ARENA ŚMIERCI NR 34 - KRÓLESTWA MANANNA
Re: ARENA ŚMIERCI NR 34 - KRÓLESTWA MANANNA
[Dziękuję Mistrzowi Miecza za świetną zabawę, dziękuję pozostałym za cierpliwość i przepraszam za zwłokę. Mam nadzieję, że nasz skromny evencik choć po części wynagrodził oczekiwanie.]
Kolejny dzień wreczcie zaczął się spokojnie, nudnie wręcz. Loq-Kro-Gar spędził go na zakupach, uzupełnianiu zapasów, wygrzewaniu się na słońcu i kąpieli w morzu w oczekiwaniu na kolejny pojedynek. Możnaby rzec- gadzia sielanka. To przynajmniej widziało oko. Tymczasem wzrok saurusa często wędrował na "Płonącego Elektora", analizując skrzętnie co zaobserwował i skupiając się na jednym: odzyskaniu świętej tablicy.
Dzisiejszy dzień miał przynieść nie tylko kolejną walkę. Na nabrzeżu w otoczeniu kilkunastu gwardzistów honorowych stał sam Aldehar van der Maaren, najwyraźniej w oczekiwaniu na kogoś. Wszyscy zachodzili w głowę, cóż to za znamienity gość miał być przyjęty w gościnę, że Książe Mórz nakazał przygotować najlepszą kajutę na "Płaczu Himiko", dla niego opóźniono termin wypłynięcia, wreszcie został osobiście powitany przez namiestnika Mannana, mimo silnego słońca i upału. Dwaj służący towarzyszyli swemu panu w oczekiwaniu, jeden trzymając parasol, chroniący przed morderczym promieniowaniem, drugi z barwnym wachlarzem, usiłującym nieść choć odrobinę chłodu.
Wreszcie tajemniczy gość pojawił się. Był to mężczyzna w sile wieku, o smagłej, opalonej cerze, niewysoki, o ostrych rysach twarzy. Jego wzrok był niczym stal, a niejeden włos srebrzył mu się na głowie pośród gęstych, czarnych pukli. Nosił charakterystycznie przystrzyżoną bródkę, z przerwą na brodę (http://media.dcentertainment.com/sites/ ... lghul3.jpg)
Ubrany był w luźne, ciemnozielone spodnie, jasnozieloną koszulę i płaszcz w kolorze spodni ze złotymi zdobieniami. Za plecionym złotą nicią pasem widniał zdobiony bułat.
Przybyszowi towarzyszył wysoki mężczyzna, zupełnie łysy, ubrany w czerwone sodnie arabiańskiego kroju, granatowy kabat i bułat, choć nie tak zdobiony jak swego pana. Mężczyźni zbliżyli się do komitetu powitalnego.
-Witaj przyjacielu! -odezwał się pierwszy Aldehar, uśmiechając się. -Cieszę się, że zdołałeś dołączyć do naszej wyprawy.
-Witaj Aldeharze.- odrzekł mężczyzna. Głos miał spokojny, lecz mocny i zdecydowany. Jego błekitne oczy emanowały dostojnością i władczością. Co więcej, namiestnik Mannana w ogóle nie zwracał uwagi, że przybysz zwracał się do niego po imieniu.
-Zgodnie z twoją prośbą, przygotowałem kajutę na "Płaczu Himiko", choć jeśli wolisz mam większe lokum na "Gargantuanie"....
-Dziękuję, lecz miejsce na nippońskim okrecie w zupełności wystarczy. -odparł tajemniczy gość.
Aldehar uśmiechnął się polubownie, po czym zaprosił gestem.
-Ruszajmy więc. Najpierw pokażę ci twoją kwaterę, zjemy obiad, po czym przejdziemy do interesów.
Przybysz skinął głową, po czym nie odwracając się rzekł:
-Chodźmy Ubu.
-Tak czcigodny!-odparł uniżenie sługa.
Kolejny dzień wreczcie zaczął się spokojnie, nudnie wręcz. Loq-Kro-Gar spędził go na zakupach, uzupełnianiu zapasów, wygrzewaniu się na słońcu i kąpieli w morzu w oczekiwaniu na kolejny pojedynek. Możnaby rzec- gadzia sielanka. To przynajmniej widziało oko. Tymczasem wzrok saurusa często wędrował na "Płonącego Elektora", analizując skrzętnie co zaobserwował i skupiając się na jednym: odzyskaniu świętej tablicy.
Dzisiejszy dzień miał przynieść nie tylko kolejną walkę. Na nabrzeżu w otoczeniu kilkunastu gwardzistów honorowych stał sam Aldehar van der Maaren, najwyraźniej w oczekiwaniu na kogoś. Wszyscy zachodzili w głowę, cóż to za znamienity gość miał być przyjęty w gościnę, że Książe Mórz nakazał przygotować najlepszą kajutę na "Płaczu Himiko", dla niego opóźniono termin wypłynięcia, wreszcie został osobiście powitany przez namiestnika Mannana, mimo silnego słońca i upału. Dwaj służący towarzyszyli swemu panu w oczekiwaniu, jeden trzymając parasol, chroniący przed morderczym promieniowaniem, drugi z barwnym wachlarzem, usiłującym nieść choć odrobinę chłodu.
Wreszcie tajemniczy gość pojawił się. Był to mężczyzna w sile wieku, o smagłej, opalonej cerze, niewysoki, o ostrych rysach twarzy. Jego wzrok był niczym stal, a niejeden włos srebrzył mu się na głowie pośród gęstych, czarnych pukli. Nosił charakterystycznie przystrzyżoną bródkę, z przerwą na brodę (http://media.dcentertainment.com/sites/ ... lghul3.jpg)
Ubrany był w luźne, ciemnozielone spodnie, jasnozieloną koszulę i płaszcz w kolorze spodni ze złotymi zdobieniami. Za plecionym złotą nicią pasem widniał zdobiony bułat.
Przybyszowi towarzyszył wysoki mężczyzna, zupełnie łysy, ubrany w czerwone sodnie arabiańskiego kroju, granatowy kabat i bułat, choć nie tak zdobiony jak swego pana. Mężczyźni zbliżyli się do komitetu powitalnego.
-Witaj przyjacielu! -odezwał się pierwszy Aldehar, uśmiechając się. -Cieszę się, że zdołałeś dołączyć do naszej wyprawy.
-Witaj Aldeharze.- odrzekł mężczyzna. Głos miał spokojny, lecz mocny i zdecydowany. Jego błekitne oczy emanowały dostojnością i władczością. Co więcej, namiestnik Mannana w ogóle nie zwracał uwagi, że przybysz zwracał się do niego po imieniu.
-Zgodnie z twoją prośbą, przygotowałem kajutę na "Płaczu Himiko", choć jeśli wolisz mam większe lokum na "Gargantuanie"....
-Dziękuję, lecz miejsce na nippońskim okrecie w zupełności wystarczy. -odparł tajemniczy gość.
Aldehar uśmiechnął się polubownie, po czym zaprosił gestem.
-Ruszajmy więc. Najpierw pokażę ci twoją kwaterę, zjemy obiad, po czym przejdziemy do interesów.
Przybysz skinął głową, po czym nie odwracając się rzekł:
-Chodźmy Ubu.
-Tak czcigodny!-odparł uniżenie sługa.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Walka dziesiąta: Bothan McArmstrong vs Deliere z Lothern
(soundtrack: http://www.youtube.com/watch?v=3XA2JG_bilQ )
Zagrały trąby. Już po raz trzeci tego ranka, tak jak gdyby chciano nimi rozbudzić same fale na gładkiej jak lustro tafli morza. Siedzenia na kolejnych pierścieniach koloseum miarowo zapełniały się widzami, do których tym razem wyjątkowo dołączyło wielu olśniewających brokatem i złotem szejków wraz z rodzinami oraz służbą. Wczorajszy dzień spędzono nie tylko na walkach grupowych, inżynierowie Księcia Mórz oraz sułtana Fahida położyli długi pontonowy pomost, biegnący od głównego nadporcia do jednej z monumentalnych, pokrytych klatkami schodowymi na podobieństwo pajęczyn burt "Gargantuana". Kiedy tłum wypełnił ostatnie wolne miejsca stojące, gwardziści Adelhara zamknęli wrota marmurowego koloseum z głuchym trzaskiem.
Oczy wszystkich zwróciły się na lożę honorową, dziś ozdobioną wyjątkowo odświętnie. Wzdłuż każdej nogi każdego tronu biegł ciąg oprawionych rubinów, a poręcze i arrasy lśniły czystym srebrem. Jedyne dwa miejsca zajmowali w niej Książę Mórz i sam sułtan Ad-Dar-Ar-Bayda, nieco za plecami tego pierwszego siedział admirał De Merke oraz dziwny mężczyzna o czarnych jak noc bokobrodach w zielonym kolecie, którego widziano jak parę godzin temu wchodzi na "Płacz Himiko". Van der Maaren rzekł coś, machnąwszy ręką i cała czwórka oszczędnie się zaśmiała. Wtem do uszu spragnionej krwi publiczności dobiegł stopniowy chrobot podnoszonej kraty i skrzypienie hebanowych wierzei.
Deliere płynnym krokiem wmaszerwowała na środek areny. Pogłoski o jej zaginięciu tylko powiększyły otaczającą ją aurę subtelnej zawadiackości i elfka, niczym błyszcząca srebrem kometa, ciągnąca za sobą złoty warkocz zajęła swe miejsce i wzniosła ku górze jaśniejące ostrze, wzbudzając ryk zachwytu publiki. Kroczący za nią kordon najemników, rozstąpił się i ustawił po bokach, wznosząc różnorodny lecz pięknie wykonany oręż.
Adelhar wstał i z czarnej wazy o wymalowanych czerwoną barwą figurach włóczników, wyciągnął srebrną płytkę unosząc ją tak by każdy mógł ją zobaczyć.
- Jakiż oręż bogowie włożyli w ręce walecznej Deliere ? Czy zatriumfuje dziś nad kolejnym krasnoludem, czy też dołączy do swego upadłego krewniaka ? - z trybun odpowiedziała mu kakofonia wiwatów i buczenia zarazem - Panie i panowie... Włócznia i kusza!
Po drugiej stronie Mulfgar stał samotnie w pełnym słońcu i wiercił się nerwowo w wypełnionym potem pancerzu. Długobrody uniósł głowę, gdy zbliżyło się ku niemu dwóch najemników.
- Przepraszamy, wielmożny panie krasnoludzie ale gdzież podziewa się pan McArmstrong ? Książę zaczyna losowanie...
- Gdybyś mniej gadał, a zaczął używać tych swoich człeczych oczu to nie zadawałbyś głupich pytań! - Mulfgar wycelował palcem ponad ramieniem wojaka. I cała widownia aż zamarła. Warkot silników i świst ciętego powietrza wypełnił ciszę, gdy wyzywająco czerwony żyrokopter o długich płatach zatoczył koło nad areną. Ci mniej obyci w kontaktach z latającymi maszynami, którzy zapomnieli przytrzymać nakrycia głowy natychmiast je stracili. Pewnej żonie szejka zerwało z twarzy maskę i mąż kobiety zaczął wywoływać nieziemski raban wokół siebie. Tymczasem Bothan pociągnął za stery i aeroplan zszedł pionowo w dół po czym zawisł nad placem boju, a jego pilot bezceremonialnie wyłączył silnik i wielka maszyna gruchnęła z trzaskiem o kamienne panele.
- Aaargh! Dobrze że Brokki poprawił zawieszenie... Mulfgar! To gdzie ta ostroucha do masakrowania ?! - ryknął odziany w mieniący się misternymi szlifami i zdobieniami pancerz McArmstrong.
W loży dla ważniejszych person sułtan Fahid wypełnił honory organizatora i wylosował dwie blaszki z urny.
- قزم قادرة على محاربة بمسدس وفأس في النخيل هاردي ! - zawołał z dziwnym uśmieszkiem arabski władca.
- CO kurwa ?! - jęknął inżynier, podnosząc gogle. Dwóch najemników zbliżyło się do niego, pierwszy podając nulneński pistolet o rzeźbionej głowicy i mały złocony toporek, a drugi wyciągając ręce po oręż McArmstronga...
- Gdzie z łapami kmiocie !!! - zakrzyknął Mulfgar, uderzając go z trzaskiem po palcach. - Nie tobie tykać rodową broń McArmstrongów korniszonie jeden leworęcki!
Dawi wziął z namaszczeniem klucz oraz garłacz Bothana i rzuciwszy krzywe spojrzenie zezłoszczonemu żołnierzowi, opuścił pole walki. Zaraz w jego ślady poszli wszyscy ludzie Księcia Mórz, a w powietrze wystrzeliło kilkanaście rac mieniących się najkrzykliwszymi brawami.
Bothan zakrzyknął gardłowo w Khazalidzie i opuszczając gogle runął jak lawina w fotel pilota. Nagle ożyły silnik ryknął jak behemot, a "Czerwony Baron" wzbił się w powietrze, zagłuszając wrzaski widowni. Deliere skinęła głową i z zaciętością w ciemnobłekitnych oczach przyklękła, wzorem tileańskich najemników kładąc kuszę na stojącej tarczy. Ktoś wziął sobie do serca rady organizatora areny i poćwiczył z różnymi typami oręża... Powoli i w skupieniu elfka wodziła spustem za lecącym żyrokopterem aż w końcu cięciwa brzdęknęła, posyłając śmiertelnie ostry bełt w powietrze. Bothan widocznie lekce sobie ważył typowo krasnoludzki oręż w rękach ostrouchej i tylko przyspieszył wirnik Barona. Krasnoludzka buta wzięła górę
ale tym razem McArmstorng się nie przeliczył - bełt śmignął nad jego ramieniem i skończył swój lot dopiero gdy śmigło na ogonie maszyny posiekało go na drzazgi.
Krasnolud znalazł się nad kryjącą się za tarczą Deliere i uniósł dymiący granat.
- Żryj ołów nimfomanko! - Bothan sprytnie acz ryzykownie okręcił żyrokopter wokół własnej osi, cały czas dzierżąc zapalony ładunek i cisnął go dopiero z przeciwnej strony. Panna z Lothern w ostatniej chwili usłyszała syk za plecami i skoczyła w przód, napierając na tarczę. Huk eksplozji wywołał efekt pozornej chwili ciszy, po którym elfka jęknęła wyjmując znad łokcia kilkucalowy odłamek bomby. Nie rozczulając się nad raną, Deliere przetoczyła się po plecach w prawo i na kolanie zaczęła napinać kuszę, obserwując zawracającego Bothana.
Mistrz inżynier wyszczerzył się i wysunął nad bok kadłuba lufę pistoletu.
- A to na dokładkę, buhahaha! - suchy trzask spłonki poniósł ołowianego posłańca śmierci z szybkością gromu, który odłupał górny róg elfiej tarczy. Deliere zacisnęła zęby, czując powiew powietrza od pocisku na policzku i sięgając po bełt krzyknęła co sił w płucach.
- Hej, takiś odważny krasnoludzie ? To może zejdź tu na dół i walcz jak na wojownika przystało!
Bothan z furkotem śmigła wyrównał lot i sięgając po laskę dynamitu odkrzyknął: - To może ty wejdź tu na górę i walcz jak... jak na babę z krzywymi nogami przystało! Zapraszam!
Nawet publiczność wyczuła w tym momencie wyraźne napięcie. Kto będzie szybszy ?
- A tak poza tym, głupia golicielko bród... To jestem inżynierem, nie wojownikiem!!! - ryknął głośniej niż widownia i silniki Barona razem wzięte McArmstrong. Zanim jeszcze skończył mówić dynamit poleciał z wizgiem ku słuchającej go Deliere.
Nawet tarcza nie pomogła. Wybuch cisnął wojowniczką z Lothern jak szmacianą kukłą, która upadła na wznak przy akompaniamencie basowego rechotu Bothana.
Wtem elfka drgnęła. Podnosząc się do pozycji półleżącej, dokonała cudu silnej woli pokonując ból z krwawiącej skroni i dzwonienie w uszach. Liczne odłamki zsunęły się z pancerza, który przyjął w większości impet fali uderzeniowej i w zimnych oczach Deliere zabłysła nienawiść gdy uniosła kuszę do barku. "Giń."
Bełt z furkotem pofrunął srebrną lancą powietrza, jakby w zwolnionym tempie mijając kręcące się łopaty wirnika, lecącego poziomo żyrokoptera i z mlaskiem wgryzł się w żelazo.
Bothan zawył, czując zimną szpicę, przyszpilającą mu ramię do oparcia fotela. Inżynier wyrwał z chrzęstem pocisk i złamał go w grubych palcach po czym wyszarpnął z pulpitu steru pistolet.
