ARENA ŚMIERCI NR 35 -Forteca Bogów
Re: ARENA ŚMIERCI NR 35 -Forteca Bogów
[Będzie mniej gęb do obicia :/ ]
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
Noc ta nie należała do najprzyjemniejszych, nie chodziło tu o pogodę tylko o samo miejsce, które na odpoczynek sobie obrali. Ziemie Imperium zawsze budziły nieprzyjemne uczucia. Zbyt wiele walk na nich stoczył, zbyt wiele na nich stracił. Nicolas otworzył oczy , po czym wstał i przeciągnął się mrucząc pod nosem „za stary na to jestem.” Ranek był ciepły, lecz panie na ziemi zawsze odbijał się echem po jego kościach. Koniec końców młody on już nie był – niedawno minęło piętnastolecie jego wędrówki w poszukiwaniu Pani. Jaki on wtedy był głupi! Nawet teraz nie mógł zrozumieć czemu natychmiast po otrzymaniu ostróg w tej fatalnej bitwie wyruszył w świat, miast zostać w jakimś ciepłym zamku ciesząc się życiem „zwykłego” rycerza. Teraz płacił za swój wybór, a przynajmniej tak lubił mówić. Życie błędnego rycerza nie było złe, owszem wymagało ono podróżowania, nie pozwalało założyć rodziny, czy też nakazywało podejmować się wszystkich możliwych wyzwań czekających na drodze, lecz miało swoje uroki. Niewielu mogło powiedzieć, że wyszli żywi z lasu Arden, bądź pochwalić się, że walczyło z każdą rasą na starym kontynencie. Doświadczenie, które zdobył podczas tychże przygód teraz prosperowało, dzięki czemu mógł nawet podczas podróży utrzymać jakiś standard życia.
Eskortował on teraz karawanę do Middenheimu, szli od dobrych paru tygodni i niedługo mieli osiągnąć swój cel, stąd dzisiejsze śniadanie nie było specjalnie wyszukane. Parę sucharów, suszone mięso i gulasz z zająca upolowanego przez giermka. Giermkowie... Miał on ich dwóch jak kazała tradycja. Monford był całkiem zmyślnym chłopakiem, zawsze narzekającym na swe imię, które podobno wybrała mu matka trzymająca jego ojca całkowicie pod pantoflem. Trafił on do Nicolasa dzięki koneksjom tejże niewiasty, będąc fatalnym materiałem na rycerza z powodu zniewieścienia. Pierwsze lata służby były dla niego horrorem, ale teraz już się wyrobił, a jego zdolności łowieckie, choć nie związane z powołaniem wyznaczonym przez jego matkę, niesamowicie urozmaicały dietę.
Drugi z giermków nazywał się Leon na cześć króla i był krótko mówiąc przygłupem. Na całe jego szczęście nadrabiał on ten brak lotności umysłu niesamowitą budową fizyczną. Miał on prawie metr dziewięćdziesiąt, a szeroki był w barach jak niewielu, znalezienie dla niego zbroi było niemal cudem, lecz nikt nie mógł równać się z nim w bezpośredniej walce.
Po śniadaniu ruszyli w drogę, chcąc nadrobić wczorajsze opóźnienie spowodowane uszkodzeniem koła wozu. Giermkowie na koniach wraz z dobytkiem rycerza, czyli dwoma jucznymi końmi i jednym bojowym (zapasowym) jechali na tyle pochodu. Nicolas natomiast z uwagi na swój wiek i pozycję postanowił usadowić się na wozie transportującym jakiś materiał i drzemał. Zawsze korzystał on z takich okazji pamiętając, że jego następna podróż tak wygodna może już nie być. Dobrze wryły się mu w pamięć tygodnie podróży bez możliwości zdjęcia zbroi nawet do snu. Ale czasami ta niedogodność jest warunkiem do pozostania żywym, kto zdejmie zbroję jest martwy. Takimi prawami rządzą się niektóre krainy, ale niestety czasami nawet zbroja nie uchroni przed nieuniknionym. Rycerze Graala są tego przykładem, jeśli któryś zostanie ranny i zleci z konia to ginie i to nie z rąk przeciwnika, ale zadeptany przez fanatyków bijących się o fragment zbroi traktowanych jako relikwie. Tak właśnie zginął dziadek Nicolasa, u którego on terminował. Parszywi fanatycy z uśmiechem na ustach pokroili go na części. Nicolas, bezradny wobec nich, odratował tylko miecz i nad zniszczonymi szczątkami swego przodka ślubował stać się godnym tej broni. Możliwe, że Pani doceniła jego przysięgę i chęć kontynuowania misji dziadka, i dlatego nie zdjęła z miecza błogosławieństwa. Wiele lat później jedna z wybranek Pani uświadomiła mu co on właściwie dzierży, jaką potęgę on posiadł poprzez ten ślub oraz jaką łaską obdarzyła go Pani. Miecz Czempiona Pani – tak brzmi jego nazwa, błogosławieństwo jakiego dostąpiło niewielu Rycerzy Graala, stało się jego udziałem. Początkowo czuł się dumny z wyróżnienia, lecz później pojął jaki ciężar przyjął na swe barki. Nie dzierżąc siły Graala poruszał się on tą samą ścieżką co jego rycerze, wielu by się załamało, a i on miał chwile zwątpienia w słuszność swej przysięgi, lecz co niesamowite zawsze w takich momentach doświadczał potęgi Bogini. Były to zdarzenia różne od codzienności, od typowej interwencji Pani zatrzymującej cios. Kiedyś widział jak jedna z wybranek otrzymała bezpośrednie trafienie od diabelskiej machiny Imperium zwanej działem i wyszła z tego bez zadraśnięcia. Kula trafiła w czarodziejkę i odbiła się koziołkując w inną stronę. Wszyscy co uświadczyli tego cudu zaczęli wtedy śpiewać chwaląc Boginię. Takie wydarzenia stały się częścią życia Nicolasa, wielokrotnie przeżył on tylko i wyłącznie dzięki boskiej interwencji, czasami cios przeciwnika mający zgładzić go zatrzymywał się, a czasami następował zbieg okoliczności graniczący z niemożliwością, jak w lesie Châlon gdy walczył z Czerwonym Diukiem i od pewnej śmierci odratowała go grupa leśnych elfów polujących na zwierzoludzi w okolicy. Wielu może powiedzieć, że to przypadek, ale Nicolas wierzy, że przeżył by kontynuować swoją wędrówkę z woli Pani. A teraz jego podróż może się zakończyć, a wszystko za sprawą jednej przepowiedni. Parę miesięcy temu otrzymał list zapieczętowany królewskim znakiem z rozkazem skierowania się do Middenheim. Nadawca się nie podpisał, lecz z listu wynikało, że posiadał on kompleksową wiedzę na temat sytuacji Nicolasa. Rycerz zignorowałby wiadomość gdyby nie słowa jakie pojawiły się w jego zakończeniu. List kończył się słowami przysięgi, które on sam wypowiedział przeszło piętnaście lat temu.
Nicolas otworzył oczy, wozy stały od dobrych paru minut i najwyraźniej musiało się coś stać poważniejszego, jako że harmider poza wozem wzrósł. „W sumie co mnie to obchodzi”- pomyślał, po czym przewrócił się na drugi bok z planem dalszego snu. Niestety w tym momencie rozległo się wołanie Monforda:
- Sir Nicolasie, sir Nicolasie.
- Czego? - rozległo się w odpowiedzi, w głosie zabrzmiała nuta złości.
- Pan Verns chce cię widzieć.
- A czegoż on znów chce? - spytał Nicolas wyskakując z wozu i chwytając lejce przygotowanego konia. Nie umknął mu również fakt, że giermek przeprowadził konia wiozącego jego zbroję.
- Szkoda gadać, niech sam Pan zobaczy. - usłyszał w odpowiedzi, gdy ruszyli w stronę czoła karawany. Gdy tam dotarli Nicolas parsknął śmiechem, widząc powód postoju. Zatrzymali się oni przed mostem, na którym dumnie wyprostowany w siodle blokował przejście nieznany rycerz.
- Nie ma się z czego śmiać – stwierdził Verns. - Już poprzednie opóźnienie kosztowało mnie fortunę, a teraz jeszcze to! Co za świat! Wszystko się sprzysięga przeciwko mnie! Będę zrujnowany! Nikt nawet nie...
- A zamknij się Pan. A ty, Monford, dawaj zbroję – ukrócił narzekania rycerz, po czym sięgnął po miecz przytroczony u siodła. - I swój miecz – stwierdził zatrzymując się w pół ruchu – nie będę marnował miecza dziadka na taki kabaret.
Nicolas ubrał zbroję przy pomocy giermka, wgramolił się jakoś na konia i ruszył na most by odpowiedzieć na nietypowe wyzwanie. Przeciwnik widząc śmiałka odpowiadającego jego wyzwaniu cofnął się na drugi brzeg rzeki gotując kopie do pojedynku. Stali tak, na przeciwnych skrajach mostu przez chwilę, aż nagle ruszyli, opuszczając kopie, by zetknąć się pośrodku przeprawy. Obie kopie trafiły i rozpadły się w drzazgi, i żaden z rycerzy nawet się nie zachwiał w siodle. Sięgnęli oni w ten czas po miecze i po raz wtóry starli się, tym razem jednak na dłużej. Żaden nie dawał za wygraną i obaj gromili wroga potężnymi ciosami, pragnąc zrzucić go z siodła w odmęty rzeki. Szale wydawały się wyrównane, lecz wtenczas odezwało się doświadczenie jakie Nicolas gromadził przez lata wędrówek i walk. Wrogi rycerz dał się nabrać na najprostszą i wyprowadził cios w pustkę dając okazję na zakończenie pojedynku, z czego jego przeciwnik natychmiast skorzystał. Cios trafił w podbródek strącając hełm i wytrącając rycerza z siodła.”Młody”- pomyślał Nicolas widząc twarz spadającego w odmęty rycerza. Spojrzał w rzekę. „Nie ma szans. Szkoda.”
Następne dni upłynęły szybko, więcej problemów już nie napotkali i przybyli do Middenheimu nad wieczorem. Nicolas szybko uporał się z kwestiami wynagrodzenia za eskortę i spieniężył dobytek młodego rycerza, którego własnoręcznie pochował w odmętach. Za zarobione pieniądze wynajął pokój w dobrej gospodzie wręczając solidny napiwek pachołkowi zajmującemu się końmi. Po czym ruszył by zapisać się na Arenę, wydarzeniu które miało zakończyć jego wędrówkę.
Gdy Nicolas wrócił po załatwieniu formalności do gospody czekał tam na niego posłaniec z zaproszeniem na ucztę. Rycerz wiadomość przyjął i nim wyruszył wystroił się w najlepszy strój jaki miał i ogolił nie chcąc zrazić do siebie dam nadmiernym zarostem. Przez moment zastanawiał się czy wziąć miecz, lecz zrezygnował z tego pomysłu.
[Dla informacji Nicolas wynajął pokój w innej gospodzie niż ta, którą spaliliście.]
Eskortował on teraz karawanę do Middenheimu, szli od dobrych paru tygodni i niedługo mieli osiągnąć swój cel, stąd dzisiejsze śniadanie nie było specjalnie wyszukane. Parę sucharów, suszone mięso i gulasz z zająca upolowanego przez giermka. Giermkowie... Miał on ich dwóch jak kazała tradycja. Monford był całkiem zmyślnym chłopakiem, zawsze narzekającym na swe imię, które podobno wybrała mu matka trzymająca jego ojca całkowicie pod pantoflem. Trafił on do Nicolasa dzięki koneksjom tejże niewiasty, będąc fatalnym materiałem na rycerza z powodu zniewieścienia. Pierwsze lata służby były dla niego horrorem, ale teraz już się wyrobił, a jego zdolności łowieckie, choć nie związane z powołaniem wyznaczonym przez jego matkę, niesamowicie urozmaicały dietę.
Drugi z giermków nazywał się Leon na cześć króla i był krótko mówiąc przygłupem. Na całe jego szczęście nadrabiał on ten brak lotności umysłu niesamowitą budową fizyczną. Miał on prawie metr dziewięćdziesiąt, a szeroki był w barach jak niewielu, znalezienie dla niego zbroi było niemal cudem, lecz nikt nie mógł równać się z nim w bezpośredniej walce.
Po śniadaniu ruszyli w drogę, chcąc nadrobić wczorajsze opóźnienie spowodowane uszkodzeniem koła wozu. Giermkowie na koniach wraz z dobytkiem rycerza, czyli dwoma jucznymi końmi i jednym bojowym (zapasowym) jechali na tyle pochodu. Nicolas natomiast z uwagi na swój wiek i pozycję postanowił usadowić się na wozie transportującym jakiś materiał i drzemał. Zawsze korzystał on z takich okazji pamiętając, że jego następna podróż tak wygodna może już nie być. Dobrze wryły się mu w pamięć tygodnie podróży bez możliwości zdjęcia zbroi nawet do snu. Ale czasami ta niedogodność jest warunkiem do pozostania żywym, kto zdejmie zbroję jest martwy. Takimi prawami rządzą się niektóre krainy, ale niestety czasami nawet zbroja nie uchroni przed nieuniknionym. Rycerze Graala są tego przykładem, jeśli któryś zostanie ranny i zleci z konia to ginie i to nie z rąk przeciwnika, ale zadeptany przez fanatyków bijących się o fragment zbroi traktowanych jako relikwie. Tak właśnie zginął dziadek Nicolasa, u którego on terminował. Parszywi fanatycy z uśmiechem na ustach pokroili go na części. Nicolas, bezradny wobec nich, odratował tylko miecz i nad zniszczonymi szczątkami swego przodka ślubował stać się godnym tej broni. Możliwe, że Pani doceniła jego przysięgę i chęć kontynuowania misji dziadka, i dlatego nie zdjęła z miecza błogosławieństwa. Wiele lat później jedna z wybranek Pani uświadomiła mu co on właściwie dzierży, jaką potęgę on posiadł poprzez ten ślub oraz jaką łaską obdarzyła go Pani. Miecz Czempiona Pani – tak brzmi jego nazwa, błogosławieństwo jakiego dostąpiło niewielu Rycerzy Graala, stało się jego udziałem. Początkowo czuł się dumny z wyróżnienia, lecz później pojął jaki ciężar przyjął na swe barki. Nie dzierżąc siły Graala poruszał się on tą samą ścieżką co jego rycerze, wielu by się załamało, a i on miał chwile zwątpienia w słuszność swej przysięgi, lecz co niesamowite zawsze w takich momentach doświadczał potęgi Bogini. Były to zdarzenia różne od codzienności, od typowej interwencji Pani zatrzymującej cios. Kiedyś widział jak jedna z wybranek otrzymała bezpośrednie trafienie od diabelskiej machiny Imperium zwanej działem i wyszła z tego bez zadraśnięcia. Kula trafiła w czarodziejkę i odbiła się koziołkując w inną stronę. Wszyscy co uświadczyli tego cudu zaczęli wtedy śpiewać chwaląc Boginię. Takie wydarzenia stały się częścią życia Nicolasa, wielokrotnie przeżył on tylko i wyłącznie dzięki boskiej interwencji, czasami cios przeciwnika mający zgładzić go zatrzymywał się, a czasami następował zbieg okoliczności graniczący z niemożliwością, jak w lesie Châlon gdy walczył z Czerwonym Diukiem i od pewnej śmierci odratowała go grupa leśnych elfów polujących na zwierzoludzi w okolicy. Wielu może powiedzieć, że to przypadek, ale Nicolas wierzy, że przeżył by kontynuować swoją wędrówkę z woli Pani. A teraz jego podróż może się zakończyć, a wszystko za sprawą jednej przepowiedni. Parę miesięcy temu otrzymał list zapieczętowany królewskim znakiem z rozkazem skierowania się do Middenheim. Nadawca się nie podpisał, lecz z listu wynikało, że posiadał on kompleksową wiedzę na temat sytuacji Nicolasa. Rycerz zignorowałby wiadomość gdyby nie słowa jakie pojawiły się w jego zakończeniu. List kończył się słowami przysięgi, które on sam wypowiedział przeszło piętnaście lat temu.
