ARENA ŚMIERCI NR 34 - KRÓLESTWA MANANNA
Re: ARENA ŚMIERCI NR 34 - KRÓLESTWA MANANNA
Loq-Kro-Gar siedział na podłodze, z zamkniętymi oczami. Oddychał spokojnie, głęboko. Zastanawiał się, co go czeka. Dotarli do celu podróży, lecz wciąż nie wiedział, gdzie znajduje się odłamek. Ani co może stać na jego straży.
Rozległo się pukanie, które wyrwało go z zamyśleń. Saurus wstał i uchylił nieznacznie drzwi. Zastał za nimi Mulfgara.
-Czołem! Mam dla ciebie przesyłkę. -rzekł krasnolud i wskazał na skrzynkę. -Zrobione, zgodnie z umową.
Gad podziękował i wniósł skrzynkę do kajuty, uchylając przy tym drzwi najmniej, jak to było konieczne. Potem wręczył Dawiemu obiecane ziele i już liczył na to, że pozbędzie się go, lecz tamten ani myślał odejść. W dodatku zdawał się zwietrzyć, że saurus coś ukrywa.
-Musimy pogadać.-powiedział Mulfgar ściszonym głosem- na osobności. Śliska sprawa.
Jaszczur przytaknął, lecz nie wpuścił Dawiego do środka.
-Nie tu. -syknął.
-Co jest? Chędożysz akuratnie?-krasnolud uniósł brwi.
Loq-Kro-Gar zignorował pytanie i kazał iść za sobą. Udali się na dziób statku.
Mulfgar milczał przez chwilę, jakby ważąc słowa, aż wreszcie wyjaśnił o co chodzi.
-Chodzi o trupa...- zaczął.
Saurus nieco spanikował. Nie przypuszczał, by krasnale interesowały się tym, co się stało z wampirzycą. Mulfgar zaskoczył go, lecz gad nie zamierzał odkrywać wszystkich kart.
-No więc ubito Kislevitę.-kontynuował Dawi, a jaszczur odetchnął z ulgą. Oczywiście w duchu.- Jeden z kompanów Joachimowicza został znaleziony martwy. Nie wiadomo, kto to zrobił, ale obawiam się, że szalony kapelusznik wraca z zaświatów. Pan Bothan niby się z tego podśmiewa, ale sądzę, że w duchu myśli o tym samym.
-Czego więc oczekujecie ode mnie? -spytał weteran blizn.
-Na różnych czarostwach się znasz, ten tego... wiedzę jakąś szamańską, cholera, odratowałeś moją dupę, gdy zatruto mnie! Wykoncypowaliśmy tedy z chłopakami, że obejrzysz nieboszczyka i powiesz co o ty myślisz. A nuże coś znajdziesz?
-W porządku. Prowadź.
***
Ciało Władimira Perejewskiego leżało na wielkim stole. Medyk, ten sam, co operował Loq-Kro-Gara właśnie chował narzędzia do skórzanej torby, gdy do sali weszli Mulfgar i jaszczur. Pielęgniarka asystująca doktorowi chciała ich wygonić, lecz stary krasnolud wyperswadował jej to.
-Dzięki wielkie panie konslyliarzu, ale pora na niekonfesjonalną medycynę, hehe -zaśmiał się Dawi.
Lekarz chciał zaprotestować, lecz zrezygnował, widząc, że nieproszeni goście wzięli się do roboty.
Loq-Kro-Gar uważnie obejrzał ciało, doszukując się jakichkolwiek wskazówek. Oprócz rany na szyji i odleżyn na plecach nie zauważył nic podejrzanego.
-W jakiej pozycji leżał, gdy go znaleziono?-spytał jaszczur nawet się nie obracając.
Medyk podrapał się w pomarszczone czoło.
-Leżał na wznak, ewidentnie ułożony przez kogoś. -powiedział
-A broń?
-Wzdłuż ciała. Nasz skryba dokładnie opisał i narysował to, co zastaliśmy. Czemu pytasz?
-Będę chciał się zapoznać z waszymi rysunkami, gdy skończę. -rzekł gad i pochylił się nad raną na szyji.
Brzegi jej były regularne, a wokół otworu widniało nierównomierne krwawe podbiegnięcie.
-Pocisk wysssstrzelony z jakiejś ręcznej machiny miotającej, jak to nazywacie....?- saurus zwrócił się do Mulfgara.
-Arbalet?
-Tak... Wystrzelone z bliska, pod kątem. Strzałka weszła z dużym impetem i zrobiła gulasz z naczyń szyjnych. - Loq-Kro-Gar podniósł wzrok znad stołu. -Gdzie jest pocisk?
-W tej szkatułce, na regale.-mruknął lekarz.- Niestety... rozpadł się przy wyciąganiu.
-CO?!-warknął oburzony Mulfgar.
-Rozpadł się... na trzy części. Ale nie całkowicie. Sami zobaczcie. -odparł medyk i otworzywszy małe pudełeczko zademonstrował pocisk.
Saurus ujął go ostrożnie w palce i przyjrzał się uważnie. Po chwili uśmiechnął się.
-Brzegi, wzdłuż którego idzie linia podziału strzałki są zbyt regularne, by powstały na skutek uszkodzenia. Ten pocisk nacięto przed wystrzeleniem. W momencie uderzenia czubek rozpryskuje się na trzy części, które szatkują wnętrzności. Pasuje jak ulał do obrażeń tego człowieka.
Krasnolud spojrzał na niego z podziwem.
-Nie wiedziałem, że znasz się na broni strzeleckiej.-rzekł.
-Nie znam się. Obserwuję i wyciągam wnioski. To podstawowe cechy łowcy.-odparł jaszczur.
-Coś jeszcze? -spytał Dawi
-Tak. Ale najpierw chodźmy obejrzeć miejsce zbrodni.
***
Loq-Kro-Gar pełzał z nosem przy ziemi, kamień po kamieniu oglądając miejsce, w którym znaleziono ciało. Kilka kroków za nim stał Mulfgar z plikiem papierzysk w rękach, który spoglądał to na nie, to na jaszczura.
-Jeszcze raz. W którą stronę skierowane były zwłoki?-spytał gad nie odrywając nosa od ziemi.
-Na wschód. Broń wzdłuż ciała. -odparł Dawi.-przeglądałeś te bazgroły z dziesięć razy, a ciągle mnie o coś wypytujesz. Może jakieś odpowiedzi dla odmiany?
Jaszczur zignorował kąśliwą uwagę i węszył dalej. Wreszcie zatoczywszy krąg, gad wstał i przeszedł do wyjaśnień.
-Ciało ciągnięto po ziemi. Ślady mówią, że padł w tamtym miejscu na twarz. Krew wsiąkła w ziemię, lecz wciąż można wyczuć jej woń. -stwierdził.
Wykonał kilka kroków w bok i przykląkł.
-Biorąc pod uwagę kąt uderzenia pocisku, zabójca stał mniej więcej tutaj. Nie znalazłem krwi innej, niż tego Kislevity, więc prawdopodobnie napastnik nie poniósł obrażeń.
Lustrijczyk chwycił garść ziemi i podstawił sobie pod nos.
-Jego zapach jest prawie niewyczuwalny, nawet ja nie zdołam go zidentyfikować. Wiem tylko, że to był człowiek, mężczyzna. Pochodzi ze Starego Świata. Pytanie brzmi- dlaczego zabił? Odpowiedź przynosi położenie zwłok- staranne ułożenie, zgodne z kierunkami geograficznymi, z bronią wzdłuż ciała- zabójca ułożył ofiarę jak w obrządku pogrzebowym. Przypuszczam więc, że nie planował go zabić, narzędzie zbrodni wskazuje jednak, że nie był to też wypadek. Zabójca nadszedł z innego kierunku niż ofiara, a ponieważ Kislevita był pijany, więc spotkanie było przypadkowe. Brakuje tylko...
Saurus znów szedł z nosem przy ziemi, szukając tropów, których inni nie mieli szans odnaleźć. W końcu natrafił na to, czego szukał. Ptasie guano. A konkretnie gołębie...
Mulfgar nie podzielał jego zadowolenia.
-I to wszystko wyczytałeś z gówna???-skrzywił się stary krasnolud.- Nie określiłbym tego jako solidne dowody.
Loq-Kro-Gar spojrzał na niego z politowaniem.
-Widziałeś na tej wyspie jakiegokolwiek ptaka Dro'ka'khanx?-syknął
Dawi zamyślił się.
-W sumie to nie...
-To-tu Lustrijczyk wskazał białą plamę guana-pozostawił ptak ze Starego Świata. Gołąb. A to znaczy...
-To znaczy, że ktoś prowadzi tu tajną korespondencję...-dokończył Mulfgar. -Ktoś, kto używa śmiercionośnych, rozpryskowych strzałek, zakazanych przez konwencję Marienburdzką, kto nie zawaha się zgładzić świadka i niedostrzeżony zniknąć, kto potrafi zacierać ślady i jest na tyle pobożny, że odprawia ceremonię pogrzebową nad zabitym, mimo, że powinien zrzucić ciało z klifu. -krasnolud uniósł wzrok- Myślisz o tym samym jaszczurze?
-Reiner... -syknął Loq-Kro-Gar.
Rozległo się pukanie, które wyrwało go z zamyśleń. Saurus wstał i uchylił nieznacznie drzwi. Zastał za nimi Mulfgara.
-Czołem! Mam dla ciebie przesyłkę. -rzekł krasnolud i wskazał na skrzynkę. -Zrobione, zgodnie z umową.
Gad podziękował i wniósł skrzynkę do kajuty, uchylając przy tym drzwi najmniej, jak to było konieczne. Potem wręczył Dawiemu obiecane ziele i już liczył na to, że pozbędzie się go, lecz tamten ani myślał odejść. W dodatku zdawał się zwietrzyć, że saurus coś ukrywa.
-Musimy pogadać.-powiedział Mulfgar ściszonym głosem- na osobności. Śliska sprawa.
Jaszczur przytaknął, lecz nie wpuścił Dawiego do środka.
-Nie tu. -syknął.
-Co jest? Chędożysz akuratnie?-krasnolud uniósł brwi.
Loq-Kro-Gar zignorował pytanie i kazał iść za sobą. Udali się na dziób statku.
Mulfgar milczał przez chwilę, jakby ważąc słowa, aż wreszcie wyjaśnił o co chodzi.
-Chodzi o trupa...- zaczął.
Saurus nieco spanikował. Nie przypuszczał, by krasnale interesowały się tym, co się stało z wampirzycą. Mulfgar zaskoczył go, lecz gad nie zamierzał odkrywać wszystkich kart.
-No więc ubito Kislevitę.-kontynuował Dawi, a jaszczur odetchnął z ulgą. Oczywiście w duchu.- Jeden z kompanów Joachimowicza został znaleziony martwy. Nie wiadomo, kto to zrobił, ale obawiam się, że szalony kapelusznik wraca z zaświatów. Pan Bothan niby się z tego podśmiewa, ale sądzę, że w duchu myśli o tym samym.
-Czego więc oczekujecie ode mnie? -spytał weteran blizn.
-Na różnych czarostwach się znasz, ten tego... wiedzę jakąś szamańską, cholera, odratowałeś moją dupę, gdy zatruto mnie! Wykoncypowaliśmy tedy z chłopakami, że obejrzysz nieboszczyka i powiesz co o ty myślisz. A nuże coś znajdziesz?
-W porządku. Prowadź.
***
Ciało Władimira Perejewskiego leżało na wielkim stole. Medyk, ten sam, co operował Loq-Kro-Gara właśnie chował narzędzia do skórzanej torby, gdy do sali weszli Mulfgar i jaszczur. Pielęgniarka asystująca doktorowi chciała ich wygonić, lecz stary krasnolud wyperswadował jej to.
-Dzięki wielkie panie konslyliarzu, ale pora na niekonfesjonalną medycynę, hehe -zaśmiał się Dawi.
Lekarz chciał zaprotestować, lecz zrezygnował, widząc, że nieproszeni goście wzięli się do roboty.
Loq-Kro-Gar uważnie obejrzał ciało, doszukując się jakichkolwiek wskazówek. Oprócz rany na szyji i odleżyn na plecach nie zauważył nic podejrzanego.
-W jakiej pozycji leżał, gdy go znaleziono?-spytał jaszczur nawet się nie obracając.
Medyk podrapał się w pomarszczone czoło.
-Leżał na wznak, ewidentnie ułożony przez kogoś. -powiedział
-A broń?
-Wzdłuż ciała. Nasz skryba dokładnie opisał i narysował to, co zastaliśmy. Czemu pytasz?
-Będę chciał się zapoznać z waszymi rysunkami, gdy skończę. -rzekł gad i pochylił się nad raną na szyji.
Brzegi jej były regularne, a wokół otworu widniało nierównomierne krwawe podbiegnięcie.
-Pocisk wysssstrzelony z jakiejś ręcznej machiny miotającej, jak to nazywacie....?- saurus zwrócił się do Mulfgara.
-Arbalet?
-Tak... Wystrzelone z bliska, pod kątem. Strzałka weszła z dużym impetem i zrobiła gulasz z naczyń szyjnych. - Loq-Kro-Gar podniósł wzrok znad stołu. -Gdzie jest pocisk?
-W tej szkatułce, na regale.-mruknął lekarz.- Niestety... rozpadł się przy wyciąganiu.
-CO?!-warknął oburzony Mulfgar.
-Rozpadł się... na trzy części. Ale nie całkowicie. Sami zobaczcie. -odparł medyk i otworzywszy małe pudełeczko zademonstrował pocisk.
Saurus ujął go ostrożnie w palce i przyjrzał się uważnie. Po chwili uśmiechnął się.
-Brzegi, wzdłuż którego idzie linia podziału strzałki są zbyt regularne, by powstały na skutek uszkodzenia. Ten pocisk nacięto przed wystrzeleniem. W momencie uderzenia czubek rozpryskuje się na trzy części, które szatkują wnętrzności. Pasuje jak ulał do obrażeń tego człowieka.
Krasnolud spojrzał na niego z podziwem.
-Nie wiedziałem, że znasz się na broni strzeleckiej.-rzekł.
-Nie znam się. Obserwuję i wyciągam wnioski. To podstawowe cechy łowcy.-odparł jaszczur.
-Coś jeszcze? -spytał Dawi
-Tak. Ale najpierw chodźmy obejrzeć miejsce zbrodni.
***
Loq-Kro-Gar pełzał z nosem przy ziemi, kamień po kamieniu oglądając miejsce, w którym znaleziono ciało. Kilka kroków za nim stał Mulfgar z plikiem papierzysk w rękach, który spoglądał to na nie, to na jaszczura.
-Jeszcze raz. W którą stronę skierowane były zwłoki?-spytał gad nie odrywając nosa od ziemi.
-Na wschód. Broń wzdłuż ciała. -odparł Dawi.-przeglądałeś te bazgroły z dziesięć razy, a ciągle mnie o coś wypytujesz. Może jakieś odpowiedzi dla odmiany?
Jaszczur zignorował kąśliwą uwagę i węszył dalej. Wreszcie zatoczywszy krąg, gad wstał i przeszedł do wyjaśnień.
-Ciało ciągnięto po ziemi. Ślady mówią, że padł w tamtym miejscu na twarz. Krew wsiąkła w ziemię, lecz wciąż można wyczuć jej woń. -stwierdził.
Wykonał kilka kroków w bok i przykląkł.
-Biorąc pod uwagę kąt uderzenia pocisku, zabójca stał mniej więcej tutaj. Nie znalazłem krwi innej, niż tego Kislevity, więc prawdopodobnie napastnik nie poniósł obrażeń.
Lustrijczyk chwycił garść ziemi i podstawił sobie pod nos.
-Jego zapach jest prawie niewyczuwalny, nawet ja nie zdołam go zidentyfikować. Wiem tylko, że to był człowiek, mężczyzna. Pochodzi ze Starego Świata. Pytanie brzmi- dlaczego zabił? Odpowiedź przynosi położenie zwłok- staranne ułożenie, zgodne z kierunkami geograficznymi, z bronią wzdłuż ciała- zabójca ułożył ofiarę jak w obrządku pogrzebowym. Przypuszczam więc, że nie planował go zabić, narzędzie zbrodni wskazuje jednak, że nie był to też wypadek. Zabójca nadszedł z innego kierunku niż ofiara, a ponieważ Kislevita był pijany, więc spotkanie było przypadkowe. Brakuje tylko...
Saurus znów szedł z nosem przy ziemi, szukając tropów, których inni nie mieli szans odnaleźć. W końcu natrafił na to, czego szukał. Ptasie guano. A konkretnie gołębie...
Mulfgar nie podzielał jego zadowolenia.
-I to wszystko wyczytałeś z gówna???-skrzywił się stary krasnolud.- Nie określiłbym tego jako solidne dowody.
Loq-Kro-Gar spojrzał na niego z politowaniem.
-Widziałeś na tej wyspie jakiegokolwiek ptaka Dro'ka'khanx?-syknął
Dawi zamyślił się.
-W sumie to nie...
-To-tu Lustrijczyk wskazał białą plamę guana-pozostawił ptak ze Starego Świata. Gołąb. A to znaczy...
-To znaczy, że ktoś prowadzi tu tajną korespondencję...-dokończył Mulfgar. -Ktoś, kto używa śmiercionośnych, rozpryskowych strzałek, zakazanych przez konwencję Marienburdzką, kto nie zawaha się zgładzić świadka i niedostrzeżony zniknąć, kto potrafi zacierać ślady i jest na tyle pobożny, że odprawia ceremonię pogrzebową nad zabitym, mimo, że powinien zrzucić ciało z klifu. -krasnolud uniósł wzrok- Myślisz o tym samym jaszczurze?
-Reiner... -syknął Loq-Kro-Gar.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- Mistrz Miecza Hoetha
- Falubaz
- Posty: 1011
[Ja otworzę jakąś firmę pogrzebową, to już trzeci pogrzeb na tej arenie ]
Był zimny i morźny poranek. Przed usypanym stosem stał krąg postaci w białych szatach, na stosie spoczywało martwe ciało Irthiliusa. Twarz miał przykrytą całunem, na piersi spoczywał miecz.
-Byłeś wiernym przyjacielem i wspaniałym wojownikiem, żyłeś honorowo więc trwaj teraz na wiecznie zielonych łąkach w pokoju.-ręka Bellanera wykonała szybki ruch i z jego palców strzeliły płomienie podpalając stos-zapamiętamy cię na zawsze.
Atheis otarł łzę i spoglądając na płomienie które ogarniały ciało Mędrca zaśpiewał.
-Za nami dom, przed nami świat,
I ścieżki, których nasz zaznaczy ślad,
Przez cień i mrok, po nocy brzask,
Aż gwiazd na niebie zalśni blask
Mgła i zmierzch,
chmura i cień
Rozwieją się...
Rozwieją się...
Skończył śpiewać.
-Dlaczego to wszystko tak się kończy?! Dlaczego Elithmair, Deliere a teraz Irthilius?!-zakrzyknął pełen złości i smutku.
Był zimny i morźny poranek. Przed usypanym stosem stał krąg postaci w białych szatach, na stosie spoczywało martwe ciało Irthiliusa. Twarz miał przykrytą całunem, na piersi spoczywał miecz.
-Byłeś wiernym przyjacielem i wspaniałym wojownikiem, żyłeś honorowo więc trwaj teraz na wiecznie zielonych łąkach w pokoju.-ręka Bellanera wykonała szybki ruch i z jego palców strzeliły płomienie podpalając stos-zapamiętamy cię na zawsze.
Atheis otarł łzę i spoglądając na płomienie które ogarniały ciało Mędrca zaśpiewał.
-Za nami dom, przed nami świat,
I ścieżki, których nasz zaznaczy ślad,
Przez cień i mrok, po nocy brzask,
Aż gwiazd na niebie zalśni blask
Mgła i zmierzch,
chmura i cień
Rozwieją się...
Rozwieją się...
Skończył śpiewać.
-Dlaczego to wszystko tak się kończy?! Dlaczego Elithmair, Deliere a teraz Irthilius?!-zakrzyknął pełen złości i smutku.
Moja Galeria: http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php? ... 9#p1076079
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
- Panie ?
Kurt spojrzał się pytająco na Gerharda stojącego przy burcie "Gargantuana". Zakotwiczony okręt dominował nad wyspą niczym drewniana góra z żaglami, stanowiąc doskonały punkt obserwacyjny. To znaczy, stanowiłby doskonały punkt obserwacyjny, gdyby nie ta cholerna mgła, która z powodzeniem mogłaby zakamuflować orczą flotę inwazyjną.
- Mów.
- Jedna rzecz nie daje mi spokoju - Kurt oparł nogę o reling - Te krasnoludy mają jakieś mechaniczne latadło, prawda ?
- Prawda. Przynajmniej jeden z nich, Bothan. Co do tego drugiego nie jestem pewien.
- No właśnie. Sukinsyn pewnie będzie wysoko latał i ciskał bombami czy innym dziadostwem. Jak chcesz z tym walczyć ?
Gerhard parskał rozbawiony i szerokim ruchem ręki wskazał wszytko dookoła. Zdezorientowany Kurt zmrużył oczy i zaczął intensywnie interpretować gest swego lidera. Nadało mu to wygląd średnio rozgarniętego trolla.
Eirenstern, widząc męki swego podwładnego, westchnął i skrócił jego intelektualne cierpienia.
- MGŁA, jełopie, mgła ! Żeby cokolwiek zobaczyć, inżynier będzie musiał zlecieć na bardzo niski pułap. A wtedy... No cóż, wypadki chodzą po krasnoludach. Az pomocą Jana to już w ogóle bułka z masłem. Skurczybyk kiedyś wygrał Arenę, więc wie, jak się zabija. Ach, to będzie piękna bitwa ! Nie mogę się doczekać.
Kurt pokiwał głową na znak, że również niecierpliwe oczekuje rozlewu krwi.
- Panie, jest jeszcze jedna sprawa - Kultysta odezwał się po kilkunastu chwilach krwawych kontemplacji.
Gerhard potwierdzająco machnął ręką.
- Tych trzech poparzonych kultystów, no wiesz, tych, którzy mieli tworzyć twoją kadrę oficerską...
Khornita uniósł jedną brew i wbił swoje złe spojrzenie w Kurta.
- Co z nimi ? - Spytał cicho ?
- Wykazują się... niesubordynacją - Kurt wytrzymał spojrzenie - Nie chcą wykonywać moich poleceń, nawet tych, które powtarzam po tobie. Nie rekrutują nowych członków kultu, nie chcą stać na wartach podczas tajnych spotkań, nie biorą udziału w naszych akcjach... Twierdzą, że są ponad tym.
- Doprawdy ? - Wycedził Gerhard.
- Tak, panie. Uważają się za kogoś w postaci twoich czempionów. W zasadzie to sami czują się niczym dowódcy. Traktują innych jak robactwo.
- Gdzie teraz są ? - Eirenstern wyprostował się gwałtownie, sprawiając, że Kurt aż podskoczył z zaskoczenie.
- C-co ? - Wydukał.
- GDZIE SĄ ? Widziałeś ich ?!
- Tak, dwóch z nich, Wolfgang i ten drugi, mijałem ich jak tutaj szedłem. Dlatego mi się przypomniało.
- Prowadź !
Kurt pokiwał głową i poszli. Zeszli ze statku na ląd po drewniany trapie i weszli w labirynt namiotów. Mijali żołnierzy patrolujących okolicę, głośno dyskutujących szlachciców i pijanych w sztok pachołków. W pewnym momencie przechodzili obok obozowiska Jana i jego ludzi. Gerhard pozdrowił swego towarzysza broni krótkim skinięciem głowy.
W końcu, po kilku minutach marszu, zauważyli dwójkę poparzonych kultystów stojących przy pijalni piwa postawionej na rozkaz Księcia Mórz. Ze względu na ich raczej paskudną aparycję, reszta klientów trzymała się od nich z daleka. Na widok Eiresnterna, oboje wyprostowali się jak struny.
- Panie - Pozdrowili go chórem, gdy razem z Kurtem stanął przed nimi.
- Słyszałem, że ktoś cierpi tutaj na przerost ambicji - Gerhard przeszedł prosto do sedna.
Poparzeni mężczyźni spojrzeli po sobie.
- Co masz na myśli, panie ? - Wolfgang, wyróżniający się szerokim kapeluszem z piórkiem, spojrzał się na swego lidera ze szczerym zaskoczeniem w oczach.
- Nie słuchacie moich rozkazów ! Lekceważycie moich ludzi ! Upajacie się potęgą, której jeszcze nie zdobyliście !
- Sam nas wybrałeś na swoich czempionów, pamiętasz ? - Wolfgang odpowiedział zaskakująco zuchwałym tonem - Cudem wymknęliśmy się śmierci i znieśliśmy cierpienia, o których ci się nawet nie śniło ! Przeżyliśmy !
- Dzięki mnie ! Nie zapominaj o tym !
- Właśnie ! Tym samym wyniosłeś nas ponad resztę tego motłochu. Mamy prawo czuć się lepszymi. Nie możesz nam tego zabronić.
Zapadła ciężka, pełna napięcia cisza. Kurt spojrzał się na Gerharda i aż zrobił krok o tyłu.
Eirenstern nie był wściekły. Był wybitnie wręcz spokojny. I ten spokój właśnie, to bezduszne, zimne, stalowe spojrzenie, przerażało o stokroć bardziej niż najgłębsze napady szału.
- Przed walką z Badzumem - Podjął po chwili - Ostrzegałem cię, żebyś nigdy mnie nie kwestionował. Chyba właśnie to zrobiłeś.
- Panie - Poparzony kultysta właśnie pojął swój błąd - Ja nie...
Gerhard nie pozwolił mu dokończyć. Złocisty gladius, który nie wiadomo kiedy znalazł się w jego dłoni, ze świstem przeciął powietrze. I nie tylko.
Wolfgang złapał się za rozpłataną szyję i zatoczył się to tyłu. Szkarłatna krew obficie wypływała mu spomiędzy palców, gdy z hukiem zwalił się na beczkę z piwem i prowizoryczny stolik zastawiony kubkami i dzbankami. Jakaś kobieta z tyłu krzyknęła rozdzierająco, ktoś inny zaczął głośno wzywać straż. Drugi z poparzonych kultystów cofnął się przerażony, widząc, jak jego towarzysz miota się w konwulsjach niczym ryba wyciągnięta z wody, by po chwili znieruchomieć zupełnie w kałuży krwi.
Gerhard podniósł wzrok znad martwego Wolfganga i spojrzał się na niego.
- Wyciągnij z tego wnioski - Rzekł zimno, po czym wytarł miecz płaszcz swego niedawnego podwładnego i odszedł spokojnie w tłum. Kurt po chwili wahania podążył za nim.
Kurt spojrzał się pytająco na Gerharda stojącego przy burcie "Gargantuana". Zakotwiczony okręt dominował nad wyspą niczym drewniana góra z żaglami, stanowiąc doskonały punkt obserwacyjny. To znaczy, stanowiłby doskonały punkt obserwacyjny, gdyby nie ta cholerna mgła, która z powodzeniem mogłaby zakamuflować orczą flotę inwazyjną.
- Mów.
- Jedna rzecz nie daje mi spokoju - Kurt oparł nogę o reling - Te krasnoludy mają jakieś mechaniczne latadło, prawda ?
- Prawda. Przynajmniej jeden z nich, Bothan. Co do tego drugiego nie jestem pewien.
- No właśnie. Sukinsyn pewnie będzie wysoko latał i ciskał bombami czy innym dziadostwem. Jak chcesz z tym walczyć ?