Precyzyjny strzał nastąpił w mgnieniu oka. Deliere, biegnąca naprzód wzbudziła zachwyt przeskakując nad otwierającą się pod nią zapadnią ze żmijami podczas gdy kula odbiła się od jej tarczy rykoszetem.
Inżynier stęknął i w piorunującym pokazie sprawności i myśli technologicznej Dawii przeładował broń... w niecałe cztery uderzenia serca. Czerwony Baron zniżał lot, lecąc dokładnie na spotkanie szarżujacej frontalnie Deliere. McArmstrong wrzeszczał w rytm pracy tłoków paliwowych.
- Zdechnij wreszcie tyczko chmielowa! - kula trafiła Deliere, nacinając jej grzbiet barku. Elfka uniknęła śmierci tylko nieludzko szybko się schylając. Wtedy w apogeum łomotu oboje zwarli się w pełnej nienawiści walce. Panna z Lothern nastawiła włócznię, lecz ta wygięła się niebezpiecznie gdy ciężki kadłub żyrokoptera walnął centralnie w jej szczupłą postać. Odrzucona potężną szarżą z nieba Asura padła na podłogę, tuż pod szerokim tasakowatym zamachem toporka Bothana, który zciął tylko kilka pukli włosów zamiast otoczonej nimi głowy.
Krasnolud opamiętał się poniekąd i szybko zaczął zerować prędkość aeroplanu, by uniknąć rozbicia kochanej maszyny o plac boju. Zakłopotanie Bothana wykorzystała Deliere, która z kocią gracją pozbierała się na nogi i z potężnego wyskoku pchnęła włócznią, wbijając złoty grot tuż pod napierśnikiem Dawiego. McArmstrong sapnął i wypuścił urwaną z braku tchu wiązankę przekleństw. Ciął na odlew toporem, lecz elfka zeskoczyła po skosie na flankę długobrodego i szybkimi krokami doskakując do lecącego znów coraz szybciej tuż nad podłożem Czerwonego Barona, majestatycznym susem godnym obrazu lub pieśni wpadła na burtę maszyny, przeciążając ją lekko w prawo.
- Tak szybko chcesz ode mnie uciec, dzielny inżynierze ? - zapytała ponuro i grzmotnęła trzonkiem broni w twarz Bothana, który gorączkowo szukał palcami granatu. Deliere uniosła pionowo nad głowę włócznię, światło poranka zalśniło na wycelowanym w tętnicę szyjną grocie. Bladym blaskiem śmierci. Przez stłuczone gogle krasnolud widział swój koniec, rozmyty i zniekształcony czerwoną mgiełką.
Bothan McArmstrong poczół ból i pieczenie w prawej ręce. Zdziwiony że w złotych salach przodków wciąż czuje się obrażenia, opuścił powoli głowę. Ale to nie rana piekła go w palec, a złote światło nie biło ze złotych bram wiecznego grodu jego ojców i praojców. To pierścień tego ludzkiego wojownika - Olafomira, Niedźwiedziej Pięści jakby wlał mu płynny ołów w żyłu. Krasnolud zdobył się na cichy warkot i już wiedział co ma robić by przynajmniej odejść z honorem. W zakamarkach umysłu i na granicy rzeczywistości słyszał odległe wycie wilków - niepokojące ale i piękne zarazem.
Nagle wszystko się urwało i między dwójką zawodników błysnęła stal.
Lufa pistoletu skierowana była prosto w pierś Deliere z Lothern, stojącej niczym bogini wojny na rozżarzonym rydwanie wojny.
- To za Boina. - ciche słowa umilkły w ryku spalanego prochu i trzasku łamanego drzewca. Potężny odrzut wstrząsnął całym pojazdem. I tryskające z przebitej u spodu szyi tchawicy fontanną krwi ciało opadło z łoskotem na czarno-białą mozaikę placu areny.
Bothan w ostatniej chwili pociągnął awaryjną wajchę i Czerwony Baron zawisł w bezruchu kilka metrów nad ziemią . Mistrz inżynier rozpłynął się w dziwnie miekkim fotelu i wyjrzał zza burty.
Skrzywione pod dziwnym kątem piękne ciało Deliere leżało pomiędzy dwoma połówkami złamanej wystrzałem włóczni, a dawniej uwodzicielskie i lodowato piękne oczy pustym wzrokiem spoglądały oskarżycielsko na swego zabójcę.
Bothan głęboko westchnął, nagle otoczony wrzaskiem i owacjami publiczności, zagłuszającymi nawet łoskot maszynerii żyrokoptera.
(soundtrack: http://www.youtube.com/watch?v=3XA2JG_bilQ )
Zagrały trąby. Już po raz trzeci tego ranka, tak jak gdyby chciano nimi rozbudzić same fale na gładkiej jak lustro tafli morza. Siedzenia na kolejnych pierścieniach koloseum miarowo zapełniały się widzami, do których tym razem wyjątkowo dołączyło wielu olśniewających brokatem i złotem szejków wraz z rodzinami oraz służbą. Wczorajszy dzień spędzono nie tylko na walkach grupowych, inżynierowie Księcia Mórz oraz sułtana Fahida położyli długi pontonowy pomost, biegnący od głównego nadporcia do jednej z monumentalnych, pokrytych klatkami schodowymi na podobieństwo pajęczyn burt "Gargantuana". Kiedy tłum wypełnił ostatnie wolne miejsca stojące, gwardziści Adelhara zamknęli wrota marmurowego koloseum z głuchym trzaskiem.
Oczy wszystkich zwróciły się na lożę honorową, dziś ozdobioną wyjątkowo odświętnie. Wzdłuż każdej nogi każdego tronu biegł ciąg oprawionych rubinów, a poręcze i arrasy lśniły czystym srebrem. Jedyne dwa miejsca zajmowali w niej Książę Mórz i sam sułtan Ad-Dar-Ar-Bayda, nieco za plecami tego pierwszego siedział admirał De Merke oraz dziwny mężczyzna o czarnych jak noc bokobrodach w zielonym kolecie, którego widziano jak parę godzin temu wchodzi na "Płacz Himiko". Van der Maaren rzekł coś, machnąwszy ręką i cała czwórka oszczędnie się zaśmiała. Wtem do uszu spragnionej krwi publiczności dobiegł stopniowy chrobot podnoszonej kraty i skrzypienie hebanowych wierzei.
Deliere płynnym krokiem wmaszerwowała na środek areny. Pogłoski o jej zaginięciu tylko powiększyły otaczającą ją aurę subtelnej zawadiackości i elfka, niczym błyszcząca srebrem kometa, ciągnąca za sobą złoty warkocz zajęła swe miejsce i wzniosła ku górze jaśniejące ostrze, wzbudzając ryk zachwytu publiki. Kroczący za nią kordon najemników, rozstąpił się i ustawił po bokach, wznosząc różnorodny lecz pięknie wykonany oręż.
Adelhar wstał i z czarnej wazy o wymalowanych czerwoną barwą figurach włóczników, wyciągnął srebrną płytkę unosząc ją tak by każdy mógł ją zobaczyć.
- Jakiż oręż bogowie włożyli w ręce walecznej Deliere ? Czy zatriumfuje dziś nad kolejnym krasnoludem, czy też dołączy do swego upadłego krewniaka ? - z trybun odpowiedziała mu kakofonia wiwatów i buczenia zarazem - Panie i panowie... Włócznia i kusza!
Po drugiej stronie Mulfgar stał samotnie w pełnym słońcu i wiercił się nerwowo w wypełnionym potem pancerzu. Długobrody uniósł głowę, gdy zbliżyło się ku niemu dwóch najemników.
- Przepraszamy, wielmożny panie krasnoludzie ale gdzież podziewa się pan McArmstrong ? Książę zaczyna losowanie...
- Gdybyś mniej gadał, a zaczął używać tych swoich człeczych oczu to nie zadawałbyś głupich pytań! - Mulfgar wycelował palcem ponad ramieniem wojaka. I cała widownia aż zamarła. Warkot silników i świst ciętego powietrza wypełnił ciszę, gdy wyzywająco czerwony żyrokopter o długich płatach zatoczył koło nad areną. Ci mniej obyci w kontaktach z latającymi maszynami, którzy zapomnieli przytrzymać nakrycia głowy natychmiast je stracili. Pewnej żonie szejka zerwało z twarzy maskę i mąż kobiety zaczął wywoływać nieziemski raban wokół siebie. Tymczasem Bothan pociągnął za stery i aeroplan zszedł pionowo w dół po czym zawisł nad placem boju, a jego pilot bezceremonialnie wyłączył silnik i wielka maszyna gruchnęła z trzaskiem o kamienne panele.
- Aaargh! Dobrze że Brokki poprawił zawieszenie... Mulfgar! To gdzie ta ostroucha do masakrowania ?! - ryknął odziany w mieniący się misternymi szlifami i zdobieniami pancerz McArmstrong.
W loży dla ważniejszych person sułtan Fahid wypełnił honory organizatora i wylosował dwie blaszki z urny.
- قزم قادرة على محاربة بمسدس وفأس في النخيل هاردي ! - zawołał z dziwnym uśmieszkiem arabski władca.
- CO kurwa ?! - jęknął inżynier, podnosząc gogle. Dwóch najemników zbliżyło się do niego, pierwszy podając nulneński pistolet o rzeźbionej głowicy i mały złocony toporek, a drugi wyciągając ręce po oręż McArmstronga...
- Gdzie z łapami kmiocie !!! - zakrzyknął Mulfgar, uderzając go z trzaskiem po palcach. - Nie tobie tykać rodową broń McArmstrongów korniszonie jeden leworęcki!
Dawi wziął z namaszczeniem klucz oraz garłacz Bothana i rzuciwszy krzywe spojrzenie zezłoszczonemu żołnierzowi, opuścił pole walki. Zaraz w jego ślady poszli wszyscy ludzie Księcia Mórz, a w powietrze wystrzeliło kilkanaście rac mieniących się najkrzykliwszymi brawami.
Bothan zakrzyknął gardłowo w Khazalidzie i opuszczając gogle runął jak lawina w fotel pilota. Nagle ożyły silnik ryknął jak behemot, a "Czerwony Baron" wzbił się w powietrze, zagłuszając wrzaski widowni. Deliere skinęła głową i z zaciętością w ciemnobłekitnych oczach przyklękła, wzorem tileańskich najemników kładąc kuszę na stojącej tarczy. Ktoś wziął sobie do serca rady organizatora areny i poćwiczył z różnymi typami oręża... Powoli i w skupieniu elfka wodziła spustem za lecącym żyrokopterem aż w końcu cięciwa brzdęknęła, posyłając śmiertelnie ostry bełt w powietrze. Bothan widocznie lekce sobie ważył typowo krasnoludzki oręż w rękach ostrouchej i tylko przyspieszył wirnik Barona. Krasnoludzka buta wzięła górę
ale tym razem McArmstorng się nie przeliczył - bełt śmignął nad jego ramieniem i skończył swój lot dopiero gdy śmigło na ogonie maszyny posiekało go na drzazgi.
Krasnolud znalazł się nad kryjącą się za tarczą Deliere i uniósł dymiący granat.
- Żryj ołów nimfomanko! - Bothan sprytnie acz ryzykownie okręcił żyrokopter wokół własnej osi, cały czas dzierżąc zapalony ładunek i cisnął go dopiero z przeciwnej strony. Panna z Lothern w ostatniej chwili usłyszała syk za plecami i skoczyła w przód, napierając na tarczę. Huk eksplozji wywołał efekt pozornej chwili ciszy, po którym elfka jęknęła wyjmując znad łokcia kilkucalowy odłamek bomby. Nie rozczulając się nad raną, Deliere przetoczyła się po plecach w prawo i na kolanie zaczęła napinać kuszę, obserwując zawracającego Bothana.
Mistrz inżynier wyszczerzył się i wysunął nad bok kadłuba lufę pistoletu.
- A to na dokładkę, buhahaha! - suchy trzask spłonki poniósł ołowianego posłańca śmierci z szybkością gromu, który odłupał górny róg elfiej tarczy. Deliere zacisnęła zęby, czując powiew powietrza od pocisku na policzku i sięgając po bełt krzyknęła co sił w płucach.
- Hej, takiś odważny krasnoludzie ? To może zejdź tu na dół i walcz jak na wojownika przystało!
Bothan z furkotem śmigła wyrównał lot i sięgając po laskę dynamitu odkrzyknął: - To może ty wejdź tu na górę i walcz jak... jak na babę z krzywymi nogami przystało! Zapraszam!
Nawet publiczność wyczuła w tym momencie wyraźne napięcie. Kto będzie szybszy ?
- A tak poza tym, głupia golicielko bród... To jestem inżynierem, nie wojownikiem!!! - ryknął głośniej niż widownia i silniki Barona razem wzięte McArmstrong. Zanim jeszcze skończył mówić dynamit poleciał z wizgiem ku słuchającej go Deliere.
Nawet tarcza nie pomogła. Wybuch cisnął wojowniczką z Lothern jak szmacianą kukłą, która upadła na wznak przy akompaniamencie basowego rechotu Bothana.
Wtem elfka drgnęła. Podnosząc się do pozycji półleżącej, dokonała cudu silnej woli pokonując ból z krwawiącej skroni i dzwonienie w uszach. Liczne odłamki zsunęły się z pancerza, który przyjął w większości impet fali uderzeniowej i w zimnych oczach Deliere zabłysła nienawiść gdy uniosła kuszę do barku. "Giń."
Bełt z furkotem pofrunął srebrną lancą powietrza, jakby w zwolnionym tempie mijając kręcące się łopaty wirnika, lecącego poziomo żyrokoptera i z mlaskiem wgryzł się w żelazo.
Bothan zawył, czując zimną szpicę, przyszpilającą mu ramię do oparcia fotela. Inżynier wyrwał z chrzęstem pocisk i złamał go w grubych palcach po czym wyszarpnął z pulpitu steru pistolet.
Precyzyjny strzał nastąpił w mgnieniu oka. Deliere, biegnąca naprzód wzbudziła zachwyt przeskakując nad otwierającą się pod nią zapadnią ze żmijami podczas gdy kula odbiła się od jej tarczy rykoszetem.
Inżynier stęknął i w piorunującym pokazie sprawności i myśli technologicznej Dawii przeładował broń... w niecałe cztery uderzenia serca. Czerwony Baron zniżał lot, lecąc dokładnie na spotkanie szarżujacej frontalnie Deliere. McArmstrong wrzeszczał w rytm pracy tłoków paliwowych.
- Zdechnij wreszcie tyczko chmielowa! - kula trafiła Deliere, nacinając jej grzbiet barku. Elfka uniknęła śmierci tylko nieludzko szybko się schylając. Wtedy w apogeum łomotu oboje zwarli się w pełnej nienawiści walce. Panna z Lothern nastawiła włócznię, lecz ta wygięła się niebezpiecznie gdy ciężki kadłub żyrokoptera walnął centralnie w jej szczupłą postać. Odrzucona potężną szarżą z nieba Asura padła na podłogę, tuż pod szerokim tasakowatym zamachem toporka Bothana, który zciął tylko kilka pukli włosów zamiast otoczonej nimi głowy.
Krasnolud opamiętał się poniekąd i szybko zaczął zerować prędkość aeroplanu, by uniknąć rozbicia kochanej maszyny o plac boju. Zakłopotanie Bothana wykorzystała Deliere, która z kocią gracją pozbierała się na nogi i z potężnego wyskoku pchnęła włócznią, wbijając złoty grot tuż pod napierśnikiem Dawiego. McArmstrong sapnął i wypuścił urwaną z braku tchu wiązankę przekleństw. Ciął na odlew toporem, lecz elfka zeskoczyła po skosie na flankę długobrodego i szybkimi krokami doskakując do lecącego znów coraz szybciej tuż nad podłożem Czerwonego Barona, majestatycznym susem godnym obrazu lub pieśni wpadła na burtę maszyny, przeciążając ją lekko w prawo.
- Tak szybko chcesz ode mnie uciec, dzielny inżynierze ? - zapytała ponuro i grzmotnęła trzonkiem broni w twarz Bothana, który gorączkowo szukał palcami granatu. Deliere uniosła pionowo nad głowę włócznię, światło poranka zalśniło na wycelowanym w tętnicę szyjną grocie. Bladym blaskiem śmierci. Przez stłuczone gogle krasnolud widział swój koniec, rozmyty i zniekształcony czerwoną mgiełką.
