piromana na horyzoncie mogą już odhaczyć.
Dostał pięciu wojowników i Toariego. Pakja chciał mieć pewność, a mimo osiągnięć nie ufał człowiekowi.
Tak oto Jegorij dotarł w to miejsce wraz z jego smakiem cierpiącej ziemi. Leżeli zagrzebani w ściółce, a do oddychania mieli jedynie minimalnie wystające kawałki bambusa. Niewidoczni. To był pomysł kozaka, Toarii dodał tylko kilka rad, żeby dostosować go do panujących na wyspach warunków. Wielu zapominało, że Pałładijinowicz był nie tylko pijakiem i wojownikiem, ale również bandytą i renegatę. Nie raz chował się w ten sposób podczas ucieczki z obozów pracy czy kompanii karnych. Miał doświadczenie.
Wyczuł jak temperatura nagle podniosła się znacząco. Ubranie miał już dawno mokre od potu i wszechobecnej wilgoci, ale to... To sprawiło, że ledwie można było oddychać. Pomyślał o swoim harczących towarzyszach, duszących się lub spalających i uśmiechnął się lubieżnie. Wyjątkowo miły widok.
Ziemia lekko drżała. Nadchodziły ich cele.
Najpierw poczuł huragan płomieni: świst i totalny brak innych dźwięków. Temperatura podskoczyła tak, że na powierzchni zwierzęta i rośliny dawno umarły. Potem uczucie zniknęło, a w jego miejscu pojawiły się głosy. Te były akurat prawdziwe.
- Myślisz, że spalimy całą dżunglę?
- No pewnie! Taki był plan. My palimy, reszta wykańcza to co wybiega z płomieni.
- Ale jak myślisz ile to potrwa?
- A co?
- Strasznie chce mi się lać, ale w tej temperaturzę to wybuchną mi jądra. W najlepszym wypadku tylko sflaczeją
- Co ty dzieciak? Wiesz przestań pieprzyć Austin.
Wyczuł, że stali obok. Temu co nazywał się Austin odrąbał jaja. Drugi dostał nożem po twarzy, ale zdołał odskoczyć. Kupa piachu wybuchła za nim. Rosły saurus złapał inkwizytorowi kark jednym ruchem. Pozostali czterej łowcy czarownic podnieśli kusze pistoletowe i rapiery. Byli gotowi. Kolejni jaszczuroludzie wynurzyli się z gleby. Na tych byli już przygotowani. Jeden z wojowników Pakji dostał pięć bełtów nim zdążył się ruszyć. Warknął, ale wbiły się w niego następne cztery. Ostatni pojawił się Toarii. Celny strzał z dmuchawki w kolano powalił jednego przeciwnika, wyłączając go na chwilę z gry. Jegorij oblizał wargi.
- Zajmijcie się nimi. Mag jest mój.
Rzucił się biegiem wzdłuż wypalonego korytarza. Czarodziej stał na końcu z furią w oczach. Spodziewał się go, widocznie usłyszał atak. Kislevita padł na ziemię, dzięki czemu kula ognia przypaliła tylko włoski na karku. Druga trafiła prosto w pierś, ale coś osłabiło jej moc, bo nie zdołała przepalić pancerza. Ból byłby jednak gigantyczny, gdyby kozak go poczuł. Na trzęcią mag nie miał czasu. Jegorij był już przy nim. W powietrzu przed ich twarzami spotkały się: kiścień, kostur, kord i miecz z czystych płomieni. Kislevita odpuścił próbę sił pierwszy. Żar, który płynął od Ignitiusa był zabójczy.
- Ty ścierwo. Robaku zawszony! Spłoniesz!
Jegorij uderzył ponownie i jeszcze raz, i jeszcze. Szybkość ataków i ich nieregularność powodowała, że mag nie miał czasu spleść nowego zaklęcia. Nie był wojownikiem i tak wytrzymał długo. W końcu kiścień trzasnął w bok Ignitiusa. Wrzask rozległ się po całej okolicy. Dopiero teraz Jegorij zauważył, ze walczą w kręgu, a dookoła szaleje piekło. "Więc dlatego jest tak potwornie gorąco".
Trzy klepsydry później czarodziej drżał na ziemi trzymając się za wylewające z brzucha, flaki. Ochronny okrąg zniknął najwidoczniej, bo pożar zbliżał się do nich nieubłaganie.
- Co za ironia. Chyba to ty spłoniesz "mistrzu".
Ignitius nie odpowiedział. Ból sprawił, że zemdlał. Jegorij wzruszył ramionami, polał maga wódką i ruszył w losowo wybranym kierunku. Morze płomieni wokół, gorąco, ból. Łyknął ze swojej manierki, ale alkohol zagotował mu się w gardle. Nie wiedział jak opuścił to piekło. Znaleźli go na skraju wypalonej ziemi.
- Żyje - stwierdził Toari. - Zabierzcie go do wioski, a ja powiadomię wodza o naszym sukcesie.
Skink zniknął, a kislevita został podniesiony jak worek ziemniaków. W tej chwili otworzył oczy. Na skórze zaczęły wychodzić mu bąble.
- Potrzebujesz czegoś? - Z trudem wyartykułował jeden z trójki pozostałych saurusów.
- Tak. Krwi.
Zabalansował, a niosący go stracił równowagę i upadł. Wstał natychmiast, ale kilka łusek zostało odciętych.
Jegorij z uśmiechem oblizał kord.
- Graj muzyko!
Uderzyli wspólnie. Dwóch z prawej, pojedynczy z lewej. Kozak zamachnął się kiścieniem trzymając parę na dystans. Samotny, ten którego już zranił dostał ponownie, w to samo miejsce. Ryknął.
Jegorij skoczył na niego jak jakieś zwierzę. Obie bronie uderzyły symultanicznie. Potem raz jedna, raz druga. Ledwie poczuł uderzenie w kręgosłup. Za nim nacierali już pozostali. Wypluł krew w twarz jednego dekoncentrując go i wytrącając z rytmu. Potem rozorał mu ramię. Atak ostatniego przyjął na zbroję. Powietrze uszło mu z płuc. Poczuł to! Widocznie alkohol przestawał działać. Zaatakowali jednocześnie. Ich ciała zbliżyły się tak bardzo, że Jegorij poczuł oddech przeciwnika, wyczuł też jego zmęczenie i ból. Potem odgryzł mu nos. Saurus cofnął się niezdecydowany, obolały, podniósł maczugę z kości. Jegorij zaszarżował jak tur. Broń wroga zaplątał w kiścień. Barkiem odtrącił tarczę. Kord trafił w tętnicę szyjną. Saurus trzymał się jeszcze chwilę, po czym padł. Żył, twardy skurczybyk. Jegorij odrzucił swoje uzbrojenie i odwrócił się do tego z rozwalonym ramieniem.
- Zabierz mnie do Pakji.
Ten ryknął, zaatakował, wlewając w to całą swoją złość za zdradę. W dłoni kozaka zabłysnął nóż. Saurus owinął go ogonem, chcąc zmiażdżyć. Nie zdążył uwięzić rąk. Jegorij wyłupił mu najpierw jedno, potem drugie oko. Uśmiechnął się patrząc na zwijających się, okaleczonych jaszczuroludzi.
- Czas na zabawę.
Znaleźli Jegorija wytaczającego się z lasu, całego okrwawionego i poparzonego. Co dziwne samego. Toarii opowiadał, że zginęło jedynie dwóch braci. Kislevita opowiedział co się stało, gdy tylko dali mu wody. "To byli ludzie z fortu, uderzyli szybko i nagle. Wpadliśmy w zasadzkę. Wykończyli resztę. Mnie zostawili przy życiu - uznali za zbyt niebezpiecznego. Zostawili na śmierć, bo pożar był coraz bliżej. Jednak udało mi się ruszyć, ale dowody ich zdrady spłonęły" twierdził. Wśród jaszczuroludzi zawrzało. Nie dopuścili się żadnych kroków prócz rozesłania zwiadowców. Pakja musiał wrócić z polowania. On zdecyduje.
[Wygląda na to, że została tylko jedna grupa inkwizycji - ta przy statku. Łatwo poszło ]
Cholerny deszcz. Cholerna dżungla. Cholerne gorąco.