Nicolas otworzył oczy, wozy stały od dobrych paru minut i najwyraźniej musiało się coś stać poważniejszego, jako że harmider poza wozem wzrósł. „W sumie co mnie to obchodzi”- pomyślał, po czym przewrócił się na drugi bok z planem dalszego snu. Niestety w tym momencie rozległo się wołanie Monforda:
- Sir Nicolasie, sir Nicolasie.
- Czego? - rozległo się w odpowiedzi, w głosie zabrzmiała nuta złości.
- Pan Verns chce cię widzieć.
- A czegoż on znów chce? - spytał Nicolas wyskakując z wozu i chwytając lejce przygotowanego konia. Nie umknął mu również fakt, że giermek przeprowadził konia wiozącego jego zbroję.
- Szkoda gadać, niech sam Pan zobaczy. - usłyszał w odpowiedzi, gdy ruszyli w stronę czoła karawany. Gdy tam dotarli Nicolas parsknął śmiechem, widząc powód postoju. Zatrzymali się oni przed mostem, na którym dumnie wyprostowany w siodle blokował przejście nieznany rycerz.
- Nie ma się z czego śmiać – stwierdził Verns. - Już poprzednie opóźnienie kosztowało mnie fortunę, a teraz jeszcze to! Co za świat! Wszystko się sprzysięga przeciwko mnie! Będę zrujnowany! Nikt nawet nie...
- A zamknij się Pan. A ty, Monford, dawaj zbroję – ukrócił narzekania rycerz, po czym sięgnął po miecz przytroczony u siodła. - I swój miecz – stwierdził zatrzymując się w pół ruchu – nie będę marnował miecza dziadka na taki kabaret.
Nicolas ubrał zbroję przy pomocy giermka, wgramolił się jakoś na konia i ruszył na most by odpowiedzieć na nietypowe wyzwanie. Przeciwnik widząc śmiałka odpowiadającego jego wyzwaniu cofnął się na drugi brzeg rzeki gotując kopie do pojedynku. Stali tak, na przeciwnych skrajach mostu przez chwilę, aż nagle ruszyli, opuszczając kopie, by zetknąć się pośrodku przeprawy. Obie kopie trafiły i rozpadły się w drzazgi, i żaden z rycerzy nawet się nie zachwiał w siodle. Sięgnęli oni w ten czas po miecze i po raz wtóry starli się, tym razem jednak na dłużej. Żaden nie dawał za wygraną i obaj gromili wroga potężnymi ciosami, pragnąc zrzucić go z siodła w odmęty rzeki. Szale wydawały się wyrównane, lecz wtenczas odezwało się doświadczenie jakie Nicolas gromadził przez lata wędrówek i walk. Wrogi rycerz dał się nabrać na najprostszą i wyprowadził cios w pustkę dając okazję na zakończenie pojedynku, z czego jego przeciwnik natychmiast skorzystał. Cios trafił w podbródek strącając hełm i wytrącając rycerza z siodła.”Młody”- pomyślał Nicolas widząc twarz spadającego w odmęty rycerza. Spojrzał w rzekę. „Nie ma szans. Szkoda.”
Następne dni upłynęły szybko, więcej problemów już nie napotkali i przybyli do Middenheimu nad wieczorem. Nicolas szybko uporał się z kwestiami wynagrodzenia za eskortę i spieniężył dobytek młodego rycerza, którego własnoręcznie pochował w odmętach. Za zarobione pieniądze wynajął pokój w dobrej gospodzie wręczając solidny napiwek pachołkowi zajmującemu się końmi. Po czym ruszył by zapisać się na Arenę, wydarzeniu które miało zakończyć jego wędrówkę.
Gdy Nicolas wrócił po załatwieniu formalności do gospody czekał tam na niego posłaniec z zaproszeniem na ucztę. Rycerz wiadomość przyjął i nim wyruszył wystroił się w najlepszy strój jaki miał i ogolił nie chcąc zrazić do siebie dam nadmiernym zarostem. Przez moment zastanawiał się czy wziąć miecz, lecz zrezygnował z tego pomysłu.
[Dla informacji Nicolas wynajął pokój w innej gospodzie niż ta, którą spaliliście.]
- Mistrz Miecza Hoetha
- Falubaz
- Posty: 1011
[Ale więcej klimatu i rozwijania postaci, uczta powinna być przede wszystkim okazją do rozmowy i przyjaznej interakcji pomiędzy postaciami, a nie mordobicia (które może rozegrać się w każdej karczmie). Ja osobiście jestem za tym aby ta uczta obyła się bez mordobicia
PS: Ale zbieg okoliczności
Uwielbiam władce pierścieni, ale Silmarillion zawsze mnie niesamowicie nudził, a dzisiaj pożyczyłem z biblioteki i wciągnął mnie na maxa
PS2: Mikram jeśli to jest historia twojej postaci to wklej ja pod twoja kartą postaci, bo inaczej zostanie zakwalifikowana jako zwykły roplej.
PS: Ale zbieg okoliczności
Uwielbiam władce pierścieni, ale Silmarillion zawsze mnie niesamowicie nudził, a dzisiaj pożyczyłem z biblioteki i wciągnął mnie na maxa
PS2: Mikram jeśli to jest historia twojej postaci to wklej ja pod twoja kartą postaci, bo inaczej zostanie zakwalifikowana jako zwykły roplej.
Ostatnio zmieniony 3 sty 2014, o 20:19 przez Mistrz Miecza Hoetha, łącznie zmieniany 1 raz.
Moja Galeria: http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php? ... 9#p1076079
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
[ Grimgor, za dużo Asterixa i Obelixa oglądasz. Chodzi głównie o tą animowaną część z wikingami Jak nikt nie sprowokuje Farlina to obejdzie się bez walki. ]
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
Wiekowy, dębowy stół, chybocący się nad głową, podniszczony przez czas ,żyrandol, a w nim dogasające świece. Obok prymitywnie i byle jak sklecona komódka wypełniona najwymyślniejszymi przedmiotami, służące do zadawania bólu. Najrozmaitsze zębaty noże, naostrzone długie pręty, tasaki, toporki i metalowe linki ułożone w specjalnych przegródkach czekały na użycie. Odór gnijącego ludzkiego mięsa pobudzał wszystkie zmysły. Leżące na stole zwłoki z grymasem bólu wpatrywały się w narządy przybite do sufitu. Brzuch rozpłatany do okolic mostka ujawniał znaczące wybrakowanie.
-Musiała żyć, kiedy jej to robił. – z obrzydzeniem, westchnął Marvin. Ulrich uśmiechnął się pod nosem. Bawił go ten brak przyzwyczajenia do brutalności. Podążali tropem psychopaty już drugi rok, a przy każdej kolejnej odnalezionej ofierze jego partner reagował, tak samo.
-Mógłbyś się wreszcie przyzwyczaić – stwierdził, przyglądając się z zaciekawieniem dłoni kobiety. Brakowało palca, krzywo uciętego. Kolejny raz krzywo uciętego.
-Nie wiem jak możesz znosić to z takim spokojem. Czasami się ciebie boję.
-Lata praktyki zrobiły swoje.
Marvin, westchnął raz jeszcze. Ze swoim partnerem pracował od 5 lat, mimo to nie potrafił rozgryźć, jaki tak naprawdę jest Ulrich. Jedyne, co się dla niego liczyło to praca. Nigdy nie wychodził do karczm. Nie widywano go z kobietami, jedynie z tymi martwymi. Całe życie samotny, a jednak nie przejmujący się tym. Żyjący w swoim własnym świecie, był wielbiony przez wyżej postawionych. Złapał, więcej morderców niż reszta wydziału. Wyczuwał ich. Kierując się często niezrozumiałą dla innych logiką, wynajdywał nieprawdopodobne powiązania, które zazwyczaj okazywały się prawdziwe. Chcieli go wszędzie, proponowali awanse, większe zarobki, ktoś nawet pokusił się o zaproponowania cotygodniowego opłacenia dziwki. Ulrich Argrend, zwykły szeregowy wydziału zabójstw w Imperium nigdy nie zgadzał. Wymówką potrafiło być wszystko. Swoje postępowanie potrafił tłumaczyć brakiem chęci do cięższej pracy przy rozpracowywaniu zagadek kultów czy też innego rodzaju grup przestępczych. Specjalnie wystosowaną prośbę od inkwizycji o pomoc przy rozwiązaniu „sprawy” z lokalną grupą Khornickich wyznawców spalił twierdząc, że nie będzie mieszał się w niebezpieczną wojnę. Znając miasto lepiej niż ktokolwiek inny, mógłby odnaleźć kryjówkę w góra dwa dni. Nie zrobił tego z sobie znanych jedynie pobudek, a kultystami okazali się 14 letnie chłopaczki. Inkwizycja wyrżnęła ich o nic nie pytając. Gdyby Marvin miał zdecydować o ich losie, postanowiłby im przemówić do rozsądku. Wszak nie zrobili do tej pory nic gorszego, niż nabazgranie chaośnickich znaków na jednej z miejscowych kapliczek. Gdy zapytał się partnera, co sądzi o takim rozwiązaniu, ten machnął ręką i zaśmiał się szczerze. Nigdy więcej nie poruszył żadnego takiego tematu. Marvin zwyczajnie bał się, że to, co mógłby usłyszeć okazałoby się bardzo nei przyjemne, więc wolał przemilczeć pewne nurtujące go sprawy.
-Co tak stoisz? – mruknął Ulrich – Zaczniesz szukać dowodów, czy znowu masz zamiar zarzygać miejsce zbrodni?
**
Kilka godzin wcześniej.
-Więc moja najdroższa twierdzisz, że cała ta arena śmierci, na którą to podobno się wybierałaś, nie jest dla mnie, bo jestem jak to nazwałaś? – przeszył wijącą się na stole kobietę zimnym spojrzeniem oczu, w których widoczny był obłęd. – Jestem zbyt pizdowaty, aby coś tam osiągnąć.
-Mmmpfpfmm – szmata w ustach skutecznie zatrzymywała potok przekleństw, błagań i obelg. Zresztą mało go obchodziło, co niejaka Brunhilda ma do powiedzenia, na jego temat.
-No cóż, może masz rację. Jak widzisz nie przypominam tych wszystkich osiłków, zadufanych w sobie i swoich wielkich mieczach. Nie wiem też zbyt wiele o elfach, trolach i krasnoludach. Nie umiem rozróżniać rodzajów toporów i stylów walki. Szczerze mówiąc to bardzo mało umiem. Z pewnością mam wiele wad i jeżeli tak określa się pizdowatość to owszem masz rację. Tyle tylko, że teraz to nie ja leżę na stole przywiązany i zakneblowany, tylko ty moja śliczna. – spokojny potok słów wylewał się z wąskich ust zagłuszając ciche skrobotanie ostrzonych noży. – Wydaje mi się też , ze skoro taka wielka i znana wojowniczka jak ty nie potrafiła poradzić sobie z parą, tak nędznych broni – Ulrich spojrzał przy tym z dumą na dwie zmyślnie skonstruowane metalowe rękawice z wysuwanymi ostrzami. – przy pomocy tarczy i tak znamienitego, sławnego orężu to może jednak ta arena jest czymś odpowiednim dla mnie. Jak myślisz skarbie? – Stłumiony wrzask kobiety rozniósł się po pomieszczeniu, gdy zimne ostrza przebiły skórę powoli rozcinając nagi brzuch.
**
Teraźniejszość.
-Ulrich mam coś – wrzasnął uradowany Marvin. – Spójrz na to. – wskazał na przybitą do ściany kartkę z bogato zdobionym, złotym napisem o sławnej rzekomo „Arenie Śmierci”
-Brawo. Wreszcie się do czegoś przydało. Nasz przyjaciel najwyraźniej chce się ujawnić. Damy mu okazję. Jutro wyjeżdżamy.
Ulrich Argrend (Imperialny psychopata)
Pazury bitewne na obu rękach.
Średnia zbroja, lekki hełm
Ekwipunek – narkotyk
Socjopata, Sadysta
-Musiała żyć, kiedy jej to robił. – z obrzydzeniem, westchnął Marvin. Ulrich uśmiechnął się pod nosem. Bawił go ten brak przyzwyczajenia do brutalności. Podążali tropem psychopaty już drugi rok, a przy każdej kolejnej odnalezionej ofierze jego partner reagował, tak samo.
-Mógłbyś się wreszcie przyzwyczaić – stwierdził, przyglądając się z zaciekawieniem dłoni kobiety. Brakowało palca, krzywo uciętego. Kolejny raz krzywo uciętego.
-Nie wiem jak możesz znosić to z takim spokojem. Czasami się ciebie boję.
-Lata praktyki zrobiły swoje.