Bothan McArmstrong poczół ból i pieczenie w prawej ręce. Zdziwiony że w złotych salach przodków wciąż czuje się obrażenia, opuścił powoli głowę. Ale to nie rana piekła go w palec, a złote światło nie biło ze złotych bram wiecznego grodu jego ojców i praojców. To pierścień tego ludzkiego wojownika - Olafomira, Niedźwiedziej Pięści jakby wlał mu płynny ołów w żyłu. Krasnolud zdobył się na cichy warkot i już wiedział co ma robić by przynajmniej odejść z honorem. W zakamarkach umysłu i na granicy rzeczywistości słyszał odległe wycie wilków - niepokojące ale i piękne zarazem.
Nagle wszystko się urwało i między dwójką zawodników błysnęła stal.
Lufa pistoletu skierowana była prosto w pierś Deliere z Lothern, stojącej niczym bogini wojny na rozżarzonym rydwanie wojny.
- To za Boina. - ciche słowa umilkły w ryku spalanego prochu i trzasku łamanego drzewca. Potężny odrzut wstrząsnął całym pojazdem. I tryskające z przebitej u spodu szyi tchawicy fontanną krwi ciało opadło z łoskotem na czarno-białą mozaikę placu areny.
Bothan w ostatniej chwili pociągnął awaryjną wajchę i Czerwony Baron zawisł w bezruchu kilka metrów nad ziemią . Mistrz inżynier rozpłynął się w dziwnie miekkim fotelu i wyjrzał zza burty.
Skrzywione pod dziwnym kątem piękne ciało Deliere leżało pomiędzy dwoma połówkami złamanej wystrzałem włóczni, a dawniej uwodzicielskie i lodowato piękne oczy pustym wzrokiem spoglądały oskarżycielsko na swego zabójcę.
Bothan głęboko westchnął, nagle otoczony wrzaskiem i owacjami publiczności, zagłuszającymi nawet łoskot maszynerii żyrokoptera.
[Świetna walka! Ha! Nadal w grze ]
Czerwony Baron spadł z rumotem na plac boju ,tuż obok martwego ciała elfiej wojowniczki.
Z małych drzwi we wrotach areny wybiegł ciężką stawiając od zbroi kroki Mulfgar. Czym prędzej biegł do maszyny.
Inni czeladnicy McArmstronga widząc to wybiegli z tłumu krzyczących Zabójców na trybunach i również udali się w stronę żyrokoptera
-Zdrowie króle Thorgrima!- rzekł Bothan do stojących wokół krasnoludów i pociągnął łyk z piersiówki .
-Dobra... zbieramy się...- rzucił krasnolud i wstał z fotela. Nagle w jego głowie zawirowało i okuty w zbroję krasnolud padł na biało czarne płytki.
McArmstrong podniósł lekko głowę i zamglonymi oczyma ujrzał twarz martwej Deliere.
-A... to ty...- mruknął i bezwładnie opuścił głowę.
-PANIE BOTHAN!- wrzasnął Mulfgar uderzając z całej siły krasnoluda w twarz.
Mistrz inżynier otworzył oczy i złapał Mulfgara za gardło. Gdy zorientował sie ,ze jest w kajucie ,a wokół niego stoi grupka krasnoludów puścił długobrodego i warknął -Co jest?! Gdzie ja jestem?!-
-Jesteś w kajucie mistrzu!- odpowiedział Fland -Wygrał mistrz walkę...-
-Efla nie żyje!- rzekł sucho Manor -Odnieśliśmy pana rannego do kajuty ,jakiś medyk od Ksiecia Jezior pana opatrzył! "Czerwony baron" znajduje się pod pokładem... oprócz paru rys wszystko z nim w porządku!-
-Dobra chłopaki...- mruknął McArmstrong i zakmnął oczy.
Mulfgar pokazał gestem ,żeby wszyscy po cichu wyszli.
-Tylko jak się nie pozbędziecie rys to was ubiję...- warknął Bothan
Czerwony Baron spadł z rumotem na plac boju ,tuż obok martwego ciała elfiej wojowniczki.
Z małych drzwi we wrotach areny wybiegł ciężką stawiając od zbroi kroki Mulfgar. Czym prędzej biegł do maszyny.
Inni czeladnicy McArmstronga widząc to wybiegli z tłumu krzyczących Zabójców na trybunach i również udali się w stronę żyrokoptera
-Zdrowie króle Thorgrima!- rzekł Bothan do stojących wokół krasnoludów i pociągnął łyk z piersiówki .
-Dobra... zbieramy się...- rzucił krasnolud i wstał z fotela. Nagle w jego głowie zawirowało i okuty w zbroję krasnolud padł na biało czarne płytki.
McArmstrong podniósł lekko głowę i zamglonymi oczyma ujrzał twarz martwej Deliere.
-A... to ty...- mruknął i bezwładnie opuścił głowę.
-PANIE BOTHAN!- wrzasnął Mulfgar uderzając z całej siły krasnoluda w twarz.
Mistrz inżynier otworzył oczy i złapał Mulfgara za gardło. Gdy zorientował sie ,ze jest w kajucie ,a wokół niego stoi grupka krasnoludów puścił długobrodego i warknął -Co jest?! Gdzie ja jestem?!-
-Jesteś w kajucie mistrzu!- odpowiedział Fland -Wygrał mistrz walkę...-
-Efla nie żyje!- rzekł sucho Manor -Odnieśliśmy pana rannego do kajuty ,jakiś medyk od Ksiecia Jezior pana opatrzył! "Czerwony baron" znajduje się pod pokładem... oprócz paru rys wszystko z nim w porządku!-
-Dobra chłopaki...- mruknął McArmstrong i zakmnął oczy.
Mulfgar pokazał gestem ,żeby wszyscy po cichu wyszli.
-Tylko jak się nie pozbędziecie rys to was ubiję...- warknął Bothan
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
[Sorry za dziurę przed walką, straciłem wenę.]
Żyrokopter wylądował na bruku areny, wysiadł z niego krasnolud, i po chwili upadł na bruk. Kilku krasnoludów podniosło towarzysza, i udali się w stronę łodzi. Duriath natomiast liczył na odwrotny wynik. Chociaż w sumie każdy wynik ma swoje wady i zalety...
Duriath wrócił na okręt, ale przedtem obejrzał jeszcze kilka straganów, i według zaleceń Landryola, kupił trochę ziółek różnej maści. Po powrocie na "Gargantuana", zastał Assasyna ostrzącego Chopesz i Claymore, oraz Landryola zajmującego się truciznami różnej maści.
-Duriacie,- Zaczął. -wypytywałeś się mnie jak straciłem ucho. Świetnie, zmieszaj te ziółka co przyniosłeś z tymi zielonymi i żółtymi ziółkami. I wsyp do niebieskiej butelki. Byłem torturowany przez inkwizytora, ale o tym opowiem Ci później. Słyszałem też, że inkwizytor pomoże jaszczurowi w walce z tobą, żeby tylko uśmiercić Gerharda. Jego ciała nie znaleziono, co znaczy że jeszcze może żyć... Więc musisz być ćwiczyć z różnymi gatunkami broni. -Odwrócił głowę, i skarcił Landryola:
-Do tej drugiej niebieskiej patafianie! -
Skupił z powrotem wzrok na Duriacie, i kontynuował.
-Oprócz tego, Draich, Chopesz i Claymore będą moczyć się w truciźnie, więc jak będziesz korzystał z nieswojej broni, a mianowicie z tych dwóch, będą mogły Ci także pomóc.
Słowa Assasyna spotkały się z ciszą od strony Duriatha. Po chwili ciszy odpowiedział.
-A trucizna nie będzie zbyt słaba?-
-Nie, jeśli Landryol czegoś nie spieprzy. No właśnie o tym mówię! Złe zioła!! idź broń naostrzyć lepiej!
[Walka ciekawa ]
Żyrokopter wylądował na bruku areny, wysiadł z niego krasnolud, i po chwili upadł na bruk. Kilku krasnoludów podniosło towarzysza, i udali się w stronę łodzi. Duriath natomiast liczył na odwrotny wynik. Chociaż w sumie każdy wynik ma swoje wady i zalety...
Duriath wrócił na okręt, ale przedtem obejrzał jeszcze kilka straganów, i według zaleceń Landryola, kupił trochę ziółek różnej maści. Po powrocie na "Gargantuana", zastał Assasyna ostrzącego Chopesz i Claymore, oraz Landryola zajmującego się truciznami różnej maści.
-Duriacie,- Zaczął. -wypytywałeś się mnie jak straciłem ucho. Świetnie, zmieszaj te ziółka co przyniosłeś z tymi zielonymi i żółtymi ziółkami. I wsyp do niebieskiej butelki. Byłem torturowany przez inkwizytora, ale o tym opowiem Ci później. Słyszałem też, że inkwizytor pomoże jaszczurowi w walce z tobą, żeby tylko uśmiercić Gerharda. Jego ciała nie znaleziono, co znaczy że jeszcze może żyć... Więc musisz być ćwiczyć z różnymi gatunkami broni. -Odwrócił głowę, i skarcił Landryola:
-Do tej drugiej niebieskiej patafianie! -
Skupił z powrotem wzrok na Duriacie, i kontynuował.
-Oprócz tego, Draich, Chopesz i Claymore będą moczyć się w truciźnie, więc jak będziesz korzystał z nieswojej broni, a mianowicie z tych dwóch, będą mogły Ci także pomóc.
Słowa Assasyna spotkały się z ciszą od strony Duriatha. Po chwili ciszy odpowiedział.
-A trucizna nie będzie zbyt słaba?-
-Nie, jeśli Landryol czegoś nie spieprzy. No właśnie o tym mówię! Złe zioła!! idź broń naostrzyć lepiej!
[Walka ciekawa ]
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
- Wracać na statki! Wracać na statki! - głośno powtarzał swym czystym głosem herold. - Jaśnie oświecony Lord Pływów i pan na Driftmaarktcie nakazuje wszystkim wrócić na swe statki przed osiemnastą! Flota wyrusza wraz z odpływem! Macie trzy godziny na załatwienie spraw i zameldowanie się przy trapach swoich okrętów, a ostatnia łódź do "Gargantuana" odbija kwadrans przed szóstą!
Białowłosy herold zamilkł na kilkanaście kroków po czym znów zaczął powtarzać monotonną formułkę, beznamiętnym lecz donośnym głosem.
- Wracamy na statki! Wracamy...
Wzdłuż głównych ulic portu krążyło jeszcze kilkunastu podobnych służących Adelhara, przecinając gwar miasta swymi przemowami niczym liczne pary nożyczek wgryzające się równomiernie w obszerną płachtę purpury. Nawet jeśli wymuskany herold w doskonale skrojonym stroju i długim białym płaszczu z wyszytym nań wielkim, błękitnym konikiem morskim czy też jego eskorta zbrojnych nie dała każdemu mieszkańcowi miasta o sobie znać, czynił to zgiełk czyniony przez dobosza lub flecistę asystujących pochodom.
Wielu spośród szlachciców i kupców oraz najemników tkwiło jeszcze gdzieś w tawernach, zażywając uciech przed długą podrózą lub sklepach, targując się o pamiątki lecz spora część pasażerów przezornie udała się trochę wcześniej na pokłady floty by uniknąć tłoku i zgubnego pośpiechu 'na ostatnią chwilę'. Marynarze już od jakiegoś czasu kończyli pracę przy linach i żaglach. Kapitanowie szykowali swe załogi i tylko nieliczni zbrojni trzymali straż przy trapach, kontrolując i spisując wchodzących pasażerów.
Adelhar siedział spokojnie przy swym składanym stole z białego drewna, sącząc z wolna schłodzone wino tuż nad brzegiem morza. Stojąca w ustronnym zaciszu "Duma Driftmaarktu" kołysała się lekko na wodzie, a wyrzeźbiony ze srebra i złota rycerz dosiadający pod dziobem morskiego konika płynnie podrygiwał, wstrząsając trójzębem - zupełnie jakby jechał właśnie do bitwy. Książę Mórz podniósł wzrok na drugą osobę zasiadającą w cieniu parasola, który stanowił przyjemną opokę cienia pośród skwaru popołudniowgo słońca. Sułtan Fahid raczył się zwykłą herbatą, mimo iż był niesamowicie postępowy jak na Araba to niestety podzielał wstręt swych ziomków do alkoholi pod każdą postacią.
- Dziękuję za wizytę, przyjacielu... a także po raz setny za pozbycie się imperialnych oraz piękne widowisko.
- Nie ma o czym mówić, zwrot kosztów wynagrodził mi to z nawiązką... Poza tym od początku żeglugi zwolniło mi się sześć... kwatermistrzu? - stojący za jego plecami człowiek z kozią bródką podał usłużnie zwój papieru. - A, licząc tego kupca zasztyletowanego wczoraj w Khandaqu siedem kajut. Ośmiokrotna cena nie jest dla twoich szejków problemem jak rozumiem ?
- Ani trochę. - zaśmiał się sułtan, wstrząsając piórami na turbanie. - Lecz jeśli mógłbyś wybrać z nich konkretne osoby... tu jest lista. - Książę Mórz przelotnie rzucił na świstek papieru okiem. - Poza tym dobrze że już odpływacie... nie mów tego swym ludziom, ale moi janczarowie musieli wczoraj stłumić kilka rozruchów chołoty na peryferiach miasta.
- Chyba się domyślam czemu akurat oni. Tak, istotnie nasza wyprawa będzie długa i niebezpieczna.
- Podczas której będę mógł bez problemu uciszyć i pozbawić majątku te zakopane w tradycjach pradziadów, uciążliwe szakale... Zupełnie jak tą świnie Abu Hassana pod pretekstem kary za porwanie twej zawodniczki. Przykro mi że uszkodził ją bardziej niż mu zalecono...
Van der Maaren skinął głową z zimnym uśmiechem kogoś władającego życiem i śmiercią, po czym założył biały kapelusz z pawimi piórami i zerknął wymownie na zegarek.
- Za dwie godziny odpływamy, Faust idźcie zająć się "Dumą". - ludzie Księcia Mórz odeszli nie zadając pytań, za to mamelucy nie odstąpili swego pana na krok.
- Są niepiśmienni, śmiertelnie lojalni i co najważniejsze pozbawienie języków... jesteśmy jakby sami. - rzekł sułtan Ad-Dar-Ar-Bayda, wymownym gestem wskazując najbliższego włócznika.
- Dobrze... - zaczął Adelhar, całe rozluźnienie momentalnie zniknęło z jego głosu, zastąpione władczym, pragmatycznym tonem. - Dopełnisz swej części umowy ? Gdy osiągnę swój już Cel, będziesz pierwszym który nieodzownie na tym skorzysta.
- Maaren-bej, moja flota i asasyni oraz Pływający Pałac Złotego Magusa czekają w zatoce przy Ar-Ribat. Dołączą do niej statki wszystkich kalifów, których udało mi się zdobyć dla naszej sprawy. Płyń spokojnie.
- Spokój to ostatnia rzecz jaką spodziewam się znaleźć i dobrze o tym wiesz, ale twe słowo zawsze znaczyło więcej niż złoto. Pamiętaj, Nadchodzi Przypływ!
- Niech Enlil ześle ci więc pomyślne wiatry a Ptra oświetla drogę twemu okretowi! - uścisnęli sobie dłonie na modłę imperialną. W tle zabrzmiały dzwony.
Białowłosy herold zamilkł na kilkanaście kroków po czym znów zaczął powtarzać monotonną formułkę, beznamiętnym lecz donośnym głosem.
- Wracamy na statki! Wracamy...
Wzdłuż głównych ulic portu krążyło jeszcze kilkunastu podobnych służących Adelhara, przecinając gwar miasta swymi przemowami niczym liczne pary nożyczek wgryzające się równomiernie w obszerną płachtę purpury. Nawet jeśli wymuskany herold w doskonale skrojonym stroju i długim białym płaszczu z wyszytym nań wielkim, błękitnym konikiem morskim czy też jego eskorta zbrojnych nie dała każdemu mieszkańcowi miasta o sobie znać, czynił to zgiełk czyniony przez dobosza lub flecistę asystujących pochodom.
Wielu spośród szlachciców i kupców oraz najemników tkwiło jeszcze gdzieś w tawernach, zażywając uciech przed długą podrózą lub sklepach, targując się o pamiątki lecz spora część pasażerów przezornie udała się trochę wcześniej na pokłady floty by uniknąć tłoku i zgubnego pośpiechu 'na ostatnią chwilę'. Marynarze już od jakiegoś czasu kończyli pracę przy linach i żaglach. Kapitanowie szykowali swe załogi i tylko nieliczni zbrojni trzymali straż przy trapach, kontrolując i spisując wchodzących pasażerów.