Fernando otworzył oczy. Leżał na swoim posłaniu, jak nazywał swój barłóg, cały zlany potem. Głowę miał odwaloną do tyłu, koszulę wymiętą, buty rozrzucone po swoim pokoju baraku z balsy. Odetchnął głębiej i przełknął ślinę. Gdy tylko złapał kontakt z rzeczywistością, wzrok jego skupił się na obłym przedmiocie nieopodal. Drapieżnym ruchem porwał butelkę i przystawił do ust. Rumu w niej nie było wiele, lecz wystarczyło. Gdy opróżnił ją, cisnął wściekle przez okno, słysząc trzask tłuczonego szkła w wyniku. Głowa z powrotem mu opadłą na posłanie, lecz po chwili poczuł się lepiej.
Wspominał wczorajszą rozmowę z Razandirem. Mag nalegał na oględziny. Który to raz? Cortez nie pamiętał, lecz tym razem się zgodził. Co powiedział potem? "Zdrowy na ciele..."
Nic specjalnego.
Najwyżej za tydzień czy dwa mu odbije. Lepsze to niż Chico i Perez. Choroba wycisnęła z nich wszystko. Dosłownie. Na koniec leciało z nich nie płynne gówno, a krew. Staruszek kazał ich odizolować. A gdy wykitowali, spalić. By się nie rozniosło. Morale się nieco rypło.
Zastanawiał się, jak Lothar się trzyma. Jego chłopaki trzymani byli w jego żelaznej garści, trzymał dyscyplinę. Jak on to robił jednak, że sam się nie rozpadał?
Cortez przetoczył się na brzuch, szukając wzrokiem kolejnej butelczyny. Nie mógł takowej dostrzec. Zasmuciło go to.
Jednak nawet na Brennenelda padł pewien cień. Pao zmieniło go. Niby niewiele, a jednak. Jak mocno nadwyrężało go trzymanie fasonu?
Wyszedł, a raczej wytoczył się z baraku. Nie przychodziło mu do głowy skąd wziąć rum, więc tułał się bezwładnie po obozie. Niektórzy ludzie przerywali zajęcia i przyglądali mu się. Inni po prostu siedzieli na ziemi, z pustym wzrokiem ignorując go.
No i był jeszcze Francis. Można było powiedzieć, że lepiej się nie trzymał nigdy. Fernando znał go od lat. Wielki człowiek, zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Śmiały, zdecydowany, zuchwalec. Teraz sterował tym wszystkim, nie wahając się ni moment. Zawsze wiedział co robić. Lecz jaką drogą zdążali?
Siedział teraz na tarasie własnego baraku, bawiąc się wielkim jak jego własna pięść diamentem.
- Piękny, nie?- rzucił wesoło gubernator von Drake do przyjaciela- W Imperium dostałbym za niego z z tuzin najlepszych koni, te kislevickie, co skrzydlaci jeźdźcy ich dosiadają. Albo wykupiłbym chorągiew najemników. Po oszlifowaniu półtora razy tyle. A tu?
Francis cisnął kamień za siebie, w piach. Cortez patrzył na to obojętnie.
- Jest bezużyteczny- kontynuował Francis- Wymieniłbym go za dwadzieścia sprawnych muszkietów, albo kilka beczek czystej wody. A najlepiej za dębową beczkę albiońskiej.
Mówi pewnie. Spokojnie. Chce się go słuchać. Chce się mu przyznać rację. Mówi o tym jak musimy pokazać gadom gdzie ich miejsce. Ani razu już nie wspomina o bogactwach. Jakby była tylko ta wyspa i nic poza nią. Zapytał go co potem. Francis patrzył na niego jak na wariata. Zabawne, były to najnormalniejsze słowa, jakie Cortez wypowiedział w ciągu ostatnich dni.
Mówił o ich miejscu na tej wyspie. Czy chciał tu zostać na dłużej? Francis wybiegał myślami poza turniej. Do czasów po jego zakończeniu. Cortez gubił co któreś słowo.
Niedługo potem powrócił do swego baraku, zbrojny w dwie nowe flaszki rumu. A gdy znów leżał na swym barłogu, myśli jego wróciły do osoby gubernatora. Przemawiał z taką pewnością. Nie używał słów "może", "prawdopodobnie", "jeśli", "mam nadzieję". Jego słowa były jak solidna skała, jak góra, na której można zbudować twierdzę. I choć twarde, składał je jak poeta, zupełnie nie jak morski zbir, który spędził całe życie na grabieży statków. Życie pełne przemocy i okrucieństwa... Nie tak dużo różne od życia Corteza. Czemu więc on wydał się tak wielki, a sam czuł się tak mały? Przeżył tak wiele. Człek mógł mieć wrażenie, że uważa się za nieśmiertelnego...
Fernando pamiętał, że Drake mówił o hipokryzji człowieka. Jak to ludzie oburzali się na okrucieństwo ludzi pokroju Jegorija, a sami brali udział w turnieju, gdzie przeżyje jeden na szesnastu. I z każdą walką oglądają to krwawe widowisko. Lecz drobna zmiana wkradła się w psyche Francisa. Z początku Cortez nie mógł jej zdefiniować. Dopiero w połowie drugiej butelki zwerbalizował to, co wiedział... nie, co czuł od jakiegoś czasu.
Całe życie Francis spędził poza nadzorem, poza zwierzchnią władzą. Lecz tutaj, w dżungli... trudno było oprzeć się pokusie zostania bogiem.
Lothar splunął na martwe truchło maga śmierci, którego żywota nie zakończyła nawet kula w łeb i dwie inne tkwiące między żebrami. Wyssał zbyt dużo energii życiowej z Pao. Dogorywał jeszcze gdy z zasadzki pozbyli się ściągniętego hukiem ostatniego siepacza inkwizycji i choć nie mógł już rzucać czarów, nie potrafił wydusić nic innego niż pełną baniek powietrza ciemną krew. Był bezużyteczny i jak bezużytecznego jeńca niezdolnego do ruchu pozbyli się go, gdy kapitan zmiażdżył mu postrzelony łeb kolbą. Sanguax zobaczyło dziś więcej trupów, Lothar miał szczerą nadzieję, że to ostatnie.
Mimo szybkiego zwycięstwa nie marnowali czasu na radość i chwalenie się iście mistrzowskimi strzałami. Większa grupa mogła nadejść w każdej chwili, a ponadto Lothar miał złe przeczucia. Do tego rozpętała się ulewa czyniąca ich broń bezużyteczną. Plaskając wysokimi butami o rozmiękłą ziemię przyspieszyli kroku do fortu.
Gdy mijali wzniesienie z osmalonymi pozostałościami fortu Maria dało się zobaczyć, iż huczące przez pół wyspy pożary same dogasają, pożarłszy wszystko co mogły strawić, bądź poskramiane deszczem. Fauna i flora na wyspie nigdy jednak już się nie podniosą po takim ciosie. Przerażające, jednak z drugiej strony gdyby nie zawieszenie broni działałoby to znacznie na korzyść ludzi w starciu z jaszczurami. No i zapewne oznaczało śmierć maga ognia. Lothar nie miał pojęcia jak dorwali go otoczonego tym całym piekłem, lecz bez wątpienia był to nie lada wyczyn. Nie znał statusu reszty wyprawy, poza statkiem, którego biały żagiel z czerwoną pręgą Keffler dojrzał przy wybrzeżu gdy wspiął się na zrujnowaną palisadę, ale można przyjąć, że inkwizycja została pokonana, jego mała wendetta wykonana bez strat w ludziach, gotowy do rejsu statek pełen zapasów wciąż był w zasięgu ręki, a siepacze i magicy spełnili swe zadanie poważnie przetrzebiając siły tubylców.
Brennenfeld westchnął przeciągle wydychając obłok pary spod nasiąkniętego wodą kaptura i podpierając się forkietem ruszył przed siebie w stronę kopalni przy wulkanie. Ciekawe co zdarzyło się pod jego nieobecność.