Gerhard parskał rozbawiony i szerokim ruchem ręki wskazał wszytko dookoła. Zdezorientowany Kurt zmrużył oczy i zaczął intensywnie interpretować gest swego lidera. Nadało mu to wygląd średnio rozgarniętego trolla.
Eirenstern, widząc męki swego podwładnego, westchnął i skrócił jego intelektualne cierpienia.
- MGŁA, jełopie, mgła ! Żeby cokolwiek zobaczyć, inżynier będzie musiał zlecieć na bardzo niski pułap. A wtedy... No cóż, wypadki chodzą po krasnoludach. Az pomocą Jana to już w ogóle bułka z masłem. Skurczybyk kiedyś wygrał Arenę, więc wie, jak się zabija. Ach, to będzie piękna bitwa ! Nie mogę się doczekać.
Kurt pokiwał głową na znak, że również niecierpliwe oczekuje rozlewu krwi.
- Panie, jest jeszcze jedna sprawa - Kultysta odezwał się po kilkunastu chwilach krwawych kontemplacji.
Gerhard potwierdzająco machnął ręką.
- Tych trzech poparzonych kultystów, no wiesz, tych, którzy mieli tworzyć twoją kadrę oficerską...
Khornita uniósł jedną brew i wbił swoje złe spojrzenie w Kurta.
- Co z nimi ? - Spytał cicho ?
- Wykazują się... niesubordynacją - Kurt wytrzymał spojrzenie - Nie chcą wykonywać moich poleceń, nawet tych, które powtarzam po tobie. Nie rekrutują nowych członków kultu, nie chcą stać na wartach podczas tajnych spotkań, nie biorą udziału w naszych akcjach... Twierdzą, że są ponad tym.
- Doprawdy ? - Wycedził Gerhard.
- Tak, panie. Uważają się za kogoś w postaci twoich czempionów. W zasadzie to sami czują się niczym dowódcy. Traktują innych jak robactwo.
- Gdzie teraz są ? - Eirenstern wyprostował się gwałtownie, sprawiając, że Kurt aż podskoczył z zaskoczenie.
- C-co ? - Wydukał.
- GDZIE SĄ ? Widziałeś ich ?!
- Tak, dwóch z nich, Wolfgang i ten drugi, mijałem ich jak tutaj szedłem. Dlatego mi się przypomniało.
- Prowadź !
Kurt pokiwał głową i poszli. Zeszli ze statku na ląd po drewniany trapie i weszli w labirynt namiotów. Mijali żołnierzy patrolujących okolicę, głośno dyskutujących szlachciców i pijanych w sztok pachołków. W pewnym momencie przechodzili obok obozowiska Jana i jego ludzi. Gerhard pozdrowił swego towarzysza broni krótkim skinięciem głowy.
W końcu, po kilku minutach marszu, zauważyli dwójkę poparzonych kultystów stojących przy pijalni piwa postawionej na rozkaz Księcia Mórz. Ze względu na ich raczej paskudną aparycję, reszta klientów trzymała się od nich z daleka. Na widok Eiresnterna, oboje wyprostowali się jak struny.
- Panie - Pozdrowili go chórem, gdy razem z Kurtem stanął przed nimi.
- Słyszałem, że ktoś cierpi tutaj na przerost ambicji - Gerhard przeszedł prosto do sedna.
Poparzeni mężczyźni spojrzeli po sobie.
- Co masz na myśli, panie ? - Wolfgang, wyróżniający się szerokim kapeluszem z piórkiem, spojrzał się na swego lidera ze szczerym zaskoczeniem w oczach.
- Nie słuchacie moich rozkazów ! Lekceważycie moich ludzi ! Upajacie się potęgą, której jeszcze nie zdobyliście !
- Sam nas wybrałeś na swoich czempionów, pamiętasz ? - Wolfgang odpowiedział zaskakująco zuchwałym tonem - Cudem wymknęliśmy się śmierci i znieśliśmy cierpienia, o których ci się nawet nie śniło ! Przeżyliśmy !
- Dzięki mnie ! Nie zapominaj o tym !
- Właśnie ! Tym samym wyniosłeś nas ponad resztę tego motłochu. Mamy prawo czuć się lepszymi. Nie możesz nam tego zabronić.
Zapadła ciężka, pełna napięcia cisza. Kurt spojrzał się na Gerharda i aż zrobił krok o tyłu.
Eirenstern nie był wściekły. Był wybitnie wręcz spokojny. I ten spokój właśnie, to bezduszne, zimne, stalowe spojrzenie, przerażało o stokroć bardziej niż najgłębsze napady szału.
- Przed walką z Badzumem - Podjął po chwili - Ostrzegałem cię, żebyś nigdy mnie nie kwestionował. Chyba właśnie to zrobiłeś.
- Panie - Poparzony kultysta właśnie pojął swój błąd - Ja nie...
Gerhard nie pozwolił mu dokończyć. Złocisty gladius, który nie wiadomo kiedy znalazł się w jego dłoni, ze świstem przeciął powietrze. I nie tylko.
Wolfgang złapał się za rozpłataną szyję i zatoczył się to tyłu. Szkarłatna krew obficie wypływała mu spomiędzy palców, gdy z hukiem zwalił się na beczkę z piwem i prowizoryczny stolik zastawiony kubkami i dzbankami. Jakaś kobieta z tyłu krzyknęła rozdzierająco, ktoś inny zaczął głośno wzywać straż. Drugi z poparzonych kultystów cofnął się przerażony, widząc, jak jego towarzysz miota się w konwulsjach niczym ryba wyciągnięta z wody, by po chwili znieruchomieć zupełnie w kałuży krwi.
Gerhard podniósł wzrok znad martwego Wolfganga i spojrzał się na niego.
- Wyciągnij z tego wnioski - Rzekł zimno, po czym wytarł miecz płaszcz swego niedawnego podwładnego i odszedł spokojnie w tłum. Kurt po chwili wahania podążył za nim.
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
Ustaliwszy prawdopodobny przebieg wydarzeń, Mulfgar pożegnał się z Loq-Kro-Garem i poszedł powiadomić Bothana o nowych odkryciach. Tymczasem jaszczur postanowił kontynuować bezkrwawe łowy. Była to pewna odmiana od walk na Arenie i innych, burzliwych przygód, okazja, której saurus nie miał zamiaru przepuścić. Jego umysł dokładnie analizował każdy strzępek informacji i każdą poszlakę, które uważnie poszukiwał wszelkimi zmysłami.
Ludzki łowca pozostawał w ukryciu od dłuższego czasu, musiał więc wtopić się w tłum. Odpowiednie przebranie? Nie poda się tak po prostu za jednego z gości, nie te wzorce zachowań. Reiner nie miał nawyków bogacza, czy szlachcica, podanie się za kogoś z nich groziło łatwym zdemaskowaniem... Nie dołączył też do załóg. Ci ludzie znają się od lat, pływali razem dziesiątki razy, od razu wychwyciliby obcego... Najemnicy?
Loq-Kro-Gar spojrzał na siedzących przy stoliku żołnierzy fortuny. Niektórzy jedli, pili, śmiali się i opowiadali sprośne dowcipy. Saurusowi przeszło przez myśl, że ci ludzie chyba jako jedyni zachowali pogodę ducha na tej wyspie. Inni najmici zachowywali wstrzemięźliwość i dystans do otoczenia, a nawet posępne i ponure miny. Wśród nich mógł się ukrywać inkwizytor.
Lustrijczyk obserwował przez jakiś czas grupę najemników, starając się wychwycić jakiekolwiek zachowania nie pasujące do otoczenia. Zwykle wykorzystywał to w polowaniach do odnalezienia w stadzie osobników słabych lub chorych, lecz metoda nadawała się do łowów na wszelkie gatunki, nawet ciepłokrwiste i cywilizowane. Niestety, nie udało mu się zaobserwować niczego interesującego.
Przypomniał sobie opowieści Eirensterna o tym, jak starł się z Reinerem i pokonał go, a znał na tyle czempiona Khorna, żeby być pewnym prawdomówności kapitana.
Inkwizytor miał zostać zabitym przez Gerharda podczas napadu na "Waleczne Serce". Jeśli przeżył, z pewnością nie zarzucił swojej misji. Z pewnością śledził każdy ruch kultu, ale by to było możliwe, musiał być bardzo blisko. Jednak zostałby wtedy szybko rozpoznany. Musiałby umieć zmienić twarz...
I wtedy go olśniło. Przypomniał sobie o liście członków kultu, którą dostał od wysłannika Świętego Oficjum. Znał ją na pamięć, by móc nękać heretyków, bez możliwości pomyłki, jako, że ich związek z Chaosem był słaby, ledwie wyczuwalny, niewiele większy od zwykłego człowieka. Co nie świadczy najlepiej o zwykłych ludziach. Znał twarze i imiona wszystkich członków kultu. Poza trzema. Nie miał pojęcia ilu zginęło podczas bitwy o "Waleczne Serce", lecz trzech z tych co przeżyli rozpoznawał z daleka. Wyszli ze starci ciężko poparzeni. Jeśli Reinerowi udało się przeniknąć w szeregi kultu, to tylko jako jeden z nich.
Postanowił potwierdzić swoje przypuszczenia, co wiązało się z działaniami, które z pewnością nie przypadną kultystom do gustu...
Nie potrzeba było dużo czasu, by saurus dowiedział się o zamieszaniu w barze. Loq-Kro-Gar przepytał świadków, którzy choć bladzi, z wielką chęcią opowiadali o zajściu. Niedługo potem został poproszony przez kapitana ochrony o nienapastowanie gości.
Sprawa nabierała rumieńców. Pozostało dwóch podejrzanych, oczywiście zakładając, że to nie trup jest inkwizytorem.
Kultysta którego napadł miał na imię Markus i był świetnym mówcą. Saurusowi pomocne okazały się jego wcześniejsze "dzieła", które choć nie zaimponowały Gerhardowi, wywarły niemałe wrażenie na pozostałych. Markus gadał jak najęty, omal nie odgryzając sobie języka. Opowiedział o całym zajściu, o zmianach w hierarchii kultu i braku tolerancji wobec jakiegokolwiek sprzeciwu wobec władzy Gerharda. Loq-Kro-Gar miał teraz niemal pewność, że zabity nie był łowcą czarownic. Reiner był zbyt rozsądny, by zwracać na siebie tak uwagę. Saurus zastanawiał się nad kolejnym ruchem.
Ludzki łowca pozostawał w ukryciu od dłuższego czasu, musiał więc wtopić się w tłum. Odpowiednie przebranie? Nie poda się tak po prostu za jednego z gości, nie te wzorce zachowań. Reiner nie miał nawyków bogacza, czy szlachcica, podanie się za kogoś z nich groziło łatwym zdemaskowaniem... Nie dołączył też do załóg. Ci ludzie znają się od lat, pływali razem dziesiątki razy, od razu wychwyciliby obcego... Najemnicy?
Loq-Kro-Gar spojrzał na siedzących przy stoliku żołnierzy fortuny. Niektórzy jedli, pili, śmiali się i opowiadali sprośne dowcipy. Saurusowi przeszło przez myśl, że ci ludzie chyba jako jedyni zachowali pogodę ducha na tej wyspie. Inni najmici zachowywali wstrzemięźliwość i dystans do otoczenia, a nawet posępne i ponure miny. Wśród nich mógł się ukrywać inkwizytor.
Lustrijczyk obserwował przez jakiś czas grupę najemników, starając się wychwycić jakiekolwiek zachowania nie pasujące do otoczenia. Zwykle wykorzystywał to w polowaniach do odnalezienia w stadzie osobników słabych lub chorych, lecz metoda nadawała się do łowów na wszelkie gatunki, nawet ciepłokrwiste i cywilizowane. Niestety, nie udało mu się zaobserwować niczego interesującego.
Przypomniał sobie opowieści Eirensterna o tym, jak starł się z Reinerem i pokonał go, a znał na tyle czempiona Khorna, żeby być pewnym prawdomówności kapitana.
Inkwizytor miał zostać zabitym przez Gerharda podczas napadu na "Waleczne Serce". Jeśli przeżył, z pewnością nie zarzucił swojej misji. Z pewnością śledził każdy ruch kultu, ale by to było możliwe, musiał być bardzo blisko. Jednak zostałby wtedy szybko rozpoznany. Musiałby umieć zmienić twarz...
I wtedy go olśniło. Przypomniał sobie o liście członków kultu, którą dostał od wysłannika Świętego Oficjum. Znał ją na pamięć, by móc nękać heretyków, bez możliwości pomyłki, jako, że ich związek z Chaosem był słaby, ledwie wyczuwalny, niewiele większy od zwykłego człowieka. Co nie świadczy najlepiej o zwykłych ludziach. Znał twarze i imiona wszystkich członków kultu. Poza trzema. Nie miał pojęcia ilu zginęło podczas bitwy o "Waleczne Serce", lecz trzech z tych co przeżyli rozpoznawał z daleka. Wyszli ze starci ciężko poparzeni. Jeśli Reinerowi udało się przeniknąć w szeregi kultu, to tylko jako jeden z nich.
Postanowił potwierdzić swoje przypuszczenia, co wiązało się z działaniami, które z pewnością nie przypadną kultystom do gustu...
Nie potrzeba było dużo czasu, by saurus dowiedział się o zamieszaniu w barze. Loq-Kro-Gar przepytał świadków, którzy choć bladzi, z wielką chęcią opowiadali o zajściu. Niedługo potem został poproszony przez kapitana ochrony o nienapastowanie gości.
Sprawa nabierała rumieńców. Pozostało dwóch podejrzanych, oczywiście zakładając, że to nie trup jest inkwizytorem.
Kultysta którego napadł miał na imię Markus i był świetnym mówcą. Saurusowi pomocne okazały się jego wcześniejsze "dzieła", które choć nie zaimponowały Gerhardowi, wywarły niemałe wrażenie na pozostałych. Markus gadał jak najęty, omal nie odgryzając sobie języka. Opowiedział o całym zajściu, o zmianach w hierarchii kultu i braku tolerancji wobec jakiegokolwiek sprzeciwu wobec władzy Gerharda. Loq-Kro-Gar miał teraz niemal pewność, że zabity nie był łowcą czarownic. Reiner był zbyt rozsądny, by zwracać na siebie tak uwagę. Saurus zastanawiał się nad kolejnym ruchem.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Żołnierz w ozdobnym półpancerzu i charakterystycznym dla Gwardii Księcia białym płaszczu przemierzał długi korytarz na najniższym pokładzie "Dumy Driftmaarktu" niosąc niedbale na ramieniu zdobny arkebuz.
Gwardzista nucił pod nosem jakąś skoczną melodie co chwila zatrzymując się przy wejściach do pomieszczeń i uważnie obserwując drewniane drzwi ,po każdym razie odwracajac się czy nikt go nie śledzi.
Po chwili przemierzania korytarza ujrzał to czego szukał - na drzwiach do pomieszczenia widniała mała ,niedbale wyryta tarcza herbowa z podkową w okręgu.
Wojownik zaśmiał się cicho i bez pukania otworzył drzwi wchodząc do środka.
-Witaj... zamknij drzwi...- mruknął zakapturzony mężczyzna, siedzący przy małym stoliku ,na którym stał dzban ,dwa kielichy i owoce.
Gwardzista zamknął drzwi i oparł o ścianę arkebuz ,po czym podszedł do siedzącego i wyciągnął ręce w geście powitania
-Reiner... ty żyjesz... tyle lat...-
Kultysta wstał i chłodno uścisnął gwardzistę
-Witaj ,Johan...-
-Tyle lat! Tyle lat! Poznam cię wszędzie! Mimo ,że podczas twoich wojarzy coś ci się stało w twarz! Mój drogi kuzynie!- wykrzyczał żołnierz
-Wojarzy powiadasz...Ciszej... siadaj...- odparł Reiner i usiadł do stołu nalewając wina do obu kielichów.
-Mój drogi kuzynie! Tyle lat! Spędziliśmy razem całe dzieciństwo! Odkąd moich rodziców zabiło morowe powietrze ,przygarnęliście mnie! Tyle lat!-
Inkwizytor stuknął w kielich rozmówcy i pociągnął łyk.
-Ha! Ale co cie sprowadziło na tą ekskapadę? Zaciągnąłeś się do załogi Jego Magnificencji? Widzisz! Ja się nieźle ustawiłem! Gdy nasze drogi się rozeszły wyjechałem do Marienburga! Przez te kilkanaście lat służyłem w ochronie posiadłości rodziny Aldenhera! Przeszedłem wiele trenigów i zostałem wcielony do tego elitarnego oddziału! Wiesz ile mi płacą?! Wiesz jaka to arcyważna funkcja? Nie znajdziesz lepszegp zastępu w promieniu kilkunastu tysięcy kilometrów!Teraz już nie jestem zwykłym kmiotkiem! Jestem elitarnym wojownikiem!-
Przez ten długi wywód Reiner siedział wpatrzony w dno kielicha.
-"Gdy nasze drogi się rozeszły" powiadasz... "Wyjechałeś do Marienburga" powiadasz...- w końcu przemówił mroźnym głosem.
-Oj tam! No nie miej do mnie żalu! W tym klasztorze po prostu się dusiłem! Te ciągłe modlitwy ,praca i pomaganie chorym! Po prostu musiałem wyjechać! Nie miej mi za złe ,że cię zostawiłem! Teraz mogę ci się odwdzięczyć! Powiedz w którym służysz oddziali! Awans masz gwaratnowany!-
Reiner podniósł wzrok i spojrzał prostwo w oczy kuzyna -Służe w Świętym Oficjum.- krótko i poważnym tonem odpowiedział łowca.
Johan wiedział ,że jego kuzyn nie żartuje. Jeszcze paręnaście lat temu zasmiałby się ,ale teraz ,po tylu latach służby umiał rozpoznać ironię. Kiedy to usłyszał nagle uśmiech zszedł mu z twarzy i pociagnął długi łyk z kielicha po czym otarł twarz drżącą ręką.
Inkwizytor kontynuował -Nie wyjechałeś do Marienburga... uciekłeś ,bo ukradłeś klasztorną skarbonę... uciekłeś od służby Panu... byłeś ścigany...-
Gwardzista przełknął ślinę i odparł -Może i tak... może i tak było... ale to było dawno! Teraz służe mojemu włądcy Księciu Mórz!-
-Taa... ale dam ci szansę odpokutować mój kuzynie...- warknął Reiner
-Coo?! Jaka pokuta! Cos ty wymyślił! Teraz mam jednego władcę! I jestem mu wierny! Mam pozycję! Mam pieniądze! Umiem walczyć! Nie będę grał w wasze gry! Nawet na wgląd na stare czasy! A może będziesz miał szczęście i nie wydam cię Jego Książecej Mości- wrzasnął żołnierz uderzając w stół.
Poparozny człowiek spojrzał na swego kuzyna i odparł -Uspokój się ,Johanie... Jesteśmy rodziną... nawet nie wiesz jak się cieszę spotkać cie po tylu latach...-
Gwardzistwa opanował emocje i usiadł nalewając sobie wina.
Inkwizytor kontynuował -Proszę... rozstańmy się w pokoju...- po czym chwycił gruszę wręczając ją kuzynowi ,a drugą biorąc dla siebie.
-Może jeszcze kiedyś się spotkamy...- dodał kiedy Johan ugryzł owoc.
-Pamiętasz tą przypowieść o synu marnotrwanym...- zapytał Reiner
-Taa! Tyle nam tego gadali! Jak to szło? Syn wziął mamonę od ojca ,uciekł do Mordheim ,roztwonił majętność ,kiedy nic nie miał i chciał powrócić do ojca ,spadła kara boska i kometa zniszczyła miasto! Czemu pytasz?-
-Roztwonił majątek... i chciał wrócić do rodziny... kiedy spadła kara...- westchnął łowca.
Gwardzista po chwili spojrzał na kuzyna pytającym wzrokiem -Nie... nie mogłeś...- i puścił ugryziony owoc. -NIE MOGŁEŚ!!!- wrzasnął i rzucił sie na Reinera łapiąc go za gardło. Leżąc na ziemi przy przerwóconym krzesłach dusił inkwizytora ,który bez emocji na twarzy patrzył w oczy Johana. Po chwili z ust żołnierza wyciekła ślina i upadł on bezwładnie na inkwizytora.
-Wybacz ,Johanie... twoje grzechy zostają ci odpuszczone ,a dusza oczyszczona...- szepnął do siebie Reiner drżącym głosem zamykając oczy kuzynowi.
Łowca czarownic pełnił posługę Sigmarowi. Najcięższą posługę. Po chwili opuścił pomieszczenie w pełnym rynsztunku gwardzisty ,z hustą załaniającą twarz i kielichem w ręku. W kajucie zostawił zwłoki Johanna ,siedzące przy stole z podciętymi żyłami ,tak ,że wyglądało to na samobójstwo.
Gwardzista nucił pod nosem jakąś skoczną melodie co chwila zatrzymując się przy wejściach do pomieszczeń i uważnie obserwując drewniane drzwi ,po każdym razie odwracajac się czy nikt go nie śledzi.
Po chwili przemierzania korytarza ujrzał to czego szukał - na drzwiach do pomieszczenia widniała mała ,niedbale wyryta tarcza herbowa z podkową w okręgu.
Wojownik zaśmiał się cicho i bez pukania otworzył drzwi wchodząc do środka.
-Witaj... zamknij drzwi...- mruknął zakapturzony mężczyzna, siedzący przy małym stoliku ,na którym stał dzban ,dwa kielichy i owoce.
Gwardzista zamknął drzwi i oparł o ścianę arkebuz ,po czym podszedł do siedzącego i wyciągnął ręce w geście powitania
-Reiner... ty żyjesz... tyle lat...-
Kultysta wstał i chłodno uścisnął gwardzistę
-Witaj ,Johan...-
-Tyle lat! Tyle lat! Poznam cię wszędzie! Mimo ,że podczas twoich wojarzy coś ci się stało w twarz! Mój drogi kuzynie!- wykrzyczał żołnierz
-Wojarzy powiadasz...Ciszej... siadaj...- odparł Reiner i usiadł do stołu nalewając wina do obu kielichów.
-Mój drogi kuzynie! Tyle lat! Spędziliśmy razem całe dzieciństwo! Odkąd moich rodziców zabiło morowe powietrze ,przygarnęliście mnie! Tyle lat!-
Inkwizytor stuknął w kielich rozmówcy i pociągnął łyk.
-Ha! Ale co cie sprowadziło na tą ekskapadę? Zaciągnąłeś się do załogi Jego Magnificencji? Widzisz! Ja się nieźle ustawiłem! Gdy nasze drogi się rozeszły wyjechałem do Marienburga! Przez te kilkanaście lat służyłem w ochronie posiadłości rodziny Aldenhera! Przeszedłem wiele trenigów i zostałem wcielony do tego elitarnego oddziału! Wiesz ile mi płacą?! Wiesz jaka to arcyważna funkcja? Nie znajdziesz lepszegp zastępu w promieniu kilkunastu tysięcy kilometrów!Teraz już nie jestem zwykłym kmiotkiem! Jestem elitarnym wojownikiem!-
Przez ten długi wywód Reiner siedział wpatrzony w dno kielicha.
-"Gdy nasze drogi się rozeszły" powiadasz... "Wyjechałeś do Marienburga" powiadasz...- w końcu przemówił mroźnym głosem.
-Oj tam! No nie miej do mnie żalu! W tym klasztorze po prostu się dusiłem! Te ciągłe modlitwy ,praca i pomaganie chorym! Po prostu musiałem wyjechać! Nie miej mi za złe ,że cię zostawiłem! Teraz mogę ci się odwdzięczyć! Powiedz w którym służysz oddziali! Awans masz gwaratnowany!-
Reiner podniósł wzrok i spojrzał prostwo w oczy kuzyna -Służe w Świętym Oficjum.- krótko i poważnym tonem odpowiedział łowca.
Johan wiedział ,że jego kuzyn nie żartuje. Jeszcze paręnaście lat temu zasmiałby się ,ale teraz ,po tylu latach służby umiał rozpoznać ironię. Kiedy to usłyszał nagle uśmiech zszedł mu z twarzy i pociagnął długi łyk z kielicha po czym otarł twarz drżącą ręką.
Inkwizytor kontynuował -Nie wyjechałeś do Marienburga... uciekłeś ,bo ukradłeś klasztorną skarbonę... uciekłeś od służby Panu... byłeś ścigany...-
Gwardzista przełknął ślinę i odparł -Może i tak... może i tak było... ale to było dawno! Teraz służe mojemu włądcy Księciu Mórz!-
-Taa... ale dam ci szansę odpokutować mój kuzynie...- warknął Reiner
-Coo?! Jaka pokuta! Cos ty wymyślił! Teraz mam jednego władcę! I jestem mu wierny! Mam pozycję! Mam pieniądze! Umiem walczyć! Nie będę grał w wasze gry! Nawet na wgląd na stare czasy! A może będziesz miał szczęście i nie wydam cię Jego Książecej Mości- wrzasnął żołnierz uderzając w stół.
Poparozny człowiek spojrzał na swego kuzyna i odparł -Uspokój się ,Johanie... Jesteśmy rodziną... nawet nie wiesz jak się cieszę spotkać cie po tylu latach...-
Gwardzistwa opanował emocje i usiadł nalewając sobie wina.
Inkwizytor kontynuował -Proszę... rozstańmy się w pokoju...- po czym chwycił gruszę wręczając ją kuzynowi ,a drugą biorąc dla siebie.
-Może jeszcze kiedyś się spotkamy...- dodał kiedy Johan ugryzł owoc.
-Pamiętasz tą przypowieść o synu marnotrwanym...- zapytał Reiner
-Taa! Tyle nam tego gadali! Jak to szło? Syn wziął mamonę od ojca ,uciekł do Mordheim ,roztwonił majętność ,kiedy nic nie miał i chciał powrócić do ojca ,spadła kara boska i kometa zniszczyła miasto! Czemu pytasz?-
-Roztwonił majątek... i chciał wrócić do rodziny... kiedy spadła kara...- westchnął łowca.
Gwardzista po chwili spojrzał na kuzyna pytającym wzrokiem -Nie... nie mogłeś...- i puścił ugryziony owoc. -NIE MOGŁEŚ!!!- wrzasnął i rzucił sie na Reinera łapiąc go za gardło. Leżąc na ziemi przy przerwóconym krzesłach dusił inkwizytora ,który bez emocji na twarzy patrzył w oczy Johana. Po chwili z ust żołnierza wyciekła ślina i upadł on bezwładnie na inkwizytora.
-Wybacz ,Johanie... twoje grzechy zostają ci odpuszczone ,a dusza oczyszczona...- szepnął do siebie Reiner drżącym głosem zamykając oczy kuzynowi.
Łowca czarownic pełnił posługę Sigmarowi. Najcięższą posługę. Po chwili opuścił pomieszczenie w pełnym rynsztunku gwardzisty ,z hustą załaniającą twarz i kielichem w ręku. W kajucie zostawił zwłoki Johanna ,siedzące przy stole z podciętymi żyłami ,tak ,że wyglądało to na samobójstwo.