Marvin, westchnął raz jeszcze. Ze swoim partnerem pracował od 5 lat, mimo to nie potrafił rozgryźć, jaki tak naprawdę jest Ulrich. Jedyne, co się dla niego liczyło to praca. Nigdy nie wychodził do karczm. Nie widywano go z kobietami, jedynie z tymi martwymi. Całe życie samotny, a jednak nie przejmujący się tym. Żyjący w swoim własnym świecie, był wielbiony przez wyżej postawionych. Złapał, więcej morderców niż reszta wydziału. Wyczuwał ich. Kierując się często niezrozumiałą dla innych logiką, wynajdywał nieprawdopodobne powiązania, które zazwyczaj okazywały się prawdziwe. Chcieli go wszędzie, proponowali awanse, większe zarobki, ktoś nawet pokusił się o zaproponowania cotygodniowego opłacenia dziwki. Ulrich Argrend, zwykły szeregowy wydziału zabójstw w Imperium nigdy nie zgadzał. Wymówką potrafiło być wszystko. Swoje postępowanie potrafił tłumaczyć brakiem chęci do cięższej pracy przy rozpracowywaniu zagadek kultów czy też innego rodzaju grup przestępczych. Specjalnie wystosowaną prośbę od inkwizycji o pomoc przy rozwiązaniu „sprawy” z lokalną grupą Khornickich wyznawców spalił twierdząc, że nie będzie mieszał się w niebezpieczną wojnę. Znając miasto lepiej niż ktokolwiek inny, mógłby odnaleźć kryjówkę w góra dwa dni. Nie zrobił tego z sobie znanych jedynie pobudek, a kultystami okazali się 14 letnie chłopaczki. Inkwizycja wyrżnęła ich o nic nie pytając. Gdyby Marvin miał zdecydować o ich losie, postanowiłby im przemówić do rozsądku. Wszak nie zrobili do tej pory nic gorszego, niż nabazgranie chaośnickich znaków na jednej z miejscowych kapliczek. Gdy zapytał się partnera, co sądzi o takim rozwiązaniu, ten machnął ręką i zaśmiał się szczerze. Nigdy więcej nie poruszył żadnego takiego tematu. Marvin zwyczajnie bał się, że to, co mógłby usłyszeć okazałoby się bardzo nei przyjemne, więc wolał przemilczeć pewne nurtujące go sprawy.
-Co tak stoisz? – mruknął Ulrich – Zaczniesz szukać dowodów, czy znowu masz zamiar zarzygać miejsce zbrodni?
**
Kilka godzin wcześniej.
-Więc moja najdroższa twierdzisz, że cała ta arena śmierci, na którą to podobno się wybierałaś, nie jest dla mnie, bo jestem jak to nazwałaś? – przeszył wijącą się na stole kobietę zimnym spojrzeniem oczu, w których widoczny był obłęd. – Jestem zbyt pizdowaty, aby coś tam osiągnąć.
-Mmmpfpfmm – szmata w ustach skutecznie zatrzymywała potok przekleństw, błagań i obelg. Zresztą mało go obchodziło, co niejaka Brunhilda ma do powiedzenia, na jego temat.
-No cóż, może masz rację. Jak widzisz nie przypominam tych wszystkich osiłków, zadufanych w sobie i swoich wielkich mieczach. Nie wiem też zbyt wiele o elfach, trolach i krasnoludach. Nie umiem rozróżniać rodzajów toporów i stylów walki. Szczerze mówiąc to bardzo mało umiem. Z pewnością mam wiele wad i jeżeli tak określa się pizdowatość to owszem masz rację. Tyle tylko, że teraz to nie ja leżę na stole przywiązany i zakneblowany, tylko ty moja śliczna. – spokojny potok słów wylewał się z wąskich ust zagłuszając ciche skrobotanie ostrzonych noży. – Wydaje mi się też , ze skoro taka wielka i znana wojowniczka jak ty nie potrafiła poradzić sobie z parą, tak nędznych broni – Ulrich spojrzał przy tym z dumą na dwie zmyślnie skonstruowane metalowe rękawice z wysuwanymi ostrzami. – przy pomocy tarczy i tak znamienitego, sławnego orężu to może jednak ta arena jest czymś odpowiednim dla mnie. Jak myślisz skarbie? – Stłumiony wrzask kobiety rozniósł się po pomieszczeniu, gdy zimne ostrza przebiły skórę powoli rozcinając nagi brzuch.
**
Teraźniejszość.
-Ulrich mam coś – wrzasnął uradowany Marvin. – Spójrz na to. – wskazał na przybitą do ściany kartkę z bogato zdobionym, złotym napisem o sławnej rzekomo „Arenie Śmierci”
-Brawo. Wreszcie się do czegoś przydało. Nasz przyjaciel najwyraźniej chce się ujawnić. Damy mu okazję. Jutro wyjeżdżamy.
Ulrich Argrend (Imperialny psychopata)
Pazury bitewne na obu rękach.
Średnia zbroja, lekki hełm
Ekwipunek – narkotyk
Socjopata, Sadysta
[Brawo za kolejną poyebaną postać (w pozytywnym sensie ) Farlin nie będzie się może aż tak wyróżniał XD ]
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
[ Morti na najbliższym spotkaniu stawiam ci piwo... ]
Jest szesnastu... zaczynamy melanż
Jest szesnastu... zaczynamy melanż
Wieczór zapowiadał się pysznie. Od dłuższego czasu przed posiadłość hrabiego von Freihoffa zjeżdżała prawdziwa kolekcja powozów, karoc i bryczek, wioząc wszelkie znakomitości na dzisiejszy bal. Minąwszy główną bramę karety mijały zdobioną fontannę, obecnie nieczynną, której rzeźby z białego marmuru przedstawiały igrające delfiny i syreny. Kopyta chrzęściły na śniegu, który przykrył białą kołdrą wyłożoną żwirem ścieżkę i przylegający do niej żywopłot, starannie wystrzyżony w zwierzęce i mitologiczne kształty. Powozy zatrzymywały się u stóp schodów, gdzie służący otwierali drzwiczki przybyłym. Odźwierny uśmiechał się witając gości i wpuszczał ich do ciepłego wnętrza. W środku wysoki szambelan o ptasim nosie w białej peruce obwieszczał przybycie kolejnych członków śmietanki towarzyskiej. Gospodarz osobiście witał kolejnych gości, wymieniając drobne uprzejmości, po czym przejmował ich lokaj, który prowadził do sali balowej na piętrze. Stał tu wielki stół, godny samego księcia-elektora, przykryty śnieżnobiałym obrusem z wyhaftowanym wilkiem. Zastawa, oczywiście srebrna błyszczała się w świetle kandelabrów, polerowana przez cały dzień i całą noc przez gorliwą służbę. Przy wejściu stały dwie zbroje płytowe i wyrytymi na napierśniku herbami gospodarza- trzema liliami. Na białych ścianach wisiał wszelkiego rodzaju oręż- pamiątki po przodkach i licznych kampaniach wojennych. Atmosferę umilała orkiestra, której muzyka sączyła się niemal bez przerwy. [ http://www.youtube.com/watch?v=Fo0K_n3VLG4 ] Gości sadzano w sposób tradycyjny, im ważniejsza osobistość, tym wyżej przy stole ją sadzano. Naturalnie honorowe miejsca przypadły Wielkiemu Mistrzowi Zakonu Białego Wilka, księciu Ramonowi Seranowi Lopezowi, baronowi von Wolfschrank, hrabiemu van Dykenowi i wszelkiej arystokracji bliższej i dalszej. Al-Urlyk i książe-elektor Boris Todbrinnger wysłali swych zastępców, przepraszając jednocześnie za brak możliwości stawienia się osobiście, ale obowiązki wobec Imperium.... i tak dalej. Elitę towarzystwa uzupełniała szlachta nieco mniej utytułowana, a także ich krewni i znakomitsi znajomi. Osób nieutytułowanych, niezależnie od pozycji i majętności, choćby burmistrza miasta nie zaproszono. Zawodników usadzono rzecz jasna najniżej, bo choć to na ich cześć ucztę wyprawiono, nie posiadali oni tytułów. Wyjątkami byli Nicolas z Manhi, Saito Kaneda, Edwin i jego towarzyszki i Marr, który choć plugawy wąpierz, tytuł szlachecki miał.
Niestety już tu pojawiły się problemy. Wszystkie elfy usadzono obok siebie, jako, że majordomus najwyraźniej nie miał cienia rozeznania w sytuacji politycznej starszego ludu. Norsmeni zasiadli obok obu krasnoludów i wysłanników Czarnego Zamku, czego ci ostatni nie byli zbyt kontent, Aszkael znalazł się obok przybyłego w ostatniej chwili Ulrichia i Farlina, zaś Skrenqa, Ygga i Gahraz wylądowali u końca stołu, jak najdalej od cywilizowanych gości.
Ucztę rozpoczęto od przystawek na ciepło i zimno. Były to pasztety z dziczyzny, pieczone kurczę na zimno, auszpik, marynowane warzywa, zapiekane pory i słodkie ziemniaki. Potem zaserwowano zupę. Była to gęsta zupa grzybowa, której przepis kucharz broni jak lew. Smakowała wybornie, a przynajmniej tak twierdzili wyżej urodzeni goście. Oczywiście uraczono gości winem i choć było to wyborne Chateau Moussilon, to Menthus westchnął nieznacznie, acz wymownie po jego degustacji, zaś Drungi i Norsowie nie mogli się nadziwić, czemu podano do kolacji soczek i kiedy na stół wjedzie alkohol. Najlepiej serwowany przez cycate dziewki.
Impreza trwała...
[Ok, na razie spokojnie. Poznajcie się, wymieniajcie zdania i uszczypliwe uwagi, potańczcie, ale bez awantur na razie, niech to będzie długi bankiet. Trochę popiszecie, potem ja wjadę z daniem głównym, itp. Powiedzmy, że coś się zacznie kroić po deserze
Grimgor, fajny kapelutek ]
Niestety już tu pojawiły się problemy. Wszystkie elfy usadzono obok siebie, jako, że majordomus najwyraźniej nie miał cienia rozeznania w sytuacji politycznej starszego ludu. Norsmeni zasiadli obok obu krasnoludów i wysłanników Czarnego Zamku, czego ci ostatni nie byli zbyt kontent, Aszkael znalazł się obok przybyłego w ostatniej chwili Ulrichia i Farlina, zaś Skrenqa, Ygga i Gahraz wylądowali u końca stołu, jak najdalej od cywilizowanych gości.
Ucztę rozpoczęto od przystawek na ciepło i zimno. Były to pasztety z dziczyzny, pieczone kurczę na zimno, auszpik, marynowane warzywa, zapiekane pory i słodkie ziemniaki. Potem zaserwowano zupę. Była to gęsta zupa grzybowa, której przepis kucharz broni jak lew. Smakowała wybornie, a przynajmniej tak twierdzili wyżej urodzeni goście. Oczywiście uraczono gości winem i choć było to wyborne Chateau Moussilon, to Menthus westchnął nieznacznie, acz wymownie po jego degustacji, zaś Drungi i Norsowie nie mogli się nadziwić, czemu podano do kolacji soczek i kiedy na stół wjedzie alkohol. Najlepiej serwowany przez cycate dziewki.
Impreza trwała...
[Ok, na razie spokojnie. Poznajcie się, wymieniajcie zdania i uszczypliwe uwagi, potańczcie, ale bez awantur na razie, niech to będzie długi bankiet. Trochę popiszecie, potem ja wjadę z daniem głównym, itp. Powiedzmy, że coś się zacznie kroić po deserze
Grimgor, fajny kapelutek ]
Ostatnio zmieniony 4 sty 2014, o 00:47 przez Byqu, łącznie zmieniany 1 raz.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
[Prowokator!! ]
Farlin był wielce... zniesmaczony tym, że jakiś palant kazał mu zmienić miejsce i siąść koło wojownika chaosu oraz dziwnego mężczyzny.
Hobbit znał już Aszkaela i wiedział na co go stać i na ile może sobie pozwolić. Jednak ten nowo przybyły napawał go jakimś takim dziwnym lękiem.
Ulrich, bo tak on miał na imię, cały czas się na niego bezczelnie gapił. Niziołek w końcu nie wytrzymał.
- Przepraszam pana. Czy ma pan coś nie tak z oczami?
Jedna gałka oczna Ulricha obkręciła się o 180 stopni, po czym powróciła do swojego pierwotnego stanu. Farlina przeszły ciarki, odkręcił się w stronę wojownika chaosu i spuścił głowę.
- i po chuj ja się go pytałem. Powiedział do siebie hobbit.
Następnie dopił prawie pełną lampkę wina....
Farlin był wielce... zniesmaczony tym, że jakiś palant kazał mu zmienić miejsce i siąść koło wojownika chaosu oraz dziwnego mężczyzny.
Hobbit znał już Aszkaela i wiedział na co go stać i na ile może sobie pozwolić. Jednak ten nowo przybyły napawał go jakimś takim dziwnym lękiem.
Ulrich, bo tak on miał na imię, cały czas się na niego bezczelnie gapił. Niziołek w końcu nie wytrzymał.
- Przepraszam pana. Czy ma pan coś nie tak z oczami?
Jedna gałka oczna Ulricha obkręciła się o 180 stopni, po czym powróciła do swojego pierwotnego stanu. Farlina przeszły ciarki, odkręcił się w stronę wojownika chaosu i spuścił głowę.
- i po chuj ja się go pytałem. Powiedział do siebie hobbit.
Następnie dopił prawie pełną lampkę wina....
Ostatnio zmieniony 4 sty 2014, o 00:24 przez Matis, łącznie zmieniany 2 razy.
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
Przy wejściu oczywiście kazali mu oddać "Ostatniego", ale tego się spodziewał. Przynajmniej zostaną mu ukryte noże.
- Niech tylko coś się stanie z tym mieczem, z czego nie byłbym zadowolony... Nawet nie muszę kończyć tej groźby, prawda? Wystarczająco wiarygodna? - Spytał Galreth.
- Oczywiście mości panie. - Odpowiedział nagle przestraszony strażnik, głośno przełykając ślinę.
Sala balowa zaskoczyła nawet jego. Sam wystrój był wielce bogaty i imponujący, a widać było, że dołożono wszelkich starań, by wszystko było cacy wyczyszczone i prezentowało się jeszcze lepiej. Miejsca były imienne i assasyn szybko stwierdził, że posadzono wszystkich elfów razem. Pięknie. W dodatku siedział tuż koło Assurów. Galreth zawsze uważał ludzi za głupich, niedorastających do pięt elfom. Szybki przegląd po całej zgrai uczestników utwierdził go jednak w przekonaniu, że mogło być gorzej. Dodatkowym atutem było to że siedział na samym końcu stołu i miał tylko jedną osobę sąsiadującą. Kiedy już siedział czekając na jedzenie, ta osobą okazała się elfka towarzysząca smoczemu magowi. W drodze na bal usłyszał, że zwraca się do niego per Mistrzu, a więc była jego uczennicą. Kolejny mag. Cholera. Teraz mógł zobaczyć jej twarz i przekonał się, że jej uroda dotrzymywała kroku figurze jak i włosom. Galretha przez chwilę, aż zatkało. Przez chwilę nawet cieszył się z tego jak są ukryte sztylety na jego ramionach. Taki wygląd zdarzał się raz na tysiąc, nawet wśród elfów. Szybko wstał z miejsca, aby powitać damę z należnym jej szacunkiem.