*****
Archibald Wetterbericht zaklął szpetnie, pociągając orlim nosem nad dostojną, białą brodą. Nie dlatego, że lunął deszcz, przed którym akurat jego chroniło proste zaklęcie. Nie dlatego, że trzeci spokojny dzień na słonecznej plaży zmienił się w zimną, mokrą, pełną popiołu i chmur szarugę. Problem był znacznie poważniejszy. Nikt, nikt z jego trzech towarzyszy nie przeżył. Z początku był to jeno brak kontaktu ciągnący się od południa, teraz jednakże gdy rzucił zniecierpliwiony Błękitne Widzenie Raffarda Białego wszystko stało się jasne. Nie docenili miejscowych oraz nie spodziewali się jakie indywidua mogą im pomóc. Dwudziestu jeden wytrenowanych przez Czarny Zamek zabójców, zahartowanych na misjach wykonywanych dla Łowców Czarownic oraz trzech magów na tyle niebezpiecznych, że odseparowano ich od społeczeństwa.
Bynajmniej ich nie żałował. Wiedział za to, że całe siły zbrojne ekspedycji zostały wybite. A oni tu mogli być kolejnym celem. Nie mogli jednak po prostu odpłynąć, zadanie wciąż pozostawało, a z tego co udało mu się wybadać stali na progu wielkiego w istocie odkrycia. Nie mogli się wycofać, ale nie mogli dłużej mierzyć się z tubylcami. Sięgając umysłem w coraz wyższe warstwy atmosfery w końcu spoglądał z góry na cały ten świat, przypominając sobie swój plan...
Wtedy unoszona przez niego filiżanka pękła, rozbita małą strzałką, oblewając wrzątkiem pomarszczoną dłoń arcymaga. Archibald zaklął, otrzepując obszerny, niebieski rękaw i wzrokiem odnajdując skinka, z którego ulewa spłukiwała resztki piasku i popiołu, w którym był zagrzebany. Właśnie nabierał powietrza by znów dmuchnąć w pokunę, gdy Wetterbericht zmarszczył, nad oczyma błyszczącymi jak chmura burzowa. W powietrzu rozniósł się paskudny smród ozonu, gdy kolejny grzmot burzy zabrzmiał zdecydowanie za blisko, uderzając w plażę. Po napastniku został ino dymiący krater po którym pełgały wyładowania. Huk gromu ogłuszył jednakże też inne skinki, które wypadły z kryjówek. Astrolog powiódł po nich wzrokiem i wraz z nim skupione w jedną śmiertelną wiązkę wyładowania, która zmieniła jasczurców w osiem ochłapów osmalonego mięsa. Wtedy syk elektryczności zastąpił nagły ryk, gdy szósta postawnych saurusów i orków wypadła spomiędzy drzew wymachując bronią. Wetterbericht stał spokojnie oparty o swój kostur, zaś kiedy pierwszy saurus już otworzył paszczę by przegryźć w pół chudego starca, szaty czarodzieja załopotały jakby rozrzucone porywistym wiatrem. Uniesiona dłoń zakręciła się trzy razy w powietrzu i wtedy pęd powietrza zawył tak gwałtownie, że aż postawił żagle pobliskiego statku i wygiął wszystkie krzaki do ziemi. Huraganowy podmuch poderwał zaskoczonych wrogów z nóg wraz z chmurą piachu po czym spiralnie uniósł ich na wiele dziesiątek metrów i cisnął we wszystkie strony z mocą wściekłego olbrzyma. Wtedy ucichł.
Arcymag najspokojniej w świecie skinął na skulonych obok w szalupie i ściskających garłacze dwóch majtków.
- Na statek. I każcie von Gefenshierowi podnieść kotwicę. Musimy oddalić się nieco od wyspy.
Przerażona para nie potrzebowała zachęty, ze strachem przepuszczając kogoś kogo dotąd mieli za spokojnego staruszka. Archibald zaś stał wyprostowany, szepcząc magiczne formuły i wykonując płynne gesty rozświetloną dłonią wokół zmniejszonej wersji astrolabium, wieńczącego jego laskę. Po chwili orbity i sfery odpowiadające za ciała niebieskie poruszyły się samoistnie. Archibald skinął głową i opadł ciężko na ławeczkę, niemal się przewracając i głośno łapiąc powietrze doznając natychmiastowego wyczerpania. Odtrącił pomocną dłoń zaskoczonego majtka i zamknął powoli oczy, swoim drugim wejrzeniem widząc ogromny dystans od nich wielkią, porowatą skałę pędzącą w okoleniu błękitnego ognia.
"Za tydzień lub dwa kometa uderzy w tę wyspę i wymaże zeń wszelkie życie. Zapewne rozłupując także osłony świątyni jaszczuroludzi. Wtedy będą mogli na spokojnie zająć się badaniami dla inkwizytora Aldenhoffa. Do tego czasu jednak trzeba zaczekać na bezpiecznym statku. Zaczekać i zebrać siły."
W swojej prowizorycznej pracowni alchemicznej Razandir ważył właśnie koleją porcję wzmacniającego naparu oraz doglądał gotującej się mazistej mieszanki, przyspieszającej gojenie ran. Już od dłuższego czasu deszcz dudnił o drewniany dach jego pracowni, a jego szum jak zwykle wprawiał maga w zadumę.
Myślał o całej tej zawierusze jaka wstrząsnęła ostatnio wyspą. Teologowie i kapłani grzmiący z ambon w całym Imperium zwykle wskazywali na cztery przeklęte siły chaosu, które zdolne są do plugawienia ludzkiego umysłu. Razandir wiedział jednak, że istnieje jeszcze przynajmniej jedna. Na imię miała chciwość. To chciwość doprowadziła do walki między ludźmi i jaszczurami, którzy jak dotąd potrafili żyć we względnym pokoju. Prawdopodobnie chciwości i towarzysząca jej żądza władzy, zwabiła na te dzikie ziemie Inkwizycję. Chciwość przywiodła tu Corteza, który z kolei przetransportował na wyspę zawodników spośród, których większość walczyła na Arenie w imię chciwości. Czy jednak chciwością kierowali się też jaszczuroludzie? Na pewno nie zamierzali przerywać zawodów. Bez dwóch zdań mają w tym jakiś interes, zapewne świadomi są jak wielką moc przyzywa prosty, acz brutalny rytuał Areny. Ostatnimi czasy czuł, że wiatry magii krążące nad wyspą szaleją, po części na pewno był to wynik walk i śmierci jakich wymagała Arena, po części powodem była działalności magistrów magii, którzy przybyli tu razem z inkwizycją. Lecz Razandir miał przeczucie, że stoi za tym coś jeszcze, coś znacznie bardziej tajemniczego i złowieszczego. Coś nieuchwytnego.
I nagle przeszedł go dreszcz. Jak zawsze gdy ktoś w okolicy używał magii. Po chwili poczuł znajomy zapach ozonu, a za oknem dojrzał opadający, opalizujący lekko opar niebieskiego wiatru Azyr.
Wyszedł na zewnątrz prosto w ulewę i spojrzał w niebo. Działo się coś niedobrego, od razu wyczuł potężny ślad czyjejś woli zmuszającej do posłuszeństwa niepojęte siły. Wyglądało to tak jakby ktoś właśnie skupił na znacznym obszarze wyspy lotną esencję Azyr, jakby zakotwiczając ją na tej ziemi, jakby wskazując wyspę jakiejś sile na niebie. Czarodziej wrócił po swoją tajemną księgę i szybko przewertował jej strony zatrzymując się na rozdziale traktującym o Magii Niebios. Znalazł odpowiednią inkantację.
Wylazł znów na deszcz próbując osłonić swoją opończą stare stronice księgi. Wyciągną rękę ku górze i zaczął wymawiać słowa zaklęcia. Moc opadającego z nieba wiatru Azyr była przytłaczająca, oczywistym było, że nie jest to proces naturalny. Skupił na sobie jak najwięcej mocy niebios, a kończąc inkantację jednym donośnym słowem wchłonął w siebie całą okoliczną Azyr by przejrzeć jego źródło.