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
[ Kordelas, rozwaliłeś mnie. Grimdarkiem i przypowieścią Wogóle piękny rolplej nam tu kwitnie! ]
W najciemniejszej godzinie nocy, mgła jeszcze bardziej zbliżyła się do wyspy a atramentowe niebo spowiło wyspę ciemnościami, rozświetlanymi jedynie blaskiem dogasających ognisk i nielicznych pochodni. Niedługo po walce ludzie Księcia Mórz zaprowadzili wszystkich widzów na ich statki, gdzie zresztą chętnie się udali, pozwalając marynarzom rozpocząć system wart. Kilka małych grupek najmitów wciąż patrolowało skalne załomy i okolice budynków, poza nimi pozwolono jeszcze tylko Kislevitom spalić na stosie ich zmarłego towarzysza, którego mordercę postanowiono wyszukać jutro. Jan wraz z czwórką kislevskich towarzyszy ułożył stos pogrzebowy z mebli i szczątek, połamanych przy ataku krakena po czym pożegnali druha szybko i po żołniersku. Niespodziewanie dołączyło do nich kilkudziesięciu kislevickich najemników spod znaku jednej z Erengradzkich kompanii piechoty, Joachimowicz skinął tylko głową i pozwolił rodakom dołączyć do rytułału odprawianego w ich ojczyźnie od pokoleń.
- Żegnaj Władimirze, niech Ursun prowadzi cię do Nawii, na wyraj na wieczne wczasowanie! - kislevici wychylili jak jeden mąż kieliszki i cisnęli je w ogień, tańczący na kontuszu i szabli marsowo bladego wojaka. Jan odwrócił się, zanim w powietrzu rozszedł się swąd palonego mięsa. Gerhard, który postanowił towarzyszyć szlachcicowi na tej uroczystości, także przypomniał sobie swe lata w wojsku i nagle nabrał dziwnego szacunku dla wachmistrza, o czynach którego usłyszał od trzech kompanów Jana, którzy także byli weteranami Burzy Archaona.
- To dziwne, zawodowy żołnierz spił się jak bela i tak po prostu dał się zabić ? - szepnął cicho do towarzysza broni Eirenstern, gdy odsunęli się nieco od stosu.
- Do kaduka... albo to wpływ tego opuszczonego przez bogów miejsca tak na niego podziałał, albo zbój musiał być zaiste szybkim drabem. Wyćwiczonym w mordowaniu prawych ludzi, jakimiś kaprawymi przyrządami. - Jan skinął głową i odszedł od kapitana. - Do jutra, kapitanie. Obyśmy okazali się lepsi, a przynajmniej żywi!
W sekundę po odejściu szlachcica, serce kapitana zabiło szybciej i Gerhard podniósł głowę z rozszerzonymi źrenicami, gdy nagłe podejrzenie wstrząsnęło nim do głębi.
- Sukinsyn... przeżył! - czempion Khorna stłumił warknięcie i zawołał kilku kulstystów w barwach najemników Adelhara, którzy pilnowali zgromadzenia. - Kurt, idziemy!
- Dokąd panie...? - spytał wyrwany z jakichś głebszych rozmyślań osiłek.
- Do mojej kajuty! Mamy nowy problem i jak zwykle muszę go załatwić natychmiast.
Gdy eskorta najemników odeszła z Gerhardem, Jan Andrei podszedł do osoby z tłumu, którą wreszcie rozpoznał mimo że wcześniej widział ją na statku kilka razy. Blask ognia kładł długie cienie na pociągłej i bladej, ascetycznej twarzy wojaka, który gdyby nie liczne blizny i potargany zarost mógłby wyglądać jak jeden z poważnych mężów przedstawianych na Ikonach w bogatszych świątyniach Boga Niedźwiedzia.
- Major Dragonowicz Krassow! Widzę, że czas nie był dla waszeci łaskaw. - osobnik odwrócił się do Jana, prezentując pięknej roboty napierśnik, narzucony na wyblakły i pomięty dla kontrastu, czerwony mundur strzelca. Z czapy, której futro straciło swój blask zniknęły wszystkie pióra i kosztowne ozdoby, jednak wciąż był to Andrezhej Dragonowicz Krassow, jeden z licznej rzeszy zapomnianych w powojennym wirze bohaterów, człek wyklęty z powodu tego, co zobaczył i nie dał rady zapomnieć lub utopić w gorzałce.
- Z dowódcy carskiej gwardii stałeś się byle obersztem na posyłki cudzoziemca. Czemu sprzedałeś swój sławny w całym województwie honor za garść monet ? - raz jeszcze nacisnął ewidentnie zdenerwowanego spotkaniem dowódcę.
- Nie każdy lekką ręką zdobył sławę i fortunę, Joachimowicz! Wtedy... po obronie Praag... po masakrze pod Urskoj... to było za wiele. A oni kazali mi najzwyczajniej w świecie uprzątnąć to co zostało z ciał i wrócić na pełne balów salony miasta Kislev! Nic nie wiesz... a moja odpowiedź brzmi: nie. - weteran zacisnął zęby i spuścił gniewnie wzrok bladozielonych oczu. Jan złapał go nagle za gardło i aż pod nos przystawił mu rękojeść swej pięknej karabeli.
- Powąchaj waść. To jest moja sława. To moja fortuna. Jeszcze służąc pod moim wujem hetmanem straciłem wszystko i wszystko odzyskałem nie kwaterką, nie szulerką ale krwią i odwagą. Od tamtej pory (no może z przerwami) nie kładłem prywaty nad rzeczę pospolitą. I jako prawdziwy patriota nie pozwolę staczać się tak godnym ludziom! - oczy Jana błyszczał niemal tak mocno jak światło księżyca, odbite w gromrilowej stali szabli. - Dołącz do mnie, a odkupisz winy swego warcholstwa i infamii!
- Co...co mam zrobić...? - zapytał, nagle olśniony charyzmą dawnego towarzysza Krassow.
- Nie trza być magijem li prorokiem by wiedzieć, że gdy tylko to się skończy ktoś rzuci się tu komuś do gardła. Ale to nie jest sprawa tych ludzi, którzy przybyli tu oglądać zawody. Gdy dojdzie do najgorszego będziemy musieli zadbać o bezpieczną drogę powrotną do domu. Kilkadziesiąt szabel bez pochyby będzie się liczyć... - wciąż rozmawiając sciszonym głosem, dwaj wąsale wrócili pod dogasający stos pogrzebowy i niedługo później do kwater Jana na "Gargantuanie". Kolejna figura, tym razem z szablą za pasem stanęła na planszy między przyczajonymi wilkami.
***
Ta noc nie miała się jeszcze jednak skończyć. Między wartownikami, śpiącymi na nielicznych czujkach w pustym obozie i przy statkach przekradała się niska i ciemna postać, uważnie zasłaniająca się płaszczem. Mężczyzna wdrapał się po schodach i stanął, sapiąc niemal przy samym szczycie kamiennej iglicy, górującej nad wyspą od zachodu. Bystre, złote oczy wyzierały podejrzliwie spod czarnego kapelusza z aksamitnymi wstążkami. Wtedy zza załomu skalnego rozległ się zgrzyt metalu i w pole widzenia wdrapały się kolejne sylwetki. Pierwsza, okryty potężną zbroją płytową olbrzym dzierżył na plecach wielkiego flamberga i ciężki młot. Prawie pół tuzina ludzi za nim dyszało od harówki tak, że gdyby straże w dole nie spały na pewno by ich wykryły. Postać rozrzuciła poły płaszcza, ukazując jednolicie czarny mudur z białą krezą i dzierżony w wyciągniętej ręce plik papierów z licznymi pięczęciami.
- Kapitanie... czy to ? - zdumiał się Valarr.
- Nasze listy kaperskie. Zawinięte sprzed nosa temu nadętemu Marienburczykowi, choć musiałem zarżnąć aż dwóch dobrych wojaków. Znaleźliście coś ?
Przed szereg wystąpił hardy i zarośnięty marynarz i twarzy uwalanej pyłem.
- Nic. Jeśli to o czym mówił mag gdzieś tu jest to dobrze ukryte.
- To nic. Najwyżej wrócimy z pustymi rękoma. Ale teraz nasz plan wreszcie dostąpił realizacji. Na "Płonącego Elektora" tylko cicho! - przykazał Vincent von Teschenn, prowadząc swych ludzi w dół zbocza. - Tak jak ustaliliśmy, możemy... wrócić do służby Imperium. Dzięki mgle i ustronnej pozycji cumowniczej nikt nas nie zatrzyma jeśli teraz odbijemy, a skoro nasi protektorzy odpowiedzieli na moje sygnały świetlne w drodze tutaj to znajdziemy ich. A mały sekret Księcia Mórz będzie niewielką ceną za powrót do łask, nawet mimo tego że nie dowiedzieliśmy się czego tu szukają.
- Panie ? - spytał cicho Valarr, z chrzęstem zbroi przysuwając się do kapitana. Przed sobą zobaczyli właśnie oddalone od innych molo z kamieni. Przeszli po deskach, zakrywających dziury i ujrzeli pijanych w sztok szermierzy z Tilei, leżących tu i ówdzie. - Tyle, jeśli chodzi o straże, ale... Helstan mówił że jaszczur i inni za dużo węszą... czy mógłbym ?
- Dokończyć waszą małą wojnę ? Po co chcesz dalej pracować dla tego idioty ? On pomógł nam a my jemu i tu nasze drogi się rozchodzą... - wydawszy rozkaz kapitan spojrzał w płonące pewnością siebie oczy porucznika. Zabijaki z "Elektora" poderżnęły gardła śpiącym najemnikom w zielonych kurtach i wrzucili zwłoki do morza po czym zajęli się cichym przygotowywaniem statku. - Już rozumiem. Książę Mórz nie będzie się cały czas chować w statku za kompanią wyborowej gwardii, armią marynarzy i najemników. Wyjdzie na walkę.
- Dokładnie, panie. Nawer ja dam radę się tu schować. Jeśli będę miał szczęście to po jutrzejszej walce nie dożyje waszego powrotu. Potem spróbuję z magiem. Na koniec zostawię sobie jaszczura. - Valarr zaśmiał się przez gęstą brodę, opadającą mu na płyty błyszczącego napierśnika.
- Do zobaczenia więc. Jeśli jakimś cudem przeżyjesz to dostaniesz dość złota na zamek i tytuł arystokratyczny. - uścisnęli sobie dłonie, po czym każdy udał się w swoją stronę. Valarr jeszcze przez jakiś czas stał na molo, patrząc na znikający w ścianie mgły żółto-czarny kadłub. Potem osilek odwrócił się i szczerząc złote zęby zniknął za załomem skał. Szaleństwo płonęło w jego oczach zielonym światłem. Kolejny pion wymierzył szacha w srebrną figurę konika morskiego.
***
Nazajutrz po wczesnym śniadaniu, tłumy szybko wyległy ze świeżymi zapasami na rozstawione obozowisko i wyspa znów ożyła. Jak grom obiegly obóz plotki o kilku zamordowanych ludziach, zaginionej grupie Tileańczyków i wreszcie samobójstwie jednego z gwardzistów Księcia Mórz. Każdy jednocześnie najlepiej jak mógł chciał się odgrodzić od tych ponurych spraw i zatopić w zabawie oraz perspektywie walki, która miała się odbyć za godzinę. Strachy, jeśli nie o innych to o własną skórę zawsze wypływały na wierzch - nieważne jak dobrze ukryte. Obok miernie powodzących sobie ludzi Adelhara, swe śledztwa roztaczali też wszyscy żyjący zawodnicy Areny, jednak dla dwóch z nich miały skończyć się one już za niecałą godzinę, nie poszlaką czy wykryciem spisku, a krwawą walką.
- Pospiesz się z tym słonecznikiem i piwem, Otto! Muszę zając dobre miejsce, zanim ci zadufani bretońscy hrabiowie zwloką rzyci z "Gargantuana". - darł się na podwładnego postawny baron Münchhausen, ale jego skromny poczet szybko został zepchnięty przez kordon wysokich Albionczyków, samurajów i gwardzistów w białych płaszczach. Kapitanowie, komandor de Merke i Książę Mórz udali się do stojącego w centrum wyspy wielosalowego, srebrnego namiotu. Adelhar odszedł do ostatniej sali i zasłoniwszy kurtynę zaczął chodzić nerwowo w tę i z powrotem. Nikomu nie powiedział, ale to wkrótce się wyda... Co ten cholerny imperialista knuje i kto nim manipuluje ? Rozmyślania księcia przerwał cień ogromnego mężczyzny z długim orężem, padający na ścianę namiotu. Adelhar jednym ruchem odsłonił materiał i zamarł.
Komandor de Merke jednął rękę trzymał na wielkim, złoconym kordelasie a w drugiej wyciagał jakiś zwój.
- Kolejny trup ? - admirał skinął głową. - Cholera jasna. Musimy szybko kończyć tę walkę, skoro ta przeklęta atmosfera zaczęła wpływać nawet na moich ludzi! Co, na brodę Mananna podkusiło Johana do podcięcia sobie żył ?! Admirale, ogłoś że wysłałem "Płonącego Elektora" na zwiady. I że do walki wszyscy mają za darmo whiskey i sake. No już, idź - muszę pomyśleć na osobności.
Walka czternasta: Gerhard Eirenstern vs Bothan McArmstrong
[ W oczekiwaniu na półfinał, króciutki event dla niebiorących udziału w walce: ocalić Księcia Mórz i maga przed zamachem oraz przy odrobinie szczęścia zgłębić sieć sekretów na wyspie, remain wary elves (and others)]
W najciemniejszej godzinie nocy, mgła jeszcze bardziej zbliżyła się do wyspy a atramentowe niebo spowiło wyspę ciemnościami, rozświetlanymi jedynie blaskiem dogasających ognisk i nielicznych pochodni. Niedługo po walce ludzie Księcia Mórz zaprowadzili wszystkich widzów na ich statki, gdzie zresztą chętnie się udali, pozwalając marynarzom rozpocząć system wart. Kilka małych grupek najmitów wciąż patrolowało skalne załomy i okolice budynków, poza nimi pozwolono jeszcze tylko Kislevitom spalić na stosie ich zmarłego towarzysza, którego mordercę postanowiono wyszukać jutro. Jan wraz z czwórką kislevskich towarzyszy ułożył stos pogrzebowy z mebli i szczątek, połamanych przy ataku krakena po czym pożegnali druha szybko i po żołniersku. Niespodziewanie dołączyło do nich kilkudziesięciu kislevickich najemników spod znaku jednej z Erengradzkich kompanii piechoty, Joachimowicz skinął tylko głową i pozwolił rodakom dołączyć do rytułału odprawianego w ich ojczyźnie od pokoleń.
- Żegnaj Władimirze, niech Ursun prowadzi cię do Nawii, na wyraj na wieczne wczasowanie! - kislevici wychylili jak jeden mąż kieliszki i cisnęli je w ogień, tańczący na kontuszu i szabli marsowo bladego wojaka. Jan odwrócił się, zanim w powietrzu rozszedł się swąd palonego mięsa. Gerhard, który postanowił towarzyszyć szlachcicowi na tej uroczystości, także przypomniał sobie swe lata w wojsku i nagle nabrał dziwnego szacunku dla wachmistrza, o czynach którego usłyszał od trzech kompanów Jana, którzy także byli weteranami Burzy Archaona.
- To dziwne, zawodowy żołnierz spił się jak bela i tak po prostu dał się zabić ? - szepnął cicho do towarzysza broni Eirenstern, gdy odsunęli się nieco od stosu.
- Do kaduka... albo to wpływ tego opuszczonego przez bogów miejsca tak na niego podziałał, albo zbój musiał być zaiste szybkim drabem. Wyćwiczonym w mordowaniu prawych ludzi, jakimiś kaprawymi przyrządami. - Jan skinął głową i odszedł od kapitana. - Do jutra, kapitanie. Obyśmy okazali się lepsi, a przynajmniej żywi!
W sekundę po odejściu szlachcica, serce kapitana zabiło szybciej i Gerhard podniósł głowę z rozszerzonymi źrenicami, gdy nagłe podejrzenie wstrząsnęło nim do głębi.
- Sukinsyn... przeżył! - czempion Khorna stłumił warknięcie i zawołał kilku kulstystów w barwach najemników Adelhara, którzy pilnowali zgromadzenia. - Kurt, idziemy!
- Dokąd panie...? - spytał wyrwany z jakichś głebszych rozmyślań osiłek.
- Do mojej kajuty! Mamy nowy problem i jak zwykle muszę go załatwić natychmiast.
Gdy eskorta najemników odeszła z Gerhardem, Jan Andrei podszedł do osoby z tłumu, którą wreszcie rozpoznał mimo że wcześniej widział ją na statku kilka razy. Blask ognia kładł długie cienie na pociągłej i bladej, ascetycznej twarzy wojaka, który gdyby nie liczne blizny i potargany zarost mógłby wyglądać jak jeden z poważnych mężów przedstawianych na Ikonach w bogatszych świątyniach Boga Niedźwiedzia.
- Major Dragonowicz Krassow! Widzę, że czas nie był dla waszeci łaskaw. - osobnik odwrócił się do Jana, prezentując pięknej roboty napierśnik, narzucony na wyblakły i pomięty dla kontrastu, czerwony mundur strzelca. Z czapy, której futro straciło swój blask zniknęły wszystkie pióra i kosztowne ozdoby, jednak wciąż był to Andrezhej Dragonowicz Krassow, jeden z licznej rzeszy zapomnianych w powojennym wirze bohaterów, człek wyklęty z powodu tego, co zobaczył i nie dał rady zapomnieć lub utopić w gorzałce.
- Z dowódcy carskiej gwardii stałeś się byle obersztem na posyłki cudzoziemca. Czemu sprzedałeś swój sławny w całym województwie honor za garść monet ? - raz jeszcze nacisnął ewidentnie zdenerwowanego spotkaniem dowódcę.
- Nie każdy lekką ręką zdobył sławę i fortunę, Joachimowicz! Wtedy... po obronie Praag... po masakrze pod Urskoj... to było za wiele. A oni kazali mi najzwyczajniej w świecie uprzątnąć to co zostało z ciał i wrócić na pełne balów salony miasta Kislev! Nic nie wiesz... a moja odpowiedź brzmi: nie. - weteran zacisnął zęby i spuścił gniewnie wzrok bladozielonych oczu. Jan złapał go nagle za gardło i aż pod nos przystawił mu rękojeść swej pięknej karabeli.
- Powąchaj waść. To jest moja sława. To moja fortuna. Jeszcze służąc pod moim wujem hetmanem straciłem wszystko i wszystko odzyskałem nie kwaterką, nie szulerką ale krwią i odwagą. Od tamtej pory (no może z przerwami) nie kładłem prywaty nad rzeczę pospolitą. I jako prawdziwy patriota nie pozwolę staczać się tak godnym ludziom! - oczy Jana błyszczał niemal tak mocno jak światło księżyca, odbite w gromrilowej stali szabli. - Dołącz do mnie, a odkupisz winy swego warcholstwa i infamii!
- Co...co mam zrobić...? - zapytał, nagle olśniony charyzmą dawnego towarzysza Krassow.
- Nie trza być magijem li prorokiem by wiedzieć, że gdy tylko to się skończy ktoś rzuci się tu komuś do gardła. Ale to nie jest sprawa tych ludzi, którzy przybyli tu oglądać zawody. Gdy dojdzie do najgorszego będziemy musieli zadbać o bezpieczną drogę powrotną do domu. Kilkadziesiąt szabel bez pochyby będzie się liczyć... - wciąż rozmawiając sciszonym głosem, dwaj wąsale wrócili pod dogasający stos pogrzebowy i niedługo później do kwater Jana na "Gargantuanie". Kolejna figura, tym razem z szablą za pasem stanęła na planszy między przyczajonymi wilkami.
***
Ta noc nie miała się jeszcze jednak skończyć. Między wartownikami, śpiącymi na nielicznych czujkach w pustym obozie i przy statkach przekradała się niska i ciemna postać, uważnie zasłaniająca się płaszczem. Mężczyzna wdrapał się po schodach i stanął, sapiąc niemal przy samym szczycie kamiennej iglicy, górującej nad wyspą od zachodu. Bystre, złote oczy wyzierały podejrzliwie spod czarnego kapelusza z aksamitnymi wstążkami. Wtedy zza załomu skalnego rozległ się zgrzyt metalu i w pole widzenia wdrapały się kolejne sylwetki. Pierwsza, okryty potężną zbroją płytową olbrzym dzierżył na plecach wielkiego flamberga i ciężki młot. Prawie pół tuzina ludzi za nim dyszało od harówki tak, że gdyby straże w dole nie spały na pewno by ich wykryły. Postać rozrzuciła poły płaszcza, ukazując jednolicie czarny mudur z białą krezą i dzierżony w wyciągniętej ręce plik papierów z licznymi pięczęciami.
- Kapitanie... czy to ? - zdumiał się Valarr.
- Nasze listy kaperskie. Zawinięte sprzed nosa temu nadętemu Marienburczykowi, choć musiałem zarżnąć aż dwóch dobrych wojaków. Znaleźliście coś ?
Przed szereg wystąpił hardy i zarośnięty marynarz i twarzy uwalanej pyłem.
- Nic. Jeśli to o czym mówił mag gdzieś tu jest to dobrze ukryte.
- To nic. Najwyżej wrócimy z pustymi rękoma. Ale teraz nasz plan wreszcie dostąpił realizacji. Na "Płonącego Elektora" tylko cicho! - przykazał Vincent von Teschenn, prowadząc swych ludzi w dół zbocza. - Tak jak ustaliliśmy, możemy... wrócić do służby Imperium. Dzięki mgle i ustronnej pozycji cumowniczej nikt nas nie zatrzyma jeśli teraz odbijemy, a skoro nasi protektorzy odpowiedzieli na moje sygnały świetlne w drodze tutaj to znajdziemy ich. A mały sekret Księcia Mórz będzie niewielką ceną za powrót do łask, nawet mimo tego że nie dowiedzieliśmy się czego tu szukają.
- Panie ? - spytał cicho Valarr, z chrzęstem zbroi przysuwając się do kapitana. Przed sobą zobaczyli właśnie oddalone od innych molo z kamieni. Przeszli po deskach, zakrywających dziury i ujrzeli pijanych w sztok szermierzy z Tilei, leżących tu i ówdzie. - Tyle, jeśli chodzi o straże, ale... Helstan mówił że jaszczur i inni za dużo węszą... czy mógłbym ?
- Dokończyć waszą małą wojnę ? Po co chcesz dalej pracować dla tego idioty ? On pomógł nam a my jemu i tu nasze drogi się rozchodzą... - wydawszy rozkaz kapitan spojrzał w płonące pewnością siebie oczy porucznika. Zabijaki z "Elektora" poderżnęły gardła śpiącym najemnikom w zielonych kurtach i wrzucili zwłoki do morza po czym zajęli się cichym przygotowywaniem statku. - Już rozumiem. Książę Mórz nie będzie się cały czas chować w statku za kompanią wyborowej gwardii, armią marynarzy i najemników. Wyjdzie na walkę.
- Dokładnie, panie. Nawer ja dam radę się tu schować. Jeśli będę miał szczęście to po jutrzejszej walce nie dożyje waszego powrotu. Potem spróbuję z magiem. Na koniec zostawię sobie jaszczura. - Valarr zaśmiał się przez gęstą brodę, opadającą mu na płyty błyszczącego napierśnika.
- Do zobaczenia więc. Jeśli jakimś cudem przeżyjesz to dostaniesz dość złota na zamek i tytuł arystokratyczny. - uścisnęli sobie dłonie, po czym każdy udał się w swoją stronę. Valarr jeszcze przez jakiś czas stał na molo, patrząc na znikający w ścianie mgły żółto-czarny kadłub. Potem osilek odwrócił się i szczerząc złote zęby zniknął za załomem skał. Szaleństwo płonęło w jego oczach zielonym światłem. Kolejny pion wymierzył szacha w srebrną figurę konika morskiego.
***
Nazajutrz po wczesnym śniadaniu, tłumy szybko wyległy ze świeżymi zapasami na rozstawione obozowisko i wyspa znów ożyła. Jak grom obiegly obóz plotki o kilku zamordowanych ludziach, zaginionej grupie Tileańczyków i wreszcie samobójstwie jednego z gwardzistów Księcia Mórz. Każdy jednocześnie najlepiej jak mógł chciał się odgrodzić od tych ponurych spraw i zatopić w zabawie oraz perspektywie walki, która miała się odbyć za godzinę. Strachy, jeśli nie o innych to o własną skórę zawsze wypływały na wierzch - nieważne jak dobrze ukryte. Obok miernie powodzących sobie ludzi Adelhara, swe śledztwa roztaczali też wszyscy żyjący zawodnicy Areny, jednak dla dwóch z nich miały skończyć się one już za niecałą godzinę, nie poszlaką czy wykryciem spisku, a krwawą walką.
- Pospiesz się z tym słonecznikiem i piwem, Otto! Muszę zając dobre miejsce, zanim ci zadufani bretońscy hrabiowie zwloką rzyci z "Gargantuana". - darł się na podwładnego postawny baron Münchhausen, ale jego skromny poczet szybko został zepchnięty przez kordon wysokich Albionczyków, samurajów i gwardzistów w białych płaszczach. Kapitanowie, komandor de Merke i Książę Mórz udali się do stojącego w centrum wyspy wielosalowego, srebrnego namiotu. Adelhar odszedł do ostatniej sali i zasłoniwszy kurtynę zaczął chodzić nerwowo w tę i z powrotem. Nikomu nie powiedział, ale to wkrótce się wyda... Co ten cholerny imperialista knuje i kto nim manipuluje ? Rozmyślania księcia przerwał cień ogromnego mężczyzny z długim orężem, padający na ścianę namiotu. Adelhar jednym ruchem odsłonił materiał i zamarł.
Komandor de Merke jednął rękę trzymał na wielkim, złoconym kordelasie a w drugiej wyciagał jakiś zwój.
- Kolejny trup ? - admirał skinął głową. - Cholera jasna. Musimy szybko kończyć tę walkę, skoro ta przeklęta atmosfera zaczęła wpływać nawet na moich ludzi! Co, na brodę Mananna podkusiło Johana do podcięcia sobie żył ?! Admirale, ogłoś że wysłałem "Płonącego Elektora" na zwiady. I że do walki wszyscy mają za darmo whiskey i sake. No już, idź - muszę pomyśleć na osobności.
Walka czternasta: Gerhard Eirenstern vs Bothan McArmstrong
[ W oczekiwaniu na półfinał, króciutki event dla niebiorących udziału w walce: ocalić Księcia Mórz i maga przed zamachem oraz przy odrobinie szczęścia zgłębić sieć sekretów na wyspie, remain wary elves (and others)]
Bothan odwalił kawał dobrej roboty. Pancerz wyglądał jak nowy, jedynie jaśniejsze przebarwienia zdradzały miejsca napraw, lecz solidny krasnoludzki fach sprawiał, że stanowią integralną jego część. Saurus przyglądał się uważnie zbroi, w poszukiwaniu nieistniejących skaz, nie mogąc się nadziwić kunsztowi niskiego ludu. Anna, nakarmiona i wypoczęta miała się lepiej, lecz wciąż przykuta była do łóżka, obrzucając gada z niego kpiącym spojrzeniem. Saurus odłożył pancerz na stojak. Odwrócił się i już chciał coś rzec, gdy nagle świat zawirował, a ostry ból chwycił go niczym lodowe szczypce wzdłuż kręgosłupa. Machnął łapą, próbując się czegoś przytrzymać, lecz nie zdołał i runął jak kłoda. Wampirzyca zaciekawiona uniosła się na łożu na ile pozwalał jej stan zdrowia. Saurus zwinął się z bólu, pazury drapały podłogą, mięśnie kurczyły się spontanicznie. Rozległ się gardłowy warkot. Trwało to kilka minut, a Lhamianka liczyła w duchu, że jaszczur dokona żywota, lecz on ani myślał spełniać jej próśb. Wstał dysząc ciężko. Spojrzał na nią zimnym wzrokiem pionowych źrenic, zmuszając ją do odwrócenia głowy. Lustrijczyk wziął maczugę i wyszedł.
