ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2

Wszystko to, co nie pasuje nigdzie indziej.

Moderatorzy: Fluffy, JarekK

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2

Post autor: Byqu »

[Poszła PM-ka do MG]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3445
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

[w sumie fajnie byłoby zrobić Adelhara w karolka. Znowu :lol2: A muszę coś zrobić, żeby nadal było uzasadnione podwojenie, skoro Oscar jest ranny.]
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Wszytko ustalone, walczymy razem :D ]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Zabawa trwała w najlepsze. Goście śmiali się i pili, wznosząc kufle pełne ale w rytm skocznej muzyki kilku bardów, jakich Książę Mórz gościł w swych świeżo zdobytych progach. Wieczór przeszedł w noc, a księżyc wychynął zza gęstych chmur deszczowych, które przegnał morski wiatr.
Aldehar van der Maaren był zadowolony. Uczynił solidny krok w realizacji swego planu. Jutro zakończy go z rozmachem. Tymczasem miał chwilę na przyjemności... które po części pokrywały się z interesami.
Wstał, a srebrny dzwoneczek swym śpiewem oznajmił, że książę chce zabrać głos. Muzyka ucichła pierwsza, a bawiący się oderwali się od rozmów, jadła i biustu służących. Aldehar odczekał chwilę, potęgując efekt ciekawości, po czym przemówił.
- Przyjaciele! Może to banalne i oczywiste stwierdzenie, ale odnieśliśmy dziś wspaniałe zwycięstwo!
Gromki okrzyk aprobaty niemal rozerwał drewnianą karczmę na ćwierci. Namiestnik Mananna znów odczekał chwilę, aż radość się uspokoi.
- Wyrwaliśmy to miasto ze szponów uzurpatora i szaleńca. Teraz siedzi on w swym legowisku, jak mysz pod miotłą, czekając na ostateczny cios- tu książę rozłożył ramiona i uśmiechnął się szyderczo- Nie powinniśmy wobec tego zawieść jego oczekiwań!
Gromkie śmiechy zawtórowały jego słowom.
- Panowie, to czeka na już jutro. Dlatego kazałem wytoczyć dziś najlepsze wina, wyciągać ze spiżarni najznamienitsze jadło! Ci, którzy podążają za mną od dawna poświadczą, że tak oto Książę Mórz traktuje swych przyjaciół. Ci, którzy są z nami od niedawna... Witajcie w moim świecie!
Owacje. W swej karierze Aldehar swymi słowami zdziałał więcej, niż cesarz Imperium swym młotem.
- Lecz oto ze wszystkich sojuszników Czarnego Rycerza, jeden, szczególnie niebezpieczny ostał się w mieście. Mój stary wróg, który kosztował mnie wiele... Teraz staje przeciw mnie ponownie, po wielu latach! Moi drodzy! Niektórzy z was przebyli ze mną długą drogę. Zabijaliście dla mnie Druchii! Arabów! Nippończyków! Asurów! Bretończyków! Nieumarłych z Sylvanii i Nehekary!
Każdej wymienionej nacji towarzyszył gromki okrzyk aprobaty. Przy ostatnim z nich nastąpiła chwila pauzy/
- Teraz jednak przyjdzie wam stanąć oko w oko z dzikusem z dalekiej Lustrii! Bestia z dżungli tropikalnej przemierza teraz tą miejską... samotnie! Ci z was, którzy ośmielą się na nią zapolować czeka sowita nagroda! Za odrąbany łeb saurusa zapłacę złotem w ilości, jakiej wam się nawet nie śniło!
- Czy ja wiem?- rzucił wesoło Berio Montanna, najemnik z Estalii, błyskając złotym zębem- Potrafię wyśnić całkiem sporą sumkę!
- Wielkiego człowieka poznajemy po tym, jak swe sny realizuje- odparł mu van der Maaren- Dlatego podnoszę poprzeczkę jeszcze wyżej! Zamek i tytuł dla tego, kto przyprowadzi mi żywego gada! Posiadłość z ziemiami licznymi i żyznymi! Wartymi pół królestwa!- tu znów się uśmiechnął- Wybaczcie, ale bez ręki księżniczki.
Głośny śmiech wypełnił salę, na wspomnienie motywu popularnego chyba w każdym zakątku świata.
- Panowie... cóż mogę więcej rzec... Życzę miłych łowów.
Przy gromkim okrzyku wielu sojuszników Księcia Mórz, zarówno starych, jak i nowych zadeklarowało chęć udziału w polowaniu. Wypite wino dodało im animuszu, toteż sala rychło się opróżniała. Aldehar miał jednak jeszcze kilka słów do powiedzenia.
- Panie Falthar?- zagadnął krasnoluda, który wraz z kompanią szykował się do wyjścia- Wiem, że sprawa turnieju pozostała wciąż nierozwiązana. Cokolwiek obiecał Malloubade, wypłacę w dwójnasób. Nie będę oczekiwał, by w chwili napotkania pana von Preuss nie dokona pan rozliczenia z Areną. Wolałbym mieć was obu pod ręką podczas jutrzejszego szturmu, lecz jeśli bogowie zadecydują inaczej... Niech zwycięża lepszy...

***
https://www.youtube.com/watch?v=zqnqYjVcH-4
Srebrna tarcza Huanchiego wisiała na nocnym nieboskłonie, wielka, nieskalana obłokami chmur. Jaszczuroludzie zwali go Księżycem Myśliwych, niosąc zimne, białe światło łowiącym w nocy. Loq-Kro-Gar jednak wiedział, że to nie on dziś jest tropiącym...
Ognisko, przy którym medytował ostatnie kilka godzin dogasało. W jego słabnącym świetle obejrzał jeszcze raz swoje dzieło. Przeklęta glewia obróciła się w nicość, lecz nie żałował. Była to broń starożytnych wrogów Pradawnych, czerpiąca z ich plugawej mocy. Nie będzie za nią tęsknił.
Zamiast tego sporządził nowy oręż. Potrzebował jedynie dobrego drewna.
Z okrętowego drzewa zatopionego w porcie statku sporządził macuahuitl, wycinając z drewna pożądany kształt, uzupełniając je zaostrzonymi kawałkami obsydianu. Gdy tworzył, mruczał pod nosem wojenną pieśń.
Jego drugą bronią była włócznia, znaleziona na polu bitwy złamana pika. Prócz tego posiadał ceremonialny nóż, jedyny oręż, jaki zachował z dawnego uzbrojenia. Brakowało mu tarczy, lecz póki co nie znalazł nic, co by mu odpowiadało.
Myśliwi ruszyli. Czuł to. Ogień dogasł, gdy saurus ruszył w czeluści miejskiej dżungli, naprzeciw przeznaczeniu.

Posuwał się w wysokich cieniach domów z drewna i zaprawy, z nocą jako płaszczem. Powietrze niosło woń jego prześladowców, a on powoli zaczął ich rozróżniać.
Szli grupkami, niektórzy wręcz pojedynczo. Chciwość i duma nie pozwalała im stworzyć stada. Miast tego rywalizowali ze sobą. Loq-Kro-Gar nie liczył jednak na to, by ze sobą walczyli. Byli zbyt doświadczonymi łowcami, by ścierać się ze sobą w ciemności, z wielkim saurusem czyhającym w cieniu.
Omijając centrum obławy, Loq-Kro-Gar skierował się głębiej ku miastu. Chciał wciągnąć swych prześladowców w labirynt uliczek, miast zaatakować ich w otwartym polu. A gdy to czynił, wybrał jedną z grup.
Byli nieco na uboczu od reszty. Trzech ludzkich samców, z krainy człowieka zwaną Imperium. Obserwował ich z oddali, jak pokonywali kolejne, puste o tej porze przecznice. Rozmawiali chicho, idąc w luźnej formacji. Prowadził ich niewysoki człek o krępej budowie ciała, z wąsem typowym dla weterana. W rękach dzierżył trójkątną tarczę i miecz. Jego towarzysz, wysoki i żylasty, na ramieniu opierał imponującego Zweihandera. Obaj na kolorowe dublety nałożyli stalowe napierśniki, a chudy dodatkowo nosił otwarty hełm.
Ostatni z trójki nie nosił pancerza, zaś za ochronę służyła mu wyłącznie gruba wełna. W rękach dzierżył pistolety, zaś za pas zatknięty miał falchion. Zarówno on, jak i ten z tarczą nosili kapelusze o szerokim rondzie.
Szli powoli i spokojnie. Loq-Kro-Gar nie wyczuwał w nich zdenerwowania, lecz był pewien, że ich spokój to przykrywka dla czujności. Ludzie obserwowali okolicę, więc atak znienacka nie wchodził w grę. Pozwolił więc, by go minęli, samemu zajmując wyższą pozycję.
Śledził ich przez chwilę, widząc dokładnie układ terenu z dachów budynków. Przemieszczając się wraz z nimi, oczekiwał na dogodną do ataku okazję. Ta wkrótce się nadarzyła.
Najmici dotarli do skrzyżowania. Zatrzymali się na moment, w poszukiwaniu tropów mogących wskazać im dalszą drogę. wtedy uderzył.
Spadł na nich jak orzeł na królika. Nie wydając pomruku, nie zdradzając się skrzypnięciem drewna, Loq-Kro-Gar poszybował ku swym prześladowcom, ciskając w locie swoją włócznię. Improwizowany oszczep przeciął z sykiem powietrze, zatapiając się w karku Imperialnego, nim ten zdołał uczynić cokolwiek ze swym dwuręcznym mieczem. Los jego towarzysza z pistoletami nie był lepszy. Jego ciało zmieniło się czerwoną galaretę, gdy półtonowy gad spadł na niego z wysokości.
Ostatni z nich był zszokowany. Nagle uderzenie, śmierć jego towarzyszy nim zdołał nawet się odwrócić wprawiło go w chwilowe osłupienie. Loq-Kro-Gar uderzył weń macuahuitlem. Zmysł weterana zadziałał, pokonując szok, lecz chwila wahania była decydująca. Imperialny zbił cios tarczą, nie absorbując nią jednak tak potężnego uderzenia, które zdmuchnęło by go z powierzchni ziemi, jeno skierował cios w dół. Nie dość dobrze. Cios, który miał przeciąć tylko powietrze, rozorał mu udo. Obsydianowe wykończenia, ostrzejsze od jakiejkolwiek stali nie zatrzymały się nawet na ludzkiej kości. Człowiek ten zdążył wrzasnąć jeden raz. Masywna utrata krwi zabiła go w kilka uderzeń serca.
Loq-Kro-Gar mruknął zadowolony w nieprzyjemny, gadzi sposób. Pozwolił ostatniej ofierze na agonalny wrzask, by ściągnąć tu innych myśliwych. Rzemiosło zabójcy nie było jego stylem. Wysłanych przez van der Maarena napastników zabije paskudnie, że nawet w tym przeklętym mieście jeszcze długo będą opowiadać tej nocy...

Nadciągnęli niedługo potem. Siedmiu. Nie pozostawił im nic, prócz ciał. Wiedział, że to nie wszyscy, nie miał też pewności czy za chwilę nie przybędą kolejni. Ich zapach mieszał mu się. W okolicy było wielu mieszkańców, żyjących w swych domostwach, wielu ludzi, którzy mącili mu ślad zapachowy. Być może dlatego dał się podejść.
Syk strzał uświadomił mu, że zbyt późno na reakcję. Stalowe groty wbiły mu się w grzbiet po drzewce.
Gdy się obrócił, ujrzał w oddali strzelca. Ciemnozielony ubiór z maską na twarzy, długie włosy i pięknie wykonany łuk refleksyjny z cisowego drewna zdradzały co nieco o ich posiadaczu. To on z pewnością wytropił saurusa. W końcu był Asrai.
Co ciekawe, nie był sam. Milczący i stoicki Nippończyk, zbrojny w thalwar człek z królestwa Indu, wielki Albiończym z claymorem w garści i elegnacki Estalijczyk ze szpadą stanowiła niezwykłą kompanię dla elfa.
Wtedy dostrzegła go druga grupa. W jej skład wchodził Tileańczyk dzierżących arkebuz, wsparty na grubej ladze Arab, trzech Kislevitów z Nocnych Wilków... i dwa ogry.
Ich dysputy i spory od razu ucichły, gdy zauważyli swój cel. Strzelec z południa od razu poderwał broń do ramienia, mierząc w wielką, zieloną sylwetkę na dachu. Huknął strzał.
Kula gwizdnęła Loq-Kro-Garowi koło ucha. Jaszczur zeskoczył z odsłoniętej pozycji, staczając się w ciemny zaułek. Tropiący go biegli za nim, nie dając mu szansy na zgubienie ich. W przeciwieństwie do trójki Imperialnych, pozostali najmici wykazywali znamoina kooperacji. Ich konflikt nie zacznie się wcześniej, niż gdy legnie martwy.
Strzały elfa przecinały powietrze coraz bliżej jego głowy. Tileańczyk nie mógł przeładowywać w biegu, nie zamierzał jednak pozostawać w tyle. Loq-Kro-Gra miał więc jednego strzelca na karku. I pomysł, jak pokonać całą grupę prześladowców.