- Witaj o pani. Jestem uczestnikiem tej areny i nazywam się Galreth. - Starał się brzmieć najbardziej szarmancko jak potrafił. Elfka była zbyt młoda, by posłużyć się językiem czy gestami z Nagarythe, jak w przypadku jej mistrza, więc używał wspólnej mowy. - Na wstępie muszę przyznać, że twój widok sprawił radość mym oczom, gdyż minęło już wiele tygodni odkąd miałem przyjemność oglądać taką piękność, którą zaiste mogą uosabiać wyłącznie elfy, najznamienitsza rasa w całym świecie. Jak ci na imię?
- Niech tylko coś się stanie z tym mieczem, z czego nie byłbym zadowolony... Nawet nie muszę kończyć tej groźby, prawda? Wystarczająco wiarygodna? - Spytał Galreth.
- Oczywiście mości panie. - Odpowiedział nagle przestraszony strażnik, głośno przełykając ślinę.
Sala balowa zaskoczyła nawet jego. Sam wystrój był wielce bogaty i imponujący, a widać było, że dołożono wszelkich starań, by wszystko było cacy wyczyszczone i prezentowało się jeszcze lepiej. Miejsca były imienne i assasyn szybko stwierdził, że posadzono wszystkich elfów razem. Pięknie. W dodatku siedział tuż koło Assurów. Galreth zawsze uważał ludzi za głupich, niedorastających do pięt elfom. Szybki przegląd po całej zgrai uczestników utwierdził go jednak w przekonaniu, że mogło być gorzej. Dodatkowym atutem było to że siedział na samym końcu stołu i miał tylko jedną osobę sąsiadującą. Kiedy już siedział czekając na jedzenie, ta osobą okazała się elfka towarzysząca smoczemu magowi. W drodze na bal usłyszał, że zwraca się do niego per Mistrzu, a więc była jego uczennicą. Kolejny mag. Cholera. Teraz mógł zobaczyć jej twarz i przekonał się, że jej uroda dotrzymywała kroku figurze jak i włosom. Galretha przez chwilę, aż zatkało. Przez chwilę nawet cieszył się z tego jak są ukryte sztylety na jego ramionach. Taki wygląd zdarzał się raz na tysiąc, nawet wśród elfów. Szybko wstał z miejsca, aby powitać damę z należnym jej szacunkiem.
- Witaj o pani. Jestem uczestnikiem tej areny i nazywam się Galreth. - Starał się brzmieć najbardziej szarmancko jak potrafił. Elfka była zbyt młoda, by posłużyć się językiem czy gestami z Nagarythe, jak w przypadku jej mistrza, więc używał wspólnej mowy. - Na wstępie muszę przyznać, że twój widok sprawił radość mym oczom, gdyż minęło już wiele tygodni odkąd miałem przyjemność oglądać taką piękność, którą zaiste mogą uosabiać wyłącznie elfy, najznamienitsza rasa w całym świecie. Jak ci na imię?
Ostatnio zmieniony 4 sty 2014, o 10:37 przez Pitagoras, łącznie zmieniany 2 razy.
Zarówno Farin jak i Edwin z towarzyszkami zdołali wejść bez problemu. Niestety na widok Skrenqa strażnicy skrzyżowali halabardy.
- Nie przejdzie pan z tym całym arsenałem. – Starszy starał się widać być uprzejmy. Młodszy jednak stracił panowanie.
- Bachius daj spokój! Przecież widzisz, że to jakiś zwierzoludź. Może nawet nie rozumie naszej mowy.
- Wszystko dobrze rozumiem. – Skrenq wyszczerzył groźnie siekacze. Porównanie do zwierzoczłeka było szczytem obrazy ale zdołał się pohamować. – Jeśli myślicie, że oddam wam moją cenną broń to jesteście w ogromnym błędzie.
Kłótnia trwała dość długo, przyszedł nawet dowódca zmiany co i tak nic nie dało. Sytuację rozwiązali pozostali goście czekający na możliwość wejścia. Szczurołap pod wpływem ich groźnych spojrzeń zmienił w końcu zdanie i oddał wyposażenie na przechowanie. Skaven zdołał przekonać sam siebie, że nie miało to żadnego związku z ilością wrogów wokół. To było tylko rozsądne ustąpienie pod wpływem trafnych argumentów.
Po wejściu do sali balowej Skrenq uznał, że ich ludź- gospodarz jest największym głupcem jakiego znał. Po co zabierać gościom broń przy bramie skoro rozwiesza się ją w środku? Szczurołap wolał co prawda dzierżyć w razie czego własne uzbrojenie ale z tym też sobie poradzi.
Usadzili go na samym końcu stołu razem z trollem i orkami jak jakiegoś bezmózga. Skaven uznał, że mogą sobie tak o nim myśleć. Dzięki temu będzie miał przewagę zaskoczenia, a Skrenq zawsze lubił przewagi. Gdy podano przystawki Szczurołap nie myśląc wiele rzucił się do jedzenia. Goście, szczególnie ci z wyższych sfer, którzy zwrócili na niego uwagę krzywili się z niesmakiem. Skaven bowiem pochłaniał w ekspresowym tempie wszystko co wpadło mu w ręce – pasztet, kurcze, warzywa, a nawet jeden widelec. Zupę po prostu wlał prosto do gardła. Nie dbał o opinie innych pod tym względem. Cierpiał, jak większość mistrzów mutacji ze swojego klanu na wzmocnioną wersję Czarnego Głodu. Co prawda nie doszedł jeszcze do poziomu Throta Nieczystego, który potrafił w biegu, podczas bitwy, pożreć kilka szczuroogrów, ale pracował nad tym. Wszak Throt dzięki temu posiadł cenną zdolność regeneracji.
Gdy w jego części stołu skończyło się jedzenie (co stało się dość szybko, przecież siedział tam też troll i orkowie), Skrenq zajął się obserwacją potencjalnych przeciwników. Pierwszymi zdolnymi zwrócić jego uwagę okazali się ubrany w ciemny, rogaty pancerz wojownik chaosu i niziołek. Tego pierwszego mistrz mutacji zakwalifikował jako tępego, spełniającego jedynie polecenia swych bogów osiłka. Natomiast hobbista skojarzył z bombami w karczmie. Wybuchy i te małe wkurzające cosie, nie mogły być dobrym połączeniem. Siedzący obok nich spokojny chudy mężczyzna, niczym nie zachwycił Skrenqa, dopóki nie spojrzał mu w oczy. Tam skaven znalazł fascynację oraz pasję, której brakowało innym. „Wreszcie jakiś normalny człowiek” pomyślał.
Przeleciał wzrokiem po linii elfów zatrzymując się dopiero na najmniej wyróżniającym się, ubranym w biel, osobniku. A właściwie na jego wilku. „Idealny okaz. Wystarczy jedynie doczepić szczurzy pysk albo od razu dwa, może kolejną łapę i silnik i będzie naprawdę idealny”. Właściciel zwierzęcia, jakby odgadując myśli Skrenqa posłał mu naprawdę nieprzyjemne spojrzenie.
- Nie przejdzie pan z tym całym arsenałem. – Starszy starał się widać być uprzejmy. Młodszy jednak stracił panowanie.
- Bachius daj spokój! Przecież widzisz, że to jakiś zwierzoludź. Może nawet nie rozumie naszej mowy.
- Wszystko dobrze rozumiem. – Skrenq wyszczerzył groźnie siekacze. Porównanie do zwierzoczłeka było szczytem obrazy ale zdołał się pohamować. – Jeśli myślicie, że oddam wam moją cenną broń to jesteście w ogromnym błędzie.
Kłótnia trwała dość długo, przyszedł nawet dowódca zmiany co i tak nic nie dało. Sytuację rozwiązali pozostali goście czekający na możliwość wejścia. Szczurołap pod wpływem ich groźnych spojrzeń zmienił w końcu zdanie i oddał wyposażenie na przechowanie. Skaven zdołał przekonać sam siebie, że nie miało to żadnego związku z ilością wrogów wokół. To było tylko rozsądne ustąpienie pod wpływem trafnych argumentów.
Po wejściu do sali balowej Skrenq uznał, że ich ludź- gospodarz jest największym głupcem jakiego znał. Po co zabierać gościom broń przy bramie skoro rozwiesza się ją w środku? Szczurołap wolał co prawda dzierżyć w razie czego własne uzbrojenie ale z tym też sobie poradzi.
Usadzili go na samym końcu stołu razem z trollem i orkami jak jakiegoś bezmózga. Skaven uznał, że mogą sobie tak o nim myśleć. Dzięki temu będzie miał przewagę zaskoczenia, a Skrenq zawsze lubił przewagi. Gdy podano przystawki Szczurołap nie myśląc wiele rzucił się do jedzenia. Goście, szczególnie ci z wyższych sfer, którzy zwrócili na niego uwagę krzywili się z niesmakiem. Skaven bowiem pochłaniał w ekspresowym tempie wszystko co wpadło mu w ręce – pasztet, kurcze, warzywa, a nawet jeden widelec. Zupę po prostu wlał prosto do gardła. Nie dbał o opinie innych pod tym względem. Cierpiał, jak większość mistrzów mutacji ze swojego klanu na wzmocnioną wersję Czarnego Głodu. Co prawda nie doszedł jeszcze do poziomu Throta Nieczystego, który potrafił w biegu, podczas bitwy, pożreć kilka szczuroogrów, ale pracował nad tym. Wszak Throt dzięki temu posiadł cenną zdolność regeneracji.
Gdy w jego części stołu skończyło się jedzenie (co stało się dość szybko, przecież siedział tam też troll i orkowie), Skrenq zajął się obserwacją potencjalnych przeciwników. Pierwszymi zdolnymi zwrócić jego uwagę okazali się ubrany w ciemny, rogaty pancerz wojownik chaosu i niziołek. Tego pierwszego mistrz mutacji zakwalifikował jako tępego, spełniającego jedynie polecenia swych bogów osiłka. Natomiast hobbista skojarzył z bombami w karczmie. Wybuchy i te małe wkurzające cosie, nie mogły być dobrym połączeniem. Siedzący obok nich spokojny chudy mężczyzna, niczym nie zachwycił Skrenqa, dopóki nie spojrzał mu w oczy. Tam skaven znalazł fascynację oraz pasję, której brakowało innym. „Wreszcie jakiś normalny człowiek” pomyślał.
Przeleciał wzrokiem po linii elfów zatrzymując się dopiero na najmniej wyróżniającym się, ubranym w biel, osobniku. A właściwie na jego wilku. „Idealny okaz. Wystarczy jedynie doczepić szczurzy pysk albo od razu dwa, może kolejną łapę i silnik i będzie naprawdę idealny”. Właściciel zwierzęcia, jakby odgadując myśli Skrenqa posłał mu naprawdę nieprzyjemne spojrzenie.
Drugni raźno maszerował brukowaną droga prowadzącą do posiadłości hrabiego von Freihoffa razem z, zdawałoby się, połową miasta. Idącego poboczem krasnoluda co chwilę mijały mniej lub bardziej zamożni mieszkańcy w swoich odpicowanych karocach. Na ucztę zmierzały zarówno hałaśliwe grupy młodzieńców w małych bryczkach bez dachu (chociaż mróz ostro dawał w kość), jak i wielkie, ciągnięte przez ósemkę koni i zajmujące całą szerokości drogi powozy starych arystokratów. Nawet na brudnych, ośnieżonych i śmierdzących pomyjami ulicach próżne człeczyny musiały demonstrować swoją wyższość nad pobratymcami. Drugni splunął z pogardą, choć sam miał bardzo nieprzyjemne uczucie, że wcale nie był lepszy.
A to dlatego, że dręczony ciągłymi wątpliwościami na temat swej aparycji, zupełnie wbrew sobie postanowił zaprezentować choć odrobinę klasy na imprezie. Zaczął od szybkiej i bardzo pobieżnej kąpieli w miejskiej fontannie, szokując tym samym przechodniów, którzy nie sądzili, że ktokolwiek mógłby się zdecydować na prysznic w miejscu publicznym przy minusowej temperaturze. Będąc względnie czystym i cholernie zziębniętym, podjął kolejną trudną decyzję.
Drugni nosił ubrania tylko i wyłącznie w sytuacjach, kiedy groziło mu zamarznięcie na śmierć. Wtedy zwykł zakładać na siebie niewyprawione skóry zabitych drapieżników, w których mógł przetrwać wyjątkowo niskie temperatury. W każdym innym przypadku otwarcie gardził odzieniem, dumnie eksponując blizny, tatuaże i potężne muskuły.
Teraz po raz kolejny miał zamiar zrobić wyjątek, bowiem pod wieczór mróz zawładnął Miastem Białego Wilka. Będąc świadomym konsekwencji zachorowania na hipotermię, Dawi czym prędzej udał się do szewca.
Tam również nie bawił się w żadne konwenanse. Po prostu wybrał najprostszy skórzany bezrękawnik, noszony zwykle przez krasnoludzkich kowali. Całości dopełniały złote karwasze i szeroki pas z klamrą rzeźbioną na kształt wścieklej, brodatej twarzy, ale te rzeczy i tak miał przy sobie zawsze i wszędzie. I to właśnie dzięki tym szczątkowym zdobieniom jego strój mógł zostać uznany za "wyjściowy", nawet mimo braku jakiegokolwiek obuwia.
Radosne okrzyki i śmiechy wyrwały Drugniego z zamyślenia. Kolejna kareta wypełniona po brzegi dekadencką, zniewieściałą młodzieżą minęła go o włos. Wymamrotawszy kilka wyjątkowo plugawych przekleństw w Khazalidzie, przeszedł przez główną bramę prowadzącą do posiadłości barona. Obojętnie minął sporej długości korek utworzony z powozów i wszedł po schodach do dworku.
Elegancko wystrojony odźwierny przywitał go ciepłym uśmiechem.
- Dobry wieczór, szacowny panie ! - Przemówił - Pana godność ?
- Drugni - Odpowiedział krótko krasnolud.
Pachołek stojący kilka kroków dalej błyskawicznie odszukał jego imię na liście i pokiwał głową.
- Serdecznie witam na przyjęciu barona von Freihoffa ! Zapraszam do środka. Aha, będzie pan musiał zostawić ten śliczny topór przy wejściu. Rozumie pan, względy bezpieczeństwa.
Drugni, westchnąwszy ciężko, ściągnął gromrilowy topór z pleców i podał go odźwiernemu. Raczej drobny jegomość ugiął się pod ciężarem morderczego żelastwa.
- Bądź taki miły i postaraj się go nie zgubić - Krasnolud uśmiechnął się najpaskudniej jak potrafił i wszedł do środka.
- SZLACHETNY PAN DRUGNI, KRASNOLUDZKI ZABÓJCA !
Dawi aż wzdrygnął się na dźwięk swojego imienia wypowiadanego potężnym głosem szambelana, który widać nie miał żadnego pomysłu na jakiś stosowny tytuł dla takiego włóczęgi jak on. "Szlachetny" ? Dobre sobie.