Nagle oczy wywróciły mu się na drugą stronę. Padł na ziemię nieprzytomny, porażony nagłą wizją. Siła niebieskiego wiatru poderwała jego świadomość w górę ponad wierzchołki drzew, ponad krater wulkanu, ponad deszczowe obłoki wprost w zimną i czarną otchłań kosmosu rozświetloną nieprzeliczoną liczbą gwiazd. I to w tej właśnie otchłani ujrzał potężną skałę, lecącą na spotkanie ze światem, ściąganą przez Azyr wprost na wyspę. Widział to tylko przez chwilą bo zaraz runął w dół, z powrotem przez próżnię kosmosu, przez palącą atmosferę, przez obłoki, wprost na pokład potężnego galeonu z czerwonym pasem na żaglach. Przez krótką chwilę ujrzał dostojne oblicze starca szepczącego zaklęcia i czyniącego znaki przy swoim astrolabium...
– Panie Razandir! Żyjesz pan? Słyszysz mnie pan?
– Mówię wam, przekręcił się i nie wstanie!
– Właściwie, to już i tak długo pociągnął…
Razandir siadł nagle na ziemi łapiąc powietrze jakby wynurzył się właśnie z podwodnej głębiny. Trzech otaczających go żołnierzy aż cofnęło się ze strachu.
– Niech to wyliniałe pekari wychędoży… - wystękał mag uświadamiając sobie, wagę tego co przed chwilą zobaczył. Wstał zaraz na nogi otrzepując się z błota. – Czego się tak gapicie? - ofuknął zdezorientowanych żołdaków. – Lepiej biegnijcie do dżungli szukać Brennenfelda bo mam mu coś śmiertelnie ważnego do powiedzenia.
– Herr Oberleutnant właśnie wrócił do fortu i…
– Zatem z drogi!
Czarodziej minął żołnierzy i szybkim krokiem zszedł ścieżką ku bramie. Czasu było niewiele, trzeba działać. W głowie rysowały mu się dwa scenariusze. Jeden zakładał poinformowanie o nadchodzącym zagrożeniu jaszczuroludzi. Jeśli połączyłby siły z ichnimi czarownikami może daliby radę odwrócić wycelowany w wyspę meteor, albo nawet zmienić jego kurs i skierować prosto na inkwizycyjny galeon. Było to jednak tylko hipotetycznie możliwe, nie miał pojęcia czy w praktyce ktoś tego kiedyś próbował.
Drugi scenariusz zakładał po prostu atak na galeon i zabicie arcymaga, który zesłał na nich tą nadlatująca z daleka zagładę. Bez jego korekt, czar uległby rozproszeniu a uwolnione siły Azyr przestałyby przyciągać kosmiczną skałę. Czy jednak zmieniałby ona swój bieg? Tego Razandir nie mógł być pewny.
Dlatego najlepiej spróbować obu możliwości. Ale najpierw do Brennenfelda. Jeśli ktoś na tej wyspie jest zdolny do zaplanowania ataku na pływająca fortecę, to tylko on.
[ Ale tam na statku jest tylko garstka naukowców, załoga marynarzy i śpiący stary arcymag ]
Gdy Razandir dopędził do wskazanej mu lokalizacji kapitana Brennenfelda, Lothar zrzucał właśnie w swojej chatce przemoczone ubrania na ławkę ustawioną przed trzaskającym jasno i odżywczo ciepłym paleniskiem.
- Na Taala, magu widzę, że to coś pilnego skoro czarodziej w tak szacownym wieku wpada tak bez zapowiedzi zanim jeszcze zdążyłem się przebrać. - rzekł Lothar zaczynając zapasy z cholewami wysokiego buta na prawej nodze. Oblicze kapitana nieco się od czasu powrotu wypogodziło, zwłaszcza gdy chwilowo zerkał na grzejące się nad ogniem w metalowym pojemniku piwo z dodatkiem miejscowych owoców, ziół oraz wybłaganej u von Drake'a porcji pszczelego miodu z jego osobistego zapasu na Revenge.
- Nie ma czasu kapitanie! Odkryłem coś przerażającego, nowe zagrożenie jakie stworzyli nam ci magowie! Idzie o los całej wyspy!
Kapiące z kosmyków szarej brody Razandira krople deszczówki zadudniły o klepisko dodając wagi jego słowom. Z krótkim okrzykiem Lothar zzuł swoją muszkieterkę ze stopy, siłą impetu aż przewracając się na łóżko polowe. Wolną ręką poprawił spięte w kucyk włosy.
- Cóż, a szykował się przyjemny wieczór z grzańcem i czyszczeniem mojej Astrid... ech, nic to. Opowiadaj najzwięźlej i najbardziej po żołniersku jak potrafisz mistrzu Razandirze.
[Grimgor, jak zwykle celnie z easter eggiem jak... Lothar Brennenfeld ]
Wiatr hulał na tarasie wieży, wzburzone morze stanowiło horyzont. Postać w cieniu spoglądała w ołowiane niebo, jej płaszcz szarpany przez wicher trzepotał jak żagiel na wietrze. Twarz mężczyzny wyrażała irytację. Odwrócił się nagle i zagłębił we wnętrzności wieży. Mijał wielkie, marmurowe biurko i wysokie regały pełne zakurzonych ksiąg, których grzbiety połyskiwały złoconymi literami tytułów. Księgozbiór sięgał dalej, przez kolejne piętra niżej, aż do laboratorium w lochach. Tomy, których próżno by było szukać po imperialnych bibliotekach. Jednak nie czas było na wertowanie manuskryptów i traktatów. Mężczyzna zasiadł na fotelu. Wzrok jego zaraz spoczął na rzeźbionej urnie umieszczonej na niewielkim cokole. Milczał przez chwilę, jakby rozważał możliwości.
- Plany uległy małej... komplikacji- odezwał się w końcu, zwracając się do naczynia z prochami- O ile przybycie tak dużej ilości świeżego mięsa na wyspę jest nader korzystne, Niestety, zostałem zmuszony do przyspieszenia moich planów... Co prawda zgromadziłem już niemałą moc, lecz skrócenie przygotowań do rytuału będzie... wysoce ryzykowne. I bez tego szanse powodzenia nie są wysokie.
Wstał, zamiatając płaszczem podłogę. Ręce założył z tyłu, obracając się plecami do urny. Spoglądał na wielki obraz na ścianie. Przedstawiał morską bitwę.
- Moje eksperymenty nie są skończone. Wciąż potrzebuję czasu. Wyliczyłem, że do impaktu pozostały około dwa tygodnie z błędem pomiaru jednego dnia. Jeśli będziemy fortunni, konflikt pomiędzy konkwistadorami, a tubylcami dojdzie do końca... i przyniesie mnóstwo trupów. Tak... to dobry pomysł. Będę jednak potrzebował wtedy twojej pomocy... mistrzu.
Potem oddalił się, schodząc po kamiennych schodach w dół wieży. Zajęło mu dłuższą chwilę dotarcie na sam dół. Potem zszedł do lochów.
Śmierdziało tu odczynnikami, oparami kwasów i krwią. Zimny kamień pokrywały żółte i czerwone plamy. Przy ścianach stały wielkie zbiorniki pełne formaliny, w których unosiły się bezwładnie preparaty. Ciała orków jaszczuroludzi, elfów i ludzi, niektóre niemal całe, większość jednak otwarte z odpreparowanymi powłokami, z widocznymi narządami wewnętrznymi, otwartą czaszką, czasem bez kończyn.
- Genetyka to królowa nauk, nie sądzisz?- rzekł zdecydowanie lżejszym tonem, niźli na górze- Pomyśl tylko, wszystko, co determinuje żywe istoty to kwestia zapisu informacji. Zupełnie jakbyśmy byli księgą, zaś stronice znajdują się w naszych komórkach.
Napięte skórzane pasy i jęki przez knebel zaraz zdradziły, że ten "naukowiec" nie mówi do siebie. Był to elf, cudem ocalały z masakry na Wielkiej Kahoonie. Zapewne korsarz żałował od wielu dni, że nie poległ wtedy jak reszta jego załogi. Z jego ciała wędrowały rurki, które drenowały jego humory, zaś przez inne doprowadzały do niego odczynniki, eliksiry i zwykłe substancje odżywcze. Nie zostałby jednak "obiekt" utrzymany przy życiu bez interwencji magii. Odpreparowana skóra i powięzi otwierały wrota dla zakażeń, ale uwidoczniła każde ścięgno i mięsień. Obok, na blaszanej tacy leżały ślinianki, grasica, śledziona i nerka.