W końcu dotarł do kamiennego włazu kanałów. Odwalił na bok klapę, jakby nic nie ważyła i skoczył w czeluści podziemnego systemu. Wkrótce potem usłyszał ich głosy. Czuł w nich wahanie. Strach. Poszli jednak za nim.
Woda sięgała mu do pasa, była jednak mętna, pełna zielonej zawiesiny glonów. Mimo świeżej porcji deszczówki, która wypełniła zbiorniki, pozostawała ona brudna i cuchnąca.
Na krótki rozkaz Araba, w powietrzu ukazała się niewielka kula światła. Jakże nierozsądnie. Ludzie widzieli to, co było tuż przed nimi, lecz cień stawał się dla nich jeszcze mroczniejszy. Nie mogli dostrzec to, co było kilka metrów naprzód.
Lub to, co było pod wodą.
Poruszali się powoli, niepewnie. Saurus czuł drgania wody od ich chodu, słyszał ich stłumione rozmowy. Czekał na odpowiednią okazję.
I uderzył.
Wielki Albiończyk zniknął pod taflą wody tak gwałtownie, jakby w ogóle tam go nie było. Jego towarzysze runeli z dobytą stalą ku wodzie, lecz czerwona smuga jaka powstała nie zdradziła do kogo należy. Ku przetażeniu myśliwych, ciało rudzielca zniknęło.
Zatrzymali się. Ich oczy gorączkowo szukały oznak zbliżającego się jaszczura, lecz daremnie. Ni bąbel, zaburzenie tafli, nic.
Wtedy woda pochłonęła arabskiego maga.
Przejrzawszy, jaki błąd popełnili, wchodząc w pułapkę, myśliwi puścili się ku wyjściu, ku przyjaźniejszemu światu na powierzchni.
Tileańczyk zdołał krzyknąć urywanie, nim go dopadł.
Tylko Nippończyk odmówił wycofania się. Ze stoickim spokojem, kensei trwał, szukając najmniejszego ruchu pośród odmętów. Jego serce zwolniło, oddech umiarowił się. Był jak posąg egzotycznego wojownika w niecodziennym miejscu.
Wreszcie uderzył. Ostrze katany przeszyło wodę, sięgając podwodnego cienia. Samuraj zdążył zorientować się, że się pomylił. Nawet nie poczuł uderzenia potężnych szczęk.
Nadzieja zaświtała w serce myśliwych, gdy dotarli do włazu. W obcym środowisku łowcy stali się ofiarą, musieli więc czym prędzej je opuścić.
I wtedy odmęty wzburzyły się, woda zakotłowała, a Loq-Kro-Gar wystrzelił zeń, udowadniając słuszność tej tezy.
Macuahuitl otworzył Indusa od szyi po brzuch, a nim padł, saurus przebił włócznią jednego z Kislevitów. Wilk zadygotał, nadziany niczym szaszłyk. Nie mogąc wykorzystać swej liczby w wąskim korytarzu, pozostali wycofywali się. Jedynie jeden z ogrów pozostał, osłaniając ich odwrót.

Udało się. Byli bezpieczni. Dyszący, ociekający brudną wodą, spoglądali teraz w ciemną czeluść kanału. Ścigały ich stamtąd nieludzkie ryki. Lecz nie to budziło w nich przerażenie. To cisza, która zapadła zaraz potem...
Ostatnio zmieniony 20 maja 2015, o 19:29 przez Byqu, łącznie zmieniany 2 razy.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

[Tak sobie pomyślałem, że będę musiał naprawdę porządnie usiąść do pisania nowej historii, bo po wtorku już nie będzie czasu :D . Chyba, że w ogóle przesuwamy lekko arenę, bo i tak wszyscy w Wiedźmina będą napierdalać :D .]
Obrazek

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Nie zdążymy z zakończeniem do wtorku. ]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

[ Do końca następnego tygodnia skończymy tę arenę, do wtorku jestem jeszcze zajęty, a w jedyny wolny dzień, czyli sobotę mam akurat w noc muzeum występ na stoisku Wikingowo/Słowaińskim, czyli zaplatanie cholernych warkoczy, pomykanie w drapiących łachach i tłumaczenie ciżbie, że Waregowie to wcale nie z Tolkiena, a ludzie wcale nie modlili się do drzew i ognia. Jedyna pociecha taka, że będzie też koncert Percivala Schuttenbacha. :D

Po wyjściu Wiedźmina i skończeniu Areny możemy zrobić tydzień przerwy na pierwsze rzucenie się na grę i w czerwcu akurat zrobić kolejną edycję.

Finał rozegrany, już znam zwycięzcę turnieju.]

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

[Ja oczywiście wiedziałem, że do wtorku byśmy nie skończyli, ale po prostu skapnąłem się, że większość aktywnie arenujących, nie będzie mogła się oderwać od Wieśka prawdopodobnie. Ja nie mam wątpliwości, że ta gra będzie miała olbrzymi wpływ na nasz wolny czas :D .]
Obrazek

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Osoby już teraz zajmujące się swoją nową postacią na Arenę 37 proszę o wstrzymanie. Lista będzie zawierała lekkie zmiany (głównie nazw, które brzmią okropnie :wink: ) i chcę by była kompatybilna. Historie piszcie śmiało :mrgreen: ]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
MikiChol
Chuck Norris
Posty: 565
Lokalizacja: Poznań

Post autor: MikiChol »

[Rozumiem, że magowie będą dostępni? ]

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Magowie, wierzchowce... w sumie mogę opublikować ją w tym temacie, by ewentualnie nanieść pewne korekty.]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3445
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

[jest taki temat, "Arena of death - ogólnie", jeszcze Murmandamus zakładał.]
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

[ Dobra panowie, pierwszy głód na Wiedźminie zaspokojony jak na razie (przynajmniej u mnie), a spieszno nam do poznania zwycięzcy i kolejnej Areny, więc nie przedłużajmy a skończymy to nawet jutro! Do dzieła. Szturm na pałac jeszcze dzisiaj, zostańcie z nami. 8) ]

Po nocy długiej i pełnej koszmarów, przemykających ciemnością w brutalnych, desperackich bojach pomiędzy złożonymi snem oraz alkoholem, jadłem czy innymi uciechami ciała skupiskami zabaw, tłumione trującymi wyziewami miasta i bagien słońce przegnało znad Mousillon mroki nocy (przynajmniej te widoczne gołym okiem), pozostawiając starożytny, zepsuty gród spowity w poranną mgiełkę i napiętą jak skóra na rozkładającym się trupie nerwową atmosferą oczekiwania na coś wielkiego.
Budzącym się pod krzyk sierżantów i łoskot werbli oraz piszczałek najemnikom świt upłynął pod znakiem bojowego rychtunku, naciągania wysokich butów z klamrami, wciskania się w moderunek i odbieraniu oręża z rąk kwatermistrzów. Uśpione dotąd miasto zamieniło się w pełen przekleństw, krzyków i biegających we wszystkie strony wojakó obóz wojskowy. Odwalano barykady z opuszczonego Upadłego Nieba, tylko po to by milicja mousillończyków mogła ustawić je na strategicznych pozycjach w mieście. Na Placu Landuina, gdzie ściągał każdy najemnik zaczęły rosnąć pierwsze szeregi, pośród których, korzystając z ostatnich wolnych chwil osuszano ostatnie resztki trunków i sprawdzano po raz setny uzbrojenie, czy obecność wśród poszczególnych kompanii najemniczych.
Pośród tego wszystkiego nieporównanym ordynkiem i blaskiem świeciła niemal setka odzianych w wypolerowane półpancerze i białe mundury z pelerynami elitarnych Marienburczyków, uzbrojonych po zęby zabijaków o ostrym spojrzeniu padającym spod kapeluszy i morionów, którzy stali na baczność za swoim panem i pracodawcą.
Dosiadający białej klaczy Adelhar van der Maaren sprawiał wręcz piorunujące wrażenie pana i władcy na krańcu świata, eleganckiej sylwetki arystokraty pośród morza brudu i nędzy. Przepych i bogactwo inkrustowanej drobiazgowo srebrem i szafirami półpłyty, na której srebrem grawerowano fale, koniki i inne morskie motywy zdawał się wręcz walczyć i prześcigać z wystającym spod niej ubiorem, zaczynającym się od jedwabnej krezy, wyciągniętej na obojczyk zbroi, a kończącym na złotych zapięciach w kształcie okrętów przy cholewach wysokich, czarnych butów z najlepszej skóry. Spod szerokiego ronda białego kapelusza postawionego na bakier przy imponującym pióropuszu, spiętym szafirową broszą szarozielone oczy posłały ostatni umówiony rozkaz Julienowi, odjeżdżającemu do cumujących w porcie galeonów z córką Księcia Mórz. Adelhar poprawił blond włosy upierścienioną co do palca białą rękawiczką i rzucił coś do przechodzącego na czele karmazynowo-złotej estalijskiej kolumny uśmiechniętego kapitana, na co Vaasco uniósł z jeszcze szerszym uśmiechem złotą szpadę. Wtedy, mijając wyprężonego marsowo jak struna kapitana van der Griffta podjechał magister Helstan, nieco zakłopotany odkąd tylko zaczęły się poranne rychtunki.
- Dobry dzień na zgarniania chwały i wykorzenianie brudu, nieprawdaż hierofanto ? - skinął Helstanowi Adelhar, jadąc wzdłuż szpalera halabard gwardzistów - Jak tam meldunki z tych nocnych... burzliwych wydarzeń ?
- Cóż... jak pewnie logicznie wywnioskowałeś nikt nie złapał jaszczura. Dorwał za to kilku z naszych. - Czarny Magister nerwowo wiercił się w siodle, widocznie do niego nie nawykły - Większość Ligi Niezwykłych Dżentelmenów wącha już kwiatki od spodu... braci Rübenbachów znaleziono w kawałkach w opuszczonym kwadracie Doków, a z naszego niezawodnego duetu Ludojadów Wpiera i Dola, został już tylko Dol. Z żalu po towarzyszu zdążył już zeżreć kilku miejscowych przybłędów. Ale to jeszcze nie wszystko.
- Spodziewałem się tego, ale można było mieć nadzieje na lepsze rezultaty... Załatwimy tylko ten pałac i poślę za tym przeklętym Lustrijczykiem całą armię. Ogr dostanie potrawkę z jaszczura, a ja nowy płaszcz z łusek. - wtedy do księcia dotarło ostatnie zdanie Helstana i uniósł pytająco brew - A więc co z tym 'wszystkim'..?
- Jeden ze strażników przy bramie, widział zagon jeźdźców opuszczających miasto tuż przed świtem. Obudził go huk kopyt i ujrzał między innymi pewną jasnowłosą damę pośród wielkich, wąsatych typów. Wysyłamy pościg, panie ?
- A więc dzielne Nocne Wilki podkuliły ogon ? - Książę Mórz uśmiechnął się - Nie ma potrzeby. Żaden koń nie przejedzie przez tutejszą bagnistą krainę, a żaden żywy czy martwy człowiek nie przekroczy od wewnętrznej strony kordonu ochronnego Bordeleaux, bądź spokojny. Poza tym nie są mi już potrzebni.
Wszelkie hałasy na całym placu i okolicznych ulicach umilkły, na dźwięk wyciągnanego z wąskiej pochwy ozdobnego rapiera z ithilmaru, który w bladym świetle brzasku zalśnił, jak żywe srebro. Najemnicy zarówno ci stojący w szeregach, jak i wolni strzelcy wpatrzyli się w marienburskiego milionera.
- Panowie! Za długo już przesiedzieliśmy w tym zepsutym mieście... Czas odebrać resztę tego co nasze, tego co wywalczyliśmy sobie własnym orężem! Wszystkie skarby, które znajdziecie w pałacu będą wasze. Sprawcie się godnie, niech te bretońskie paniczyki i ich popychadła zobaczą co znaczy zadrzeć z facetami walczącymi dla złota!
- Co jak słońce błyszczy! - odparł mu jednostajny ryk Psów Wojny.
Adelhar pochylił rapier wskazując wprost na strzelistą, posępną bryłę pałacu po drugiej stronie rzeki i powoli spiął konia. Zagrały trąbki, odezwały się werble i najemnicza armia z rumorem równego marszu ruszyła na poszczerbione, obrośnięte bluszczem mury ich celu.

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3445
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

Koniec był bliski. Dzień, rządy Czarnego Rycerza, arena - chyliły się ku końcowi. Wszystko zbiegało się w jeden kulminacyjny moment, począwszy od wydarzeń, które miały miejsce przeszło trzydzieści lat wcześniej, a które doprowadziły Reinharda von Preussa tu, do Mousillon, gdzie w ciągu najbliższych godzin rozstrzygnąć się miał jego los. Ile razy zdarza się taka szansa? Wreszcie dane mu będzie wymierzyć sprawiedliwość, w sposób prawdziwie satysfakcjonujący. Winni mogą uchodzić przed karą, lecz gdy wymierza ją Inkwizycja, jest ona absolutnie nieuchronna.
Cel wybrańca był jasny, a wyznaczyła go zaledwie jedna chwila, w której jakaś podrzędna grupa kultystów wyznaczyła sobie niewłaściwy dom i niewłaściwą ofiarę. Z dawnych wspomnień to jedno pamiętał wyraźnie, zupełnie jakby działo się to na jego oczach.