Adelhar siedział spokojnie przy swym składanym stole z białego drewna, sącząc z wolna schłodzone wino tuż nad brzegiem morza. Stojąca w ustronnym zaciszu "Duma Driftmaarktu" kołysała się lekko na wodzie, a wyrzeźbiony ze srebra i złota rycerz dosiadający pod dziobem morskiego konika płynnie podrygiwał, wstrząsając trójzębem - zupełnie jakby jechał właśnie do bitwy. Książę Mórz podniósł wzrok na drugą osobę zasiadającą w cieniu parasola, który stanowił przyjemną opokę cienia pośród skwaru popołudniowgo słońca. Sułtan Fahid raczył się zwykłą herbatą, mimo iż był niesamowicie postępowy jak na Araba to niestety podzielał wstręt swych ziomków do alkoholi pod każdą postacią.
- Dziękuję za wizytę, przyjacielu... a także po raz setny za pozbycie się imperialnych oraz piękne widowisko.
- Nie ma o czym mówić, zwrot kosztów wynagrodził mi to z nawiązką... Poza tym od początku żeglugi zwolniło mi się sześć... kwatermistrzu? - stojący za jego plecami człowiek z kozią bródką podał usłużnie zwój papieru. - A, licząc tego kupca zasztyletowanego wczoraj w Khandaqu siedem kajut. Ośmiokrotna cena nie jest dla twoich szejków problemem jak rozumiem ?
- Ani trochę. - zaśmiał się sułtan, wstrząsając piórami na turbanie. - Lecz jeśli mógłbyś wybrać z nich konkretne osoby... tu jest lista. - Książę Mórz przelotnie rzucił na świstek papieru okiem. - Poza tym dobrze że już odpływacie... nie mów tego swym ludziom, ale moi janczarowie musieli wczoraj stłumić kilka rozruchów chołoty na peryferiach miasta.
- Chyba się domyślam czemu akurat oni. Tak, istotnie nasza wyprawa będzie długa i niebezpieczna.
- Podczas której będę mógł bez problemu uciszyć i pozbawić majątku te zakopane w tradycjach pradziadów, uciążliwe szakale... Zupełnie jak tą świnie Abu Hassana pod pretekstem kary za porwanie twej zawodniczki. Przykro mi że uszkodził ją bardziej niż mu zalecono...
Van der Maaren skinął głową z zimnym uśmiechem kogoś władającego życiem i śmiercią, po czym założył biały kapelusz z pawimi piórami i zerknął wymownie na zegarek.
- Za dwie godziny odpływamy, Faust idźcie zająć się "Dumą". - ludzie Księcia Mórz odeszli nie zadając pytań, za to mamelucy nie odstąpili swego pana na krok.
- Są niepiśmienni, śmiertelnie lojalni i co najważniejsze pozbawienie języków... jesteśmy jakby sami. - rzekł sułtan Ad-Dar-Ar-Bayda, wymownym gestem wskazując najbliższego włócznika.
- Dobrze... - zaczął Adelhar, całe rozluźnienie momentalnie zniknęło z jego głosu, zastąpione władczym, pragmatycznym tonem. - Dopełnisz swej części umowy ? Gdy osiągnę swój już Cel, będziesz pierwszym który nieodzownie na tym skorzysta.
- Maaren-bej, moja flota i asasyni oraz Pływający Pałac Złotego Magusa czekają w zatoce przy Ar-Ribat. Dołączą do niej statki wszystkich kalifów, których udało mi się zdobyć dla naszej sprawy. Płyń spokojnie.
- Spokój to ostatnia rzecz jaką spodziewam się znaleźć i dobrze o tym wiesz, ale twe słowo zawsze znaczyło więcej niż złoto. Pamiętaj, Nadchodzi Przypływ!
- Niech Enlil ześle ci więc pomyślne wiatry a Ptra oświetla drogę twemu okretowi! - uścisnęli sobie dłonie na modłę imperialną. W tle zabrzmiały dzwony.
Gerhard właśnie przepychał się przez tłum w stronę wyjścia z Areny, czasami używając więcej siły niż powinien. Cały czas ubrany był w niedorzeczną arabską szatę. Gdyby nie północna karnacja, mieszkańcy tej pustynnej krainy mogliby go wziąć za krewniaka. Rozpychając się łokciami, cały czas myślał o zakończonym niedawno pojedynku.
Walka była efektowna, to fakt. Zawsze, gdy nieobliczalny krasnoludzki inżynier i jego maszyna wkraczali do akcji, można było spodziewać się fajerwerków. No i sam wynik także był zadowalający. Śmierć elfki była khornicie poniekąd na rękę. W przeciwieństwie do Dawi, który raczej zajmują się swoimi sprawami, elfy mają irytującą tendencję do wtykania nosa w nieswoje sprawy. Szczególnie, jeśli dotyczą one Chaosu.
Eirenstern nareszcie wydostał się z głównego nurtu hałaśliwej ludzkiej rzeki. Przeklinając nieziemski wręcz upał, udał się do jednej z kawiarni, których, co mogło zdziwić przybysza z północy, było więcej niż tawern. Wybrawszy jedną z mniej zaludnionych, raźno wszedł do środka.
Będąc przy barze, zamówił, rzecz jasna, kawę. Gdy arab zabrał się za sporządzanie napitku, Gerhard oparł się o szynkwas i rozejrzał się po przybytku. Większość gości stanowili miejscowi rzemieślnicy, którzy szukali orzeźwienia w ten upalny dzień. Gdzieniegdzie tylko dało się zauważyć biel munduru jakiegoś załoganta Księcia Mórz. Najwyraźniej ta akurat kawiarnia należała do tych tańszych. To dobrze. W takich miejscach ludzie nie interesowali się zbytnio przyjezdnymi.
- Kalla habużdzach szar - Arab przysuną w stronę Gerharda kubek z gorąca, parującą jeszcze kawą. Khornita wziął mały, dystyngowany łyk, ciesząc się wyrazistym smakiem napitku. Postanowił, że zanim stąd wypłynie, kupi sobie cały worek ziaren kawowych. Wprawdzie importowano je do Imperium, ale tam były nieprzyzwoicie wręcz drogie. Mądrzej będzie dokonać zakupu tutaj niźli nabijać kabzę jakimś tłustym Altdorfskim kupcom.
Po kilkunastu minutach względnego spokoju do kawiarni wparowało kilku marynarzy, którzy, nie bacząc na raczej spokojną atmosferę tego miejsca, wydarli się na cały głos:
- WRACAMY NA STAAATEK !!!!
Gerhard skrzywił się i rzucił majtkom złe spojrzenie. Ci tylko wzruszyli ramionami i wyszli.
Eirenstern, przy pomocy języka migowego i dużej dozy samozaparcia, dokonał zakupu worka z kawą i wyszedł na zewnątrz. Wszystkie siły Księcia Mórz szykowały się do odpłynięcia. Eirenstern zamierzał najpierw wymeldować się z karczmy, w której mieszkał przez ostatnie kilak dni, a potem wrócić na "Garganutana", do swej ciasnej, luksusowej kajuty, kultu Karmazynowej Czaszki i imperialnych szlachciców cierpiących na nawrót choroby morskiej. Westchnąwszy, khornita udał pozałatwiać ostatnie sprawy przed wypłynięciem w morze.
Walka była efektowna, to fakt. Zawsze, gdy nieobliczalny krasnoludzki inżynier i jego maszyna wkraczali do akcji, można było spodziewać się fajerwerków. No i sam wynik także był zadowalający. Śmierć elfki była khornicie poniekąd na rękę. W przeciwieństwie do Dawi, który raczej zajmują się swoimi sprawami, elfy mają irytującą tendencję do wtykania nosa w nieswoje sprawy. Szczególnie, jeśli dotyczą one Chaosu.
Eirenstern nareszcie wydostał się z głównego nurtu hałaśliwej ludzkiej rzeki. Przeklinając nieziemski wręcz upał, udał się do jednej z kawiarni, których, co mogło zdziwić przybysza z północy, było więcej niż tawern. Wybrawszy jedną z mniej zaludnionych, raźno wszedł do środka.
Będąc przy barze, zamówił, rzecz jasna, kawę. Gdy arab zabrał się za sporządzanie napitku, Gerhard oparł się o szynkwas i rozejrzał się po przybytku. Większość gości stanowili miejscowi rzemieślnicy, którzy szukali orzeźwienia w ten upalny dzień. Gdzieniegdzie tylko dało się zauważyć biel munduru jakiegoś załoganta Księcia Mórz. Najwyraźniej ta akurat kawiarnia należała do tych tańszych. To dobrze. W takich miejscach ludzie nie interesowali się zbytnio przyjezdnymi.
- Kalla habużdzach szar - Arab przysuną w stronę Gerharda kubek z gorąca, parującą jeszcze kawą. Khornita wziął mały, dystyngowany łyk, ciesząc się wyrazistym smakiem napitku. Postanowił, że zanim stąd wypłynie, kupi sobie cały worek ziaren kawowych. Wprawdzie importowano je do Imperium, ale tam były nieprzyzwoicie wręcz drogie. Mądrzej będzie dokonać zakupu tutaj niźli nabijać kabzę jakimś tłustym Altdorfskim kupcom.
Po kilkunastu minutach względnego spokoju do kawiarni wparowało kilku marynarzy, którzy, nie bacząc na raczej spokojną atmosferę tego miejsca, wydarli się na cały głos:
- WRACAMY NA STAAATEK !!!!
Gerhard skrzywił się i rzucił majtkom złe spojrzenie. Ci tylko wzruszyli ramionami i wyszli.
Eirenstern, przy pomocy języka migowego i dużej dozy samozaparcia, dokonał zakupu worka z kawą i wyszedł na zewnątrz. Wszystkie siły Księcia Mórz szykowały się do odpłynięcia. Eirenstern zamierzał najpierw wymeldować się z karczmy, w której mieszkał przez ostatnie kilak dni, a potem wrócić na "Garganutana", do swej ciasnej, luksusowej kajuty, kultu Karmazynowej Czaszki i imperialnych szlachciców cierpiących na nawrót choroby morskiej. Westchnąwszy, khornita udał pozałatwiać ostatnie sprawy przed wypłynięciem w morze.
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
Deliere poległa. Przez jednych kochana, przez drugich nienawidzona, elfka wywarła swój wpływ na tej Arenie, a jej śmierć przyniosła skrajne reakcje. Byli tacy, którzy cieszyli się z jej upadku, a najchętniej zatańczyliby na jej kurhanie. Inni płakali po niej rzewnymi łzami, czcili jej pamięć, czy w milczeniu oddawali jej honory. Loq-Kro-Gar również obserwował jej zmagania z krasnoludem, a jego odczucia były jasne. Było mu to obojętne. Nie będąc mu przyjacielem, czy wrogiem, los był zupełnie nieistotny. Wydarzenie to, jakim był ostatni pojedynek nie wpływał na ścieżki losu, nie zmienił koryta, jakim płynie przeznaczenie.
Widok, jaki sprawiał Atheis był jednak okropny. Poeta zdawał się być wrakiem, wątłym cieniem samego siebie. Loq-Kro-Gar nie rozmawiał z nim. Uważał, że słowa nic nie zmienią.
Nie było kolejnych wiadomości od Bellanera. Lustrijczyk właściwie nie żałował, że nie widuje się z wysłannikiem Teclisa ostatnio, ale obawiał się, że elf coś knuł, a jego poczynania mogą storpedować plany jaszczura.
***
Wkrótce mieli wypłynąć. Setki ludzi tłoczyło się w łodziach i na trapach, usiłując powrócić do swoich kajut, a i sporo nowych gości dołączyło do rejsu. Loq-Kro-Gar nie miał czasu, ani ochoty by im się przyjrzeć. Ostatnio dużo czasu spędzał na przygotowaniach do swojej walki z Duriathem, z który miał się zmierzyć już w następnym pojedynku. Znał już nowe zasady walk. Sporo czasu spędzał na pokładzie "Języczka Lileth", gdzie przy asyscie mistrzów miecza z Hoeth i wojowników cienia trenował walkę dwuręcznym mieczem, krótkim ostrzem, a także wyostrzał percepcję w celu uniknięcia pułapek.
-Jak Bellaner mógł pozwolić na pokazanie naszych technik walki temu... zwierzęciu -skrzywił się Raleag, dowódca mistrzów Mieczy i jednocześnie najlepszy z nich.
Akeleth Faoiltiarna wzruszył ramionami.
-Zrobiłbym znacznie więcej, by dopilnować, że tych parszywych Druchii spotkał zasłużony los. -odrzekł.
Dwójka elfów przyglądała się zmaganiom gada z innymi. Halabardę, maczugę i włócznię miał opanowaną do perfekcji, lecz nie miał pojęcia, czy nie przypadnie mu walczyć inną bronią z mrocznym elfem.
-Nieźle sobie radzi. -zauważył kapitan statku.
-Brakuje mu finezji i artyzmu. -skrzywił się mistrz miecza. -Jego ruchy nie są tańcem z ostrzem, jego stopom brakuje lekkości, walczy jak bestia.
-Wykorzystuje swoje atuty. Warunkami fizycznymi góruje nad resztą, a jego dzikość serca i gadzia budowa daje mu pewną przewagę. -stwierdził Żelazny Wilk.-Przy mądrym ich wykorzystaniu staje się maszyną bojową trudną do zatrzymania.
Raleag zamilkł, lecz w duchu przyznawał rację swemu przyjacielowi. Choć początkowo niechętny do współpracy, teraz stwierdzał, że pomoc saurusowi była konieczna, by pozbyć się Druchii.
Widok, jaki sprawiał Atheis był jednak okropny. Poeta zdawał się być wrakiem, wątłym cieniem samego siebie. Loq-Kro-Gar nie rozmawiał z nim. Uważał, że słowa nic nie zmienią.
Nie było kolejnych wiadomości od Bellanera. Lustrijczyk właściwie nie żałował, że nie widuje się z wysłannikiem Teclisa ostatnio, ale obawiał się, że elf coś knuł, a jego poczynania mogą storpedować plany jaszczura.
***
Wkrótce mieli wypłynąć. Setki ludzi tłoczyło się w łodziach i na trapach, usiłując powrócić do swoich kajut, a i sporo nowych gości dołączyło do rejsu. Loq-Kro-Gar nie miał czasu, ani ochoty by im się przyjrzeć. Ostatnio dużo czasu spędzał na przygotowaniach do swojej walki z Duriathem, z który miał się zmierzyć już w następnym pojedynku. Znał już nowe zasady walk. Sporo czasu spędzał na pokładzie "Języczka Lileth", gdzie przy asyscie mistrzów miecza z Hoeth i wojowników cienia trenował walkę dwuręcznym mieczem, krótkim ostrzem, a także wyostrzał percepcję w celu uniknięcia pułapek.
-Jak Bellaner mógł pozwolić na pokazanie naszych technik walki temu... zwierzęciu -skrzywił się Raleag, dowódca mistrzów Mieczy i jednocześnie najlepszy z nich.
Akeleth Faoiltiarna wzruszył ramionami.
-Zrobiłbym znacznie więcej, by dopilnować, że tych parszywych Druchii spotkał zasłużony los. -odrzekł.
Dwójka elfów przyglądała się zmaganiom gada z innymi. Halabardę, maczugę i włócznię miał opanowaną do perfekcji, lecz nie miał pojęcia, czy nie przypadnie mu walczyć inną bronią z mrocznym elfem.
-Nieźle sobie radzi. -zauważył kapitan statku.
-Brakuje mu finezji i artyzmu. -skrzywił się mistrz miecza. -Jego ruchy nie są tańcem z ostrzem, jego stopom brakuje lekkości, walczy jak bestia.
-Wykorzystuje swoje atuty. Warunkami fizycznymi góruje nad resztą, a jego dzikość serca i gadzia budowa daje mu pewną przewagę. -stwierdził Żelazny Wilk.-Przy mądrym ich wykorzystaniu staje się maszyną bojową trudną do zatrzymania.