Zaraz po jego obwieszczeniu, podszedł do niego szlachcic w przebogatym stroju.
- Witam w moich skromnych progach, mistrzu krasnoludzie. Serdecznie dziękuję za przybycie ! - Przemówił, ściskając mu dłoń.
- Dziękuję za zaproszenie, to dla mnie zaszczyt -Wydukał krasnolud, nieco zdziwiony faktem, że hrabia von Freihoff we własnej osobie zechciał przywitać go na wejściu.
- Ufam, że spędzisz miłe chwile w mojej gościnie. Do zobaczenia przy stole !
Gospodarz uczty poklepał go po ramieniu i zajął się kolejnymi gośćmi wchodzącymi do dworku.
- Tędy, proszę pana - Drugni został poprowadzony przez kolejnego lokaja na piętro i usadzony przy gigantycznym, biesiadnym stole. Fakt, że siedział dosyć daleko od jego szczytu, nie uszedł jego uwadze. Tak samo jak kilka pustych krzeseł po jego prawej. Najwyraźniej współbiesiadnicy jeszcze się nie zjawili.
Kiedy Zabójca ciekawie rozglądał się po sali balowej, dziesiątki kelnerów roznosiło przystawki. Krasnolud, który od czasu przybycia do Middenheim zjadł jeno pęto kiełbasy, natychmiast zabrał się do jedzenia. Będąc kompletnie nieprzyzwyczajonym do tych śmiesznych, delikatnych, ludzkich sztućców, jadł gołymi łapami, budząc zgorszenie szlachciców siedzących kilka miejsc dalej.
Przy całej swojej awersji do imperialnej kuchni, Zabójca musiał przyznać, że to żarcie było całkiem dobre. Szczególnie smakowały mu pasztety z dziczyzny i słodkie ziemniaki, które niemalże połykał w całości. Zupę, którą podano potem, wysiorbał kilkoma łykami, nie omieszkając beknąć potężnie.
Jako tako zaspokoiwszy pierwszy głód (wszak czekało go jeszcze danie główne i deser), Drugni rozejrzał się za gwoździem programu - napitkami. Ku jego najgłębszemu rozczarowaniu, kelnerzy roznosili tylko ten kompot z winogron, który bogatsi mieszkańcy Imperium zwykli pić do posiłków. Będąc skrajnie zdesperowanym, wziął od zaskoczonego kelnera sześć kieliszków i wlał sobie ich zawartość do mordy. To tak zwane "Szatą Musilą" w ogóle nie zasługiwało na szlachetny tytuł alkoholu.
- Smakuje jak gówno, nie ma bąbelków i w dodatku słabe toto jak jakiś soczek czy inne cholerstwo... - Narzekał po cichu, rozglądając się za jakimiś piwerkiem albo gąsiorkiem gorzałki.
Tak jak się spodziewał, nic nie znalazł. Zapowiadał się wyjątkowo smutny wieczór.
A to dlatego, że dręczony ciągłymi wątpliwościami na temat swej aparycji, zupełnie wbrew sobie postanowił zaprezentować choć odrobinę klasy na imprezie. Zaczął od szybkiej i bardzo pobieżnej kąpieli w miejskiej fontannie, szokując tym samym przechodniów, którzy nie sądzili, że ktokolwiek mógłby się zdecydować na prysznic w miejscu publicznym przy minusowej temperaturze. Będąc względnie czystym i cholernie zziębniętym, podjął kolejną trudną decyzję.
Drugni nosił ubrania tylko i wyłącznie w sytuacjach, kiedy groziło mu zamarznięcie na śmierć. Wtedy zwykł zakładać na siebie niewyprawione skóry zabitych drapieżników, w których mógł przetrwać wyjątkowo niskie temperatury. W każdym innym przypadku otwarcie gardził odzieniem, dumnie eksponując blizny, tatuaże i potężne muskuły.
Teraz po raz kolejny miał zamiar zrobić wyjątek, bowiem pod wieczór mróz zawładnął Miastem Białego Wilka. Będąc świadomym konsekwencji zachorowania na hipotermię, Dawi czym prędzej udał się do szewca.
Tam również nie bawił się w żadne konwenanse. Po prostu wybrał najprostszy skórzany bezrękawnik, noszony zwykle przez krasnoludzkich kowali. Całości dopełniały złote karwasze i szeroki pas z klamrą rzeźbioną na kształt wścieklej, brodatej twarzy, ale te rzeczy i tak miał przy sobie zawsze i wszędzie. I to właśnie dzięki tym szczątkowym zdobieniom jego strój mógł zostać uznany za "wyjściowy", nawet mimo braku jakiegokolwiek obuwia.
Radosne okrzyki i śmiechy wyrwały Drugniego z zamyślenia. Kolejna kareta wypełniona po brzegi dekadencką, zniewieściałą młodzieżą minęła go o włos. Wymamrotawszy kilka wyjątkowo plugawych przekleństw w Khazalidzie, przeszedł przez główną bramę prowadzącą do posiadłości barona. Obojętnie minął sporej długości korek utworzony z powozów i wszedł po schodach do dworku.
Elegancko wystrojony odźwierny przywitał go ciepłym uśmiechem.
- Dobry wieczór, szacowny panie ! - Przemówił - Pana godność ?
- Drugni - Odpowiedział krótko krasnolud.
Pachołek stojący kilka kroków dalej błyskawicznie odszukał jego imię na liście i pokiwał głową.
- Serdecznie witam na przyjęciu barona von Freihoffa ! Zapraszam do środka. Aha, będzie pan musiał zostawić ten śliczny topór przy wejściu. Rozumie pan, względy bezpieczeństwa.
Drugni, westchnąwszy ciężko, ściągnął gromrilowy topór z pleców i podał go odźwiernemu. Raczej drobny jegomość ugiął się pod ciężarem morderczego żelastwa.
- Bądź taki miły i postaraj się go nie zgubić - Krasnolud uśmiechnął się najpaskudniej jak potrafił i wszedł do środka.
- SZLACHETNY PAN DRUGNI, KRASNOLUDZKI ZABÓJCA !
Dawi aż wzdrygnął się na dźwięk swojego imienia wypowiadanego potężnym głosem szambelana, który widać nie miał żadnego pomysłu na jakiś stosowny tytuł dla takiego włóczęgi jak on. "Szlachetny" ? Dobre sobie.
Zaraz po jego obwieszczeniu, podszedł do niego szlachcic w przebogatym stroju.
- Witam w moich skromnych progach, mistrzu krasnoludzie. Serdecznie dziękuję za przybycie ! - Przemówił, ściskając mu dłoń.
- Dziękuję za zaproszenie, to dla mnie zaszczyt -Wydukał krasnolud, nieco zdziwiony faktem, że hrabia von Freihoff we własnej osobie zechciał przywitać go na wejściu.
- Ufam, że spędzisz miłe chwile w mojej gościnie. Do zobaczenia przy stole !
Gospodarz uczty poklepał go po ramieniu i zajął się kolejnymi gośćmi wchodzącymi do dworku.
- Tędy, proszę pana - Drugni został poprowadzony przez kolejnego lokaja na piętro i usadzony przy gigantycznym, biesiadnym stole. Fakt, że siedział dosyć daleko od jego szczytu, nie uszedł jego uwadze. Tak samo jak kilka pustych krzeseł po jego prawej. Najwyraźniej współbiesiadnicy jeszcze się nie zjawili.
Kiedy Zabójca ciekawie rozglądał się po sali balowej, dziesiątki kelnerów roznosiło przystawki. Krasnolud, który od czasu przybycia do Middenheim zjadł jeno pęto kiełbasy, natychmiast zabrał się do jedzenia. Będąc kompletnie nieprzyzwyczajonym do tych śmiesznych, delikatnych, ludzkich sztućców, jadł gołymi łapami, budząc zgorszenie szlachciców siedzących kilka miejsc dalej.
Przy całej swojej awersji do imperialnej kuchni, Zabójca musiał przyznać, że to żarcie było całkiem dobre. Szczególnie smakowały mu pasztety z dziczyzny i słodkie ziemniaki, które niemalże połykał w całości. Zupę, którą podano potem, wysiorbał kilkoma łykami, nie omieszkając beknąć potężnie.
Jako tako zaspokoiwszy pierwszy głód (wszak czekało go jeszcze danie główne i deser), Drugni rozejrzał się za gwoździem programu - napitkami. Ku jego najgłębszemu rozczarowaniu, kelnerzy roznosili tylko ten kompot z winogron, który bogatsi mieszkańcy Imperium zwykli pić do posiłków. Będąc skrajnie zdesperowanym, wziął od zaskoczonego kelnera sześć kieliszków i wlał sobie ich zawartość do mordy. To tak zwane "Szatą Musilą" w ogóle nie zasługiwało na szlachetny tytuł alkoholu.
- Smakuje jak gówno, nie ma bąbelków i w dodatku słabe toto jak jakiś soczek czy inne cholerstwo... - Narzekał po cichu, rozglądając się za jakimiś piwerkiem albo gąsiorkiem gorzałki.
Tak jak się spodziewał, nic nie znalazł. Zapowiadał się wyjątkowo smutny wieczór.
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
Tak się złożyło, że Saito miał na sobie eleganckie kimono, założone jeszcze podczas feralnego wieczoru w Kisogo. Z drugiej strony miał przy sobie niewielką torbę podróżną, z równie wytwornym strojem. Postanowił więc przebrać się w czarny strój z wyhaftowanym żółtymi i pomarańczowymi nićmi smokiem. Przewiązał się szerokim białym pasem za który zatknął swą wierną katanę i, dla dodania sobie bardziej uroczystego wyglądu, założył czarne haori z podbiciem ozdobionym białym haftem imitującym rybie łuski.
Tak ubrany poszedł do pałacu von Freihoffa. Ronin zastanawiał się po drodze, jak wyglądają tutejsze przyjęcia, oraz jak mieszka szlachta Imperium. Gdy zbliżał się do wejścia, strażnicy drgnęli. Wydało mu się, że jeden z nich szepnął:
- To on... Rzeźnik z Middenheim...! - Gdy Saito podszedł do nich, żołnierz powiedział podenerwowanym głosem:
- Szanowny panie... Musimy prosić o zostawienie... Broni i zbroi. - Podczas gdy drugi już wyciągał ręce po Zabójcę Oni. Reakcja samuraja była natychmiastowa: wysunął miecz z pochwy do połowy, obnażając ostrą stal Hattoriego Hanzo i przytykając ostrze do nadgarstka gwardzisty.
- Wyciągnij rękę jeszcze raz, a już jej nie odzyskasz. - Powiedział rzekł pełnym spokoju głosem. Być może to akcent albo niezłomna wola bijąca z jego słów, sprawiły, że żołdak odskoczył jak oparzony i spojrzał na swoją dłoń, jakby chcąc upewnić się, czy wciąż tam jest. Jego towarzysz zacisnął uchwyt mocniej na drzewcu halabardy, która teraz wydała mu się równie przydatna co zwykły patyk. Tymczasem Nippończyk kontynuował, świdrując swym skośnym spojrzeniem pocącego się jak szczur strażnika: - Nie mogę odłożyć miecza. Samuraj nigdy nie rozstaje się ze swą bronią. Ma ją przy sobie, nawet, gdy śpi. Miecz to dusza wojownika. Mogę natomiast "przychyrić" się do prośby waszego pana dotyczącej pozostawienia zbroi. Pomóżcie mi ją zdjąć. - Imperialni, po chwili wahania rozwiązali czerwone troki trzymające malowaną zieloną laką lamelkę. - Samuraj westchnął niezauważalnie, widząc ich nieporadne ruchy. "Przecież to kmioty. Są obrazą dla sztuki wojny." - Pomyślał, po czym dodał na głos: - uważajcie na nią. - Na co strażnicy gorączkowo pokiwali głowami*. Kontrolę torby już sobie odpuścili.
Saito wszedł na salę balową. Wystrój był pełen przepychu, gdzie nie spojrzeć leżał marmur, pod ścianami, na których wisiała broń, ustawiono wymyślne rzeźby, głównie przedstawiające nagich ludzi oraz zbroje. Z sufitu ozdobionego plafonami zwieszały się złocone kandelabry, do których przywieszono roziskrzone światłem świec kryształy. Choć Nippończyk czuł się nieco przytłoczony tym, jego zdaniem, przesadnie bogatym wystrojem, tak różnym od eleganckiego w swej prostocie stylu stosowanego w jego kraju, musiał przyznać, że miejscowi mają rozmach.
- Czcigodny mistrz Saito Kaneda, z dalekiego Nipponu! - Zawołał charakterystycznym, głębokim dla uniknięcia nadwyrężenia gardła głosem, szambelan. Ronin zlustrował stół. Było jedno wolne miejsce, obok przysadzistego jegomościa z ogniście pomarańczowymi włosami. "To chyba jeden z tych krasnoludów" - pomyślał, ciesząc się na myśl, że będzie mógł usiąść obok przedstawiciela rasy, która z opowieści jawiła mu się jako lud niezwykle honorowych wojowników.
Saito zajął miejsce na krześle przy stole. Znów odniósł dziwne wrażenie, że blat jest niezręcznie wysoko. Rozejrzał się po stole: pokrywały go wymyślne potrawy, zwłaszcza pieczenie ociekające rozmaitymi sosami. Przesunął wzrok nieco dalej, aż z satysfakcją dostrzegł znajomy kolor łososia. "Przynajmniej mają coś normalnego, jeszcze przydałby się ryż i sake." - Pomyślał. Wziął do ręki srebrny puchar wypełniony czerwonym płynem. Powąchał i wyczuwszy zapach alkoholu, spróbował trochę. "Meh, owocowe... Na porządną sake chyba nie ma co liczyć..." - stwierdził, ale zachował tę uwagę dla siebie, uznając, że gospodarz stara się jak może, by podjąć odpowiedni swych gości. Wobec tego nalał sobie z imbryka tę namiastkę herbaty, którą okazała się zwykła czarna, jaką piło pospólstwo z Kisogo do śniadania. Szybko uświadomił sobie jednak, że przez koszty transportu, napój ten musiał osiągać w Imperium niebotyczne ceny. Biorąc to pod uwagę, Saito Kaneda uznał, że warto byłoby okazać hrabiemu wdzięczność. Przyłożył więc filiżankę do ust i z całej siły...