Była wówczas wczesna jesień, Reinhard wrócił do Altdorfu na urlop, po zdławieniu w zarodku najazdu orków nim te zdołało dokonać znacznych zniszczeń. Niewielu zielonoskórych zdążyło się zebrać, nim zdyscyplinowane wojsko prowincji ukręciło ich planom łeb. W trakcie decydującego starcia, wtedy jeszcze młody, lecz nadto obiecujący oficer von Preuss znacząco przyczynił się do zwycięstwa Imperium, a przy tym całkowitej masakry zielonych barbarzyńców, gdy prowadzony przezeń oddział rajtarów wciągnął wrogiego przywódcę w zasadzkę poprzez przeprowadzenie sprytnego manewru, którym sprowokował nieskoordynowany atak wrażych sił, a później zmierzył się w pojedynku z orkowym dużym szefem, wychodząc ze starcia jedynie ze skrzyżowanym rozcięciem na czole, nad lewym okiem, powstałym na skutek wygięcia się rozciętej blachy hełmu. Jeszcze dobrze nie opadł bitewny pył, a przełożony Reinharda już dał mu przepustkę i rekomendację do odznaczenia. Młody oficer z początku postanowił napisać o tym wszystkim żonie, jednak stwierdził, ze zrobi Adelheide niespodziankę wracając bez zapowiedzi. Zastanawiał się też, jak spodoba się jej jego pierwsza szrama, bo wspominała coś, że żołnierz bez blizn to jak krasnolud bez brody, a ta zdawała się dodawać szczególnej powagi weterana. Przede wszystkim nie mógł się jednak doczekać, żeby po prostu uściskać ukochaną i po raz pierwszy ujrzeć swoje dziecko, córeczkę, co do której zawczasu uzgodnili, że nazwą ją Ilsa, przyszłą na świat pod jego nieobecność.

https://www.youtube.com/watch?v=bbS-Zhz31CA

Do Altdorfu Reinhard przybył tuż przed południem, więc miał czas, aby należycie przygotować się do spotkania. Kupił na rynku jakieś drobiazgi, a mundur oddał do praczki, żeby wyczyściła go i wykrochmaliła po podróży. Zależało mu, żeby prezentować się jak najlepiej, tak jak na bohaterskiego obrońcę ziem i ludu Imperium przystało. Sam przez kilka godzin pieczołowicie polerował czernione blachy kirysu, tak, że teraz w promieniach zachodzącego słońca zdawały się lśnić własnym, ognistym blaskiem. W dobrym nastroju pożegnał się z kolegą, jadącym z nim tą samą dorożką, wysiadł z powozu i sprężystym krokiem udał się do swojej willi, skrytej w cieniu olbrzymich grabów, z marmurową fasadą porośniętą winoroślą. Przy furtce nie było nikogo, lokaj nie czekał na niego, ale to mu nie przeszkadzało. Nie chciał też dzwonić, żeby nie uświadomić Adelheide o swoim przybyciu. Przeszedł więc po wysypanej białym żwirem ścieżce i po cichu otworzył drzwi. W domu było cicho, jednak z góry dochodziły go jakieś dziwne odgłosy, jakieś warczenie czy inne wycia. Hałasy były przytłumione, trudno było je zidentyfikować. Von Preuss przez moment pomyślał, że jego młoda żona podoba się nie tylko jemu i właśnie dorabia mu poroże. I to całkiem spore, gdyż głosów było wiele, dało się rozpoznać kilka tonów. Ale zaraz... Przecież dorabianie poroża brzmiałoby zupełnie inaczej, a to - to nie dało się porównać do niczego, co Reinhard słyszał kiedykolwiek.
Ruszył w kierunku klatki schodowej, i poczuł, że stopnie są lepkie. Na pierwszy rzut oka, w stłumionym wieczornym świetle nie było widać, że na czarnych schodach znajduje się...
- Krew! - Sapnął ze zgrozą i zdziwieniem von Preuss. I teraz dopiero dotarło do niego, że zapach, który unosi się w domu zupełnie tu nie pasuje. Po prostu przywykł do woni pola bitwy, ciężkiej od mdłego odoru krwi i gryzącego w nozdrza ostrością spalenizny. Powiódł oczyma na półpiętro i przeskakując po dwa stopnie przypadł do bladego i całego pochlapanego krwawymi plamami Helmuta, siwego kamerdynera. Dostał w brzuch kilka razy i miał rozcięte gardło. Jednak von Preuss nie miał czasu aby robić sekcję i analizować okoliczności w jakich służący zszedł z tego świata. Napastnicy, kimkolwiek byli, wciąż znajdowali się w willi.
Syknął wydobywany miecz. Z szybkością błyskawicy Reinhard popędził na górę. Było ich kilku - kilkunastu. Od razu zorientował się kim są, po makabrycznych maskach, kapturach i workach na głowach. Pierwszy kultysta, który zastąpił mu drogę, padł na ziemię nie zdążywszy nawet osłonić się przed ciosem, który rozorał mu brzuch. Czaszka drugiego chrupnęła, gdy miecz przebił się przez twarz, sięgając mózgu. Trup na miejscu. Osuwa się na kolana, lecz nim te dotykają podłogi kopnięcie w pierś posyła drgające zwłoki pod nogi następnego napastnika, Reinhard przeskakuje nad nim, gruchocząc kark butem i puszczając bokiem kolejnego napastnika, pozwalając by dzierżony przez niego sztylet przeciął powietrze. Znów świszcze Reinhardowy brzeszczot, z mlaśnięciem rozrąbując kręgosłup. Z pokoju wypadają następni, ale on prze dalej. Bydlęta, nie umieją walczyć, bez szans w starciu z zawodowym żołnierzem. Któryś nabija gorączkowo pistolet, ale von Preuss przypada do niego, łokciem odbijając jeszcze jednego nieprzyjaciela. Świst, wrzask, stuk upadającej dłoni, wciąż ściskającej pistolet. Znów świst, jasna krew tętnicza chlapie na twarz, pancerz i śnieżnobiały mundur Reinharda. Uzbrojeni w tasaki, nabijane gwoździami pałki i noże - kultyści nie dają rady, jedyne co ich jeszcze trzyma w starciu ze zdesperowanym intruzem to przewaga liczebna. Ten zaś nawet na moment nie ustaje, tylko dalej szerzy masakrę. Może jeszcze nie jest za późno... Ostatni z kultystów pada, plując krwią, lejącą się również z uszu i nosa, ale nie ma czasu, ani potrzeby by go dobijać.

Reinhard wbiegł do pokoju, nie wierząc własnym oczom. Z kominka zwieszała się naga i sponiewierana Adelheide, której całe ciało pokryte było jakimiś nacięciami, układającymi się w przyprawiające o torsje wzory. Z jej ust dobył się słaby jęk. Jeszcze żyła, ale biorąc pod uwagę kałużę krwi, nie potrwa to długo. Reinhard widział na wojnie już dość ofiar wykrwawienia, by wiedzieć to na pewno. Ale nie chciał wierzyć swojej wiedzy. Tak bardzo nie chciał.
- Adelheide, Ada... - Wykrztusił. - Co się...
- Reinhard? To ty? Naprawdę, ty? - Wyszeptała.
- Tak to ja. Kochanie, jestem tu, wszystko dobrze...
- Podejdź, nic nie widzę.
- Przecież tu jestem. Zobacz specjalnie dla ciebie wypolerowałem zbroję i... - Gdy przeciął więzy, Adelheide spadła mu bezwładnie w ramiona. Chwycił ją natychmiast i położył delikatnie na podłodze. Jakaś absurdalna myśl przemknęła mu przez myśl, że oto uściskał żonę, jak to planował. Jej ciemne włosy, zlepione krwią i potem rozsypały się wokół jak na obrazie malarskich mistrzów odsłaniając twarz. Pozbawioną oczu.
- Czy Ilsa jest bezpieczna? Nie słyszę... - Reinhard oparł się o gzyms kominka, a jego błędny wzrok stalowoszarych oczu wtoczył się do paleniska. W popiele było coś, czego jego świadomość nie potrafiła przyjąć.
- Tak. - Wykrztusił sucho. - Jej nic... Ze mną będzie bezpieczna. - Mówił nieswoim głosem wciąż wpatrując się w małe, zwęglone kosteczki, po których wciąż pełgały niebieskie płomyki. - Nigdy nie dowiedział się, czy te ostatnie słowa uspokoiły Adelheide, gdyż jak znów na nią spojrzał, już nie żyła. Lecz zawsze wmawiał sobie, że w ostatniej chwili jej pokiereszowane oblicze wypełnił spokój.

Ci kultyści wybrali niewłaściwy dom. Podpisali wyrok na siebie i sobie podobnych, a jeśli trzeba, to nawet swoich plugawych bogów. Wyrok zaś będzie sprawiedliwy, a kara nieuchronna.

Mlecznobiałe spojrzenie zza maski sięgało ku czarnej bryle zamku. Szturm był już tylko kwestią czasu. Pewnie będzie tam również Falthar, ostatni z zawodników. Musi zginąć jeszcze tylko on, a wtedy Reinhard wypowie swoje życzenie i zakończy to raz na zawsze. Ilsa była bezpieczna. Potrafiła się bronić, w końcu sam ją tego nauczył. Ona i Oscar stanowili dobry zespół, najlepszy i najbardziej zdeterminowany jaki miał.
Nie chciał ich narażać. Nie chciał stracić więcej ludzi, tak jak sobie poprzysiągł. Lecz do nadchodzącego pojedynku nie zamierzał wyruszać samotnie. Gdzieś w mieście czaił się drapieżca, którego potęga dorównywała jemu samemu. Reinhard twardo postanowił sobie, że przekona jaszczura do współpracy, jak nie po dobroci, to zawlecze go do pojedynku choćby i za ogon.

[No, żeby nie było, ze nic nie robię tylko we Wiedźmina gram. Teraz już wiecie (prawie) wszystko, co było potrzebne do zrozumienia, dlaczego Reinhard wstąpił do Inkwizycji, rezygnując z kariery w wojsku. Trzymałem ten motyw do samego końca, mam nadzieję, że rzuca nowe światło na działanie mojego bohatera. Mam nadzieję, że wygra arenę, bo drugiego takiego długo jeszcze nie zrobię.
Miało być coś w stylu Maxa Payne'a, chyba wyszło.]
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Zielonkawa od glonów woda przelewała się w kanale. Jej toń przecinał kolos, brnąc korytarzami podziemnego labiryntu. W ręku wciąż jeszcze ściskał głowę ogra, z wciąż przytwierdzonym kręgosłupem, wyrwanym bez użycia narządzi.
Loq-Kro-Gar wiedział, że czasu pozostało mu niewiele. Na powierzchni srebrna tarcza Huanchiego ustępowała złotej Choteca, a armia Księcia Mórz szła w swój ostatni bój przeciw Czarnemu Rycerzowi.
Przypomniał sobie wizje, które objawiono mu, gdy był jeszcze niewolnikiem C'tan. Nadchodził zmierzch tego świata. Widział szkieletową sylwetkę, wielką niczym u giganta, na skinienie której dziewięciu padało na kolana. Widział czempiona w żelaznej koronie, który swym przeklętym mieczem wzywał swe legiony do marszu na południe. Nad jego głową gwiazdy układały się w jedną linię...
Koniunkcja światów miała wkrótce nadejść. Bariera pomiędzy wymiarami słabła, a armie mrocznych bogów czekały gotowe do wymarszu. Martwi powstawali ze swych grobów, ściągając pod sztandar najstarszego pośród liszów. Zielone hordy ruszały z swych twierdz. Starsze rasy miały wyginąć.
Jak mógł to powstrzymać? Nie mógł. Był samotnym strażnikiem walczący w bezsensownej krucjacie o równowagę świata. Lecz nie został stworzony do rozmyślań i wątpliwości. Przedwieczni nauczyli go działać.
Dla demonów, nieumarłych i mutantów nie było miejsca na tym świecie. Nie dbał o polityczne reperkusje, stronnictwa, czy koligacje. Miał wystarczająco powodów, by wyeliminować Arkhana.
Od lochów zamku oddzielał go teraz tylko krata. Grube czarne żeliwo pokryte było glonem i rdzą, lecz metal wciąż był mocny. Warknął, gdy mocarne łapska pochwyciły za pręty, lecz wytwór zamkowej kuźni ustąpił dzikiej sile. Krata z jękiem ustąpiła, a Loq-Kro-Gar wdarł się do podziemi zamku.
Wątłe echa docierały jego uszu. na górze, kondygnacje wyżej toczono walki. Saurus wyczuł woń krwi.
Katakumby były puste. Kto żyw popędził na górę, broniąc włości Mallobauda. Loq-Kro-Gar dobył macuahuitla, w drugiej ręce dzierżąc okrągłą tarczę odebraną zabitemu ogrowi. Schody prowadziły wysoko, lecz on ruszył raźno. Nie spocznie, póki każdy nieumarły w mieście nie zostanie eksterminowany.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

[ Kończ waść wstydu oszczędź, czyli wstępujemy w ostatni bój tej areny. Do dzieła! :twisted: ]