- Dużo więcej się od ciebie nie dowiem... ale dokończę badania dla samej przyjemności eksplorowania naukowego- rzucił lekkim tonem naukowiec- Co jednak naprawdę potrzebuję do badań, to kolejny okaz typowej dla wyspy ludności. Najlepiej z obu rodzajów. Mimo licznych prób wciąż wiem za mało. Wciąż nie rozgryzłem metod kontroli. Czy jest wrodzona? Czy wyindukowana magicznie? Skłaniam się do pierwszej teorii. Stąd miejsce badań. Jeśli populacja wolna od ingerencji slannów od czasu Wielkiego Kataklizmu będzie nosiła sekwencje posłuszeństwa, to potwierdzi moją tezę. I będzie naprawdę wielkim krokiem milowym w moich planach...
Mimo knebla ściany lochu niosły echo krzyku, będąc niemymi świadkami wielkiego dzieła naukowego.
– Najprościej rzecz ujmując: za kilkanaście dni przypieprzy w nas meteor – orzekł Razandir.
– Czy to jakiś żart, którego nie rozumiem, panie magu? – Brennenfeld uporał się w końcu z butami i podszedł do kominka by wymieszać grzejący się na nim trunek.
– Arcymag ukrywający się na galeonie inkwizycji zawiązał potężne zaklęcie. Wcześniej tylko czytałem o czymś takim w księgach, podobno jedynie najzdolniejsi z Astromantów są w stanie zmusić asteroidy do zmiany ich kursu i uderzenia w konkretne miejsce na ziemi.
– Chce pan powiedzieć, że tamten czarownik właśnie zgotował nam los podobny to tego jaki spotkał miasto Mordheim?
– Dokładnie tak.
– I jest pan tego pewny?
– Astromanta chyba nie wiedział, że na wyspie jest ktoś kto odczyta jego intencje. Albo zbyt pewny był swojej potęgi, bo w ogóle nie kłopotał się by ukryć swą manipulację wiatrem Azyr.
– Nie może pan po prostu wziąć, którejś ze swoich ksiąg, odczytać jakiejś magicznej inkantacji i rozproszyć jego czar?
– Otóż, to nie takie proste jak mogłoby się wydawać. – Czarodziej podniósł w górę wskazujący palec jakby chciał podkreślić wagę swoich słów. – Nie posługuję się tak biegle wiatrem Azyr jak ten arcymag, który od młodości pobierał nauki w Kolegium Niebios. Może udało by mi się gdybym miał wsparcie kogoś zaznajomionego ze sztukami tajemnymi. Szkoda, że Gii Yi nie może nam już pomóc…
– W takim razie po prostu go zabijmy. Na polach bitew zdążyłem się już nauczyć, że zabicie maga zazwyczaj kończy wpływ jego czarów.
– "Zazwyczaj", dobrego określenia tu użyłeś, kapitanie. Zabicie arcymaga na pewno bardzo by pomogło, lecz nie wiem czy jego… Jestem pewien, że jego śmierć nie powstrzyma nadlatującej zagłady ale… a gdyby tak…
Mag zaczął przechadzać się tam i z powrotem po kwaterze Brennenfelda gładząc się po brodzie i mamrocząc do siebie słowa, których sensu kapitan nie potrafił do końca odgadnąć. Lothar nalał sobie grzańca i usiadł. Wiedział, że starzec właśnie układa sobie coś w głowie i zanim przejdzie do meritum sprawy będzie potrzebował trochę czasu.
– Czar był jednorazowy, dokonany, związany i samorealizujący – gadał do siebie Razandir. – Śmierć arcymaga sprawi, że nie będzie mógł wprowadzać poprawek ale manipulacja zmieniła już bieg ciała niebieskiego i skierowała go w określony punkt poprzez skomasowanie esencji Azyr i dwustronne sprzężenie ruchu obiegowego i obrotowego świata z torem lotu samej asteroidy. Rozszczepienie więzów niebieskiego wiatru zakodowanych przez tak zdolnego czarodzieja będzie problematyczne, długotrwałe, uciążliwe. Ale gdyby tak porzucić próby kompleksowego rozproszenia czaru i skupić się na kontrzaklęciu anihilującym? Gdym lekko zmodyfikował mój Wpierdol Sprawiedliwego Blasku, gdyby nikt nie mógłby rozproszyć mojego czaru, gdybym był w stanie zogniskować odpowiednio dużo energii Hysh … Potrzebuję potężnego kondensatora oraz wsparcia kilku magów, ale to wszystko znajdę przecież u jaszczuroludzi. Potem wystarczy tylko wyśledzić ezoteryczny ślad czaru jaki pozostawił arcymag, wykonać prosty rytuał kondensacji z przekierowaniem i… – Spojrzał na Brennenfelda, który chyba już się nieco niecierpliwił. – Czyż atak nie okazuje się często najlepszą obroną, kapitanie?
– No cóż, nawet nasze ostatnie walki z inkwizycją pokazały, że bywa to najlepszy rodzaj obrony – odparł kapitan.
– Właśnie! Ten arcymag na statku musi zostać zabity, panie Brennenfeld. Czy to przez pana, czy przez kogoś innego. Nie ważne. Potrzebuję go martwego, aby nie mieszał mi planów. A teraz żegnam, muszę zająć się asteroidą. Nie będzie mnie kilka dni.
Wyszedł zostawiając oniemiałego kapitana. Deszcz moczył jego głowę ale w zamyśleniu zapomniał nawet by zaciągnąć kaptur na łeb. Wrócił szybko do pracowni, zabrał swoją torbę z zapiskami i księgami, za pas włożył topór oraz pistolet, tajemną "Omnia verba veritatis" wsadził do sakwy, podciągnął portki. Chlapiąc ciężkimi buciorami po błocie ruszył w dżunglę. Musiał jak najszybciej spotkać się z jaszczurami.
Ich gadziego towarzystwa nie szukał długo. Tak po prawdzie, to oni znaleźli jego. Na wąskiej ścieżce prowadzącej przez gęstwinę nagle stanął pojedynczy skink z włócznią. Razandir wiedział, że w chaszczach czai się ich znacznie więcej ze swoimi dmuchawkami, choć rozglądając się wokół nie zauważył żadnego. Był światkiem tego co trucizna nałożona na z pozoru niegroźne strzałki robi z ludźmi, więc od razu podniósł ręce do góry.
– Przybywam w pokoju! – zawołał. – Chcę tylko porozmawiać z waszym wodzem.
– Ssssssssssss – odparł niechętnie skink. – Wódz zakazzzał. Cho, nie może iść dalej.
– Spokojnie, mamy zawieszenie broni, prawda? Chcę tylko porozmawiać. Jestem sam. Nie chcę waszej zguby, za to przynoszę wieści niecierpiące zwłoki. Grozi nam niebezpieczeństwo. Nam i wszystkim stworzeniom żyjącym na tej wyspie.
Skink stał przez dłuższą chwilę nie poruszając się w ogóle. Wtem wydał kilka krótkich syknięć, a z chaszczy wokół wyszło kilku jego uzbrojonych pobratymców, którzy otoczyli maga.
– Sssskoro niesiesssz sssłowa, wódz cię wyssssłucha.
– Prowadź zatem.
Do wioski jaszczurów był jeszcze kawał drogi ale skinki znały ścieżki, których Razandir na pierwszy rzut oka nie dostrzegał w gęstwinie. Dzięki temu jeszcze przed zachodem stanął pod wielką piramidą, gdzie walczył w swoim pierwszym pojedynku na Arenie. Mimo deszczowej pogody wciąż czuł tutaj zawirowania świetlistego Hysh, co tylko potwierdzało jego przypuszczenia dotyczące istoty jaszczurzych piramid. Miał przed sobą idealny kondensator.
Pakja zdawał się już na niego czekać w towarzystwie swoich groźnych wojowników.
– Wiedzący cho, ty który władasz Potęgą Słońca. Z jakimi słowami do nas przybywasz?