Raleag zamilkł, lecz w duchu przyznawał rację swemu przyjacielowi. Choć początkowo niechętny do współpracy, teraz stwierdzał, że pomoc saurusowi była konieczna, by pozbyć się Druchii.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Po opuszczeniu portu Ad-Dar-Ar-Bayda jakiś czas płynęli na południe wzdłuż spalonego słońcem, arabskiego wybrzeża. Wciąż robiło się coraz cieplej, do poziomu nieznośnego wręcz w południa skwaru, którego nie łagodziła nawet lekka morska bryza. Przez ten czas większość pasażerów raczej rzadko wychodziła na pokład, dla przesiadywania w licznych barach i klubach na flocie alternatywą był jedynie ciągnący się w nieskończoność monotonny widok pustyni. Tylko kilku malarzy, przez niektórych ludzi posądzanych o szaleństwo całymi dniami przesiadywało na burtach i toczyło zażartą walkę z upałem, który rozpuszczał nawet zaschniętą farbę i wysuszał płótno na wiór - wszystko to by uchwycić piękno "pejzażu bezmiaru krainy bogów". Pomyleńcy. W pewnym momencie podróży na "Gargantuanie" oficerowie komandora De Merke uczynili piekielny raban, stawiając w gotowości każdego, od najemnika do kapitana. Z obserwatorium na szczycie niebotycznego masztu molocha ujrzano bowiem mury i port. Sudenburg - protektorat Imperium Sigmara od dobrych stu lat. Zezłoszczony za zaniedbanie ostrożności Adelhar van der Maaren nakazał natychmiastową zmianę kursu. Flota w pośpiechu skręciła ostro na zachód i utrzymując pełne tempo płynęli tak dobre kilka dni, podczas których wielokrotnie wysyłano "Języczek Lileth" oraz "Płonącego Elektora" w poszukiwaniu ewentualnego pościgu. Szczęście chyba sprzyjało Księciu Mórz, gdyż wydawało się że są jedynymi rozumnymi istotami na morzu w promieniu wielu, wielu mil.
Potem kurs znów obrano na południowy-zachód. Według książęcego astrologa rejon sztormów i burz zostawili na północy i teraz podróż powinna pójść dość spokojnie. Dla wielu pasażerów aż nazbyt spokojnie. Efekt równonocy wywołany (jak twierdzą elficcy uczeni) bliskością linii równiczej świata zaczął powoli ustępować, a niebo ze słonecznego, pogodnego nieboskłonu zaczęło przeobrażać się w zawiesinę ołowianych chmur posępnie wiszącą nad ciemnym jak otchłań oceanem. Klimat nieco się ochłodził, a powietrze stało się wilgotne i gęste podczas gdy napotykano przelotne mgły i krótkotrwałe mżawki. Jednakże wiatr dopisywał i dzięki porwistym podmuchom zimnego, oceanicznego powietrza cała armada poruszała się jak gdyby sam Mannan niósł ją przez swe dziedziny. Siódmego dnia od stracenia z oczu lądu Akeleth Faoiltiarna podczas wspólnych ćwiczeń powiedział Loq-Kro-Garowi że przebyli niemal jedną trzecią drogi między Lustrią a Arabią, jednak jaszczur niezbyt przywiązywał do tego uwagę. Pochłonięty był obserwacją płynącego obok nich statku imperialnych kaprów, a zwłaszcza dwóch postaci przechadzających się jego pokładem, rzucając rozkazami. Saurus postanowił że nie spuści z oka szpakowatego kapitana Von Teschenna, byli już bardzo blisko tego do czegokolwiek zmierzali a zbyt wiele kwestii pozostawało nierozwiązanych, zbyt wiele pytań bez odpowiedzi. Zaginiony Reiner i kult który mieli razem rozpracować, niepokojące machinacje różnych sił na flocie oraz mroczne sprawki Ludwiga. Żaden z zawodników nie mógł pozostać w błogiej ignorancji.
Niestety pełen napięcia i niepokojów nastrój udzielił się wszystkim, z nielicznymi wyjątkami. Nocna wachta na płynącym na prawym skrzydle "Walecznym Sercu" donosiła o zasłyszanych podczas słuzby głośnych pluskach wody, a jeden z górali (pijany lub nie, zależy kogo spytać) gadał nawet o płetwie wielkiej jak siedmiu mężczyzn która wynużyła się z wody w blasku księżyca. Na uboczu szeptano o wybuchu epidemii a nawet demonach przebranych w ludzkie skóry - oczywiście u dowództwa floty. Ludzie Księcia Mórz czujnie wyglądali najmniejszych przejawów niepokojów a sam właściciel połowy floty nieustannie przypominał o prędkim i widowiskowym zakończeniu zawodów i powrocie do Starego Świata. Oczywiście każdy spędzał czas jak najprzyjemniej mógł, czy to na popijawach i ucztach korzystając z ładowni pełnych wszelkiego dobra czy też łowiąc ryby wielkimi parowymi wysięgnikami jak krasnoludy z "Niezatapialnego II". Malakai Makaisson nie dawał się w żaden rozsądny sposób uspokoić odkąd raz zauważono olbrzymiego beholdera wynurzającego zębaty łeb z wody, zaledwie półtora mili za nimi, a jemu nie pozwolono zaatakować bestii. Od tego czasu "wilki biały wilkoryb" zajmował stałe miejsce w mamrotaniu legendarnego Zabójcy.
Wtem pewnego dnia nowe ogłoszenie rozpaliło serca i umysły, a wieść o kolejnym pojedynku wzbudziła ochocze okrzyki na wszystkich statkach.
Walka jedenasta: Duriath Egzekutor vs Loq-Kro-Gar
Potem kurs znów obrano na południowy-zachód. Według książęcego astrologa rejon sztormów i burz zostawili na północy i teraz podróż powinna pójść dość spokojnie. Dla wielu pasażerów aż nazbyt spokojnie. Efekt równonocy wywołany (jak twierdzą elficcy uczeni) bliskością linii równiczej świata zaczął powoli ustępować, a niebo ze słonecznego, pogodnego nieboskłonu zaczęło przeobrażać się w zawiesinę ołowianych chmur posępnie wiszącą nad ciemnym jak otchłań oceanem. Klimat nieco się ochłodził, a powietrze stało się wilgotne i gęste podczas gdy napotykano przelotne mgły i krótkotrwałe mżawki. Jednakże wiatr dopisywał i dzięki porwistym podmuchom zimnego, oceanicznego powietrza cała armada poruszała się jak gdyby sam Mannan niósł ją przez swe dziedziny. Siódmego dnia od stracenia z oczu lądu Akeleth Faoiltiarna podczas wspólnych ćwiczeń powiedział Loq-Kro-Garowi że przebyli niemal jedną trzecią drogi między Lustrią a Arabią, jednak jaszczur niezbyt przywiązywał do tego uwagę. Pochłonięty był obserwacją płynącego obok nich statku imperialnych kaprów, a zwłaszcza dwóch postaci przechadzających się jego pokładem, rzucając rozkazami. Saurus postanowił że nie spuści z oka szpakowatego kapitana Von Teschenna, byli już bardzo blisko tego do czegokolwiek zmierzali a zbyt wiele kwestii pozostawało nierozwiązanych, zbyt wiele pytań bez odpowiedzi. Zaginiony Reiner i kult który mieli razem rozpracować, niepokojące machinacje różnych sił na flocie oraz mroczne sprawki Ludwiga. Żaden z zawodników nie mógł pozostać w błogiej ignorancji.
Niestety pełen napięcia i niepokojów nastrój udzielił się wszystkim, z nielicznymi wyjątkami. Nocna wachta na płynącym na prawym skrzydle "Walecznym Sercu" donosiła o zasłyszanych podczas słuzby głośnych pluskach wody, a jeden z górali (pijany lub nie, zależy kogo spytać) gadał nawet o płetwie wielkiej jak siedmiu mężczyzn która wynużyła się z wody w blasku księżyca. Na uboczu szeptano o wybuchu epidemii a nawet demonach przebranych w ludzkie skóry - oczywiście u dowództwa floty. Ludzie Księcia Mórz czujnie wyglądali najmniejszych przejawów niepokojów a sam właściciel połowy floty nieustannie przypominał o prędkim i widowiskowym zakończeniu zawodów i powrocie do Starego Świata. Oczywiście każdy spędzał czas jak najprzyjemniej mógł, czy to na popijawach i ucztach korzystając z ładowni pełnych wszelkiego dobra czy też łowiąc ryby wielkimi parowymi wysięgnikami jak krasnoludy z "Niezatapialnego II". Malakai Makaisson nie dawał się w żaden rozsądny sposób uspokoić odkąd raz zauważono olbrzymiego beholdera wynurzającego zębaty łeb z wody, zaledwie półtora mili za nimi, a jemu nie pozwolono zaatakować bestii. Od tego czasu "wilki biały wilkoryb" zajmował stałe miejsce w mamrotaniu legendarnego Zabójcy.
Wtem pewnego dnia nowe ogłoszenie rozpaliło serca i umysły, a wieść o kolejnym pojedynku wzbudziła ochocze okrzyki na wszystkich statkach.
Walka jedenasta: Duriath Egzekutor vs Loq-Kro-Gar
[w końcu ]
-Duriath! Na twoją walkę kryształową ramkę wywiesili!- Krzyknął asasyn, wchodząc do pomieszczenia, które wcześniej było magazynem. Wszystko było rozwalone i skąpane w krwi, wszędzie walały się kurczaki i ciała niewolników, a pośrodku tego burdelu stał Duriath z kurczakiem w ręce (żywym). Na widok Duriatha podrzucił kurczaka, i nawet nie patrząc w jego stronę, przestrzelił go celnym strzałem z garłacza.
- Czy chopesz, claymore i draich są namoczone w truciźnie?
-Tak, i Landryol odbierze od ciebie Draicha, a ja podmienię claymore, lub chopesz na ten zatruty. Przećwiczyłeś walkę ze wszystkimi broniami?
-Tak. Teraz trzeba tu posprzątać.-
-Wywal najlepiej wszystko za bulaj.-
[Jestem gotowy ]
-Duriath! Na twoją walkę kryształową ramkę wywiesili!- Krzyknął asasyn, wchodząc do pomieszczenia, które wcześniej było magazynem. Wszystko było rozwalone i skąpane w krwi, wszędzie walały się kurczaki i ciała niewolników, a pośrodku tego burdelu stał Duriath z kurczakiem w ręce (żywym). Na widok Duriatha podrzucił kurczaka, i nawet nie patrząc w jego stronę, przestrzelił go celnym strzałem z garłacza.
- Czy chopesz, claymore i draich są namoczone w truciźnie?
-Tak, i Landryol odbierze od ciebie Draicha, a ja podmienię claymore, lub chopesz na ten zatruty. Przećwiczyłeś walkę ze wszystkimi broniami?
-Tak. Teraz trzeba tu posprzątać.-
-Wywal najlepiej wszystko za bulaj.-
[Jestem gotowy ]
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
-Wciagać sieć!!! Razem! Z siłą!!!- krzyknął Bothan stojąc na burcie "Niezatapialnego" i patrząc przez swoją lornetkę po tafli wody.
Długobrody Zabójca z siwo-pomarańczową brodą stał przed wielkim bębnem i na rozkaz zaczął donośnie wybijać rytm. Kilkunastu Zabójców zaczęło rytmicznie ciągnąć za wielkie wajchy i parowa maszyna na burcie statku zaczęła zapełniać się rybami ,skałami oraz jakimiś śmieciami ,zepewne z innych statków. Dymiący wynalazekściągał grube sieci umieszone nawet kilkadziesiąt metrów od płynącego z niemałą prędkością pancernika.
Gdy spory kontener napełnił się wskoczył do niego Mulgar i dwóch Zabójców.
-I jak?! Macie coś?!- wrzasnął McArmstrong do krasnoludów. Mulfgar gestem ręki zaprzeczył.
-No trudno! Dalej panowie! W końcu złowimy rą rybkę!Zarzucić sieć!!!- warknął inżynier.
Stary Zabójca coś wrzasnął i znów zaczął uderzać w bęben.
Marynarze zaczęli przeciągać wajchy w drugą stronę i wielkie sieci znów znalazły się w wodzie.
Malakai Makaisson wyszedł z mostka i udał się w stronę Bothana.
-I jakm tem z tom gigantyczom płaszczkom?! Maciem jom?! Możem elfiaki jom zabrałym! HA?!-
-Wędkujemy od dwóch godzin i nic! Zdarzyło sie już kilkaset dorodnych sztuk ,ale nic gigantycznego!-
-Hem! Próbujem dalej! Zmieniem ciem! Działka som gotowę by coś ubić! Zara Książem Jezior robi bójkę na Gargamanie! Idciem zobaczyć! Ja mam lepszem łowy do robotym!
-Dobry pomysł! Już mi zaczęła śmierdzieć ta woda!- odrzekł Bothan i poszedł w stronę kajuty żegnajac sie z kapitanem.
McArmstrong wziął ze sobą Brokkiego i Mulfgara i razem pozyczonym od Makaissona żyrokopterem udali się na "Gargantuana".
Jak zwykle spory tłum udawał się na trybuny. Jednak tym razem krasnoludy zatrzymał sie przed wężykiem ludzi.
-Co to do cholety?! Kolejka?! Co jest?!- warknał Mulfgar wyglądajac jak najdalej sie da.
-Dziwne... nigdy nie blokowano przejścia... co to za utrudnienia... Brokki! Biegnij sprawdzić!- rzekł zdenerwowany Bothan.
Krótkobrody kiwnął głową i pobiegł wzdłuż długiego korytarza.
Młody krasnolud po drodze minął paru zawodników oraz gosci wszelkiego autoramentu. Od zwykłych majtków ,którzy otrzymali przepustki ,aż po ubraych w tradycyjne stroje szejków jadących na lektykach niesionych przez niewolników.
Po chwili wrócił zdyszany do McArmstronga i Mulfgara i po złapaniu oddechu rzekł -Straż sprawdza każdego... nie wolno wnieść żadnej broni... ani żadnych magicznych przedmiotów...marynarze muszą mieć przepustkę... szczególnie sprawdzają te człeczyny z Arabii...
-Cooo?! Chcą ukraść mi broń?!- warknał Mulfgar.
Jego towarzysze spojrzeli na niego i zapytali -Wziąłeś jakaś bron?!-. Mulfgar odparł srogo -A wy nie?!- i podniósł gęstą siwą brodę pod którą wisiał zawieszony na szyi toporek ,a za pas wsadzony był pistolet.
Po kwadransie stania w długiej kolejce Bothan wrzasnął -NIE! Koniec tego! Jestem McArmstrong i nie będę stał w kolumnie człeczyn!-
Jakiś majtek przed krasnoludami predko zszedł z drogi widzac wściekłego krasnoluda ,jednak kolejny ubrany w Tileański stój szlachcic został zepchnięty z drogi. Chciał coś wrzasnąć ,jednak kiedy ujrzał stojacego nad nim Mulfgara zrezygnował z oburzenia. -Mówiłeś coś?!- warknął krasnolud i podążał za mistrzem.
Trojka krasnoludów nadal przedzierała sie przed masę ludzi. Jedni schodzili bez słowa ,innych trzeba było pomóc.
Po jakimś czasie marszu Bothan złapał jakiegoś człowieka przed nim i odpechnął go.
-Co jest kurna?!- warknął Gerhard rzując szarpnięcie od tyłu. Wojownik złapał równowagę będąc odrzucany na bok i po szybkim obrocie złapał inżyniera za kołnierz ze wściekłością ledwo go podnosząc obiema rękoma.
McArmstrong równie wściekle odruchowo zacisnął żelazny uścisk na szyi Gerharda.
Gdy obaj zawodnicy sie poznali puścili się i imperialista od razu warknał -Co jest?!-
-Wybacz! Myślałem ,że jesteś jednym z tych ślamazarnych człeczyn!- odparł i wskazał palcem rozibtą kolejkę za nim ,kłócących się o miejsce ludzi.
-Ha! McArmstrong nie mógł grzecznie poczekać!- zaśmiał sie khornista i dodał -Ja też z kilkoma ludźmi udałem sie na walkę! Nie mogę przegapić jak saurus może stracić życie!- za Gerhardem stało kilku ubranych w płaszcze ludzi.
-O! A tego coś ci przypiekło!- szepnął Bothan widząc poparzoną twarz jednego z kultystów.
Gerhard zręcznie zmienił temat ,unikajac rozmowy o kulcie i wykrzyknał zdanie ,po którym pewien był odejścia od tematu -Napiłbym się waszego piwa! Macie coś!?-
McArmstrong oderwał wzrok od okaleczonego wojownika i uśmiechnął się -To sie rozumie samo przez sie! -
Długobrody Zabójca z siwo-pomarańczową brodą stał przed wielkim bębnem i na rozkaz zaczął donośnie wybijać rytm. Kilkunastu Zabójców zaczęło rytmicznie ciągnąć za wielkie wajchy i parowa maszyna na burcie statku zaczęła zapełniać się rybami ,skałami oraz jakimiś śmieciami ,zepewne z innych statków. Dymiący wynalazekściągał grube sieci umieszone nawet kilkadziesiąt metrów od płynącego z niemałą prędkością pancernika.