Mocarne, trenowane na najbardziej wystawne przyjęcia u samego szoguna Siorbnięcie odbiło się echem w przestronnej sali. Wszyscy zgromadzeni (z wyjątkiem bardziej światowych elfów) zwrócili się w kierunku samuraja. Orkiestra przestała grać. Gdzieś rozległ się brzęk upuszczonego sztućca. Troll Ygg zaczął ślinić się, a Aszkael poczuł na sobie wzrok bogów, chcących upewnić się, czy to nie on. W tym momencie Saito przypomniał sobie, że na zachodzie panują zupełnie odmienne zasady kulturalnego zachowania. Nim niezręczna cisza dała o sobie znać, ronin szybko wstał i wytłumaczył:
- Przepraszam za niezręczną sytuację. W moim kraju za stosowne uchodzi głośne picie i jedzenie, gdyż tak pokazujemy gospodarzowi, że podane potrawy i napoje smakują nam. Wybaczcie, "are" zapomniałem, że w tych stronach panują inne zwyczaje. - Wciąż lekko skonfundowani arystokraci nie mieli więcej pytań i wszyscy na powrót wrócili do swoich rozmów i potraw. Tymczasem Kaneda nałożył sobie porcję łososia, ale z rozczarowaniem stwierdził, że ryba jest słabo doprawiona. Wobec tego wyciągnął z torby słój, pełen jasnozielonej mazi. Nałożył sobie trochę. W tym momencie siedzący obok Drugni szturchnął go:
- Co to jest?
- Wasabi.
- Mogę spróbować? - Samuraj nałożył łyżkę na talerz krasnoluda. Ten zaś wziął wszystko na gruby palec i podniósł do ust.
- Uważaj, to bardzo ostre. - Ale krasnolud zlizał wszystko i jeszcze przeżuł, dla lepszego rozprowadzenia po języku.
- Dobre... Wreszcie jakiś konkret na tej pedalskiej nasiadówce. - Saito wyciągnął jeszcze glinianą butelkę i nalał sobie trochę zawartości białego koloru. Była to dwudziestoprocentowa sake, którą zabrał ze sobą z wyjeżdżając z Kisogo. Wbrew powszechnemu przekonaniu nie było to jednak wino, produkcja bardziej przypomina proces stosowany w warzeniu piwa.
*(tymczasem w zbrojowni: - ej, młody! to blachy tego skośnego! dawaj, zakładamy i idziemy postraszyć ludzi! - eeemmm, nie... lepiej nie.)
Tak ubrany poszedł do pałacu von Freihoffa. Ronin zastanawiał się po drodze, jak wyglądają tutejsze przyjęcia, oraz jak mieszka szlachta Imperium. Gdy zbliżał się do wejścia, strażnicy drgnęli. Wydało mu się, że jeden z nich szepnął:
- To on... Rzeźnik z Middenheim...! - Gdy Saito podszedł do nich, żołnierz powiedział podenerwowanym głosem:
- Szanowny panie... Musimy prosić o zostawienie... Broni i zbroi. - Podczas gdy drugi już wyciągał ręce po Zabójcę Oni. Reakcja samuraja była natychmiastowa: wysunął miecz z pochwy do połowy, obnażając ostrą stal Hattoriego Hanzo i przytykając ostrze do nadgarstka gwardzisty.
- Wyciągnij rękę jeszcze raz, a już jej nie odzyskasz. - Powiedział rzekł pełnym spokoju głosem. Być może to akcent albo niezłomna wola bijąca z jego słów, sprawiły, że żołdak odskoczył jak oparzony i spojrzał na swoją dłoń, jakby chcąc upewnić się, czy wciąż tam jest. Jego towarzysz zacisnął uchwyt mocniej na drzewcu halabardy, która teraz wydała mu się równie przydatna co zwykły patyk. Tymczasem Nippończyk kontynuował, świdrując swym skośnym spojrzeniem pocącego się jak szczur strażnika: - Nie mogę odłożyć miecza. Samuraj nigdy nie rozstaje się ze swą bronią. Ma ją przy sobie, nawet, gdy śpi. Miecz to dusza wojownika. Mogę natomiast "przychyrić" się do prośby waszego pana dotyczącej pozostawienia zbroi. Pomóżcie mi ją zdjąć. - Imperialni, po chwili wahania rozwiązali czerwone troki trzymające malowaną zieloną laką lamelkę. - Samuraj westchnął niezauważalnie, widząc ich nieporadne ruchy. "Przecież to kmioty. Są obrazą dla sztuki wojny." - Pomyślał, po czym dodał na głos: - uważajcie na nią. - Na co strażnicy gorączkowo pokiwali głowami*. Kontrolę torby już sobie odpuścili.
Saito wszedł na salę balową. Wystrój był pełen przepychu, gdzie nie spojrzeć leżał marmur, pod ścianami, na których wisiała broń, ustawiono wymyślne rzeźby, głównie przedstawiające nagich ludzi oraz zbroje. Z sufitu ozdobionego plafonami zwieszały się złocone kandelabry, do których przywieszono roziskrzone światłem świec kryształy. Choć Nippończyk czuł się nieco przytłoczony tym, jego zdaniem, przesadnie bogatym wystrojem, tak różnym od eleganckiego w swej prostocie stylu stosowanego w jego kraju, musiał przyznać, że miejscowi mają rozmach.
- Czcigodny mistrz Saito Kaneda, z dalekiego Nipponu! - Zawołał charakterystycznym, głębokim dla uniknięcia nadwyrężenia gardła głosem, szambelan. Ronin zlustrował stół. Było jedno wolne miejsce, obok przysadzistego jegomościa z ogniście pomarańczowymi włosami. "To chyba jeden z tych krasnoludów" - pomyślał, ciesząc się na myśl, że będzie mógł usiąść obok przedstawiciela rasy, która z opowieści jawiła mu się jako lud niezwykle honorowych wojowników.
Saito zajął miejsce na krześle przy stole. Znów odniósł dziwne wrażenie, że blat jest niezręcznie wysoko. Rozejrzał się po stole: pokrywały go wymyślne potrawy, zwłaszcza pieczenie ociekające rozmaitymi sosami. Przesunął wzrok nieco dalej, aż z satysfakcją dostrzegł znajomy kolor łososia. "Przynajmniej mają coś normalnego, jeszcze przydałby się ryż i sake." - Pomyślał. Wziął do ręki srebrny puchar wypełniony czerwonym płynem. Powąchał i wyczuwszy zapach alkoholu, spróbował trochę. "Meh, owocowe... Na porządną sake chyba nie ma co liczyć..." - stwierdził, ale zachował tę uwagę dla siebie, uznając, że gospodarz stara się jak może, by podjąć odpowiedni swych gości. Wobec tego nalał sobie z imbryka tę namiastkę herbaty, którą okazała się zwykła czarna, jaką piło pospólstwo z Kisogo do śniadania. Szybko uświadomił sobie jednak, że przez koszty transportu, napój ten musiał osiągać w Imperium niebotyczne ceny. Biorąc to pod uwagę, Saito Kaneda uznał, że warto byłoby okazać hrabiemu wdzięczność. Przyłożył więc filiżankę do ust i z całej siły...
Mocarne, trenowane na najbardziej wystawne przyjęcia u samego szoguna Siorbnięcie odbiło się echem w przestronnej sali. Wszyscy zgromadzeni (z wyjątkiem bardziej światowych elfów) zwrócili się w kierunku samuraja. Orkiestra przestała grać. Gdzieś rozległ się brzęk upuszczonego sztućca. Troll Ygg zaczął ślinić się, a Aszkael poczuł na sobie wzrok bogów, chcących upewnić się, czy to nie on. W tym momencie Saito przypomniał sobie, że na zachodzie panują zupełnie odmienne zasady kulturalnego zachowania. Nim niezręczna cisza dała o sobie znać, ronin szybko wstał i wytłumaczył:
- Przepraszam za niezręczną sytuację. W moim kraju za stosowne uchodzi głośne picie i jedzenie, gdyż tak pokazujemy gospodarzowi, że podane potrawy i napoje smakują nam. Wybaczcie, "are" zapomniałem, że w tych stronach panują inne zwyczaje. - Wciąż lekko skonfundowani arystokraci nie mieli więcej pytań i wszyscy na powrót wrócili do swoich rozmów i potraw. Tymczasem Kaneda nałożył sobie porcję łososia, ale z rozczarowaniem stwierdził, że ryba jest słabo doprawiona. Wobec tego wyciągnął z torby słój, pełen jasnozielonej mazi. Nałożył sobie trochę. W tym momencie siedzący obok Drugni szturchnął go:
- Co to jest?
- Wasabi.
- Mogę spróbować? - Samuraj nałożył łyżkę na talerz krasnoluda. Ten zaś wziął wszystko na gruby palec i podniósł do ust.
- Uważaj, to bardzo ostre. - Ale krasnolud zlizał wszystko i jeszcze przeżuł, dla lepszego rozprowadzenia po języku.
- Dobre... Wreszcie jakiś konkret na tej pedalskiej nasiadówce. - Saito wyciągnął jeszcze glinianą butelkę i nalał sobie trochę zawartości białego koloru. Była to dwudziestoprocentowa sake, którą zabrał ze sobą z wyjeżdżając z Kisogo. Wbrew powszechnemu przekonaniu nie było to jednak wino, produkcja bardziej przypomina proces stosowany w warzeniu piwa.
*(tymczasem w zbrojowni: - ej, młody! to blachy tego skośnego! dawaj, zakładamy i idziemy postraszyć ludzi! - eeemmm, nie... lepiej nie.)
Ygg usiadł na końcu stołu, koło szczuro-człowieka i orka szamana. Na samym środku stołu zobaczył miskę z małymi cukierkami, które troll nazywał "Kolórowymi cósiami". Zaczął się ślinić na ich wspomnienie, wtedy Kaito Seneda siorbnął, w wyrazie szacunku, głośno i wszystko na sali umilkło. A Ygg ślinił się i próbował siegnąć po miskę. Długości palca mu brakowało żeby sięgnąć. Zwrócił się do Saito, który siedział najbliżej celu:
-Podasz mi tom miskem?
-Areż oczywiście.-
Gdy otrzymał miskę, zaczął zajadać się cukierkami.
-Podasz mi tom miskem?
-Areż oczywiście.-
Gdy otrzymał miskę, zaczął zajadać się cukierkami.
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
[Dobrze ,że o Magnusie nie wspominacie ,bo go tam jeszcze nie ma ]
Powóz podjechał na tył rezydencji hrabiego. Był on ciemny i smutny w przeciwieństwie do bijącego pychą frontu ,gdzie zajeźdzał karety i tłumnie schodzili się gości ,a mnóstwo lamp i pochodni oświetlało wille. Po chwili do wozu podszedł łowca czarownic i zapukał w szybę. Reiner otworzył okno i przybyły łowca czarownic mruknął -Wszyscy ludzie na pozycjach...- poparzony inkwizytor skinął głową i przekazał wiadomość swemu mistrzowi. Po chwili drzwi otworzyły się i wyszedł z nich Von Bittenberg mocno wciągajac mroźne powietrze. Kiedy z wozu za Wielkim Inkwizytorem wysiadł Reiner powóz natychmast odjechał. -Idziemy...- warknął Magnus kierując się w stronę tylnego wejścia.
**************
-Rotfoldzie ,czy wszyscy goście już są?- zapytał szambelana z długą listą bogato ubrany hrabia stojąc przy drzwiach.
-Wybacz ,panie ,ale trudno powiedzieć... Jego Elektorska Mość oraz Błogosławiony Al-Ulric nie zjawją się... ci wszyscy szlachetkowie jeszcze zdążają...-
-Zawodnicy ,mój drogi! Co z zawodnikami?- zapytał niecierpliwie gospodarz.
-Trudno powiedzieć ,panie... weszło już kilkunastu wyjątkowych gości ,ale mieli towarzyszy i przepraszam ,ale...-
-Błąd! Błąd!- wykrzyczał hrabia odwracając się i podążajac w stronę drzwi. Nagle podszedł do niego lokaj i szambelan natychmiast krzyknął -Co tu robisz ,pizdo! Każdy z was ma ustalone zadanie! Won na miejsce!- hrabia zamachnął się na Rotfolda i warknął przez zęby ,aby się zamknął. Po chwili lokaj szepnął coś do ucha Freihoffa. Ten uśmiechnął się i podążył w stronę prywatnego skrzydła rezydencji ,a lokaj poszedł za nim.
Powóz podjechał na tył rezydencji hrabiego. Był on ciemny i smutny w przeciwieństwie do bijącego pychą frontu ,gdzie zajeźdzał karety i tłumnie schodzili się gości ,a mnóstwo lamp i pochodni oświetlało wille. Po chwili do wozu podszedł łowca czarownic i zapukał w szybę. Reiner otworzył okno i przybyły łowca czarownic mruknął -Wszyscy ludzie na pozycjach...- poparzony inkwizytor skinął głową i przekazał wiadomość swemu mistrzowi. Po chwili drzwi otworzyły się i wyszedł z nich Von Bittenberg mocno wciągajac mroźne powietrze. Kiedy z wozu za Wielkim Inkwizytorem wysiadł Reiner powóz natychmast odjechał. -Idziemy...- warknął Magnus kierując się w stronę tylnego wejścia.
**************
-Rotfoldzie ,czy wszyscy goście już są?- zapytał szambelana z długą listą bogato ubrany hrabia stojąc przy drzwiach.
-Wybacz ,panie ,ale trudno powiedzieć... Jego Elektorska Mość oraz Błogosławiony Al-Ulric nie zjawją się... ci wszyscy szlachetkowie jeszcze zdążają...-
-Zawodnicy ,mój drogi! Co z zawodnikami?- zapytał niecierpliwie gospodarz.
-Trudno powiedzieć ,panie... weszło już kilkunastu wyjątkowych gości ,ale mieli towarzyszy i przepraszam ,ale...-
-Błąd! Błąd!- wykrzyczał hrabia odwracając się i podążajac w stronę drzwi. Nagle podszedł do niego lokaj i szambelan natychmiast krzyknął -Co tu robisz ,pizdo! Każdy z was ma ustalone zadanie! Won na miejsce!- hrabia zamachnął się na Rotfolda i warknął przez zęby ,aby się zamknął. Po chwili lokaj szepnął coś do ucha Freihoffa. Ten uśmiechnął się i podążył w stronę prywatnego skrzydła rezydencji ,a lokaj poszedł za nim.