– Niestety, nie mam dobrych wiadomości… – Słysząc to saurus wydał z siebie głuchy pomruk i groźnie pochylił łeb do przodu. – Wysłuchajcie mnie do końca. Nie brałem udziału w ostatnich walkach, nie zabijałem waszych wojowników, nie pożądam waszego złota, szlachetnych kamieni, ani waszych sekretów. Przybyłem na tą wyspę tyko po to aby chronić moich ludzi mieszkających daleko stąd. I będę ich chronić nawet po śmierci, ale dziś przybywam tu by chronić was. Bo oto niebezpieczeństwo grozi całej tej wyspie a w tym twojemu ludowi, potężny Pakjo. Niegodziwcy, który przypłynęli tu by palić wasze lasy i bezcześcić święte miejsca nie zostali jeszcze powstrzymani. Ostatni z nich zdolny do manipulowania wiatrami magii, ten który włada potęgą niebios, zesłał na nas zagładę prosto z gwiazd. Wasi czarownicy na pewno już to zauwazyli, zostało nam tylko kilkanaście dni.
Pakaja milczał, jego gadzie oczy nie zdradzały ani zainteresowania, ani niechęci, ani ciekawości wobec słów maga. Razandir przez chwilę myślał, że się przeliczył, że przyszedł tu na próżno. Wtedy potężny saurus przemówił.
– Wiedzący cho, twe słowa są prawdziwe. Nasi kapłani przepowiedzieli ostatnio głaz uderzający z gwiazd, zsyłający śmierć, ogień, zniszczenie.
– A ja wiem jak powstrzymać tę zagładę. Potrzebuję tylko wsparcia i mądrości waszych czarowników.
– Przychodzisz w słusznej sprawie, więc staniesz przed ich obliczem. Przyjmie cię sam Xipati.
Razandir odetchnął w duchu. Do końca nie był pewien czy jaszczurzy lud zechce w ogóle go wysłuchać ale skoro już się na to zdobyli, reszta powinna pójść gładko. Może trudno będzie dogadać się jaszczurami i wytłumaczyć im techniczno-magiczne zawiłości, ale na szczęście wiatry magii wiały na całym świecie w podobny sposób. Będą mu służyć za uniwersalny język.
Wrota świątyni stanęły przed Razandirem otworem. Mag zawahał się na chwilę, jakby jakaś jego podświadoma część ducha powstrzymywała go, ale był to ledwo moment. Stary wiarus wkroczył do wnętrza dziarskim krokiem.
Xipati powitał go zaraz za progiem. Razandir od razu zwrócił uwagę na bliznę jaką pozostawiła kula marynarskiego pistoletu, jaka raniła kapłana podczas próby rabunku świątyni.
- O, czcigodny Xipati, przychodzę w sprawie wielkiej wagi!- przemówił mag. Nim jednak zdołał powiedzieć coś więcej, kapłan gestem poprosił o ciszę.
- Wiem z czym przychodzisz, Dzierżący-Światło- rzekł skink- Wyczytałem to w gwiazdach. Niestety nie byłem w stanie zmienić kursu niebiańskiej skały. Zmagania z Wiedzącym z wielkiego kanu wyczerpały moją moc. Jeśli jednak połączymy siły...
Gestem zaprosił maga, by szedł za nim. Kapłan podszedł do płaskorzeźby węża o oczach wysadzanych rubinami i zatrzymał się przy niej.
- W czasie wielkiej potrzeby musimy być gotowi na poświęcenie. Oto teraz zstąpisz do komnat, w których jeszcze żaden cho nie miał wstępu. Okoliczności zmuszają mnie do uczynienia wyjątku.
Potem nacisnął łeb węża. fragment ściany uniósł się, odkrywając schody w dół.Jasny kamień oświetlany był tu nie przez rzędy pochodni, a przez układy zwierciadeł, odbijające światło z zewnątrz. Ogień był alternatywnym źródłem oświetlenia. Minęli komnaty, w których, wedle wyjaśnień skinka, przechowywano zwoje z recepturami na balsamy, maści, leki i trucizny. W innej suszono zioła, by po odpowiednim przygotowaniu przenieść je na górę. Nie to było jednak ich celem.
Dwóch strażników świątynnych strzegło komnaty, do której zdążali. Tkwili nieruchomo, jakby wykuci z jadeitu, lecz Razandir wiedział iż jeden niewłaściwy ruch, a ich halabardy rozszarpią każdego wroga. A gdy przekroczyli kamienne drzwi, mag zdumiał się. Ujrzał bowiem nieskazitelnie błękitną taflę wody. Pomieszczenie stanowił płytki basen, na którego powierzchni unosiły się dwie niezbyt duże platformy. Ściany, jak wszędzie indziej były bogato zdobione rysunkami i płaskorzeźby, lecz stary mag domyślał się, że mają one jakieś znacznie dla samego lokum. Xipati skinął ręką, a obie platformy przypłynęły ku brzegowi zbiornika. Kapłan zasiadł na jednej z nich, po czym zaprosił starego maga na drugą. Siedzisko, choć było płaskie, co wmuszało siad po turecku było wygodne. Nagle platformy zabrały ich na sam środek lazurowej toni, jeden naprzeciw drugiego.
- Zanim zaczniemy, muszę uprzedzić, że proces może zająć długie godziny, być może dni. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, pożywienia czy napoju, moi bracia to zapewnią- wyjaśnił Xipati- Czy masz jeszcze jakieś wątpliwości, które mogę rozwiać?
[ Wybaczcie dość długie zaniedbanie roleplay-u , postaram się pisać trochę reguralniej . ]
Gdy tylko spojrzał po raz pierwszy tego dnia w niebo , Etchan od razu zrozumiał że coś zaburzyło równowagę natury . Kłębiące się , szare chmury i ponury kolor nieba , wyglądały jak wieszczące zagładę znaki od bogów i dziwne odczucie którę poczuł tylko przez chwilę. Dla Etchana dla którego jedynym bytem którego można było traktować jak boga była sama Natura , anomalie pogodowe były po prostu kolejnym ponurym zjawiskiem . Co nie zmieniało faktu że trzeba było kogoś o tym powiadomić . Gdy przechodził przez obóz , myślał czy od razu zapytać się Xipatiego co to wszystko oznacza czy rozmówić się z Pakją. Chwilę później , widząc niknących w dżungli dwóch przywódców sam domyślił się że o ile już nie znali odpowiedzi na jego pytania to niedługo się tego dowiedzą.
***
Obsydianowy sztylet gładko wbił się w korę drzewa , ubrany tylko w rodzaj długiej tuniki z krótkimi rękawami elf nie mógł wyjść z podziwu dla doskonałej jakości wykonania tej broni . Pozwalała na zadawanie błyskawicznych ciosów oraz stawianie równie szybkich zastaw. Gdy usłyszał kroki za sobą , nieśpiesznie odwrócił się i z lekkim ździwieniem ujrzał przed sobą Toariego , który ze typowym dla swojej rasy spokojem patrzył na elfa .
- Jak nasz brat , ocenia rytualnego Tetto'eko ? - zapytał się patrząc na broń dzierżoną przez Etchana .
- Gdy przyjdzie walka , współczuje Cho którzy staną przeciwko wojownikowi uzbrojonego w taką broń - odparł , i dodał - Rozumiem że masz mi do przekazania jakąś informację - dodał zakładając znowu kompletny strój połowy.
- Dobrze odgadłeś co mnie tu przywiodło , nasz wódz chętnie spotka się z tobą gdy wróci - po niezbyt dokładnej odpowiedź Etchan domyślił się że cel opuszczenia obozu jest dużo ważniejszą sprawą niż mu się wcześniej zdawało , więc nie drążył dłużej tematu . Narzucił na siebie płaszcz i po pozdrowieniu Toariego wrócił do swojej kwatery , męczony przeczuciem że ważne wydarzenia rozgrywają się wtedy gdy on sam , nie może nawet dowiedzieć się czym naprawdę są a to nie była poprawiająca humor myśl.