Gdy spory kontener napełnił się wskoczył do niego Mulgar i dwóch Zabójców.
-I jak?! Macie coś?!- wrzasnął McArmstrong do krasnoludów. Mulfgar gestem ręki zaprzeczył.
-No trudno! Dalej panowie! W końcu złowimy rą rybkę!Zarzucić sieć!!!- warknął inżynier.
Stary Zabójca coś wrzasnął i znów zaczął uderzać w bęben.
Marynarze zaczęli przeciągać wajchy w drugą stronę i wielkie sieci znów znalazły się w wodzie.
Malakai Makaisson wyszedł z mostka i udał się w stronę Bothana.
-I jakm tem z tom gigantyczom płaszczkom?! Maciem jom?! Możem elfiaki jom zabrałym! HA?!-
-Wędkujemy od dwóch godzin i nic! Zdarzyło sie już kilkaset dorodnych sztuk ,ale nic gigantycznego!-
-Hem! Próbujem dalej! Zmieniem ciem! Działka som gotowę by coś ubić! Zara Książem Jezior robi bójkę na Gargamanie! Idciem zobaczyć! Ja mam lepszem łowy do robotym!
-Dobry pomysł! Już mi zaczęła śmierdzieć ta woda!- odrzekł Bothan i poszedł w stronę kajuty żegnajac sie z kapitanem.
McArmstrong wziął ze sobą Brokkiego i Mulfgara i razem pozyczonym od Makaissona żyrokopterem udali się na "Gargantuana".
Jak zwykle spory tłum udawał się na trybuny. Jednak tym razem krasnoludy zatrzymał sie przed wężykiem ludzi.
-Co to do cholety?! Kolejka?! Co jest?!- warknał Mulfgar wyglądajac jak najdalej sie da.
-Dziwne... nigdy nie blokowano przejścia... co to za utrudnienia... Brokki! Biegnij sprawdzić!- rzekł zdenerwowany Bothan.
Krótkobrody kiwnął głową i pobiegł wzdłuż długiego korytarza.
Młody krasnolud po drodze minął paru zawodników oraz gosci wszelkiego autoramentu. Od zwykłych majtków ,którzy otrzymali przepustki ,aż po ubraych w tradycyjne stroje szejków jadących na lektykach niesionych przez niewolników.
Po chwili wrócił zdyszany do McArmstronga i Mulfgara i po złapaniu oddechu rzekł -Straż sprawdza każdego... nie wolno wnieść żadnej broni... ani żadnych magicznych przedmiotów...marynarze muszą mieć przepustkę... szczególnie sprawdzają te człeczyny z Arabii...
-Cooo?! Chcą ukraść mi broń?!- warknał Mulfgar.
Jego towarzysze spojrzeli na niego i zapytali -Wziąłeś jakaś bron?!-. Mulfgar odparł srogo -A wy nie?!- i podniósł gęstą siwą brodę pod którą wisiał zawieszony na szyi toporek ,a za pas wsadzony był pistolet.
Po kwadransie stania w długiej kolejce Bothan wrzasnął -NIE! Koniec tego! Jestem McArmstrong i nie będę stał w kolumnie człeczyn!-
Jakiś majtek przed krasnoludami predko zszedł z drogi widzac wściekłego krasnoluda ,jednak kolejny ubrany w Tileański stój szlachcic został zepchnięty z drogi. Chciał coś wrzasnąć ,jednak kiedy ujrzał stojacego nad nim Mulfgara zrezygnował z oburzenia. -Mówiłeś coś?!- warknął krasnolud i podążał za mistrzem.
Trojka krasnoludów nadal przedzierała sie przed masę ludzi. Jedni schodzili bez słowa ,innych trzeba było pomóc.
Po jakimś czasie marszu Bothan złapał jakiegoś człowieka przed nim i odpechnął go.
-Co jest kurna?!- warknął Gerhard rzując szarpnięcie od tyłu. Wojownik złapał równowagę będąc odrzucany na bok i po szybkim obrocie złapał inżyniera za kołnierz ze wściekłością ledwo go podnosząc obiema rękoma.
McArmstrong równie wściekle odruchowo zacisnął żelazny uścisk na szyi Gerharda.
Gdy obaj zawodnicy sie poznali puścili się i imperialista od razu warknał -Co jest?!-
-Wybacz! Myślałem ,że jesteś jednym z tych ślamazarnych człeczyn!- odparł i wskazał palcem rozibtą kolejkę za nim ,kłócących się o miejsce ludzi.
-Ha! McArmstrong nie mógł grzecznie poczekać!- zaśmiał sie khornista i dodał -Ja też z kilkoma ludźmi udałem sie na walkę! Nie mogę przegapić jak saurus może stracić życie!- za Gerhardem stało kilku ubranych w płaszcze ludzi.
-O! A tego coś ci przypiekło!- szepnął Bothan widząc poparzoną twarz jednego z kultystów.
Gerhard zręcznie zmienił temat ,unikajac rozmowy o kulcie i wykrzyknał zdanie ,po którym pewien był odejścia od tematu -Napiłbym się waszego piwa! Macie coś!?-
McArmstrong oderwał wzrok od okaleczonego wojownika i uśmiechnął się -To sie rozumie samo przez sie! -
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
Bellaner siedział w swojej kajucie przy dębowym biurku, wpatrując się w bulaj. Na stolika stał bogato zdobiony kielich, do połowy wypełniony najświetniejszym winem z Pięknej Wyspy. Elf przyglądał się bezkresnemu morzu, myślami zdawał się być daleko.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi.
-Wejść.-powiedział wysłannik Teclisa.
Do pomieszczenia weszli Raelag i Akeleth Faoiltiarna.
-Wzywałeś nas panie.- rzekł ten pierwszy, kłaniając się lekko. Wojownik cienia stał niewzruszony milcząc.
-Tak.- Bellaner pociągnął łyk z kielicha i spojrzał na przybyłych- Lada chwila kolejna walka. Jak idą przygotowania naszego zielonego przyjaciela?
-Doskonale. Nauczyliśmy go wszystkiego, co rozkazałeś. Szybko pojął nauki. -odpowiedział kapitan mistrzów miecza.
-Parszywy zdrajca zginie.-powiedział Żelazny Wilk z satysfakcją. Belanner milczał przez chwilę, jakby ważąc słowa.
-Wszyscy powitamy z radością śmierć tego Druchii, jednak.... gdy rozpatrzymy sprawę głębiej, uświadomicie sobie, że zdrajcy nie stanowią dla nas zagrożenia. Obaj wiecie, jaki jest nasz cel. Druchii przybyli jedynie by zabijać ku uciesze swojej i tłumu. Z koleji saurus... Jest nieprzewidywalny, nie mamy nad nim kontroli. Jest przy tym dobrze poinformowany i przenikliwy... zbyt przenikliwy. Zdradzi nas, gdy tylko będzie mu to na rękę.- wysłannik Teclisa ponownie sięgnął po puchar- powiedźcie mu, że jest gotowy. Od tej chwili musi radzić sobie sam. Oczywiście bedziemy stwarzać pozory bratniej pomocy.... lecz jeśli dostrzeżecie jakiekolwiek próby sabotażu ze strony Druchii, nie przeszkadzajcie im.
Raelag skłonił się.
-Będzie jak sobie życzysz, panie- zapewnił.
Akeleth Faoiltiarna z koleji nie wierzył własnym uszom.
-Chyba nie oczekujesz, że to zrobię. -rzucił z niedowierzaniem
-Drogi Akelecie, zrobisz dokładnie co ci każę- uśmiechnał się Bellaner- wiesz co cię spotka, gdyby nasza mała tajemnica wyszła na jaw. A teraz możecie odejść.
Wojownik cienia zacisnął mocnie zęby, lecz nic nie odpowiedział. Sztywno wymaszerował za Raelagiem, zostawiając Bellanera samego.
***
Tymczasem na pokładzie "Walecznego Serca" Loq-Kro-Gar szykował się do swojego pojedynku z mrocznym elfem. Do kajuty nie wpuszczał nikogo, nic nie mąciło jego spokoju. Dym leniwie sączył się z tlących się kadzideł, a saurus wdychał wonności, oczyszczając myśli i koncentrując się przed walką. Jego duch, ciało i umysł stanowiły jedność, a niezachwiana wiara i żelazna wola zapewnią mu zwycięztwo. Loq-Kro-Gar wiedział bowiem o czymś, co Duriath zlekceważył- każdy walczący, człowiek, elf, krasnolud czy saurus musiał dysponować odpowiednim arsenałem. Nie chodziło jednak o różnoraką broń, lecz zasoby swej wiedzy, sprytu i taktyki, silna wola i dyspyplina poparte treningiem ciała- oto droga do zwyciestwa.
Jaszczur wstał, założył zbroję, uprzednio sprawdzając jej stan, ujął broń i tarczę, po czym ruszył ku swemu przeznaczeniu na pokład "Gargantuana".
***
Zwoływano na walkę. Goście ciągnęli obejrzeć krwawy spektakl, żądni emocji i adrenaliny. Zetrzeć się mieli przedstawiciele dwóch ras, których konflikt ciągnął się od setek lat. Oczywiście obiecywano sobie sporo po tym pojedynku.
Jeden z nowych gości, tajemniczy przybysz, którego Książe Mórz powitał osobiście, studiował tom nippońskiej poezji, prawdziwego białego kruka, gdy do drzwi rozległo się pukanie. Ubu, osobisty sługa mężczyzny położył jedną dłoń na zakrzywionym sztylecie, po czym otworzył drzwi. Gdy ujrzał za nimi kapitana Asugawę, zdjął rękę z broni i usunął się z powrotem w cień.
-Bądź pozdrowiony Uświęcony! Księże van der Maaren zaprasza na pojedynek. -oznajmił Nipończyk, kłaniając się.
Mężczyzna odłożył książkę i spojrzał na kapitana swym stalowym wzrokiem.
-Ach tak, walka.-powiedział- Łowca i kat. Jak przypuszczasz przyjacielu, kto wyjdzie z tego starcia zwycięsko?
Daishio Asugawa spojrzał nieco zaskoczony pytaniem, lecz po chwili odpowiedział.
-Sądzę, że elf. Szybszy i lepiej wyszkolony wojownik jest w stanie poradzić sobie ze znacznie większym i silniejszym przeciwnikiem.
-Chodźmy zatem i przekonajmy się, czy twoje przypuszczenia okażą się słuszne. Wyślij jednak najpierw gońca, by oznajmił Aldeharowi, że Raish Aafrit stawi się na zaproszenie.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi.
-Wejść.-powiedział wysłannik Teclisa.
Do pomieszczenia weszli Raelag i Akeleth Faoiltiarna.
-Wzywałeś nas panie.- rzekł ten pierwszy, kłaniając się lekko. Wojownik cienia stał niewzruszony milcząc.
-Tak.- Bellaner pociągnął łyk z kielicha i spojrzał na przybyłych- Lada chwila kolejna walka. Jak idą przygotowania naszego zielonego przyjaciela?
-Doskonale. Nauczyliśmy go wszystkiego, co rozkazałeś. Szybko pojął nauki. -odpowiedział kapitan mistrzów miecza.
-Parszywy zdrajca zginie.-powiedział Żelazny Wilk z satysfakcją. Belanner milczał przez chwilę, jakby ważąc słowa.
-Wszyscy powitamy z radością śmierć tego Druchii, jednak.... gdy rozpatrzymy sprawę głębiej, uświadomicie sobie, że zdrajcy nie stanowią dla nas zagrożenia. Obaj wiecie, jaki jest nasz cel. Druchii przybyli jedynie by zabijać ku uciesze swojej i tłumu. Z koleji saurus... Jest nieprzewidywalny, nie mamy nad nim kontroli. Jest przy tym dobrze poinformowany i przenikliwy... zbyt przenikliwy. Zdradzi nas, gdy tylko będzie mu to na rękę.- wysłannik Teclisa ponownie sięgnął po puchar- powiedźcie mu, że jest gotowy. Od tej chwili musi radzić sobie sam. Oczywiście bedziemy stwarzać pozory bratniej pomocy.... lecz jeśli dostrzeżecie jakiekolwiek próby sabotażu ze strony Druchii, nie przeszkadzajcie im.
Raelag skłonił się.
-Będzie jak sobie życzysz, panie- zapewnił.
Akeleth Faoiltiarna z koleji nie wierzył własnym uszom.
-Chyba nie oczekujesz, że to zrobię. -rzucił z niedowierzaniem
-Drogi Akelecie, zrobisz dokładnie co ci każę- uśmiechnał się Bellaner- wiesz co cię spotka, gdyby nasza mała tajemnica wyszła na jaw. A teraz możecie odejść.
Wojownik cienia zacisnął mocnie zęby, lecz nic nie odpowiedział. Sztywno wymaszerował za Raelagiem, zostawiając Bellanera samego.
***
Tymczasem na pokładzie "Walecznego Serca" Loq-Kro-Gar szykował się do swojego pojedynku z mrocznym elfem. Do kajuty nie wpuszczał nikogo, nic nie mąciło jego spokoju. Dym leniwie sączył się z tlących się kadzideł, a saurus wdychał wonności, oczyszczając myśli i koncentrując się przed walką. Jego duch, ciało i umysł stanowiły jedność, a niezachwiana wiara i żelazna wola zapewnią mu zwycięztwo. Loq-Kro-Gar wiedział bowiem o czymś, co Duriath zlekceważył- każdy walczący, człowiek, elf, krasnolud czy saurus musiał dysponować odpowiednim arsenałem. Nie chodziło jednak o różnoraką broń, lecz zasoby swej wiedzy, sprytu i taktyki, silna wola i dyspyplina poparte treningiem ciała- oto droga do zwyciestwa.
Jaszczur wstał, założył zbroję, uprzednio sprawdzając jej stan, ujął broń i tarczę, po czym ruszył ku swemu przeznaczeniu na pokład "Gargantuana".
***
Zwoływano na walkę. Goście ciągnęli obejrzeć krwawy spektakl, żądni emocji i adrenaliny. Zetrzeć się mieli przedstawiciele dwóch ras, których konflikt ciągnął się od setek lat. Oczywiście obiecywano sobie sporo po tym pojedynku.
Jeden z nowych gości, tajemniczy przybysz, którego Książe Mórz powitał osobiście, studiował tom nippońskiej poezji, prawdziwego białego kruka, gdy do drzwi rozległo się pukanie. Ubu, osobisty sługa mężczyzny położył jedną dłoń na zakrzywionym sztylecie, po czym otworzył drzwi. Gdy ujrzał za nimi kapitana Asugawę, zdjął rękę z broni i usunął się z powrotem w cień.
-Bądź pozdrowiony Uświęcony! Księże van der Maaren zaprasza na pojedynek. -oznajmił Nipończyk, kłaniając się.
Mężczyzna odłożył książkę i spojrzał na kapitana swym stalowym wzrokiem.
-Ach tak, walka.-powiedział- Łowca i kat. Jak przypuszczasz przyjacielu, kto wyjdzie z tego starcia zwycięsko?
Daishio Asugawa spojrzał nieco zaskoczony pytaniem, lecz po chwili odpowiedział.
-Sądzę, że elf. Szybszy i lepiej wyszkolony wojownik jest w stanie poradzić sobie ze znacznie większym i silniejszym przeciwnikiem.
-Chodźmy zatem i przekonajmy się, czy twoje przypuszczenia okażą się słuszne. Wyślij jednak najpierw gońca, by oznajmił Aldeharowi, że Raish Aafrit stawi się na zaproszenie.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
[Raelag? Czy to nie imię przywódcy Mrocznych Elfów w Heroes V? ]
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
[Poproszę priorytetem ]
-Landryol, łap za skrzynię, będziesz Strażnikiem Draicha.
Dermath, jak zginę dopilnuj żeby książę wypełnił naszą umowę. Jaki mamy prąd?
-Prosto do Nagarythe. Będzie w tym stanie do pojutrza.- Odparł na pytanie korsarz.
-Świetnie. Jakbym umarł, złóżcie mnie z moim dobytkiem w łodzi, i puśćcie na pełne morze.
Przygotowania do walki trwały godzinę, w między czasie Druhii dyskutowali o tym co zrobić po jego śmierci, ostrzyli Draicha i pozostałe broni i namaczali je ostatecznie w truciźnie. Potem udali się na Arenę.
[Nikt nie odpisuje - dawaj walkę! ]
-Landryol, łap za skrzynię, będziesz Strażnikiem Draicha.