Wszyscy zdążali na kolejne starcie, które zapowiadało się niezwykle ciekawie. Obaj jej uczestnicy prowadzili spektakularne boje i publiczność oczekiwała prawdziwego mistrzostwa. Mimo, że lubił Bothana, Loq-Kro-Gar miał nadzieję, że to Gerhard wyjdzie ze starcia zwycięsko. Kapitan miał przeżyć tylko po to, by saurus mógł zatopić zęby w jego ciele i zasmakować jego krwi. Nie dbał o rozrywkę dla tłumu, na Arenie liczył się tylko łowca i jego ofiara.
Gdy płynął, woda wydawała mu się jakaś dziwna... obca. Coś niepokojącego wisiało w powietrzu. Czuć było aurę strachu. Wyszedłszy na brzeg otrząsnął się z wody. Większość widzów zdążyła się już pojawić i teraz skrzętnie zajmowano najlepsze miejsca. Postanowił uczynić to samo.
Kręcąc się pośród tłumu usłyszeć można było wiele plotek i wieści. Większość należało puścić mimo uszu, lecz wrażliwe ucho gada wyłapywało kluczowe wyrazy, momentalnie odsiewając ziarno od plew. Zwłaszcza jedna rozmowa wydała się interesująca.
-...podciął sobie żyły. Mówią, że to zła aura tego miejsca. Podobno ta wyspa jest przeklęta.-mówił jakiś podekscytowany głos.
-Samobójstwo? Po cholerę żołdak miał się zabijać?-przemówił drugi głos.
-Czarna magia, tfu na psa urok! Porządnym ludziom w głowach miesza.-odezwał się ponownie pierwszy.
-Głupiś! Nie wierzę w żadne samobójstwo. To był zamach! -zganił ten drugi.
Loq-Kro-Gar nie słuchał dalszej rozmowy, która była równie wartościowa, co zawartość rynsztoka. Saurus zauważył, że im ludzie stawali się bogatsi, tym więcej mówili, a z ich ust zamiast źródła mądrości, bił potok gówna. Lustrijczyk postanowił udać się do Księcia Mórz z prośbą o umożliwienie zbadania sprawy, zanim do roboty wezmą się ciepłokrwiści "eksperci".
Nawet najmniejszy powiew wiatru nie targał srebrnym płótnem książęcego namiotu. Jaszczurowi nawet nie przeszło przez myśl, że można tak bogato zdobić kawał materiału tylko dlatego, że mieszkał w nim ktoś o nic nie znaczącym tytule.
Gwardziści na jego widok skrzyżowali halabardy.
-Stój! -krzyknął jeden z nich- Kto idzie?
Lustrijczyk spojrzał na niego z politowaniem. Nie miał pojęcia, czy można było zadać głupsze pytanie.
-Chcę się widzieć z waszym przywódcą.- syknął weteran blizn
-Mam rozkaz nie wpuszczać nikogo. -odparł gwardzista.
-Dasz mi przejść ssaku, gdyż książę potrzebuje mojej rady w sprawie starożytnej klątwy, jaka ciąży nad wyspą. -warknął jaszczur.
Na wspomnienie klątwy strażnik pobladł i bez zwłoki przepuścił gada. Zastał Aldehara chodzącego w tą i z powrotem, wyraźnie podenerwowanego.
-Co to ma być?! Kazałem nikogo nie wpuszczać! -krzyknął zirytowany książę na widok intruza.
Loq-Kro-Gar chciał już wyjaśnić powód swojej wizyty, lecz nim zdołał przemówić, znajomy zapach uderzył w jego nozdrza, zapach, który dokładnie zapamiętał z bitwy o "Waleczne Serce"...
Nim Aldehar zdołał wypowiedzieć najkrótsze słowo, nim zdołał wykonać najmniejszy gest, saurus skoczył na niego, błyskawicznie ścinając go z nóg. Syknęły bełty, zaśpiewał rozdzierany materiał, a van der Maaren wrzasnął. Wielki cień, który ni stąd, ni z owąd pojawił się na ścianie namiotu uniósł długie ostrze i jednym, płynnym ruchem przeciął płótno, torując sobie drogę do środka. Spojrzał na stojącego saurusa i leżącego na ziemi Aldehara, którego gad pchnął zbyt mocno, wybijając mu bark. Brodacz wyszczerzył się, ukazując rząd złotych zębów.
-Valarr-syknął Loq-Kro-Gar.
-Jesteś. Szkoda. Z tobą chciałem policzyć się na końcu. -rzucił wojak i uniósł miecz do ataku. Ostrze flamenberga błysnęło refleksem płomienia z paleniska i przez moment wydawało się, że miecz zajął się srebrzystym płomieniem. Saurus stał nieruchomo, oczekując na ruch przeciwnika. Obserwował, jak brodacz zaczyna krążyć wokół niego. Patrzył wciąż na wprost, przekrzywiając tylko nieznacznie głowę, nie chcąc zdradzić od razu, że nie widzi na lewe oko.
-Do mnie straże! -krzyknął Aldehar, odzyskując jasność myśli. Nie wiedział, że obaj wartownicy leżeli u wejścia namiotu w sztyletami wbitymi w gardła aż po rękojeść.
Valarr uśmiechnął się ponownie, był jednak nieco onieśmielony bierną postacią swojego przeciwnika. Z kolei umysł jaszczura wstępował na zupełnie inny poziom, wypełniając się pieśnią ze starożytnych czasów, zanim elfy i krasnoludy stąpały po tej ziemi.
Kote!
Kandosii sa kar'ta, Vode an.
Lussstria a'den mhi, Vode an.
Bal kote, darasuum kote,
Jorso'ran kando a tome.
Sa kyr'am nau tracyn kad, Vode an.
Kandosii sa ka'rta, Vode an.
Lussstria a'den mhi, Vode an.
Bal...
Motir ca'tra nau tracinya.
Gra'tua cuun hett su dralshy'a.
Aruetyc talyc runi'la solus cet o'r.
Motir ca'tra nau tracinya.
Gra'tua cuun hett su dralshy'a.
Aruetyc talyc runi'la trattok'o.
Sa kyr'am nau tracyn kad, Vode an!
W końcu zniecierpliwiony zamachowiec skoczył na nieruchomego gada. Tamten w jednej chwili sięgnął do pasa po swój buzdygan i obróciwszy się w kierunku napastnika zbił cios i grzmotnął pięścią prosto w twarz. Valarr zachwiał się, czyniąc kilka kroków w tył. Wypluł na ziemię krew i kilka zębów. Po chwili uśmiechnął się.
-Już się obawiałem, że będzie to zbyt łatwe.-rzucił po czym stanął w pozycji szermierczej.
-Motir ca'tra nau tracinya, gra'tua cuun hett su dralshy'a! -krzyknął Loq-Kro-Gar.
Skoczyli ku sobie. Valarr ciął z ukosa z dołu, po czym cofnął się o pół kroku i pchnął mieczem. Saurus zbił cios na bok, po czym z szybkością wojownika znacznie lżejszego od gada minął fintę i uderzył poziomo. Jego przeciwnik nie stracił głowy tylko dzięki nabytemu w dziesiątkach walk refleksowi. Brodacz uchylił się zamarkował atak na szyję, po czym zmienił kierunek ciosu na tętnicę udową. Jaszczur cofnął nogę i pchnął przeciwnika maczugą, stwarzając dystans.
-Jest w tobie coś innego, nowego. -stwierdził Valarr. -Śmierć wygląda ci przez ramię.
-Może. Ale dziś to nie ja umrę! -warknął Loq-Kro-Gar, zwierając się ponownie ze swym adwersarzem.
Wszyscy zdążali na kolejne starcie, które zapowiadało się niezwykle ciekawie. Obaj jej uczestnicy prowadzili spektakularne boje i publiczność oczekiwała prawdziwego mistrzostwa. Mimo, że lubił Bothana, Loq-Kro-Gar miał nadzieję, że to Gerhard wyjdzie ze starcia zwycięsko. Kapitan miał przeżyć tylko po to, by saurus mógł zatopić zęby w jego ciele i zasmakować jego krwi. Nie dbał o rozrywkę dla tłumu, na Arenie liczył się tylko łowca i jego ofiara.
Gdy płynął, woda wydawała mu się jakaś dziwna... obca. Coś niepokojącego wisiało w powietrzu. Czuć było aurę strachu. Wyszedłszy na brzeg otrząsnął się z wody. Większość widzów zdążyła się już pojawić i teraz skrzętnie zajmowano najlepsze miejsca. Postanowił uczynić to samo.
Kręcąc się pośród tłumu usłyszeć można było wiele plotek i wieści. Większość należało puścić mimo uszu, lecz wrażliwe ucho gada wyłapywało kluczowe wyrazy, momentalnie odsiewając ziarno od plew. Zwłaszcza jedna rozmowa wydała się interesująca.
-...podciął sobie żyły. Mówią, że to zła aura tego miejsca. Podobno ta wyspa jest przeklęta.-mówił jakiś podekscytowany głos.
-Samobójstwo? Po cholerę żołdak miał się zabijać?-przemówił drugi głos.
-Czarna magia, tfu na psa urok! Porządnym ludziom w głowach miesza.-odezwał się ponownie pierwszy.
-Głupiś! Nie wierzę w żadne samobójstwo. To był zamach! -zganił ten drugi.
Loq-Kro-Gar nie słuchał dalszej rozmowy, która była równie wartościowa, co zawartość rynsztoka. Saurus zauważył, że im ludzie stawali się bogatsi, tym więcej mówili, a z ich ust zamiast źródła mądrości, bił potok gówna. Lustrijczyk postanowił udać się do Księcia Mórz z prośbą o umożliwienie zbadania sprawy, zanim do roboty wezmą się ciepłokrwiści "eksperci".
Nawet najmniejszy powiew wiatru nie targał srebrnym płótnem książęcego namiotu. Jaszczurowi nawet nie przeszło przez myśl, że można tak bogato zdobić kawał materiału tylko dlatego, że mieszkał w nim ktoś o nic nie znaczącym tytule.
Gwardziści na jego widok skrzyżowali halabardy.
-Stój! -krzyknął jeden z nich- Kto idzie?
Lustrijczyk spojrzał na niego z politowaniem. Nie miał pojęcia, czy można było zadać głupsze pytanie.
-Chcę się widzieć z waszym przywódcą.- syknął weteran blizn
-Mam rozkaz nie wpuszczać nikogo. -odparł gwardzista.
-Dasz mi przejść ssaku, gdyż książę potrzebuje mojej rady w sprawie starożytnej klątwy, jaka ciąży nad wyspą. -warknął jaszczur.
Na wspomnienie klątwy strażnik pobladł i bez zwłoki przepuścił gada. Zastał Aldehara chodzącego w tą i z powrotem, wyraźnie podenerwowanego.
-Co to ma być?! Kazałem nikogo nie wpuszczać! -krzyknął zirytowany książę na widok intruza.
Loq-Kro-Gar chciał już wyjaśnić powód swojej wizyty, lecz nim zdołał przemówić, znajomy zapach uderzył w jego nozdrza, zapach, który dokładnie zapamiętał z bitwy o "Waleczne Serce"...
Nim Aldehar zdołał wypowiedzieć najkrótsze słowo, nim zdołał wykonać najmniejszy gest, saurus skoczył na niego, błyskawicznie ścinając go z nóg. Syknęły bełty, zaśpiewał rozdzierany materiał, a van der Maaren wrzasnął. Wielki cień, który ni stąd, ni z owąd pojawił się na ścianie namiotu uniósł długie ostrze i jednym, płynnym ruchem przeciął płótno, torując sobie drogę do środka. Spojrzał na stojącego saurusa i leżącego na ziemi Aldehara, którego gad pchnął zbyt mocno, wybijając mu bark. Brodacz wyszczerzył się, ukazując rząd złotych zębów.
-Valarr-syknął Loq-Kro-Gar.
-Jesteś. Szkoda. Z tobą chciałem policzyć się na końcu. -rzucił wojak i uniósł miecz do ataku. Ostrze flamenberga błysnęło refleksem płomienia z paleniska i przez moment wydawało się, że miecz zajął się srebrzystym płomieniem. Saurus stał nieruchomo, oczekując na ruch przeciwnika. Obserwował, jak brodacz zaczyna krążyć wokół niego. Patrzył wciąż na wprost, przekrzywiając tylko nieznacznie głowę, nie chcąc zdradzić od razu, że nie widzi na lewe oko.
-Do mnie straże! -krzyknął Aldehar, odzyskując jasność myśli. Nie wiedział, że obaj wartownicy leżeli u wejścia namiotu w sztyletami wbitymi w gardła aż po rękojeść.
Valarr uśmiechnął się ponownie, był jednak nieco onieśmielony bierną postacią swojego przeciwnika. Z kolei umysł jaszczura wstępował na zupełnie inny poziom, wypełniając się pieśnią ze starożytnych czasów, zanim elfy i krasnoludy stąpały po tej ziemi.
Kote!
Kandosii sa kar'ta, Vode an.
Lussstria a'den mhi, Vode an.
Bal kote, darasuum kote,
Jorso'ran kando a tome.
Sa kyr'am nau tracyn kad, Vode an.
Kandosii sa ka'rta, Vode an.
Lussstria a'den mhi, Vode an.
Bal...
Motir ca'tra nau tracinya.
Gra'tua cuun hett su dralshy'a.
Aruetyc talyc runi'la solus cet o'r.
Motir ca'tra nau tracinya.
Gra'tua cuun hett su dralshy'a.
Aruetyc talyc runi'la trattok'o.
Sa kyr'am nau tracyn kad, Vode an!
W końcu zniecierpliwiony zamachowiec skoczył na nieruchomego gada. Tamten w jednej chwili sięgnął do pasa po swój buzdygan i obróciwszy się w kierunku napastnika zbił cios i grzmotnął pięścią prosto w twarz. Valarr zachwiał się, czyniąc kilka kroków w tył. Wypluł na ziemię krew i kilka zębów. Po chwili uśmiechnął się.
-Już się obawiałem, że będzie to zbyt łatwe.-rzucił po czym stanął w pozycji szermierczej.
-Motir ca'tra nau tracinya, gra'tua cuun hett su dralshy'a! -krzyknął Loq-Kro-Gar.
Skoczyli ku sobie. Valarr ciął z ukosa z dołu, po czym cofnął się o pół kroku i pchnął mieczem. Saurus zbił cios na bok, po czym z szybkością wojownika znacznie lżejszego od gada minął fintę i uderzył poziomo. Jego przeciwnik nie stracił głowy tylko dzięki nabytemu w dziesiątkach walk refleksowi. Brodacz uchylił się zamarkował atak na szyję, po czym zmienił kierunek ciosu na tętnicę udową. Jaszczur cofnął nogę i pchnął przeciwnika maczugą, stwarzając dystans.
-Jest w tobie coś innego, nowego. -stwierdził Valarr. -Śmierć wygląda ci przez ramię.
-Może. Ale dziś to nie ja umrę! -warknął Loq-Kro-Gar, zwierając się ponownie ze swym adwersarzem.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
-Lewa! Lewa! Lewa ,prawa ,lewa!- intonował komende ofcier idący na czele czterech uzbrojonych w halabardy gwardzistów Księcia. Dowódca ubrany był w regulaminowy pancerz i pelerynę ,jednak zamiast hełmu nosił biały filcowy kapelusz. Nie dzierzył halabardy ,a miast tego przy pasie miał rapier
Jednostka została wysłana do maga Helstana ,aby przejąć ważne dokumenty na temat ruin na wyspie i dostarczyć je na "Dumę Driftmmarktu".
Kiedy jednostka przekraczała prowizoryczną kładkę i weszła na krętą ściezkę prowadzącą o obozowiska Czarnego Magistra oficer nagle podniósł rękę zatrzymując oddział i chwycił rękojesć rapiera.
Jednak nawet nie zdążył wyciągnąć broni ,kiedy w stronę oddziały świsnęł bełty.
Dowódca legł w pyle czując przeszywający ból w plecach ,gdy bełt przepił jego zbroję.
Upadając od paraliżujacego cierpienia słyszał odgłosy biegnących w ich stronę ludzi.
Oficer ledwo otworzył oczy i przez zamglony obraz ujrzał lezących w krwi podkomendnych. Kiedy podniósł wzrok w niebo ujrzał jedynie spadające na niego ostrze.
Nie zwlekając banda napastników pobiegła dalej podążajac za masywnym brodaczem.
Po kilku chwilach wśród martwych gwardzistów coś się ruszyło i jeden z wojowników odrzucił przygniatające go truchło towarzysza.
Gwardzista ,który uszedł z życiem szybko powstał i przeklnął czując mocny ból w ramieniu.
-Cholera... trzeba to zostawić...- warknał widząc wbity głeboko bełt.
Ranny człowiek zrzucił hełm i nie zwlekając podniósł halabardę i pobiegł za napastnikami.
Po kilku minutach biegu zatrzymał się ,gdy zobaczył jak wojownicy posyłają pociski w stronę książecego namiotu ,a następnie zbrojnie do niego wpadają.
-No to po naszym gospodarzu...świeć Sigmarze nad jego duszą... i daj odejść z piekła ,które się rozpęta po jego śmierci...- westchnął gwardzista.
Jednak po chwili zdębiał ,gdy z namiotu wyleciał bez ręki jakiś chłystek w kolczudze ryjac twarzą w grunt.
-Co jest do cholery?!- warknał żołnierz -Czyżby Aldenher... niemożliwe!-
Nie czekajac dłużej żołnierz pobiegł w stronę namiotu ,spodziewając sie kogo tam zastanie
Przed wejściem chwycił pochodnie oświetlajacą namiot i podłozył ja pod kontrukcję
-Trzeba dać sygnał siepaczom!- pomyślał po czym odczynił znak młotodzierzcy i wydał okrzyk -Sigmarze wielki! Użycz mi swej ciężkiej ręki!-
Loq-Kro-Gar zbijał cios za ciosem potężnego wroga ,równie mocno odpowiadając atakami buzdyganem.
Mimo zdolnosci saurus nie był w stanie walczyć z napastnikiem i ochraniać Ksiecia przed atakami jego ludzi.
-Zabić Aldenhera ,chłopcy!- wrzasnął dowóca do swoich ludzi. Ci od razu rzucili się na chowającego sie za wielkim dębowym biurkiem szlachcica.
Zapał pierwszego wojownika ,który ubrany w kolczugę i szyszak wskoczył za biurko ostudził gwintowany pistolet Księcia. Huk rozniósł się po namiocie ,a kula roztrzaskała twarz napastnika rozpryskując krew.
Jednak ,kiedy kolejni agresorzy rzucali się na Księcia ten chował się i próbował zasłonić się przed atakami Nagle w namiocie rozniosły się głeby dymu. Był on szczególnie gesty ,gdyż namiot pokryty był jakąś substancja ,która w kontakcie z ogniem zadymiła wszystko wokół.
Jeden z wrogów juz chciał dopaśc załaniającego sie w panice Księcia ,kiedy opadająca halabada roztrzaskała czaszkę agresora ,który martwy padł na Księcia
Aldenher nawet nie zdążył się zorientować kiedy trzon halabardy uderzył go w głowę. Szlachcic natychmiast został ogłuszony i padł pod biurkiem.
Gwardzista miał dalej przystąpić do walki ,kiedy z dymu wyleciał jaszczuroczłek i niezykle szybko złapał go unosząc górę.
-Kim jesssteś?! - Loq-Kro-Gar skądś znał zapach zołnierza ,jednak z powodu dymu i zamieszania nie mógł go zidentyfikować. Unikajć na moment ataków szukajacego go brodacza psotanowił zorienotwać się ,czy ubrany w mundur człowiek nie jest jednym z zamachowców ,zwłaszcza po ogłuszeniu Księcia Mórz.
-Mnie tu wogóle nie ma...- odparł chłodno.
Saurus nawet nie zdążył pomyśleć kiedy musiał puścić żołnierza ,aby uniknąć ciosu flamberga. Gwardzista natychmiast usunął się w dym.
Jednostka została wysłana do maga Helstana ,aby przejąć ważne dokumenty na temat ruin na wyspie i dostarczyć je na "Dumę Driftmmarktu".
Kiedy jednostka przekraczała prowizoryczną kładkę i weszła na krętą ściezkę prowadzącą o obozowiska Czarnego Magistra oficer nagle podniósł rękę zatrzymując oddział i chwycił rękojesć rapiera.
Jednak nawet nie zdążył wyciągnąć broni ,kiedy w stronę oddziały świsnęł bełty.
Dowódca legł w pyle czując przeszywający ból w plecach ,gdy bełt przepił jego zbroję.
Upadając od paraliżujacego cierpienia słyszał odgłosy biegnących w ich stronę ludzi.
Oficer ledwo otworzył oczy i przez zamglony obraz ujrzał lezących w krwi podkomendnych. Kiedy podniósł wzrok w niebo ujrzał jedynie spadające na niego ostrze.
Nie zwlekając banda napastników pobiegła dalej podążajac za masywnym brodaczem.
Po kilku chwilach wśród martwych gwardzistów coś się ruszyło i jeden z wojowników odrzucił przygniatające go truchło towarzysza.
Gwardzista ,który uszedł z życiem szybko powstał i przeklnął czując mocny ból w ramieniu.
-Cholera... trzeba to zostawić...- warknał widząc wbity głeboko bełt.
Ranny człowiek zrzucił hełm i nie zwlekając podniósł halabardę i pobiegł za napastnikami.
Po kilku minutach biegu zatrzymał się ,gdy zobaczył jak wojownicy posyłają pociski w stronę książecego namiotu ,a następnie zbrojnie do niego wpadają.
-No to po naszym gospodarzu...świeć Sigmarze nad jego duszą... i daj odejść z piekła ,które się rozpęta po jego śmierci...- westchnął gwardzista.
Jednak po chwili zdębiał ,gdy z namiotu wyleciał bez ręki jakiś chłystek w kolczudze ryjac twarzą w grunt.
-Co jest do cholery?!- warknał żołnierz -Czyżby Aldenher... niemożliwe!-
Nie czekajac dłużej żołnierz pobiegł w stronę namiotu ,spodziewając sie kogo tam zastanie
Przed wejściem chwycił pochodnie oświetlajacą namiot i podłozył ja pod kontrukcję
-Trzeba dać sygnał siepaczom!- pomyślał po czym odczynił znak młotodzierzcy i wydał okrzyk -Sigmarze wielki! Użycz mi swej ciężkiej ręki!-
Loq-Kro-Gar zbijał cios za ciosem potężnego wroga ,równie mocno odpowiadając atakami buzdyganem.
Mimo zdolnosci saurus nie był w stanie walczyć z napastnikiem i ochraniać Ksiecia przed atakami jego ludzi.
-Zabić Aldenhera ,chłopcy!- wrzasnął dowóca do swoich ludzi. Ci od razu rzucili się na chowającego sie za wielkim dębowym biurkiem szlachcica.
Zapał pierwszego wojownika ,który ubrany w kolczugę i szyszak wskoczył za biurko ostudził gwintowany pistolet Księcia. Huk rozniósł się po namiocie ,a kula roztrzaskała twarz napastnika rozpryskując krew.
Jednak ,kiedy kolejni agresorzy rzucali się na Księcia ten chował się i próbował zasłonić się przed atakami Nagle w namiocie rozniosły się głeby dymu. Był on szczególnie gesty ,gdyż namiot pokryty był jakąś substancja ,która w kontakcie z ogniem zadymiła wszystko wokół.
Jeden z wrogów juz chciał dopaśc załaniającego sie w panice Księcia ,kiedy opadająca halabada roztrzaskała czaszkę agresora ,który martwy padł na Księcia
Aldenher nawet nie zdążył się zorientować kiedy trzon halabardy uderzył go w głowę. Szlachcic natychmiast został ogłuszony i padł pod biurkiem.
Gwardzista miał dalej przystąpić do walki ,kiedy z dymu wyleciał jaszczuroczłek i niezykle szybko złapał go unosząc górę.
-Kim jesssteś?! - Loq-Kro-Gar skądś znał zapach zołnierza ,jednak z powodu dymu i zamieszania nie mógł go zidentyfikować. Unikajć na moment ataków szukajacego go brodacza psotanowił zorienotwać się ,czy ubrany w mundur człowiek nie jest jednym z zamachowców ,zwłaszcza po ogłuszeniu Księcia Mórz.
-Mnie tu wogóle nie ma...- odparł chłodno.
Saurus nawet nie zdążył pomyśleć kiedy musiał puścić żołnierza ,aby uniknąć ciosu flamberga. Gwardzista natychmiast usunął się w dym.
Ostatnio zmieniony 10 gru 2013, o 15:58 przez Kordelas, łącznie zmieniany 2 razy.
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
Namiot wypełnił gryzący dym, który przytępiał powonienie i przysłaniał widok. Zdaje się, że to sprawka tego żołnierza, którego tożsamości saurus bezskutecznie szukał w pamięci. Nie było jednak czasu na dywagacje, Valarr w końcu odnalazł się w dymnej zasłonie i uderzył zdradziecko pod jej osłoną. Jaszczur wypuścił człowieka i w ostatniej chwili zablokował cios. Potem dojdzie prawdy o przybyszu, teraz liczyło się jedno: Valarr musiał zginąć.
Z zimną nienawiścią w pionowych źrenicach ruszył na brodacza, który przywitał go niezwykle szybką kombinacją cięć to z prawe, to z lewej. Gad zdołał zejść choć trochę z toru ciosu, lecz ostrze pozostawiło mu na torsie i przedramieniu dwie płytkie rany. Gęste krople jaszczurzej krwi spływały po płomienistej klindze miecza. Loq-Kro-Gar warknął.
Wetean blizn zadał szybki cios z prawej, po czym zakręcił buzdyganem nad głową i uderzył z góry z wielką mocą. Pierwszy cios Valar przyjął technicznie, książkowo wręcz, lecz z kolejnym miał więcej problemów. Parada uchroniła go co prawda przed strzaskaniem czaszki, siła ciosu rzuciła go na kolana. Flamenberg zadźwięczał, gdy zderzył się z buzdyganem i jęknął metalicznie, po czym pękł na dwoje. Odłamki ostrza poraniły Valarrowi twarz. Odturlał się w ostatniej chwili, kolejny cios jaszczura wzbił chmurę piachu. Brodacz wstał i sięgnął po młot. Żarty się skończyły, pora pozbyć się jaszczura raz na zawsze.
Złotozęby drab zakręcił bronią i uderzył horyzontalnie, po czym zmienił kierunek uderzenia i rąbnął od dołu. Poczerniały obuch przemknął ze świstem tuż obok pyska gada. Kolejny cios nie chybił. Uderzony pod kolano Lustrijczyk syknął z bólu i zwalił się jak długi. Valarr postąpił krok do przodu, chcąc zakończyć jednym uderzeniem całą tą zabawę, lecz nagle poczuł, jak uderza w ziemię. Loq-Kro-Gar podciął go ogonem tak jak drwal ścina młoda brzózkę. Odtoczyli się od siebie i zerwali z ziemi gwałtownie.
-Zaczyna mnie nużyć to starcie, kończmy to!-zakrzyknął brodacz.
-Jak sobie życzysz!-rzucił weteran blizn.