https://www.youtube.com/watch?v=QWtmqCNXqGs
Huk kroków, warkot werbli i szczęk stali, którymi rozbrzmiewał duszny poranek umilkły jak ucięte mieczem w ponurej ciszy Mousillon, gdy tylko maszerujące kolumny najemników zatrzymały się na granicy uliczek wyzierających na ogromną bryłę Pałacu Książęcego.
Możnowładcy Przeklętego Księstwa podpalili otaczające zamek rezydencje przed zamknięciem się za jego wysokimi i grubymi, acz przegniłymi tak jak ich serca murami. Niektóre jeszcze się paliły, spomiędzy sczerniałych żeber krokwii wysyłając w powietrze smugi wilgotnego, cuchnącego dymu. Przez jego opary łatwo można było ujrzeć czekające za wybrukowanym obszarem wolnej przestrzeni złowieszcze kształty.
Tuż za murem, który za czasów swej świetności sprzed Wojny Fałszywego Graala czynił z pałacu niezdobytą twierdzę wewnątrz twierdzy, czekały jeszcze wyższe, strzeliste baszty i wieżyce, czerniące się wysoko litym kamieniem, aż niknęły w zasnuwającej niebo gęstwinie chorobliwej mgły. W tych "niebiosach" nie krążyły nawet ptaki, zwykle zwiastujące mającą nadejść bitwę. Cała przytłaczająca z takiego bliska postura Pałacu, podobna tytanicznemu pająkowi, przycupniętemu ponad miastem momentalnie ucięła wszelkie docinki i śmiechy między szeregami ludzi, którzy milkli wpatrzeni nerwowo w cel, na temat skarbów wewnątrz którego jeszcze przecznicę temu tak chętnie rozprawiali. Powiewające nad połamanymi blankami postrzępione chorągwie z wężem i lilią, jak również nieliczne spoglądające spomiędzy nich pary oczu w ciszy górowały nad nadciągającą armią.
Przeklęte milczenie przerwał dopiero radosny okrzyk Białej Gwardii, która rozstąpiła się w gardle głównej ulicy przed dosiadającym białego konia Adelharem van der Maarenem i jego chorągwią z konikiem morskim dzierżoną przez jednego z gwardzistów. Od Księcia Mórz w wytwornym pancerzu i stroju biła niemal widoczna aura ambicji i pewności siebie, każdy kto nań spojrzał zrazu odzyskiwał kaprawy najemniczy uśmiech lub mocniej ściskał wyjęty oręż. Magnat kupiecki w towarzystwie hierofanty Helstana swobodnie podjechał niemal pod samą zębatą bramę, chwytając lejce w jedną dłoń, drugą zaś unosząc ku górze i wznosząc okrzyk do ludzi na murze.
W odpowiedzi w jego stronę poszybowały strzały. Które jednakże rozprysły się na zmaterializowanej z nikąd złotej sferze otaczającej księcia. Adelhar pokiwał palcem.
- Ludzie z Mousillon... rycerze... kimkolwiek wy tam na murach jesteście! Radziłbym usłuchać jeśli pragniecie zachować wasze życia. - wobec braku odpowiedzi Marienburczyk kontynuował - Wielu wam podobnych stoi dziś po mojej stronie. Widać zatem, że nie mam nic przeciw wam, jeno przeciw tyranowi któremu służycie pod groźbami rzeczy gorszych od śmierci! Wydajcie mi Mallobaude, bękarciego syna króla Louena, zwącego się samozwańczo diukiem Mousillon lub Czarnym Rycerzem... wydajcie mi go i otwórzcie bramy, a przysięgam, że nie tylko będziecie mogli odejść gdzie wam się żywnie podoba, ale też zostaniecie za to hojnie nagrodzeni, jeśli przejdziecie na mą służbę..!
Znów tylko posępna cisza. Bystry wzrok Adelhara wyparzył za jedną z blanek rycerza w zardzewiałym garnczaku, który nawet nie drgnął, buchając tylko kłębami pary z dziur wentylacyjnych, niczym jakiś starożytny krasnoldudzki pomnik. Kolejny bełt poszybował skądś ku van der Maarenowi, z podobnie nikłym efektem jak poprzednie. Nie doczekawszy się nawet znaku, że usłyszano jego słowa, książę zaklął i spiął klacz, dając znak siedzącemu w kulbace obok czarodziejowi by podążył za nim, z powrotem ku szeregom ich ludzi.
- Wasza książęca magnificencjo. - skinął głową kapitan Henrik Vandergrifft, chwytając za uzdę białego konia - Mamy zaczynać ?
Adelhar zdawał się go nie słyszeć, wpatrzony tajemniczo w ciche mury. Po chwili obrócił wzrok na Helstana.
- Mieli swoją szansę. Daj znak ludziom Juliena.
Magister potaknął i uniósł wysoko prawą dłoń, wydostając ją z gęstwiny złotych szat. Po chwili ze złączonych palców wystrzeliła oślepiająco jasna łuna światła, sięgając wysoko w górę, jak boska lanca przecinająca mglisty smog, której blask widoczny był w całym mieście. Książę Mórz ledwie zdążył obrócić konia na powrót ku pałacowi, gdy pierwszy huk rozbrzmiał niczym okrzyk bojowy legionu ogrów. Nastąpił po nim długi wizg, po którym ci którzy unieśli wzrok ujrzeli coś uderzającego w jedną z wież górujących nad murami z nieprawdopodobną szybkością, w chmurze pyłu rozrzucając resztki struktury po pobliskich ruinach i za wały. Następny kwadrans rozbrzmiewał nieustannie kanonadą dział okrętowych z czterech galeonów cumujących w porcie. Ciężkiego kalibru armaty nie oszczędzały wiekowych budowli, z łatwością rozbijając w perzynę tamy, o które rozbijały się wraże armie oraz przelatując często nad nimi by trafić w sam zamek. Na dziedziniec padały wypatroszone i potrzaskane resztki wieżyc, ściany dziurawiły kolejne wyrwy, zaledwie dwóch przypadkowych kul potrzeba było by pozornie niezdobyta brama wyleciała w drzazgach ze swych zawiasów, które wkrótce potem też zniknęły w kakofonii eksplozji i rozbijanych w pył bloków. Na koniec wśród ostatnich ciężkich kul z gwiżdżącym jazgotem pałac zalała salwa lekkich falkonetów z trzech pokładów działowych "Dumy Driftmaarktu", szatkując co tylko pozostało po ostrzale. Gdy opadła kurzawa, a deszcz wzbitych w powietrze odłamków i kawałków kamieni oraz starej zaprawy spadł do ostatka, oczom najeźdźców ukazał się efekt pracy kanonierów.
Mury, których dwieście lat temu nie zmogły szturmy, balisty i katapulty nie zdzierżyły nawet pacierza przeciw armatom. Od południowej strony srodze pokiereszowaną ścianę pałacu otaczał tylko pas rumowiska, podziurwawiony kraterami dziedziniec oraz wpół zawalone stajnie.
Adelhar van der Maaren wyjął z pochwy lśniący rapier z Ithilmaru i wycelował go w tamtą stronę.
- Kto pierwszy w pałacu, temu wina i kobiet w życiu nie zabraknie!
Psy Wojny nie potrzebowały dodatkowej zachęty, armia jak jeden runęła z ogłuszającym okrzykiem, powstałym z połączenia zawołań w wielu językach i z rumorem poczęła piąć się po rumowiskach murów, wpadając z wrzaskiem na dziedziniec. Książę Mórz odczekał kilka szeregów i powoli spiął konia, nadchodząc wraz ze swoją karną strażą.
- Reinhard, Falthar... trzymajcie się blisko mnie. - rzucił magnat handlowy do finalistów idących tuż przy jego koniu - Nie wiemy co przygotował nam Czarny Rycerz, ale zapewne więcej niż to co właśnie zniszczyliśmy...
******

https://www.youtube.com/watch?v=1_pZ9lJ ... A0&index=5
Pierwsi na pogorzelisko dziedzińca wpadli wolni strzelcy. Rębajłowie bez własnych kompanii, poszukiwacze przygód, małe grupki awanturników, doświadczeni samotnicy i przeciętni harcownicy, zasileni szeregami ochotników pod bronią z milicji Mousillon i marynarskich załóg okrętów. Tak różni w wyszkoleniu i wyekwipowaniu, jak podobni w żądzy walki i grabieży. Za nimi postępował już ostrożniej dwuszereg kondotierów od Falco Internazionale, zimni profesjonaliści w cabassetach z zielonymi piórami i palcami na spustach kusz. Za nimi dopiero na zajęty już teren wmaszerowały idące w szyku doborowe regimenty Estalijczyków, piechoty morskiej z Marienburga oraz Białej Gwardii Adelhara van der Maarena. Skromny, bo niepotrzebny w ocenie dowódców odwód stanowiła mała kompania wyborowych strzelców z Averheim oraz kilkunastu krasnoludzkich Łamaczy Żelaza pod Thorim Bafurssonem, setnie rozsierdzonych tym, że nie dozwolono im szturmu kanałami. W ocenie Thorgara i kowala run Snorriego, człeczyny po prostu nie chciały by ktoś rychlej dobrał się do pałacowego złota.
Ku pewnemu zawiedzeniu najemników rzadko znajdywali w pogorzelisku kogokolwiek, kogo można by dorżnąć, lecz przeważnie i tak byli to konający. Znacznie łatwiej było natomiast wypatrzeć krwawe ślady i oderwane kończyny, rozrzucone gdzie niegdzie przez ostrzał. Przekraczający rumowisko bramy Adelhar zauważył spod kawała ciężkiego gruzu zakrwawiony i spłaszczony hełm owego rycerza, któremu teraz z zakutego łba mózg wypchała ołowiana kula, wprasowana w jego bok.
- Było przyjąć ofertę idioci... - sarknął Książę Mórz, wjeżdżając na środek dziedzińca i spoglądając na podwójne, okute żelazem wrota z dwiema pozłacanymi liliami. - Dobra, dawać tu beczki z pro..!
https://www.youtube.com/watch?v=JtX5CD6 ... lpage#t=13
Końcówkę rozkazu pochłonął nagle rozbrzmiewający jak z nikąd tętent, od którego podskakiwał żwir na dziedzińcu. Po chwili dołączył doń kwik koni i pospieszne okrzyki oficerów, próbujących ustawić kompletnie zaskoczonych, biegających w zamieszaniu najemników przeciw dwóm lancom zakutych w czarne zbroje rycerzy, dzierżących tarcze z sybmolem złotej żmiji i wyszarżowujących w milczeniu z pochylonymi kopiami zza przeciwnych skrzydeł pałacu.
Obróceni w kierunku Skrzydła Pani Tileańczycy nie zwlekali. Brzęk kusz zmieszał się z rykiem arkebuzów Estalijczyków, które razem opróżniły najbliższe siodła, dając czas pikinierom kapitana Vaasca y Tenorio by postawić zabójczą ścianę drzewców, którą zaraz objechała przerzedzona ława rycerstwa, zostawiając na grotach kilka trupów i minąwszy przeszkodę wpadła w gęstwinę wolnych, z początku samym impetem szerząc krwawy pogrom wśród ochotników, lecz zaraz związała się walką z liczniejszym przeciwnikiem, opadających zewsząd herbowych konnych.
Na lewej flance od strony Skrzydła Pana bretończycy złapali najeźdźców w kontrastowo beznadziejnej sytuacji. Kopijników powitały jedynie sporadyczne desperackie strzały z pistoletów czy kusz, nikt nie zdążył nawet ustawić szeregu muszkieterów do salwy. Co gorsza od tej strony wystawiony był sam Adelhar. Wierni marienburczycy osłonili swego pracodawcę szeregami nadstawionych halabard, a kapitan Henrik, Gryf z Wolnego Miasta ujął swego flamberga oczekując ciężkich strat. Wtem przez szereg przepchał się Helstan i postawny najemnik już chciał odepchnąć go do tyłu kiedy zobaczył jasne światło w oczach maga. Hierofanta ułożył dłonie w piramidkę, szepcząc coś w nieznanym narzeczu.
- Wydaj rozkaz szarży. - szepnął w przerwie między słowami inkantacji Helstan. Van der Grifft aż się zachłysnął.
- Co takiego ?! Oszalałeś czarodzieju ?!
- Szarżujcie powiadam, jeśli chcecie żyć! - warknął teraz Helstan, po czym jednym ruchem rozrzucił trzymane w piramidce palce, spowijając wszystko jasnym jak poranek światłem, delikatnym dla marienburczyków, oślepiającym dla szarżujących Mousillończyków. Wśród ostatnich słów czaru Henrik dosłyszał tylko tajemnicze słowo "Birona", jednak gdy pierwsze zaskoczenie czarem minęło odkrył że poruszony rozkazem maga porusza się. Mało tego szarżuje, a grunt w zawrotnym tempie znikał pod jego wysokimi butami. Co dziwniejsze jadący na nich konni zdawali się ślamazarzyć jak muchy w smole. Choć umysł niemal odmawiał ogarnienia tego faktu, kapitan zrozumiał, że w jakiś sposób on i jego ludzie ruszają się nadzwyczajnie szybko. Wydał rozkaz. Z niemal radosnym grymasem satysfakcji zaszarżowali szarżującą kawalerię, gwardziści z łatwością porąbali halabardami powolnie wznoszące się nogi koni, a pistolety, pałasze i haki z drugiej strony drzewc glewii nie miały litości także dla jeźdźców. Ledwie ściął dwuręcznym mieczem prowadzącego szarżę rycerza z postrzępionymi ladrami na porożu hełmu, a magiczne wrażenie zaraz ustąpiło. Posiekane konie padały na bruk, przewracając się przez grzbiety na brakujących nogach i podcinając inne zwierzęta, wielu herbowych także runęło brocząc krwią na grunt, wydając zaskoczone okrzyki bólu i niedowierzania spomiędzy łoskotu blach i trzasku skręcanych karków oraz tratowanych współtowarzyszy. Sukces był jednak krótkotrwały.
Zajęci bojem najemnicy nie widzieli, że za swymi panami podąża wysypująca się pieszo i na gorszej klasy podjezdkach ciżba zbrojnych i czeladzi, która od obydwu stron opadła walczące szyki, przeważnie ku własnej zgubie, gdyż ich werbunkowe nauki nie mogły się równać z profesjonalizmem ruszających do kontrataku marienburczyków z kordami i puklerzami czy estalijskich driesto, prowadzonych przez ich rezolutnego kapitana. Reinhard von Preuss cisnął oszczep i mocarnym szarpnięciem dosłownie zerwał rozprutego jeźdźca z grzbietu jego ogiera, po czym odwrócił się tnąc bękartem innego bretończyka, lecz równocześnie starał się nie tracić z oczu stojącej między najemnikami księcia Ilsy. Falthar bez podobnych zapatrywań radośnie rąbał z wysokości tarczy rodowym toporem, kładąc trupem pachołków z falchionami i wekierami. Chociaż wkraczająca w pięknym szyku armia Psów Wojny teraz cała była związana walką na dziedzińcu przed wrotami do wnętrza pałacu to najemnicy dzięki swemu wyszkoleniu i przewadze taktyki oraz uzbrojenia zrazu odnieśliby łatwy tryumf. Jak jednak zaraz przekonał się Adelhar van der Maaren, który z wysokości siodła ściął gładko ithilmarem kolejnego wroga i obejrzał się za siebie - nic nie miało dzisiaj przyjść łatwo.