Prowadzony w głąb piramidy czarodziej nie mógł się nadziwić temu co widzi. Nigdy by nie przypuszczał, że ten z pozoru prymitywny jaszczurzy lud posiada tak wielką wiedzę na temat magii i jej prawideł. Sama piramida wydawała się stworzona podług zasad jakimi rządzą się wiatry magii a miejscami nawet przerastała Razandirowe pojęcie na temat tajemnych sztuk. Tak było w przypadku tej sali wypełnionej wodą z dwoma pływającymi po niej siedziskami. Pomieszczenie wręcz wymuszało medytację swoją kojącą ciszą oraz poukładanym i przejrzystym przepływem energii.
– Czcigodny Xipati, prowadzisz mnie do tajemnych sal swojej świątyni, po których nie stąpał przede mną żaden człowiek i pytasz czy mam jeszcze jakieś pytania? To aż nazbyt szczodre, bo widząc to wszystko nasuwa mi się całe mnóstwo pytań, a każde z nich rodzi kolejne. A jednak nie przyszliśmy tu na pogaduszki. Im wcześniej weźmiemy się do pracy tym lepiej. Dlatego najpierw chciałbym ustalić jak pokonamy kosmiczną skałę. Uznałem, że zmiana jej kursu może okazać się… zbyt trudna. Łatwiejszym sposobem będzie uderzenie w nią skupionym promieniem światła. Możemy zgromadzić tutaj siłę słońca, a potem w odpowiednim momencie, gdy skała przelatywać będzie wysoko nad światem, cisnąć skumulowanym blaskiem wykorzystując wierzchołek piramidy niczym koniec ogromnej różdżki. Potęga światła uderzy w gwiezdną skałę, rozłupie ją na mniejsze części, które spalą się w wyższych sferach niebios.
Xipati siedzący na kamieniu dryfującym naprzeciw maga miał zamknięte oczy. Wydawał się jakby pogrążony we śnie. Razandir przez chwilę miał wrażenie, że skink w ogóle go nie słucha.
– To mądry zamysł, Dzierżący Światło. Ryzykowny, wymagający wielkiego skupienia Potęgi Słońca ale znając twoje umiejętności, wiem że powinno nam się udać. – Jaszczurzy czarownik zamilkł na chwilę nie zmieniając pozycji. – Lecz widzę, że trapi cię coś jeszcze.
– Owszem, jest coś co nie daje mi spokoju od kiedy przybyłem na wasze ziemie. Czuję… jakąś mroczną siłę wisząca nad tą krainą. Zupełnie jakby, któraś z mrocznych potęg planowała dokonać tu czegoś strasznego. Czy też to poznajesz? Wiesz co to takiego? Ponadto widzę, że rozumiecie jak wielką moc przyzwać może rytuał Areny. Niewielu spośród samych zawodników to rozumie, lecz wy jesteście tego świadomi. Jeśli nie jest to zbytnim zuchwalstwem, chciałbym dowiedzieć się do czego pragniecie wykorzystać moc skumulowaną na Arenie? Odpowiedz jeśli chcesz, a jeśli nie, zabierajmy się do pracy.
Xipati mruknął pod nosem, jakby po części zadowolony, że takie pytanie padło, lecz jednocześnie był zawiedziony, że ta późno.
- Cień zawisł nad wyspami już wiele, wiele księżyców temu- przemówił skink- Nasi łowcy znajdowali martwe ptaki i kwiaty, lecz nie powalone strzałą czy dzidą. Którejś nocy zimna mgła wypełzła z lasu, lecz odegnaliśmy ją. Na bagnach ktoś zauważył zjawę, zupełnie jak tą, którą napotkaliście podczas polowania. Potem... niektórzy myśliwi nie wracali z polowań. Tropy urywały się w powietrzu. Znaleźliśmy jednak dowody, że Tawade zapuszczali się na nasze tereny. Nasi bracia wyciągnęli wtedy włócznie w ich stronę, a orkowie odpowiedzieli tym samym. Później dowiedzieliśmy się, że ich myśliwi również znikali, a winą za to obarczali nas, tak jak my ich. Wtedy odczytaliśmy starożytne tablice.
Xipati dotknął pazurem powierzchni wody, wzniecając kręgi drobniutkich fal. Fale dotarły do brzegu basenu, po czym odbiły się od niego, powracając jakby echo.
- Przepowiednie mówiło o wielkim cieniu z dawnych dni, który powróci- kontynuował kapłan- A gdy powstanie ponownie, sprowadzi na ten świat koniec. Wciąż jednak nie byliśmy pewni działania. Dlatego wykorzystaliśmy przybycie kapitana Corteza i z jego pomocą zorganizowaliśmy turniej zwany w dalekich krainach Areną. Ma to być ofiara dla duchów Nieba i Ziemi, by w zamian ich prosić o radę.
***
Pakja wreszcie wracał do obozu. Wpierw polowanie na Inkwizycję w lesie, potem wizyta w odzyskanym Sanguax, gdzie mógł się wreszcie rozmówić z Xipatim. Teraz, przedzierając się przez paprotniki i zarośla myślał przede wszystkim o krwawych ochłapach mięsa, względnie pieczystym, jakie czekały na niego w obozie. Nie dane jednak było wodzowi odpocząć. Czarne wieści powitały go zaraz po przybyciu.
Gdy tylko saurus zasiadł przy ognisku, przybył wzburzony Kanaak. Ork miotał co krok przekleństwami w swym języku, szczerząc kły. Towarzyszyły temu posykiwania, urwane ryki i wywalenie jęzora.
- Gra'tua cuun hett, Pakja!- zawołał wódz zielonoskórych- Zdrada! Ludzie z fortu ftargneli do lasu, zabili, zabili naszych chłopakuff!
Gniew ogarnął serce saurusa.
- Kiedy?- warknął.
- Księżc temu. Ludź- zawodnik i czterech waszych poszło polofać na ludziuff z wielkiego kanu. Napadli na Ognistopluja! Część zgineła, lecz wykonali zadanie.
- Vode an!- krzyknął Pakja.
- Vode an!- odparł Kanaak- Lecz gdy fracali, ludzie z drewniana tfierdza napadli. Zabili dwa bracia.
- Ktoś przeżył? Kto poświadczy?!
- Toari i ten śmiszny ludź z kolczasta kula.
Pakja nie zwlekał ze zbadaniem sprawy. Szybko dowiedział się od Toariego, że ten nie widział ataku, gdyż pierwszy pośpieszył do obozu, zawiadomić o zwycięstwie. Po drodze nie natknął się na żadne ślady konkwistadorów, co wydało się wodzowi dziwne. Niezwykle było oszukać najlepszego myśliwego na wyspach. Jedynym, którego mógł o to podejrzewać to Lothar Brennenfeld. Ten jednak w tym czasie walczył o Sanguax z Wiedzącym Ametystowego Wiatru. Lecz to było nieistotne. Posłał co prawda po Jegorija, by ten opowiedział mu o ataku, lecz myślał teraz o czymś innym. Sprawi, że cho z drewnianej twierdzy zapłacą za tą zdradę.
Gdy Lothar skończył popijać swój gorący piwny wywar, posilając się przy tym solidnie już stwardniałymi sucharami oraz przypieczonym, solonym bauchspeckiem z obozowych zapasów ulewa nieco zelżała, pozwalając kapitanowi na przejście się po forcie w suchym już odzieniu. Brennenfeld przespacerował się koło ziewających na warcie na palisadzie i wlepiających oczy w poszarzałą ścianę lasu po drugiej stronie przedpola strzelców, minął sprawdzającego solidność umocnień ogra Groga, który pozdrowił go unosząc dłoń dzierżącą piłę, którą normalnie musiałoby obsługiwać dwóch mężów, obszedł także śpiących lub grających w zaimprowizowane gry żołnierzy i marynarzy w chatach, gdzie zamienił słówko z Hansem. Rozmowę sierżanta z kapitanem odcięła od ciekawskich uszu stara pieśń żołnierska, którą Jaegerzy umyślnie zaczęli nieco głośniej śpiewać.