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Wielu spośród zgromadzonych na uczcie, a także specjalnie poinstruowana służba hrabiego Freihoffa wypatrywała nadejścia Norsmenów niczym nadchodzącego występu kabaretu, który przerwałby patetyczną nudę obowiązków. W końcu nie każdemu dane jest oglądać wielkich jak dęby, groźnych barbarzyńców w modnie skrojonych trykotach z krezami i pelerynkami. Jednak tym razem drużyna Bjarna zaskoczyła dosłownie wszystkich. Pod progi ozdobionej dekoracjami bramy do kompleksu pałacowo-ogrodowego hrabiego podjechało dwoje sań, których otwarte kabiny ukształtowano na Kislevską modłę w wielkie, niedźwiedzie łby z latarniami płonącymi za przemyślnie włożonymi w oczy, rubinowymi gałkami. Czwórka powożących w futrzanych czapach z piórami i haftowanych w wilki surdutach, usłużnie skoczyła by otworzyć drzwiczki oraz podstawić schodki dla wysiadających. Pobliska szlachta, czekająca w sporym zbiorowisku powozów na powitanie, rozgorączkowała się widząc wchodzących jak gdyby nigdy nic, oczywiście bez kolejki pięciu wielkich mężów w kipiących zimnym blaskiem i bogactwem pancerzach. Każdy z nich nosił zbroję płytową barwy emaliowanego błękitu, o krawędziach inkrustowanych złotem i drobnymi szafirami. Wspaniałe pasy i napierśniki nosiły liczne wilcze motywy, wykonane z białego złota oraz srebra, a długie i lśniące nieskazitelną bielą wilcze futra na ramionach spinały zapinki z litego obsydianu. Znad całego tego ozdobnego pancerza wystawały umyte i uczesane jasne włosy oraz brody, wszystko lśniące w blasku lampionów i zaplecione w elegancie warkocze, w których aż skrzyło się od zapinek i ozdobników ze złota, srebra czy też kamieni szlachetnych. Bjarn oraz Leif założyli na głowy harmonizujące z kolorem zdobień na kołnierzach srebrne obręcze z wyciętymi runami, tę noszoną przez Ingvarssona wieńczył dodatkowo spory, norski kryształ odbijający światło gwiazd. Thorrvald założył zaś mimo wszystko filcowy kapelusz z pawimi piórami, który jego zdaniem nadawał mu wygląd tajemniczy i zawadiacki. Nikt nie kwapił się oczywiście by poinformować młodego jarla, że wygląda w nim raczej niepoważnie. Olfarr i Ulfarr prezentowali się wspaniale w nowych 'strojach', ze świeżymi tatuażami przedstawiającymi kanciasto splecione pod oczyma węże. Leif pokazał czekającym w kolejce paniczykom wała, krzyżując ręce w łokciach i cała kompania poszła za gnącymi się w pokłonach paziami w kierunku osrebrzonych śniegiem ogrodów i samego pałacu. Po drodze Olfarr odezwał się do Bjarna.
- Tyle tu bogactwa, że z dziesięć wypraw by się naplądrowało... W sumie to te zbroje tamtych rycerzyków nie są zbyt wygodne.
- Nic lepszego byśmy nie znaleźli, poza tym to mi się moja podoba - taka szykowna i błyszcząca... dziewki w Eissvanrfiordzie by oszalały.
Doszli wreszcie do punktu, gdzie przed chwilą dwaj strażnicy w galowych półpancerzach obmacali tego skośnookiego człowieka w jakimś czarnym szlafroku i zabrali mu zbroję. Gdy przyszła kolej na Bjarna i bliźniaków, poinformowano ich grzecznie by zostawili te wielkie, dwuręczne młoty z ćwiekami w depozycie, ze względów praktycznych oczywiście. Inni zawodnicy podobno chcieli tu wnieść niezły arsenał. Olfarr i Ulfarr zaśmiali się, patrząc na swe potężne ręce, zamknięte w żelaznych rękawicach obszytych futrem ze szponami z kryształu, wyciętymi nad palcami. Prawdziwy Norsmen nie potrzebował właściwie broni - sam był dość śmiercionośnym orężem. Bjarn cisnął służbie od sań kilka mieszków pełnych monet i odszedł za kamerjunkrem. Razem ze zbrojami, wzięli sobie także młoty i wszystko co mieli rycerze białego wilka przy sobie - zostawienie czegoś w zaułku przy nieprzytomnych facetach oznaczałoby praktyczne oddanie tego w ręce rzezimiechów i żebraków. Zostawili więc pobitych templariuszy w samej bieliźnie, aby nic się nie zmarnowało. Po drodze dołączył do nich człowiek w czerwonym, aksamitnym wamsie, przeciętym białą szarfą z zieloną peleryną na ramieniu i złotą szpadą przy pasie, elegant mrugnął do nich porozumiewawczo. Jak widać i tutaj będą mieli wsparcie kultystów... Kamerjunkier przekazał ich grupce paziów, którzy poprowadzili ich labiryntem wypchanych gablotami, złotymi meblami i obrazami białych korytarzy, by następnie wejść na schody ze srebrnymi poręczami skąd weszli do ogromnej sali balowej, huczącej od zgromadzonych i przepychu.
Wysoki, szpakowaty szambelan stuknął sześć razy laską z diamentem i ogłosił ich przybycie, ledwo skrywając osłupienie jakiego doznał na widok zdobnych pancerzy i odświętnego wyglądu norsów. Choć równie dobrze mógł po prostu rozpoznać do kogo należały owe zbroje.
- PANIE I PANOWIE, NIEUSTRASZENI BOHATEROWIE Z DALEKIEJ PÓŁNOCY - PANOWIE OLFARR I ULFARR WŁAŚNIE STAWILI SIĘ Z TOWARZYSZAMI !!
- Ej, a co z nami ? - warknął Leif, zbliżając się niebezpiecznie do mistrza ceremonii.
- Spokojnie Leif. - zatrzymał go Bjarn. - Nasi 'przyjaciele' wolą żebyśmy się w oczy nie rzucali.
- I nie będziemy. - mruknął Olfarr, wskazując coś związaną w dwa długie i cienkie warkocze brodą. - Patrz gdzie siedzimy.
Olbrzymi stół gościnny układał się w coś podobnego do podkowy, gdzie u szczytu siedzieli najznamienitsi goście. Oni zaś mieli zaiąść gdzieś w połowie prawego ramienia, nieco na uboczu od śmietanki towarzyskiej.
- Świetnie! Bo jak ten Wielki Mistrz Białych Wilków zobaczy skąd wzięliśmy stroje na ucztę, to mogłoby się to źle skończyć... dla niego. A chciałbym się napić dziś w spokoju z jednym z moich przyszłych przeciwników! - ucieszył się Ulfarr, lustrując przynoszone do stołów dania.
- O nie! Co to to nie! - rzekł Thorrvald, łapiąc szmbelana za frak, aż unosząc go z ziemi. - Chcę najlepsze miejce, jestem Thorrvald, jarl Burzowego Klifu! Syn Torstena Śnieżnej Grzywy i władam ziemiami dwakroć rozleglejszymi niż ten pałac! Moje stada liczą sobie ponad tysiąc owiec i drugie tyle reniferów, a mój głos liczy się na każdym Tingu! Żądam godziwego miejsca!
Potrząsany i zbladły jeszcze bardziej pod warstwą pudru szmabelan, ni w ząb nie kojarzył owych tytułów ale argument siły przekonał go do uznania młodego Norsa za kogoś dość znacznego. Thorrvald 'wynegocjował' więc osobną zapowiedź i miejsce pod samym podwyższeniem, a nadto w uznaniu szlachectwa dumnie wmaszerował do sali z lśniącym ostrzem Prunthila w czarnej pochwie przy pasie. Bjarn zdecydował że czas coś przekąsić i poprowadził trzech towarzyszy do stołu. Po drodze zgromadzeni wpatrywali się w nich jak żywe legendy z jakichś bohaterskich, odległych czasów. A patrzyli tym śmielej, że odziani byli w przebogate rycerskie zbroje jak z obrazów dawnych wodzów, które mimo iż pełne płyty wynaleziono na pewno nie za ich czasów, to tak opancerzonych nieodmiennie ich przedstawiano. Na miejscu, gdy tylko zasiedli urzekła ich liczba srebra i złota na stole oraz stos potraw, którymi zastawiła im pole widzenia służba.
Jak szybko zauważyli panowały tu odmienne zwyczaje niż w Norsce i najbardziej soczystych potraw nie przynoszono od razu, a na domiar złego wszyscy wokół do pałaszowania przystawek używali tych dziwnych srebrnych narzędzi wokół talerzy. Bjarn podniósł do oka coś, co względnie przypominało małe widełki ze srebra. Dalsza eksploracja pozwoliła mu ustalić, że obok znajdowaly się kolejne - tym razem tylko z dwoma zębami, a dalej jeszcze mniejsze z chwytakami nie większymi od igieł. Ingvarsson spocił się nagle pod zbroją - wszyscy wokół już dawno zaczęli jeść, ale on mimo burczenia w wielkim kałdunie nie mógł ustalić jak używać tych diabelnych narzędzi tortur w celach spożywczych. Norsmeni zdjęli białe futra, odpinając czarne brosze i powiesiwszy je na oparciach, położyli w pańskim stylu obok własnych nakryć zdobione rękawice od pancerzy. Olfarr i Ulfarr nie mieli tego samego problemu co on i używając rąk oraz okazyjnie największych łyżek pałaszowali dziczyznę w śmietanie, zagryzaną pasztetem przepiórczym i wonnym chlebem, nasączonym ziołowym aromatem. Olfarr uniósł kurczaka na zimno do ust i wgryzł się w niego jak wilk w zwierzynę, tłuszcz spłynął mu strużkami po zaplecionej brodzie. Jego brat przełamał właśnie w mocarnych palcach mrożoną z jakimiś kwaśnymi owocami krewetkę i pochłonąwszy ją jak nic sięgnął po całą garść czerwonych stworzonek. Wtedy Bjarn poruszył niespokojnie głową za zmoczonym potem kołnierzem i odgarnąwszy włosy za ucho ujrzał Leifa... Unoszącego widełkami kawałek pasztetu, odkrojony zręcznie nożykiem po czym wkładającego ów kąsek do gardła płynnym obrotem widełek i otarłszy rąbkiem husteczki wierzch brody z okruchów powtórzył proces, szczękając nożem o krawędź tależa. Jadł dokładnie tak, jak otaczający go arystokraci, z tą samą plugawą swobodą i manierą. Ingvarsson wpatrzył się w bratanka z uporem. "Muszę poznać tę tajemnicę... jak on to robi..."
Leif przeżuł kawałek słodkiego ziemniaka i spojrzał znad zmarszczonych brwi na wuja.
- Przecież to proste jak zabranie dziecku czerepa... podobnie do szycia kaftanu, albo nie... - lepiej, oprawiania upolowanego zwierza! No dalej wuju, to proste. Jeśli ten tam ork umie używać sztućców to każdy to potrafi. - szepnął dyskretnie łowca, poprawiając srebrną obręcz przytrzymującą jego rude włosy.
- Jakoś ciężko mi w to uwierz...
- Co mówiłeś ?
- Nic, nic... już, spróbujmy... - Bjarn zagryzając zęby ujął ów widelec i wbił go od góry w soczysty, pachnący owocami, różowiutki bok łososia w kostkach lodu. - Jak to on teraz... A, tak! - norsmen ujął nóż i niezdarnie przekroił filet wzdłuż białych linii na mięsie. Na dźwięk rysowanego do głębi talerza, aż przeszły go ciarki. Potem uznał, że czas na najtrudniejsze - podniesienie widełkami filetu do ust, tu wykazał się nie lada ogładą i pamiętał, aby nie pochylać się nad jedzeniem. Niestety, ku kipiącemu ze złości i szału niezadowoleniu Bjarna, ryba uciekła z plaśnięciem na krawędź tależa. Wydarty Morzu ze chrzęstem zbroi wieczorowej przyszpilił rybę na moment zanim spadła mu na spodnie. Wtedy wszyscy po bokach usłyszeli donośny zgrzyt i pęknięcie. Pod uniesionym znów łososiem talerz pękł na trzy części od siły pchnięcia. Zdziwiony lokaj podszedł, posprzątał i wymienił naczynie.
- Ten półmisek był jakiś felerny, pewno twój pan sknera z Cathayu go zamówił! - zganił pachołka Norsmen, pamiętając o wadliwości tamtejszych łupów, które raz przywiózł do domu. Bjarn zdecydowanym ruchem połknął filet. I za zamkniętymi, pełnymi ryby i lodu ustami zajęczał z bólu. W mocarnych zębach coś chrupnęło i Bjarn wypluł na talerz dwa ułamane ostrza widelca wraz z małym fragmentem okrwawionego trzonowca. Norsmen z wyciszonym warkotem cisnął połamane sztućce w gąszcz innych przyrządów i ująwszy w garść spory nóż zaczął pochłaniać potrawę za potrawą, z małymi przystankami na przystawki. Leif pokręcił głową.
- Dobre to całkiem, choć mało pożywne. Szkoda, że Turo został w willi. On by wiedział co dołożyć, dogotować, doprawić... Zrobiłby hrabiowskiej kuchni niezłą rewolucję! - rozmarzył się łowca.
- I teraz ma tam na pewno lepszą zabawę niż my tu. - rzucił z przekąsem Ulfarr, połykając udziec bażanta z zieloną papryczką. - A już na pewno lepszą niż ten tam.
Wszyscy z rosnącą wesołością spojrzeli na Thorrvalda, jak opadnięty przez młode arystokratki i rozgadanych starych baronów, z grobową miną usiłuje zachować spokój i ukradkowo sięgnąć po coś do jedzenia. Napotykając spojrzenie Bjarna pokręcił głową i przeciągnąwszy palcem po gardle, zniknął przysłonięty przez biesiadników. Po stopniowym rozluźnieniu i ujrzeniu głównych, parujących dań w asyście kielichów z trunkami atmosfera zdecydowanie się poprawiła i czwórka Norsów zaczęła przy jedzeniu żartować, komentować zachowania ucztujących i nawet gadać z sąsiadami. Gdy zadowolony Ulfarr ujął z osiem kielichów i rozdał je bratu oraz towarzyszom natychmiast opróżnili je jednym haustem. Po czym skrzywili się zgorszeni.
- Co to, na cholerny członek Freja jest ?! - zakrztusił się Leif.
- Pachnie kwaśno, jak niby alkohol. Barwa mętna jak jakieś mazidła od vitkich... ale jak alkohol to to nie smakuje... - wyrzęził Olfarr, przyglądając się tajemniczemy płynowi.
- Co gorsza, nie dają nic innego! - poskarżył się ku przesłaniającemu niebo żyrandolowi z kryształu Ulfarr.
- Błe. Wylać to! - mruknął Bjarn, sam odchylając swą postawną sylwetkę na krześle, aż to zatrzeszczało i wylał zawartość bezcennego, Tileańskiego rocznika 2472 do wazonu z kwiatami pod alabastrową kolumną. Ulfarr zaczepił lokaja z tacą i rozlał wino po całej paterze oraz za kołnierz sługi. Ten wrzasnął i upuszczając niesioną zastawę, uciekł z sali, ścigany okrzykami Mistrza Ceremonii. - Dobra, chłopy! Inicjujemy plan "FEHU"!
Jak na komendę, każdy wyciągnął jak z nikąd skórzany bukłak w futrzanym oplocie i wyjąwszy drewniany korek, zaciągnął się z błogą miną boskimi oparami. Potem każdy pociągnął tęgo ambrozyjnego trunku i poweselały magicznie oczekiwał na parujące plastry chrupiącego boczku z pastą kukurydzianą, pieczyste dziki lub wołową karkówkę w stirlandzkim chrzanie.