Z przyprawiającym o ciarki skrzekiem, z grzmiącego nadciągającą burzą zasmolonego nieba spadły na ludzi szerokie cienie o skórzastych skrzydłach, pikując między wieżycami i balkonami pałacu. Te z obmierzłych, nietoperzopodobnych wynaturzeń, których nie ściągnął z nieba ogień uniesionych muszkietów porywały w długie szpony wrzeszczących tileańskich kondotierów, którzy nie zdążyli jeszcze przeładować kusz i ze zgruzowanego nasypu unosiły ich w przestworza z czymś przerażająco podobnym do śmiechu szykując im godny pożałowania los. Ci z walczących, którzy wyrąbali zaś sobie dość miejsca nagle zauważyli zielonkawe smugi dymu pełgające między walczącymi i z dreszczem na plecach obserwowali jak niektórzy z dopiero co powalonych Mousillończyków wstają z poszarzałymi twarzami i bezmyślnie rzucają się na żyjących, tak dawnych braci broni jak i wrogów. Nieumarłe szkielety dały się także zauważyć wśród rdzeni wrażych formacji. Prawdziwym zaskoczeniem jednak okazał się rumor, jaki przygłuszony bitwą rozlegał się od ruin murów i bramy. Potwornie okaleczone i pokrzywione, lecz jakimś cudem zdolne do ruchu ofiary ostrzału zaczęły sporadycznie wygrzebywać się spod gruzów i atakować od tyłu. Zaskoczone krasnoludy z przekleństwami ruszyły niczym żelazny młot powalać ożywione wynaturzenia, lecz ich nieliczna brać nie zdołała powstrzymać całego ślamazarnego naporu.
Będący w środku najemniczych kompanii Helstan z rosnącym zaszokowaniem oglądał pole bitwy. Wiedział, że jeśli chce by jego ludzie, a tym samym on przeżył musiał powstrzymać działające tu plugawe moce. Zbierając w rozgrzany dotąd rzucanymi czarami umysł ślady powiewów wiatru Hysh hierofanta zaczął powoli przerywać i palić niektóre witki bluźnierczej, trupiej magii, lecz jak w pełnej pająków sieci, na każdą zerwaną zaplatano dwie nowe. Czarny Magister już miał zdwoić wysiłki, kiedy kątem oka w odbiciu na tafli okularów ujrzał nadlatujący zielony promień. Rzucona protekcja Pha osłoniła go w ostatniej chwili, lecz nie mógł tego powiedzieć o swoim wierzchowcu, z którego spadł w kałużę posoki boleśnie obijając swoje kości i brudząc szaty. Leżące w konwulsjach zwierzę krwawiło ze wszystkich otworów, a w miejscu gdzie uderzył pocisk mięso było już szare i martwe. Mag uniósł wzrok w kierunku nadawcy czaru, wysoko w górę. Tam z położonych wysoko ponad dziedzińcem zamkowych tarasów i balkonów kilkunastu nekromantów miotało kolejne złowieszcze inkantacje. Zezłoszczony setnie Helstan zakasał rękawy i zbierając energię w kluczące dookoła punktu w powietrzu palce posłał w kierunku jednego z nich palący promień światła, który w akompaniamencie odległego wrzasku zamienił balkon razem z parą nekromantów w stopioną szlakę. Dyszący mag krótko cieszył się z sukcesu, gdyż właśnie zauważyła go reszta wrogich wskrzeszaczy trupów. Wtedy jak z nikąd przy Helstanie wyrosła odziana w płaszcz kobieca sylwetka z długą rusznicą, zaopatrzoną w lunetę.
- Dzięki za wskazanie celu, magistrze. - rzuciła krótko, zanim hochlandzki wynalazek splunął ołowiem. Pocisk dosłownie zmiótł nekromantę w arystokratycznej delii z jego pozycji. Popis celności nie uszedł uwadze Adelhara, który patrząc na wstających umarłych z prawdziwym obrzydzeniem skinął głową Ilsie i począł wołać do wojaka w kapeluszu z żółtymi piórami, który obok odpędzał się kolbą od żywych zwłok.
- Tottenhoff! Na litość wszystkich bogów, macie ważniejsze cele! Strzelać na cel tej tu damy!
Averlandczyk z przekleństwami zmiażdżył butem łeb zombie i dopadł do reszty swych strzelców wyborowych, wydając rozkazy i opierając na forkiecie muszkiety hochlandzkie. Szybka salwa strąciła, bądź przygwoździła i przerwała czary większości pozostałych nekromantów, osłabiając znacznie zagrożenie ze strony nieumarłych.

Korzystając z chwilowego opanowaia sytuacji, najemnicy zdążyli się przegrupować do walki z nowymi wrogami. Pod pałacową bramą zgrupowała się Biała Gwardia z Adelharem, jego finalistami i Helstanem, obserwując jak spocony już ogrzy Ludojad mocarnymi ciosami kamiennej buławy okutej żelazem wgniata solidnie już nadwyrężone bramiszcze.
- Dol, wystarczy. - przerwał pracę ogra mag, wychodząc przed niego z trzaskiem prostowanych kłykci. Po chwili w jego wyciągniętej dłoni wirowała już rzucająca tańczące cienie sfera światła. Gdy tylko przytknął ją do powierzchni wrót, te w eksplozji głośnego huku i oślepiającego światła wleciały ciśnięte z niesamowitą siłą do środka.
Pobliscy najemnicy zakrzyknęli radośnie na widok sforsowanej bramy i porzucając pobliskie szeregi oraz walkę, niezorganizowanym hurmem wpadli do pałacu, niepomni na wściekłe okrzyki księcia. Sam Adelhar już miał zakomenderować wejście do środka, gdy za jego plecami ktoś zaczął wydawać wrzaski niemożliwe do zignorowania. W pierwszej chwili unoszący się w powietrzu do góry nogami, wielki jak tur żołnierz okrętowy w żółtym mundurze zdawał się po prostu lewitować. W drugiej na wpół widoczne kształty rozerwały go na krwawe strzępy. Z potępieńczym wyciem duchy spadały między żyjących, drwiąc ze strzałów i ciosów stali, ich kolejnymi ofiarami padło kilku zajętych obserwowaniem wyższych pozycji snajperów, uciszając huk rusznic. Między kotłującymi się szaleńczo duszami dało się zauważyć przezroczystą postać raz pięknej dziewicy o rozwianych włosach, raz przegniłego trupa w przeżartej przez mole sukni, unoszącego się spokojnie nad walczącymi. Potem stworzenie otworzyło usta, a pisk jaki się zeń dobył ogłuszył wszystkich pobliskich najemników, zaś znajdująca się najbliżej grupka estalijskich pikinierów padła bez ducha, krwawiąc z uszu i rozwartych w przerażeniu oczu, ich długie piki poupadały jak zmiatany huraganem las. Helstan zaklął widząc to.
- Ksiażę, musicie iść sami! - wrzasnął, przekrzykując wycie Banshee - Ja muszę chronić naszych ludzi tutaj! Pospieszcie się i zakończcie to!
- Rozumiem, działaj magistrze. - Adelhar skinął głową, przytrzymując kapelusz na szarpanych wiatrem włosach - Zostawię ci część mojej gwardii... reszta za mną do pałacu!
Mając za plecami rosnącą sferę złotego światła, która spaliła wszyskie upiory nie dość szybkie by przed nią umknąć oddział wkroczył do czarnego monolitu zamku książęcego.
*****

https://www.youtube.com/watch?v=-kAzdsOqy4A
Wewnątrz grubych, czarnych murów zewnętrzna bitwa zdawała się nieco przygłuszona, lecz kolejna gorzała już i tu, pomiędzy kolumnadami i krużgankami oraz na schodach wielkiego, gościnnego holu. Wpadający rębajłowie poradzili sobie łatwo z większością zaskoczonych eksplodującymi drzwiami obrońców, jedynie samotny rycerz z długą czarną kitą na hełmie i symbolem uskrzydlonej, odciętej głowy na tarczy zasłał wokół siebie kobierzec kilkunastu trupów napastników. Jego miecz wił się w powietrzu czarną smugą niemal zbyt szybko by go dostrzec, zaś pałające czerwienią oczy wyzierały zza przyłbicy paraliżując strachem każdego kolejnego wroga. Na szarżującego ogra jednak nie zdążył spojrzeć. Ciężka maczuga cisnęła wampirem jak szmacianą lalką, z trzaskiem blach wgniatając go w jedną z kolumn. Pogruchotaną sylwetkę przeorała też zaraz szybka salwa kilkunastu muszkietów gwardzistów Adelhara, z których dwóch z rozpędem i imieniem Księcia Mórz na ustach nanizało go na pochylone halabardy, przybijając do słupa. Bretoński watażka szarpnął się z warkotem, jednak na próżno - van der Maaren podjechał do niego, końcem rapiera unosząc przyłbicę znad bladej twarzy.
- Oszczędź sobie trudu, mój kapłan Mananna był tak miły i pobłogosławił te ostrza. - czerwone spojrzenie nienawistnie wpiło się w uśmiechnięte oblicze bogacza - Powiedz, gdzie jest twój pan a pomyślę o szybszym ukróceniu twych mąk.
Wampirzy rycerz splunął krwią, która pociekła po krawędzi jego obojczyka, rzeźbionego w kościane wzory.
- Czeka na szczycie morskiej baszty... tej górującej nad stołpem... - wyharczał - Przyjdź jeśli masz odwagę, rakarzu...
Ostatnie słowa urwał rapier z ithilmaru, przebijający napierśnik, kolczugę i serce niczym miękkie masło. Ze zduszonym westchnieniem wampir obrócił się w proch wewnątrz własnej zbroi. Adelhar otrzepał rapier z pyłu.
- Naprzód! Chcę jak najszybciej dostać głowę tego szubrawca!
- Vivat Adelhar van der Maaren, vivat Książę Mórz, vivat władca Mousillon! - odpowiedział mu radosny okrzyk marienburczyków.
Stukot wysokich butów na gotyckich stopniach i w korytarzach pałacu niósł się głębokim echem i mieszał z nasilającymi się odgłosami grabieży, przerywanej okazjonalnymi walkami. Biała Gwardia parła jednak ku jednemu celowi za swym panem, w odróżnieniu od innych band najemników nie tracąc czasu na przeczesywanie ciemności i plądrowanie, liczył się tylko ich cel. Po drodze napotykali tylko nielicznych przedstawicieli służby dworskiej, paziów i posługaczki, którzy wyjąc jak potępieńcy bez śladu rozumu w szeroko otwartych oczach rzucali się bezmyślnie niemal na same ostrza intruzów. Były jednak i poważniejsze przeszkody - wyskakujące z podłogi ostrza pozbawiły życia dwóch gwardzistów w białych kapeluszach, widzieli też raz jak dwóch rudych Imperialnych, niosących radośnie wysadzaną drogimi kamieniami zbroję wpadło razem ze zdobyczą w czarną paszczę otworzonej pod jednym z kobierców zapadni. Ożywające zbroje ze szkieletami w środku, które ruszały spod ścian na intruzów z nienaostrzoną od dawna bronią w tym momencie nawet nie stanowiły już zaskoczenia. Nic nie mogło powstrzymać ponad pół setki wojowników przed dotarciem do ich celu. Otwarte wrota do stołpu przywitały ich trupami kilku rycerzy oraz zwartych z nimi w zastygłych zmaganiach najemników z wolnej kompanii. Tutaj Adelhar odetchnął głęboko, patrząc na dwa korytarze rozdzielone ścianą, na której płonąca słabo pochodnia w piekielnie niepokojący sposób iluminowała iście upiorną płaskorzeźbę wychudzonej damy, przyciskającej sobie nóż do ust. Kapitan van der Grifft zanim nie przetarł oczu przysiągłby nawet, że widział tam blask czarnej posoki.
- Herr Magnisson, von Preuss... - na ciche słowa Księcia Mórz obaj zbliżyli się do jego dziwnie rżącej klaczy, trzymanej w ryzach tylko twardą ręką jeźdźca - Zachodnia droga jest szersza i prowadzi do głównych schodów na basztę... tam będą się nas spodziewać... wy pójdziecie wschodnią, boczną klatką schodową oraz dachem stołpu uderzycie na basztę z drugiej strony, weźmiemy ich między hamar eet aambeeld. Weźcie tuzin moich ludzi i Dola, chyba ma chęć na kilka bretońskich udek... ja z resztą uderzę frontalnie z drugiej strony. Do dzieła panowie!

Gdy tylko wyznaczeni ludzie zniknęli z rumorem w prawym korytarzu, książę powiódł lewym główny szyk gwardzistów. Kroczyli zakręcającą półkoliście galerią w połowie wysokości baszty, kierując się do szerokich schodów prowadzących na jej szczyt. Cel był już blisko, delikatne mrowienie skóry było tego najlepszym dowodem. Kapitan van der Grifft popędził ludzi do szybszego kroku, zaś jadący na koniu Adelhar przez chwilę zapatrzył się w wiszące na ścianach malowidła. Niektóre pochodziły jeszcze z czasów elfich... ich wartość mogła sięgać...
Nagle biała klacz szarpnęła się w cuglach, stając z kwikiem na tylnych nogach i odchylając zaskoczonego marienburczyka w siodle. Tylko to uratowało mu życie, gdy z przeraźliwym kwikiem zwierzę padło na ziemię chlustając krwią z przeciętego karku. Z okrzykiem zaskoczenia gwardziści otoczyli powalonego van der Maarena. Dwóch pierwszych padło jak rażonych gromem, ginąc od ciosów których nawet nie zauważyli. Po chwili nieznany cień stanął w miejscu jako wysoki arystokrata o dumnej twarzy z czarnymi różami na rodowym tabardzie. Z miecza Aucassina spływała krew.
- Do mojego pana bez zapowiedzi ? Gdzież tu maniery... o Książę Mórz ? - wysyczał jadowicie wampir. Kolejny najemnik który skoczył z pałaszem i lewakiem by pomścić zniewagę swego pracodawcy, zwalił się na ziemię z przerąbanym gardłem. Uśmiech jednak znikł z twarzy wampirzego arystokraty razem z hukiem wystrzału. Aucassin de Hane spojrzał na wstającego z pomocą ludzi Adelhara z dymiącym, gwintowanym pistoletem w ręku. Chciał powiedzieć coś o bezużyteczności kul, gdy nagle jego ciało zapłonęło potwornym bólem, a on sam padł na kolana, chwytając się za ranę.
- A mówili mi, że to ekstrawagancja... - westchnął Książę Mórz, wyjmując z podanego puzderka kolejny pistolet - ...gdy zamawiałem posrebrzane kule.
Kolejny strzał w brzuch powalił wampira.
- Ach, nie trafiłem w serce... cóż, Henrik bądź tak uprzejmy i dobij gada.
- In opdraacht, mijn herr... - weteran już unosił wycelowanego w dół flamberga, gdy wszędzie wokół zapadła ciemność, zaskoczeni gwardziści zbili się ciaśniej w koło... dwa uderzenia serca później mrok rozwiał się, ukazując sztych ostrza wbity w kamienną płytę, a zamiast rannego Aucassina dwa kroki dalej stała wytwornie odziana wampirzyca z parą długich sztyletów. Lady de Hane uśmiechała się złowieszczo zza welonu.
Van der Grifft uniósł dwuręczne ostrze.
- Panie, zajmę się tą suką. Idźcie spokojnie dalej.
******

Falthar popalał właśnie fajkę, opierając się na tarczy o topór i beztrosko wypuszczając z brody obręcze dymu. Idący obok Reinhard w zupełnym przeciwieństwie szpikował wzrokiem każdy ciemny kąt, a było ich wiele. Zmysł wybrańca był uaktywniony jak nigdy, wibracje Osnowy nasiliły się potwornie przez ostatnią godzinę. Adelhar miał rację, muszą się spieszyć.
- Te, chaosyto... - zagadnął Than - Czyli zabijemy tam wszystkich i od razu toczymy nasz pojedynek czy zrobimy choć przerwę na świętowanie ? Z dużą ilością zacnych trunków jakie dostaniemy za dzisiejszy trud...
- Ciszej krasnoludzie, czuję w pobliżu wibracje magii... zbliżamy się do jakiegoś rytuału albo wysoce potężnej osoby...
- Tere fere... pewnie czujesz wibracje w kałdunie tego tam ogra. Mój krasnoludzki nos czuje co najwyżej zejście do jakichś lochów czy kanałów w pobliżu, pewnie stąd ten smród...
Tuż za nimi rozległ się szelest, bystre oczy von Preussa od razu ujrzały ruch w zaułku za nimi. Przed nimi też. Właściwie byli otoczeni.
- Przygotować się! - mruknął dawno nieużywanym tonem oficera do towarzyszących im najemników Reinhard.
Wtedy z cienia wyszedł elf. Nie byle jaki jednak. Tego akurat ostroucha Reinhar pamiętał, doskonale poznał ledwo zasklepioną jakimiś drutami linię cięcia, którą go przepołowił, a z której wydobywało się dziwne zielone lśnienie, takie jak to z jego oczu i ust. Dzierżył także widmowy miecz w zastępstwie tego, który pękł w pojedynku. Tuż za nim postępował nie kto inny jak kapitan Eliot Lowenheartz... brakujące ramię demona znaczyły tylko dawno wyschłe wstęgi ścięgien. Malalita już myślał, że postradał rozum i oto byli przeciwnicy przyszli dziś po niego, gdy obrócił się do Falthara. Krasnolud aż zakrztusił się dymem z fajki widząc wyjeżdżającą na nich olbrzymią górę zgniłego mięsa, jadącą na jeszcze większej bestii noszącej ślady dawnych obrażeń i poruszającej się mimo rozłupanej czaszki. Z nieumarłym ogrem podążał z przetrąconym karkiem nieporadnie ów tajemniczy krasnolud w kapeluszu, ofiara walki otwarcia. Był tam także podziurawiony Soren, z którego ran sączyła się czarna maź. Azrael, jeszcze upiorniejszy niż za życia, klekączący i mlaszczący przy każdym kroku lord Eist Havdon, pozbierany do środka nowej zbroicy. Był także wypatroszony Wasilij, mający bulgoczącą miazgę zamiast twarzy elf z włócznią, dawniej noszacy miano Kobry, a także Ferragus i Duszołap, pozbawieni jednak w tym nie-życu śladu intelektu w oczach. Nieumarli zawodnicy otoczyli skromną kompanię wokół dwóch finalistów.
- Wygląda na to, że będziemy musieli wygrać wszystkie walki od nowa. - sarknął Magnisson.
- Byle szybko, nie mogą nas zatrzymać! - Reinhard zacisnął dłonie na Gotterdammerungu.

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

https://www.youtube.com/watch?v=9lQTbRY2xWY
Trzewia zamku były puste. Szare kamienie, pozbawione życia skorupy zostały opuszczone przez ludzi, którzy podejmowali teraz w krwawej bitwie siły Księcia Mórz. Przemierzający jednak korytarze Loq-Kro-Gar nie był sam.
Jaszczur piął się po schodach w górę, ku bitwie. Smród śmierci był silny już tutaj, a powietrze pulsowało od mrocznej magii. Katakumby tonęły w mroku i pajęczynach. Mimo to widział dokładnie grobowce. Były puste. Kamienne płyty zostały odwalone, a zajmujący ją umarli zniknęli. Saurus przetarł palcami po ich wnętrzu. Kurz nie zdołał osiąść w sarkofagu, co oznaczało, że nieżyjący odeszli niedawno. Był na dobrym tropie.
Jedna jednak kwatera pozostała zamknięta. Wieko jej było lekko uchylone, nie na tyle, by coś mogło wyjść. Saurus podszedł bliżej. Odwalił pokrywę, odsłaniając spoczywającego weń martwego.
Trup był stary. Z pewnością liczył sobie wiele wieków. Był to bowiem jeden z grobowych książąt Nehekary.
Nieumarły książę leżał w bezruchu, ze skrzyżowanymi na piersi rękoma. Wyglądało, jakby zaklęcie powstania nie zadziałało na niego.
Wtedy to Nehekaryjczyk ujął kopesz, siekąc znienacka. Loq-Kro-Gar odskoczył, mijając pyskiem ostrze o kilka cali. Grobowy książę powstał, podzwaniając resztkami zaśniedziałej zbroi łuskowej, idąc na saurusa powoli i beznamiętnie.
Saurus starszej krwi oczekiwał go, z bronią opuszczoną przy nodze. Gdy nieumarły zbliżył się, uderzając starożytnym ostrzem z góry, saurus wystrzelił do przodu, blikując uderzenie tarczą, odpychając barkiem przeciwnika. Wątły szkielet chrupnął, lecz plugawa magia utrzymała kości w całości. Jaszczur grzmotnął ogonem w tarczę przeciwnika i uderzył potężnie macahuitlem. Nehekaryjczyk zareagował, przyjmując cios na gardę, lecz oto nagle zachwiał się. Saurus kopnął go potężnie, rozwalając kości prawej nogi księcia jakby były ze szkła. Nieumarły zachwiał się, a wtedy starokrwisty wpadł na niego całym ciałem. Gdy obaj uderzyli o posadzkę, szkielet rozsypał się pod półtonowym jaszczurem, pozostawiając jedynie proch.
I wtedy saurus poczuł obecność. Z ciemności, niczym szarej mgły, jaka zapadła wokół niego wyszły cztery kolejne postaci. Dawno polegli bohaterowie, o których ponurym losie nie śpiewały pieśni.
Dirzit Derd’Under. Girflet z Montfortu, zwanym Girfletem Milczącym. Vanaddis. Giwargis Krwawy.
Loq-Kro-Gar odsłonił zęby w bezgłośnym warkocie. Brakowało siedmiu poległych z dawnej Areny. Ci z obecnej zapewne również zostali ożywieni. Nie było ich jednak tutaj. Uniósł macahuitl. Rozprawi się z tą czwórkę, a potem odszuka pozostałych.
Ruszyli na niego jednocześnie. Saurus zakręcił się, zbijając ciosy miecza martwego Bretończyka i topora Norsa, ogonem zmieniając kierunek wampirzego. Bułaty mrocznego elfa świsnęły tuż przed nim, lecz jaszczur zdołał się uchylić. Jego macahiutl rozorał udo Vanaddisa, lecz krew nie popłynęła z gnijącego mięsa. Giwargis uderzył silnie, znad głowy, co saurus przyjął na improwizowaną tarczę. Nabrzusznik ogra zgrzytnął i zajęczał. Girflet ruszył ze sztychem, lecz został powalony ciosem ogona. Vanaddis ciął poziomo, raniąc gada.
Loq-Kro-Gar odskoczył, tworząc dystans. Dopadł do niego od razu krwawy smok, znów uderzając potężnie. Improwizowana tarcza jęknęła metalicznie i pękła na ćwierci. Saurus warknął, ciskając weń resztami jak pociskiem i uderzył po ukosie. Wampir złożył paradę, a zza jego pleców wypadł Girflet. Jaszczur zbił cios. Spojrzał w tył instynktownie.
Uchylił się przed zdradzieckim atakiem Dirzita, przepuszczając go przed siebie, chwytając w locie paszczą jego ramie. Gad szarpnął, zatapiając zęby w martwym mięsie, odrywając lewe ramię elfa. Ten jednak ledwo to zauważał. Obrócił się, szukając odwetu. Był jednak cieniem swych dawnych możliwości. Nieumarły nie posiadał tej szybkości. Macahuitl przeszedł przez gnijące mięso, przerdzewiałą kolczugę i kości, od barku, po biodro. Dwie części rozsunęły się z mlaskiem, a Loq-Kro-Gar dopełnił dzieła, miażdżąc głowę elfa niczym melon zamaszystym tupnięciem.
Wtedy miecz Grifleta rozorał mu bok. Saurus warknął, choć nie ze złości. Uderzeniem barkiem odrzucił Vanaddisa, który brał zamach i przeskoczył jeden z sarkofagów. Wampir dopadł go pierwszy. Topór jego wzniósł się do poziomego cięcia... w tej samej chwili, gdy ciężka płyta nagrobna spadła na niego z góry. Solidny kawał marmuru zgniótł zbroję krwawego smoka jak papier, zmieniając Giwargisa w brunatno-szarą papkę. Po chwili rozpadł się na proch.
Loq-Kro-Gar cofnął się w kierunku schodów, ciągnąc przeciwników za sobą. Pochwycił przy tym tarczę Khemrijczyka, podłużną, o barwach niegdyś bogatych, teraz wyblakłych. Odgłosy walk docierały do niego coraz wyraźniej, choć wciąż były dosyć odległe...
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

[ Skoro nikt się nie pali do roboty, to odautorsko pokończę wszysktie wątki niczym w Grze o Tron i przechodzimy do finauu! ]

Każdy kolejny stopień wiódł ku szczytowi wielkiej baszty, wiódł do szybszego zakończenia tego całego szaleństwa. Tak więc, choć schody dłużyły się Adelharowi i postępującym za nim szeregom gwardzistów, w końcu wpadli na sam ich koniec. Ich oczom, pośród zachmurzonego, zaczynającego ronić powoli gęste, oleiste łzy nieba ukazał się widok co najmniej niezwykły dla przeciętnego mieszkańca Starego Świata.
Pośród okrągłego placu na szczycie wieży otoczonego brakującymi gdzieniegdzie blankami znajdowała się niewielka również okrągła wnęka, do której wiodły trzy płytkie stopnie. Osiem stóp nad ziemią unosiła się czwórka wygiętych spazmatycznie i pochłoniętych bez reszty inkantacją nekromantów, wszyscy otaczali wielką, skrzącą się przezroczystymi wyładowaniami sferę tak jasną, że nie sposób było utrzymać na niej nieosłonięte oko. W krótkim momencie czasu van der Maaren z ukłuciem grozy zauważył, że wewnątrz przypominającej lity diament powierzchni kuli blasku krążą cieniste postacie mogące być tylko czyimiś duszami. Jedne świetliste, o strapionych lecz dumnych obliczach wojowników dawniej dumnych i szlachetnych, inne czarne, wydarte cięciami ostrzy z ciał niegodziwców i okrutników, z furią miotały się wewątrz tego dziwnego spektaklu. Nie brakowało także apatcznych, rozmytych obliczy obojętnych na wszystko dawnych zawodników Aren Śmierci, którzy padli w tych piekielnych zawodach, nie osiągając najważniejszych w życiu celów. Ksiązę Mórz z trudem oderwał wzrok od tego wszystkiego, pod rytuałem naprzeciw swoich ludzi widząc sprawcę problemów ostatnich tygodni otoczonego blisko tuzinem opartych na klęczkach o swój oręż rycerzy w czarnych zbrojach, noszących na tarczach i piersiach symbol złotego węża o złowieszczym, czerwonym oku.
Pochłonięty dotąd rytuałem Mallobaude, Czarny Rycerz powoli obrócił na intruzów bogato zdobiony smoczymi skrzydłami hełm, z wizjera przyłbicy której zlustrował ich nieprzebyty mrok. Ów mrok spotkał się z ciemnością ziejącą w tuzinie luf muszkietów. Porucznik van der Saar spojrzał pytająco nad otrząsającego się z otumaniających wizji Adelhara, ten tylko zaklął i skinął ręką. Rozkaz zabrzmiał niemal symultanicznie z hukiem muszkietów. Na drugi rozkaz najemnicy w białych mundurach przyklęknęli, a stojący za nimi towarzysze wypalili nad ich głowami, do wtóru padających z chrzęstem blach sylwetek. Trzeciemu szeregowi cel wskazał rapierem w powietrzu sam Książę Mórz.
- Zabić tych magów!
Trzech nekromantów wrzasnęło jednym głosem, gdy ich ciała szarpały ołowiane kule. Dwóch upadło z plaskiem płynącej posoki na kamienie, nosząc na swych szatach ślady spalenizny od iskier sypiących się ze sfery którą otaczali i która w chwili śmierci pochłonęła ich wrzeszczące dusze. Trzeci obrócił się w proch jeszcze zanim dotknął podłoża. Gdy wyjący wiatr rozwiał siarkowe obłoki dymów prochowych, samotna czarna sylwetka stała naprzeciw marienburczyków, otoczona wianuszkiem podziurawionych strzałami rycerzy. Za plecami Czarnego Rycerza ostatni czarujący powoli wylądował na ziemii, była to blada arytokratka w fioletowej sukni z welonem, której oblicze choć drapieżnie urodziwe, zdawało się być rozciągnięte na nagich kościach. Książę Mórz wycelował w parę pistolet.
- Nadszedł czas na opuszczenie kurtyny przed spektakl twych bezeceństw. Muszę przyznać, że było łatwiej niż się spodziewałem. - jedyną odpowiedzią Czarnego Rycerza było wydobycie z pochwy pozłacanego bękarta o czarnym ostrzu, Adelhar skrzywił się z dezaprobatą na ten widok - Nie myśl, że nie wiem co próbowaliście tu uczynić. Skumulowanej mocy całej Areny, śmierci większości jej uczestników nie da się przekuć w postać życzenia i przejąć, nie dopóki nie zginie ostatnia z piętnastu ofiar. Po tej którą sam organizowałem drogo opłaciłem wielu mędrców by zbadali ten fenomen, który choć niezwykły i potrafi zaskakiwać, wbrew pozorom jest prostym i schematycznym rytuałem o nieznanym pochodzeniu, powtarzający się niezależnie w krótkich odcinkach czasu i rzeczywistości. Możliwych jednak do przewidzenia, stąd poza sprawą wyciśnięcia ile tylko złota się da z tej waszej Bretonni się tu znalazłem.
Nie przerywając monologu i wciąż mierząc z krócicy do swego wroga magnat handlowy zbliżył się o kilka kroków do kotłującej się w powietrzu sfery.
- Nie przedłużając: nie przerwiesz tego schematu. Obaj finaliści służą mnie, nie pozabijają się wcześniej, niż twój zimny trup padnie na te kamienie.
Z początku cichy, Czarny Rycerz w końcu niespodziewanie roześmiał się, basowym, metalicznym śmiechem.
- Mylisz się, malowany książę... serce jednego przeżera chciwość, a drugiego wola walki z czymś, czego żaden śmiertelnik nie zdoła pokonać. Pozabijają się, jednak ty tego już nie zobaczysz.
Tym razem Adelhar odpowiedział śmiechem, choć nieco nerwowym to podjętym przez otaczających go gwardzistów.
- Nie rozbawiaj mnie, was jest dwoje a ja mam cztery tuziny doświadczonych ludzi. W pałacu i pod nim moje wojsko dożyna resztki twoich sił, a całe miasto zajęły siły moje i posłusznych do niedawna tobie jego mieszkańców. To koniec!
Mallobaude wymierzył wtedy miecz prosto w księcia, nie atakując jednak, tylko wskazując coś za jego plecami. Co dziwniejsze mgła na trasie wskazanej przez czarne ostrze rozwiała się, ukazując wąskim lecz regularnym prześwitem Mousillon i leżące za nim wzgórza. Spoglądający tam przez chwilę, nie tracąc jednak czujności i wciąż wymierzający we wroga pistolet Adelhar faktycznie ujrzał jakiś ruch między poprzebijanymi starymi szubienicami wzniesieniami.
- Aldrik, luneta. - Książę Mórz spojrzał w tamtym kierunku i aż odszedł krok od blanek, ciskając z niedowierzaniem lunetę pod nogi - Nie... nie... niemożliwe...
Czarny Rycerz opuścił miecz.
- Taak, znów pomyliłeś się po trzykroć. Po pierwsze moja armia zdąża właśnie do miasta, będzie tu za kilka godzin. Po drugie, niewdzięczne miasto i jego najeźdźców już za chwilę ukaże mój mistrz. Jego plan właśnie się wypełnił i Mousillon już za moment zaludni się całe na powrót. Po trzecie... mylisz się... bretońscy rycerze w Mousillon nie odstępują swego seniora... nawet po śmierci...
Kilku mniej doświadczonych marienburczyków zakrzyknęło, gdy martwi rycerze u stóp Mallobaude zaczęli drżęć, a po chwili wstawać nieporadnie, chwytając oręż w żelazne dłonie, po których wciąż płynęła ich posoka. Nekromantka obok Czarnego Rycerza zaczęła wyśpiewywać słowa w niezrozumiałym języku, szykując jakąś magiczną potworność.
Marienburczycy w odpowiedzi nadstawili muszkiety, halabary i pałasze.
- Za Księcia Mórz, za van der Maarenów! - ryknęli najemnicy ścierając się na szczycie wieży w brutalnej walce z obleczonymi w czerń rycerzami.
********

Broniący się pośrodku uszczuplonej o siły, które wparowały do pałacu kolumny najemników Helstan miotał zaklęciami światła na lewo i prawo. Umarli rozpadali się w proch, a ludzie ginęli pod ostrzami wrogów z wypalonymi oczyma. Mimo odpływających sił i strużki krwi płynącej z nosa, Helstan czuł, że jeszcze trochę i złamią do reszty napierającego wroga. Zwycięstwo było już w zasięgu ręki walczących jak lwy Psów Wojny.
Wtedy iście potępieńczy pisk zwrócił uwagę wszystkich na wejście do Pałacu Książęcego. Jakiś na wpół obłąkany Tileańczyk wypadł stamtąd, wrzeszcząc w niebogłosy, lecz nie zdołał nawet przekroczyć progu, gdy zwalił się martwy, szarpiąc się w spazmach w kałuży własnej krwi. Zanim jeszcze stygnące zwłoki przestąpiła ponad dwumetrowa kościana postać w czarnej zbroi, postrzępionej pelerynie i wysokim ceremonialnym nakryciu głowy, Helstan odczuł skupisko mocy tak dosadnie, jakby ktoś walnął go pięścią w brzuch. Patrząc załzawionymi oczyma zza okularów widział jak podpierający się kosturem khemrijski licz wkracza na pole bitwy, mijając przerażonych do cna walczących. Któryś w końcu znalazł odwagę i skoczył na nieumarłego z dwuręczną buławą, lecz wystarczyło tylko spojrzenie błyszczących oczodołów by zwalił się na zakrwawiony bruk jako kolejny szkielet w zardzewiałym napierśniku. Kapitan Vaasco y Tenorio krzycząc po estalijsku sformował przed liczem szereg pikinierów, blokując mu przejście bez strachu przed potęgą tego maga. Licz nawet się nie poruszył. Zza jego pleców wystrzeliły z klekotem kości dwa olbrzymie konstrukty z kości, wypełnione płonącymi na zielono czaszkami. Wielkie glewie o dwóch ostrzach Morghastów niczym połcie mięsa przeorały dzielnych najemników razem z ich pikami. Krew i kawałki kończyn leciały we wszystkie strony, gdy posoka południowych Tercio zbryzgała czarne napierśniki Morghastów. Zastygła w wyrazie zaskoczenia odcięta głowa Vaasca y Tenorio w pozłacanym morionie potoczyła się pod nogi Helstana, pytającym spojrzeniem z wyrzutem świdrując maga. Helstan zacisnął pięści widząc jak rozdarty glewią i okrwawiony sztandar przedstawiający Myrmidię upada, okrywając ostatnie zmasakrowane zwłoki z kompanii Estalczyków. Potwory nie skończyły jednak na tym, postępowały krok w krok za idącym swobodnie przez trupowisko liczem, masakrując każdego kto tylko zagrodził mu drogę lub spróbował ataku, sam mag zaś zdawał się po prostu iść w jakimś określonym kierunku, a leżące za nim trupy obydwu stron natychmiast ożywały, rzucając się na wyczerpanych i wygrywających do niedawna najemników, którzy walczyli teraz o życie z coraz większym trudem, otoczeni w parach i grupkach przez nieumarłych.
Helstan natychmiast poznał figurę licza, taka moc mogła należeć tylko do jednego przedstawiciela ich zakonu. Poza tym nic innego nie wyjaśniałoby tej olbrzymiej mocy, którą czuł odkąd tylko przybył do miasta na zwiady razem z najętą drużyną inkwizycji van Helghasta, którego trup gdziekolwiek nie spoczął pewnie też się teraz podnosił.
Arkhan Czarny już niemal dotarł do zrujnowanej bramy, skąd rozciągał się widok na całe miasto, gdy na jego drodze stanął pojedynczy człowiek odziany w złote szaty. W czasie gdy jego strażnicy zabijali ludzi po bokach starożytny licz ruszył prosto na maga.
Helstan widział zagładę tuż przed sobą. Cokolwiek nie miałoby się dzisiaj stać, on musiał zapobiec choć temu co zamierza ten nieumarły. Rozrzucając ręce w bok zaczął zbierać całą dostępną energię wiatru Hysh oraz własne siły witalne, posuwając się nawet do czerpania z innych wiatrów magii, od czego po kręgosłupie zaczął mu przebiegać zimny dreszcz. W końcu całe jego ciało jaśniało jak latarnia morska, a oczy jak dwa odłamki w pełni widocznego słońca. Jednym potężnym gestem Helstan uderzył w Arkhana całą dostępną mocą, zalewając okolicę hukiem i blaskiem, po czym sam padł na kolana, wykasłując krwawe drobinki z płuc. Hierofanta otarł rękawem szaty usta, rozmazując po twarzy czerwoną smugę i unosząc wzrok na efekty swojego czaru. Obydwu nieumarłych strażników wraz z otaczającymi ich trupami dosłownie wyparowało, jednak...
Helstan szerzej otworzył oczy i jęknął gdy ujrzał zwieszającego się nad sobą Arkhana Czarnego. Licz wpijał weń spojrzenie bez wyrazu, z jego zbroi unosiły się smużki dymu. Wtedy wyciągnął jeden kościsty palec, na końcu którego rozbłysło blade światło. Magister światła zdążył jedynie załkać, zanim licz dotknął go w czoło. Okulary pękły na twarzy maga, odpryskując odłamkami, zaś skóra za nimi zaczęła szarzeć, obumierać i pękać w oszałamiającym tępie odsłaniając kości. Nie minęło uderzenie serca, gdy klęczacy szkielet z ramą po okularach spadającą z czaszki rozpadł się w popiół. Arkhan minął kupkę prochu i stanął na głazie ze zrujnowanych murów unosząc wśród deszczu jaśniejący zielonym ogniem kostur.
Obrazek Niebo nad nim rozwarło się, ukazując zielone błyskawice.
- Krnąbrni żyjący znów zawiedli... mój pan potrzebuje armii by obrócić w pył tę krainę... dzieci śmierci, potomni jej lodowatego oddechu... POWSTAŃCIE JAKO PODDANI NOWEGO MISTRZA! - wyskrzeczały suche usta Arkhana, na które zatrzeszczał każdy kamień i każda kupka gruzu w Mousillon.

Utracone miasto ożyło, wybiegały zeń tłumy ghuli, lecz nie atakując a uciekając przed hordami dawno martwych wypełzających z krypt, nekropolii i masowych grobów. Podobnie działo się we wszystkich ruinach w tym mieście. Trubadurowie w reszcie Bretonni powiadali, że w Mousillon pod każdym kamieniem zagrzebano co najmniej jednego trupa. Dziś okazało się to prawdą. Ofiary Czerwonej Ospy, Wyjącej Śmierci i Bagiennej Gorączki oraz niezliczonych wojen. Umarli w całym mieście wygrzebywali się ze swych miejsc spoczynku, zalewając miasto prawdziwym potokiem kości i gnijącego mięsa. Zaskoczeni mieszkańcy i oddziały milicji były bez szans. Grupki oporu gasły w oszałamiającym tempie. Po nieledwie kwadransie nieprzebrane masy umarłych zaczęły ciągnąć już tylko w dwóch kierunkach, zasilone o pozagryzanych Mousillończyków. Niczym do latarni zaczęli ciągnąć do portu i Pałacu Książęcego, rzeką mijając stojącego nad nimi niczym pasterz Arkhana i zalewać nielicznych najemników, którzy przetrwali walki na dziedzińcu.

Tymczasem w porcie marynarze rąbali w pośpiechu kotwice, zwalając do morza trapy, zostawiając na pirsach uciekających obdartych mieszczan i nadciągające krok za nimi masy nieumarłych.
- Odcinaj ten łańcuch na Mananna! - ryczał Julien strzelając z pistoletów do zombie za burtą "Dumy Driftmaarktu" - Na bogów, moja siostrzenica... Thalia tam została... Adelhar mnie zabije...
- Adelhar już pewnie nie żyje. - wtrącił cicho jakiś marynarz siłując się z liną od grotmasztu.
Trzy z galeonów Księcia Mórz odbiły już od brzegu, wypływając z delty Griesmarie na otwarte wody morza. Czwarty nie zdążył już odbić, trupy zdążył wspiąć się po burtach i dopaść tych z załogi, którzy nie wyskoczyli z pokładu. Pozbawiony steru okręt niczym statek widmo oderwał się od brzegu, tylko po to by rozbić się na pobliskich skałach u ujścia rzeki, gdzie oparł się złamanym kadłubem o wysoką, okrągłą basztę.
- Szlag, szlag, szlag... "Złota Bessy"... - zaklął Julien van der Maaren - Odpływać szybciej jeśli nie chcecie podzielić jej losu!
Na moment zaś przed odbiciem "Dumy Driftmaarktu" przez nieumarłych na molo przedarł się samotny rycerz na koniu, skąd imponującym skokiem przedostał się na pokład białego żaglowca, który zaraz po tym odbił na pełne morze.
Julien niemal wypadł z własnych butów, widząc, jak zapłakana córka-dziedziczka Adelhara zeskoczyła z siodła i szlochając przytuliła się do nogi swego wuja.
- Mam cholerną nadzieję, że dostanę za to jakiś grant - warknął rycerz, zdejmując swój hełm - Mój koń z dodatkowym obciążeniem przeskoczył chyba tylko cudem albo jest pegazem o niewidocznych skrzydłach.
- Oczywiście, sir Ronnelu... problem w tym... - Julien skinieniem głowy wskazał na rozbity galeon - Zostało tam całe nasze podręczne złoto...
********

Desperacka walka na szczycie wieży skończyła się równie brutalnie jak się zaczęła. Mimo, że nieliczni ożywieni rycerze walczyli z niezwykłą siłą i wytrzymywali nieprawdopodobne wręcz nawały ciosów, a ich własne cięcia patroszyły gwardzistów z marienburga, nie zważając na płyty pancerzy to przewaga liczebna w końcu powaliła ich na dobre. Także lady Nicole de Oisentient czarami pozbawiła życia z dziesięciu mężów, nim van der Saar wypruł jej flaki hakiem. Wyrywając swój rapier z hełmu jednego z rycerzy Adelhar van der Maaren spojrzał na czterech ocalałych swoich ludzi oraz samotnego Czarnego Rycerza, którego zabójczy bękart ociekał posoką ściętych przez niego najemników.
- Pachołku! - Mallobaude zwrócił się do dyszącego van der Saara, którego kapelusz przesiąkł padającym deszczem - Odstąpcie swego pana, a zachowacie swe życia i przyjmę was na me usługi jeśli go powalicie.
- Idź do Skrzyni Johansona! - splunął weteran wznosząc pałasz - Nasze umowy kończą się tylko w jeden sposób.
- A więc zginiesz. - Czarny Rycerz przeszedł do natychmiastowego ataku, cięcie miecza powaliło pierwszego najemnika, który został przerąbany razem z muszkietem, którym próbował się zastawić. Kolejnych dwóch natarło halabardami, Mallobaude zbił obie zamachem tarczy po czym ciął ukośnie. Cios został przyjęty na trzonek halabardy, lecz Czarny Rycerz nie poprzestawał tym razem tnąc po palcach zaciśniętych na drewnie, a gdy najemnik odsłonił się łapiąc z wrzaskiem za ranną dłoń, ów przerąbał go w gardle. Trzeci gwardzista ciął ponownie glewią, na co watażka po prostu odsunął się z linii ciosu, przepuszczając szarżującego i rozpłatał go od tyłu. Van der Saar zdołał trafić go w czarny pancerz, lecz zmęczony wojak popełnił błąd w trzeciej wymianie ciosów, za nisko składając pchnięcie , przez co przeciwnik wybił mu broń z ręki i choć spróbował jeszcze zaatakować hakiem to cięcie z obrotu odrąbało mu brodatą głowę.
Książę Mórz zaklął, wyciągnąwszy małą butelkę z jasnym płynem i wypijając jej zawartość. Teraz z dziwnie błyszczącymi oczyma spojrzał na Czarnego Rycerza, wznosząc rapier z ithilmaru.
- Stawaj do pojedynku, padalcu! Ze mną nie pójdzie ci tak łatwo.
- Obyś się nie mylił.
Czarna stal i ithilmar zwarły się wśród kropel deszczu. Mimo śliskiego podłoża, na którym zbierała się już mętna woda pełna krwi. Mikstura musiała znacznie przyspieszyć ruchy Księcia Mórz, gdyż zdobny półpancerz i srebrzyste ostrze zaczęły rozmywać się w oczach Czarnego Rycerza, który zbyt wolno zamierzając się potężnymi cięciami, dwa razy został cięty rapierem wroga. Mallobaude ciął po nogach Adelhara, lecz ten przeskoczył nad mieczem i sam przebił na wylot ramię bretończyka, przekręcając ostrze w ranie i wyszarpując je z rozpryskiem krwi. Z okrzykiem bólu Czarny Rycerz padł, brocząc posoką na mokre kamienie.
- Książę Adelharze! - van der Maaren odwrócił się i z uśmiechem zobaczył wchodzącego na szczyt wieży Henrika Vandergriffta, trzymającego sztylet przy sercu pokonanej wampirzycy prowadzonej przed sobą.
Książę Mórz wymierzył pistolet w leżącego władykę Mousillon.
- Twoja wybranka przybyła akurat by ujrzeć twój upadek. Ostatnie słowa ?
- Daj mi wstać... - syknął Mallobaude, odwracając się do pobitej wampirzycy przytrzymywanej ramieniem mocarnego kapitana w białym mundurze. Za przyzwoleniem Księcia Mórz Czarny Rycerz stanął obok. Adelhar uśmiechnął się i wystrzelił.
Lecz pistolet nie odezwał się.
- Cholera proch zamókł! Vander..! - Książę nie zdążył dokończyć, gdy Czarny Rycerz skoczył na kapitana jego straży. Zdołał jednak ciąć go przez plecy rapierem. Bryznęła krew, a Mallobaude znów padł na czworaka. Adelhar już unosił rapier do coup de grace, gdy dopiero zobaczył jak strużka krwi pociekła takżę po twarzy wampirzycy i Henrika, jak lady de Hane nagle się ożywia i przekręciła się w uchwycie człowieka, rozwierając szeroko usta. Kapitan zdążył jedynie wybałuszyć szeroko oczy zanim padł z przegryzionym gardłem, wyciągając z ostatnim tchnieniem rękę ku swemu pracodawcy, który cofając się o krok nie zauważył jak Czarny Rycerz wstał, na powrót chwytając za miecz. Szybie cięcie zraniło Adelhara w rękę, upuścił też swój rapier. Zaskoczony Książę Mórz cofał się tylko przed wrogiem, aż wreszcie zabrakło mu gruntu pod nogami, w ostatniej chwili spróbował przechylić się do przodu, skrobiąc obcasami skraj kamiennego parapetu, gdy coś złapało go za rozwiane, mokre włosy. Wznosząc wzrok skrzyżował go z ciemnym wizjerem przeciwnika. Stojąc na krawędzi przepaści nad klifami Adelhar nie próbował nawet błagać. Zamiast tego sięgnął za pas po ostatni pistolet...

- Tu jest! - warknął Reinhard von Preuss, zalany posoką zaszlachtowanych wskrzeszonych współzawodników, wkraczając na wieżę w asyście Falthara.
- Ach rychło w czas. - syknął Mallobaude, jednym cięciem dekapitując Księcia Mórz, Adelhara van der Maarena, zanim ten zdążył strzelić lub choćby krzyknąć. Podczas gdy jego głowa wsiała w uchwycie Czarnego Rycerza, ciało spadało bezwładnie w dół, aż w końcu uderzyło w pokład galeonu, który osiadł na mieliźnie pod basztą. Pod naciskiem spadającym z tak wysoka, pokład rozpadł się na deski, otwierając na świat to co leżało w ładowni. Złoto i kosztowności, piętrzące się do połowy schodów wyjścowych. Falthar widząc to aż niemal zagwizdał.
- Ile... ile dobrości... za to odbudowałbym...
- Milcz krasnoludzie! - warknął Reinhard, mamy tu jedną gnidę do zabicia.
Czarny Rycerz stanął obok Lady de Hane. Wampirzyca ledwo zdążyła powstrzymać słaniającego się uzurpatora.
- Jeśli mnie zabijesz nigdy nie dotrzecie przez tych wszystkich nieumarłych do tego tam złota na dole. Ja o nie nie dbam, mogę do niego dopuścić jednego z was. - wizjer przeniósł spojrzenie na krasnoluda, po czym bretończyk cisnął czerepem Adelhara, który zawijając się w zmoczone włosy pokoziołkował pod stopy finalistów - Ten właściciel się już raczej po nie nie zgłosi. Natomiast ty Reinhardzie wiesz dobrze, że jeśli chcesz dostać to tam nade mną to nie mnie musisz położyć trupem... liczę, że się rozumiemy...
Lady Michelle zaczęła zza zaciśniętych kłów wyśpiewywać czar. Smugi mroku zaczęły zawijać się wokół niej oraz Mallobaude.
- Jeśli po pojedynku nadal będziecie chcieli mnie dostać to czekam w sali tronowej. - rzucił Czarny Rycerz po czym wraz z wampirzycą rozpłynęli się w powietrzu.
Reinhard odwrócił się w kierunku schodów.
- Kto ci uwierzy w te twoje kłamstwa ?! Falthar, idziemy po niego... Falthar ?
Krasnolud stał tuż za plecami malality wznosząc topór z błyskiem w oczach, błyskiem jaki von Preuss widział aż za wiele razy w oczach złotolubnych brodaczy. Gotterdammerung w snopie iskier ledwo zablokował padającego Kesmarexa, który zalśnił runami, wyczuwając walkę.
- Wybacz, pomiocie chaosu - splunął w deszcz Magnisson - ale mam Karak do odrestaurowania, moi ludzie liczą na mnie, jak widzisz. Ty natomiast jesteś sam. To będzie proste jak ukręcenie łba gobasowi.
- Nie jest całkiem sam. - warknął ktoś z tyłu. Obracający się Falthar ujrzał olbrzymiego jaszczura, obwieszonego resztkami powalonych nieumrałych, wspinającego się przez blanki na szczut wieży - Ktoś musi naprawić błędy przeszłości i tym razem znów pokrzyżować szyki chciwości.
- No i doskonale, na Grimnira! Będzie nieco więcej zabawy!

FINAŁ FINAŁ FINAŁ!!!
WALKA FINAŁOWA: FALTHAR MAGNISSON VS REINHARD VON PREUSS

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

https://www.youtube.com/watch?v=MCjLbWn ... _ZlOVU8z-X
Głowa Vanaddisa rozprysłą się niczym arbuz w zderzeniu z kamienną ścianą. Loq-Kro-Gar wciąż trzymał jego potylicę, która oddzieliła się od reszty ciała przy impakcie. Bezgłowy korpus Norsmena osunął się na ziemię.
Kilka kroków dalej leżał Griflet. Saurus upewnił się, że wskrzeszony Bretończyk nie będzie mi więcej przeszkadzał. Nawet najzdolniejszy nekromanta miałby trudności, by podnieść na nowo to, co zostało z niegdyś dzielnego rycerza. Ścierwo, ot odpowiednia nazwa.
Loq-Kro-Gar ruszył ku górze. Zapachy bitwy stawały się intensywniejsze. Wiedział, że jest blisko. Potem natknął się na ciała.
Były w paskudnym stanie, jak to powaleni nieumarli. Konieczność załatwienia takiego na dobre wymagało zadania rozległych obrażeń. Mimo to saurus rozpoznał ich. Należały do poległych zawodników, zarówno w dawnej, jak i w tejże odsłonie Areny. Naliczył dziewięć ciał. A właściwie siedem i dwie kupki prochów po powalonym nekromancie i wampirze. Jaszczur jak przez mgłę pamiętał mogiły gladiatorów, lecz w końcu zidentyfikował ciała.
Eliot Loewenhertz leżał pod ścianą, przepołowiony od głowy po miednicę. Ramazal przewalony był przez poręcz schodów, bez głowy. Loq-Kro-Gar rozpoznał również Baffura Baffurssona, Grodgara, Alberto de Liberti, i Don Oliwera. Prochy należały do Duszołapa i Ferragsa.
Kilka kroków dalej salka przechodziła w korytarz. U jej końca drogę blokowała góra zgniłego mięsa, jaką stanowił Dwójka i jego bestia. Saurus odwalił ścierwo i przeszedł dalej. Korytarz wędrował nieco ku górze.
Kolejne schody. U ich stóp kolejne ciało. Łomot. Obok niego ludzki najemnik... Soren bodajże. I kolejny elf, Azrael. Kilka stopni wyżej kompan z pijackich libacji Sorena, Wasiji. Wszystkie ciała były w podobnym stanie, co poprzednie.
Trzysnastu położonych przez dwóch. On sam położył pięciu. Umarli gladiatorzy doprawdy byli ledwie cieniem tego, czym stanowili za życia. Elfy nie posiadały dawnej szybkości, ludzie umiejętności i sprytu. Nadal brakowało jednak pięciu ożywieńców...
Zawahał się. Mógł piąć się w górę, ku szczytu wieży. Tędy udali się dwaj pozostali przy życiu zawodnicy. Szli po Czarnego Rycerza, stąd pewnie i jego napotka. Przewodnik stada, ten, który trzyma miasto żelazną ręką.
Lecz to Arkhan był źródłem zła, jakie się tu panoszyło. Póki co Loq-Kro-Gar nie mógł go namierzyć.
Byli jeszcze pozostali ożywieńcy. Choć nie stanowili tegoż samego, co za życia, saurus musiał użyć wszelkich umiejętności, by im sprostać.
Z drugiej strony to samo dotyczyło czempiona Chaosu i krasnoluda. Przebicie się przez nieumarłych musiało kosztować ich sporo sił. Jeśli skonfrontowali się z Mallobaudem... mogli potrzebować jego pomocy.
Przechylił łeb. Charakterystyczne szuranie dotarło do jego uszu. Kolejni nieumarli ciągnęli ku niemu, ku żywemu mięsu i krwi. Loq-Kro-Gar odwrócił się, zamiatając ogonem po posadzce. Nieumarli szli do niego w beznamiętnym stuporze. Rozpoznał w nich brakujących zawodników.
Thetrob, ork. Gilraen. Boldwig. Dusiciel. Eist Havdon.
Nie miał czasu mierzyć się z nimi. Mallobaude, choć nie był główną przyczyną, jego eliminacja była istotnym elementem eksterminacji sił mroku.
Skoczył więc ku nim pierwszy. Gilraen, pozbawiony swej szybkości padł od razu. Pazury gada przebiły jego klatkę piersiową, wychodząc na wylot. Trafiony ogonem Eist wyleciał przez wysoką okiennicę, kończąc swój majestatyczny lit jako szarozielona papka na bruku. Przeciw pozostałej trójce mógł użyć broni. Nie zrobił tego.
Uderzeniem łapy powalił Boldwiga i chwycił go za nogę. Nieumarły bronił się, lecz saurus na to nie zważał. Wywijając ożywieńcem niczym maczugą, Loq-Kro-Gar okładał nim pozostałych wrogów. Kawałki mięsa latały w powietrzu, czarna krew i fragmenty tkanek chlapały po kamieniu i po jego łuskach, lecz łowca nie zwalniał.
Wtedy ogr i ork naparli na niego, uderzając w mur z pełnym impetem. Kamień ustąpił pod nawałnicą mięsa. Niesiony rozpędem ogr poleciał jak kamień, prosto w dół. Jego cielsko pękło na przybrzeżnych skałach jak bańka, tłusta i przegniła.
Loq-Kro-Gar zawisł nad przepaścią. Pazury drapały mur, utrzymując go na krawędzi. Pod nim Thetrob szarpał się w ożywieńczym uporze. Łowca chwycił go za kark i rzucił jak szmacianą lalką, w ślady ogra.
Saurus spojrzał ku dołowi, na spienione fale uderzające o wrak galeonu. Potem w górę, ku ołowianemu niebu. Podjął wspinaczkę. Jak przed laty.

***
Reinhard odwrócił się w kierunku schodów.
- Kto ci uwierzy w te twoje kłamstwa ?! Falthar, idziemy po niego... Falthar ?
Krasnolud stał tuż za plecami malality wznosząc topór z błyskiem w oczach, błyskiem jaki von Preuss widział aż za wiele razy w oczach złotolubnych brodaczy. Gotterdammerung w snopie iskier ledwo zablokował padającego Kesmarexa, który zalśnił runami, wyczuwając walkę.
- Wybacz, pomiocie chaosu - splunął w deszcz Magnisson - ale mam Karak do odrestaurowania, moi ludzie liczą na mnie, jak widzisz. Ty natomiast jesteś sam. To będzie proste jak ukręcenie łba gobasowi.
- Nie jest całkiem sam. - warknął ktoś z tyłu.
Zza balank wieży wychynął gadzi pysk, a potem reszta wielkiego saurusa. Gad wylądował na szczycie wieży z hukiem, podnosząc kurz ze skruszonych kamieni. Falthar spojrzał ku niemu i uśmiechnął się.
A gdy kurz opadał, odsłaniając na powrót sylwetkę łowcy, Loq-Kro-Gar ryknął. Tak, że usłyszeli go sami bogowie.
https://youtu.be/ihd_uzrX2Bw?t=10s
- No i doskonale, na Grimnira!- rzucił Falthar- Będzie nieco więcej zabawy!
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3445
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

[kurde jak nikt się nie pali do roboty. ja chciałem napisać, ale teraz mam egzaminy, muszę popisać prace zaliczeniowe. nie jestem botem, nie w finale omg]
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

ODPOWIEDZ