- Drum frisch auf, Kameraden, den Becher zur Hand, zwei Sechsen auf den Tisch. Die eine ist für das Vaterland,
die andre ist für dich! https://www.youtube.com/watch?v=wsavR88tDTA
Potem Hochlandczyk kierując się ku podstawie wulkanu, stanowiącej niejako tylną ścianę fortu zszedł przez umacniany stemplami korytarz wzdłuż którego pod strażą dwóch marynarzy z włóczniami i kordelasami spali na bylejakich posłaniach orczy i mrocznoefliccy niewolnicy von Drake'a, wchodząc do przyjemnie ciepłej i suchej pracowni oraz warsztatu gdzie Drain, Dain, Albrecht oraz przydzielona mu grupka co pojętniejszych korsarzy zajmowała się mieleniem prochu i ostrożnym jego pieczętowaniem w baryłkach oraz konserwacją broni palnej, do której w wolnych chwilach odlewali kule z przetopionego z nadburć nieodżałowanej Pena Duro ołowiu. Smętny rusznikarz oddziałowy przerwał nawet zażartą debatę z krasnoludami o ichniej oraz ludzkiej myśli technicznej by pochwalić się dowódcy efektami swojej pracy, krusząc w bladych dłoniach kilka grud świeżego wewnątrz, sypkiego prochu strzelniczego. Wyszedłszy z silnie pachnącego siarką i saletrą pomieszczenia, kapitan skierował się w górę zbocza wulkanu, dokonując inspekcji załóg przy stanowiskach armatnich po czym podszedł do umocowanej do ziemi wielkiej kotwicy, nad którą wiele stóp wyżej wisiał masywny balon Revenge. Wokół przy kilku stołach, z desek rozłożonych na zniesionych z zeppelina pakunkach i skrzyniach znalazł kogo szukał.
Lothar bynajmniej nie złaził całego fortu na próżno. Musiał pomyśleć. I to dokładnie. Słowa Razandira były w istocie wielkiej wagi, lecz uznał, że lepiej nie niepokoić wszystkich poza kilkoma zaufanymi osobami o nadciągającej z gwiazd zagładzie. Do tego cały czas rozważał wszystkie zmienne i uwarunkowania oraz szanse powodzenia i plany zdobycia galeonu inkizycji oraz pokonania przebywającego tam maga.
Nie mogli tam podlecieć na Revenge i zrobić jak z galerami korsarzy z Naggaroth, gdyż ogromy okręt dostrzeżonoby z oddali i szybko zbudzono maga by wysadził go pojedynczą błyskawicą.
Podpłynięcie wpław też nie wchodziło w grę, byli za daleko w morze. Para szalup pozostała na plaży po Pena Duro też była niewielkim pożytkiem, gdyż głośne łodzie wiosłowe zbudziłyby warty i zatopiliby ich działami.
Z kolei dociągnięcie własnych dział na plaże przez teren jaszczuroludzi byłoby niemożliwe. A nawet gdyby się udało, z pomocą choćby latającego statku to wciąż siłą ognia byli na przegranej pozycji, poza tym zależało im na przejęciu statku a nie posłaniu go na dno.
Lothar uchylił kapelusza grającym w kościanego pokera Cortesowi, sir Horstowi oraz profesorowi Tsayrovskiemu, który wraz z uczniem późnym w popołudniem zbłąkani trafił do ich fortu nie mogąc odnaleźć swojej (martwej zapewnie) ekspedycji. Jak bosemu podróżnikowi udało się minąć jaszczurze straże miało pozostać nieodgadnioną tajemnicą.
- Guten Abend, meine Herren.
- Ach, Hola senior Lotharze... zamyślasz przyłączyć się do gry ? Mam jeszcze jeden zestaw kości, wyciąłem go rano z drewna, żeby zająć czymś umysł.
- Jaasne. Ten komplet może przynajmniej nie jest oszukany. - sarknął, pociągając nosem oparty lewą ręką na potężnym młocie przy siedzeniu Ulrykanin zanim smarki zdążyły pociec mu na spiętą w długi już i niedbale związany z brody warkocz.
- Oj carramba, no wycięły się krzywo, już mówiłem. Albo drewno było felerne.
- Sam jesteś felerny. - warknął Horst - Wielki mi konkwistador, bohater tego estalijskiego zadupia, a przez niego siedzimy już miesiąc na tej wyspie odcięci od cywilizacji przez bandę przerośniętych zaskrońców z nogami.
- Por la honor de mio madre..! - syknął estalczyk podrywając się z pół dobytą szpadą. Rycerz Białego Wilka wyszczerzył się łapiąc za młot. Zanim padły ciosy Lothar huknął kolbą pistoletu w blat stołu aż podskoczyły wszystkie kostki.
- SPOKÓJ! Jeszcze trochę takiej bezmyślności i robota odwali się za łuskowatych sama. Nie zmuszajcie mnie do obłożenia hazardu karą rozstrzelania.
Obaj mężczyźni puścili broń, siadając ze spuszczonymi głowami.
- Wszyscy ciężko znosimy tę atmosferę, ale na bogów, powściągnijcie się. - Lothar spojrzał ponad postawioną świecą na profesora. Bosy naukowiec wpatrywał się w odbijający się w jego okularach księżyc - Ekhem, profesorze ?
- Tak ? O.. o, nie. Przepraszam, zamyśliłem się. Bardzo ładny księżyc. Także ładna noc. Nasz kapelan na 'Liberatorze' musi właśnie kończyć z prowadzeniem dla załogi i moich szanownych kolegów badaczy wieczornej modlitwy.
- Entschuldigung ? - zamrugał oczyma Brennenfeld, uświadamiając sobie właśnie, że ma gotowy pomysł na czubku języka.
- No pomaga zachować załodze morale i uspokoić dusze po całym dniu na morzu.
- Czyli gromadzą się na niej wszyscy ?
- Owszem, ma pan zamiar dołączyć ?
- Można tak powiedzieć. Miłej i SPOKOJNEJ gry panowie. Gute Nacht.
Kapitan wyszczerzył się pod ponownie schludnie dzisiaj przyciętą bródką i podkręconymi wąsikami. Francisa nie musiał długo szukać.
- Hmm. Po tym spojrzeniu wnioskuję, że najrówniejszy oficer armii imperialnej jakiego znam wpadł właśnie na genialny plan wyjścia z tego impasu jaki nie przemknął przez myśl nikomu innemu. - zaczął korsarz.
- Nie inaczej Francis. Mam sposób i czas dostania się na galeon, ale potrzebuję kilku cichych marynarzy od ciebie, potrafiących lekko wiosłować i biegłych w abordażu, najlepiej byłych przemytników i ciebie byś ich poprowadził. Pamiętasz te leciutkie ciche łupinki, którymi jaszczurce zaatakowały bazę elfów ? O ile mnie pamięć nie myli zostawili je tam po bitwie. Jeśli uda nam się przemknąć niepostrzeżenie na Wielką Kahoonę, co powinna załatwić mała dywersja próbnych manewrów przed fortem powinniśmy nimi po zmroku łatwo dopłynąć niemal bezszelestnie pod galeon i dostać się na pokład.
- Wszystko pięknie, ale chyba te mikre kajaki czy jak im tam nie przeniosą dość ludzi by pokonać całą załogę. - wskazał pirat, krzyżując ręce na piersi.
- Nie, wraz z paroma moimi strzelcami będzie nas jakiś tuzin. Wszystkich nie mogę zabrać bo ich brak na wartach wzbudziłby podejrzenia. Od profesorka wiem kiedy załoga zgromadzona jest na modłach na pokładzie. Wespniemy się cicho na górę i z nienacka weźmiemy zakładników, przejmując okręt.
- To już wygląda schludniej. Zawsze gdyby nie chcieli słuchać mogę powołać się na stary zwyczaj morski, pojedynek kapitanów i pierwszych oficerów o władzę na statku. Czyli ty i ja przeciw nim, jakże poetycko...
- Dobra, mniejsza z tym. Mag może być mniej chętny do współpracy ale nie znam żadego, który przeżyłby kilka kul w bebechach zanim zdążyłby spleść czar. Jest też szansa że zdybiem go we śnie. Razandir twierdził przed pójściem do jaszczurek, że to starzec i do tego wykończony potężnym czarem. - Lothar wyszczerzył się, plan sam układał się w głowie - To jak, mogę na ciebie liczyć ?