Dermath, jak zginę dopilnuj żeby książę wypełnił naszą umowę. Jaki mamy prąd?
-Prosto do Nagarythe. Będzie w tym stanie do pojutrza.- Odparł na pytanie korsarz.
-Świetnie. Jakbym umarł, złóżcie mnie z moim dobytkiem w łodzi, i puśćcie na pełne morze.
Przygotowania do walki trwały godzinę, w między czasie Druhii dyskutowali o tym co zrobić po jego śmierci, ostrzyli Draicha i pozostałe broni i namaczali je ostatecznie w truciźnie. Potem udali się na Arenę.
[Nikt nie odpisuje - dawaj walkę! ]
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Walka jedenasta: Duriath Egzekutor vs Loq-Kro-Gar
(soundtrack: http://www.youtube.com/watch?v=IjIWbhEFaoU)
Dzięki sprawnej reakcji oddziału kislevickich najemników w długich płaszczach zamieszanie przy wejściu na trybuny zostało opanowane i już w dwa kwadranse później rozochocony tłum krzykiem domagał się walki. Pikanterii dzisiejszej walce dodawał ogrom zakładów obstawionych przez znudzonych do niedawna pasażerów, którzy teraz zamiast wyczekiwać pojawienia się Księcia Mórz pilnie wpatrywali się w swych faworytów, podświetlonych z rzadka przebijającymi ciężki strop szarych chmur promieniami słońca.
Loq-Kro-Gar niczym wielki zielony, ozdobiony piórami i klejnotem w pierścieniu posąg trwał niewzruszenie w medytacji siedząc na posadzce areny. Jego wielki buzdygan z kości i żądeł leżał przed jego skrzyżowanymi nogami a sam saurus starał się za wszelką cenę odciąć od smętnego patosu tego widowiska i krzyku tłumu.
Stojący naprzeciw niego Duriath robił zgoła inne wrażenie. Wielki i muskularny jak na elfa wojownik nieustannie wiercił się i rozglądał, brzdękając kolczugą, okrywającą go pod złotobrązowym pancerzem od nosa po stopy. Długa czarna kita na szpiczastym hełmie druchii powiewała na słabych podmuchach wiatru razem z płaszczem egzekutora. Duriath stał z założonymi rękoma, bębniąc palcami o karwasze i rzucając znad kolczej osłony twarzy krótkie spojrzenia przekrwionych zwężonych oczu. Tuż obok niego stał uśmiechnięty Landryol, dzierżąc jego wielkiego Draicha. Młody korsarz miał dziś robić za giermka, lecz nie zrażało go to – wręcz przeciwnie, wystroił się dumnie w błyszczącą kolczugę ze złotym kołnierzem i płaszcz z łusek czarnego krakena.
Wtem szpaler trębaczy zagrał krótkie i głośne fanfary po czym stanął na baczność. Adelhar van der Maaren, mag Helstan a także uśmiechnięty szlachcic w zielonym surducie z kapitanami Asugawą oraz McHaddishem zajęli szereg miejsc w górującej nad resztą trybun loży honorowej. Widzowie wstrzymali oddech gdy Książę Admirał ze swego tronu sięgnął do podanej mu wazy z miniaturkami różnorakich typów oręża. Adelhar uśmiechnął się i zawołał:
- Nasz hardy jaszczur dzierżyć będzie pikę… zaś szlachetnemu Duriathowi przypadła halabarda! Faust, zamieńcie im oręż! – kiedy gwardziści wręczyli obu zawodnikom wspomnianą broń, wraz z Landryolem opuścili plac boju, dźwigając ciężką maczugę lustrijczyka. Książę Mórz odwrócił się do Raisha. – Zobaczmy czy broń drzewcowa ukróci rzeźnickie zapędy tych dwojga… Zaczynajcie!
Zaraz po trzasku krwawych rac, jego miejsce zajęły dzikie wiwaty publiczności i nie mniej nieartykułowane okrzyki walczących. Z nieba zaczęła kapać rzadka mrzawka, grube krople rozbijały się na białym marmurze i pancerzach czempionów.
- Khainie, przyjmij tę ofiarę! – ryknął w swym ciętym języku elf. – Zabijałem takich jak ty w Har Ganeth, bestio. Dziś nie zdołasz wygrać!
- Nie dziel ssskóry na żywym jaszczurze! – odwarknął biegnący Loq-Kro-Gar. – Ja obdzierałem ze skóry tobie podobnych od Przesmyku Hexoatl po równiny Culchan.
Gdy tak szarżowali przejęci pierwotną rządzą rozszarpania rywala, w ścianach dookoła błysnęły małe otwory. Obaj zawodnicy uszli bez szwanku przed lecącymi strzałkami – saurus odbił swoją kantem tarczy, a Duriath przechylił minimalnie głowę przepuszczając bełt bokiem.
Nie był to jednak koniec niespodzianek. Biegnący szybciej Egzekutor w ostatniej chwili wyczuł zmianę podłoża i z warknięciem piuetem zsunął się z tryskającej z otworów w kracie pod nim kolumny ognia. Płomienie objęły część czarnej na ich tle postaci kata lecz zaraz oderwały się od niej nie znajdując na zbroi punktów zaczepienia. Duriath z warknięciem zrzucił z ramion gorejący płaszcz i wznowił szarżę, deszcz z wolna dogaszał nieliczne płomyki wieńczące z rzadka kitę na hełmie i pas elfa.
Tymczasem Loq-Kro-Gar doskonale pamiętał z poprzednich walk rozkład pułapek. Po lewej miał ukryte wirujące ostrza, a płyta po prawej z kolcami od spodu miała obracać się pod stopą i przygważdżać do podłogi pechowego gladiatora. Saurus posunął się zwinnie środkiem lecz nagle zamarł słysząc świst – wysokie na półtorej metra ostrze przebiłoby go jak motyla gdyby się nie zatrzymał. Nowa konfiguracja pułapek nie była jego jedynym zmartwieniem, oprócz kropli deszczu glewię pokrywał inny płyn… Jaszczur ruszył do walki, obchodząc ostrze i zastanawiając się jakiej trucizny właśnie uniknął.
Duriath minął środek areny i wzniósł z warknięciem halabardę. Saurus wykorzystał jednak przewagę zasięgu i w biegu spróbował nadziać druchii jak kurczaka na rożen. Egzekutor zareagował błyskawicznie, obniżył poziomo trzonek broni i podbijając grot piki w górę zrobił sobie pole do zamaszystego cięcia w bok gada. Loq-Kro-Gar ustawił pionowo kopię na moment zanim cios mrocznego elfa odrąbał znaczną część drzewca, co jednak dało zimnokrwistemu czas by skoczyć do przodu na ziemię, pod lewe ramię Duriatha. Zanim kat dosunął się do przeciwnika, ten pchnął od dołu, a krople mżawki rozpryskiwały się na pędzącym grocie, który po chwili zagłębił się w zbroi elfa i dalej między jego żebrami. Wraz ze strumieniem krwi adwersarza Loq-Kro-Gar miał nadzieję zdobyć chwilę bólu u przeciwnika by wrócić do gardy, ale nie dostrzegł niczego: żadnego stęknięcia, okrzyku bólu czy spazmu – Duriath nawet nie mrugnął i z nienawiścią w ciemnych oczach skurczonych w małe punkciki na tle białek wyprowadził potężny zamach znad głowy.
Lustrijczyk syknął rozeźlony i zaintrygowany jednocześnie, z niebywałą wprawą chwytając drugą ręką włócznię bliżej trzonka jednym zamachem wyrwał grot z rany oraz zbił na bok katowskie cięcie. Saurus szykował się do jednoczesnego bloku i ataku ogonem, gdy jego słuch zarejestrował przeciągłe skrzypienie…
- Co na Malekitha… ?! – sapnął Duriath gdy panel pod nimi usunął się im spod stóp. Zaraz za nim zapadło się osiem przyległych, odsłaniając sterczące szeregi błyszczących kolców długości ludzkiego ramienia. Egzekutor wybił się lekko z jednej nogi i bezpiecznie wylądował krok od zapadni, jednak Loq-Kro-Gar nie był już tak szybki. Tylnia noga zaszurała szponami o stały grunt, ale przednia pociągnęła go w dół i zsunęła się między kolcami, które wyrwały w niej dotkliwe bruzdy. Saurus cudem znalazł dość sił by podciągnąć się w tył i padł zadem za krawędzią zapadni. Duriath miał aż za dużo czasu by obejść pułapkę i zaatakować gada, co niezwłocznie uczynił. Lustrijczyk desperacko przeturlał się do tyłu i uniósł lewą rękę. Potężny cios halabardy zagłębił się w tarczy i odłupał spory kawał kościanego pancerza.
Odepchnięty ciosem Duriatha saurus doskoczył do wroga i walnął ukośnie drzewcem piki. Symultanicznie Egzekutor przeniósł ciężar halabardy na drugą rękę i także zaatakował. Pika i halabarda spotkały się mniej więcej w połowie drogi i zwarły się drzewcami, na które obaj zaczęli napierać, rozpoczynając tytaniczną próbę sił. Druchii o dziwo wcale nie ustępował tu krzepą jaszczurowi i trwali tak w zapasach dopóki elf nie zaśmiał się nagle i walnął Loq-Kro-Gara w twarz z główki. Saurus zachwiał się, a Duriath wykorzystał moment wymierzając cios w gardło zimnokrwistego. Łowca z dżungli szybko się pozbierał i zwinnie przekładając ręce na włóczni zaczął kręcić nią na podobieństwo wiatraka, zbijając ostrze mrocznego elfa przy akompaniamencie szczęku stali. Wzbudzając zadziwienie publiczności saurus zatrzymał drzewce w rękach i płynnym ruchem rąk wbił pikę w ramię Duriatha, przygważdżając do niego naramiennik. Egzekutor opuścił nieco gardę a lewa powieka zadrżała mu, gdy krew zaczęła wypełniać wnętrze rękawa. Loq-Kro-Gar obrócił ostrze w ranie i znów uwolnił swą broń, przyjmując pozycję i czekając na reakcję rywala.
- Widzę że jednak zacząłeś coś czuć, elfie.
- Zamknij się dzikusie! Gdybym miał swojego Draicha to twoja jadaczka już dawno nie miałaby kontaktu z płucami, które wtłoczyłyby w nie powietrze!
Duriath wzniósł ciężkie ostrze glewii daleko za prawy bark i wyprowadził cięcie szybkie niczym czarna błyskawica, gotowe spełnić groźbę właściciela. Ku najszczerszemu zdziwieniu widzów jaszczur nie wzniósł piki do parady jak w każdej poprzedniej wymianie ciosów. Z jakby ponurą rezygnacją wpatrywał się pionowymi źrenicami w świszczącą gilotynę… Gdy nagle potężny warkot wydobył się z jego piersi i Loq-Kro-Gar zgiął lewą rękę po czym wyprostował ją z szybkością atakującej żmiji, której paszcza zacisnęła się wokół trzonka halabardy. Saurus skręcił się w potężnym obrocie, wykręcając ramię zaskoczonego Duriatha i włócznią trzymaną w drugiej ręce walnął go po palcach wyrywając broń z rąk elfa. Jaszczur cisnął glewię aż na drugi koniec areny, gdzie wbiła się hakiem z tyłu ostrza w ścianę. Lustrijczyk przerodził skręt w piruet, złapawszy włócznię oburącz. Egzekutor cofnął się o krok, lecz było już za późno. Włócznia zatoczyła koło i z rozpędu trafiła mrocznego elfa w sam środek napierśnika, który ustąpił po kilku straszliwych sekundach jęku giętego metalu. Grot przebił ciało i z impetem wyszedł plecami Duriatha, który stęknął i kaszlnął krwią. Posoka słynęła po kolczej osłonie twarzy a sam kat opuścił bezwładnie ręce i zwiesił głowę. Duriath z Har Ganeth zawisł nabity na włócznię jak lalka, której przecięto sznurki.
Loq-Kro-Gar dysząc wciąż nie mógł puścić broni. Tłum wył z radości a on wciąż wpatrywał się w małe strumyczki krwi, płynące po drzewcu. Nagle zmysł łowcy zaalarmował saurusa. To że nie zniknął po walce było już dziwne same w sobie… Usłyszał krótki charkot. Blada, żylasta dłoń zacisnęła się na włóczni a spiczasty hełm podniósł się z przerażającą gwałtownością, ukazując płonące szałem oczy. Duriath podciągnął się na drzewcu, nabijając się głębiej na broń gada a drugą ręką sięgnął do pasa. Wydobył długi, ząbkowany od wewnętrznej krawędzi czarny sztylet używany do zabijania niewolników i ze zgrzytem zębów wbił go jaszczurowi w pierś. Loq-Kro-Gar drgnął niespokojnie sytuacja wydawała się patowa. Egzekutor przekręcił nóż pod skórą gada, lecz ten wbrew jego nagłej radości puścił swobodnie włócznię i rzucił się na niego. Potężne, szponiaste łapska zacisnęły się na barkach druchii, unosząc go nad ziemię. Duriath machał nogami i raz za razem szarpał sztyletem w piersi saurusa.
- Czemu nie umierasz… czemu… przecież trucizna…giń, giń, giń!
***
W tym samym czasie tajemnicza postać okryta szczelnie płaszczem z kapturem stała nad ogłuszonym strażnikiem Księcia Mórz, spod czarnych włosów gwardzisty prześwitywało pojedyncze, spiczaste ucho…
- Ech przyjacielu, gdy ostatnio obcinałem ci ucho myślałem że to koniec z brudnymi trikami… I w pewnym sensie miałem rację… Musiałem tylko zadziałać – dura lex Sigmaris lex…
***
Sytuacja nie była patowa – Duriath zapomniał o innej broni rywala. Loq-Kro-Gar rozwarł swe wielkie, błyszczące od śliny szczęki i głęboko w umyśle elfa zapaliło się przerażenie. Lewą ręką złapał za łeb jaszczura i za wszelką cenę usiłował go odepchnąć lub chociaż spowolnić na drodze do własnej twarzy – bezskutecznie. Paszcza zatrzasnęła się na barku Egzekutora po czym przeniosła się w lewo i zakrzywione kły wpiły się w ogniwa kolczugi, chroniące usta. Gad jednym szarpnięciem łba zdarł hełm i znaczną część skóry z podbródka Duriatha, którego ręka zaczęła na oślep okładać nieubłagalne szczęki saurusa. Loq-Kro-Gar znalazł drogę do miękkiej krtani i to był już koniec. Zęby zaciskały się i rwały raz za razem, coraz głębiej wchodząc w ciepłą tkankę i uwalniając fontanny krwi.
Publiczność wydała stęknięcie zdumienia i przerażenia.
Saurus puścił Duriatha, który upadł na wznak ze sterczącą pionowo z piersi włócznią. Wokół truchła zaczęła rozlewać się kałuża krwi, kiedy Loq-Kor-Gar postawił stopę na ciele przeciwnika i uniósł do góry zupełnie czerwony pysk, wydając przenikliwy ryk zwycięstwa.
Pod jego pazurami drgawki wciąż wstrząsały ciałem Egzekutora a krew bulgotała w jamie wokół nagiego odcinka kręgosłupa. Zwycięzca był tylko jeden.
[ Z racji świętowania Samhain, Dziadów i łażenia po grobach przodków trochę się spóźniłem ale proszę i nawet jest fatality. Zapalcie znicze przegranym i przechodzimy do najbardziej emocjonującego (tak z deczka zdradzając) pojedynku ćwierćfinałów. ]
(soundtrack: http://www.youtube.com/watch?v=IjIWbhEFaoU)
Dzięki sprawnej reakcji oddziału kislevickich najemników w długich płaszczach zamieszanie przy wejściu na trybuny zostało opanowane i już w dwa kwadranse później rozochocony tłum krzykiem domagał się walki. Pikanterii dzisiejszej walce dodawał ogrom zakładów obstawionych przez znudzonych do niedawna pasażerów, którzy teraz zamiast wyczekiwać pojawienia się Księcia Mórz pilnie wpatrywali się w swych faworytów, podświetlonych z rzadka przebijającymi ciężki strop szarych chmur promieniami słońca.
Loq-Kro-Gar niczym wielki zielony, ozdobiony piórami i klejnotem w pierścieniu posąg trwał niewzruszenie w medytacji siedząc na posadzce areny. Jego wielki buzdygan z kości i żądeł leżał przed jego skrzyżowanymi nogami a sam saurus starał się za wszelką cenę odciąć od smętnego patosu tego widowiska i krzyku tłumu.