- Czy... czy to... to... to jest ? - warknął ktoś niskim barytonem naprzeciw Norsmenów. Tym kimś okazał się być cudem chyba nie zauważony dotąd krasnoludzki zabójca ze złotymi karwaszami.
- Piwo ?! - dokończył zań krasnolud z rozwidloną brodą w ciemnoszarym kaftanie. - Gorzałka ?
- Jeszcze lepiej. - rzekł z uśmiechem, ocierający z trunku brodę Ulfarr. - Sarlski miód pitny. Godzien bez mała bogów.
- A, panowie krasnlodudy wiedzą co dobre... - zaśmiał się Olfarr, po czym podał im w długich, potężnych łapach bukłaki nad stołem. - Radziście spróbować, brodaci przyjaciele ? Prosim do kompanii, prawie nie ma tu porządnych ludzi do prawdziwego picia i gadki na jakiś nie pedal... elfi temat...
- Tyle tu bogactwa, że z dziesięć wypraw by się naplądrowało... W sumie to te zbroje tamtych rycerzyków nie są zbyt wygodne.
- Nic lepszego byśmy nie znaleźli, poza tym to mi się moja podoba - taka szykowna i błyszcząca... dziewki w Eissvanrfiordzie by oszalały.
Doszli wreszcie do punktu, gdzie przed chwilą dwaj strażnicy w galowych półpancerzach obmacali tego skośnookiego człowieka w jakimś czarnym szlafroku i zabrali mu zbroję. Gdy przyszła kolej na Bjarna i bliźniaków, poinformowano ich grzecznie by zostawili te wielkie, dwuręczne młoty z ćwiekami w depozycie, ze względów praktycznych oczywiście. Inni zawodnicy podobno chcieli tu wnieść niezły arsenał. Olfarr i Ulfarr zaśmiali się, patrząc na swe potężne ręce, zamknięte w żelaznych rękawicach obszytych futrem ze szponami z kryształu, wyciętymi nad palcami. Prawdziwy Norsmen nie potrzebował właściwie broni - sam był dość śmiercionośnym orężem. Bjarn cisnął służbie od sań kilka mieszków pełnych monet i odszedł za kamerjunkrem. Razem ze zbrojami, wzięli sobie także młoty i wszystko co mieli rycerze białego wilka przy sobie - zostawienie czegoś w zaułku przy nieprzytomnych facetach oznaczałoby praktyczne oddanie tego w ręce rzezimiechów i żebraków. Zostawili więc pobitych templariuszy w samej bieliźnie, aby nic się nie zmarnowało. Po drodze dołączył do nich człowiek w czerwonym, aksamitnym wamsie, przeciętym białą szarfą z zieloną peleryną na ramieniu i złotą szpadą przy pasie, elegant mrugnął do nich porozumiewawczo. Jak widać i tutaj będą mieli wsparcie kultystów... Kamerjunkier przekazał ich grupce paziów, którzy poprowadzili ich labiryntem wypchanych gablotami, złotymi meblami i obrazami białych korytarzy, by następnie wejść na schody ze srebrnymi poręczami skąd weszli do ogromnej sali balowej, huczącej od zgromadzonych i przepychu.
Wysoki, szpakowaty szambelan stuknął sześć razy laską z diamentem i ogłosił ich przybycie, ledwo skrywając osłupienie jakiego doznał na widok zdobnych pancerzy i odświętnego wyglądu norsów. Choć równie dobrze mógł po prostu rozpoznać do kogo należały owe zbroje.
- PANIE I PANOWIE, NIEUSTRASZENI BOHATEROWIE Z DALEKIEJ PÓŁNOCY - PANOWIE OLFARR I ULFARR WŁAŚNIE STAWILI SIĘ Z TOWARZYSZAMI !!
- Ej, a co z nami ? - warknął Leif, zbliżając się niebezpiecznie do mistrza ceremonii.
- Spokojnie Leif. - zatrzymał go Bjarn. - Nasi 'przyjaciele' wolą żebyśmy się w oczy nie rzucali.
- I nie będziemy. - mruknął Olfarr, wskazując coś związaną w dwa długie i cienkie warkocze brodą. - Patrz gdzie siedzimy.
Olbrzymi stół gościnny układał się w coś podobnego do podkowy, gdzie u szczytu siedzieli najznamienitsi goście. Oni zaś mieli zaiąść gdzieś w połowie prawego ramienia, nieco na uboczu od śmietanki towarzyskiej.
- Świetnie! Bo jak ten Wielki Mistrz Białych Wilków zobaczy skąd wzięliśmy stroje na ucztę, to mogłoby się to źle skończyć... dla niego. A chciałbym się napić dziś w spokoju z jednym z moich przyszłych przeciwników! - ucieszył się Ulfarr, lustrując przynoszone do stołów dania.
- O nie! Co to to nie! - rzekł Thorrvald, łapiąc szmbelana za frak, aż unosząc go z ziemi. - Chcę najlepsze miejce, jestem Thorrvald, jarl Burzowego Klifu! Syn Torstena Śnieżnej Grzywy i władam ziemiami dwakroć rozleglejszymi niż ten pałac! Moje stada liczą sobie ponad tysiąc owiec i drugie tyle reniferów, a mój głos liczy się na każdym Tingu! Żądam godziwego miejsca!
Potrząsany i zbladły jeszcze bardziej pod warstwą pudru szmabelan, ni w ząb nie kojarzył owych tytułów ale argument siły przekonał go do uznania młodego Norsa za kogoś dość znacznego. Thorrvald 'wynegocjował' więc osobną zapowiedź i miejsce pod samym podwyższeniem, a nadto w uznaniu szlachectwa dumnie wmaszerował do sali z lśniącym ostrzem Prunthila w czarnej pochwie przy pasie. Bjarn zdecydował że czas coś przekąsić i poprowadził trzech towarzyszy do stołu. Po drodze zgromadzeni wpatrywali się w nich jak żywe legendy z jakichś bohaterskich, odległych czasów. A patrzyli tym śmielej, że odziani byli w przebogate rycerskie zbroje jak z obrazów dawnych wodzów, które mimo iż pełne płyty wynaleziono na pewno nie za ich czasów, to tak opancerzonych nieodmiennie ich przedstawiano. Na miejscu, gdy tylko zasiedli urzekła ich liczba srebra i złota na stole oraz stos potraw, którymi zastawiła im pole widzenia służba.
Jak szybko zauważyli panowały tu odmienne zwyczaje niż w Norsce i najbardziej soczystych potraw nie przynoszono od razu, a na domiar złego wszyscy wokół do pałaszowania przystawek używali tych dziwnych srebrnych narzędzi wokół talerzy. Bjarn podniósł do oka coś, co względnie przypominało małe widełki ze srebra. Dalsza eksploracja pozwoliła mu ustalić, że obok znajdowaly się kolejne - tym razem tylko z dwoma zębami, a dalej jeszcze mniejsze z chwytakami nie większymi od igieł. Ingvarsson spocił się nagle pod zbroją - wszyscy wokół już dawno zaczęli jeść, ale on mimo burczenia w wielkim kałdunie nie mógł ustalić jak używać tych diabelnych narzędzi tortur w celach spożywczych. Norsmeni zdjęli białe futra, odpinając czarne brosze i powiesiwszy je na oparciach, położyli w pańskim stylu obok własnych nakryć zdobione rękawice od pancerzy. Olfarr i Ulfarr nie mieli tego samego problemu co on i używając rąk oraz okazyjnie największych łyżek pałaszowali dziczyznę w śmietanie, zagryzaną pasztetem przepiórczym i wonnym chlebem, nasączonym ziołowym aromatem. Olfarr uniósł kurczaka na zimno do ust i wgryzł się w niego jak wilk w zwierzynę, tłuszcz spłynął mu strużkami po zaplecionej brodzie. Jego brat przełamał właśnie w mocarnych palcach mrożoną z jakimiś kwaśnymi owocami krewetkę i pochłonąwszy ją jak nic sięgnął po całą garść czerwonych stworzonek. Wtedy Bjarn poruszył niespokojnie głową za zmoczonym potem kołnierzem i odgarnąwszy włosy za ucho ujrzał Leifa... Unoszącego widełkami kawałek pasztetu, odkrojony zręcznie nożykiem po czym wkładającego ów kąsek do gardła płynnym obrotem widełek i otarłszy rąbkiem husteczki wierzch brody z okruchów powtórzył proces, szczękając nożem o krawędź tależa. Jadł dokładnie tak, jak otaczający go arystokraci, z tą samą plugawą swobodą i manierą. Ingvarsson wpatrzył się w bratanka z uporem. "Muszę poznać tę tajemnicę... jak on to robi..."
Leif przeżuł kawałek słodkiego ziemniaka i spojrzał znad zmarszczonych brwi na wuja.
- Przecież to proste jak zabranie dziecku czerepa... podobnie do szycia kaftanu, albo nie... - lepiej, oprawiania upolowanego zwierza! No dalej wuju, to proste. Jeśli ten tam ork umie używać sztućców to każdy to potrafi. - szepnął dyskretnie łowca, poprawiając srebrną obręcz przytrzymującą jego rude włosy.
- Jakoś ciężko mi w to uwierz...
- Co mówiłeś ?
- Nic, nic... już, spróbujmy... - Bjarn zagryzając zęby ujął ów widelec i wbił go od góry w soczysty, pachnący owocami, różowiutki bok łososia w kostkach lodu. - Jak to on teraz... A, tak! - norsmen ujął nóż i niezdarnie przekroił filet wzdłuż białych linii na mięsie. Na dźwięk rysowanego do głębi talerza, aż przeszły go ciarki. Potem uznał, że czas na najtrudniejsze - podniesienie widełkami filetu do ust, tu wykazał się nie lada ogładą i pamiętał, aby nie pochylać się nad jedzeniem. Niestety, ku kipiącemu ze złości i szału niezadowoleniu Bjarna, ryba uciekła z plaśnięciem na krawędź tależa. Wydarty Morzu ze chrzęstem zbroi wieczorowej przyszpilił rybę na moment zanim spadła mu na spodnie. Wtedy wszyscy po bokach usłyszeli donośny zgrzyt i pęknięcie. Pod uniesionym znów łososiem talerz pękł na trzy części od siły pchnięcia. Zdziwiony lokaj podszedł, posprzątał i wymienił naczynie.
- Ten półmisek był jakiś felerny, pewno twój pan sknera z Cathayu go zamówił! - zganił pachołka Norsmen, pamiętając o wadliwości tamtejszych łupów, które raz przywiózł do domu. Bjarn zdecydowanym ruchem połknął filet. I za zamkniętymi, pełnymi ryby i lodu ustami zajęczał z bólu. W mocarnych zębach coś chrupnęło i Bjarn wypluł na talerz dwa ułamane ostrza widelca wraz z małym fragmentem okrwawionego trzonowca. Norsmen z wyciszonym warkotem cisnął połamane sztućce w gąszcz innych przyrządów i ująwszy w garść spory nóż zaczął pochłaniać potrawę za potrawą, z małymi przystankami na przystawki. Leif pokręcił głową.
- Dobre to całkiem, choć mało pożywne. Szkoda, że Turo został w willi. On by wiedział co dołożyć, dogotować, doprawić... Zrobiłby hrabiowskiej kuchni niezłą rewolucję! - rozmarzył się łowca.
- I teraz ma tam na pewno lepszą zabawę niż my tu. - rzucił z przekąsem Ulfarr, połykając udziec bażanta z zieloną papryczką. - A już na pewno lepszą niż ten tam.
Wszyscy z rosnącą wesołością spojrzeli na Thorrvalda, jak opadnięty przez młode arystokratki i rozgadanych starych baronów, z grobową miną usiłuje zachować spokój i ukradkowo sięgnąć po coś do jedzenia. Napotykając spojrzenie Bjarna pokręcił głową i przeciągnąwszy palcem po gardle, zniknął przysłonięty przez biesiadników. Po stopniowym rozluźnieniu i ujrzeniu głównych, parujących dań w asyście kielichów z trunkami atmosfera zdecydowanie się poprawiła i czwórka Norsów zaczęła przy jedzeniu żartować, komentować zachowania ucztujących i nawet gadać z sąsiadami. Gdy zadowolony Ulfarr ujął z osiem kielichów i rozdał je bratu oraz towarzyszom natychmiast opróżnili je jednym haustem. Po czym skrzywili się zgorszeni.
- Co to, na cholerny członek Freja jest ?! - zakrztusił się Leif.
- Pachnie kwaśno, jak niby alkohol. Barwa mętna jak jakieś mazidła od vitkich... ale jak alkohol to to nie smakuje... - wyrzęził Olfarr, przyglądając się tajemniczemy płynowi.
- Co gorsza, nie dają nic innego! - poskarżył się ku przesłaniającemu niebo żyrandolowi z kryształu Ulfarr.
- Błe. Wylać to! - mruknął Bjarn, sam odchylając swą postawną sylwetkę na krześle, aż to zatrzeszczało i wylał zawartość bezcennego, Tileańskiego rocznika 2472 do wazonu z kwiatami pod alabastrową kolumną. Ulfarr zaczepił lokaja z tacą i rozlał wino po całej paterze oraz za kołnierz sługi. Ten wrzasnął i upuszczając niesioną zastawę, uciekł z sali, ścigany okrzykami Mistrza Ceremonii. - Dobra, chłopy! Inicjujemy plan "FEHU"!
Jak na komendę, każdy wyciągnął jak z nikąd skórzany bukłak w futrzanym oplocie i wyjąwszy drewniany korek, zaciągnął się z błogą miną boskimi oparami. Potem każdy pociągnął tęgo ambrozyjnego trunku i poweselały magicznie oczekiwał na parujące plastry chrupiącego boczku z pastą kukurydzianą, pieczyste dziki lub wołową karkówkę w stirlandzkim chrzanie.
- Czy... czy to... to... to jest ? - warknął ktoś niskim barytonem naprzeciw Norsmenów. Tym kimś okazał się być cudem chyba nie zauważony dotąd krasnoludzki zabójca ze złotymi karwaszami.
- Piwo ?! - dokończył zań krasnolud z rozwidloną brodą w ciemnoszarym kaftanie. - Gorzałka ?
- Jeszcze lepiej. - rzekł z uśmiechem, ocierający z trunku brodę Ulfarr. - Sarlski miód pitny. Godzien bez mała bogów.
- A, panowie krasnlodudy wiedzą co dobre... - zaśmiał się Olfarr, po czym podał im w długich, potężnych łapach bukłaki nad stołem. - Radziście spróbować, brodaci przyjaciele ? Prosim do kompanii, prawie nie ma tu porządnych ludzi do prawdziwego picia i gadki na jakiś nie pedal... elfi temat...
Ostatnio zmieniony 4 sty 2014, o 15:51 przez GrimgorIronhide, łącznie zmieniany 1 raz.