Saurus zaszarżował na wroga i uderzył szybko niczym jadowity wąż. Ku swojemu zaskoczeniu cios napotkał pustkę, a uderzony w plecy stracił równowagę i przeleciał przez wielki, dębowy stół, łamiąc go. Zerwał się momentalnie, zbijając ukośny cios i zaripostował. Precyzyjny cios w lewe podżebrze minął cel, a odpowiedź Valarra była bezlitosna. Obuch uderzył go w pysk, głowa jaszczura odleciała w tył jak piłka, a on sam poleciał do tyłu. Chwilę potem poczuł uderzenie trzonkiem w brzuch, a cios z dołu minął jego żuchwę o milimetry. Saurus cofnął się nieco ogłoszony i rozdrażniony. Uderzył nieco za wolno, a potem poprawił drugim, lecz z marnym skutkiem. Valarr zbił jego ciosy, lecz pod innym kątem, niż saurus się spodziewał. I wtedy zrozumiał. Brodaty oprych krył swoją rzeczywistą pozycję iluzją. Nie był magiem, dysponował więc artefaktem o niezbyt dużej mocy, który zmieniał jego położenie w niewielkim stopniu, lecz wystarczająco, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść w pojedynku jeden na jednego. Zmienił taktykę.
Zamiast zaatakować stanął nieruchomo. Zamknął oczy. Valarr przystanął na chwilę zaskoczony. Bał się podstępu, lecz nic nie zdradzało pułapki. W końcu zaatakował, ufając, że pod osłoną zaklęcia jest bezpieczny. Saurus, wciąż mając zamknięte oczy przekrzywił nieco łeb. I zaatakował. Z niespodziewaną precyzją minął nadchodzący cios i uderzył tam, gdzie nie miał prawa trafić. Złotozęby drab zaklął, gdy buzdygan uderzył go w żebra, łamiąc je, wrzasnął, gdy koleny cios strzaskał mu kość udową, żołądek podszedł mu do gardła gdy maczuga uderzyła prosto w mostek. Saurus zanurkował pod ciosem młota i chwycił lewą ręką na gardło brodacza, wyniósł go wysoko nad głowę, mimo pełnej zbroi i z rozmachem uderzył nim o ziemię. Drab o złotych zebach nie podnosił się juź. Jasna, spieniona krew płynęła mu z ust, oddychał ciężko, świszcząc przy każdym wydechu. W jego oczach wwiercająchy się w stojącego nad nim jaszczura wciąż bił płomień niewawiści. I kpiny.
-To jeszcze nie koniec. -sapnął ciężko -Wkrótce wielu straci życie, więcej, niż jesteś w stanie zliczyć.
Zakaszlał gwałtownie, zapluwając swoją gęstą brodę krwią.
-Jesteś najsilniejszy z nich wszystkich, silniejszy nawet od minotaura.-kontynuował Valarr -Cóż ci po niej? Chciałeś ocalić wszystkich, a nie jesteś w stanie ocalić nawet siebie... -znów kaszlnął- Twój koniec jest bliski.
-Tobie nie będzie dane go zobaczyć. -rzekł Loq-Kro-Gar. Cios buzdygana roztrzaskał czaszkę Valarra na drobne kawałeczki, nie zostawiając nic, poza krwawej plamy na ziemi.
Pozostały tylko pytania. Wiele pytań. Stojąc nad ciałemValarra saurus poprzysiągł, że nie spocznie, póki nie pozna odpowiedzi na wszystkie z nich.
Z zimną nienawiścią w pionowych źrenicach ruszył na brodacza, który przywitał go niezwykle szybką kombinacją cięć to z prawe, to z lewej. Gad zdołał zejść choć trochę z toru ciosu, lecz ostrze pozostawiło mu na torsie i przedramieniu dwie płytkie rany. Gęste krople jaszczurzej krwi spływały po płomienistej klindze miecza. Loq-Kro-Gar warknął.
Wetean blizn zadał szybki cios z prawej, po czym zakręcił buzdyganem nad głową i uderzył z góry z wielką mocą. Pierwszy cios Valar przyjął technicznie, książkowo wręcz, lecz z kolejnym miał więcej problemów. Parada uchroniła go co prawda przed strzaskaniem czaszki, siła ciosu rzuciła go na kolana. Flamenberg zadźwięczał, gdy zderzył się z buzdyganem i jęknął metalicznie, po czym pękł na dwoje. Odłamki ostrza poraniły Valarrowi twarz. Odturlał się w ostatniej chwili, kolejny cios jaszczura wzbił chmurę piachu. Brodacz wstał i sięgnął po młot. Żarty się skończyły, pora pozbyć się jaszczura raz na zawsze.
Złotozęby drab zakręcił bronią i uderzył horyzontalnie, po czym zmienił kierunek uderzenia i rąbnął od dołu. Poczerniały obuch przemknął ze świstem tuż obok pyska gada. Kolejny cios nie chybił. Uderzony pod kolano Lustrijczyk syknął z bólu i zwalił się jak długi. Valarr postąpił krok do przodu, chcąc zakończyć jednym uderzeniem całą tą zabawę, lecz nagle poczuł, jak uderza w ziemię. Loq-Kro-Gar podciął go ogonem tak jak drwal ścina młoda brzózkę. Odtoczyli się od siebie i zerwali z ziemi gwałtownie.
-Zaczyna mnie nużyć to starcie, kończmy to!-zakrzyknął brodacz.
-Jak sobie życzysz!-rzucił weteran blizn.
Saurus zaszarżował na wroga i uderzył szybko niczym jadowity wąż. Ku swojemu zaskoczeniu cios napotkał pustkę, a uderzony w plecy stracił równowagę i przeleciał przez wielki, dębowy stół, łamiąc go. Zerwał się momentalnie, zbijając ukośny cios i zaripostował. Precyzyjny cios w lewe podżebrze minął cel, a odpowiedź Valarra była bezlitosna. Obuch uderzył go w pysk, głowa jaszczura odleciała w tył jak piłka, a on sam poleciał do tyłu. Chwilę potem poczuł uderzenie trzonkiem w brzuch, a cios z dołu minął jego żuchwę o milimetry. Saurus cofnął się nieco ogłoszony i rozdrażniony. Uderzył nieco za wolno, a potem poprawił drugim, lecz z marnym skutkiem. Valarr zbił jego ciosy, lecz pod innym kątem, niż saurus się spodziewał. I wtedy zrozumiał. Brodaty oprych krył swoją rzeczywistą pozycję iluzją. Nie był magiem, dysponował więc artefaktem o niezbyt dużej mocy, który zmieniał jego położenie w niewielkim stopniu, lecz wystarczająco, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść w pojedynku jeden na jednego. Zmienił taktykę.
Zamiast zaatakować stanął nieruchomo. Zamknął oczy. Valarr przystanął na chwilę zaskoczony. Bał się podstępu, lecz nic nie zdradzało pułapki. W końcu zaatakował, ufając, że pod osłoną zaklęcia jest bezpieczny. Saurus, wciąż mając zamknięte oczy przekrzywił nieco łeb. I zaatakował. Z niespodziewaną precyzją minął nadchodzący cios i uderzył tam, gdzie nie miał prawa trafić. Złotozęby drab zaklął, gdy buzdygan uderzył go w żebra, łamiąc je, wrzasnął, gdy koleny cios strzaskał mu kość udową, żołądek podszedł mu do gardła gdy maczuga uderzyła prosto w mostek. Saurus zanurkował pod ciosem młota i chwycił lewą ręką na gardło brodacza, wyniósł go wysoko nad głowę, mimo pełnej zbroi i z rozmachem uderzył nim o ziemię. Drab o złotych zebach nie podnosił się juź. Jasna, spieniona krew płynęła mu z ust, oddychał ciężko, świszcząc przy każdym wydechu. W jego oczach wwiercająchy się w stojącego nad nim jaszczura wciąż bił płomień niewawiści. I kpiny.
-To jeszcze nie koniec. -sapnął ciężko -Wkrótce wielu straci życie, więcej, niż jesteś w stanie zliczyć.
Zakaszlał gwałtownie, zapluwając swoją gęstą brodę krwią.
-Jesteś najsilniejszy z nich wszystkich, silniejszy nawet od minotaura.-kontynuował Valarr -Cóż ci po niej? Chciałeś ocalić wszystkich, a nie jesteś w stanie ocalić nawet siebie... -znów kaszlnął- Twój koniec jest bliski.
-Tobie nie będzie dane go zobaczyć. -rzekł Loq-Kro-Gar. Cios buzdygana roztrzaskał czaszkę Valarra na drobne kawałeczki, nie zostawiając nic, poza krwawej plamy na ziemi.
Pozostały tylko pytania. Wiele pytań. Stojąc nad ciałemValarra saurus poprzysiągł, że nie spocznie, póki nie pozna odpowiedzi na wszystkie z nich.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
[ Jutro. Dzisiaj mój talent marnuje się na prawa starożytnych kultur bliskiego wschodu A wczoraj i dzisiaj do południa robiłem z resztą klubu challengera w 40k i nie powstrzymał go nawet straszliwy Ksawery. ]
Mozazaury są raczej samotnikami. Zaciekle bronią swojego terytorium przed każdym intruzem, zwłaszcza przed innym przedstawicielem ich gatunku. Jednym z nielicznych przypadków, gdy te stworzenia tolerują obecność innego osobnika są gody. Tego jednak ludzcy naukowcy nie wiedzą. Nie wiedzą też, że te morskie gady nie występują w obszarze, w którym znajdowała się wyspa, do której przybiła flota Księcia Mórz.
Gdyby więc ktokolwiek zauważył trzy wężowato cienie, które z dużą prędkością sunęły przez podwodną toń, nie uznałby tego za nic dziwnego.
Trzy duże osobniki płynęły obok siebie w pewnym oddaleniu, zupełnie nie zdradzając chęci ataku jeden na drugiego. Ktoś dysponujący dobrym widzeniem pod wodą zauważyłby, że każdy z nich miał uprząż, która biegła dwoma rzędami wzdłuż grzbietu, mając co pewną odległość uchwyty...
Loq-Kro-Gar sapnął i podjął trop. Ścigał kilku ludzi, którzy wraz z Valarrem przybyli zamordować Księcia Mórz. Po śmierć dowódcy czwórka zamachowców wycofała się, nie widząc żadnej szansy na powodzenie misji. Mieli dołączyć do drugiej grupy operacyjnej, która zadania jaszczur jeszcze nie znał. We mgle szybko stracił uciekinierów z oczu, jednak to było bez znaczenia. Zostawiali za sobą tropy na ziemi i wyraźny ślad zapachowy. Był to zapach strachu. Saurus biegł przez mgłę, mijając kolejne namioty w pustym obozowisku. Wokół nie było żywej duszy, wszyscy udali się na arenę, by obejrzeć dzisiejszy krwawy spektakl. Po gromkich okrzykach dochodzących z daleka, jaszczur zorientował się, że walka się już rozpoczęła. On jednak nie miał czasu do stracenia, nie mógł pozwolić, by jego zdobycz mu uszła. Przyśpieszył kroku. Wkrótce zapach ludzkiego potu stał się bardziej intensywny, dał się usłyszeć urywany oddech. Pierwszy zamachowiec nie zauważył nadchodzącej śmierci. Biegł w kolczudze szybko go wyczerpał, przez to został w tyle za trójką towarzyszy. Oprych poczuł jedynie uderzenie w okolicy lędźwiowej, a następnie lepką ciecz, która spływała mu po nogach. Kroki stawały się coraz cięższe, nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Wykrwawił się z przeciętych tętnic kręgowych, zanim jeszcze padł na ziemię. Loq-Kro-Gar nawet nie zwolnił.
Dwaj zamachowcy biegli przez mgłę. Wyglądali niemal identycznie, nosili ciemne narzuty na kolczugi, szare kaptury zaciągnięte na głowy, uzbrojeni w kusze i półtoraręczne miecze. Oddychali ciężko, lecz nie zwalniali. Mrożący krew w żyłach krzyk, który rozległ się za nimi skutecznie zmotywował ich do podwojenia wysiłków. Był to krzyk człowieka zarzynanego jak świnia.
-Dorwał Bastiana! Przeklęty jaszczur, zawsze się wtrąca. Cały plan psu w dupę! -rzucił chrapliwie jeden z nich.
-Chyba go zgubiliśmy. -odparł drugi- Niedługo dołączymy do reszty i policzymy się z gadziną. To już niedaleko.
-Zapłaci za Helmuta, Bastiego i wszystkich chłopaków! -sapnął pierwszy. -Teraz tylko musimy uporać się z magiem.
Zwolnili, a potem przeszli z biegu w chód. Wydawało się, że wreszcie zgubili pościg we mgle. W oddali widać było czarno-złoty namiot Czarnego Magistra. Nie uszli kilkunastu kroków, gdy z krzaków rozległ się szept.
-Stać! Hasło!
-Kirkegaard.
-Hiedeger.-odpowiedział głos z krzaków.
-W porządku chłopaki. To my, wyłaźcie.
Cicho niczym zjawy pojawiła się grupa kilkunastu ludzi odzianych jak dwójka przybyszów. Szybko zlustrowali oni swoich towarzyszy, po czym obrzucili pytającym spojrzeniem.
-Spóźniliście się. -rzekł jeden z nich, najwyższy z całej grupy - Gdzie reszta.
-Nie żyją.
Grupa spiskowców otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia.
-Jak to możliwe? Przecież...
-Wszystko szło zgodnie z planem, mieliśmy Aldehara na widelcu, ale wtedy wpadł ten przeklęty jaszczur. Thomas i szef padli w namiocie, potem dorwał Helmuta i Bastiana. Nam udało się uciec.
-Cholera, to komplikuje nieco sprawę. -skrzywił się dowódca oddziału- zbierajcie się, musimy załatwić tego czarodzieja raz-dwa, zanimten gad nie spadnie nam na łeb. Z życiem!
Kilkanaście cieni ruszyło w stronę namiotu Helstana, szykując miecze i kusze. Wszystko wskazywało, że nie zostali wykryci, jednak ciążąca nad nimi cisza nie podobała się spiskowcom. Było w niej coś... niepokojącego. Dowódca oddziału skinął na jednego z żołnierzy. Tamten przełknął ślinę i ostrożnie uchylił połę czarno-złotego płótna. I zaklął.
Namiot był pusty.
Gdyby więc ktokolwiek zauważył trzy wężowato cienie, które z dużą prędkością sunęły przez podwodną toń, nie uznałby tego za nic dziwnego.
Trzy duże osobniki płynęły obok siebie w pewnym oddaleniu, zupełnie nie zdradzając chęci ataku jeden na drugiego. Ktoś dysponujący dobrym widzeniem pod wodą zauważyłby, że każdy z nich miał uprząż, która biegła dwoma rzędami wzdłuż grzbietu, mając co pewną odległość uchwyty...
Loq-Kro-Gar sapnął i podjął trop. Ścigał kilku ludzi, którzy wraz z Valarrem przybyli zamordować Księcia Mórz. Po śmierć dowódcy czwórka zamachowców wycofała się, nie widząc żadnej szansy na powodzenie misji. Mieli dołączyć do drugiej grupy operacyjnej, która zadania jaszczur jeszcze nie znał. We mgle szybko stracił uciekinierów z oczu, jednak to było bez znaczenia. Zostawiali za sobą tropy na ziemi i wyraźny ślad zapachowy. Był to zapach strachu. Saurus biegł przez mgłę, mijając kolejne namioty w pustym obozowisku. Wokół nie było żywej duszy, wszyscy udali się na arenę, by obejrzeć dzisiejszy krwawy spektakl. Po gromkich okrzykach dochodzących z daleka, jaszczur zorientował się, że walka się już rozpoczęła. On jednak nie miał czasu do stracenia, nie mógł pozwolić, by jego zdobycz mu uszła. Przyśpieszył kroku. Wkrótce zapach ludzkiego potu stał się bardziej intensywny, dał się usłyszeć urywany oddech. Pierwszy zamachowiec nie zauważył nadchodzącej śmierci. Biegł w kolczudze szybko go wyczerpał, przez to został w tyle za trójką towarzyszy. Oprych poczuł jedynie uderzenie w okolicy lędźwiowej, a następnie lepką ciecz, która spływała mu po nogach. Kroki stawały się coraz cięższe, nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Wykrwawił się z przeciętych tętnic kręgowych, zanim jeszcze padł na ziemię. Loq-Kro-Gar nawet nie zwolnił.
Dwaj zamachowcy biegli przez mgłę. Wyglądali niemal identycznie, nosili ciemne narzuty na kolczugi, szare kaptury zaciągnięte na głowy, uzbrojeni w kusze i półtoraręczne miecze. Oddychali ciężko, lecz nie zwalniali. Mrożący krew w żyłach krzyk, który rozległ się za nimi skutecznie zmotywował ich do podwojenia wysiłków. Był to krzyk człowieka zarzynanego jak świnia.
-Dorwał Bastiana! Przeklęty jaszczur, zawsze się wtrąca. Cały plan psu w dupę! -rzucił chrapliwie jeden z nich.
-Chyba go zgubiliśmy. -odparł drugi- Niedługo dołączymy do reszty i policzymy się z gadziną. To już niedaleko.
-Zapłaci za Helmuta, Bastiego i wszystkich chłopaków! -sapnął pierwszy. -Teraz tylko musimy uporać się z magiem.
Zwolnili, a potem przeszli z biegu w chód. Wydawało się, że wreszcie zgubili pościg we mgle. W oddali widać było czarno-złoty namiot Czarnego Magistra. Nie uszli kilkunastu kroków, gdy z krzaków rozległ się szept.
-Stać! Hasło!
-Kirkegaard.
-Hiedeger.-odpowiedział głos z krzaków.
-W porządku chłopaki. To my, wyłaźcie.
Cicho niczym zjawy pojawiła się grupa kilkunastu ludzi odzianych jak dwójka przybyszów. Szybko zlustrowali oni swoich towarzyszy, po czym obrzucili pytającym spojrzeniem.
-Spóźniliście się. -rzekł jeden z nich, najwyższy z całej grupy - Gdzie reszta.
-Nie żyją.
Grupa spiskowców otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia.
-Jak to możliwe? Przecież...
-Wszystko szło zgodnie z planem, mieliśmy Aldehara na widelcu, ale wtedy wpadł ten przeklęty jaszczur. Thomas i szef padli w namiocie, potem dorwał Helmuta i Bastiana. Nam udało się uciec.
-Cholera, to komplikuje nieco sprawę. -skrzywił się dowódca oddziału- zbierajcie się, musimy załatwić tego czarodzieja raz-dwa, zanimten gad nie spadnie nam na łeb. Z życiem!
Kilkanaście cieni ruszyło w stronę namiotu Helstana, szykując miecze i kusze. Wszystko wskazywało, że nie zostali wykryci, jednak ciążąca nad nimi cisza nie podobała się spiskowcom. Było w niej coś... niepokojącego. Dowódca oddziału skinął na jednego z żołnierzy. Tamten przełknął ślinę i ostrożnie uchylił połę czarno-złotego płótna. I zaklął.
Namiot był pusty.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
[ upraszam o powstrzymanie apokaliptycznego wybuchu agresji do wyznaczonej godziny, zaraz będzie walka ]
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Walka czternasta: Gerhard Eirenstern vs Bothan McArmstrong
(soundtrack: http://www.youtube.com/watch?v=DMTXiNVc-1g)
Gdy rząd trębaczy zadął w swe irytujące instrumenty nikt nie myślał już o niczym innym poza walką. Wygodnie wymoszczeni ludzie wzywający roznosicieli trunków lub przekąsek, oddani kibice przepychający się z wiwatami tylko po to by choć trochę zbliżyć się do swoich faworytów. Rozweseleni strażnicy, którzy pod pozorami chłodnej obowiązkowości i powagi, żywo komentowali style walki zawodników i ich ekwipunek tak jak gdyby sami mieli dziś walczyć. Wiwaty i wystrzały pokazowe, wznoszące się znad dziobów kotwiczących w pobliżu statków. Wszystko to razem z lekką poranną bryzą tworzyło nieco brutalną, ale jednocześnie podniosłą i niepowtarzalną atmosferę. Amosferę Areny Śmierci, która dziś miała pożreć jedne z ostatnich żywotów.
-Edmundzie, szybciej z tą lancą! - ponaglił zagubionego młodzieńca zapinający karwasz Jan Andrei. Kislevita zakuty był w jeden z najefektowniejszych pancerzy jaki Gerhard w życiu widział. Majestatyczne, sterczące z pleców skrzydła i gęste niedźwiedzie futro, spięte złotymi łańcuszkami tylko podkreślały wspaniałe zdobienia, doskonałe dopasowanie i błękitny poblask płyt. Pancerz Eirensterna także wyglądał porządnie po reperacjach Bothana, lecz bledł w porównaniu ze zbroją jego towarzysza który dosiadał właśnie szlachetnej krwi bułatego rumaka. Do końskiego boku przypięty paskami był mistyczny wręcz miecz, którego wartości razem ze srebrnobiałą pochwą nikt nie śmiał nawet szacować. Na spięte w węzeł włosy szlachcic nałożył husarski szyszak z grzebieniem i maską chroniącą twarz, w której wyrzeźbiono kunsztownie rysy twarzy i wąsy. Kabury na pistolety wisiały puste, podobnie jak brakowało cennej szabli u boku kislevity, który postanowił zabrać w bój długą i wydrążoną w środku czerwoną kopię z żółtym proporcem, przedstawiającym kobietę na czarnym niedźwiedziu. Gerhard położył dłonie na obwiązanych świeżą skórą rękojeściach gladiusów i powoli ruszył przed siebie, stąpając obok konia Jana wzdłuż korytarza dzielącego tłum widzów.
- Kurt. - syknął spod hełmu do podwładnego Gerhard. - Na wypadek gdybym zginął... poinstruowałem cię.
Zdanie to zabrzmiało bardziej jak groźba i spięty Kurt już teraz wiedział, że jego pan przejdzie choćby piekło aby dziś zatryumfować.
- Edmund, mości Wilkomirze i Zasławski, pludraki! Jak przyjdzie mi dać głowę to będziecie musieli donieść o tym mej żonie... więc dla waszego dobra lepiej żebym jednak wygrał! - kompani ryknęli śmiechem i odłączyli się od pochodu z wiwatami. Kislevita i czempion Khorna, różniący się między sobą jak dzień i noc wjechali przy nieziemskim aplauzie przez bramę z chorągiewek na płytę areny, połączeni tym samym celem. Z jego realizacją czekali tylko na przeciwników.
Na cumującym niedaleko "Niezatapialnym II" tłum krasnoludów zgromadził się przy dwóch maszynach, stojących na końcu pasa startowego. Zabójcy, zwiadowcy Boina i inżynierowie żywo dopingowali Gottriego i Bothana, gramolących się ze sprzętem na płozy żyrokopterów.
- I zmiżdżm łodbyt temum przeklentemu czcicielofi wyrfanych pojemnikuf na mózgim! - zasalutował śrubokrętem Makaisson. Mechaniczna papuga kapitana zaskrzeczała w odpowiedzi.
Gottri Getrirrson cisnął na fotel pilota wielki runiczy młot, którego części łączyła zastraszająca ilość kabli, zębatek i tłoków po czym poprawił swoją kamizelkę. W całą brodę miał powplątywane czarne kule pistoletowe i stalowe amulety, a u pasa wisiało kilka siekierek marynarskich. Umięśnione ciało bosmana pokrywała skomplikowana plątanina tatuaży Zabójców, poprzecinana licznymi bliznami.
- Nawet się nie zorientują jak wyślemy ich na spotkanie z przodkami! - zawołał Gottri, siadając za sterami zmniejszonego na potrzeby walki żyrokoptera - Wieża, wieża właśnie wydałem sobie pozwolenie na start, Z DROGI !!!
Bothan wychylił z towarzyszami kufel Bugmansa Perlistego XXL po czym także zajął pozycję za sterem Czerwonego Barona i założył gogle. McArmstrong potarł z dumą pierścień Olafomira i zgasił fajkę, wysypując popioły do specjalnego pojemnika. Chwilę potem ryk silników zagłuszył pokrzykiwania dawich, a potężny wiatr szarpnął ich brodami. Z potężnym wizgiem oba żyrokoptery przejechały wzdłuż pokładu Niezatapialnego i opuszczając go otwartym końcem wzbiły się w powietrze. Makaisson, który wraz z resztą pobiegł na dziób śladem spalin, wyciągnął rękę w oskarżycielskim geście i zakrzyknął z głębin potarganej brody.
- To mój przedprzedostatni żyrokompter! Jak go rozebijesz to dorwem ciem choćby w Salach Przodków, Getrirrson!
Jan i Gerhard zobaczyli lecące nad dach barbakanu maszyny i wymienili cyniczne spojrzenia. Tymczasem na loży kapitańskiej wymieniano niespokojne szepty.
- Tłum się niecierpliwi, jeśli zaraz nie zaczniemy to rozniosą całą tę wyspę. - mruknął komandor de Merke.
- Ach, lazy maggots. Pójdę looknąć what się happening z naszym prince Adelhar, a wy zaczynajcie duel. Inaczej będziemy mieli really bloody hogwash. - westchnął kapitan Alard McHaddish, podnosząc się z krzesła. Gdy Albiończyk odszedł w kierunku namiotu Księcia Mórz poza obręb tłumu, zagrano sygnał i zaczęto ostatnią walkę przed finałem racami z muszkietów. Bothan wleciał z terkotem nad pole walki, już trzymając tlącą się bombę.
- Bomba kasetowa klasy "Ścierwobójca"! Pasuje idealnie! Opracowana na dorocznym zjeździe inżynierów w Karaz-a-Karak! Giń patałachu! - ładunek z rykiem poleciał w stronę Gerharda, który natychmiast odskoczył w bok i skulił się przed burzą eksplozji oraz odłamków. Po chwili czempion otrzepał się z pyłu i odłamków pośród dogorywająych płomyków i w górze nad sobą ujrzał przelatujący, czerwony kadłub. Kapitan nie docenił mistrzostwa inżyniera w dziedzinie pilotażu, Bothan z łatwością prowadził ostrzał jednocześnie śmigając pośród mgłu z zawrotną prędkością. Eirenstern zerknął w kierunku żywo oklaskiwanego Jana.
Husarz z gardłowym zawołaniem bojowym mknął niby na skrzydłach wiatru, z czerwoną kopią wymierzoną w lecącego na wprost niego Gottriego. Tłum wstrzymał oddech gdy dwaj czempioni zderzyli się niczym bretońscy rycerze, pojedynkujący się na baśniowej wyspie mgieł. Na moment zanim błyszcząca jak sopel kislevskiego lodu szpica kopii przebiła serce krasnoluda, jego dziwaczny młot zasyczał wypuszczając strumień białej pary i trzonek broni teleskopowo się wydłużył, odbijając czubkiem styliska atak Jana po czym zatoczył mocarny łuk do góry. Runiczy kawał stali rąbnął szlachcica w napierśnik, wgniatając zdobioną blachę a następnie z głuchym tąpnięciem skończył lot na hełmie Joachimowicza. Przy akompaniamencie brzdęku żelaza i końskiego kwiku popręgi w siodle pękły, a Jan poleciał łukiem do tyłu i jak długi wyłożył się na płytach areny, łamiąc drzewce wspaniałych skrzydeł. Widząc toczący się po posadzce, pęknięty hełm Gerhard zaczął poważnie się obawiać o wynik tej walki. Lecz obawa zniknęła równie szybko jak pojawiły się mętne płomienie Krwawego Szału. Warczący ze złości eks-kapitan niczym strzała dopędził do szykującego się do zakrętu żyrokoptera Gottriego. Promyki skąpego światła zalśniły na złotej klindze wzniesionego gladiusa.
Demoniczny miecz z chrzęstem zagłębił się w karoserii maszyny, drąc metal i łamiąc rury pełne śmierdzącego plynu chłodzącego.
- Ej, kozi synu, płastugą-goblinem w rzyć elfa trącony ! Ten pojazd jest nieubezpieczony na uszkodzenia od mieczy... Co gdybym ja ci tak podciął żyły ? - pompa na uchwycie młota bosmana-zabójcy zassała parę z komory na stylisku, a tłoki zasyczały sprężając ją w przewodach wymyślnej broni. Ze strumieniem pary, podobnym do ogona komety obuch młota świsnął zaledwie centumetry od głowy Gerharda, zostawiając krople wrzącej wody na stali. - Łyso ci teraz, wandalu ?!
W szybkiej ripoście Eirenstern ciął płasko drugim mieczem, ale niespodziewanie wydłużony dół drążka młota i mocny zamach Getrirrsona zbiły brutalny cios, który z powodzeniem mógłby pozbawić człowieka nóg. Czemion doskoczył do lecącego powoli żyrokoptera i odezwał się, szykując atak.
- A egzaminy z pilotażu zdałeś, grubasie ? - Gottri warknął na taką obelgę i wyciągnął zza poły kamizelki jakiś zapisany runiczym maczkiem papier z dołączonym szkicem profilu krasnoluda.
- Twoja matka jest gruba, człeczy wypierdku! I tak, tu mam prawo lotu... Ejjj! - dawi spostrzegł sunące pchnięcie krótkiego ostrza i z okrzykiem szarpnął za stery, ciągnąc maszynę w górę. Ciśnięta kartka przywarła do wizjera hełmu Gerharda, który ze złością zerwał papier i posiekawszy go na drobne części, skoczył za maszyną by powtórzyć pchnięcie. Dziwnym trafem, ostrze wgryzło się w burtę pojazdu i kultysta zobaczył jak jego obute stopy są ciągnięte po kamieniu. Z desperackim okrzykiem wbił drugiego gladiusa w ogon latadła i podciągnął się na nim, wskakując na płozę żyrokoptera. Wciąż wznoszący się wynalazek przekrzywił się pod ciężarem człowieka, a Gerhard poczuł niemiłosiernie pęd powietrza na twarzy. Kilku kibiców, którzy przez warkot silnika dosłyszeli okrzyk bojowy zmieniajacy się we wrzask strachu zaśmiało się do rozpuku. Tymczasem Bothan ustabilizował lot po zawrocie niemal na ślepo we mgle i zobaczył lecący z naprzeciwka żyrokopter swego przyjaciela - z krzyczącą niespodzianką na burcie.
McArmstrong od razu uświadomił sobie, że ostrzał może uszkodzić maszynę, bądź nawet samego Gottriego i sięgnął lewą ręką po zabezpieczony paskami fotela rodowy klucz francuski.
- Trzeba to załatwić konwencjonalnie... k(h)orniszonie. - mruknął w głębinach białej brody szarpanej wiatrem mistrz inżynier. W momencie, gdy kadłub żyrokoptera niemal zrównał się z płatami Czerwonego Barona, Bothan podniósł zaciśniętą pięść, na co Gottri skinął głową i wyrównał lot. Zdobiony runami relikt rodziny McArmstrongów poleciał razem z przekleństwami w Khazalidzie w stronę szarpiącego się człowieka. W tym momencie jedna z pseudoakrobatycznych prób zachowania równowagi Gerharda stała się dość skutecznym unikiem i czerwony aeroplan przeleciał bez skutku w drugą stronę z charakterystycznym brzęczeniem śmigła. Zaraz po uniku Eirenstern odruchowo zamachnął się wyrwanym gladiusem mniej więcej w kierunku Bothana, lecz krasnolud był już daleko a kurgański metal przeciął jeno powietrze i mgłę. Nieco zebrawszy się w sobie czempion Khorna, przesunął się na przód maszyny i z nagłym okrzykiem ciął skupionego na pilotażu zabójcę po wytatuowanym ramieniu. Gottri stęknął i spluwając krwią sięgnął wolną od drążka sterowczego ręką po jedną z siekierek - w tej pozycji jego wielki młot był bezużyteczny. Kolejne zamaszyste cięcie kultysty skończyło się zgrzytem stali, gdy gladius został umiejętnie zakleszczony pod ostrze toporka. Eirenstern naparł na miecz i warknął, przystępując bliżej krasnoluda. Gottri także skupił się na próbie sił i klnąc pod nosem przełożył drugą rękę na niższą część trzonka. Nagle pozbawiona kontroli maszyna zaczęła opadać w kierunku skał, ludzie w dole zaczęli wskazywać ze strachem żyrokopter i usuwać się z trasy jego lotu. Gottri obejrzał się gorączkowo przez ramię i wznowił zapasy.
- Złaź pludraku! Zginiemy obaj!
- To poddaj się i zdychaj, ja jestem gotowy na śmierć, a wnioskując po grzebieniu włosów ty także powinieneś być ! - bosman zamknął swe przekrwione oczy po czym otworzył je z szakeństwem płonącym w zielonych tęczówkach.
- Tanugh aruk! Dakhz Grimnir kargha! To znaczy: nie ma lecenia na gapę, sukinkocie!!! - po tym okrzyku mięśnie Getrirrsona napięły się jak postronki wielkości baryłek i zaczął spychać miecz Gerharda cal po calu w tył. Krasnolud szarpnął toporem w górę i wyrwany z dłoni gladius poleciał w dół. Chwilę potem dołączył do niego właściciel, który pozbawiony środka oparcia dał się zepchnąć z maszyny i gruchnął o ziemię jak wór narzędzi.
- Ufff... już myślałem że nigdy nie zlezie. - Gottri prędko ucapił ster i wyrównał lot, lecz zanim jeszcze mógł odsapnąć na dobre ujrzał coś czego się zupełnie nie spodziewał. - O rzesz w rzyć.
- Rawaaaaa!!! Na pochybel skur... - bułaty rumak niósł na swoim grzbiecie wrzeszczącego w niebogłosy wojownika z wymierzoną prosto w zabójcę lancą. Wobec pękniętych popręgów Jan siedział na swym wierzchowcu uczepony jeno siłą doświadczonych ud lansjera, połamane skrzydła żałośnie zwisały mu z pleców a wśród rozwianych włosów dało się zauważyć krwawiącego guza na czole. Zemsta płonęła w jasnych oczach Kislevity. Gottri z wrzaskiem skręcił co sił pojazdem, drugą ręką sięgając po parowy młot. Trybiki i strumień pary znów pchnęły broń na spotkanie z czerwoną lancą. Ale tym razem był to rewanż. W ostatniej chwili wąsaty wojak obniżył drzewce kopii i błyszczący grot wszedł gładko w grzejnik wody, tuż pod obuchem. Trybiki zacięły się, tłoki pękły i wyleciały ze sprężyn, pryskając wrzącą wodą i dymem pełnym odłamków - cały skomplikowany wynalazek rozleciał się wokół karmazynowego drzewca, które z kolei przeszło dalej i wbijając się nad ramieniem zamykającego oczy krasnoluda przebiło na wylot cały żyrokopter, niszcząc stabilizatory i posyłając w powietrze ostre jak brzytwa wirniki. Lanca pękła z suchym trzaskiem w połowie i Joachimowicz uskoczył przed koziołkującym bokiem wrakiem, który zatrzymał się z potężnym zgrzytem i trzaskiem na krawędzi areny.
Jan spojrzał na podnoszącego swe miecze Gerharda i uniósł kciuk w imperialnym geście zwycięstwa, po czym jęknął i pomasował sobie wciąż bolące czoło. Nagle usłyszał nad sobą dziwnie znajomy dźwięk (http://www.youtube.com/watch?v=0cLmBZWDyBM).
- Kule-siekańce, jednocalówki! Zalecane do deratyzacji ostatecznej przez samego Barrika Asmundsona!Bothan przeszedł do lotu koszącego i nagle obszar między Janem a Gerhardem zamienił się w piekło ołowiu. Czerwony Baron przeleciał z terkotem nad nimi z zamiarem powtórzenia manewru, silnik jednakże spłoszył konia Joachimowicza, który kolejnym zbiegiem okoliczności poniósł swego pana w ślad za maszyną. Z braku uprzęży husarz popędził konia połączoną siłą nóg i ostróg, wpadając na pewien plan. Z tyłu krasnolud-zabójca wygramolił się właśnie niezdarnie z uszkodzonego pojazdu, a z drugiej strony biegł na niego otrząśnięty po upadku Gerhard. Jan postanowił zapewnić towarzyszowi spokojny bój. Jeszcze raz ponaglił konia i pędząc jak strzała, chwycił w obie ręce półtorametrowe, srebrnobłękitne ostrze Kroniki. Pod tęczą którą ostrze ze spisaną historią życia Tyelina rozsiewało przy tej prędkości, pułkownik stanął w strzemionach i wzniósł miecz nad głowę. W kilka uderzeń serca potem był już pod kadlubem Czerwonego Barona, koń zdawał się również lecieć gdyż dla postronnych nie dotykał placu kopytami. Ośmielony krzykiem rumak zerwał się do skoku pod niczego nie podejrzewającym Bothanem, a jego jeździec ciął potężnie elfią stalą wskroś kadłuba, kończąc równie karkołomny co efektowny czyn. Z rozerwanego podwozia zaczął ciec brunatny płyn, odrąbane skrzydło grzmotnęło o ziemię a całym pojazdem zatrzęsło, kiedy z lewego boku maszyny uniósł się gęsty dym. Klnący na czym świat stoi Bothan usiłował opanować kręcący beczki mimo jego woli pojazd, ponownie opuszczając przestrzeń powietrzną areny.
Gottri Getrirrson warknął i otarł krew znad rozciętego łuku brwiowego, zrzucając podartą i nadpaloną kamizelkę by odsłonić wytatuowany, potężny korpus. Stanąwszy plecami do leżącego na boku żyrokoptera, bosman zaklął, widząc nacierającego Gerharda. Zabójca włożył w usta odpaloną od płonącego silnika marynarską fajkę i złapał w ręce dwa toporki opatrzone runiczymi napisami: ᚠᚢᚲK oraz ᛦᛟᚢ.
- Krew dla Boga Krwi !!! Czaszki do tronu z czaszek! Niech galaktyka spłonie! - Eirenstern nie wiedział co miało oznaczać ostatnie zawołanie, ale też niespecjalnie się nad tym zastanawiał, zamierzając się obiema brońmi na krasnoluda. Skoro Khorne kazał mu tak powiedzieć, to znaczy że to coś spłonie albo zginie, nieważne czym jest. Pierwsza siekierka pomknęła poziomo w kieruknu gardła czempiona, ale ten skoczył w szale do przodu i ostrze wgryzło się w pancerz, ledwo muskając pobliźnioną skórę Gerharda. Wybraniec Tronu z Czaszek przeskoczył z mocą na prawą nogę i ciął znad głowy zamierzając rozbić czerep czerwonobrodego draba jak arbuz. Gottri złapał pozostałą siekierę oburącz i wykręcił się w półobrocie pod wysokim cięciem, biorąc je w kleszcze. Tym razem manewr jedak nie wyszedł z przyczyny równie prostej co śmiertelnie ważnej - teraz miał przed sobą dwa miecze. Eirenstern grzmotnął krasnoluda w twarz i bezlitośnie przerąbał go od żyły z boku szyi do obojczyka po drugiej stronie. Bosman Gottri Getrirrson zacharczał w ostatniej modlitwie lub przekleństwie, a jego gałki oczne wywróciły się do góry nogami gdy padał. Wszystko wokół natychmiast skąpał prawdziwy potok krwi, a z otwartej ukośnie tchawicy i krtani wysunął się kawał grubego kręgosłupa w towarzystwie chrząstek i ochłapów mięsa. Gerhard zawył nad wylewającym morze posoki trupem, a publiczność zawiwatowała lub zwymiotowała w przypadku bardziej wstrzemięźliwych osób. Czempion zwrócił swoje krwawe oczy w stronę wciąż nierozegranego boju i pobiegł do lawirującego koniem między eksplozjami towarzysza.
- Ty plugawcu! Zapłacisz za niego gnido! A masz prochem święconym przez kapłanów Valayi na cowiecznej pielgrzymce czystości krótkobrodych do Karak Azul! - zakrzyknął raz jeszcze czerwony na twarzy jak własny aeroplan mistrz inżynier. Garłacz skierował swą paszczę na bezradnie pomstującego okrwawionymi gladiusami w dole Gerharda i splunął ogniem. Pierścień Olafomira Niedźwiedziej pięści zalśnił zimnym blaskiem, dodając złotą aurę każdej z lecących kul. Eirenstern aż się zatoczył, gdy zbroja eksplodowała na nim niemal na całej frontalnej rozpiętości, a kule szarpały jego ciało. Gdyby kapitan nie wrzeszczał w szale, prawdopodobnie okrzyk bólu rozerwałby mu gardło. Zaklnąwszy radośnie Bothan przeleciał wskroś areny, znów przeładowując sprawnie garłacz i jednocześnie prowadząc pojazd na zawrotnej wysokości. Zdawało się niemal że widzi przez mgłę. I może była to prawda.
Do szamoczącego się w okrwawionej i dziurawej jak ser Hochlandzki zbroi kultysty podjechał spocony i ubrudzony kurzem oraz dymem prochowym Jan. Przez chwilę szał tak mocno targał Gerhardem, że niemal rzucił się na sojusznika, ale z czasem (i kilkoma ciosami otwartej rękawicy) zaczął słyszeć przytłumione rumorem w skołatanej i umęczonej głowie słowa Kislevity.
- Gerhard! Kapitanie Eirenstern! Zaraz nadleci z lewej, musimy biec na prawo i to szybko!
- Już nie jestem...co... co w ten sposób osiągniemy ?! Podziurawi nas jak ser, mając nas na muszce!
- Walka to nie tylko bezmyślne rąbanie i strzelanie, zaufaj mi. Mam plan. - odkrzyknął mu pułkownik lansjerów. Gerhard złapał się na tym że już biegł obok konia Kislevczyka, utykając na poranioną przez kule nogę. Po chwili obaj stali na przeciwległej do Bothana krawędzi areny, czerwony żyrokopter zakręcił już i leciał wprost na nich przy akompaniamencie gromkiego śmiechu McArmstronga.
- Ha! Robaki same pchają mi się pod lufę, TO LUBIĘ ! - wyrzucona przez mechanizm z boku kabiny pilota bomba upadła na kilka kroków przed Gerhardem, który skrzyżował ramiona przed wizjerem hełmu. Siła wybuchu rzuciła go na kolana, ostre jak brzytwa odłamki wirowały wszędzie wokół zostawiając białe rysy na płytach pancerza Eirensterna.
- To ma być ten twój genialny plan ?! Dać się szybciej zabić ?! - ryknął po eksplozji czempion Chaosu.
- Zaufaj mi panie bracie powiadam! Jeszcze chwilę. Czekaj... - syknął Jan mrużąc oczy, tkwiące niewzruszenie na stale zbliżającym się pojeździe. Kolejny deszcz kul z garłacza zagrzechotał na zbrojach obydwu ludzi i płytach podłogi. Kilka kul zagłębiło się w cudem stojącym w miejscu wierzchowcu, wydającym potępieńcze kwiki.
- Teraz! Ponieważ leci prosto na nas to nigdzie nie ucieknie ani nie przeleci dalej, jeśli go teraz zaatakujemy! Chyżo, dorwijmy go! - ryknął szarżujący Jan Andrei. Gerhard pobiegł za nim wznosząc łaknące krwi miecze.
- Łahudry... GIIIŃCIEEE !! - zawył Bothan, szarpiąc za ster Czerwonego Barona. Jan skinął Gerhardowi głową i zaszarżował. Prosto na żyrokopter. Gdy mielące powietrze z niezmierzalną prędkością śmigło czołowe było już tylko parę stóp od głowy konia, Joachimowicz zrobił coś czego nikt (a najmniej on sam) się spodziewał. Srebrzysty czubek Kroniki wpadł idealnie pomiędzy kręcące się jakby w zwolnionym tempie wirniki i wbiło się w najwrażliwsze elementy konstrukcji, uwalniając całe litry benzyny i chmurę dymu oraz rozwalonych części. Trzy śmigła po kolei trafiały na miecz, lecz niespodziewanie w eksplozji niebieskiego blasku wszystkie złamały się w połowie i poszybowały w niebo, jedna z nich nacięła płytko policzek Kislevity, ścinając połowę brązowego wąsa. Miecz wypadł nawet niedraśnięty, zaś odrzut cisnął Janem wraz z koniem na bok. Czerwony Baron przygrzmocił w ostatnim locie prosto w grunt i przekoziołkował kilka metrów po czym przeszedł w ślizg, zakończony tuż przy krawędzi barbakanu, nad samym urwiskiem. Bothan zataczając się wypadł z machiny i chwiejnie podszedł do środka pola walki.
- Przodkowie... dajcie siłę... MOJA MASZYNA !!!! - ryknął inżynier, wznosząc pełną kul lufę garłacza. Wtedy znalazł swojego przeciwnika. Odwracając się, Bothan zobaczył wrzeszczącego Gerharda lecącego na niego z wyciągniętymi mieczami jak same ogary Khorna.
Krasnolud wzniósł broń i wypalił. Stożek ołowiu znów poszatkował stal i ciało Eirensterna, odrzucając go do tyłu, jednak nie zatrzymał kapitana, który z wyciem palonego żywcem dotarł do przeciwnika. Zwarli się w iskrach, unoszących się ze zbroi Bothana i krzyżujących raz po raz broni.
McArmstrong ciosem w biodro odrzucił przeciwnika i wyczuwszy kogoś za plecami walnął na odlew kluczem. Jan zawył, gdy poczuł nieziemski ból w stopie. Chciał tylko podnieść miecz... Koń spłoszony krzykami jeźdźca stanął dęba i odskoczył od krasnoluda. Bothan skupił się na głównym wrogu, ten wąsaty człeczyna chyba ma jednak coś z honoru krasnoluda - skoro nie będzie przeszkadzał...
Inżynier wymierzył cios w pierś Gerharda, który ten jednak zbił oszczędnym ruchem miecza. W odpowiedzi czempion wyprowadził istny grad ataków, który zmusił dawiego do wycofania się z powgniataną zbroją runiczą i kilkoma mniejszymi ranami. Krasnolud wbił się barkiem we wroga i następnie przywalił z półobrotu. Walka toczyła się na najwyższych obrotach, toczący krwawą pianę z ust człowiek raz po raz uderzał w zbroję Bothana, zostawiając wgniecenia i rany w takiej dysproporcji, że prędzej wycisnąłby dawiego żywcem z jego złotej skorupy niż zabił. Zaś Bothan z drugiej strony odgryzał się szybkimi ciosami w nogi i ręce wroga w nadziei na pozbawienie go broni lub obalenie. Szkarłat barwił coraz obficiej pierś Eirensterna i wytarganą z ozdób białą brodę inżyniera, lecz żaden z nich nie przyznałby się do zmęczenia przed publiką i masującym w pobliżu stopę oraz głowę Janem. A jednak gdy rozwarli się, dzierżąc w drżących rękach broń każdy sapał i mierzył wroga zamglonym spojrzeniem.
Po chwili i nieznacznym lecz doskonale rozumianym błysku w czwórce oczu i potłuczonych goglach zawodnicy zwarli się po raz ostatni przed finałem
Złoty gladius wymierzył się z góry w głowę Bothana lecz spudłował i minął rogi hełmu o dobre pół dłoni. Drugi miecz utkwił między zębami klucza McArmstrongów.
- Pat, patałachu ? - wysapał krasnolud urywanym i ciężkim oddechem. Przez nadgryziony język czempion nie mógł odpowiedzieć, lecz pokręcił głową. Zanim nadeszło zrozumienie, poczuł zimno i ból. Złote ostrze zagłębiło się poziomo od tyłu w karku Bothana, tnąc zahełmie, włosy i mięso. Szarpiąc za miecz, Gerhard przyciągnął do siebie plującego krwią inżyniera. W krwawych oczach wybrańca ziało bezkresne zło i zgubna pewność siebie.
- Ja..akhes osthatńe słofa...? - wycharczał Eirenstern, odciągając wolne ramię z gladiusem w tył.
- Chędoż się korniszonie... - splunął mu w twarz krwią Bothan McArmstrong, mistrz inżynierów i uznany wynalazca swego ludu, zwycięzca tysięcy potyczek i konkursów techników, wojak twardy jak rodzime mu góry, niezwyciężony. Za słaby by unieść swą broń w zdrętwiałej ręce.
Świst i pchnięcie nadeszło szybko i chirurgicznie.
W białej jak śnieg brodzie inżyniera zaszło koliście wschodzące słońce barwy krwi. Zenit jego żywota. Gerhard trzymał na ramieniu szarpiącego się inżyniera, gdy rozrywał mu gardło i tkanki. Potem pękł kręgosłup. I na koniec wybraniec Khorna uniósł nad siebie nabitą na miecz głowę adwersarza, cały oblany i wciąż skrapiany obficie karmazynowym płynem życia. Życia które odebrał.
Tłum złączył się w owacjach dla ostatniego z finalistów. Jan odwrócił wzrok przed barbarzyństem swojego 'towarzysza'. Pozbierał swe manatki i zaczął zjeżdżać z areny w poszukiwaniu medyka. Idący jak jakiś bóg zagłady Eirenstern nagle przez resztki adrenaliny huczącej w żyłach oraz euforii budowanej rykiem tłumu, usłyszał coś dziwnego - tarcie kamieni. Rozejrzał się dokoła. Wskroś całego placu areny rozwierała się prosta i ciemna szczelina. Słysząc jak grunt rozwiera się mu pod nogami wybiegł poza krawędź dachu budowili na skały, gdzie najbliższa publika uciekła przed nim w popłochu. Jan także uszedł z pola walki i ze zdziwieniem spoglądał jak do wyrwy wpadają żyrokoptery i ciała dzielnych krasnoludów. Każdy kto żyw poderwał się z miejsca i patrzył na tajemniczy spektakl. A było na co. Gdy już dach, a właściwie pokrywa zniknęła w niszach w skale ukazały się dawniej podpierające go kolumny z zatartymi wzorami oraz schody biegnące wzdłuż okrągłej krawędzi budynku i niknące. Niknące we wszelkich bogactwach tego świata. Barbakan wypełniony był niemal w trzech czwartych złotem, artefaktami i klejnotami a wszystko tak piękne, że aż nie sposób było nie wodzic po nich wzrokiem. Morska skarbnica została otwarta.
I wtedy gdzieś na tyłach rozległ się dziwnie gniewny głos Adelhara van der Maarena oraz wystrzały z muszkietów.
- Oto nagroda. Niech nikt nie waży się jej tknąć - zaraz zabezpieczymy ją na "Gargantuanie" dla zwycięzcy!
[ mam nadzieję że nie uważacie długiego (niesłownego) i nerwowego czasu oczekiwania za stracony, starałem się, naprawdę pozdrawiam ]
(soundtrack: http://www.youtube.com/watch?v=DMTXiNVc-1g)
Gdy rząd trębaczy zadął w swe irytujące instrumenty nikt nie myślał już o niczym innym poza walką. Wygodnie wymoszczeni ludzie wzywający roznosicieli trunków lub przekąsek, oddani kibice przepychający się z wiwatami tylko po to by choć trochę zbliżyć się do swoich faworytów. Rozweseleni strażnicy, którzy pod pozorami chłodnej obowiązkowości i powagi, żywo komentowali style walki zawodników i ich ekwipunek tak jak gdyby sami mieli dziś walczyć. Wiwaty i wystrzały pokazowe, wznoszące się znad dziobów kotwiczących w pobliżu statków. Wszystko to razem z lekką poranną bryzą tworzyło nieco brutalną, ale jednocześnie podniosłą i niepowtarzalną atmosferę. Amosferę Areny Śmierci, która dziś miała pożreć jedne z ostatnich żywotów.
-Edmundzie, szybciej z tą lancą! - ponaglił zagubionego młodzieńca zapinający karwasz Jan Andrei. Kislevita zakuty był w jeden z najefektowniejszych pancerzy jaki Gerhard w życiu widział. Majestatyczne, sterczące z pleców skrzydła i gęste niedźwiedzie futro, spięte złotymi łańcuszkami tylko podkreślały wspaniałe zdobienia, doskonałe dopasowanie i błękitny poblask płyt. Pancerz Eirensterna także wyglądał porządnie po reperacjach Bothana, lecz bledł w porównaniu ze zbroją jego towarzysza który dosiadał właśnie szlachetnej krwi bułatego rumaka. Do końskiego boku przypięty paskami był mistyczny wręcz miecz, którego wartości razem ze srebrnobiałą pochwą nikt nie śmiał nawet szacować. Na spięte w węzeł włosy szlachcic nałożył husarski szyszak z grzebieniem i maską chroniącą twarz, w której wyrzeźbiono kunsztownie rysy twarzy i wąsy. Kabury na pistolety wisiały puste, podobnie jak brakowało cennej szabli u boku kislevity, który postanowił zabrać w bój długą i wydrążoną w środku czerwoną kopię z żółtym proporcem, przedstawiającym kobietę na czarnym niedźwiedziu. Gerhard położył dłonie na obwiązanych świeżą skórą rękojeściach gladiusów i powoli ruszył przed siebie, stąpając obok konia Jana wzdłuż korytarza dzielącego tłum widzów.
- Kurt. - syknął spod hełmu do podwładnego Gerhard. - Na wypadek gdybym zginął... poinstruowałem cię.
Zdanie to zabrzmiało bardziej jak groźba i spięty Kurt już teraz wiedział, że jego pan przejdzie choćby piekło aby dziś zatryumfować.
- Edmund, mości Wilkomirze i Zasławski, pludraki! Jak przyjdzie mi dać głowę to będziecie musieli donieść o tym mej żonie... więc dla waszego dobra lepiej żebym jednak wygrał! - kompani ryknęli śmiechem i odłączyli się od pochodu z wiwatami. Kislevita i czempion Khorna, różniący się między sobą jak dzień i noc wjechali przy nieziemskim aplauzie przez bramę z chorągiewek na płytę areny, połączeni tym samym celem. Z jego realizacją czekali tylko na przeciwników.
Na cumującym niedaleko "Niezatapialnym II" tłum krasnoludów zgromadził się przy dwóch maszynach, stojących na końcu pasa startowego. Zabójcy, zwiadowcy Boina i inżynierowie żywo dopingowali Gottriego i Bothana, gramolących się ze sprzętem na płozy żyrokopterów.
- I zmiżdżm łodbyt temum przeklentemu czcicielofi wyrfanych pojemnikuf na mózgim! - zasalutował śrubokrętem Makaisson. Mechaniczna papuga kapitana zaskrzeczała w odpowiedzi.
Gottri Getrirrson cisnął na fotel pilota wielki runiczy młot, którego części łączyła zastraszająca ilość kabli, zębatek i tłoków po czym poprawił swoją kamizelkę. W całą brodę miał powplątywane czarne kule pistoletowe i stalowe amulety, a u pasa wisiało kilka siekierek marynarskich. Umięśnione ciało bosmana pokrywała skomplikowana plątanina tatuaży Zabójców, poprzecinana licznymi bliznami.
- Nawet się nie zorientują jak wyślemy ich na spotkanie z przodkami! - zawołał Gottri, siadając za sterami zmniejszonego na potrzeby walki żyrokoptera - Wieża, wieża właśnie wydałem sobie pozwolenie na start, Z DROGI !!!
Bothan wychylił z towarzyszami kufel Bugmansa Perlistego XXL po czym także zajął pozycję za sterem Czerwonego Barona i założył gogle. McArmstrong potarł z dumą pierścień Olafomira i zgasił fajkę, wysypując popioły do specjalnego pojemnika. Chwilę potem ryk silników zagłuszył pokrzykiwania dawich, a potężny wiatr szarpnął ich brodami. Z potężnym wizgiem oba żyrokoptery przejechały wzdłuż pokładu Niezatapialnego i opuszczając go otwartym końcem wzbiły się w powietrze. Makaisson, który wraz z resztą pobiegł na dziób śladem spalin, wyciągnął rękę w oskarżycielskim geście i zakrzyknął z głębin potarganej brody.
- To mój przedprzedostatni żyrokompter! Jak go rozebijesz to dorwem ciem choćby w Salach Przodków, Getrirrson!
Jan i Gerhard zobaczyli lecące nad dach barbakanu maszyny i wymienili cyniczne spojrzenia. Tymczasem na loży kapitańskiej wymieniano niespokojne szepty.
- Tłum się niecierpliwi, jeśli zaraz nie zaczniemy to rozniosą całą tę wyspę. - mruknął komandor de Merke.
- Ach, lazy maggots. Pójdę looknąć what się happening z naszym prince Adelhar, a wy zaczynajcie duel. Inaczej będziemy mieli really bloody hogwash. - westchnął kapitan Alard McHaddish, podnosząc się z krzesła. Gdy Albiończyk odszedł w kierunku namiotu Księcia Mórz poza obręb tłumu, zagrano sygnał i zaczęto ostatnią walkę przed finałem racami z muszkietów. Bothan wleciał z terkotem nad pole walki, już trzymając tlącą się bombę.
- Bomba kasetowa klasy "Ścierwobójca"! Pasuje idealnie! Opracowana na dorocznym zjeździe inżynierów w Karaz-a-Karak! Giń patałachu! - ładunek z rykiem poleciał w stronę Gerharda, który natychmiast odskoczył w bok i skulił się przed burzą eksplozji oraz odłamków. Po chwili czempion otrzepał się z pyłu i odłamków pośród dogorywająych płomyków i w górze nad sobą ujrzał przelatujący, czerwony kadłub. Kapitan nie docenił mistrzostwa inżyniera w dziedzinie pilotażu, Bothan z łatwością prowadził ostrzał jednocześnie śmigając pośród mgłu z zawrotną prędkością. Eirenstern zerknął w kierunku żywo oklaskiwanego Jana.
Husarz z gardłowym zawołaniem bojowym mknął niby na skrzydłach wiatru, z czerwoną kopią wymierzoną w lecącego na wprost niego Gottriego. Tłum wstrzymał oddech gdy dwaj czempioni zderzyli się niczym bretońscy rycerze, pojedynkujący się na baśniowej wyspie mgieł. Na moment zanim błyszcząca jak sopel kislevskiego lodu szpica kopii przebiła serce krasnoluda, jego dziwaczny młot zasyczał wypuszczając strumień białej pary i trzonek broni teleskopowo się wydłużył, odbijając czubkiem styliska atak Jana po czym zatoczył mocarny łuk do góry. Runiczy kawał stali rąbnął szlachcica w napierśnik, wgniatając zdobioną blachę a następnie z głuchym tąpnięciem skończył lot na hełmie Joachimowicza. Przy akompaniamencie brzdęku żelaza i końskiego kwiku popręgi w siodle pękły, a Jan poleciał łukiem do tyłu i jak długi wyłożył się na płytach areny, łamiąc drzewce wspaniałych skrzydeł. Widząc toczący się po posadzce, pęknięty hełm Gerhard zaczął poważnie się obawiać o wynik tej walki. Lecz obawa zniknęła równie szybko jak pojawiły się mętne płomienie Krwawego Szału. Warczący ze złości eks-kapitan niczym strzała dopędził do szykującego się do zakrętu żyrokoptera Gottriego. Promyki skąpego światła zalśniły na złotej klindze wzniesionego gladiusa.
Demoniczny miecz z chrzęstem zagłębił się w karoserii maszyny, drąc metal i łamiąc rury pełne śmierdzącego plynu chłodzącego.
- Ej, kozi synu, płastugą-goblinem w rzyć elfa trącony ! Ten pojazd jest nieubezpieczony na uszkodzenia od mieczy... Co gdybym ja ci tak podciął żyły ? - pompa na uchwycie młota bosmana-zabójcy zassała parę z komory na stylisku, a tłoki zasyczały sprężając ją w przewodach wymyślnej broni. Ze strumieniem pary, podobnym do ogona komety obuch młota świsnął zaledwie centumetry od głowy Gerharda, zostawiając krople wrzącej wody na stali. - Łyso ci teraz, wandalu ?!
W szybkiej ripoście Eirenstern ciął płasko drugim mieczem, ale niespodziewanie wydłużony dół drążka młota i mocny zamach Getrirrsona zbiły brutalny cios, który z powodzeniem mógłby pozbawić człowieka nóg. Czemion doskoczył do lecącego powoli żyrokoptera i odezwał się, szykując atak.
- A egzaminy z pilotażu zdałeś, grubasie ? - Gottri warknął na taką obelgę i wyciągnął zza poły kamizelki jakiś zapisany runiczym maczkiem papier z dołączonym szkicem profilu krasnoluda.
- Twoja matka jest gruba, człeczy wypierdku! I tak, tu mam prawo lotu... Ejjj! - dawi spostrzegł sunące pchnięcie krótkiego ostrza i z okrzykiem szarpnął za stery, ciągnąc maszynę w górę. Ciśnięta kartka przywarła do wizjera hełmu Gerharda, który ze złością zerwał papier i posiekawszy go na drobne części, skoczył za maszyną by powtórzyć pchnięcie. Dziwnym trafem, ostrze wgryzło się w burtę pojazdu i kultysta zobaczył jak jego obute stopy są ciągnięte po kamieniu. Z desperackim okrzykiem wbił drugiego gladiusa w ogon latadła i podciągnął się na nim, wskakując na płozę żyrokoptera. Wciąż wznoszący się wynalazek przekrzywił się pod ciężarem człowieka, a Gerhard poczuł niemiłosiernie pęd powietrza na twarzy. Kilku kibiców, którzy przez warkot silnika dosłyszeli okrzyk bojowy zmieniajacy się we wrzask strachu zaśmiało się do rozpuku. Tymczasem Bothan ustabilizował lot po zawrocie niemal na ślepo we mgle i zobaczył lecący z naprzeciwka żyrokopter swego przyjaciela - z krzyczącą niespodzianką na burcie.
McArmstrong od razu uświadomił sobie, że ostrzał może uszkodzić maszynę, bądź nawet samego Gottriego i sięgnął lewą ręką po zabezpieczony paskami fotela rodowy klucz francuski.
- Trzeba to załatwić konwencjonalnie... k(h)orniszonie. - mruknął w głębinach białej brody szarpanej wiatrem mistrz inżynier. W momencie, gdy kadłub żyrokoptera niemal zrównał się z płatami Czerwonego Barona, Bothan podniósł zaciśniętą pięść, na co Gottri skinął głową i wyrównał lot. Zdobiony runami relikt rodziny McArmstrongów poleciał razem z przekleństwami w Khazalidzie w stronę szarpiącego się człowieka. W tym momencie jedna z pseudoakrobatycznych prób zachowania równowagi Gerharda stała się dość skutecznym unikiem i czerwony aeroplan przeleciał bez skutku w drugą stronę z charakterystycznym brzęczeniem śmigła. Zaraz po uniku Eirenstern odruchowo zamachnął się wyrwanym gladiusem mniej więcej w kierunku Bothana, lecz krasnolud był już daleko a kurgański metal przeciął jeno powietrze i mgłę. Nieco zebrawszy się w sobie czempion Khorna, przesunął się na przód maszyny i z nagłym okrzykiem ciął skupionego na pilotażu zabójcę po wytatuowanym ramieniu. Gottri stęknął i spluwając krwią sięgnął wolną od drążka sterowczego ręką po jedną z siekierek - w tej pozycji jego wielki młot był bezużyteczny. Kolejne zamaszyste cięcie kultysty skończyło się zgrzytem stali, gdy gladius został umiejętnie zakleszczony pod ostrze toporka. Eirenstern naparł na miecz i warknął, przystępując bliżej krasnoluda. Gottri także skupił się na próbie sił i klnąc pod nosem przełożył drugą rękę na niższą część trzonka. Nagle pozbawiona kontroli maszyna zaczęła opadać w kierunku skał, ludzie w dole zaczęli wskazywać ze strachem żyrokopter i usuwać się z trasy jego lotu. Gottri obejrzał się gorączkowo przez ramię i wznowił zapasy.
- Złaź pludraku! Zginiemy obaj!
- To poddaj się i zdychaj, ja jestem gotowy na śmierć, a wnioskując po grzebieniu włosów ty także powinieneś być ! - bosman zamknął swe przekrwione oczy po czym otworzył je z szakeństwem płonącym w zielonych tęczówkach.
- Tanugh aruk! Dakhz Grimnir kargha! To znaczy: nie ma lecenia na gapę, sukinkocie!!! - po tym okrzyku mięśnie Getrirrsona napięły się jak postronki wielkości baryłek i zaczął spychać miecz Gerharda cal po calu w tył. Krasnolud szarpnął toporem w górę i wyrwany z dłoni gladius poleciał w dół. Chwilę potem dołączył do niego właściciel, który pozbawiony środka oparcia dał się zepchnąć z maszyny i gruchnął o ziemię jak wór narzędzi.
- Ufff... już myślałem że nigdy nie zlezie. - Gottri prędko ucapił ster i wyrównał lot, lecz zanim jeszcze mógł odsapnąć na dobre ujrzał coś czego się zupełnie nie spodziewał. - O rzesz w rzyć.
- Rawaaaaa!!! Na pochybel skur... - bułaty rumak niósł na swoim grzbiecie wrzeszczącego w niebogłosy wojownika z wymierzoną prosto w zabójcę lancą. Wobec pękniętych popręgów Jan siedział na swym wierzchowcu uczepony jeno siłą doświadczonych ud lansjera, połamane skrzydła żałośnie zwisały mu z pleców a wśród rozwianych włosów dało się zauważyć krwawiącego guza na czole. Zemsta płonęła w jasnych oczach Kislevity. Gottri z wrzaskiem skręcił co sił pojazdem, drugą ręką sięgając po parowy młot. Trybiki i strumień pary znów pchnęły broń na spotkanie z czerwoną lancą. Ale tym razem był to rewanż. W ostatniej chwili wąsaty wojak obniżył drzewce kopii i błyszczący grot wszedł gładko w grzejnik wody, tuż pod obuchem. Trybiki zacięły się, tłoki pękły i wyleciały ze sprężyn, pryskając wrzącą wodą i dymem pełnym odłamków - cały skomplikowany wynalazek rozleciał się wokół karmazynowego drzewca, które z kolei przeszło dalej i wbijając się nad ramieniem zamykającego oczy krasnoluda przebiło na wylot cały żyrokopter, niszcząc stabilizatory i posyłając w powietrze ostre jak brzytwa wirniki. Lanca pękła z suchym trzaskiem w połowie i Joachimowicz uskoczył przed koziołkującym bokiem wrakiem, który zatrzymał się z potężnym zgrzytem i trzaskiem na krawędzi areny.
Jan spojrzał na podnoszącego swe miecze Gerharda i uniósł kciuk w imperialnym geście zwycięstwa, po czym jęknął i pomasował sobie wciąż bolące czoło. Nagle usłyszał nad sobą dziwnie znajomy dźwięk (http://www.youtube.com/watch?v=0cLmBZWDyBM).
- Kule-siekańce, jednocalówki! Zalecane do deratyzacji ostatecznej przez samego Barrika Asmundsona!Bothan przeszedł do lotu koszącego i nagle obszar między Janem a Gerhardem zamienił się w piekło ołowiu. Czerwony Baron przeleciał z terkotem nad nimi z zamiarem powtórzenia manewru, silnik jednakże spłoszył konia Joachimowicza, który kolejnym zbiegiem okoliczności poniósł swego pana w ślad za maszyną. Z braku uprzęży husarz popędził konia połączoną siłą nóg i ostróg, wpadając na pewien plan. Z tyłu krasnolud-zabójca wygramolił się właśnie niezdarnie z uszkodzonego pojazdu, a z drugiej strony biegł na niego otrząśnięty po upadku Gerhard. Jan postanowił zapewnić towarzyszowi spokojny bój. Jeszcze raz ponaglił konia i pędząc jak strzała, chwycił w obie ręce półtorametrowe, srebrnobłękitne ostrze Kroniki. Pod tęczą którą ostrze ze spisaną historią życia Tyelina rozsiewało przy tej prędkości, pułkownik stanął w strzemionach i wzniósł miecz nad głowę. W kilka uderzeń serca potem był już pod kadlubem Czerwonego Barona, koń zdawał się również lecieć gdyż dla postronnych nie dotykał placu kopytami. Ośmielony krzykiem rumak zerwał się do skoku pod niczego nie podejrzewającym Bothanem, a jego jeździec ciął potężnie elfią stalą wskroś kadłuba, kończąc równie karkołomny co efektowny czyn. Z rozerwanego podwozia zaczął ciec brunatny płyn, odrąbane skrzydło grzmotnęło o ziemię a całym pojazdem zatrzęsło, kiedy z lewego boku maszyny uniósł się gęsty dym. Klnący na czym świat stoi Bothan usiłował opanować kręcący beczki mimo jego woli pojazd, ponownie opuszczając przestrzeń powietrzną areny.
Gottri Getrirrson warknął i otarł krew znad rozciętego łuku brwiowego, zrzucając podartą i nadpaloną kamizelkę by odsłonić wytatuowany, potężny korpus. Stanąwszy plecami do leżącego na boku żyrokoptera, bosman zaklął, widząc nacierającego Gerharda. Zabójca włożył w usta odpaloną od płonącego silnika marynarską fajkę i złapał w ręce dwa toporki opatrzone runiczymi napisami: ᚠᚢᚲK oraz ᛦᛟᚢ.
- Krew dla Boga Krwi !!! Czaszki do tronu z czaszek! Niech galaktyka spłonie! - Eirenstern nie wiedział co miało oznaczać ostatnie zawołanie, ale też niespecjalnie się nad tym zastanawiał, zamierzając się obiema brońmi na krasnoluda. Skoro Khorne kazał mu tak powiedzieć, to znaczy że to coś spłonie albo zginie, nieważne czym jest. Pierwsza siekierka pomknęła poziomo w kieruknu gardła czempiona, ale ten skoczył w szale do przodu i ostrze wgryzło się w pancerz, ledwo muskając pobliźnioną skórę Gerharda. Wybraniec Tronu z Czaszek przeskoczył z mocą na prawą nogę i ciął znad głowy zamierzając rozbić czerep czerwonobrodego draba jak arbuz. Gottri złapał pozostałą siekierę oburącz i wykręcił się w półobrocie pod wysokim cięciem, biorąc je w kleszcze. Tym razem manewr jedak nie wyszedł z przyczyny równie prostej co śmiertelnie ważnej - teraz miał przed sobą dwa miecze. Eirenstern grzmotnął krasnoluda w twarz i bezlitośnie przerąbał go od żyły z boku szyi do obojczyka po drugiej stronie. Bosman Gottri Getrirrson zacharczał w ostatniej modlitwie lub przekleństwie, a jego gałki oczne wywróciły się do góry nogami gdy padał. Wszystko wokół natychmiast skąpał prawdziwy potok krwi, a z otwartej ukośnie tchawicy i krtani wysunął się kawał grubego kręgosłupa w towarzystwie chrząstek i ochłapów mięsa. Gerhard zawył nad wylewającym morze posoki trupem, a publiczność zawiwatowała lub zwymiotowała w przypadku bardziej wstrzemięźliwych osób. Czempion zwrócił swoje krwawe oczy w stronę wciąż nierozegranego boju i pobiegł do lawirującego koniem między eksplozjami towarzysza.
- Ty plugawcu! Zapłacisz za niego gnido! A masz prochem święconym przez kapłanów Valayi na cowiecznej pielgrzymce czystości krótkobrodych do Karak Azul! - zakrzyknął raz jeszcze czerwony na twarzy jak własny aeroplan mistrz inżynier. Garłacz skierował swą paszczę na bezradnie pomstującego okrwawionymi gladiusami w dole Gerharda i splunął ogniem. Pierścień Olafomira Niedźwiedziej pięści zalśnił zimnym blaskiem, dodając złotą aurę każdej z lecących kul. Eirenstern aż się zatoczył, gdy zbroja eksplodowała na nim niemal na całej frontalnej rozpiętości, a kule szarpały jego ciało. Gdyby kapitan nie wrzeszczał w szale, prawdopodobnie okrzyk bólu rozerwałby mu gardło. Zaklnąwszy radośnie Bothan przeleciał wskroś areny, znów przeładowując sprawnie garłacz i jednocześnie prowadząc pojazd na zawrotnej wysokości. Zdawało się niemal że widzi przez mgłę. I może była to prawda.
Do szamoczącego się w okrwawionej i dziurawej jak ser Hochlandzki zbroi kultysty podjechał spocony i ubrudzony kurzem oraz dymem prochowym Jan. Przez chwilę szał tak mocno targał Gerhardem, że niemal rzucił się na sojusznika, ale z czasem (i kilkoma ciosami otwartej rękawicy) zaczął słyszeć przytłumione rumorem w skołatanej i umęczonej głowie słowa Kislevity.
- Gerhard! Kapitanie Eirenstern! Zaraz nadleci z lewej, musimy biec na prawo i to szybko!
- Już nie jestem...co... co w ten sposób osiągniemy ?! Podziurawi nas jak ser, mając nas na muszce!
- Walka to nie tylko bezmyślne rąbanie i strzelanie, zaufaj mi. Mam plan. - odkrzyknął mu pułkownik lansjerów. Gerhard złapał się na tym że już biegł obok konia Kislevczyka, utykając na poranioną przez kule nogę. Po chwili obaj stali na przeciwległej do Bothana krawędzi areny, czerwony żyrokopter zakręcił już i leciał wprost na nich przy akompaniamencie gromkiego śmiechu McArmstronga.
- Ha! Robaki same pchają mi się pod lufę, TO LUBIĘ ! - wyrzucona przez mechanizm z boku kabiny pilota bomba upadła na kilka kroków przed Gerhardem, który skrzyżował ramiona przed wizjerem hełmu. Siła wybuchu rzuciła go na kolana, ostre jak brzytwa odłamki wirowały wszędzie wokół zostawiając białe rysy na płytach pancerza Eirensterna.
- To ma być ten twój genialny plan ?! Dać się szybciej zabić ?! - ryknął po eksplozji czempion Chaosu.
- Zaufaj mi panie bracie powiadam! Jeszcze chwilę. Czekaj... - syknął Jan mrużąc oczy, tkwiące niewzruszenie na stale zbliżającym się pojeździe. Kolejny deszcz kul z garłacza zagrzechotał na zbrojach obydwu ludzi i płytach podłogi. Kilka kul zagłębiło się w cudem stojącym w miejscu wierzchowcu, wydającym potępieńcze kwiki.
- Teraz! Ponieważ leci prosto na nas to nigdzie nie ucieknie ani nie przeleci dalej, jeśli go teraz zaatakujemy! Chyżo, dorwijmy go! - ryknął szarżujący Jan Andrei. Gerhard pobiegł za nim wznosząc łaknące krwi miecze.
- Łahudry... GIIIŃCIEEE !! - zawył Bothan, szarpiąc za ster Czerwonego Barona. Jan skinął Gerhardowi głową i zaszarżował. Prosto na żyrokopter. Gdy mielące powietrze z niezmierzalną prędkością śmigło czołowe było już tylko parę stóp od głowy konia, Joachimowicz zrobił coś czego nikt (a najmniej on sam) się spodziewał. Srebrzysty czubek Kroniki wpadł idealnie pomiędzy kręcące się jakby w zwolnionym tempie wirniki i wbiło się w najwrażliwsze elementy konstrukcji, uwalniając całe litry benzyny i chmurę dymu oraz rozwalonych części. Trzy śmigła po kolei trafiały na miecz, lecz niespodziewanie w eksplozji niebieskiego blasku wszystkie złamały się w połowie i poszybowały w niebo, jedna z nich nacięła płytko policzek Kislevity, ścinając połowę brązowego wąsa. Miecz wypadł nawet niedraśnięty, zaś odrzut cisnął Janem wraz z koniem na bok. Czerwony Baron przygrzmocił w ostatnim locie prosto w grunt i przekoziołkował kilka metrów po czym przeszedł w ślizg, zakończony tuż przy krawędzi barbakanu, nad samym urwiskiem. Bothan zataczając się wypadł z machiny i chwiejnie podszedł do środka pola walki.
- Przodkowie... dajcie siłę... MOJA MASZYNA !!!! - ryknął inżynier, wznosząc pełną kul lufę garłacza. Wtedy znalazł swojego przeciwnika. Odwracając się, Bothan zobaczył wrzeszczącego Gerharda lecącego na niego z wyciągniętymi mieczami jak same ogary Khorna.
Krasnolud wzniósł broń i wypalił. Stożek ołowiu znów poszatkował stal i ciało Eirensterna, odrzucając go do tyłu, jednak nie zatrzymał kapitana, który z wyciem palonego żywcem dotarł do przeciwnika. Zwarli się w iskrach, unoszących się ze zbroi Bothana i krzyżujących raz po raz broni.
McArmstrong ciosem w biodro odrzucił przeciwnika i wyczuwszy kogoś za plecami walnął na odlew kluczem. Jan zawył, gdy poczuł nieziemski ból w stopie. Chciał tylko podnieść miecz... Koń spłoszony krzykami jeźdźca stanął dęba i odskoczył od krasnoluda. Bothan skupił się na głównym wrogu, ten wąsaty człeczyna chyba ma jednak coś z honoru krasnoluda - skoro nie będzie przeszkadzał...
Inżynier wymierzył cios w pierś Gerharda, który ten jednak zbił oszczędnym ruchem miecza. W odpowiedzi czempion wyprowadził istny grad ataków, który zmusił dawiego do wycofania się z powgniataną zbroją runiczą i kilkoma mniejszymi ranami. Krasnolud wbił się barkiem we wroga i następnie przywalił z półobrotu. Walka toczyła się na najwyższych obrotach, toczący krwawą pianę z ust człowiek raz po raz uderzał w zbroję Bothana, zostawiając wgniecenia i rany w takiej dysproporcji, że prędzej wycisnąłby dawiego żywcem z jego złotej skorupy niż zabił. Zaś Bothan z drugiej strony odgryzał się szybkimi ciosami w nogi i ręce wroga w nadziei na pozbawienie go broni lub obalenie. Szkarłat barwił coraz obficiej pierś Eirensterna i wytarganą z ozdób białą brodę inżyniera, lecz żaden z nich nie przyznałby się do zmęczenia przed publiką i masującym w pobliżu stopę oraz głowę Janem. A jednak gdy rozwarli się, dzierżąc w drżących rękach broń każdy sapał i mierzył wroga zamglonym spojrzeniem.
Po chwili i nieznacznym lecz doskonale rozumianym błysku w czwórce oczu i potłuczonych goglach zawodnicy zwarli się po raz ostatni przed finałem
Złoty gladius wymierzył się z góry w głowę Bothana lecz spudłował i minął rogi hełmu o dobre pół dłoni. Drugi miecz utkwił między zębami klucza McArmstrongów.
- Pat, patałachu ? - wysapał krasnolud urywanym i ciężkim oddechem. Przez nadgryziony język czempion nie mógł odpowiedzieć, lecz pokręcił głową. Zanim nadeszło zrozumienie, poczuł zimno i ból. Złote ostrze zagłębiło się poziomo od tyłu w karku Bothana, tnąc zahełmie, włosy i mięso. Szarpiąc za miecz, Gerhard przyciągnął do siebie plującego krwią inżyniera. W krwawych oczach wybrańca ziało bezkresne zło i zgubna pewność siebie.
- Ja..akhes osthatńe słofa...? - wycharczał Eirenstern, odciągając wolne ramię z gladiusem w tył.
- Chędoż się korniszonie... - splunął mu w twarz krwią Bothan McArmstrong, mistrz inżynierów i uznany wynalazca swego ludu, zwycięzca tysięcy potyczek i konkursów techników, wojak twardy jak rodzime mu góry, niezwyciężony. Za słaby by unieść swą broń w zdrętwiałej ręce.
Świst i pchnięcie nadeszło szybko i chirurgicznie.
W białej jak śnieg brodzie inżyniera zaszło koliście wschodzące słońce barwy krwi. Zenit jego żywota. Gerhard trzymał na ramieniu szarpiącego się inżyniera, gdy rozrywał mu gardło i tkanki. Potem pękł kręgosłup. I na koniec wybraniec Khorna uniósł nad siebie nabitą na miecz głowę adwersarza, cały oblany i wciąż skrapiany obficie karmazynowym płynem życia. Życia które odebrał.
Tłum złączył się w owacjach dla ostatniego z finalistów. Jan odwrócił wzrok przed barbarzyństem swojego 'towarzysza'. Pozbierał swe manatki i zaczął zjeżdżać z areny w poszukiwaniu medyka. Idący jak jakiś bóg zagłady Eirenstern nagle przez resztki adrenaliny huczącej w żyłach oraz euforii budowanej rykiem tłumu, usłyszał coś dziwnego - tarcie kamieni. Rozejrzał się dokoła. Wskroś całego placu areny rozwierała się prosta i ciemna szczelina. Słysząc jak grunt rozwiera się mu pod nogami wybiegł poza krawędź dachu budowili na skały, gdzie najbliższa publika uciekła przed nim w popłochu. Jan także uszedł z pola walki i ze zdziwieniem spoglądał jak do wyrwy wpadają żyrokoptery i ciała dzielnych krasnoludów. Każdy kto żyw poderwał się z miejsca i patrzył na tajemniczy spektakl. A było na co. Gdy już dach, a właściwie pokrywa zniknęła w niszach w skale ukazały się dawniej podpierające go kolumny z zatartymi wzorami oraz schody biegnące wzdłuż okrągłej krawędzi budynku i niknące. Niknące we wszelkich bogactwach tego świata. Barbakan wypełniony był niemal w trzech czwartych złotem, artefaktami i klejnotami a wszystko tak piękne, że aż nie sposób było nie wodzic po nich wzrokiem. Morska skarbnica została otwarta.
I wtedy gdzieś na tyłach rozległ się dziwnie gniewny głos Adelhara van der Maarena oraz wystrzały z muszkietów.
- Oto nagroda. Niech nikt nie waży się jej tknąć - zaraz zabezpieczymy ją na "Gargantuanie" dla zwycięzcy!
[ mam nadzieję że nie uważacie długiego (niesłownego) i nerwowego czasu oczekiwania za stracony, starałem się, naprawdę pozdrawiam ]
[Mam deja vu ]GrimgorIronhide pisze: Krew dla Boga Krwi !!! Czaszki do tronu z czaszek! Niech galaktyka spłonie! - Eirenstern nie wiedział co miało oznaczać ostatnie zawołanie, ale też niespecjalnie się nad tym zastanawiał
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
[NAJLEPSZA WALKA TEJ ARENY!!! =D>
te dialogi ,opisy ,zwroty akcji ,smaczki walki!
DZIEŁO!
Szkoda ,że Bothan zginął ,naprawdę kochałem tą postać no ale cóż ,tak być musiało ,musiał nadejść wielki pojedynek odwiecznych wrogów - saurusa i czempiona ]
te dialogi ,opisy ,zwroty akcji ,smaczki walki!
DZIEŁO!
Szkoda ,że Bothan zginął ,naprawdę kochałem tą postać no ale cóż ,tak być musiało ,musiał nadejść wielki pojedynek odwiecznych wrogów - saurusa i czempiona ]
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
Głosy.
Przytłumione, rozgorączkowane głosy dochodziły powoli do świadomości Gerharda. Umęczony po walce czempion słyszał jeno urywki zdań.
- Do jasnej cholery... Zaraz nam tu zejdzie... Wezwijcie medyka...
Zwalista postać odziana w pancerz strażnika Księcia Mórz pochylała się nad nim. Kurt. Gerhard zamrugał niewyraźnie oczyma. Czuł smak krwi. Z przegryzionego w ferworze walki policzka, z kilku wybitych i ukruszonych zębów, ze złamanego nosa. Cała ta jucha spływała mu do gardła, zostawiając obrzydliwy, metaliczny posmak. Powoli odzyskiwał przytomność. Wyostrzał mu się słuch.
- Medyka ? - Jakiś pachoł w białym fartuchu, ani chybi pomocnik konsyliarza, nachylił się nad pokiereszowanym khornitą - Chyba raczej nekromantę. Jest podziurawiony jak sito. Nawet nie wiem, jakim cudem mielibyśmy wydłubać go z tej zbroi. Już sam fakt, że jakoś dolazł tu o własnych siłach, jest niesamowity.
- Słuchaj kmiocie - Kurt zacisnął swą gigantyczną łapę w kułak i podsunął mu ją pod podbródek - Albo mu pomożesz, albo wytłukę z ciebie flaki !
- Ale ja naprawdę... On i tak stracił mnóstwo krwi... - Przerażony pachoł cofnął się pod ścianę namiotu.
Zanim jednak doszło do kolejnych aktów intensywnej przemocy fizycznej, płócienna płachta namiotu uchyliła i zebranym ukazał się nikt inny jak mag Helstan we własnej osobie. Towarzyszyło mu dwóch drabów ze straży Księcia Mórz oraz potężny krasnolud w skórzanym bezrękawniku. Trzymał pod pachą skrzynkę z narzędziami.
- Kurwa mać - Zaklął, widząc zaiste opłakany stan Gerharda - I ja mam go poskładać ? Adelhar za mało mi płaci... No dobra, bierzmy się do roboty. Wy tam, wypad stąd. Będę potrzebował dużo miejsca.
Kurt tylko pokiwał głową i wyszedł, zabierając ze sobą innych zakamuflowanych kultystów.
- Ty tam - Czarny Magister wskazał palcem pachołka skulonego w kącie - Gdzie jest medyk ? Czemu go tu nie ma ?
- Kiedy zobaczył pana Eirensterna, to powiedział, że pierdoli taką robotę i poszedł się urżnąć. Zostawił mnie tu samego, a tamte osiłki mówią, że tego woja trza leczyć, bo to zawodnik, a ja jestem jeno prostym czeladnikiem i nie...
- Dobra, dobra, idź już sobie. Zajmiemy się tym.
Pachoł tylko jęknął z ulgi i wypełznął na zewnątrz, zostawiając maga, krasnoluda, dwóch osiłków i krytycznie rannego Gerharda.
- No dobra - Westchnął mag, zdejmując swój ozdobny płaszcz z kapturem, pod którym nosił prostą, czarną szatę - Jedziemy z tym koksem. Mistrzu Dargimarze ? Możesz wyciągnąć go z tej pancernej puszki ?
Krasnolud spojrzał najpierw na maga, a potem na Gerharda, a na koniec znowu na maga.
- Jak to tak ? Na żywca ? Przecie on całkiem przytomny ? Wiem, że normalnie też się tnie blachy jak nieszczęśnik w pełni zmysłów, ale zbroja tego tutaj... To będzie bardzo niewdzięczna robota.
- O nic się nie martw, mości krasnoludzie - Helstan zatarł ręce, po których przeskoczyły kolorowe iskierki - I tnij ten pancerz, bo czasu szkoda. A jakbyś niechcący wbił kleszcze tam, gdzie nie trzeba, to też nie szkodzi. Mam wszytko pod magiczną kontrolą. Posklejamy tego sukinsyna.
[ Grimgor, czytałem tą walkę niemalże na stojąco obgryzając paznokcie Szkoda tylko Bothana, zawsze mi jakoś smutno, jak krasnolud ginie. Jutro napiszę co nieco więcej o naszej fascynującej, przedfinałowej sytuacji]
Przytłumione, rozgorączkowane głosy dochodziły powoli do świadomości Gerharda. Umęczony po walce czempion słyszał jeno urywki zdań.
- Do jasnej cholery... Zaraz nam tu zejdzie... Wezwijcie medyka...
Zwalista postać odziana w pancerz strażnika Księcia Mórz pochylała się nad nim. Kurt. Gerhard zamrugał niewyraźnie oczyma. Czuł smak krwi. Z przegryzionego w ferworze walki policzka, z kilku wybitych i ukruszonych zębów, ze złamanego nosa. Cała ta jucha spływała mu do gardła, zostawiając obrzydliwy, metaliczny posmak. Powoli odzyskiwał przytomność. Wyostrzał mu się słuch.
- Medyka ? - Jakiś pachoł w białym fartuchu, ani chybi pomocnik konsyliarza, nachylił się nad pokiereszowanym khornitą - Chyba raczej nekromantę. Jest podziurawiony jak sito. Nawet nie wiem, jakim cudem mielibyśmy wydłubać go z tej zbroi. Już sam fakt, że jakoś dolazł tu o własnych siłach, jest niesamowity.
- Słuchaj kmiocie - Kurt zacisnął swą gigantyczną łapę w kułak i podsunął mu ją pod podbródek - Albo mu pomożesz, albo wytłukę z ciebie flaki !
- Ale ja naprawdę... On i tak stracił mnóstwo krwi... - Przerażony pachoł cofnął się pod ścianę namiotu.
Zanim jednak doszło do kolejnych aktów intensywnej przemocy fizycznej, płócienna płachta namiotu uchyliła i zebranym ukazał się nikt inny jak mag Helstan we własnej osobie. Towarzyszyło mu dwóch drabów ze straży Księcia Mórz oraz potężny krasnolud w skórzanym bezrękawniku. Trzymał pod pachą skrzynkę z narzędziami.
- Kurwa mać - Zaklął, widząc zaiste opłakany stan Gerharda - I ja mam go poskładać ? Adelhar za mało mi płaci... No dobra, bierzmy się do roboty. Wy tam, wypad stąd. Będę potrzebował dużo miejsca.
Kurt tylko pokiwał głową i wyszedł, zabierając ze sobą innych zakamuflowanych kultystów.
- Ty tam - Czarny Magister wskazał palcem pachołka skulonego w kącie - Gdzie jest medyk ? Czemu go tu nie ma ?
- Kiedy zobaczył pana Eirensterna, to powiedział, że pierdoli taką robotę i poszedł się urżnąć. Zostawił mnie tu samego, a tamte osiłki mówią, że tego woja trza leczyć, bo to zawodnik, a ja jestem jeno prostym czeladnikiem i nie...
- Dobra, dobra, idź już sobie. Zajmiemy się tym.
Pachoł tylko jęknął z ulgi i wypełznął na zewnątrz, zostawiając maga, krasnoluda, dwóch osiłków i krytycznie rannego Gerharda.
- No dobra - Westchnął mag, zdejmując swój ozdobny płaszcz z kapturem, pod którym nosił prostą, czarną szatę - Jedziemy z tym koksem. Mistrzu Dargimarze ? Możesz wyciągnąć go z tej pancernej puszki ?
Krasnolud spojrzał najpierw na maga, a potem na Gerharda, a na koniec znowu na maga.
- Jak to tak ? Na żywca ? Przecie on całkiem przytomny ? Wiem, że normalnie też się tnie blachy jak nieszczęśnik w pełni zmysłów, ale zbroja tego tutaj... To będzie bardzo niewdzięczna robota.
- O nic się nie martw, mości krasnoludzie - Helstan zatarł ręce, po których przeskoczyły kolorowe iskierki - I tnij ten pancerz, bo czasu szkoda. A jakbyś niechcący wbił kleszcze tam, gdzie nie trzeba, to też nie szkodzi. Mam wszytko pod magiczną kontrolą. Posklejamy tego sukinsyna.
[ Grimgor, czytałem tą walkę niemalże na stojąco obgryzając paznokcie Szkoda tylko Bothana, zawsze mi jakoś smutno, jak krasnolud ginie. Jutro napiszę co nieco więcej o naszej fascynującej, przedfinałowej sytuacji]
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
Gdy Loq-Kro-Gar przybył na miejsce, było już po wszystkim. Nawet najmniejszy hałas nie tłumił wszechobecnej ciszy, jaka panowała. W namiocie leżało kilkanaście trupów niedoszłych zamachowców. Wszyscy mieli identyczne obrażenia, precyzyjne rany cięte prosto w tętnice. Saurus przykląkł i dotknął ziemi. Krew, która jeszcze nie wsiąkła w ziemię była jeszcze ciepła. Prócz tropów spiskowców, nie odnalazł innych śladów. Dziwne. Co dziwniejsze, pomieszczenie nie nosiło śladów walki. Zupełnie jakby kilkunastu chłopa tak po prostu dało się zarżnąć. Przyczyna zgonu- błyskawiczne wykrwawienie. Loq-Kro-Gar pomyślał, że on sam zostawiłby tu znacznie większy bałagan. Gdy jaszczur przyjrzał się bliżej trupom, ujrzał drobne rany kłute na dłoniach, równomiernie od siebie oddalone. Rozejrzał się jeszcze raz. I nic. Żadnych śladów, żadnych poszlak czy tropów. Nawet zapach należał wyłącznie do leżących, brak było charakterystycznej woni ozonu, towarzyszącej rzucaniu zaklęć. Nie, żeby saurus podejrzewał Helstana o całą tą jatkę. Tych tutaj zabito ostrzem o niewiarygodnej wręcz ostrości. Brakowało tylko... Saurus kichnął potężnie. Drażniący zapach uderzył w jego nozdrza podrażniając je. Był to zapach prochu. Kolejna zagadka. Nikt z tu obecnych nie miał broni palnej, ani nie został od niej postrzelony. Z resztą ślady sugerowały, że w tym miejscu uderzył ładunek, granat, petarda...
Kierując się w stronę tłumu ludzi rozważał znalezisko, analizując po kolei śladowe poszlaki. A potem zdumiał się.
Najpierw zauważył Gerharda, całego zakrwawionego, lecz żywego, o czym dawał znać werbalnie. Dość donośnie. Saurus ucieszył się z tego, lecz co innego wprawiło go w zaskoczenie. Gładka powierzchnia, na której toczono niedawno batalie, teraz zniknęła, ukazując skarby w ilości mogącej onieśmielić najzuchwalszego bajarza. Loq-Kro-Gar podszedł bliżej, lecz momentalnie zastąpiło mu drogę kilku strażników. Weteran blizn zbagatelizował ich, wciąż wpatrując się w symbole, jakie były wyrzeźbione na kolumnach. Symbole, które już kiedyś widział. Teraz wiedział, że jest bliski celu.
***
Aldehar van der Maaren siedział przy swoim biurku, usiłując zebrać myśli. Wreszcie miał chwilę wytchnienia, niestety, była to jedynie cisza przed burzą. Teraz niewiele go to obchodziło. Postanowił ukoić troski i ból niedawno nastawionego barku kielichem najprzedniejszego wina z Bretonii.
-Ostatnio wszyscy zapałali nagle miłością do zamachów, skrytobójstw i morderstw. Możesz mi coś o nich opowiedzieć Adalbercie?-powiedział Książę Mórz.
Sędziwy astrolog skłonił się lekko i począł wyjaśniać.
-Pierwszy przypadek to morderstwa, które miały miejsce zanim dobiliśmy do wyspy. Ofiarami byli sami mężczyźni, należeli albo do straży, albo do załogi "Płonącego Elektora". Zwłoki były w złym stanie, delikatnie mówiąc. Brakowało narządów, widoczne były ślady zębów i pazurów. Wbere temu, co mówi mistrz von Hippellindau, uważam, że stał za tym saurus o imieniu Loq-Kro-Gar, zawodnik. Nie był to jednak napad wywołany zwierzęcym instynktem. Podobno ci strażnicy często widywani byli w towarzystwie kapitana Gerharda Eirensterna, również zawodnika. Przypuszczam, że była to swojego rodzaju wojna ideologiczna.
Książe Mórz gestem kazał mu mówić dalej.
-Koleny przypadek- martwy Kislevita, ewidentnie robota kogoś innego. Zupełnie inne obrażenia, motyw i inne poszlaki. Pan Loq-Kro-Gar twierdzi, że ta sama osoba stoi za zabójstewm Johana.
-Przecież Johan popełnił samobójstwo. To niedorzeczne.-przerwał van der Maaren.
-Saurus okazał się bardzo pomocny w śledztwie. Stwierdził, że krwawienie z przeciętych żył nie było dość obfitet i nastąpiło po śmierci ofiary. Udało mu się wykryć w organiźmiemdenata truciznę, która spowodowała masowe wykrzepianie krwi wewnątrz naczyń. Doszło do zatoru tętnic płucnych i śmierci w wyniku uduszenia. Swoją drogą zastanawia mnie skąd przedstawiciel rasy jaszczurów ma tak rozległą wiedzę medyczną....
-Do rzeczy Adalbercie.
-Tak, hmm.... Badania wykazały obecność tejrze trucizny na dnie kielicha. Normalnie powiedziałbym, że to robota inkwizycji, ale to przecież niemożliwe.
Aldehar skrzywił się nieładnie. Czarne myśli chodziły mu po głowie.
-Trzeci przypadke, hem hem.... kilkanaście trupów w namiocie jego ekscelencji Helstana. Rany zadane z niezwykłą precyzją. Tu równierz pomoc Loq-Kro-Gara była nieoceniona. Brak podejrzanych, choć to ktoś zupełnie inny, mimo pozornego podobieństwa do poprzedniego przypadku. Śledztwo trwa.
Książę Mórz zmarszczył czoło.
-Dziękuję Adalbercie, możesz odejść.-rzekł.
Gdy astrolog wyszedł, Aldehar wstał i podszedł do mapy powieszonej na ścianie. Nie studiował jej. Po prostu chciał na czymś zawiesić wzrok.
-De Merke!-zawołał.
Tileańczyk pojawił się ni z tąd ni z owąd.
-Każ powiesić dowódcę wartowników, wyznaczyć nowego i podwoić straże. I znajdź do cholery Helstana!
Kierując się w stronę tłumu ludzi rozważał znalezisko, analizując po kolei śladowe poszlaki. A potem zdumiał się.
Najpierw zauważył Gerharda, całego zakrwawionego, lecz żywego, o czym dawał znać werbalnie. Dość donośnie. Saurus ucieszył się z tego, lecz co innego wprawiło go w zaskoczenie. Gładka powierzchnia, na której toczono niedawno batalie, teraz zniknęła, ukazując skarby w ilości mogącej onieśmielić najzuchwalszego bajarza. Loq-Kro-Gar podszedł bliżej, lecz momentalnie zastąpiło mu drogę kilku strażników. Weteran blizn zbagatelizował ich, wciąż wpatrując się w symbole, jakie były wyrzeźbione na kolumnach. Symbole, które już kiedyś widział. Teraz wiedział, że jest bliski celu.
***
Aldehar van der Maaren siedział przy swoim biurku, usiłując zebrać myśli. Wreszcie miał chwilę wytchnienia, niestety, była to jedynie cisza przed burzą. Teraz niewiele go to obchodziło. Postanowił ukoić troski i ból niedawno nastawionego barku kielichem najprzedniejszego wina z Bretonii.
-Ostatnio wszyscy zapałali nagle miłością do zamachów, skrytobójstw i morderstw. Możesz mi coś o nich opowiedzieć Adalbercie?-powiedział Książę Mórz.
Sędziwy astrolog skłonił się lekko i począł wyjaśniać.
-Pierwszy przypadek to morderstwa, które miały miejsce zanim dobiliśmy do wyspy. Ofiarami byli sami mężczyźni, należeli albo do straży, albo do załogi "Płonącego Elektora". Zwłoki były w złym stanie, delikatnie mówiąc. Brakowało narządów, widoczne były ślady zębów i pazurów. Wbere temu, co mówi mistrz von Hippellindau, uważam, że stał za tym saurus o imieniu Loq-Kro-Gar, zawodnik. Nie był to jednak napad wywołany zwierzęcym instynktem. Podobno ci strażnicy często widywani byli w towarzystwie kapitana Gerharda Eirensterna, również zawodnika. Przypuszczam, że była to swojego rodzaju wojna ideologiczna.
Książe Mórz gestem kazał mu mówić dalej.
-Koleny przypadek- martwy Kislevita, ewidentnie robota kogoś innego. Zupełnie inne obrażenia, motyw i inne poszlaki. Pan Loq-Kro-Gar twierdzi, że ta sama osoba stoi za zabójstewm Johana.
-Przecież Johan popełnił samobójstwo. To niedorzeczne.-przerwał van der Maaren.
-Saurus okazał się bardzo pomocny w śledztwie. Stwierdził, że krwawienie z przeciętych żył nie było dość obfitet i nastąpiło po śmierci ofiary. Udało mu się wykryć w organiźmiemdenata truciznę, która spowodowała masowe wykrzepianie krwi wewnątrz naczyń. Doszło do zatoru tętnic płucnych i śmierci w wyniku uduszenia. Swoją drogą zastanawia mnie skąd przedstawiciel rasy jaszczurów ma tak rozległą wiedzę medyczną....
-Do rzeczy Adalbercie.
-Tak, hmm.... Badania wykazały obecność tejrze trucizny na dnie kielicha. Normalnie powiedziałbym, że to robota inkwizycji, ale to przecież niemożliwe.
Aldehar skrzywił się nieładnie. Czarne myśli chodziły mu po głowie.
-Trzeci przypadke, hem hem.... kilkanaście trupów w namiocie jego ekscelencji Helstana. Rany zadane z niezwykłą precyzją. Tu równierz pomoc Loq-Kro-Gara była nieoceniona. Brak podejrzanych, choć to ktoś zupełnie inny, mimo pozornego podobieństwa do poprzedniego przypadku. Śledztwo trwa.
Książę Mórz zmarszczył czoło.
-Dziękuję Adalbercie, możesz odejść.-rzekł.
Gdy astrolog wyszedł, Aldehar wstał i podszedł do mapy powieszonej na ścianie. Nie studiował jej. Po prostu chciał na czymś zawiesić wzrok.
-De Merke!-zawołał.
Tileańczyk pojawił się ni z tąd ni z owąd.
-Każ powiesić dowódcę wartowników, wyznaczyć nowego i podwoić straże. I znajdź do cholery Helstana!
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Mulfgar z gniewną miną przemierzał korytarz Gargantuana co chwilę ocierając rękawem oczy z kórych spływały krople. Pod pacha niósł grubą ,okuta złotem księgę z wieloma zakładkami.
Za nim podążali z markotnymi ,smutnymi minami Manor ,Fland i Brokki. Nieśli ze sobą krasnoludzkie muszkiety.
Oprócz czeladników za Mulfgarem podążało małą grupką kilku Zabójców z wściekłymi minami ,dzierżąc topory.
Gromada dawich zatrzymała się przed zdobnymi drzwiami i Mulfgar warknął -To tutaj?!- ,Fland lekko kiwnął głową.
Stary krasnolud wyszarpnął zza pasa dwulufowy pistolet i oddał głośne strzały w zawiasy ,po czym silnym kopnięciem wywarzył drzwi.
-Co jest ,kurwa?!- wrzasnął Kurt biegnąc w stronę leżącej na stole broni ,kiedy do kajuty wpadła banda brodaczy i pierwszy Zabójca wpadł w niego z bara powalając go na ziemię i przyłożył mu runiczne ostrze do gardła -Drgnij ,człeczyno! Drgnij!-
W pomieszczeniu leżał na łożu cały w opatrunkach i okładach Gerhard ,a wokół niego porozrzucane kawałki zbroi. Oprócz Kurta w kajucie było jeszcze dwóch kultystów ,jeden ubrany w mundur Gwardii Książecej ,a drugi w stroju Marienburskiego halabardnika. Oni jednak nawet nie zdążyli zareagować kiedy czeladnicy wycelowali w ich czaszki strzelbami.
Gerhard ledwo obrócił głowę i przerzedził przez zęby -Czego? Chcecie pomścić Bothana? Kiedy leżę półżywy?!-
-To jest wasz honor?!- prychnął leżący Kurt.
-Coś ty powiedział?!?!- wrzasnął Zabójca i jeszcze mocniej przyłożył ostrze do gardła Kurta i podniosła się wrzwa
-Aj wszyscy zamknijcie mordy...- mruknął Mulfgar ,po czym zapadła cisza. Stary inżynier podszedł do leżącego czempiona i westchnął -To jasne ,że nic ci nie zrobimy... po pierwsze ,khorniusiu nie bijemy rannych... po drugie serdelko szanujemy umowę Ksiecia Jezior..-
-Ano słyszałem... ale co ci się dzieje... czyżby ktoś płakał? Hę?-
Mulfgar bez słowa zamachnął się księgą i zdzielił wojownika tomiszczem w opatrzona głowę
Ten wrzasnął w gniewie i próbował sie ruszyć ,ale nie mógł.
Poparzozny kultysta i halabardnik chcieli coś zrobić ,ale ich zapał ostudził wystrzał ostrzegawczy Manora.
Kiedy dym opadł Mulfgar pogładził brodę i warknął -Nie traćmy czasu! Gerhardzie ,sługo Bordowej Czachy! Oddajemy ci szacunek za zwyciężenie w boju mistrza inżyniera Bothana McArmstronga!-
Ranny czempion zdziwił się i spojrzał na równie zdziwionego Kurta ,kiedy Mulfgar kontynuował
-Jednak... zabiłeś łotrze mojego najwierniejszego towarzysza i barbarzyńsko zmasakrowałeś jego zwłoki... a tego nie przebaczę...- mroźno przemówił Mulfgar i wyciągnął runiczny sztylet.
Kurt próbował coś zrobić i rzucał się pod toporem ,a pozostali dwaj kultyści mimo strzelb zaczęli sięgać po broń. Gerhard bezemocjonalnie spoglądał w oczy krasnoluda.
Jednak dawi już był przy rannym i szybkim ciosem naciął mu dłoń ,z której popłynęła na zdobną księgę smuga krwi.
-Twój los znalazł się w księdze uraz mego rodu ,wojowniku... niech gniew Grimmnira cię dosiegnie...teraz ,aż po wymazanie twych win ,będziesz widniał na tych kartach... będziesz widniał wśród najwazniejszych dokumentów gildii... wśród uraz Dawi'Zharr... aby każdy kto tam zajrzy... wiedział kim byłeś...- szepnął Mulfgar i zamknął księgę ,po czym bez słowa wyszedł z kajuty. Za nim od razu udałą sie reszta krasnoludów jakby nigdy nic zostawiając kultystów.
-Dokumentów Gildii...?- szepnął do siebie poparzony kultysta ,kidy reszta wojowników rzuciła się do milczącego Gerharda.
Za nim podążali z markotnymi ,smutnymi minami Manor ,Fland i Brokki. Nieśli ze sobą krasnoludzkie muszkiety.
Oprócz czeladników za Mulfgarem podążało małą grupką kilku Zabójców z wściekłymi minami ,dzierżąc topory.
Gromada dawich zatrzymała się przed zdobnymi drzwiami i Mulfgar warknął -To tutaj?!- ,Fland lekko kiwnął głową.
Stary krasnolud wyszarpnął zza pasa dwulufowy pistolet i oddał głośne strzały w zawiasy ,po czym silnym kopnięciem wywarzył drzwi.
-Co jest ,kurwa?!- wrzasnął Kurt biegnąc w stronę leżącej na stole broni ,kiedy do kajuty wpadła banda brodaczy i pierwszy Zabójca wpadł w niego z bara powalając go na ziemię i przyłożył mu runiczne ostrze do gardła -Drgnij ,człeczyno! Drgnij!-
W pomieszczeniu leżał na łożu cały w opatrunkach i okładach Gerhard ,a wokół niego porozrzucane kawałki zbroi. Oprócz Kurta w kajucie było jeszcze dwóch kultystów ,jeden ubrany w mundur Gwardii Książecej ,a drugi w stroju Marienburskiego halabardnika. Oni jednak nawet nie zdążyli zareagować kiedy czeladnicy wycelowali w ich czaszki strzelbami.
Gerhard ledwo obrócił głowę i przerzedził przez zęby -Czego? Chcecie pomścić Bothana? Kiedy leżę półżywy?!-
-To jest wasz honor?!- prychnął leżący Kurt.
-Coś ty powiedział?!?!- wrzasnął Zabójca i jeszcze mocniej przyłożył ostrze do gardła Kurta i podniosła się wrzwa
-Aj wszyscy zamknijcie mordy...- mruknął Mulfgar ,po czym zapadła cisza. Stary inżynier podszedł do leżącego czempiona i westchnął -To jasne ,że nic ci nie zrobimy... po pierwsze ,khorniusiu nie bijemy rannych... po drugie serdelko szanujemy umowę Ksiecia Jezior..-
-Ano słyszałem... ale co ci się dzieje... czyżby ktoś płakał? Hę?-
Mulfgar bez słowa zamachnął się księgą i zdzielił wojownika tomiszczem w opatrzona głowę
Ten wrzasnął w gniewie i próbował sie ruszyć ,ale nie mógł.
Poparzozny kultysta i halabardnik chcieli coś zrobić ,ale ich zapał ostudził wystrzał ostrzegawczy Manora.
Kiedy dym opadł Mulfgar pogładził brodę i warknął -Nie traćmy czasu! Gerhardzie ,sługo Bordowej Czachy! Oddajemy ci szacunek za zwyciężenie w boju mistrza inżyniera Bothana McArmstronga!-
Ranny czempion zdziwił się i spojrzał na równie zdziwionego Kurta ,kiedy Mulfgar kontynuował
-Jednak... zabiłeś łotrze mojego najwierniejszego towarzysza i barbarzyńsko zmasakrowałeś jego zwłoki... a tego nie przebaczę...- mroźno przemówił Mulfgar i wyciągnął runiczny sztylet.
Kurt próbował coś zrobić i rzucał się pod toporem ,a pozostali dwaj kultyści mimo strzelb zaczęli sięgać po broń. Gerhard bezemocjonalnie spoglądał w oczy krasnoluda.
Jednak dawi już był przy rannym i szybkim ciosem naciął mu dłoń ,z której popłynęła na zdobną księgę smuga krwi.
-Twój los znalazł się w księdze uraz mego rodu ,wojowniku... niech gniew Grimmnira cię dosiegnie...teraz ,aż po wymazanie twych win ,będziesz widniał na tych kartach... będziesz widniał wśród najwazniejszych dokumentów gildii... wśród uraz Dawi'Zharr... aby każdy kto tam zajrzy... wiedział kim byłeś...- szepnął Mulfgar i zamknął księgę ,po czym bez słowa wyszedł z kajuty. Za nim od razu udałą sie reszta krasnoludów jakby nigdy nic zostawiając kultystów.
-Dokumentów Gildii...?- szepnął do siebie poparzony kultysta ,kidy reszta wojowników rzuciła się do milczącego Gerharda.
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!