Stojący naprzeciw niego Duriath robił zgoła inne wrażenie. Wielki i muskularny jak na elfa wojownik nieustannie wiercił się i rozglądał, brzdękając kolczugą, okrywającą go pod złotobrązowym pancerzem od nosa po stopy. Długa czarna kita na szpiczastym hełmie druchii powiewała na słabych podmuchach wiatru razem z płaszczem egzekutora. Duriath stał z założonymi rękoma, bębniąc palcami o karwasze i rzucając znad kolczej osłony twarzy krótkie spojrzenia przekrwionych zwężonych oczu. Tuż obok niego stał uśmiechnięty Landryol, dzierżąc jego wielkiego Draicha. Młody korsarz miał dziś robić za giermka, lecz nie zrażało go to – wręcz przeciwnie, wystroił się dumnie w błyszczącą kolczugę ze złotym kołnierzem i płaszcz z łusek czarnego krakena.
Wtem szpaler trębaczy zagrał krótkie i głośne fanfary po czym stanął na baczność. Adelhar van der Maaren, mag Helstan a także uśmiechnięty szlachcic w zielonym surducie z kapitanami Asugawą oraz McHaddishem zajęli szereg miejsc w górującej nad resztą trybun loży honorowej. Widzowie wstrzymali oddech gdy Książę Admirał ze swego tronu sięgnął do podanej mu wazy z miniaturkami różnorakich typów oręża. Adelhar uśmiechnął się i zawołał:
- Nasz hardy jaszczur dzierżyć będzie pikę… zaś szlachetnemu Duriathowi przypadła halabarda! Faust, zamieńcie im oręż! – kiedy gwardziści wręczyli obu zawodnikom wspomnianą broń, wraz z Landryolem opuścili plac boju, dźwigając ciężką maczugę lustrijczyka. Książę Mórz odwrócił się do Raisha. – Zobaczmy czy broń drzewcowa ukróci rzeźnickie zapędy tych dwojga… Zaczynajcie!
Zaraz po trzasku krwawych rac, jego miejsce zajęły dzikie wiwaty publiczności i nie mniej nieartykułowane okrzyki walczących. Z nieba zaczęła kapać rzadka mrzawka, grube krople rozbijały się na białym marmurze i pancerzach czempionów.
- Khainie, przyjmij tę ofiarę! – ryknął w swym ciętym języku elf. – Zabijałem takich jak ty w Har Ganeth, bestio. Dziś nie zdołasz wygrać!
- Nie dziel ssskóry na żywym jaszczurze! – odwarknął biegnący Loq-Kro-Gar. – Ja obdzierałem ze skóry tobie podobnych od Przesmyku Hexoatl po równiny Culchan.
Gdy tak szarżowali przejęci pierwotną rządzą rozszarpania rywala, w ścianach dookoła błysnęły małe otwory. Obaj zawodnicy uszli bez szwanku przed lecącymi strzałkami – saurus odbił swoją kantem tarczy, a Duriath przechylił minimalnie głowę przepuszczając bełt bokiem.
Nie był to jednak koniec niespodzianek. Biegnący szybciej Egzekutor w ostatniej chwili wyczuł zmianę podłoża i z warknięciem piuetem zsunął się z tryskającej z otworów w kracie pod nim kolumny ognia. Płomienie objęły część czarnej na ich tle postaci kata lecz zaraz oderwały się od niej nie znajdując na zbroi punktów zaczepienia. Duriath z warknięciem zrzucił z ramion gorejący płaszcz i wznowił szarżę, deszcz z wolna dogaszał nieliczne płomyki wieńczące z rzadka kitę na hełmie i pas elfa.
Tymczasem Loq-Kro-Gar doskonale pamiętał z poprzednich walk rozkład pułapek. Po lewej miał ukryte wirujące ostrza, a płyta po prawej z kolcami od spodu miała obracać się pod stopą i przygważdżać do podłogi pechowego gladiatora. Saurus posunął się zwinnie środkiem lecz nagle zamarł słysząc świst – wysokie na półtorej metra ostrze przebiłoby go jak motyla gdyby się nie zatrzymał. Nowa konfiguracja pułapek nie była jego jedynym zmartwieniem, oprócz kropli deszczu glewię pokrywał inny płyn… Jaszczur ruszył do walki, obchodząc ostrze i zastanawiając się jakiej trucizny właśnie uniknął.
Duriath minął środek areny i wzniósł z warknięciem halabardę. Saurus wykorzystał jednak przewagę zasięgu i w biegu spróbował nadziać druchii jak kurczaka na rożen. Egzekutor zareagował błyskawicznie, obniżył poziomo trzonek broni i podbijając grot piki w górę zrobił sobie pole do zamaszystego cięcia w bok gada. Loq-Kro-Gar ustawił pionowo kopię na moment zanim cios mrocznego elfa odrąbał znaczną część drzewca, co jednak dało zimnokrwistemu czas by skoczyć do przodu na ziemię, pod lewe ramię Duriatha. Zanim kat dosunął się do przeciwnika, ten pchnął od dołu, a krople mżawki rozpryskiwały się na pędzącym grocie, który po chwili zagłębił się w zbroi elfa i dalej między jego żebrami. Wraz ze strumieniem krwi adwersarza Loq-Kro-Gar miał nadzieję zdobyć chwilę bólu u przeciwnika by wrócić do gardy, ale nie dostrzegł niczego: żadnego stęknięcia, okrzyku bólu czy spazmu – Duriath nawet nie mrugnął i z nienawiścią w ciemnych oczach skurczonych w małe punkciki na tle białek wyprowadził potężny zamach znad głowy.
Lustrijczyk syknął rozeźlony i zaintrygowany jednocześnie, z niebywałą wprawą chwytając drugą ręką włócznię bliżej trzonka jednym zamachem wyrwał grot z rany oraz zbił na bok katowskie cięcie. Saurus szykował się do jednoczesnego bloku i ataku ogonem, gdy jego słuch zarejestrował przeciągłe skrzypienie…
- Co na Malekitha… ?! – sapnął Duriath gdy panel pod nimi usunął się im spod stóp. Zaraz za nim zapadło się osiem przyległych, odsłaniając sterczące szeregi błyszczących kolców długości ludzkiego ramienia. Egzekutor wybił się lekko z jednej nogi i bezpiecznie wylądował krok od zapadni, jednak Loq-Kro-Gar nie był już tak szybki. Tylnia noga zaszurała szponami o stały grunt, ale przednia pociągnęła go w dół i zsunęła się między kolcami, które wyrwały w niej dotkliwe bruzdy. Saurus cudem znalazł dość sił by podciągnąć się w tył i padł zadem za krawędzią zapadni. Duriath miał aż za dużo czasu by obejść pułapkę i zaatakować gada, co niezwłocznie uczynił. Lustrijczyk desperacko przeturlał się do tyłu i uniósł lewą rękę. Potężny cios halabardy zagłębił się w tarczy i odłupał spory kawał kościanego pancerza.
Odepchnięty ciosem Duriatha saurus doskoczył do wroga i walnął ukośnie drzewcem piki. Symultanicznie Egzekutor przeniósł ciężar halabardy na drugą rękę i także zaatakował. Pika i halabarda spotkały się mniej więcej w połowie drogi i zwarły się drzewcami, na które obaj zaczęli napierać, rozpoczynając tytaniczną próbę sił. Druchii o dziwo wcale nie ustępował tu krzepą jaszczurowi i trwali tak w zapasach dopóki elf nie zaśmiał się nagle i walnął Loq-Kro-Gara w twarz z główki. Saurus zachwiał się, a Duriath wykorzystał moment wymierzając cios w gardło zimnokrwistego. Łowca z dżungli szybko się pozbierał i zwinnie przekładając ręce na włóczni zaczął kręcić nią na podobieństwo wiatraka, zbijając ostrze mrocznego elfa przy akompaniamencie szczęku stali. Wzbudzając zadziwienie publiczności saurus zatrzymał drzewce w rękach i płynnym ruchem rąk wbił pikę w ramię Duriatha, przygważdżając do niego naramiennik. Egzekutor opuścił nieco gardę a lewa powieka zadrżała mu, gdy krew zaczęła wypełniać wnętrze rękawa. Loq-Kro-Gar obrócił ostrze w ranie i znów uwolnił swą broń, przyjmując pozycję i czekając na reakcję rywala.
- Widzę że jednak zacząłeś coś czuć, elfie.
- Zamknij się dzikusie! Gdybym miał swojego Draicha to twoja jadaczka już dawno nie miałaby kontaktu z płucami, które wtłoczyłyby w nie powietrze!
Duriath wzniósł ciężkie ostrze glewii daleko za prawy bark i wyprowadził cięcie szybkie niczym czarna błyskawica, gotowe spełnić groźbę właściciela. Ku najszczerszemu zdziwieniu widzów jaszczur nie wzniósł piki do parady jak w każdej poprzedniej wymianie ciosów. Z jakby ponurą rezygnacją wpatrywał się pionowymi źrenicami w świszczącą gilotynę… Gdy nagle potężny warkot wydobył się z jego piersi i Loq-Kro-Gar zgiął lewą rękę po czym wyprostował ją z szybkością atakującej żmiji, której paszcza zacisnęła się wokół trzonka halabardy. Saurus skręcił się w potężnym obrocie, wykręcając ramię zaskoczonego Duriatha i włócznią trzymaną w drugiej ręce walnął go po palcach wyrywając broń z rąk elfa. Jaszczur cisnął glewię aż na drugi koniec areny, gdzie wbiła się hakiem z tyłu ostrza w ścianę. Lustrijczyk przerodził skręt w piruet, złapawszy włócznię oburącz. Egzekutor cofnął się o krok, lecz było już za późno. Włócznia zatoczyła koło i z rozpędu trafiła mrocznego elfa w sam środek napierśnika, który ustąpił po kilku straszliwych sekundach jęku giętego metalu. Grot przebił ciało i z impetem wyszedł plecami Duriatha, który stęknął i kaszlnął krwią. Posoka słynęła po kolczej osłonie twarzy a sam kat opuścił bezwładnie ręce i zwiesił głowę. Duriath z Har Ganeth zawisł nabity na włócznię jak lalka, której przecięto sznurki.
Loq-Kro-Gar dysząc wciąż nie mógł puścić broni. Tłum wył z radości a on wciąż wpatrywał się w małe strumyczki krwi, płynące po drzewcu. Nagle zmysł łowcy zaalarmował saurusa. To że nie zniknął po walce było już dziwne same w sobie… Usłyszał krótki charkot. Blada, żylasta dłoń zacisnęła się na włóczni a spiczasty hełm podniósł się z przerażającą gwałtownością, ukazując płonące szałem oczy. Duriath podciągnął się na drzewcu, nabijając się głębiej na broń gada a drugą ręką sięgnął do pasa. Wydobył długi, ząbkowany od wewnętrznej krawędzi czarny sztylet używany do zabijania niewolników i ze zgrzytem zębów wbił go jaszczurowi w pierś. Loq-Kro-Gar drgnął niespokojnie sytuacja wydawała się patowa. Egzekutor przekręcił nóż pod skórą gada, lecz ten wbrew jego nagłej radości puścił swobodnie włócznię i rzucił się na niego. Potężne, szponiaste łapska zacisnęły się na barkach druchii, unosząc go nad ziemię. Duriath machał nogami i raz za razem szarpał sztyletem w piersi saurusa.
- Czemu nie umierasz… czemu… przecież trucizna…giń, giń, giń!
***
W tym samym czasie tajemnicza postać okryta szczelnie płaszczem z kapturem stała nad ogłuszonym strażnikiem Księcia Mórz, spod czarnych włosów gwardzisty prześwitywało pojedyncze, spiczaste ucho…
- Ech przyjacielu, gdy ostatnio obcinałem ci ucho myślałem że to koniec z brudnymi trikami… I w pewnym sensie miałem rację… Musiałem tylko zadziałać – dura lex Sigmaris lex…
***
Sytuacja nie była patowa – Duriath zapomniał o innej broni rywala. Loq-Kro-Gar rozwarł swe wielkie, błyszczące od śliny szczęki i głęboko w umyśle elfa zapaliło się przerażenie. Lewą ręką złapał za łeb jaszczura i za wszelką cenę usiłował go odepchnąć lub chociaż spowolnić na drodze do własnej twarzy – bezskutecznie. Paszcza zatrzasnęła się na barku Egzekutora po czym przeniosła się w lewo i zakrzywione kły wpiły się w ogniwa kolczugi, chroniące usta. Gad jednym szarpnięciem łba zdarł hełm i znaczną część skóry z podbródka Duriatha, którego ręka zaczęła na oślep okładać nieubłagalne szczęki saurusa. Loq-Kro-Gar znalazł drogę do miękkiej krtani i to był już koniec. Zęby zaciskały się i rwały raz za razem, coraz głębiej wchodząc w ciepłą tkankę i uwalniając fontanny krwi.
Publiczność wydała stęknięcie zdumienia i przerażenia.
Saurus puścił Duriatha, który upadł na wznak ze sterczącą pionowo z piersi włócznią. Wokół truchła zaczęła rozlewać się kałuża krwi, kiedy Loq-Kor-Gar postawił stopę na ciele przeciwnika i uniósł do góry zupełnie czerwony pysk, wydając przenikliwy ryk zwycięstwa.
Pod jego pazurami drgawki wciąż wstrząsały ciałem Egzekutora a krew bulgotała w jamie wokół nagiego odcinka kręgosłupa. Zwycięzca był tylko jeden.
[ Z racji świętowania Samhain, Dziadów i łażenia po grobach przodków trochę się spóźniłem ale proszę i nawet jest fatality. Zapalcie znicze przegranym i przechodzimy do najbardziej emocjonującego (tak z deczka zdradzając) pojedynku ćwierćfinałów. ]
Tłum wiwatował. Gromkie okrzyki, oklaski, wycia i śmiechy radości dochodziły saurusa zewsząd. Patrząc na nich ze środka areny ci wszyscy bogacze, kupcy, możni, szlachetnie urodzeni wydawali się bardziej krwiożerczy od któregokolwiek z zawodników. Ludzie łaknęli krwi i ją dostali. Dla Loq-Kro-Gara ich zadowolenie nie miało znaczenia, oto dokonał czterech rzeczy na raz- starł z powierzchni ziemi wroga porzadku Przedwiecznych, przelał krew jednego z najeźdźców, ktorzy dokonywali regularnych wypadów łupieskich, pozbył się rywala, stojacego na drodze do półfinału i zasmakował zdobyczy szczególnie słodkiej od czasu niewoli saurusa u mrocznych elfów. Krew Druchii spływała mu po pysku, ciężkimi kroplami padała na posadzkę. Czuł jej smak na języku, gdzie tysiące receptorów analizowały jej skład, dostarzcając wielu informacji o poległym. W pewnym sensie w tej oto chwili Loq-Kro-Gar znał Duriatha lepiej, niż którykolwiek z jego druchów. Elf należał jednak do przeszłości, inna zwierzyna oczekiwała. Saurus uniósł pikę i zatoczywszy nią półkole wskazał jedną osobę z całej widowni. Gerharda. Nadal pobudzony walką myślał jednynie o Imperialnym, o tym, jak posmakuje jego krwi, jak wydrze z wciąż żywego ciała serce i wątrobę, a potem je pożre. Mierzyli się wzrokiem z daleka, lecz wstający widzowie przerwali kontakt. Saurus spojrzał jeszcze raz na ciało Duriatha, po czym zdjął z niego nogę i odszedł.
[Wybieram umiejętność: Łowca]
Rana na piersi nie była groźna, a jaszczur nie odniosł w tym starciu wiekszych obrażeń. Nie oznaczało to jednak, że przeciwnik był łatwy. Gdy wrocił na "Waleczne Serce" wszyscy gratulowali mu wygranej. Szczerze. Loq-Kro-Garowi przeszło przez myśl, że ma szczęście mieszkać wśród tych ludzi.
[Brawo, znów mnie zachwyciłeś! Bardzo przypadł mi do gustu opis walki bronią drzecową, nieco niedocenianą w fantasy. Jeszcze raz brawo! ]
[Wybieram umiejętność: Łowca]
Rana na piersi nie była groźna, a jaszczur nie odniosł w tym starciu wiekszych obrażeń. Nie oznaczało to jednak, że przeciwnik był łatwy. Gdy wrocił na "Waleczne Serce" wszyscy gratulowali mu wygranej. Szczerze. Loq-Kro-Garowi przeszło przez myśl, że ma szczęście mieszkać wśród tych ludzi.
[Brawo, znów mnie zachwyciłeś! Bardzo przypadł mi do gustu opis walki bronią drzecową, nieco niedocenianą w fantasy. Jeszcze raz brawo! ]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN