ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2

Wszystko to, co nie pasuje nigdzie indziej.

Moderatorzy: Fluffy, JarekK

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2

Post autor: GrimgorIronhide »

ARENA ŚMIERCI NR 36 - POWRÓT DO BARONII PRZEKLĘTYCH

Hugo zamknął oczy na sekundę przed plaśnięciem w cuchnące, zielonkawe błoto. Żaba zdołała odskoczyć na długo zanim choćby połaskotał ją zaostrzonym patykiem. Wieśniak splunął i raz jeszcze cicho podczołgał się do kolejnej kępy traw, usilnie wypatrując w mgiełce nocnych wyziewów bagien nowej pozycji płaza. Oczywiście żaba nie była jednyną rzeczą jakiej wypatrywał. Tu na mokradłach Mousillon mógł paść łupem dowolnego straszydła świata, jak również nie mniej groźnych ludzi. Jako że nie był jednym z pańskich Bagienników, to pierwszy napotkany rycerz lub jego zbrojny mógł ot tak wbić go na pal... w najlepszym razie. Mimo całego tego zagrożenia był jednak głodny i szukał smacznej żaby zamiast wyglądać niebezpieczeństw.
- Hę, tuś jesta. - sapnął chłop i podciągnąwszy dziurawy kaptur, złożył się do ataku na kumkające zwierzę tuż przed wysokim murem trzciny. Był absolutnie cicho, podszedł tak cicho że zapomniał wycelować. Patyk trafił płaza tuż przed łapkami, przez co odskakując, żaba trafiła weń i pokoziołkowała między trzciny. Hugo rozchlapując błoto, rzucił się za nią z cichym okrzykiem. Gdy starł błoto z oczu, zobaczył że jego dwuzębne widełki przygwoździły cel do gleby. Szukając jakiegoś kamienia do dokończenia roboty, Hugo nagle zobaczył nad sobą wysoką postać trzymającą skwierczącą pochodnię. Wieśniak ostatkiem zimnej krwi zdusił krzyk i (O dzięki ci Pani...) zakonotował iż nieznajomy stoi do niego tyłem. Hugo cofnął się głębiej między trzciny, sunąc po błocie i westchnął, gdy postać z pochodnią oddaliła się od trzcin ku przeciwnej stronie płytkiego bajorka. Zupełnie zapominając o złapanej żabie, drżący chłop z zaciekawieniem obserwował rozproszoną gromadę uzbrojonych drabów. Niektórzy stawali z pochodniami, inni przeczesywali trzciny trzonkami włóczni, zaś stojący pośrodku zbrojny uniósł pochodnię i zamachał nią.
- Dobra Rochbard, to chyba tu! Chodźcie!
Po chwili od zawołania z prawej nadeszło kilku innych ludzi, prowadzących między sobą konnego. W blasku pochodni dało się zobaczyć dumnie uniesioną głowę z długimi, czarnymi włosami uczesanymi w nabłyszczone zwoje oraz błyszczącą kolczugę na którą narzucono kunsztownie zdobiony tabard w barwach błękitu i srebra. Rząd konia i kropierz był równie zacny. Rycerz jedną ręką zatykał z obrzydzeniem nos, podczas gdy druga dzierżyła nabijaną złotymi guzami batutę, częściowo schowaną w fałdach niebieskiego płaszcza, obszytego białym futrem z wyszytymi liljami oraz trójzębem.
- Jakśiś wielki pon... - mruknął Hugo, widząc jak zbrojni w czerni i żółci podprowadzają jego brodzącego w bagnie konia do środka polanki. Po chwili z przeciwnej strony nadeszło jeszcze kilku zbrojnych, prowadząc kolejne dwa rumaki. Jednego dosiadał w pełni opancerzony rycerz z czerwoną różą na złotym tle w herbie, drugiego skryły wysokie pałki sitowia, jednak było widać że tkaniny na jego koniu są czarne i obszyte złotogłowiem.
- Długo to trwało... - rzucił ukrywając odrazę pod maską obojętności możnowładca w błękicie. - Pomijając to niegodne miejsce spotkania, czy jesteśmy tu sami ?
- Na moich bagnach nie ma nic o czym bym nie wiedział. - wyrzekł zza trzcin rezonujący spod hełmu władczy głos, od którego Hugo mimowolnie zadrżał. - Możesz mówić, sir Gwidonie de Lusignan.
- Tak więc, mimo iż mój pan zgadza się wziąć udział w twoich planach, sądzi też iż nasze środki bezpieczeństwa są cokolwiek... za małe. - sir Gwidon, pociągnął się za krótką bródkę na chwilę przed ostatnimi słowami. Dla Hugona rycerz wyglądał na tak bogatego, że nie do pomyślenia byłoby by mógł kogoś zwać panem. Chyba jaśnie króla samego...
- Przekaż, by się tym nie kłopotał. Zamiast zbrojnych tym razem użyjemy mistyfikacji. Powiedz sir, słyszałeś o Arenie Śmierci ?
Sir Gwidon zadrgał z obrzydzenia.
- Tak i nie chcę mieć z nią nic wspólnego.
- Milcz, głos tu ma tylko twój pan! - wzburzył się jak grom tajemniczy głos. - Moi ludzie w Cesarstwie mówią iż właśnie jeden z tych turniejów się zakończył. My zorganizujemy kolejny na czas, gdy...
W tym momencie niewidoczny rycerz wyjechał zza sitowia. Był wysoki i barczysty, cały okuty w czarną jak noc zbroję, na napierśniku której wykuto ze złota pojedynczą lilijkę, taką samą jak ta na tyle jego ciężkiej peleryny. Hełm jeźdźca zdobił smok z rozpostatrymi skrzydłami, pożerający ludzką czaszkę, zaś w wizjerze ział przepastny mrok.

Hugo niemal podskoczył, otwierając oczy na tyle szeroko, na ile pozwalała mu anatomia i w pośpiechu cofając się na czworaka, jaby właśnie przygwożdżona obok żaba zmieniła się w żmiję.
- T-t-tto... Czarny... Cz-Czarny Rycerz... - jęknął, gdy jego bose stopy wsunęły się w głębokie błoto, a trzciny przysłoniły zupełnie scenę na polance, tak że jedynie na szczytach łodyg pełgało światło pochodni.
- Ano. On sam.
Hugo zamilkł jak trafiony batem, powoli obracając zlaną potem twarz za siebie. Najpierw ujrzał wysokie i ubrudzone aż po cholewy buty z jagnięcej skóry, a potem podniósł wzrok na wyblakły, żółto-zielony tabard i lekko uśmiechniętą, gładko ogoloną twarz, otoczoną kółkami kolczego kaptura. Wargi chłopa wydały nieartykułowane jęki, gdy żelazna prawica złapała go za kark, a rycerz nachylił się nad nim, sięgając do pasa z mieczem. Jego oczy i oblicze cały czas miały serdeczny wyraz w kontraście do śmiertelnego przerażenia wieśniaka.
- Chyba wybrałeś sobie zły czas na kąpiel błotną, kolego...
- N-nie! Ja nie widziałem żadnych.. na bagnie... błagam! - wydukał Hugo, kręcąc głową. Nieznajomy zaśmiał się i nią pokiwał.
- Tak, rozumiem ale niestety miałbym problemy gdybym cię puścił... nic osobistego. - ostatnie słowo wyszeptał, naciskając na gałkę mizerykordii. Hugo poczuł zimno tuż pod pachą, zadrgał, wierzgnął nogami rozchlapując maź i znieruchomiały osunął się w bagno.
Rycerz puścił trupa i usiłował wytrzeć o niego ostrze, lecz przez to tylko stało się bardziej brudne. Wzruszył ramionami i lekki krokiem przeszedł przez trzciny, wychodząc między znudzonymi zbrojnymi w barwach brudnej czerni i wyblakłego złota. Dwaj rycerze na koniach przerwali rozmowę, ten w czerni obrócił na niego hełm.
- Ronnel, tu jesteś. Ktoś tam był poza tobą ? - rzucił zimno pan na Mousillon.
- Nie, nikogo tam nie było. I jeśli mogę coś wtrącić w rozmowę szlachetnych panów - tu pochylił głowę - Na to niebezpieczne odludzie nie przyjedzie wielu zadufanych w sobie zabijaków. Ominie nas pokaz wielu z najlepszych...
- Tu się z nim zgadzam. - rzekł pan de Lusignan, pogardliwie mierząc skromny ubiór błędnego rycerza. - Wyglądasz na rozeznanego w podobnych sprawunkach, cóż więc proponujesz ?
- Jutro, z woli mego świetnego seniora wyruszam z miasta wraz z karawaną do ufortyfikowanego opactwa Hougemont po zapasy. Znajduje się tam także jedna z najlepszych karczm w Bretonii... myślę że gdyby tam rozgłosić nowinę i nie wspominać ni słowem o Mousillon...
Mrok w wizjerze Czarnego Rycerza jeszcze zgęstniał, gdy mierzył wzrokiem podwładnego. W końcu przerwał ciszę.
- Dobrze, masz moje pozwolenie. Ale pojedzie z wami zastęp Tristana de Castelrosse.
Ronnel Harrevaux mimowolnie wywrócił oczyma na wzmiankę od zadufanym, wygnanym paniątku z Carcassone. Czarny Rycerz widocznie to zauważył i zawracając konia dodał jeszcze, głosem nieznoszącym sprzeciwu
- Tak, będą eskortować... Bardzo. Ważną. Karocę. - odjeżdżając rzucił jeszcze, nie odwracając się - Rochbard, odstawcie paniczyka do granicy... zaraz zaczną żerować utopce i wilkołaki.
Sir Gwidon zadrżał, ze strachem patrząc na Ronnela.
- Ano taki miejscowy urok, jaśnie panie. Proszę przekazać wieści, wie pan gdzie szukać mego seniora... i zapraszamy na nadchodzący turniej!
De Lusignan rzucił mu mordercze spojrzenie i oddalił się wraz z eskortą. Ronnel zaśmiał się cicho i podrapał po brwi.
- Już się nie mogę doczekać...a droga do księstwa Montfortu długa... zaraz! Gdzie był do cholery mój koń ?
Równocześnie pod niebo rozległo się wycie wilka.

Witajcie!
Jako że MMH zrezygnował, tak więc to ja rozpoczynam swój drugi staż jako Mistrz Gry, zaczynając go od tradycyjnego powitania chętnych i zaciekawionych. Jak pewnie część forum już wie, dane nam będzie obejrzeć piętnaście krwawych spotkań różnych postaci ze świata Warhammera. Ponieważ poprzeczka wisi wysoko postaram się nie zawieść oczekiwań tak zawodników jak i widzów, a żeby nie przedłużać: przejdźmy do zasad.

W celu zgłoszenia na Arenie swojego udziału należy podać informacje o swojej postaci w taki sposób, w jaki zapisano to poniżej:
-Imię postaci
-Informacje dotyczące tego, kim jest Twój Bohater-(dla przykładu, Empire Captain, Dwarf Thane)
-Broń, wybierana z listy Oręża
-Zbroja lub jej brak, wliczając hełmy, tarcze i opancerzenie wszelakie.
-Ekwipunek, wybierany z listy Ekwipunku.
-Umiejętności specjalne, wybierane z sekcji Umiejętności. W tym miejscu dopisujemy też Mutacje, jeśli dotyczą postaci.
-Historia Postaci, Jest to punkt najważniejszy i decydujący, jak najbardziej obowiązkowy. Zachęcam do pisania ciekawych i klimatycznych historii, gdyż najciekawsze trzy zostaną nagrodzone miksturkami zdrowia. Graczy prowadzących aktywny i zgodny z postacią rolplej także nie minie drobna nagroda.
-Limit graczy wynosi 16. Każdy gracz może wystawić tylko jedną postać. (Oczywiście jak zgłosi się dość chętnych to robimy 32)

UWAGA: Nie istnieje opcja "zaklepywania" sobie miejsc. Zgłoszenie powinno zawierać wszystkie wymienione wyżej elementy, z których historia postaci NIE JEST elementem dodatkowym i zbędnym. Jest najważniejsza i jej istnienie stanowi pierwsze kryterium uznania zgłoszenia. W przypadku, w którym zapisze się 17 graczy, z czego jeden w z swoim zgłoszeniu nie zawrze historii postaci, na jego miejsce wchodzi gracz, który taką historię napisał, choćby był zapisany później.

Zasady podstawowe:
- Każdy może zgłosić jedną postać.
- Postać może być przedstawicielem dowolnie wybranej rasy z uniwersum Warhammera.
- Magowie jak najbardziej dozwoleni.
- Każdy zawodnik startuje z wybraną z listy oręża bronią. Mamy dwie ręce do wykorzystania (chyba, że bogowie byli łaskawi ). Możliwe jest posiadanie do dwóch broni jednoręcznych, lub jednej dwuręcznej. Broń zasięgowa nie będąca ekwipunkiem zajmuje jedną rękę. Czarowanie zajmuje jedną rękę, chyba, że używamy kostura, czy kija- wyjątki rasowe niżej.
- Rozwój Postaci- po wygranej walce postać w ramach awansu może wybrać kolejną Umiejętność, albo Mutację lub Piętno, jeśli dotyczą postacii (w miarę możliwości z fluffowym uzasadnieniem).
- Na Arenę nie zgłasza się lordów z żadnej z ras. Są zbyt dumni i zajęci niszczeniem/ratowaniem świata by bawić się w coś tak utracjańskiego.

Zasady dodatkowe:
Umiejętności przynależne do rasy są respektowane w pełnej rozciągłości.
-Magowie posługują się jedną domeną, którą wybierają spośród dostępnych ich rasom domen magii. Każdy mag na potrzeby walki na Arenie zna jedno zaklęcie ofensywne i jedno defensywne. Siła i skuteczność tych zaklęć różnią się w zależności od Umiejętności Specjalnych, Ekwipunku, Domeny oraz rasy maga. W razie nieopisania używanych zaklęć Mistrz Areny sam wymyśli coś klimatycznego.
-Postacie z zasadą Armed to da Theef mogą wziąć dwa razy tyle oręża, co 'normalnie'.
-Skinki, Skaveny, Gnoblary, Ludzie maści wszelakiej, Gobliny oraz Krasnolud Kultu Zabójców posiadają dodatkową Umiejętność Specjalną.
-Zabójcy Skaveńscy i Mrocznoelficcy nie mogą nosić zbroi cięższych niż lekka.
-Saurusi-Weterani, Grobowi Książęta i Asrai nie mogą nosić zbroi cięższych niż średnia.
-Wiedźmy Mrocznych Elfów nie noszą zbroi cięższej niż lekka.
-Krasnoludzki Zabójca nie może mieć żadnej zbroi ani tarczy.
-Driady oraz Branchwraith nie używają broni ani zbroi ani ekwipunku. Posiadają za to 3 umiejętności do wyboru.
-Demony nie mogą wybierać broni ani zbroi. Rekompensuje im to możność wyboru dwóch Umiejętności Specjalnych. Demony wszelkiej maści zawsze walczą za pomocą broni naturalnej. Dotyczy to wszystkich demonów, nie tylko heraldów (tak, można grać np. zwykłą demonetką).
- Gnoblary, Niziołki oraz Snotlingi z bazy zyskują umiejętność Niesamowite Szczęście.
- Demony zawsze posiadają piętno odpowiednie do ich pochodzenia od jednego z Bogów Chaosu.

Oręż:
(każdy może walczyć dowolnym zestawem dwóch broni jednoręcznych)
(Broń strzelecka wszelkiego rodzaju liczy się jako jedna broń jednoręczna)
(Umiejętność czarowania liczona jest jako jedna broń strzelecka)
(Domyślnie każda postać wyposażona jest w nóż (nie jest to sztylet!), którym walczy w razie utraty broni)
(Można brać dwie bronie strzeleckie, ale wtedy w walce wręcz postać używa noża)

Broń jednoręczna:
-Oręż naturalny (kły, szpony itp.)
-miecz krótki
-miecz długi
-topór jednoręczny
-młot jednoręczny
-buzdygan
-włócznia (jest to wyjątkowa broń, po utracie tarczy staje się dwuręczną do końca walki, co zmienia styl walki i zasady)
-pazury bitewne (tylko assasini skaveńscy)
-morgenstern
-bicz
-sztylet
-Rapier
-Bastard
-Oszczep (jest także bronią strzelecką)
-Szabla
-Kukri (tylko najemnik z Dalekiego Wschodu)
-Wakizashi (tylko najemnik z Dalekiego Wschodu)
-Kame (tylko najemnik z Dalekiego Wschodu)
-Nadziak
-Szpada
-Katzbalger
-Kopia (tylko dla jeźdźców)
-Wachlarz bojowy (tylko najemnicy)
-Łamacz mieczy (tylko najemnicy)
-Koncerz
-Rembak (tylko orkowie)
-Laska
-Kostur bitewny (tylko dla magów)

Broń dwuręczna:
-Miecz dwuręczny
-Topór dwuręczny
-Młot dwuręczny
-Cep bojowy
-Halabarda
-Kilof
-Kij
-Miecz Podwójny
-Katana (tylko najemnik z Dalekiego Wschodu)
-Okuta różdżka (tylko dla magów)
-Draich (tylko Druchii)
-Ostrza toporów na łańcuchu (tylko Doomseekerzy, tylko po dwa naraz)
-Kadzidło zarazy (tylko klan Pestilens)
-Topór Białego Lwa (tylko Elfowie Wysokiego Rodu)
-Kula Fanatyka (tylko Goblińscy Fanatycy)
-Młot białych wilków (tylko rycerze białego wilka oraz Middenlandczycy)
-Kadzielnica Świętego Ognia (tylko Ludzie z Imperium)
-Ognista Glewia (tylko Dawi Zharr)

Broń strzelecka:
-Sieć
-Krótki łuk
-Długi łuk
-Łuk Strażnika Polany (tylko Asrai)
-Proca
-Oszczep
-Miotane toporki
-Noże do rzucania
-Shurikeny (tylko klan Eshin oraz najemnik z Dalekiego Wschodu)
-Igły Sen-bon (tylko klan Eshin oraz najemnik z Dalekiego Wschodu)
-Plujka (tylko skinki)
-Pistolet (tylko Skaveni-nie assasini, ludzie i krasnoludy)
-Muszkiet (tylko ludzie)
-Krasnoludzki muszkiet (tylko krasnoludy)
-Blunderbuss (tylko Dawi Zharr)
-Miotacz Ołowiu (tylko Ogry)
-Kusza (nie dla Jaszczuroludzi i Wybrańców Chaosu)
-Kusza powtarzalna (tylko Druchii)
-Kusza pistoletowa (Tylko Mroczne Elfy i Łowcy Czarownic)
-Podręczny miotacz ognia (tylko krasnoludy wszelkiego rodzaju)

Zbroje:
(Magowie oprócz magów chaosu nie mogą nosić zbroi cięższej niż lekka)
Talizmaniczne Tatuaże (tylko Asrai)
Ceremonialna Szata (tylko kapłani i magowie)
Lekka zbroja
Średnia zbroja
Ciężka zbroja
Pełna Zbroja Płytowa (tylko Imperium oraz Czarne Orki)
Zbroja z Ithilmaru (tylko wysokie Elfy)
Zbroja z Gromrilu (tylko Krasnoludy)
Zbroja Chaosu (tylko Wywyższeni Wybrańcy i Krasnoludy Chaosu)
Tarcza (liczy się jako broń jednoręczna):
-Żelazna Pięść (tylko Ogry)
-Puklerz (nie zajmuje ręki)
-Tarcza Średnia
-Tarcza Ciężka
Hełm:
-Lekki (tudzież czapka, kawał szmaty, zapewniający minimalną ochronę)
-Średni (Łuskowy, Stożkowy etc.)
-Ciężki (Garnczkowy etc.)

Wierzchowiec:
(Posiadanie wierzchowca nie jest wliczane do ekwipunku. Można wyruszyć do walki wierzchem nie wykorzystując żadnego limitu. Ma to swoje wady i zalety)
(Wierzchowca można utracić. Możliwa jest sytuacja, w której zawodnik wygra walkę, ale jego wierzchowiec zginie. Wtedy przepada on bezpowrotnie, chyba że zaznaczono inaczej)

Krasnoludy
- Kuc
- Niosący tarczę (nie dla Inżynierów, Zabójców i Kowali Run)

Gobliny
- Wilk
- Pajonk
- Squigg (tylko Nocna odmiana)
- "Mangler" Squiggi (tylko Nocne Gobasy, wymaga Umiejętności: Kompletny Szaleniec)

Orkowie
- Dzik bojowy

Ludzie
- Kuc
- Rumak
- Byk Korridera (tylko Estalianie, wymaga Umiejętności: Władca zwierząt)
- Kislevski niedźwiedź bojowy (tylko Kislevici, wymaga Umiejętności: Władca zwierząt)
- Mechaniczny Koń (tylko Inżynierowie)
- Rumak rycerski
- Demoniczny rumak (tylko wojownicy chaosu)
- Demoniczny wierzchowiec (tylko wojownicy chaosu z piętnem odp. boga - zabiera miejsce ekwipunku)

Nieumarli (wszystko podlega zasadzie "zapasowy wierzchowiec")
- Zombi wierzchowca
- Szkieletowy koń
- Zmora (tylko wampiry)
- Lekki rydwan bojowy

Elfowie
- Lekki rumak elficki
- Ciężki bojowy rumak elficki (tylko Elfowie Wysokiego Rodu)
- Młody Górski Orzeł (zabiera miejsce w Ekwipunku, nie dla Mrocznych Elfów)
- Zimnokrwisty (tylko Mroczni Elfowie)
- Wielki Jeleń (tylko Leśne Elfy)
- Jednorożec (tylko Leśne Elfy)

Ogry:
- Żałobny Kieł (zabiera miejsce ekwipunku)

Gnoblary:
- Gnoblar wierzchowy (zawsze podlega zasadzie "zapasowy wierzchowiec")

Jaszczuroludzie:
- Zimnokrwisty (tylko Saurusy)
- Tichi-Huichi (tylko Skinki)
- Młody Pterodaktyl (zabiera miejsce ekwipunku, tylko Sknki)

Szczuroludzie:
- Lektyka
- Szczur wierzchowy
- Obdzieracz zagłady (tylko Spacz-inżynierowie)
- Ogroszczur wierzchowy (zabiera miejsce w ekwipunku postaciom innym niż Moulderowie)

Demony (wszystko wymaga umiejętności Najeźdźca Rzeczywistości):
- Behemot (tylko demony Khorne'a)
- Dysk (tylko demony Tzeencha)
- Ścigacz (tylko demony Slaanesha)
- Ropucha/Truteń (tylko demony Nurgle'a)

Ekwipunek:
Amulet Trzykrotnie Błogosławionej Miedzi
Pierścień Protekcji
Gwiazda energetyczna (tylko dla magów)
Maska ochronna
Święty Oręż
Bomby zapalające
Bomby dymne
Paraliżująca Toksyna
Bugman XXX (tylko Krasnoludy- reszta zachlała by się na śmierć)
На посошок Oгровaя 160% (nie dla elfów i jaszczuroludzi)
Obręcz Szybkości
Eliksir refleksu
Eliksir odurzający
Eliksir mutagenny
Eliksir zdrowia
Eliksir siły
Eliksir precyzji
Eliksir odporności
Eliksir mocy (tylko dla magów)
Grzybek kapelusznik (tylko nocny goblin)
Święta/Przeklęta Ikona
Korzeń wielkiego dębu (tylko Asrai i Branchwraithy)
Lwi płaszcz (tylko Elfowie Wysokiego Rodu)
Okular z górskiego szkła (tylko Krasnoludy)
Obsydianowe wykończenie broni
Wampiryczny Oręż
Mięso trolla (tylko gobliny)
Pożeracz mocy
Płaszcz Mrozu (tylko Norsmeni oraz Białe Wilki)
Lustrijskie zioło odurzające
Ametystowa biżuteria
Mistrzowska zbroja
Mistrzowska broń
Płaszcz z morskiego smoka (tylko Druchi)
Księga Tajemnic (tylko magowie)
Personalna Księga Krzywd (tylko Krasnoludy)
Żałobne Ostrze
Spaczeniowe ostrze
Podręczne Kowadło Run (tylko Kowal Run)
Płonąca broń
Piekielny proch
Przeklęta broń
Runiczny Oręż (tylko Krasnoludy i Norsmeni)
Stymulant
Gwiazda Chaosu
Korona Z Czarnego Metalu
Trucizna Jadowa
Trucizna Czarny lotos
Trucizna Mantikory
Trucizna Zguby (tylko assasini Druchii)
Iskra z ogona Fenika (tylko Elfowie Wysokiego Rodu)
Płaszcz Strażnika Ścieżek (tylko Asrai)
Usypiacz
Woda Święcona
Wyostrzenie broni
Ząbkowane Ostrze
Zapasowy wierzchowiec (utrata wierzchowca powoduje zastąpienie go nowym)
Wzmacniany kropierz (dostępne niezależnie od rodzaju wierzchowca)
Gwiazda zaranna (tylko istoty z ras zaliczanych do Ładu)
Zwój rozproszenia (jednorazowy)
Zwój z zaklęciem ofensywnym (jednorazowy)
Zwój z zaklęciem defensywnym (jednorazowy)
Eksperymentalna Broń
(tylko Skaveni nie skrytobójcy, Krasnoludy wszelakie i Ludzie z Imperium- Pozwala pobrać jedną eksperymentalną broń z listy poniżej):
-Personalna Hochlandzka Eksperymentalna Rusznica (tylko Ludzie)
-Obrotowy Pistolet/Muszkiet von Meinkopta (tylko Ludzie)
-Krasnoludzka Niezawodna Strzelba Dwulufowa (tylko Krasnoludy)
-Trójnóg z obrotowym zestawem luf średniego kalibru (tylko Krasnoludy)
-Mechaniczny Młot Parowy (tylko Dawi Zharr i Inżynierowie Krasnoludów)
-Mini-Miotacz Spaczo-Płomienia (tylko Skaveny)
-Skraplacz eteru (tylko Skaveny)
-Kule Morowego Wiatru (tylko Skaveny)
-Jezzail (tylko Skaveny)
-Mechaniczna Sowa/Gołąb Kamikadze (tylko ludzie i krasnoludy)
-Granaty/Bomby z zapalnikiem/Wybuchowe Bełty (te ostatnie wymagają kuszy)

Chowańce:
(Każda postać ma prawo wziąć zamiast ekwipunku chowańca.)
(Chowaniec może polec w walce na takich samych zasadach jak wierzchowiec)
(Na chowańca nie działa zasada "zapasowy wierzchowiec")
(Dla nieumarłych wszystkie chowańce niezastrzeżone dla innych ras mogą występować w "wersji nieumarłej" i są zawsze "zapasowymi wierzchowcami")
- Ptak
- Nietoperz
- Pies/wilk
- Białe Lwiątko (młody Biały Lew - tylko dla Elfów Wysokiego Rodu)
- Ulubiony Niewolnik (tylko dla Skavenów)
- Pajonk Przyjaciel Goblina (tylko dla goblinów)
- Gnoblar Ostrzegawczy (tylko dla ogrów i gnoblarów - wyjątkowo podlega zasadzie "zapasowy wierzchowiec")
- Chochlik/lalka manekin (tylko postaci na usługach Bogów Chaosu)
- Nurgling (tylko dla naznaczonych piętnem Nurgle'a)
- Wąż (tylko Jaszczuroludzie)
- Skorpion (Khemrijczycy i Arabowie)
- Kulawy Goblin (tylko dla orków)
- Zmutowany szczur (tylko Skaveni)
- Leśne liszko (tylko Asrai)

Specjalne Umiejętności:
Armed to da teeth
Rajtar
Najeźdźca Rzeczywistości
Niekontrolowany Szał
Chwytny Ogon (tylko Skaveni)
Onieśmielający
Wytrawny Demagog
Wirujący Atak
Artylerzysta (tylko ludzie i krasnoludy)
Niezmącona Samokontrola (nie dla Demonów)
Błogosławiony przez Panią (tylko Bretończycy)
Honor i Cnota (tylko Bretończycy i Kapitanowie Imperium)
Defensywny Styl Walki
Ofensywny Styl Walki
Szaleńczy Styl Walki
Błogosławiony przez Duchy Lasu (tylko Asrai i Branchwraith'y)
Wytrawny Taktyk
Mistrz Oręża
Obrońca Pokrzywdzonych
Kensai (tylko Najemnik, pochodzący ze Wschodu)
Kompletny Szaleniec
Nie Jedno Widział W Swym Życiu
Celne Ciosy
Cyrkowiec
Hycel
Mistrz Fechtunku
Żołnierz Od Dziesięciu Pokoleń (tylko ludzie)
Strzelec Doskonały
Skrytobójca
Odporny na magię
Odważny
Wytrzymały
Niezwykle Silny
Naznaczony bliznami
Nieprawdopodobne Szczęście
Najlepszy przyjaciel chowańca
Tarczownik
Pogromca kawalerii
Wilk Morski
Sadysta
Dekapitator
Błyskawiczny Blok
Sprawny Kontratak
Tysiącletnie Wyszkolenie ( tylko Elfy maści wszelakiej, Dawi i Saurusi oraz Nieumarli)
Chaos Niepodzielony
Fanatyzm
Socjopata
Jeździec Doskonały
Wszechwiedzący (tylko magowie)
Zguba Demonów
Zło wcielone
Skłonności Masochistyczne
Zguba Śmiertelnych (tylko Nieumarli i Demony)
Łaska Bogów
Niekontrolowana Potęga (tylko magowie)
Błyskawiczny Unik
Kusiciel
Treser chowańców
Wytrwały Niczym Góra
Kontrola nad mocą (tylko magowie)
Łowca Nagród/Głów (tylko ludzie i Druchii)
Mutant
Mały ciałem, wielki duchem (Niziołki, Gnoblary i Snotlingi)
Rasista
Władca zwierząt
Truciciel
Prekognicja
Starożytny Władca (tylko Wampiry i Książęta Grobowców)
Zabójcza Klątwa (tylko Książęta Grobowców)
Dłoń Losu
Intrygant
Kontakty z Półświatkiem
Omen
Syn Słońca, Brat Księżyca
Opętanie
Równie Głupi Co Odważny
Łowca Czarownic (tylko Ludzie)
Nemesis Nieumarłych (wszyscy oprócz nieumarłych)
Gladiator
Płomień Który Przynosi Zmiany
Odporny na choroby
Niewrażliwy na Ból
Sokole Oko
Mistrz Sztuk Czarnoksięskich
Medytacyjne Skupienie
Mistrz Magii Ofensywnej
Mistrz Magii Defensywnej
Mentor

Wampirza Linia Krwi (tylko Wampiry zamiast umiejętności specjalnej):
- Necrarch
- Krwawy Smok
- Lahmia
- Strigoi
- Von Carstein

Mutacje: (zamiast umiejętności specjalnej)
Obrzydliwie Opasły
Śluzowate Ciało
Dodatkowe Kończyny
Dodatkowe Paszcze
Podmieniec
Spaczona Wola
Zwierzęce Kończyny
Trująca Krew
Kryształowe Ciało
Pasożytniczy Bliźniak
Podwojenie
Mechanoid
Głos Zagłady
Ogon
Psychopatyczna Mizantropia
Płomienne Ciało
Potężne Rogi
Macki
Teleportacja
Skrzydła/Lewitacja
Kryształowe Ciało
Bestia o Tysiącach Oczu
Likantropia
Żywiciel Tysiąca Plag
Odurzające Piżmo
Kły Jadowe
Oblicze Demona
Wywrócony na Wierzch
Przerażająca Aparycja
Ognisty Dech
Nienaturalny Refleks
Pożeracz Dusz
Syreni Śpiew
Hipnotyczne Spojrzenie
Spaczenie Bezcielesności

Piętna Chaosu: (w ramach umiejętności specjalnej) :
- Piętno Khorna
- Piętno Nurgla
- Piętno Tzeentcha
- Piętno Slaanesha

Lista zapisanych uczestników:
1.Denethrill, Czarodziejka Mrocznych Elfów
2.Eliot Lionheart, Kapitan Wyklętej Kompanii
3.Ferragus Blood Dragon, Wampir
4.Ramazal, Szlachcic Elfów Wysokiego Rodu
5.Duszołap, Nekromanta
6.Galiwyx, Duża Szef Goblinów
7.Dwójka, Ogr Ludojad
8.Azrael, Anioł Śmierci
9.Wasilij Michajłowicz Błochin, Kislevski Najemnik
10.Bafur Bafursson, Sztygar Twierdzy Zhufbar
11.Falthar Magnisson, Krasnoludzki Tan
12.Lord Eist Havdon z Bastonne, Bretoński Paladyn
13.Don Oliwier, Niesamowity Krasnolud
14.Reinhard von Preuss, Wywyższony Czempion Malala
15.Soren, Najemnik
16.Gilraen z rodu Gryfa, Mistrz Miecza Hoetha
Ostatnio zmieniony 9 lip 2014, o 13:23 przez GrimgorIronhide, łącznie zmieniany 7 razy.

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

Imię: Denethrill
Rasa: Dark Elf Sorceress
Broń: Kostur bitewny
Zbroja: Ceremonialna szata
Ekwipunek: Gwiazda Energetyczna
Umiejętność: Niekontrolowana Potęga
Czary:
1. Pocisk Zagłady (Bardzo ofensywny, duże obrażenia kosztem zasięgu, szybkości i celności.)
2. Wir Widmowych Ostrzy (Tarcza, wirujących mieczy wokół czarodziejki.)

Historia:
Denethrill obudziła się bardzo wcześnie, jak zwykle. Odkąd Ithiriel opuściła Naggarond razem z Ruerlem, czarodziejka wykorzystywała okazję, by piąć się w górę, zamiast niej, a do tego potrzebowała zwykle całego dnia. Jej konkurentka już długo nie dawała znaku życia, a przecież dalej podlegała Konwentowi, co oznaczało, że musi co jakiś czas informować, co się z nią dzieje. Dlatego Denethrill miała nadzieję, że już nie żyje. Ze swoich źródeł wiedziała, że Lord Ruerl wraz z niewielka świtą, udał się na Arenę Śmierci. Bogatego szlachcica stać było na takie wycieczki, a znając jego próżność nie zdziwiło jej, że wyruszył tak daleko tylko po to, by sobie pooglądać. Ona sama miała zamiar spróbować tego samego co Ithiriel, czyli wkupić się w łaski jakiegoś szlachcica, najlepiej takiego, który zajmie miejsce Ruerla. Im wyżej na dworze Wiedźmiego Króla tym lepiej. Wstała i ubrała się w leciutką suknię, która zarówno odsłaniała i zasłaniała, co trzeba, w odpowiednim stosunku. Przenikliwego zimna Naggaroth pozbywała się prostym zaklęciem. To tylko wzmacniało efekt, jaki czarodziejki budziły na ulicach miasta. Do wieczornego spotkania z Koullarisem, miała jeszcze cały dzień, więc udała się do wieży Konwentu. Kiedy tylko miała czas starała się poszerzać swoją wiedzę, chociaż niewątpliwie stawało się to coraz trudniejsze. Nie raz musiała szukać czegoś na własną rękę, bo starsze czarodziejki, nie chciały się dzielić efektami swojej pracy. Kiedy adeptka kończyła szkolenie, stawała się bardziej zagrożeniem niż, uczennicą, a w nieustającej walce o wpływy, nie istniało pojęcie sojusznika. Dlatego Denethrill wpierw udała się do biblioteki. Jak na wieże zbudowaną z myślą o wiedzy tajemnej, przestrzeń poświęcona na księgozbiory, w stolicy Druchii, była odpowiednio duża. Już same prowadzące do niej wrota, były na tyle olbrzymie, że nawet nie przejmowano się ich zamykaniem. Biblioteka była stale otwarte i często odwiedzana, chociaż zazwyczaj przez uczennice, które potrzebowały jakichś informacji na swoje zajęcia. Denethrill przeszła głównym korytarzem i skręciła w prawo, gdzie na pięć metrów w górę, pięły się półki książek poświęconych jedynej słusznej magii, czyli mrocznej domenie Druchii. Nie przez przypadek, tylko mroczne elfy posługiwały się nią z taką zręcznością, a dzięki Hekarti, która użyczała swojej mocy władającym tą magią. W swojej eksploracji zakamarków biblioteki, czarodziejka odkryła ciekawy tom, który napisał jakiś anonim, rozprawiający właśnie o mrocznej magii. Autor pisał o sobie w rodzaju męskim, więc niewykluczone, że książka pochodziła jeszcze z czasów przed przepowiednią. Zaraz po tym Malekith zabronił mężczyznom praktykowania magii. Przeglądała, więc zawartość z olbrzymią ciekawością, tym bardziej, że niektórych fragmentów nawet nie rozumiała, co oznaczało, że mogła trafić na coś znacznie przekraczającego jej możliwości. Czyli dokładnie to, czego szukała. Jedyne, czego pragnęła to znaleźć jakąś przewagę nad resztą czarodziejek. Poprzednim razem dopilnowała, by jej znalezisko zostawić za tymi bardziej popularnymi książkami, często wybieranymi przez adeptki pierwszych klas. Teraz zagłębiała się w rozdział poświęcony Pociskowi Zagłady, chociaż w języku stosowanym przez władających magią, do bezpośredniego rzucania czarów, nazywał się Doombolt. Czar ten był znany absolutnie każdej czarodziejce Druchii i wiele z nich lubiło go używać. Tak jak Denethrill. A teraz dowiedziała się, że podstawowa wiedza o tym zaklęciu, była praktycznie niczym w porównaniu z tym, co wiedział o nim autor. Eksperymentował na różnych organizmach, przedstawicieli każdej rasy, jakiej zdołał. Próbował naginać inne wiatry magii, by wzmocniły niszczycielski efekt pocisku. Wreszcie, porównywał jego działanie, przy użyciu różnych artefaktów, które uzbierał przez lata. Wszystko to dawało mieszane efekty, ale każdy skrupulatnie zapisywał, dzięki czemu wiedziała, jak źle kończyły się zabawy innymi wiatrami. Gdyby przy swoim doświadczeniu i umiejętnościach spróbowała czegoś takiego, bez wątpienia wciągnęłoby ją do domeny Chaosu lub gorzej. Najwyraźniej mroczna natura Doombolta nie pozwalała na ingerencję niczego więcej poza energią z Dhar. Za to niektóre z artefaktów wyglądały obiecująco i Denethrill chętnie położyłaby ręce, na co najmniej jednym z nich. Spisała wszystko, co uznała za ważne do zapamiętania i opuściła bibliotekę. Najbardziej obiecująca była Gwiazda Raz`zina.

Odkrycie tego przedmiotu tak bardzo ją ekscytowało, że spędziła na poszukiwaniu o nim informacji praktycznie całą resztę dnia. Zdesperowana, nie mogąc znaleźć żadnych przydatnych informacji w spisie magicznych artefaktów Konwentu, zaczęła pytać się innych czarodziejek. Poszukiwany przez nią obiekt musiał być tak stary jak książka, którą znalazła, bo żadna z zaczepionych przez nią osób nie miała o nim zielonego pojęcia, chociaż nie można było wykluczyć takiej możliwości, że zwyczajnie nie chciały nic powiedzieć. Ostatnia deską ratunku, miała być jedna ze starszych czarownic, należąca do rady i reprezentująca Naggarond. Tylko w jej przypadku Denethrill była pewna, co do jej wieku, oczywiście w pewnych granicach. Tak jak wszystkie inne, ona również korzystała z odmładzających zabiegów, zawierający zarówno magię, jak i moce Boga Mordu, Khaina. Jednak jej status sugerował to, co wszelkie starania i piękne młode ciało, starało się zakryć. Anethra Helbane była stara, choć nie było tego nigdy widać. Na tyle stara, że znane wszystkim były jej relacje z Morathi, najstarszą i najważniejszą czarodziejką w całym Naggaroth. Jedna z sześciu Wielkich Pań Konwentu, była zbyt ważną personą, by porozmawiać sobie z nią ot tak, choćby na korytarzu, toteż Denethrill cierpliwie czekała przed jej komnatą. Wcześniej oczywiście musiała ubiegać się o posłuchanie i w sumie nie miała pojęcia, czy Anethra zechce poświęcić dla niej swój czas.
- Wejść. – Usłyszała, krótki rozkaz zza drzwi, które przed chwilą same się przed nią otworzyły.
Weszła do środka i stwierdziła, że komnata nie zmieniła się ani trochę od jej ostatniej wizyty, to jest około dziesięć lat temu, kiedy przyszła tu pobierać nauki. Nigdy nie zapomniała tego spotkania, i przypuszczała, że żadna z adeptek tego nie zapominała. Każda bowiem musiała stanąć przed Anethrą, część odpadała już właśnie w tym momencie, zanim miały szansę cokolwiek zacząć. Pokój, był duży, ale bez przesady, na tyle, by jedno biurko i kilka zamykanych na klucz szafek nie powodowały ścisku, a całość dało się określić, jako przestronną. Denethrill wiedziała jednak, że to nie wszystko, chociaż mogła tylko przypuszczać, co znajduje się dwoma drzwiami, które były naprzeciw siebie po lewej i prawej stronie od wejścia. U Helbane panował zwyczaj przyjmowania petentów na stojąco i tak właśnie czekała przed biurkiem młoda czarodziejka.
- Słucham cię. Zastanawiałem się, co możesz mieć do powiedzenia. – Zaczęła jedna z Wielkich Pań. – Chyba nie tracić mój cenny czas? – Zapytała, kiedy Denethrill się nie odzywała.
- Oczywiście, że nie! – Odpowiedziała nieco za głośno. – Po prostu nie spodziewałam się, że będziesz tak zainteresowana, moja sprawą…Pani.
- Nie sprawowałabym swojej roli, gdybym robiła to źle. A dla twojej informacji, w oczach Morathi, do moich obowiązków należy również słuchanie waszych spraw. – Odpowiedziała jednocześnie oceniając ją wzrokiem. – Możesz przejść do rzeczy.
- Natknęłam się w pewnej starej księdze na artefakt, który wydaje mi się…bardzo pomocny.
- Mianowicie?
- Jest to Gwiazda Raz`zina.
Wprawny obserwator, którym Denethrill zdecydowanie nie była, mógłby zauważyć, krótki błysk w oku starej czarodziejki.
- I w czym miałby być…pomocny?
- Jeśli wierzyć zapiskom autora, miałby prawie podwoić siłę Pocisku Zagłady, bez większego wkładu mocy rzucającego. Dodatkowo, anonim wspomniał też o jakiejś szansie na, cytuję: „Ifkę”, cokolwiek by to nie znaczyło.
- Nigdy o czymś takim nie słyszałam, ale brzmi nader interesująco. Zbadam tę sprawę, a ze względu na to, że ty znalazłaś o tym informacje, każę cię poinformować, w razie czego. – Zanim Denethrill zdążyła zareagować… - Możesz wyjść.
Bez żadnego dodatkowego komentarza, pochyliła się nad grubym woluminem leżącym na biurku. Młoda czarodziejka skłoniła się lekko, pomimo tego, że Anethra nawet na nią nie patrzyła. Nadal zaskoczona takim szybkim pożegnaniem, wyszła, a drzwi same się za nią zamknęły.

Kiedy ochłonęła już po dosyć ciekawym spotkaniu z Anethrą, ogarnęła ją złość. Głównie z powodu bezsilności, przy jednoczesnych sporych nadziejach na zdobycie potężnego artefaktu. I to jeszcze pod jej ulubione zaklęcie. Do tego stwierdziła, że już chyba wolałaby być zignorowana przez Wielką Panią, niż przyjętą i odprawioną w taki sposób. Przede wszystkim wątpiła, by ta faktycznie kazała ją poinformować, jeśli rzeczywiście coś znajdzie. W sumie wiedziała, że ryzykuje za każdym razem, kiedy wspominała o Gwieździe Raz`zina komukolwiek, ale była zdesperowana by spróbować. Żeby chociaż trochę złagodzić nerwy, poszła wyładować się na manekinie w sali treningowej, która pomimo bycia w pomieszczeniu miała odkryty dach, dla ćwiczeń fizycznych. Czasami robiła sobie krótkie treningi walki kosturem, który gdyby nie zaklęcia ochronne, byłby zdecydowanie zbyt cenny, by narażać go na uderzenia. Denethrill miała to szczęście, że jakiś czas temu zadurzył się w niej jeden z uczniów Hoteka, najbardziej znanego kowala Naggaroth. Już nawet nie pamiętała jego imienia, ale zanim zniknął z jej życia, zdążył wprowadzić w jej standardowym kosturze kilka usprawnień. Dzięki nim, była pewna, że zawsze ma jakąś sztuczkę pod ręką, która mogła uratować ją w odpowiednim momencie. Oprócz standardowych efektów kostura na rzucane przez nią czary, w połączeniu z jej ćwiczeniami stawał się całkiem przydatną bronią w zwarciu. Ze swoją marną siłą nikogo by nim nie zabiła, ale zdzielenie kogoś przez łeb, metalową lagą, było szybsze niż niejeden czar. Drewniana kukła oczywiście była beznadziejnym przeciwnikiem, ale w jej ćwiczeniach bardziej chodziło o panowanie nad bronią i wyprowadzanie płynnych kombinacji i zamachów. Często kręciła się z kosturem w piruetach nawet kilka razy zanim wyprowadziła ostateczny cios. Jeśli robiła to dobrze, manekin rozwalał się na kawałeczki, ale bez dobrych warunków fizycznych, zdarzało się to tylko przy idealnie wykonanych ruchach. Tym razem była na tyle zła, że trening był bardzo wyczerpujący i biorąc pod uwagę jej ważne spotkanie, musiała się już do niego przygotować. Opuściła wieżę Konwentu i wróciła do swojego mieszkania. Przede wszystkim wzięła porządną kąpiel, napełniając balię różnymi specyfikami, których działania często mogli pojąć, tylko parający się magią. Ostrożnie dobierała również wszelkie perfumy i pachnidła, nie mogła przesadzić w żadną stronę. Jeśli wszystkie plotki o Lordzie Koullarisie, były prawdziwe, to musiała się naprawdę postarać. Nie wątpiła w swoją urodę, ale zamierzała zadziałać na wyobraźnie szlachcica, czymkolwiek się da. Dlatego również wybrała swoją najlepszą kreację, którą niektórzy mogliby uznać za skandaliczną. Przy każdym jej kroku, mogłoby się wydawać, a w szczególności ku nadziei większości mężczyzn, że piersi elfki wyskoczą ze swojego schronienia. Tak przynajmniej sugerował olbrzymi dekolt odkrywający je prawie do połowy. Reszta sukni tylko dopełniała ostatecznego efektu, ciasno opinając się na wąskiej talii, oraz prezentując długie nogi, rozcięciem prawie dorównującym ich długości. Całość podkreślały do tego szpilki na wysokim obcasie, które dawały jej ruchom niesamowitą grację. Wybrała swoją standardową fryzurę, czyli wysoko, tuż przy głowie związane włosy, opadające w kucyku, aż po krzyż. Była gotowa. W razie czego zawsze mogła się uciec do czarów, wszystko by osiągnąć swój cel.

Jej powóz zbliżał się do rezydencji Lorda Koullarisa. Musiała się trochę wykosztować na środek transportu, ale takie szczegóły również miały znaczenie. Pomimo tego, że to ona chciała pracować dla niego, nie mogła sobie pozwolić, żeby wyjść na błagalnika. Wóz się zatrzymał, a ludzki niewolnik otworzył jej drzwi. Jak wszyscy, patrzył się w swoje stopy, zgięty wpół. I słusznie, Denethrill dziwiła się samej sobie, że raczyła to zauważyć. Przy drzwiach przywitał ją jednak wysoki mroczny elf, mający już swoje lata. Funkcja odźwiernego była zbyt reprezentatywna, by przydzielić ją niewolnikowi. Te stworzenia nadawały się tylko do pracy fizycznej.
- Witaj, pani Denethrill. Lord Koullaris już ciebie oczekuje. Przygotowano też kolację na wasze spotkanie.
- Doskonale. Pragnę jak najszybciej spotkać się z twoim panem.
Twarz Druchii nie zdradzała, żadnej emocji, była jak maska. Nie raz już witał tutaj, dużo potężniejsze persony. Poprowadził ją przez długi korytarz, gdzie od razu zaatakował ją skrajny przepych. Zatrważająca ilość obrazów pokrywających ściany to były akty, a gdzieniegdzie stały lubieżne rzeźby. Przez chwile poczuła się jak w siedzibie Kultu Rozkoszy, poświęconej Slaaneshowi. Gospodarz zadbał nie tylko o to, by goście podziwiali jego bogactwo, ale również zrozumieli, że nie jest do końca normalny. Kluczem było nie dać po sobie poznać, że galeria w korytarzu wpłynęła jakiekolwiek na gościa. Denethrill planowała wykorzystać to według, własnego planu. Odźwierny otworzył przed nimi podwójne drzwi i czarodziejka wkroczyła do jadalni. Tutaj również nie brakowało wszelakich ozdób, ale na szczęście już w łagodniejszym tonie. Ten kto dobierał dzieła zdobiące dom Koullarisa, oszczędził przykrych widoków przy jedzeniu. Sam Lord stał przy jednym z obrazów, oczekując jej przybycia.
- Ah, Denethrill. Nie mogłem się doczekać tego spotkania. – Oderwał się od malowidła, rozkładając ręce w powitalnym geście. – Nie oddałbym w całości tego co ujrzałem, mówiąc, że pięknie wyglądasz, ale cóż poradzę. I tak to powiem. Pięknie wyglądasz Denethrill.
- Jesteś nader uprzejmy Lordzie.
- Proszę, mów mi Koullaris. Przecież przyszłaś tu, by omówić nasze wzajemne wsparcie. – Odpowiedział szlachcic, uśmiechając się szeroko. - Nie musimy się chyba w takim razie, tak tytułować.
- Jak sobie życzysz, Koullarisie. – Odpowiedziała, również się uśmiechając.
- Nie zwlekajmy, szkoda by było, gdyby te wszystkie wyśmienite potrawy, przygotowane na dzisiejszy wieczór, miały stracić swoje walory, czekając na nas. – Wskazał jej miejsce po przeciwnej stronie stołu, po czym podszedł i wsunął za nią krzesło.
Przez krótką chwilę zanim zaczęto przynosić jedzenie, wpatrywał się w nią bez żadnych oporów. Przeszył ją dreszcz. Z jednej strony taki był przecież jej cel, a z drugiej, po tym co zobaczyła w korytarzu, zaczęła się obawiać, czy nie przesadziła. Nie była już pewna czego oczekiwać po swoim gospodarzu. Od tych przemyśleń oderwali ją kolejni niewolnicy, wnoszący wielkie tace i półmiski z potrawami. Ich ilość była oczywiście tylko na pokaz, ile mogły zjeść przecież dwie osoby, w tym chuda jak struna czarodziejka. Ze wszystkiego wyróżniało się wielkie prosię, upieczone w całości, z jabłkiem w pysku. Były oczywiście również inne rodzaje mięsa, których nie potrafiła z daleka rozpoznać. Te jednak były już pocięte w odpowiednie plasterki, podane w salaterkach i polane przepysznie wyglądającymi sosami. Ale to nie świadczyło bezpośrednio o zamożności Lorda. Na zimnych i jałowych ziemiach Naggaroth, trudniej było o dobre warzywa i owoce, niż o zwierzęta. I właśnie o to zadbał Koullaris. Zaraz za głównymi daniami pojawiły się sałatki jak i osobno podane brokuły, kalafiory i wiele innych. Kiedy skosztowała wina, stwierdziła, że jest prawdopodobnie najlepsze jakie kiedykolwiek piła.
- Koullarisie, wiesz za pewne, że wielu innych lordów, przyjmowało ostatnio czarodziejki jako swoje doradczynie. – Zaczęła Denethrill.
- Owszem. – Odpowiedział szlachcic. – Muszę też przyznać, że sam byłem tym zainteresowany.
- Czyli oboje się zgadzamy, że czerpalibyśmy z tego wymierne korzyści?
- Niewątpliwie.
Żadne z nich nie chciało pierwsze tego zaproponować wprost. Zdecydowanie nie pasowało to Denethrill, ponieważ to ona chciała się o to ubiegać. Miała jednak nadzieję, że Koullaris może sam wyjdzie z propozycją, albo po prostu od razu się zgodzi. Dalej w ciszy spożywali swoje porcje, czarodziejka czasem zerkając na niego. On zawsze patrzył się na nią, kiedy chciał i jak długo chciał. Przegrywała w tą grę.
- Lordzie Koullarisie… - Szlachcic przerwał jej uniesioną dłonią, a ona za późno zauważyła, że znowu nazwała go lordem.
- Tak, tak, wszystko wiem, wszystko jasne. – Otarł usta serwetką i sięgnął po kielich. – Jest tylko jeden problem, którego ty najwyraźniej nie zauważasz.
- Jakiż to? – Odpowiedziała już lekko podenerwowana.
- Musisz mnie najpierw przekonać, że to ty powinnaś pełnić tę rolę. – Uśmiechnął się jadowicie.
- Jestem pewna, że szybko przekonasz się o mojej użyteczności. Możesz też popytać w Konwencie.
- Załóżmy, że masz rację. Co jeśli znalazłaby się lepsza niż ty. Przyznajmy to, nie jesteś niezastąpiona. – Przerwał na chwilę popijając z kielicha. Cisza, chociaż krótka, była nieznośna. – No i nie chcesz iść nigdzie indziej.
- Mogę przyłączyć się do Lorda Yeurla…
- Nie. – Zaprzeczenie przerwało jej wypowiedź jak trzask bicza. – Zdziwienie odmalowało się na jej twarzy, na widok którego, Koullaris tylko się uśmiechnął. – Pomówmy o tym gdzie indziej, w przyjemniejszych warunkach.
Nadzieje na ustalenie równych warunków legły w gruzach. Będzie musiała go błagać o przyjęcie, lub gorzej. Wstali od stołu, a ona zauważyła, że nagle wszyscy niewolnicy gdzieś zniknęli. To samo tyczyło się elfickiej części służby. Koullaris poprowadził ją przez podwójne drzwi z powrotem na korytarz, ale szybko skręcił w lewo i otworzył przed nią masywne drewniane drzwi. Weszła pełna obaw i stwierdziła, że znajdują się w sypialni. Odwróciła się, a szlachcic zaczął krążyć po pokoju.
- Wracając do Lorda Yeurla. Nie chcesz mu służyć. Znaczy tak niewiele, że ciągle go wysyłają w jakieś zapomniane miejsca. Na pewno nie chcesz, pomagać w pacyfikacji jakichś niewolników na południu. Szkoda twojego czasu i umiejętności dla tych psów. Wracamy więc do przekonania mnie do twojej użyteczności? – Denethrill teraz już nie dziwiło, że mówi bez ogródek. – Co do umiejętności magicznych, za mało się znam, by sprawiedliwie je ocenić i nawet nie musisz tracić czasu na przekonywanie mnie.
Pozwolił, by nastała krótka cisza, a Denethrill dobitnie zrozumiała, co ją czeka. Bawił się nią jak chciał, a ona nie mogła na to nic poradzić. Przeszedł wolnym krokiem do wielkiego łóżka z baldachimem, na którym zmieściłoby się może nawet dziesięć osób.
- Masz tylko jedną rzecz, której pragnę i możesz mi ją dać. Jednocześnie ta jedna rzecz powinna, spokojnie wystarczyć, by dobić targu.
Denethrill wiedziała, że już przegrała i jeśli rzeczywiście chciała się dołączyć do Koullarisa, to wyłącznie na jego warunkach. Bez słowa, podeszła powoli do niego, w zaledwie trzech krokach, ukazując pełnie swojej kobiecości. Następnie pozwoliła, by równie powoli opadła z niej suknia, cal po calu odkrywając schowaną pod nią nagość. Efekt najwyraźniej był udany, bo zobaczyła w przed chwilą opanowanych oczach szlachcica, nieposkromioną rządzę. Albo lubił sobie dokładnie popatrzeć, albo chciał ją dodatkowo upokorzyć, by podkreślić swoją władzę. Zadowalał się przyglądaniem, każąc jej stać i czekać na dalsze polecenia. Nie mogąc już dalej tego znieść, podeszła i pochyliła się nad nim. Już wyciągał do niej ręce, kiedy na korytarzu rozległy się ciężkie kroki, okutych w metal buciorów. Przez chwilę, przez twarz Koullarisa przeszedł wyraz bezgranicznego gniewu i chwilę później masywne drzwi gwałtownie otworzono, aż uderzyły z hukiem o ścianę. Denethrill odskoczyła od Koullarisa, odsłaniając otwarte wejście.
- Czego?! – Krzyknął wściekły szlachcic, ale grymas na twarzy szybko zmienił się w niedowierzanie na widok przybysza.
- Denethrill? – Spytał okuty w czarną zbroję i uzbrojony w długą halabardę mroczny elf, całkowicie ignorując leżącego na łóżku. Nie widać też było po nim żadnej reakcji na widok pięknej, nagiej elfki na środku pokoju. Ta była z kolei zbyt zszokowana, by zareagować inaczej niż krótkim skinieniem. – Wiedźmi Król cię wzywa. – Oznajmił, nieznającym sprzeciwu głosem, Czarny Strażnik.

Całą późniejszą podróż do zamku Malekitha pamiętała jak przez mgłę. Zachowało się jedynie to, że cały czas zmierzali do centrum, oraz pod górę, ponieważ cytadela jak i całe miasto znajdowało się na niedużym wzgórzu. Przerażała jej sama myśl o tym, z kim ma się spotkać, a to jak była ubrana po wizycie u Koullarisa, nie poprawiało jej sytuacji. Towarzystwo milczącego gwardzisty, tylko dodawało wrażenia upiorności. Próbowała się go wypytać o szczegóły, ale ten w ogóle nie zwracał na nią uwagi. Kiedyś słyszała o oddaniu, jakim darzyli króla jego ludzie, ale nie sądziła, że przekona się o tym na własnej skórze. Najwyraźniej nie obchodziło go nic, co miała do powiedzenia, a wyłącznie jego rozkazy. Myślała, że jak zwykle przy spotkaniach z ważnymi osobami, będzie musiała czekać i w ten sposób znajdzie czas, by się trochę przygotować. Zamiast tego pokonywali kolejne korytarze i schody i prosto z marszu wkroczyła za swoim przewodnikiem do sali tronowej. Od razu jak tylko przekroczyła próg, stanęła sparaliżowana strachem. Komnata była wręcz absurdalnie prosta i nieduża, bez żadnych ozdób, właściwie bez niczego. To Jego obecność nadawała jej prestiżu i grozy. Jedyne, co zauważyła, to dwa rzędy Czarnych Strażników, schowanych w lekkim cieniu pod ścianami.
- Nie stój tak. Nie sądzisz chyba, że wezwałem cię byś marnowała mój czas. – Powiedziała cicho postać na tronie. Jego ton głosu, wyrażał władzę absolutną, a to w interesie słuchającego leżało, by go usłyszano. Denethrill ruszyła się z miejsca i w miarę jak zbliżała się do tronu, widziała wyraźniej tego, kto na nim siedział. Z tego, co zawsze słyszała o Malekicie, otaczał się potężnymi przedmiotami i rozpoznała część z nich. Po lewej stronie wielkiego czarnego tronu opierała się równie czarna tarcza. Jeśli to było to, co przypuszczała, to obdarzała ona właściciela magiczną ochroną, a czasem wręcz odpowiadała rzucającemu czar własnym atakiem. Po prawej stronie zaś, zobaczyła miecz, który nie mógł być niczym innym, niż Niszczycielem. Broń, która niszczyła inne magiczne przedmioty i stanowiła zgubę dla trafionych choćby odrobinę magów. Była również pewna co do pancerza, który nosił Malekith, ponieważ wiązało się to z historią wszystkich Druchii. Kiedy ciało króla, zostało zniszczone, przez osądzające płomienie Asyuryana, Hotek i inni najwięksi kowale tamtych czasów, stworzyli Pancerz Północy. Zbroję magicznie dopasowano do zdeformowanego kształtu Malekitha i już nigdy jej nie zdjął. Poprzez rytuały wiążące siłę magii oraz krwi, stała się praktycznie nie do przebicia, dla konwencjonalnej broni. Ostatnim artefaktem, był diadem stanowiący część korony, wijącej się dookoła hełmu. Tutaj tak jak w przypadku tarczy nie była pewna, z czym ma do czynienia, ale według zasłyszanych historii, wzmacniała ona magiczne umiejętności właściciela. Wszystko zdążyła przeanalizować w drodze do schodków, prowadzących do tronu na oddzielnym podwyższeniu, ale wciąż nie wiedziała, czego oczekiwać po tym zaskakującym wezwaniu. Kiedy już bliżej nie mogła podejść, stanęła, a Wiedźmi Król oceniał ja przez chwilę wzrokiem. Widziała tylko upiornie świecące się oczy, spod zakrywającego całą twarz hełmu. Lekko westchnął, miała wrażenie, że z dezaprobatą.
- Mam dla ciebie misję, Denethrill i nie masz prawa odmowy. – Odezwał się wreszcie. Nie czekał na to, co czarodziejka ma do powiedzenia. – Słyszałaś zapewne o Arenie Śmierci. Następna organizowana jest w Bretonii. Udasz się tam, jako zawodniczka, a dokładniej rzecz ujmując, moja informatorka. Chcę mieć kogoś bezpośrednio w środku wydarzeń. Zwykły szpieg, może mieć problemy z dotarciem tam, gdzie będzie mógł zawodnik. Do pomocy w zadaniu przydzielam ci jednego z moich gwardzistów, ale będzie udawał zwykłego szlachcica. Służący w Czarnej Straży budziłby zbyt duże podejrzenia. To ty odpowiadasz za sukces swojej misji, którym nie jest twoje przeżycie. Żeby nie było wątpliwości, intersują mnie wyłącznie informacje, nie twój marny żywot.
- Dlaczego ja? – Wyrwało jej się, ochrypłym głosem, kiedy zrozumiała, że zagrożone jest jej życie.. Malekith wpatrywał się w nią przez chwilę, dając do zrozumienia co sądzi o przerywaniu mu i kwestionowanie jego decyzji.
- Wierz lub nie, ale wiem o tobie więcej niż ty sama i mam swoje powody, którymi nie zamierzam się dzielić. Wiedz tylko, że miała na to wpływ moja matka Morathi, ona kontroluje wasz Konwent.
Przez głowę Denethrill zaczęły szybko przebiegać różne wyjaśnienia zaistniałej sytuacji. Miała wrażenie, że ma z tym wszystkim związek jej wizyta u Anethry, ona najbliżej współpracowała z Morathi. Co wspólnego ma z tym wszystkim odkryty przez nią artefakt? I co takiego mógł wiedzieć o niej Malekith, o czym sama nie miałaby pojęcia.
- Masz dzień, przed wyruszeniem w drogę. – Zakończył wszystko Wiedźmi Król i machnięciem ręki odprawił ją z komnaty. Jednak kiedy już była prawie przy drzwiach usłyszała jeszcze… - Aha i zapomnij o Koullarisie. Ci, którzy wykonują moją wolę, są odpowiednio nagradzani.

Drzwi się za nią zatrzasnęły i nagle stała całkiem sama, nie wiedząc, co ze sobą począć. Wciąż była w szoku, nie tylko z powodu osobistego spotkania Malekitha, pewną namiastką rozmowy, ale też przez natłok informacji i ciążącego na niej zadania. Stwierdziła też, że była tak zdenerwowana, w drodze do sali tronowej, że nie miała pojęcia jak tu trafiła. Tym bardziej nie wiedziała jak stąd wyjść. Rozejrzała się dookoła i zobaczyła zmierzającego w jej stronę Czarnego Strażnika, niewiele różniącego się od tego, który wpadł do rezydencji Koullarisa. A przynajmniej nie potrafiła wskazać, żadnej różnicy. Dokładnie ta sama zbroja, ten sam hełm i wystająca z jego góry, kita czarnych włosów, taka sama halabarda i zakrzywiony miecz u pasa. Wcześniej, kiedy szła za tym poprzednim, stwierdziła też, że ma ukryty, krótki nóż za plecami.
- Nazywam się Zarthyon. Jestem do twojej dyspozycji, ale pamiętaj, odpowiadam tylko przed Wiedźmim Królem.
Denethrill szybko wróciła do swojej roli i próbowała uzyskać przewagę nad rozmówcą.
- Możesz mówić do mnie per Pani, Zarthyonie.
- Nie zrozumiałaś. – Jego twarz była jak maska, niewyrażająca żadnych emocji. – Odpowiadam tylko przed Malekithem.
Przez chwilę mierzyła go wzrokiem, w pewnego rodzaju pojedynku, ale gwardzistę nic nie ruszało. Znowu przegrała. Westchnęła zrezygnowana.
- Dobrze ci to zrobi, czarodziejko. To, że wreszcie pojęłaś tą ważną prawdę.
- Mianowicie jaką?
- Że nie znaczysz tak wiele jak ci się samej wydaje. To typowe dla tych waszych Konwentów, ale sama magia nie czyni cię kimś ważnym,a ni potężnym.
Słowa Zarthyona, dogłębnie ją zraniły. Już miała mu wytknąć, że jest zaledwie żołnierzykiem i co on może mieć na ten temat do powiedzenia. Przypomniała sobie jednak, jaką elitą była Czarna Straż. Miała raz okazję obejrzeć ich trening, gdzie walczyli prawie każdą możliwą bronią, a potem pokazali absolutne mistrzostwo w posługiwaniu się standardową halabardą. A walka wręcz była zaledwie jedną z ich wielu zalet. Ta formacja nigdy nie oddała pola, co nie znaczyło, że ginęła bezcelowo, pod miażdżącą przewagą wroga, zamiast się wycofać. Ich umiejętności w walce, zazwyczaj przerastały ich przeciwników. Denethrill postanowiła przyjąć słowa Zarthyona, jednak jako naukę, a nie zniewagę. Za nic w świecie, nie miała zamiaru tego pokazać, oczywiście, lecz ukryła to najlepiej jak potrafiła.
- Mam ci coś do przekazania. – Powiedział gwardzista. – Zrobię to przed wyruszeniem w drogę, kiedy już będziesz gotowa.
- Wiedźmi Król mówił, że wszystko już załatwione? Gdzie mam się właściwie stawić.
- Przełęcze są w większości zasypane śniegiem. Skorzystamy z drogi morskiej od razu, zamiast podróżować do Arnheimu, największego portu na wschodzie, co nie oznacza, że podróż będzie krótka.
- Poradzę sobie. – Odpowiedziała chłodno czarodziejka.
- Mam taką nadzieję. Przyjdź jutro do portu, o której chcesz. Ja na pewno będę tam na czekał i ciebie znajdę.
- Mógłbyś chociaż wyprowadzić mnie teraz z cytadeli, zanim się pożegnamy?
Zarthyon zrobił to najkrócej jak się dało, resztę drogi przedstawiając jej słownie. Nie czekając na żadne pożegnanie, odwrócił się na pięcie i poszedł w swoją stronę, z powrotem na górę. Ona z kolei dosyć łatwo trafiła do wyjścia i ruszyła do swojego mieszkania, które było oczywiście blisko wieży Konwentu, a ta blisko cytadeli. Kiedy tam dotarła, natychmiastowo rzuciła się na łóżko. Właściwie była bardziej zmęczona mentalnie niż fizycznie, ale była wystarczająco ogólnie wyczerpana, by praktycznie od razu zasnąć. Zdjęła tylko z siebie swoją ulubioną suknię i zapadła się w miękką pościel.

Rano, kiedy już się obudziła, od razu zaczęła kolekcjonować potrzebne przedmioty. Trochę się nazbierało przez lata wiele ciekawych rzeczy, jak i tych, które trzymała z czystej próżności. Wiedziała, że powinna się spakować lekko, ale nie mogła sobie odmówić, niektórych swoich kosmetyków i innych upiększających specyfików. Na pewno znalazłoby się wiele osób, które by to wyśmiały, ale Denethrill i tak wzięłaby ze sobą, kreację z dnia poprzedniego, na każdą taka wyprawę. Nie mogła pozwolić, by w Bretonii, Mroczne Elfy prezentowały się gorzej od innych przybyłych. Wzięła też oczywiście, bardziej praktyczną część garderoby, w postaci typowej szaty „bojowej” czarodziejek Druchii. Kiedy zobaczyła, że wybrane przez nią rzeczy już zajmują całkiem sporo miejsca, wybrała kilka drobiazgów, które według niej najbardziej się jej przydadzą. Stwierdziwszy, że jest już na pewno gotowa, nie traciła czasu i udała się do portu. Nie chciała narazić się na jakieś niemiłe spotkanie z Koullarisem, po tym co stało się poprzedniego dnia. Zatoka okazała się być dosyć pusta, wiele statków wypłynęło, by spędzić sezon zimowy na wyprawach łupieżczych. Denethrill stanęła w najbardziej odkrytym, otwartym miejscu i zabijała czas oczekiwania, zgadywaniem, którym statkiem popłyną. Nie mógł być mały, ponieważ miał stanowić w pewnym sensie wizytówkę Naggaroth, ale zakładając, że są w miarę zwykłym małżeństwem, a nie wysłannikami króla, nie powinien być przesadnie duży. Przyglądała się właśnie jednostce, która wydawała się jej najbardziej prawdopodobna, kiedy padł na nią długi cień, zasłaniając marne promienie słońca. Obejrzała się i już miała przepędzić przybysza, ale przeszyła ją iskierka zrozumienia. Zarthyon pozwolił sobie na lekki uśmiech na widok reakcji czarodziejki, bo to właśnie on okazał się intruzem, chociaż mogłoby się zdawać, że jest to zupełnie inny mężczyzna. Denethrill również odpowiedziała uśmiechem.
- Nie spodziewałaś się czegoś takiego.
- Zdecydowanie nie.
Przede wszystkim, zmiana pozwoliła jej się przekonać jak wygląda twarz gwardzisty, ponieważ po jego wysokim hełmie nie było ani śladu. Ostre rysy nadawały mu groźny wygląd, nawet kiedy się uśmiechał. Podobnie jak ona, związał dla wygody długie włosy, chociaż na pewno były dużo krótsze, w porównaniu do jej dumy. Ciężką zbroję od stóp do głów, zastąpiła jej lżejsza, bardziej reprezentatywna wersja, odsłaniające niektóre części rąk i nóg, w przeciwieństwie do standardowej zbroi Czarnej Straży. Skupiała się głównie na pancerzu, chroniącym górną część ciała i lekkiej kolczudze opadającej, aż do stóp. Zniknęła też charakterystyczna halabarda i zastąpiły ją dwa, typowe dla szlacheckiego stanu miecze u pasa. Jednak najbardziej charakterystyczną zmianą było zdecydowanie zwierzę, które przysiadło na jego ramieniu.
- Co to w ogóle jest? – Zapytała zaskoczona.
- Mały bazyliszek. – Odpowiedział rozbawiony Zarthyon.
Denethrill zawsze miała problemy z zajęciami, dotyczącymi magicznych stworzeń, ale teraz kiedy usłyszała nazwę, wszystko było takie oczywiste. Gadzi tułów, i ogon były pokryte skórą jak u węża. Stworzenie miało jednak nogi, jak i skrzydła, co w całości upodobniało go do wywerny, która również nie miała górnych kończyn, zastępowanych przez zginające się w połowie długości skrzydła, zakończone w tym miejscu pazurami. Nogi za to wyglądały mocno ptasio, tak samo zresztą jak głowa, zakończona zakrzywionym dziobem. Co ciekawe pomimo tego, stwór miał wyraźnie zarysowane zęby, wystające na zewnątrz. Prawie całą głowę miał zakrytą skórzanym kapturem, typowym dla ptaków łowczych.
- Spokojnie, jeszcze nie zabija wzrokiem.
- To miło z jego strony. Jeśli dobrze pamiętam, to musiałby urosnąć do naszych rozmiarów zanim to się stanie. – Podsumowała czarodziejka. – Po co ta cała zmiana?
Wzruszył ramionami. – Nie mogę tam być Czarnym Strażnikiem. – Denethrill nie wspomniała, że to musiało być duże poświęcenie, zrezygnowanie ze swojej służby, nawet krótkoterminowo.
- Miałeś mi coś przekazać. – Odpowiedziała zmieniając temat.
- A tak. To podarunek od samej Morathi. Powiedziano mi, że będziesz wiedziała co to i jak to wykorzystać na Arenie.
Czarodziejka nie wierzyła własnym oczom, gdyż w ręce Zarthyona leżało nic innego niż Gwiazda Raz`zina. Nie było mowy o pomyłce, księga którą czytała, nie tylko zawierała dokładny opis, ale również rycinę artefaktu. W tym momencie zrozumiała, część tego co się wydarzyło i dlaczego została wybrana do tej misji. Z drugiej strony jednak zrodziło to nowe pytania, więc dalej czuła się zagubiona, wśród decyzji potężniejszych od niej osób. Czy to przypadek, że wspomniała o artefakcie Anethrze, czarodziejce najbliżej Morathi, która z kolei miała wpływy na decyzje Wiedźmiego Króla. Tego samego dnia Malekith wzywa ją, by wykonała dla niego zadanie, wspomagając się przedmiotem Raz`zina.
- Aż ci się oczy świecą. – Powiedział zaskoczony gwardzista.
- Po prostu nie spodziewałam się…
- Dosłownie.
Nie była w stanie tego zobaczyć, ani nic nie poczuła, kiedy brała artefakt do ręki, jednak wyraz twarzy Zarthyona, mówił jej, że nie zmyśla.
- Dobrze wiedzieć. – Odpowiedziała. – Nie przejmuj się. To się zdarza przy takich magicznych przedmiotach. Być może musiał się jakoś związać z nowym właścicielem.
- Pojmuję. Możemy już chyba ruszać, nie sądzisz?
- Nie widzę przeciwwskazań. – Odpowiedziała i schowała Gwiazdę w jednej z kieszeni jej płaszcza podróżnego.
Zarthyon wskazał jej statek, który niedawno wytypowała. Mogłaby się nawet ucieszyć, z tego, że trafnie oceniła sytuację, gdyby nie to jak niewiele statków kotwiczyło w tej chwili w zatoce. Gwardzista, pomógł jej wejść po trapie i weszli na pokład. Załoga nie zwlekała i zaraz opuszczono żagle. Kiedy statek już ruszył z miejsca, razem oglądali oddalające się na horyzoncie wieże Naggarond.

Obrazek
Ostatnio zmieniony 7 lip 2014, o 14:58 przez Pitagoras, łącznie zmieniany 3 razy.
Obrazek

Awatar użytkownika
Rogal700
Chuck Norris
Posty: 429
Lokalizacja: Bieruń

Post autor: Rogal700 »

Kompania zbliżała się do wyznaczonego miejsca, dwudziestu weteranów prowadzona przez najnowsze odkrycie Czarnego Zamku. Młody inkwizytor niemal w ekspresowym tempie wspinał się po szczeblach kariery, mimo młodego wieku i krótkiego stażu powierzono mu dowodzenia w bardzo ważnej misji.Eliot Lionheart bo tak się nazywał inkwizytor poprawił kapelusz, spoglądając na ruiny dworu które były ich celem. Brunet o nienagnanej budowie oparł ostrze o ramie, szeroka klinga o czarnej barwie. Skromna rękojeść i nie naganna długość, lecz to co czyniło te ostrze wyjątkowym był stop obsydianu z jakiego go wykonano a nosiło nazwę ‘’Czarne Pióro’’. Chwile po zatrzymaniu całej kompanii, po lewej stronie inkwizytora stanął jego zastępca w tych działaniach. Chłopak młodszy od niego o zaledwie wiosnę, ale już dysponujący sporym doświadczeniem. Niepokój budził tylko jego wygląd, jak na kogoś kto stanowi cześć plutonu egzekucyjnego był dosyć dziwny. Szczupły o ostrych rysach twarzy, cierpiący na albinizm. Białe włosy sięgające podstawy karku zakrywały lewą cześć jego twarzy, tylko jego wysokie urodzenie i protektorat pochodzący z wysokich urzędów sprawiły że młodzieniec nie został stracony podczas swych najmłodszych lat.
- Jesteśmy już na miejscu, poinstruowałeś kompanie co i jak Ishwaldzie?- rzucił Eliot spoglądając na miejsce gdzie schronili się kultyści
- Oczywiście, wszystko zgodnie z poleceniem- odrzekł Rainsteel
- Dobrze wiec, pora ich oczyścić w imię Sigmara- rzekł Lionheart po czym zwrócił się do reszty kompanii.
***
W ruinach dworu rozgorzała walka, uderzyli kiedy wróg był nieprzygotowany. Wywiad imperialny sprawdził się znakomicie, mimo przewagi liczebnej kultyści nie mieli najmniejszy szans w starciu z weteranami należącymi do sił Świętego Oficjum. Eliot tnąc z pół obrotu przerąbał kultystę który z próżnym skutkiem chciał do zajść od tyłu, krew z rozcięcia trysnęła inkwizytorowi na twarz. Eliot zerwał się do balustrady znajdującej się tuż koło niego, z tego miejsca miał idealną wizję na walki toczące się na dole oraz na piętrze. Chodź raczej byłą to rzeź a nie walka. Kompania egzekucyjna wywoływała wiele mieszanych uczuć w samej inkwizycji, wszystko było spowodowane osobami które dostały do niej przydzielone. Zajmowali się najczarniejszą robotą, zwykle nie oficjalnie. Pierwsze co przyciągnęło uwagę Eliota to masakra wywołana przez Ygreda, jeśli miał by wskazać w kompanii osobę która najbardziej wzbudziła jego zainteresowanie był to z pewnością ten norsmen. O jego przeszłości można było by napisać książkę, na razie wystarczy wymienić że jest to swój chłop. Za którego śmiało można dać sobie rękę uciąć, mimo północny korzeni wychowany w duchu imperium. Mężczyzna o potężnej budowie, wręcz kolosalnej wzrostem sięgającym ponad dwóch i pół metra. Gęsta ruda broda zdobiąca twarz skąpaną w gniewie, potężne ramiona dzierżące młot większy od przeciętnego człowieka. Niczym maszyna zniszczenia napędzana boskim gniewem brnął do przodu, młócąc hordę która próbowała się do niego zbliżyć. Niewzruszony mimo strzał sterczących z jego pancerza, mimo dziesiątek ludzi których zdążył już odesłać w zaświaty. Po chwili nóż przemknął tuż koło twarzy Eliota wyrywając go z objęć własnych myśli, znów stracił czujność. Ostrze jednak nie było skierowane w niego, spojrzawszy za siebie spostrzegł kultystę z którego piersi sączyła się krew. Eliot korzystając z okazji zdekapitował nieszczęśnika, po czym zeskoczył z piętra. Nóż zapewne był sprawką Eliny, tylko ona potrafiła w takim chaosie perfekcyjnie odnaleźć swój cel. Kiedy jego buty łowcy uderzyły o posadzkę przyjął od razu postawę bojową, chwile później o jego plecy oparł się vice kapitan.
- Raport- rzekł Eliot ścisnąwszy rękojeść swojego czarnego ostrza.
- Wszystko idzie zgodnie z planem, to tylko banda uzbrojonych chłopów. Za nic w nich wyszkolenia czy dyscypliny… nie rozumiem czemu wysłali tu nas a nie zwykły oddział milicji.
- Nie nam o tym rozprawiać- rzekł Lionheart wykonując cięcie z dołu wymierzone w najbliższego kultystę. Miecze przeszedł przez skórznie i ciało jak przez masło przerąbując nieszczęśnika na dwoje.
- Przecież to prawdziwa rzeź a nie walka- rzucił Ishwald chwytając przeciwnika za szyje aby następnie przebić klingą jego klatkę piersiową.
- Zważaj na słowa- zaśmiał się Eliot kiedy jego obsydianowe ostrze skąpane we krwi przejechało po podłodze.
- No dobrze, święte oczyszczenie w imię Sigmara- odrzekł z uśmiechem Ishwald blokując cios napastnika aby następnie potężnym kopnięciem wysłać go na ziemie- chodź nadal nie rozumiem czemu von Fortentort wysłał tu nas, marnotrawstwo środków.
- Nie można nam lekceważyć decyzji tak wysoko postawionego inkwizytora, dobra gdzie zlokalizowaliście przywódcę tej hałastry- rzekł Eliot spoglądając na uspokajające się walki
- W piwnicy, Anna i Has pilnując zejścia. Postanowiliśmy się tam nie zapuszczać póki sytuacja nie będzie ustabilizowana.
- Okej to bierz dupę w kroki idziemy tam, pora to wszystko zakończyć- po czym zerwał się truchtem, Rainsteel nie czekając długo ruszył w jego ślady.

***
Kobieta o posturze przyjemnej dla oka i burzy rudych włosów w towarzystwie młodzieńca o twarzy tak pospolitej jak to tylko możliwe i mizernej budowie ciała. Dwójka stała pośród trupów a za ich plecami wznosił się kamienny portal, dawniej będący oparciem dla potężnych dębowych drzwi które aktualnie zdobiły podłogę i schody. Eliot wraz z towarzyszem przedzierał się do nich, brnąc przez walczący tłum. Mimo że walki trwały nadal, wynik był z góry przesądzony. Żaden z kultystów nie dorównywał doświadczeniem komukolwiek z kompani egzekucyjnej, Lionheartowi było to nawet ciężko nazwać walką to była po prostu rzeźnia. W mgnieniu oka znaleźli się koło Anny, ścierającej aktualnie krew ze swego ostrza.
- Przewidywane siły wroga na dole?- zapytał Eliot spoglądając w ciemność korytarza.
- Sześć, siedem osób- rzuciła Anna nosząca przydomek Smoczycy
- Dobra Ishwald, Anna za mną. Hans znajdź Helbrechta i brata Guntera.
-Tego klechę?- rzekł młodzieniec skrywają swoja twarz w kapturze płaszczu.
- Tak tego klechę, czuje że jego modły będą nam potrzebne- odpowiedział inkwizytor naciskając na słowo klechę z wyraźną dezaprobatą, Hans tylko kiwnął głową po czym dzierżąc dwa krótkie miecze wbiegł między walczących.
- Dobra schodzimy!- krzyknął Eliot ścisnąwszy rękojeść swego obsydianowego ostrza.
Piwnica do której się zapuścili była wilgotna i skrywała swe oblicze w ciemnościach, jedynym źródłem światłą był dziwny kryształ znajdujący się w centrum pomieszczenia. Nadawał on temu miejscu ponurą aurę, a jego fioletowa poświata jeszcze bardziej ją potęgowała. Szóstka kultystów klęczała dokoła niego recytując jakąś inkantacje, wydawali się jak by wyrwanie z rzeczywistości uwięzieni w jakimś dziwnym transie. Tylko jeden z nich zdawał się być ‘’przytomny’’ a jego bogato zdobione szaty wyróżniały go na tle towarzyszy, widząc inkwizytorów podniósł się. Patrząc w ich stronę zaczął pomału się wycofywać do drzwi znajdujących się za jego plecami, Eliot pomału ruszył w jego stronę kiedy pozostałą dwójka łowców zbliżyła się do inkantujących. Przywódca kulty zniknął w kamiennym portalu, lecz jego śladami kroczył zdeterminowany łowca gotów zakończyć to wszystko. Słyszał kroki swej uciekającej ofiary, biedaka zagonionego w kozi róg którego jednym losem jest przyjęcie świętej kary wymierzonej przez rycerza walczącego ku chwale Sigmara. W końcu go znalazł, co prawda to co ujrzał zupełnie różniło się od tego czego się spodziewał.
Inkwizytor stał na środku pomieszczenia, patrząc na zdekapitowane ciało kultysty. Jego krew zalewała posadzkę rękę nadal zaciskała się na sztylecie, którego ostrze zostało przepołowione. Elito chwyciwszy oburącz swe ostrze nerwowo zaczął się rozglądać, w końcu go dostrzegł. Ponury wojownik wyłonił się z cienia, czerwonymi ślepiami przeszłym inkwizytora. Kroczył niczym demon zakuty w czarną stal z miecza otoczonego iście demoniczną aura nadal skapywała krew kultysty. Elito przyjął postawę gotów na atak, czarne ostrze jego przeciwnika pomknęło z góry uderzając w obsydianowy miecz. Korzystając z okazji łowca odrzucił miecz przeciwnika po czym wykonał kontratak, na jego nieszczęście chaotyk jak by przewidziawszy jego plan zszedł z linii ataku. W mgnieniu oka po tym wydarzeniu zerwał się do przodu, wyprowadzając prosty cios pięścią. Pancerna rękawica uderzyła w twarz Eliota odrzucając go do tyłu, tylko cudem jego nos nie został złamany. Inkwizytor złapał równowagę oczekując kolejnego ataku, jednak ten nie nadszedł.
- Idź- rzucił wojownik odwracając się i znikając w cieniu- twój los i tak jest przypieczętowany, Eliot chciał zanim ruszyć jednak ten wyparował niczym duch. Jedyne miejsce którym mógł wyjść były żelazne drzwi lecz kilka łańcuchów i masa kłute skutecznie je blokowały.
Nie tracąc czasu zerwał się biegiem spowrotem do pokoju z kryształem, czuł w kościach że stanie się coś niedobrego. Z zawrotną szybkością wparował do pomieszczenia, ciała kultystów znajdowały się pod ścianami, łysy kapłan wznosił modlitwy do Sigmara. Helbrech mężczyzna o bujnej czarnej grzywie i rysach wojownika badał każdy skrawek pomieszczenia. Imperialista z krwi i kości, przesunięty do plutonu egzekucyjnego za zbyt wielkie okrucieństwo. Eliot dyszał jego przybycie zaraz przyciągnęło wzrok zebranych, zanim cokolwiek powiedział kryształ pęknął. Fioletowe światło zalało pomieszczenie, po czym fala mocy rzuciła wszystkimi o ściany.
Inkwizytor podniósł się po chwili, odłamki pozbawione już swego koloru leżały wszędzie. Jego ludzie byli rozrzuceni po całym pomieszczeniu, jednak już na pierwszy rzut oka było widać że nic im nie jest. Tak myślał aż spostrzegł brata Guntera, który teraz przypominał masę zielonej galarety. Nie rozpoznał by go gdyby nie amulet młota unoszący się na wierzchu dziwnej mazi. Eliot odruchowo przyłożył prawą dłoń do ust i wtedy doznał kolejnego szoku, ręka nie była taka jak dawniej. Pokryta kostnymi naroślami w kolorach nocy, zakończona pazurami jak u jakiejś bestii. Lionheart cofnął się że strachem spoglądając na spaczony twór stanowiący cześć jego ciała, był przerażony. Z tego dziwnego stanu wyrwał go krzyk Ishwalda, nie zważając na swój stan łowca pomknął do przyjaciela. Albinos zacisnął swoje dłonie na prawym oku, spomiędzy palców wypływała krew. Ciecz pokrywała już znaczną część grzywki która zwykle zasłaniała tą połowę twarzy oraz najbliższe fragmenty twarzy i szyi. Eliot bez słowa przyklęknął przy nim, Rainsteel zmierzył go tylko pytającym wzrokiem i przerażonym wyrazem twarzy. Cała reszta zaczęła się budzić, w tym samym czasie do piwnicy wpadła czwórka innych łowców. Ygred niósł na swoich barkach mężczyzne, a przed nim stąpał Hans i Elina, kobieta o ostrych rysach twarzy i długich blond włosach przy ozdobionych pojedynczym warkoczem.
- Co tu się stało, u góry rozg…- norsmen przerwał na chwile spoglądając to na Ishwalda to na Eliota, po czym odnalazł wzrokiem galaretowatą substancje która kiedyś była braten Gunterem- a więc was też dopadło- rzekł nagle ze smutkiem.
- Jak to nas też? CO SIĘ STAŁO U GÓRY?!- krzyknął Lionheart, przerażony losem jaki mógł spotkać jego podkomendnych.
- Fala jakieś energii i wszystko wzięło i się pokiełbasiło, wszyscy zaczęli mutować. Von Bront strzelił sobie w głowę po tym jak wyrosły mu kopyta, a Klaus teraz jest drzewem dosłownie… wrósł biedaczek w ziemie.
- A z wami jak?
- Co do naszej trójki nie widać wyraźnych znaków spaczenia, jednak niczego nie możemy być pewni. – rzekła Elina z kislevskim akcentem, po czym palcem wskazała na meżczyznę którą niósł Ygred- Ciało Machisa w znacznym stopniu pokryły czerwone łuski, ponad to u góry jest znacznie gorzej. Można powiedzieć że mamy szczęście, pechowcy często zostawali wijącymi się kulami mięsa- dorzuciła z wyraźnym smutkiem na twarzy- Przybył też wilki inkwizytor von Fortentort, jednak uznaliśmy że najpierw wypadało by się skontaktować z wami.
- Rozumiem, nie zostało nam chyba nic innego- rzucił Eliot nadal nie dowierzając w to co się dzieje skierował się w stronę schodów.
- Nie możemy tam iść, chodźmy nie wiem co nie możemy- rzekł głosem który nie mógł nieść ze sobą nic dobrego Ishwald. Ręka która skrywała jego twarz opuściła miejsce swego spoczywania, odsłaniając skąpaną we krwi lico. Jednak najważniejsze było prawe oko, przekrwione od cieczy wypływającej z naczyń o złotej tęczówce uformowanej w gwiazdę chaosu teraz ledwo przebijającą przez czerwoną zasłonę.
- Mam zaufać tym heretyckim słowom!?- rzucił Helbrech opierając się o kamienny portal drzwi, kiedy tylko oparł się o niego ręką nie zdając sobie sprawy z własnej siły urwał dość spory fragment budowli. Ściskając kamień spojrzał po reszcie.- Co to na Sigmara ma być? Musimy natychmiast skontaktować się z nowo przybyłymi siłami oficjum, na pewno coś poradzą- Pierwszy raz na twarzy takiego weterana Eliot dostrzegł wątpliwość a może i strach.
- Zaufajcie mi, nie możemy tam iść chodź by nie wiem co- mówił dalej Ishwald skupiając na sobie spojrzenia pozostałych- Proszę skierujmy swe kroki w inną stronę tam czeka nas tylko śmierć

***
Von Fortentort poprawił kapelusz siedząc na swym białym koniu, wzrokiem wodził po ruinach które jeszcze przed chwilą były sceną rzezi. Mężczyzna z szlacheckimi rysami spojrzał na znajdujący się koło niego pułk i głosem którego mógł pozazdrościć nie jeden krasomówca przemówił
- Zabić każdego kto się pokaże, zrównać to miejsce z ziemią.
- Tak jest!- krzyknął kapitan po czym zaczął wydawać rozkazy poszczególnym oddziałom.
- Panie, a co z kompanią egzekucyjną?- rzucił młody łowca czarownic stojący na lewo od swojego przełożonego.
- Banda heretyków, za każdym wysłać list gończy. Nad każdego kto dotknęła ręka chaosu wisi jeden wyrok, z nimi nie jest inaczej.
- Skąd wasza ekscelencja ma pewność i wiedze o tym?
- Uwierz mi drogie dziecię moje oczy widziały już wiele- po tych słowach na ruiny spadł deszcze pocisków- Nawet jak ujdą z tego cało, daje im tydzień zanim ostrze Oficjum ich sięgnie.
***

4 miesiące później

Obsydianowe ostrze przeszło prze pancerz i trzewia bestigora jak przez masło, a struga krwi upadła na udeptaną trawę. Eliot obracając się ciął kolejnego gora który podszedł zbyt blisko, czarne ostrze przeszło przez koźlą szyję. Nie tracąc czasu inkwizytor obrócił się blokując cios wymierzony mu przez kolejnego napastnika na swojej demonicznej ręce, aktualnie owiniętej w masę bandaży i opasek na których zapisano modlitwy skierowane do Bogów Imperium. Korzystając z wolnej łowca pchnął klinga bez problemu zanurzyła się w klatce piersiowej zwierzoczłeka, aby następne z pomknąć do góry opuszczając ciało w barku. Eliot skierował się w stronę następnego oponenta, tym razem jednak zwątpił w swoje siły kiedy zobaczył w pełnej klasie szarżę minotaura. Ale jak to się mówi co niektórzy potrafią chwycić byka za rogi, Ygred odrzuciwszy swój potężny młot zderzył się z bestią. Zmuszając swoje mięśnie do tytanicznego wysiłku zamknął zwierzoczłeka w chwycie, minotaur chcą się wydostać wbił swoje kły w nieosłoniętą pancerzem szyje. Chwile po ugryzieniu cofnął paszczę z rykiem bólu, zarówno z rany jak i pyska bestii unosiła się para. Eliot dostrzegł płynny metal wypływający z rany norsmena który chwile później stwardniał w postać płytki, Ygred wykorzystując szok bestii wymierzył cios z kolanka aby następnie zmienić chwyt, jego potężne ramiona zacisnęły się na szyi potwora aby jednym ruchem złamać kręgi szyjne. Minotaur padł na ziemie bezwładnie to wystarczyło aby mniejsze, zwierzoczłeki uciekły w popłochu. Lionheart rozejrzał się po małym polu bitwy, wyklęta kompania, piętnaście osób pozostawionych na pastwę losu ściąganych przez ludzi z którymi kiedyś walczyli ramie w ramię.
- Więc to jest ta grota o której ci wspominał ten jegomości?- rzucił Ishwald, jego spaczone oko było skryte pod żelazną opaską która zaś ukrywała się pod białą grzywką. Reinsteel nienawidził swojego daru, jednak jeśli Eliot miał by wskazać najbardziej przydatny zapewnie był by to ten. Oko wpływało na wiatry magii oraz zsyłało niejasne wizje przyszłości, których to często Ishwald miał dość.
- Tak to ta, w niej odnajdziemy odpowiedź- rzekł smętnym głosem opierając czarne ostrze o ramię, tylko czy rozsądnie jej iść za drogą wskazaną przez głos z cieni?

***
Wyklęta kompania brnęła przed siebie, pośród tuneli groty. Kamienne korytarze tonące w mroku i wilgoci miały ich zaprowadzić do miejsca które odmieni ich los, jednak na ich drodze znajdzie się jeszcze wiele przeszkód. Jedna z nich właśnie objawiła się ich oczą, wkroczyli do naprawdę potężnej groty w której byli wstanie dostrzec tylko jedną ścianę. Wzdłuż niej powstała dziwna konstrukcja z drewna i żelaza, na szycie której znajdowało się coś na kształt szyn. Osadzono na nich molocha z brudnej stali, szerokiego na długość połowy boiska do Blood Bowla i długiego na sześć. Między kolejnymi platformami przemieszczała się prawdziwa horda dziwnych stworzeń, zgarbionych o szczurzych pyskach i łysych ogona.
- Pierdolone Skaveny znów jakąś maszynę śmierci postawiły-rzekł Helbrech który jako nieliczny z kompanii już wcześniej mierzył się z dziećmi Rogatego Szczura.
- Mniejsza z tym to kolejny etap na naszej drodze i czuje że doprowadzi nas do celu- rzucił Hans poprawiając swój kaptur.
- A więc kompania, ku chwale Sigmara i wyklętych! Pora odrąbać kilka łbów!- krzyknął Eliot chciwszy swój miecz- Naprzód- dodał kierując się po zboczu w stronę nadal stojącego ustrojstwa.
- Wyklęci na wieki! Wyklęci przez wieki!- rzucił Ishwald ruszając tuż za przywódcą.
***
Potężny moloch z żelaza pędził z zawrotną szybkością, wszystko napędzały tłoki z pomiędzy których co chwile wydostawała się para i zielone błyskawice. Swoiste połączenie spacz-elektroniki i prostego lecz skutecznego silnika parowego, maszyna wydawała się jednak zbudowana na szybko oraz przy użyciu materiałów o bardzo niskiej jakości. Można by było rzecz że wszystko ma się rozlecieć prędzej czy później, jednak szczurze istoty miały teraz inne zmartwienie. Pośród masy skrzyń, beczek i sprzętu znajdował się niebezpieczny wróg, który pomału lecz skutecznie brnął przed siebie. Skaveny nie potrafiły przeciwstawić się atakowi znienacka były zupełnie nie przygotowane a większość obsługi maszyny stanowili niewolnicy którzy korzystając z okazji uciekli. Eliot był coraz bliżej początku tej przeklętej maszyny, przerąbał kolejnego ze skavenów po czym wbiegł między dwa potężne regały skrzyń. Na końcu drogi dostrzegł skierowane w jego stronę lufy, jezzaile odpaliły jednak kule nie sięgnęły celu ku zdziwieniu strzelców. Eliot rzucił spojrzenie na stojącą kilka metrów za nim Eline, blondyna z wyraźnym wysiłkiem na twarzy trzymała przed sobą wyciągniętą rękę. Po czym z krzykiem wykonała nią pchnięcie, kule pomknęły w przeciwną stronę wbijają się w miękkie skaveńskie ciałka. Lionheart kiwnął tylko po czym ruszył przed siebie, miał nadzieje że droga którą obrał jest słuszna a na jej końcu uda mu się odwrócić przeklęty los jego kompanii. Biegł dalej kierując swe kroki do miejsca które zapewne było odpowiedzialne za działanie tego całego ustrojstwa, dziwna wieża górująca nad wszystkim znajdująca się na końcu całej maszynerii. Z pełną determinacją popędził na pilnujące wejścia szturmoszczury, które widząc go gotowały się do walki. Ku ich nieszczęściu jak by znikąd między nimi pojawiła się postać skrywająca się pod płaszczem, krótkie ostrza uderzyły w niekryte szyje a fontanna posoki zalała ścianę. Lionheart minął bez słowa Hansa widoczne wyczerpanego po skoku, pomieszczenie w którym się znalazł było istnym królestwem rur i trybów. Za szklanych tub wydobywało się zielone światło którego źródłem był spaczeń, wszystko pracowało niczym jeden organizm napędzając tego potężnego przemysłowego molocha. Eliot kroczył przed siebie gotów na starcie, spomiędzy maszynerii w końcu wyłonił się czarny szczur który już na pierwszy rzut oka wydawał się ważniejszy. Pokryty masą blachy i znacznie większy od swoich pobratymców, dzierżący pordzewiałą glewie.
- Zabić, zabić, roooooozrszaprać!- rozdał się naprawdę zdenerwowany przywódca skaveńskiej hordy- Dotrzeć na śmiercio arene i zwyciężyć, zwyciężyć!- Bestia rzuciła się wprost na kapitana przeklętej kompanii.
Glewia i ostrze zderzyły się zasypując podłogę iskrami, był to pierwszy błąd szczuroczłeka. Obsydianowe ostrze weszło w broń herszta na kilka milimetrów, to wystarczyło. Eliot jednym ruchem przerąbał ostrze glewii na dwoje, po czym kontratakował. Skaven jednak pozostał czujny uniknął cięcia po czym małym zakrzywionym sztyletem uderzył w tors imperialisty, na szczęście łuskowy pancerz wystarczył aby zablokować to uderzenie. Eliot nie czekał demoniczna ręką wyprowadził cios, który trafił prosto w szczurzy pysk. Oszołomiona bestia cofnęła się po czym wydała z siebie skrzek, gdy obsydianowe ostrze przesz przez jej tors zrywając spory kawał pancerza. Szczur skoczył w bok krążąc wokół przeciwnika, zwinnie przeszedł przez dziurę w obracający się trybie po czym ponownie rzucił się na łowcę. Lionheart zszedł nisko wykonując atak, klinga weszła gładko. Kiedy bestia uderzyła o podłogę za nim, znajdowała się już w dwóch kawałkach.
Arena śmierci, czyżby o tym mówił ten szczur? Eliot słyszał o tym przedsięwzięciu, czytał o nim w tajnych dokumentach. Przeklęte wydarzenie przyciągające spojrzenie Bogów, ponoć zwycięzca ma prawo do jednego życzenia. Czyżby jedna prośba mogła odwrócić przeklęty nurt losu? Eliot zbliżył się do potwornej maszynerii nadal rozmyślając, może to właśnie chciał mu pokazać głos z ceni. Przekazać informacje o arenie, ten szczur tam zmierzał więc zapewnie ta maszyna tam zmierza. Jednak z kontrolek zaświeciła się na czerwono a z podłogi wyjechała wajcha, inkwizytor nie myśląc pociągnął za nią. Maszyneria ustała a na powierzchni całej maszyny podniosły się metalowe tablice, zapewnie pewien rodzaj hamulca oporowego. Całość zaczęła gwałtownie zwalniać a Eliot nadal rozmyślał o arenie, czy to na pewno był dobry pomysł. W raportach Wielkiego Inkwizytora von Bittenberga było miejsce opisane jako serce herezji, zapewne Eliot nie położył by ręki na tych aktach gdyby nie dość znaczne wpływy. No i jest jeszcze ta przeklęta księga która kiedyś zarekwirował od pewnego pisarza przybyłego z Kislevu, spisał on historie zasłyszaną w norsce. Wszystko było by dobrze gdyby powieść ta nie traktowała o wydarzenia, które bardzo zbiegały się z tymi zawartymi w raporcie przez Wielkiego Inkwizytora. Miał zamiar porównać je po powrocie do czarnego zamku, jednak po drodze wynikła cała spraw z von Fortentort. Może Eliot postanowił zanurzyć się w prawdziwym ocenie herezji, jednak ma zamiar to zrobić. Arena była miejscem upadku wielu wielki, o czym świadczą strony zapisane przez tą dwójkę mimo to zaryzykowanie życia i duszy jest wartę zdjęcia wyroku z kompanii. Maszyna się zatrzymała tuż przed wielką kamienną ścianą, z jej lewej strony wyrosły potężne drewniane schody prowadzące w dół na przystań. Tam czekała na nich wielka tratwa używająca systemu lin do przesuwania się między punktami, wykonana w całości z drewna i obładowana masą skrzyń z najróżniejszymi przedmiotami. Nie zważając na wszystko i bez zbędnych rozmów, kompania używszy konstrukcji ruszyła do przodu. Dobrze wiedzieli że nie mają innej drogi, nie mogli się spodziewać że skazali się na kilka dni pośród światła pochodni i spaczenia, odcięci od powierzchni. Jednak nic nie trwa wiecznie.
***
Pierwszego dnia podróży pośród podziemnych toni, Eliot odnalazł w jednym z tobołów kompanii poszukiwaną księgę. Tomisko pióra podróżnika o zapomnianym imieniu, opisujące historie równie tajemniczą jak wielką. Może to tylko spis norsmeńskiej opowieści, jednak nadal zbyt pokrywa się z raportami do których udało mu się dostać. Kiedy usiadł do lektury którą niejedno krotnie uznał za bzdury spisane za heretyka, na stronnice spadł cień. Kobieca postać zasłoniła płomień pochodni, wyraźnie dając do zrozumienia że ma jakąś sprawę.
- Co Anno?- rzucił Eliot któremu wyraźnie nie służyła, podróż tratwą, co potęgowały pieśni wyśpiewywane przez jego podkomendnych który postanowili umilić sobie czas.
- Nadal wisisz nad tym książką?- zapytała spokojnie przyklękając aby ich twarz znalazły się na tym samym poziome
- Tak, o dziwo jest to naprawdę piękna historia
- Jak historie o miejscu rzezi, można nazwać piękną.
- Wojownicy przybywając aby walczyć o swe marzenia… z tego samego powodu my się tam udajemy.
- Ja nadal jestem zdania że powinniśmy poszukać innego sposobu.
- Reszta zadecydowała inaczej, musimy uszanować ich decyzję.
- Przecież to ty wyszedłeś z pomysłem udania się tam- rzuciła wpatrując się w niego oczy
- Może idę na łatwiznę, ale uważam się to jest najlepsza i najszybsza droga aby naprawić to co się stało.
- Niech ci będzie, ale nadal czemu uważasz tą historie za piękną. Nie rozumiem co wyjątkowego w historyjce o zakapiorach piorących się po mordach do upadłego, aż jeden z nich nie otrzyma wymarzonej nagrody.
- Nie o to chodzi… -Eliot zamyślił się chwile- Ta historia ma coś w sobie, mimo tego że odbyła się w mrocznych zakamarkach gdzie królowali Bogowie Chaosu, była światkiem czegoś więcej niż jak to powiedziałaś bezsensownego mordobicia. Miłość, nienawiść, przyjaźń to wszystko przemknęło przez tą ponurą historię.
- Miłość? Przyjaźń? Na pewno byłeś trzeźwy czytając to? Sam kilka miesięcy temu uznałeś to za stek bzdur spisanych przez pijanego heretyka.
- Tak dwójka zakochanych która nigdy nie mogła być razem, wojownik który był wstanie poświęcić wszystko dla ukochanej. Jednoczący się w boju mężowie w obliczu niebezpieczeństwa, odstawiający na boczny tor wszelkie różnice. Ujrzałem sylwetki godne do naśladowania i warte do zapamiętania.
- Nazwałeś tą historie piękną ale przed chwilą rzekłeś że jest też ponura.
- Bo to prawda, romans zakochany zakończony został ostrzem wojownika który przełożył ich życia nad własne pobudki. Inny zaś mimo że uratował swoją ukochaną ponoć nigdy nie mógł z nią być, podróżnik z dalekiego wschodu niesiony poczuciem powinności zatracił się w nienawiści. To tylko niektóre przykłady, musze przyznać ten kto to spisał naprawdę miał talent. Mimo tego że zapewne był heretykiem miał talent, najbardziej jednak przeraża mnie podobieństwo niektórych wydarzeń do raportów Wielkiego Inkwizytora.
- Wielkiego Inkwizytora… słyszała o nich, ponoć tylko nieliczny mogą w ogóle do nich zaglądać.
- Tak to prawdą-rzucił Eliot chowając tomisko
- Co cie tak przeraziło?
-To że wtedy świat o mało nie przestał istnieć.
- I nadal chcesz udać się na tą przeklętą arenę?
- Może zwłaszcza dla tego. – odrzekł wpatrując się w śpiewającą gromadę, która podawała między sobą bukłak z ale.
***
W końcu tratwa uderzyła do drugiej przystani, była pusta jak by od dawna opuszczona. Z potężnego wyłomu padały promienie jaskrawego światła, świeże powietrze było wręcz zbawienne dla ich nozdrzy a odgłosy przyrody takie jak szum lasu koiły uszy. Wyklęta kompania ruszyła przed siebie, zabierając ze sobą co przydatniejsze z rzeczy. Z papierów które Eliot znalazł przy czarnym szczurze, miejsce będące celem ich podróży było niedaleko stąd. Trochę go przerażało jaką odległość pokonali dzięki skaveńskim maszyną, jednak teraz nie było możliwości odwrotu. Stanie na piaskach areny , wywalczy dla swej kompanii odkupienie lub polegnie próbując. Był to jedyny sposób, on ich skazał na ten los więc tylko on będzie ryzykował.


Eliot Lionheart, Kapitan Wyklętej Kompanii (Empire Captain)
Broń: Bastard zwany ‘’Czarnym Piórem’’, demoniczna ręka (broń naturalna)
Zbroja: łuskowa (średnia), demoniczna ręka (jak puklerz)
Umiejętność: Mistrz Fechtunku, Mutant
Ekwipunek: Obsydianowe wykończenia broni
Ostatnio zmieniony 28 lip 2014, o 13:17 przez Rogal700, łącznie zmieniany 2 razy.
WoCH W.19/R.9/P.7
Razem:35

Awatar użytkownika
Kordelas
Masakrator
Posty: 2255
Lokalizacja: Kielce

Post autor: Kordelas »

KRASNOLUD WIERZCHOWY???!
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!

Awatar użytkownika
Rogal700
Chuck Norris
Posty: 429
Lokalizacja: Bieruń

Post autor: Rogal700 »

widząc to nawet chciałem postać zmienić
WoCH W.19/R.9/P.7
Razem:35

Awatar użytkownika
Slayer Zabójców
Masakrator
Posty: 2332
Lokalizacja: Oleśnica

Post autor: Slayer Zabójców »

Kordelas pisze:KRASNOLUD WIERZCHOWY???!
Nie slyszałeś nigdy o krasnoludzkich lordach niesionych do bitwy na tarczy :D?
Obrazek

Awatar użytkownika
Kordelas
Masakrator
Posty: 2255
Lokalizacja: Kielce

Post autor: Kordelas »

W encyklopedii nie znalazłem definicji! O! :cry:
:wink:
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!

Awatar użytkownika
Matis
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3749
Lokalizacja: Puławy/Wrocław

Post autor: Matis »

Imię: Ferragus Blood Dragon
Kim jest: Wompierz :lol2:
Broń: Włócznia (O nazwie Smoczy Kieł)
Zbroja:Ciężki pancerz, ciężki hełm z czerwonym smokiem, ciężka tarcza z symbolem smoka
Ekwipunek: Paraliżująca Toksyna (Na włóczni)
Umiejętność Specjalna: Blood Dragon (Krwawy smok)
Wierzchowiec: Zmora

Portret
Obrazek

Historia Postaci:

Był to rok 852 (1813). W tym czasie przez Bretonię przetoczyła się epidemia czerwonej ospy, równocześnie szczuroludzie rozpoczęli oblężenie Brionne i Quenelles. Książe Merovech z Mousillion, które zrządzeniem losu zostało oszczędzone przez zarazę, ruszył z całym rycerstwem na odsiecz oblężonym twierdzom. Po wielogodzinnym boju Bretończycy zwyciężyli. Na zamku księcia wyprawiono ucztę, na której zjawił się sam król.

Merovech miał jedną przypadłość. Był wyjątkowo okrutnym władcą i wszystkich złoczyńców karał, nabijając na pal. Nabite ciała stały na dziedzińcu, jak i w samej Sali biesiadnej. Podczas uczty rycerze z obrzydzeniem spoglądali na okaleczone ciała. Co rusz w Sali było słychać głosy: - Hańba!!! Potwarz!!! Książe Quenelles oskarżył Merovecha nawet o zhańbienie honoru wszystkich zebranych i złamanie prawa gościnności. Sam król, również potępił to okrucieństwo. Gniew wziął górę nad księciem. Cisnął złotym kielichem o ziemię. Następnie oskarżył monarchę o próbę pozbawienia go władzy i wyzwał go na pojedynek w obronie honoru.

Król nie miał wyjścia i stanął do boju. Walka była dość krótka, ponieważ książę był wybitnym szermierzem, a królowi było bliżej do kurzego udka niż do miecza. Silne cięcie wybiło miecz z rąk władcy. Merovech nie poprzestał na tym. Rzucił się na monarchę i rozdarł jego gardło gołymi rękami. Chwycił złoty kielich, którym wcześniej cisnął o ziemię. Podstawił go pod gardło króla i napełnił po brzegi krwią następnie śmiejąc się szaleńczo opróżnił go do dna. Przerażeni książęta opuścili miejsce zbrodni, by później na czele swoich armii ruszyć na Mousillion. Wojska Merovecha nie miały żadnych szans, więc w krótkim czasie większość terenów księstwa została zagarnięta, głównie przez władcę Lyonesse. - Wiem to, bo byłem na tej uczcie, widziałem upadek króla i straszliwą zbrodnię. Brałem udział w bitwach i widziałem początek końca chwały Mousillion.

W roku 1319 ( 2297) Maldred z Mousillion oświadczył wszem i wobec, że jego żoną została Pani Jeziora. Kazał nosić przed sobą złoty kielich i pozwalał napić się z niego, każdemu rycerzowi, który do niego dołączy, przysięgnie wierność i posłuszeństwo. Wielu rycerzy, którzy byli wewnętrznie rozdarci, nie zdecydowani, dołączyło do niego. Wkrótce władca Mousillion ruszył na czele silnej armii do Gisoreux, aby zażądać korony. Naprzeciw niego stanęła armia wierna królowi. Maldred uniósł kielich w górę i rzucił wyzwanie wszystkim zebranym rycerzom. Nikt nie odpowiedział, zapadła cisza, którą przerwał tętent kopyt. Z lasu wyłonił się rycerz w zielonej zbroi i podjął rękawicę. Do pojedynku jednak nie doszło, gdyż obok króla pojawiła się prawdziwa Pani Jeziora i mocą prawdziwego kielicha, przełamała moc fałszywego. Sojusznicy Maldreda opuścili go natychmiast, sam książę uciekł do swojego zamku. Monarcha w majestacie prawa pozbawił go tronu, rodowego nazwiska i szlachectwa, kładąc przy tym kres dynastii książąt Mousillion. - Również byłem świadkiem tych wydarzeń, pięknego triumfu dobra. Nie wiem co stało się potem z fałszywym Graalem. Ponoć był to niezwykle silny artefakt, lecz zaginął podczas kolejnej epidemii czerwonej ospy, która zabiła Maldreda i jego małżonkę oraz zdziesiątkowała ludność księstwa. Wiem tylko jedno, nie może on trafić w niepowołane ręce…

Ferragus zakończył swą opowieść, stał przy oknie, jego oczy wpatrzone były w dal. Obok niego stało wielkie lustro, lecz nie było na nim widać odbicia rycerza. Louen Lwie Serce, król Bretonii, pan na Couronne, siedział w swoim fotelu, w lewej ręce trzymał kielich z winem, zaś w prawej zapaloną fajkę. Obaj wyglądali dość młodo. Wydawało by się, że król ma trzydzieści lat, jednak moc Pani przedłużała wiek każdemu pobłogosławionemu rycerzowi. Miał ich 90 a Rycerze Graala mogli dożyć nawet 300. Ferragus również wyglądał na 30, ale miał ich co najmniej trzydzieści razy tyle. Był jednym z rodu, który wybrał drogę wampiryzmu, aby móc dłużej doskonalić się w walce bronią, żeby lepiej służyć królowi, królestwu i Pani Jeziora. Przez ten wybór stali się wyrzutkami i musieli opuścić swoje zamki i ziemie. Jednak nigdy nie zapomnieli o swojej przysiędze i nadal są jej wierni…

Niektórym może wydawać się to dziwne, ale Król sam zaaranżował to nietypowe spotkanie. Pierwszy raz spotkał Ferragusa, kiedy miał 15 lat. Podczas polowania, koń króla wystraszył się wielkiego dzika z lasów Artois. I zrzucił przyszłego władcę na ziemię. Dziki z Artois są wielkości niedźwiedzia, a starsze osobniki potrafią być od niego nawt dwa razy większe. Los Louena miał być przypieczętowany, ale wtedy pojawił się dosłownie znikąd Ferragus, dzierżąc w dłoni swoją włócznie, powalił bestię jednym ciosem. Następnie odeskortował chłopca na skraj lasu. Kiedy wspólnie jechali, młody król dowiedział się o historii rodu rycerza ze smokiem na hełmie. Dowiedział się, że nadal są wierni Bretonii i jeżeli będzie potrzebna ich pomoc, wystarczy, że rozetnie nożem wewnętrzną stronę dłoni i zaciśnie ją, pozwalając, żeby królewska krew spłynęła na ziemię.

Mijały lata, Monarcha miał już 90 lat, odkąd zasiadł na tronie, starał się wymyślić sposób, jak zdjąć klątwę z Mousillion. Wiedział o Milionowej armii nieumarłych stacjonujących w zamku Rachard. Moc klątwy pozwala kontrolować nieumarłych na terenie księstwa, jednak po przekroczeniu granicy po prostu się rozpadną. Mówi się o dziwnych szczuropodobnych stworzeniach, czających się na bagnach, o mutantach i innych potworach. Nie można było tam tak po prostu wejść z armią i zniszczyć każde plugastwo, które stanie im na drodze. O nie, wróg tylko na to czekał. Ostatnimi czasy sytuacja jeszcze bardziej się skomplikowała. Szpieg, który trzyma się blisko dworu Mousillion, doniósł, że trwają poszukiwania fałszywego Graala, tego samego, którego używał Maldred. W nieodpowiednich rękach mógł by stać się przyczyną zagłady całego królestwa. Trzeba go było odnaleźć i zniszczyć. Zadanie to jednak przewyższało zwykłych śmiertelników, większość rycerzy Graala zajmowała się swoimi zamkami, a ci co nie posiadali ziemi, byli poza zasięgiem królewskiego wezwania. W tej właśnie chwili próby, monarcha przypomniał sobie o smoczym rodzie i o przysiędze złożonej wiele wieków temu. Niespełna miesiąc po wykonaniu rytuału, przybył rycerz odziany w czerwoną zbroję, na hełmie miał smoka, dzierżył tarczę z takim samym znakiem i włócznię. Na początku nie chciano go wpuścić. Więc zażądał widzenia z królem. Władcy doniesiono o całym zdarzeniu. Godzinę później siedzieli zamknięci w jednej z komnat króla.
- Dziękuję ci za opowiedzenie mi jak dokładnie wyglądał upadek tego Maousilion. Pewnie się już domyślasz dla czego proszę was o pomoc.
- Rycerz służy Królowi i Królestwu, jeżeli coś zagraża, którejś z tych rzeczy, ma obowiązek stanąć w jej obronie.
- Moi szpiedzy donieśli, że trwają poszukiwania owego fałszywego Graala. Boje się, że może być wykorzystany przez lorda Rachard do podtrzymania armii nieumarłych i tym samym podbicia całego królestwa. Jak już wiesz, nie jesteśmy w stanie zatrzymać milionowej armii nieumarłych. Nikt nie jest w stanie.
- Więc to moje zadanie, znaleźć kielich i go zniszczyć?
- Tak to twoje zadanie. Wyruszy z tobą Jeden z rycerzy, Bertelis de Castelrosse. Dzięki temu nikt nie będzie robił problemów z wpuszczeniem cię do zamku, miasta. Będzie posiadał glejt z moją pieczęcią, dającą wam wszelkie przywileje i nietykalność. Teraz ruszaj, nie ma czasu do stracenia. Trzeba powstrzymać wrogów królestwa!


Ferragus, ukłonił się nisko i wyszedł z komnaty króla. Po chwili dołączył do niego Bertelis.

- Witaj, nazywam się Bertelis de Castelrosse, drugi, młodszy syn mego ojca i w tym momencie jedyny spadkobierca. Będę ci towarzyszył w dalszej drodze.

Ferragus westchnął ciężko.

- Nie prosiłem o żadną pomoc, lepiej zrobisz jak zostaniesz.
- Nie, król rozkazał mi towarzyszyć ci do samego końca naszego, lub wyprawy. Tak też zrobię, inna decyzja równała by się z utratą honoru!!!


Ponownie westchnął. Dobrze pamiętał, że w młodości był taki sam. Arogancki, porywczy, zbyt pewny siebie. Przez te cechy stracił jedyną kobietę którą kochał. To było jeszcze za nim, stał się wampirem. Machnął ręką na rycerza i odparł.

- Rób jak chcesz, nie odpowiadam za twoje bezpieczeństwo.

Młodzieniec aż podskoczył z radości. Podczas dalszej drogi do stajni szli w milczeniu. Tam konia dosiadł tylko Bertelis. Chłopak dziwił się, że tak znamienity rycerz, jakim musi być Ferragus nie posiada rumaka. Kiedy wyszli przez główną bramę, wampir zagwizdał. Z lasu wyłonił się emanujący niebieską poświatą rumak, jego grzywę zastępował niebieski ogień. De Castelrosse zdębiał na widok tego straszydła.

- Spokojnie chłopcze, to tylko Drago, mój wierzchowiec i towarzysz.

Młody rycerz przełknął ślinę i zapytał.

- Kim ty tak właściwie jesteś?
- Jestem strażnikiem królestwa, rycerzem króla, służącym Najświętszej Panienki i katem dla wroga. Od tej chwili to ja jestem twoim seniorem, będziesz robił co ci rozkażę, będziesz walczył wtedy, kiedy powiem i będziesz uciekał, kiedy ci to rozkażę. Zrozumiałeś?
- Tak Panie, zrozumiałem!


Nie było już więcej pytań, ruszyli w mrok nocy. Przez następne dni jechali bez wytchnienia, przystawali tylko po to, żeby Bertelis i jego koń mogli coś zjeść. Ferragus miał przy sobie kilka butelek z czerwoną cieczą. Młodzieniec raz zauważył, jak rycerz pije z jednej z nich. Nie jadł i nie pił nic innego. Musieli jechać przez księstwo Monfortu, bo to była najszybsza droga do Mousillion. Dominowały tu liczne kopalnie. W nich również czaiło się zło. Stukacze głębinowe, czyli mówiąc prościej martwi górnicy mścili się na żywych i niszczyli podpory tuneli, aby później żerować na ciałach ofiar zawałów kopalni. Przy rozwalaniu podpór, zawszy słychać charakterystyczny stukot. Stąd też wzięła się ich nazwa.

Pokonywali właśnie kolejne wzniesienie, kiedy ujrzeli przed sobą ufortyfikowane opactwo Hougemont. Ferragus widząc, że jego towarzysz jest tak zmęczony, że ledwo trzyma się na siodle, postanowił, że zatrzymają się tam na noc. Sam miał ochotę na wyborne Bretońskie wino. Zsiadł z konia i odesłał go w inną stronę. Lepiej, żeby ci ludzie nie wiedzieli o tym rumaku. Dalszą drogę przeszedł pieszo. Mnisi widząc glejt nie robili żadnych problemów. Konia odprowadzono do stajni, a dwaj rycerze ruszyli w stronę karczmy.
Karczmarz przecierał kufle, kilka osób popijało wino, które było najpopularniejszym trunkiem w Bretonii. Nagle drzwi otworzyły się, pod wpływem silnego pchnięcia. Rozmowy ucichły. Wszyscy przyglądali się smoczemu rycerzowi i jego towarzyszowi. Ferragus wszedł do środka i rzucił skórzany mieszek, pełen monet na blat. Zażądał najlepszych pokoi, ciepłej kąpieli, wybornego wina i smacznej strawy. Właściciel lokalu spełnił natychmiast wszystkie żądania. Ekwipunek obu szlachciców został zaniesiony do ich kwater. Po zaznaniu kąpieli, mogli w końcu zasiąść do wieczerzy i napić się wybornego wina. Wampir pociągnął solidny łyk z kielicha i westchnął z ulgą. - Tak tego mi było trzeba. Prawdziwego Bretońskiego wina z Akwitanii. Dwieście lat na to czekałem Bertelis po prostu pił, był zbyt młody, żeby delektować się czymś takim jak smak wina.

Za rycerzami siedzieli inni szlachcice. Bretończycy. Ferragus jako wampir, miał doskonały słuch. Usłyszał, jak mężczyźni dyskutują o jakiejś arenie śmierci. lecz w końcu z ich ust padło coś co przykuło uwagę rycerza.
- Tak, ja też nie wiem, jak oni chcą ściągnąć najlepszych zabijaków do Mousillion i zorganizować tą arenę.
- Nikt się jeszcze nie zapisał?
- Niestety nie, trudno, trochę tu jeszcze zabawi...

Rozmowę przerwało uderzenie ciężkiej rękawicy o stół. Nad rozmawiającymi górowała potężna postać.

- Nazywam się Ferragus Blood Dragon. Z wielką chęcią wezmę udział w waszej arenie
Mężczyźni siedzący przy stole popatrzyli po sobie, po chwili jeden z nich wpisał smoczego rycerza na listę.
Ostatnio zmieniony 5 lip 2014, o 17:37 przez Matis, łącznie zmieniany 4 razy.
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów

Awatar użytkownika
Mistrz Miecza Hoetha
Falubaz
Posty: 1011

Post autor: Mistrz Miecza Hoetha »

Obrazek
Imię:Ramazal
Rasa:Elf Wysokiego Rodu
Profesja:Szlachcic
Broń:Włócznia ,,Gniew Yeluanirów"+Długi Miecz (w czasie walki używa jednak jedynie włóczni trzymanej oburącz, miecz jest jedynie na wypadek straty włóczni)
Zbroja:Zbroja z Ithilmairu+Hełm z Ithilmairu
Ekwipunek:Trucizna Mantikory
Umiejętność:Błyskawiczny Unik

Averloren było magiczne.
Co do tego nikt chyba nie miał wątpliwości. Drzewa starsze i potężniejsze niźli w kniei Athel Loren, trawa miękka jak dywan, miliardy jasno świecących gwiazd na firmamencie. W Averloren żyło się jak we śnie. Ale każde miejsce skrywa tajemnice. Nigdzie polityczne intrygi i starcia nie były tak intensywne jak tutaj. Wszystkie rody zabiegały o uznanie i przychylność Wiecznej Królowej i jej małżonka Lorda Tyriona. Averlolren było istnym targiem politycznym, na którym kupczono dworami i tytułami.

Ramazala właśnie po to przybył. Po dwór i tytuł.
Pochodził z Tor Achare, wielkiej twierdzy założonej ku chwale Aeneriona gdzie szkolono najlepszych elfich wojowników. Jego ojciec na Arenie politycznej był nikim. Członkiem tak zwanych rodów służebnych które nie miały nadanych przywilejów szlacheckich. Przez całe życie pragnął to zmienić, lecz w gruncie rzeczy nie miał nic. Ani pieniędzy dzięki którym mógłby sobie kupić dwór i tytuł, ani siły aby go sobie wywalczyć w czasie wojny. Nie był sprawnym kupcem, ani dyplomatą. Wiódł proste, nie ciekawe życie. Ale dla swojego syna chciał czegoś zupełnie innego. Wierzył, że Ramazal stanie się wielkim wojownikiem, takim jakim on marzył być w młodości. Przez osiemdziesiąt lat szkolił syna we władaniu bronią, wiedzę czerpał z książek. Wysyłał go na liczne obozy szkoleniowe, chciał aby jego latorośl był najlepszy. I jakimś cudem udało mu się to. Ramazel sam nie wiedział czy był to efekt tych osiemdziesięciu lat ćwiczeń, czy też wrodzonej siły i szybkości odziedziczonej po pradziadku który jak często mu ojciec powiadał był wielkim wojownikiem. To nie miało znaczenie, ważne było jedynie to, że Ramazal był jednym z najgroźniejszych wojowników, nie tylko dzięki swej szybkości i zwinności, ale także dzięki stosowanym przez siebie sztuczką. Choć nikt tego nie wiedział, elf chciał być pewny, że wyjdzie z każdej walki zwycięsko, dlatego też zawsze nosił przy sobie różnorakie trucizny które nakładał na ostrze włóczni.

W Averloren organizowane są często turnieje, na te najgłośniejsze przybywają dziesiątki elfich wojowników, najlepszych z najlepszych. Jednym z takich jest turniej z okazji urodzin Lorda Tyriona-najgroźniejszego wojownika Ulthuanu a może i świata. Główną nagrodą był tytuł szlachecki (jeśli ktoś jeszcze go nie posiadał) i spory majątek oraz uznanie w oczach Tyriona i Wiecznej Królowej. w W tym roku jednak swoją nieobecność zapowiedziało wielu wojowników. Na Ulthuanie trwał okres mobilizacji, powaiadano, że mroczne elfy przygotowują flotę, której siła ma taką moc iż z łatwością może zedrzeć z powierzchni ziemi wiele elfich miast. Była to idealna okazja, na turniej nie przybyłą większość Lordów, musieli się oni zająć przygotowywaniami do do obrony, zaś ci którzy się na nim zjawili byli najprawdopodobniej słabymi wojownikami których bardziej obchodziła własna przyjemność niźli losy Ulthuanu.

Tak przynajmniej wmawiał sobie Ramazal który właśnie przygotowywał się do starcia z Vakarianem z Lothern. Była to ujego trzecia walka na turnieju, jak dotąd nie przegrał żadnej. Przeciwnicy byli powolni jak muchy w smole w porównaniu z jego gracją i zwinnością. Na dodatek wystarczyło, że ich drasnął a jad z sennika odbierał im wolę walki. Rozległ się gong, i stojący naprzeciw niego szlachetka uzbrojony w długi miecz i srebrną, wysadzaną rubinami tarczę rzucił się bezmyślnie do przodu, chcąc najwyraźniej stratować Ramazala. Elf zaśmiał się w duchu i z łatwością odskoczył, tak jak tysiące razy na treningach pod czujnym okiem swego ojca. Wykorzystując to, że przeciwnik odsłonił plecy, dźgnął go włócznią, zostawiając na jego zbroi długą srebrną rysę. Gdyby nie napierśnik sztych przebił by przeciwnika. On sam zmuszony był walczyć bez niej-jego ojca nigdy nie było na nią stać. Przeciwnik odwrócił się zaskoczony i ruszył ku niemu osłaniając się tarczą. Ramazal wykorzystując przewagę długości jaką dawała mu włócznia uderzył po raz drugi silnym wypadem tułowia wraz z dłonią, cios był bliski trafienia przeciwnika w pachwinę (gdzie celował elfi) ale jego oponent odbił go szybko tarczą. Po czym ciął elfa. Ramazal cofnął się, o włos unikając ciosu, równocześnie zakręcił włócznią i ciął znad głowy w bok przeciwnika. Włócznia odbiła się od napierśnika, Vakarian zaś pchnął go mieczem prosto w tors, Ramazal wykorzystując energię jaką nabyła jego włócznia, uniknął zgrabnym pirutem, w czasie którego wypatrzył okazję i ciął przeciwnika między płyty zbroi. Oczka Kolczugi rozprysły się na wszystkie strony, zaś Ramazal widząc, że jego przeciwnik zachwiał się pod siłą uderzenia, kopnął go w tors obalając na ziemię. Czuł radość, wiedział iż trucizna z sennika zaraz odbierze przeciwnikowi wolę walki, że rana którą mu zadał choć żałośnie płytka, właśnie zapewniła mu zwycięstwo. Vakarian podniósł się powoli, a w jego spojrzeniu młody wojownik-truciciel wyczytał, że trucizna zaczyna działać. Uśmiechnął się paskudnie i trzymając włócznię przed sobą przyjął postawę do dalszej walki. Szlachetka stracił większość zapału do walki, widać było iż robi się senny. Ramazal miał zamiar pokonać go spektakularnie, tak aby zdobyć sobie uznanie widowni. W momencie więc gdy tamten niezgrabnie rzucił się na niego wymachują bronią, uniknął jego ciosów, i w piruecie zawirował za niego po czym walnął trzonkiem włóczni w hełm ogłuszając a następnie podciął go, obalając na ziemię, gdy tamten próbował wstać Ramazal przyłożył mu sztych włóczni do wizjera hełmu. Na widowni rozległy się oklaski, wszyscy wydawali się być pod wrażeniem jego umiejętności, zwłaszcza, że był to jego pierwszy turniej i jak dotąd nie przegrał żadnej walki. Ukłonił się wiecznej królowej, podał rękę i pomógł wstać Vakarianowi, po czym udał się między namioty aby oczekiwać na kolejny sparing.

Prędko go dogonili, najpierw ci którzy chcieli mu pogratulować, potem ci którzy uznawali go za jakieś dziwadło (no bo żeby chłop startował przeciw rycerzom?!), a pod koniec ci którzy chcieli się z nim napić. Zbył wszystkich. Tych którzy mu gratulowali, podziękowaniami. Tych którzy byli nim zaciekawieni, półsłówkami lub groźbami. A tych którzy chcieli się z nim napić... cóż po prostu szybko opróżnili butelkę. Gdy wszyscy już poszli i został sam, czuł się zmęczony ale szczęśliwy. Nie miał ochoty na rozmowy czy zabawę, nie szukał ich w Averloren. Dla niego liczyło się tylko zwycięstwo w turnieju. Z drugiej strony dręczyło go również poczucie winy, we wszystkich zwojach jakie czytał i we wszystkich opowieściach jego ojca elfi rycerze byli prawi i honorowi. On zaś właśnie ścierał resztki trucizny z ostrza, faktem było, że bez niej również wygrałby te wszystkie walki. Trzej przeciwnicy jacy stanęli przeciwko niemu, byli powolni i nieporadni. Ale on wolał mieć pewność, to był pierwszy turniej od niepamiętnych czasów na którym nie pojawiły się takie szychy jak Lord Imrik, Lord Caraler czy też Biały Miecz. Miał szansę wygrać, a gdyby tak się stało, spełniłby swoje (i jego ojca) największe marzenie. Wtem usłyszał kroki. Odwrócił się zaskoczony i ujrzał młodego-co najwyżej dwudziestoletniego elfa o białych jak śnieg włosach i niebieskich niby lód oczach. Ubrany był w ithilmairową zbroję pokrytą złotymi zdobieniami, na ramiona miał zarzucony błękitny płaszcz, zaś do boku przypasany miecz. Wyglądał jak uosobienie idealnego elfiego rycerza.
-Witaj-rzekł do niego wyciągając dłoń-z całego serca gratuluję zwycięstwa.
-Dziękuję-odpowiedział lekko zmieszany, ściskając mu dłoń.
-Jestem Caladris z Caledoru-powiedział nieznajomy.
Ramazelowi szybko zabiło serce.
-Ten Caladris?-zapytał z niedowierzaniem.
Ostatnimi czasy cały Ulthuan obiegła niezwykła historia, w czasie najazdu norsmenów na Caledor jeden z młodych srebrnych hełmów przybyłych z Saphery nie dość, że zasiekł wrogiego czempiona w pojedynku to jeszcze poprowadził kontratak gdy zginął stary Vahuril dowodzący obroną elfów i walczył niby wilk. W uznaniu jego czynów zaproszono go na dwór Imrika-starego i podobno pełnego zgryzoty władcy Caledoru (o samym Imriku krażyło również dziesiątki historii, paręnaście lat temu wygnał z Ulthuanu swoich własnych dziedziców). Ku zdziwieniu wszystkich Imrik przygarnął chłopca i ustanowił go swoim dziedzice, gdy dowiedział się iż jest to nieślubny syn jednego z jego dawno wygnanych synów. Tak więc z młodego elfiego szlachcica (Caladris odziedziczył tytuł szlachecki po matce) po jednej bitwie przekształcił się w dziedzica Smoczego Lorda i spadkobierce Caledoru.
-Ten-rzekł z uśmiechem-ojciec... a właściwie dziadek przysłał mnie tutaj abym reprezentował nasz ród w czasie turnieju.
-I... jak ci idzie?-zapytał pragnąc podtrzymać rozmowę, która zaczynała go interesować.
Elf zaśmiał się.
-Dobrze, jak do tej pory nie przegrałem żadnej walki. A tobie?
-Tak samo-rzekł bez zbędnej w jego mniemaniu skromności.
-No to może spotkamy się w finale-rzekł tamten.-Do zobaczenia.
Podali sobie ręce i rozeszli.

Kolejna Walka.
-Proszę państwa! Dziś staną naprzeciw siebie: Ramzel rodu... z Chrace i Wielki Mistrz Miecza Cynathil rodu Hesalih z Saphery!
Naprzeciw niego stanął stanął Mistrz Miecza-Oj niedobrze-pomyślał Ramazal ci sławni w całym świecie wojownicy należeli do najlepszych a szansę iż uda mu go pokonać nie były aż tak duże. Jednak wciąż miał nadzieję, jeśli wygra tę walkę, zostanie mu już tylko jedna i zostanie szlachcicem, za wygrany majątek kupi dwór, za to zaś co zostanie zakupi jedwabiu i namówi ojca aby zajął się kupiectwem. Teraz pozostawało jedynie wygrać tę walkę. Co gorsze przeciwnik miał zbroje, porządną łuskową, a on jak zawsze walczył w samej szacie.
Przyjął pozycję, przeciwnik po drugiej stronie pola również. Ramazel zauważył, że Mistrz Miecza będzie walczył stylem kruka, zdradzało to osobliwe położenie miecza na ramieniu i przyjęta pozycja. Znał w teorii wszystkie style, dawno temu nauczył się ich ze zwojów które zakupił dla niego ojciec, wszystkie były zabójcze i precyzyjne. Zakręcił włóczniom chcąc sprowokować przeciwnika do ataku, ten jednak nie dał się podejść, widać było że zna się na fachu. Ramazel znał jednak dziesiątki sztuczek i właśnie zdecydował się wykorzystać jedną z nich. W czasie obrotu, nagle uderzył silnym wypadem trzymając włócznię na samym skraju pchnął nią w hełm oponenta. Ten zbił włócznię płazem miecza, po czym uderzył ogromną klingą z góry. Gdyby cios trafił mógłby go nawet zabić, lecz Ramazal z niesamowitą prędkością odskoczył w bok i cofnął się zwiększając odległość, tak aby włócznią dała mu ponownie przewagę. Cynathil nie był jednak początkującym, ruszył do ataku, nie pozwalając Ramazelowi użyć włóczni. Uderzył mieczem wysoko prawej, cios mógłby rozwalić mu głowę, lecz elf kucnął gwałtownie i ostrze przeleciało mu nad głową. Jedyną sensowną rzeczą jaką mógł teraz zrobić był... skok. Nie był w stanie się wycofać, ani zaatakować włócznią na taki zasięg. Rzucił się więc na przeciwnika (równocześnie puszczając włócznię) i obalił go na ziemię masą i zaskoczeniem. Mistrz Miecza jednak lecąc do tyłu i wypuszczając przy okazji miecz, zdołał kopnąc go w tors i odrzucić daleko. Ramazal upadł na trawę, poczuł jak ostre kamienie wbijają mu się w plecy. W tym samym momencie Cynathil podnosił się już z ziemi. W prawicy ściskał miecz, gdy Ramazal wstawał Mistrz Miecza podniósł jego włócznię. Po czym ciosem swojego dwuręcznego miecza rozpłatał ją na pół. Elf zadrżał z gniewu, to była włócznia jego ojca przekazywana w jego rodzinie od pokoleń. Jak będzie mógł spojrzeć ojcu w twarz i powiedzieć że stracił jego najcenniejszą pamiątkę i przegrał turniej na który był przygotowywany przez osiemdziesiąt lat? Zerwał się dobywając swojej jedynej broni, sztyletu, wiedział że nie ma szans, ale gniew i furia eksplodowały w nim napełniając jego ciało niesamowitą energią. Rzucił się na przeciwnika, a ten wykorzystując przewagę zasięgu zamachnął się swoim dwuręcznym ostrzem. Ramazel skoczył do przodu, przetoczył się ponad gigantyczną klingą i znalazł się tuż przy przeciwniku. Dźgnął go w pachwinę, sztylet rozdarł kolczugę, lecz wytracił impet, Ramazel musiał uderzyć po raz drugi, lecz Mistrz Miecza zawirował w piruecie i rąbnął go płazem klingi w tył głowy.

Obudził się chwilę potem, opatrywano mu głowę. Ktoś w tłumie patrzył na niego ze smutkiem w oczach, najwyraźniej żałując, że nie udało mu się pokonać Cynathila. Gdybym miał hełm-pomyślał Ramazal-Gdybym stać mnie było na ten pieprzony hełm... Trudno. Nie stać go było na hełm ani zbroję, rodową włócznię stracił w pojedynku. Jego ojciec nie mógł mu tego zapewnić-bo skąd biedny wieśniak z Tor Arche mógłby znaleźć na to pieniądze? Gdyby urodził się czterysta lat wcześniej... Wtedy za panowaniem jego pradziadka jego rodzina była potężna i szanowana. Byli w niej wielcy wojownicy i uczeni, potężni magowie i przebiegli politycy. Jednak ród Yelunairów gdy jego pradziadek umarł, kompletnie oszalał. W czasie jednej z licznej Inwazji Druhii jego szalony dziadek wspomógł Malekitha przeklętego. W czasie wyniszczającej wojny, Yelunairowie zostali zmieceni z ziemi, a tym którzy się nie opowiedzieli za Malekithem odebrano wszelkie tytuły i majątki. Tak jego ród z potężnego i szanowanego spadł do klasy... robotniczej. Jego ojciec przez całe życie marzył o odbudowie dawnej potęgi, ponownym wstąpieniu w grono szlachty i to własnie Ramazala miał spełnić jego marzenia. I zawiódł.
Podniesiono go do pionu, Cynathil podał mu rękę, ukłonili się widowni oraz Wiecznej Królowej i rozeszli. Ramazal klął w myślach, z żalu i złości. Zawiódł ojca, osiemdziesięcioletni trening zawiódł. Podszedł do przełamanej włóczni, wziął ją i obejrzał. Odetchnął z ulgą widząc iż załamany jest jedynie trzonek i że sam grot da się jeszcze uratować. Przynajmniej nie stracił włóczni.

Wściekły zagłębił się w las, chcąc pobyć sam ze sobą. Po chwili ujrzał kolejną osobę siedzącą pod drzewem. To był Caladris, twarz miał z jednej strony napuchniętą, i obitą, na zbroi widać było wgniecenie. Tuż przy nim siedziała piękna złotowłosa elfka i opierała głowę na jego ramieniu.
-O witaj-powiedział dziedzic Imrika-znasz może tę piękną pannę?
-Niestety nie.-nie miał teraz ochoty na rozmowę, chciał zbyć Caladrisa i zostać sam na sam ze swoimi myślami.
Caledorczyk podniósł się i pomógł wstać partnerce po czym rzekł:
-To Lethia z rodu Balerów z Lothern-elfka wyciągnęła dłoń do pocałowania. Musnął ją wargami.
-Jak walka? Wygrałeś?-zapytał szczerz Caledorczyk.
Elf smutno pokręcił głową.
-A ty?-rzekł po chwili milczenia
-Przegrałem, ale co tam mówi się trudno i żyje się dalej-powiedział Caledorczyk-napijesz się ze mną?
-Nie mam ochoty-rzucił, czuł się fatalnie, zawiódł swego ojca i w pewien sposób także siebie.
-Co jesteś taki smutny-rzekł Caladris otwierając wino-na tym turnieju świat się nie kończy.
Ramazel zacisnął pięści.
-Mój się skończył...
Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu opowiedział swoją historię Caladrisowi. Nie wiedział dla czego, może potrzebował się komuś wygadać, może jakoś oddalić stres po przegranej. Tak czy siak Książę był zmuszony wysłuchać jak przez lata uczył się technik ze zwojów, jak trenował pod czujnym okiem ojca, jak walczył z innymi elfami i wygrywał, raz po raz. Jak kiedyś przez siedem dni nieustannie trenował na manekinach, ćwicząc jeden sztych. Gdy skończył Caladris przyjrzał mu się badawczo.
-I nigdy wcześniej nie walczyłeś... na poważnie? Nie brałeś udziału w żadnej bitwie czy turnieju?
-Nie-potwierdził czując się ciut lepiej po powiedzeniu tego wszystkiego.-Byłem na obozach szkoleniowych, trenowałem rzecz jasna z włócznikami, ale to był walki... spokojne i pozorowane, walczyliśmy na kije, bez zbroi czy ochraniaczy do pierwszego czystego trafienia, bez brudnych sztuczek... Zresztą one były krótkie.
Caladris zmarszczył brwi.
-Brak ci praktyki i tyle. Poćwicz, za niedługo Druhii pewnie zaatakują Ulthuan, nie będzie ci brakować... celów.
-Druga taka okazja jak ten turniej się nie powtórzy... A tak bardzo chciałem go wygrać.-zacisnął pięści.
-Chcesz tytułu i dworu, tak?-zapytał Caledorczyk.
Potwierdził skinięciem głowy.
-Czasem trzeba po prostu poprosić, lub zasłużyć.
Ramazala zirytował ta propozycja.
-Myślisz że zacznę cię błagać?-warknął.
Elf zmieszał się.
-Wybacz mi, nie to miałem na myśli. Mam jednak dla ciebie propozycję... Bo widzisz... potrzeba mi giermka...

Drogi Panie Ojcze
Wybacz, że nie wrócę do domu. Zawiodłem cie, nie zwyciężyłem w turnieju, chociaż odpadłem dopiero w półfinałach. Pokonał mnie Cynathil z Saphery, zwyciężył dzięki temu iż podzszedł do mnie na taką odległość, że nie byłem w stanie użyć włóczni. Nie masz się jednak czym martwić. W czasie turnieju poznałem Księcia Caladrisa z Caledoru z rodu Caledora. Był pod wrażeniem moich umiejętności, wytknął mi jednak, że nigdy nie trenowałem ich w praktyce (czemu mnie od tego powstrzymywałeś?). Zaproponował mi abym został jego giermkiem. Zgodziłem się. Jadę do Tor Caled, będę miał tam możliwość dalszej nauki, mam szczerą nadzieję, że spotkamy się pod koniec jesieni. Wybacz, że nie wróciłem do domu i zawiodłem twoje oczekiwania, postaram się jednak to naprawić. Jeśli wykaże się odpowiednim męstwem w boju i będę oddanie służył Księciu, ten mianuję mnie w końcu na rycerza. A wtedy przybiorę stare nazwisko naszego rodu Yeluanirów i za odłożone przez czas mojego giermkowania pieniądze kupie dwór. Mam nadzieję iż popierasz moją decyzję i, że zobaczymy się za niedługo.
Twój oddany syn Ramazal.

Drogi Synu
Rozumiem twoją decyzję i szanuję twe zdanie. Wiedz jednak iż go nie pochwalam. Nie powinnieneś giąć karku i pomagać przywdziewać zbroję komukolwiek. Pochodzisz ze starodawnego rodu, twój dziadek był wielkim wojownikiem, Druhii do dzisiaj wymawiają jego imię ze strachem! Jeśli istniej sposób w który możemy odzyskać dawną chwałę to powinieneś to zrobić w boju. Nie jako czyiś giermek, wywalcz nam nazwisko na turnieju czy w bitwie, ale nigdy nie pochylaj karku!
Twój Kochający Ojciec

Drogi Panie Ojcze
Caladris jest mi przyjacielem, nie panem. Nie pomagam przywdziewać mu zbroi i nie nosze mu wina. Pomagam mu w bitwie, naszą włócznią Gniewem Yelunairów odebrałem już wiele istnień. Książę służy w oddziałach smoczych Książąt, ja choć nie jestem ich członkiem razem z ich regimentem ruszam do bitwy. Przyjmuję wyzwania do pojedynku i raz za razem wygrywam. Nie gnę karku, przed nikim, moje umiejętności rozwinęły się i rozkwitły, teraz dosłownie nikt nie jest w stanie stawić mi czoła. Czemu powstrzymywałeś mnie od walki w bitwach za czasów moich szkoleń? Teraz czuję, że mógłbym wygrać ten turniej, potrzebowałem jedynie... szlifu. Mam teraz pieniądze, Książe Caladris kupił mi zbroję. Wykuł ja jego ojciec (ale nie rozpowiadaj o tym, jego ojca nie powinno być na Ulthuanie!) kowal Vaula. Jest ona doprawdy wspaniała, przesyłam ci jej szkic. Odłożyłem dużo pieniędzy, na dwór jeszcze nie starczy ale za pośrednictwem Księcia zakupiłem ci ithilmairowy pancerz. Niestety kampania przeciąga się i w tym roku się nie zobaczymy, Druhii zaatakowały Elyrion i chwilowo moje dni wypełnione są walką. Mam nadzieję, ze uda nam się zobaczyć w przyszłym roku.
Twój Kochający Syn

Drogi Synu
Oddaj natychmiast Caladrisowi wszelkie pieniądze za tą zbroję, nie godzi się aby ktoś płacił za dziedzica Yelunairów. Uważaj na siebie, jesteś jedynym dziedzicem spuścizny naszego rodu! Nie pchaj się w ryzykowne walki! Pamiętaj że jesteś Yelunairem, walcz (ale błagam, uważaj na siebie!!!) i przynoś mi chwałę. Mam nadzieję, że się spotkamy.
Twój Ojciec

Drogi Ojcze
Dzisiaj zabiłem Księcia Druhii w pojedynku, ach żebyś to widział! Wyzwałem go, a tan głupiec przyjął moje wezwanie. Cóż było ciężko, ale nie mógł się ze mną równać, zbudowałeś mi solidne podstawy ojcze, ale dopiero teraz rozwinąłem skrzydła. Zabiłem go pięknym sztychem! Następnie poprowadziliśmy miażdżącą szarżę na ich flankę, roznieśliśmy ich szeregi w puch! Zyskałem nawet przydomek: Kobra, bo podobno uderzam i błyskawicznie się wycofuję, jak ten egzotyczny wąż. Jestem szanowany, Caladris jest mi przyjacielem, oddałem mu pieniądze za zbroję, twoja już się kuję! Niestety kampania przedłuża się, nie wiem kiedy się znowu zobaczymy.
Pozdrawiam Cię Syn.

Drogi Synu!
Mówiłem abyś nie robił nic głupiego! Po cóż wyzywałeś go do walki, czy nie łatwiej byłoby ci go zabić w czasie bitwy? Kobra? Pamiętaj, że naszym herbem był jastrząb! On uderza szybko i precyzyjnie, jeśli musisz mieć przydomek użyj tego! Dziękuje za zbroję, jest doprawdy piękna. Mam nadzieję, że ci się wiedzie, u nas w Chrace za niedługo również zacznie się wojna. Wyruszam na nią, mam nadzieję że się wkrótce spotkamy.
Twój Ojciec.

Drogi Ojcze!
Dzisiaj zmiażdżyliśmy Druhii! Zaatakowaliśmy Analec i na dobre wyparliśmy ich z Ulthuanu, dzisiaj również zabiłem mantykorę i dwóch wrogich czempionów, wszyscy są pod wrażeniem moich umiejętności, nawet dowodzący szturmem Imrik, czuję iż za niedługo nadadzą nam tytuł szlachecki. Nie obwiniaj mnie o tamten pojedynek. Od tamtego czasu stoczyłem ponad tuzin innych, wszystkie wygrałem, teraz gdy moje umiejętności osiągnęły apogeum nikt nie jest w stanie stawić mi czoła. Nawet Mistrzowie Miecza! Pisze co z twojej strony frontu, chociaż woja praktycznie skończona, spotkamy się za niedługo jak sądzę.
Twój Syn

Drogi Synu!
Na tym froncie idzie kiepsko, po lasach pełno cieni, wojna jak nic. To mój trzeci list do ciebie, nie wiem czy poprzednie dotarły. Wybacz jakość pisma ale w czasie walk o miasteczko Tor Cylis straciłem dłoń. Odesłali mnie do domu, nie potrafię walczyć drugą ręką i jestem dla generałów bezużyteczny (dowodzi Korhil). Mam nadzieję, że wkrótce przybędziecie z odsieczą, bo u nas coraz gorzej.
Pozdrawiam Ojciec.

Drogi Ojcze!
Przybyliśmy z odsieczą i zrobiliśmy w Chrace porządek! Spadliśmy na ich tyły i zrobliśmy z nich dosłowną papkę! Pokonałem wczoraj asasyna, był dobry ale nie aż tak jak ja. Teraz już muszą mnie zrobić szlachcicem, gdy to się stanie, zaproszę cię do Caledoru (niestety jeśli mianuję mnie Imrik muszę zamieszkać w Caledorze, takie bzdurne prawo, ale nie martw się, kupiłem już odpowiednią posiadłość w górach, pięknę miejsce a i jestem pewny, że ci się spodoba). Wykonałem przy okazji przepiękny herb naszego rodu, przesyłam jego szkic, nieprawdaż że piękny?
Pozdrawiam Syn

Drogi Synu
Szkoda iż nie mogliśmy się zobaczyć. Co do tego iż przyjmiesz tytuł w Caledorze-nie mam nic przeciw temu, jeśli na nazwisko wybierzesz Yelunair. Cieszę się iż zakupiłeś piękną posiadłość, jednak me wątpliwości wzbudził przesłany przez ciebie herb. Jest... rozumiem iż chciałeś stworzyć coś nowego. Jastrząb jest nadzwyczaj udany, ale dlaczego znajduję się on na tylnym planie, gdy na pierwszym umieściłeś kobrę owijającą się wokół czaszki? Rozumiem iż dalej używasz tego idiotycznego przezwiska? Skąd w tobie tyle narcyzmu? Nie tak cię wychowałem.
Kochający Ojciec

Ojcze
Rozumiem twe wątpliwości, wiec jednak iż dokonałem tylu chwalebnych czynów, że chyba należy mi się miejsce w kronice rodowej? Co do Kobry-to przezwisko idealnie do mnie pasuje. uderzam szybko i znienacka, ostrze mej broni pokrywa trucizna z ogona mantykory którą własnoręcznie zabiłem. A następnie równie szybko się wycofuję. Nie widziałeś mnie jeszcze w boju. Spotkamy się na turnieju z okazji urodzin Króla Feniksa za dwa lata. Nie martw się pieniędzmi na wyjazd, potem zabiorę cię od razu na nasz dwór.
PS:Jutro zostanie nadany mi tytuł i przywileje szlacheckie. Mam nadzieję, że jesteś dumny.
Twój Kochający Syn ser Ramazal z Caledoru z rodu Yeluanirów (myślę, że już mogę się tak podpisywać)

Kochany Synu!
Nic nie może wyrazić mej dumy, dawniej nasz ród był potężny niby Anarowie lub też Morealionowie. Teraz mamy możliwość powrotu w te elitarne grono, duch twojego pradziadka jest z pewnością szczęśliwy! Wylałem już swoją radość, teraz przejdźmy do gorzkich słów. Jakim prawem zmieniasz nasz herb? Wierzę iż jesteś wielkim wojownikiem, że dokonałeś wspaniałych czynów. Dlaczego wiec Jastrząb jest na drugim planie? Chyba nie myślisz iż twoje dokonania przyćmiły to czego dokonali twoi przodkowie? Martwi mnie również to, że chcesz abyśmy się ujrzeli dopiero za dwa lata. Czemuż to? Dlaczego nie teraz? Czemu nie mogę wybrać się do mojego nowego dworu kiedy zechcę? Chcę cię zobaczyć synu, oczekuję, że ujrzymy się wcześniej niźli na turnieju za dwa lata.
Twój Kochający Ojciec

Drogi Ojcze
Moje dokonania są wielkie-nikt nie może tego kwestionować. Osiemdziesiąt sześć lat treningu uczyniło ze mnie groźnego wojownika. Mam nadzieję iż rozumiesz, że jako, że to ja wskrzesiłem nasz ród to i ja tworze jego herb. Chciałem aby odzwierciedlał on to czego dokonałem, nie zapominając o tym czego dokonali moi przodkowie, nie martw się pamiętam kim jestem. Czemu chcę abyśmy się spotkali za dwa lata? Teraz wyruszam wraz z Caladrisem i Menthusem z Caledoru do Białej Wieży, Menthus szuka uczennicy, Caladris chce się spotkać ze swoją Panią Matką (Ishillą z rodu Isanthi z królestwa Saphery) ja zaś ruszam aby trenować wraz z Cynathilem jednym z wielkich mistrzów miecza hoetha. Pokonał mnie kiedyś, teraz mam nadzieję iż udzieli mi wielu lekcji. Oprócz tego Lord Caladris obiecał poznać mnie z Lordem Teclisem-myślę iż moze być to bardzo ważna znajomość dla początkującego rodu. Zostanę w Białej Wieży dwa lata, zobaczymy się na turnieju z okazji urodzin Króla Feniksa, do zobaczenia ojcze!
Twój Kochający Syn

Xiral był bardzo podekscytowany.
Siedział w loży wraz z innymi szlachcicami, wreszcie po tylu latach był równy tym możnym panom. Od zawsze było to jego marzeniem-proste życie na wsi (choć niczego oprócz pieniędzy mu nie brakowało) nie było tym o czym marzył. Ekscytację czuł jeszcze z jednego powodu: za parę chwil miał również ujrzeć swego syna, pierwszy raz od ośmiu lat. Nagle zatrąbiły trąby, zawinęły chorągwię. Herold wstał i ogłosił:
-Teraz zmierzą się: Ramazal syn Xirala z rodu Yeluanirów z królestwa Caledor przeciw Cynathilowi Wielkiemu Mistrzowi Miecza synowi Geriana rodu Hesalih z królestwa Saphery!
Na pole wyszedł jego syn. Zmienił się. Na szczęście ojciec nie wypatrzył na jego twarzy żadnych blizn czy ran. Był jednak przerażająco chudy-wyglądał jakby składał się z samych mięśni i kości. Pancerz miał przedniej roboty i rzeczywiście szlachecki. W oczach starego elfa pojawiły się łzy wzruszenia gdy ujrzał iż Ramazal walczy rodową włócznią-,,Gniewem Yeluanirów" którą podarował mu osiem lat temu. Miała ona nowy trzonek, ale ostrze pozostało to samo. Tak bardzo martwił się o niego przez cały ten czas-Ramazal był ostatnim dziedzicem Yeluanirów i gdyby stało mu się coś złego... brrr.-otrząsnął się z tej myśli.
W tym samym czasie wojownicy zajęli już pozycję, obydwoje nadzwyczaj blisko siebie. Pokłonili się sobie i...
Gdy dano sygnał, Ramazal nie czekając na jakąkolwiek reakcję przeciwnika zwinął się jak wąż i z rozmachem i niesamowitą szybkością uderzył go trzonkiem włóczni w bok głowy,następnie z silnego skrętu bioder przejechał mu nią po brzuch, gdyby nie napierśnik który jęknął metalicznie z pewnością wyprułby mu bebechy. Widać było, że Cynathil nie wie do końca co się dzieje, cios w głowę, musiał go na chwilę zdezorientować. Ramazal przeszedł w tym czasie niby wąż kąsający wąż do wypadu, grot włóczni prawie dosięgnął celu. Cynathil zbił go w ostatnim momencie, lecz Ramazal już wirował w piruecie, z niesamowitą szybkością uniknął trzech razów które wymierzył mu Mistrz Miecza, po czym przeszedł do kontrataku, zawirował w piruecie, w czasie którego ciął Cynathila po kostce, z pomiędzy szczelin w zbroi wypłynęła gęsta krew. Elf upadł na jedno kolano, a wtedy Ramazal absolutnie niepotrzebnie i teatralnie kopnął go obalając już w całości na ziemię. Drugim kopniakiem wytrącił mu miecz z ręki, stanął na jego napierśniku, zawirował włócznia i dopiero teraz przystawił ją przeciwnikowi do gardła kończąc pojedynek. Zszedł z niego pomógł Cynaithilowi wstać, posłał pocałunki do loży dam i dopiero wtedy pokłonił się przed Wieczną Królową. Ta skinęła głową a herold ogłosił:
-Walkę zwyciężył Ramazal z Caledoru!
Xiral jako pierwszy zaczął bić brawo. Do Ramazala natychmiast podbiegli słudzy niosąc dzban wina i jakaś nieznana mu elfka. Jego syn chciwie wychłeptał wino i objął dziewczynę w pasie po czym namiętnie pocałował, cały czas nie schodząc z pola. Gdy się już ją puścił zawołał:
-Wprowadźcie mi kolejnego, nie mam dzisiaj zbyt dużo czasu i chce wygrać ten turniej przed świtem!
Niektórzy ze zgromadzonych szlachciców zaśmiali się, inni oburzyli brawurą elfa. Xiral pokrył się rumieńcem, nie pamiętłą aby jego syn był aż tak... śmiały.
Po chwili spełniono jego prośbę, w szranki z nim stanął książę Bel-Kirol z Yvresse.

Ramazal pokonał go z łatowścią, tak samo jak: Velgiura z Caledoru, Nilohaira z Lorhern, Delacuira z Chrace, Qebeca z ziem cienia i Fenrira z Elyrionu. Żaden nie miał z nim szans. Xiral z niemym zdziwieniem na twarzy oglądał jak Ramazal tańczy wokoło przeciwników z łatwością wytrącając im broń i zmuszając do poddania. Z każdą walką był coraz bardziej pijany, pił dużo, lecz zdawało się nie mieć do znaczenia przy jego niesamowitych wręcz umiejętnościach. Wszysy na widowni byli równocześnie zachwyceni jego umiejętnościami i zniesmaczeni jego brawurą. Gdy Ramazal położył Qebeca z ziem cienia rozległy się takie oklaski iż Xiral myślał, że pęknie z dumy. Z drugiej strony stary elf widział iż Ramazelowi woda sodowa uderzyła do głowy, chłopak był arogancki, nawet bardzo i tak pewny siebie, że zakrawało to o głupotę.

-Teraz przeciw Ramazelowi z Caledoru stanie Korhil z Chrace, najsilniejszy z elfów!
Po drugiej stronie pola pojawił się Korhil-był doprawdy olbrzymi, elf mierzył grubo ponad dwa metry, zaś w barach szeroki był jak dwóch ludzi. Przy tym wszystkim poruszał się z charakterystyczną dla elfów gracja i zwinnością, widać było że nie jest tępym i powolnym olbrzymem. W dłoniach ściskał dwa potężne topory, które zwykły elf musiałby z pewnością trzymać (każdy z osobna rzecz jasna) oburącz. Co ciekawe Korhil zarządzał winnicą w której dawno temu pracował Xiral i Ramazal.
Teraz jednak nie miało to żadnego znaczenia.
Rozległ się gong i walka się zaczęła.
Ramazael uderzył szybko niczym kobra, spudłował, więc wycofał się natychmiast poza zasięg toporów. Korhil ruszył do kontrataku, dowódca białych lwów doskoczył do niego, on jednak zbił jego pierwszy cios a przed drugim się uchylił. Odskoczył, chcąc ponownie mieć przewagę zasięgu, ale Korhil nie tracił inicjatywy. Cały czas szarżował, nie dając Ramzelowi nawet sekundy wytchnienia. Elf wykręcał się w piruetach, unikach, wywijał się z gracją węża. Gdy nagle zauważał sposobność, atakował. Uderzał szybko i precyzyjnie, z silnych wypadów nóg. Sztych jego włóczni jednak nie zawsze dosięgał celu. Korhil był naprawdę szybki i nie raz uchylał się przed jego ciosami, dwoma jednak udało mu się trafić, jednak zbroja dowódcy Białych Lwów była najwyższej jakości. Po drugim trafionym ciosie Ramazal zaczął się poważnie martwić o wynik pojedynku. Uniknął dwóch ciosów, po czym uderzył ze skrętu bioder, rozcinając przeciwnikowi wiązadło w nodze. Ten syknął z bólu i upadł na jedno kolano, wypuszczając równocześnie z dłoni topory, a wtedy Yeluanir zaszarżował. Celował w hełm mając nadzieję zatrzymać cios tuż przed twarzą przeciwnika, ten jednak schwycił trzonek jego włóczni i rzucił Ramazalem wraz z jego bronią jak szmacianą lalką. Yeluanir poleciał daleko i wysoko, upadek był więc bolesny. Gdy niemrawo podnosił się z ziemi, Korhil stał już ściskając w rękach oba topory. Dało się jednak zauważyć iż ciężar opiera na drugiej nodze. Ramazal wstał opracowując w myślach taktykę walki. Korhil zaszarżował ponownie, wznosząc jeden topór ponad głowę drugim zaś zasłaniając tors. Gdy dowódca białych lwów był już odpowiednio blisko, Ramazal skoczył w bok, unikając równocześnie ciosu, po czym uderzył z wypadu, szybko i celnie. Kolczuga jednak wytrzymała, a Korhil obrócił się i wykonał kolejne zamaszyste cięcie, Yeluanir odgiął się do tyłu nieomal pod prostym kątem, ostrze przeleciało mu tuż przed nosem. Z tej pozycji jednak zaraz wyprowadził kontratak. Rąbnął dowódcę białych lwów drzewcem włóczni trzymanej poziomo prosto w twarz, którą wykrzywił grymas bólu, następnie ciął szybko z boku rozcinając elfowi policzek po którym pociekła gęsta krew, po czym uderzył z wypadu przystawiając grot włóczni do gardła zaskoczonego elfa i tym samym kończąc pojedynek.

Wokół rozległy się głośne brawa i okrzyki, a Xiral pękał z dumy. Jego syn wygrał turniej Króla Feniksa! Teraz Yeluanirowie staną się od razu szanowani, gdy pod ich sztandarem do boju wyruszy ktoś taki jak Ramazal! Doprawdy po tylu latach spełniły się jego marzenia. Jego radość osiągnęła apogeum, gdy zebrani wokoło Lordowie, szlachcice i Książęta zaczęli mu gratulować. Dawniej był tylko wieśniakiem, niewiele znaczącym rolnikiem, teraz w pełni czuł się możnym. Po chwili na trawę zszedł sam Lord Tyrion (rzecz jasna nie brał udziału w turnieju, był jednym z jego organizatorów) i zaczął gratulować Ramazelowi, a widząc to Xiral uśmiechał się szeroko.
Zwłaszcza, że po chwili podszedł do niego sam Ramazal.
-Witaj Ojcze!-krzyknął rzucając mu się na szyję. Śmierdział winem i potem, ale Xiralowi to nie przeszkadzało, wreszcie po tylu latach mógł uścisnąć swojego syna!
-Ależ ja cię dawno nie widziałem.-powiedział chwytając twarz Ramazala swymi dłońmi.
-Wiem Ojcze, ale teraz to się zmieni. Gdy tylko turniej się skończy zabiorę cię na nasz dwór w Caledorze. Spodoba ci się tam-rzekł szczerząc zęby.-A teraz jeśli pozwolisz chciałbym przedstawić ci dwie bardzo ważne osoby. Chodź ze mną.
Zeszli z trybun, co zajęło im dłuższą chwilę, bo wszyscy zgromadzeni chcieli zamienić choć parę słów ze zwycięzcą. Gdy jednak stali już na miękkiej trawie Averloren, podbiegła do nich elfka, ta sama z którą Ramazal obściskiwał się przed każdym pojedynkiem.
-Ojcze, oto Miranel z rodu Hesalih z królestwa Saphery i moja... narzeczona.
Elfka wyciągnęła dłoń, a Xiral zgodnie ze starym zwyczajem ujął ją i pocałował. Cieszył się, ze szczęścia swojego syna, ten chyba podejrzewał, że będzie na niego zły, gdy pobierze się z Hesalih którzy byli mało ważnym rodem. Cóż mylił się. Cieszył się ze szczęścia swojego syna i nic nie było w stanie popsuć mu tej chwili. Pozycja rodu: silna, szacunek:zdobyty, majątek:po wypłaceniu nagrody powiększy się niemal dwukrotnie, syn:odchowany, wyrósł na dobrego wojownika i pysznego, ale w głębi serca dobrego elfa.Tak, Xiral był szczęśliwy
-Dlaczego mi nie napisałeś?-zapytał tylko obdarzając Miranel uśmiechem.

-Chciałem ci zrobić niespodziankę-rzekł elf puszczając do niego oko-A o to druga persona którą chciałem ci przedstawić.
Po trawie zbliżał się... Lord Teclis. Jego długi płaszcz powiewał na wietrzę, zaś rzadkie czarne włosy spływały na czoło. Ubrany był w błękitne szaty, przyozdabiane motywami nieboskłonu i wysoką tiarę. Xiralowi aż opadła szczęka, że jego syn zna taką osobistość.
Gdy Wielki Mistrz Wiedzy Tajemnej się zbliżył, Xiral i Miranel kleknęli, Ramazal jednak tylko skłonił głowę i podał czarodziejowi dłoń. Ten uścisnął ją słabo i spojrzał na klęczących.
-Powstańcie.-powiedział. Głos miał słaby i chrapliwy.
-Lordzie Teclisie-rzekł Ramazal-Oto mój pan ojciec.
-Witaj Xiralu-powiedział Wielki Mistrz Wiedzy Tajemnej.
-Znasz moje imię panie?-zapytał zdziwiony starzec.
-Ramazel dużo mi o tobie opowiadał-odparł z uśmiechem elf.-Przykre jest to przez co musiałeś przejść, współczuję ci utraty rodu i ręki. Ale przynajmniej jedne z twoich problemów się rozwiązał.
-Tak panie, mojemu synowi udało się zmyć grzechy mojego ojca przez które zostaliśmy wykluczeni ze szlachty.
-Wiem, twój syn jest wielkim wojownikiem, nieraz oddanie mi służył zarówno w kraju jak i po za jego granicami.
-Naprawdę panie?
-Tak. I tylko w jednej misji mnie zawiódł.-tu ton Teclisa stał się ciut ostrzejszy-Ale nie pora teraz na rozważania, czemu jej nie sprowadziłeś Ramazalu. Świętujcie i bawcie się, ja zaś udam się na rozmowę z moim bratem, jeszcze raz gratuluje Ramazalu i pamiętaj o tym co mi obiecałeś.
-Pamiętam.-Uścisnęli sobie dłonie i Teclis ruszył w stronę Tyriona.

-Chyba Wielki Mistrz Wiedzy Tajemnej nie jest za coś na ciebie zły?-zapytał podejrzliwe Xiral.
-Nie, on zawsze jest bardziej lub mniej nachmurzony... A zresztą kogo obchodzą jego humory?
Xiralowi opadłą szczęką.
-To trzeci najbardziej wpływowy elf na Ulthuanie a z pewnością najgroźniejszy!
-A ja też jestem groźny. Zresztą obiecałem mu coś po nieudanej misji i to uśmierzył jego gniew...
-Co mu obiecałeś?
Ramazal pociągnął łyk wina z kielicha które roznosili słudzy.
-Niestety ojcze, w Caledorskim dworze pomieszkamy razem tylko przez parę miesięcy. Później z jego rozkazu startuję na Arenie Śmierci...
Ostatnio zmieniony 9 lip 2014, o 15:36 przez Mistrz Miecza Hoetha, łącznie zmieniany 18 razy.
Moja Galeria: http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php? ... 9#p1076079
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony

Awatar użytkownika
Kordelas
Masakrator
Posty: 2255
Lokalizacja: Kielce

Post autor: Kordelas »

Dobra ,koncept mam... 8)

wiecie co to będzie?

Obrazek
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!

Awatar użytkownika
Rogal700
Chuck Norris
Posty: 429
Lokalizacja: Bieruń

Post autor: Rogal700 »

Wyczuwam kapłana morra albo rycerza pod jego wezwaniem.
WoCH W.19/R.9/P.7
Razem:35

Awatar użytkownika
Kordelas
Masakrator
Posty: 2255
Lokalizacja: Kielce

Post autor: Kordelas »

Bingo :)

chciałem jeszcze raz Magnusa i bym go wystawiał co Arenę ,ale Wam daruję :D
flota Krasnoludzkiej Kompanii Klanu McArmstrong z.o.o. z powodu zmiany Areny odpadła
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!

Awatar użytkownika
Rogal700
Chuck Norris
Posty: 429
Lokalizacja: Bieruń

Post autor: Rogal700 »

Jak byś to znów Cholernika dał to musiał bym wyciągnąć pewien zakuty łeb z osnowy :D ( a tak serio trochę szkoda ja tam uwielbiam go nienawidzić)
WoCH W.19/R.9/P.7
Razem:35

Vahanian
"Nie jestem powergamerem"
Posty: 190

Post autor: Vahanian »

Obrazek

Imię postaci (a raczej przydomek): Duszołap
Rasa: Nieumarły Mag
Broń: Miecz Długi
Zbroja: Lekka Zbroja
Średni hełm - Łuskowy
Wierzchowce: brak (zwierzęta wszelkiej maści, od biegających po latające, czołgające i pływające boją się go)
Ekwipunek: Księga Tajemnic
Umiejętność Specjalna: Zguba Śmiertelnych
Zaklęcia: Mglista Śmierć - (zaklęcie defensywne. Polega na stworzeniu wokół siebie barier, których zespojenie powoduje powstanie ogromnych pokładów mgły, która ogranicza widoczność, możliwości ruchu i znacznie zmniejsza szybkość reakcji. Zawiera trujące opary.)
Fala Nieczystości- (zaklęcie ofensywne. Skuteczniejsze podczas użytkowania Mglistej Śmierci. Nieczystość w postaci gęstego dymu uderza w cel. Nie powoduje zewnętrznych obrażeń. Niszczy jednak organy wewnętrzne i przede wszystkim ułatwia pochłanianie duszy)


Historia:
-Mamy przekurwione.- zauważył Gloin, krasnolud którego miałem przyjemność poznać trzy lata temu. Od tamtego czasu przeszliśmy przez pół świat, stoczyliśmy niezliczone starcia. Od potyczek po bitwy na otwartym polu, czy oblężenia. Tylko po to by teraz zginąć. Krasnolud odciął prawą nogę jednego z nacierających żołnierzy. Ten mimo poważniej rany i zapewne nieziemskiego bólu, klęcząc na jednym kolanie i podtrzymując się prawą dłonią wykonał pchnięcie wolna ręką. Zbiłem ostrze jego miecza swoim, po czym zadałem mu śmiertelny cios.
-Zgadzam się.- odparłem krótko. Wiedziałem, że dłuższe ukrywanie mojej prawdziwej natury może kosztować Gloina życie, nie mogłem na to pozwolić. Był pierwszą istotą żywą, która mnie zaakceptowała.- Uciekaj przyjacielu.
-Chędoż się diabełku.- przez tą jego długą, siwą brodę nigdy nie byłem pewny czy się uśmiecha. Teraz jednak nie miałem wątpliwości., wyszczerzył pożółkłe zębiska i roześmiał się. Kolejna grupa uderzyła w naszą stronę.- Mówią na ciebie Duszołap, pokaż im do cholery!
-Mam zamiar.- wzruszyłem ramionami. Schowałem miecz do pochwy i zamknąłem oczy, czułem wiatry magii, które bardzo szybko przeradzały się w coś zupełnie innego. Trudno mi to określić, nie wiem skąd tacy jak ja biorą tą siłę. Jedyne czego nauczyłem się przez te kilkaset lat tułaczki to kontrolowanie siebie, tego odwiecznego głodu.
-Brać ich!- warknął jeden mężczyzn w dziwnych, lamelkowych zbrojach. Nawet teraz biegnąc na przeciwnika zachowali szyk bojowy, ich korki były synchronizowane, pewne.
-Gloin uciekaj.- wyszeptałem a ten stanął przede mną i oparł się na trzonku swojego gigantycznego topora. Na dobrą sprawę był większy od niego.
-Nie jestem elficką księżniczką.- odparł mi i przełknął ślinę, czując jak moja moc wzbiera. Moje oczy przeważnie niebieskie, zmieniły swą barwę na krwistą czerwień, wokół nas roztoczyła się czarna mgła. Nieprzyjaciel nie zląkł się jej, potrafiłem wyczuć strach. Przerażone dusze są najsmaczniejsze.-Na chuj czekasz?!- warknął krasnolud.
Wyczuwałem w pobliżu coś niepokojącego, ogromną siłę, która z każdą sekundą była coraz bliżej nas. Teraz jednak najważniejszą sprawą jest przeżycie.
Gdy pierwszy szereg wrogich żołnierzy wszedł w stworzoną przeze mnie barierę, nieczystość uderzyła w nich. Fala ciemności, która przez moment przyćmiła słońce runęła na wojowników. Nikt nie był w stanie się temu oprzeć, nikt nie przeżył konfrontacji ze śmiercią. Czułem jak dusze jednego z nich ulatania się, natychmiast ją pochwyciłem i wciągnąłem. Była obrzydliwa, paląca.
-Aż przeszły mnie ciarki.- westchnął krasnolud.- Teraz możemy zastosować taktyczny odwrót.
-Zabiłem tylko jednego.- odpowiedziałem mu, a ten uniósł swój włochaty łeb w górę.
-Przesłyszałem się?!
Nic mu nie powiedziałem, nie zdążyłem. Ta bezpieczna przystań, jaką jest dla mnie ciemność zaczęła się rozmywać. Samo to było dziwne, przeważnie utrzymywała się dość długi czas.
-Oni… płoną…- Gloin patrzył na wojowników, których ciała wyglądem przypominały zastygającą magmę, z ich oczu i otwartych ust lały się strumienie ognia.
-A jednak…-wydusiłem z siebie.
-Co wiesz?
-Słyszałem o armii demonów, dowodzonej przez maga, który nazywa siebie bogiem. Ponoć powstały trzy, potężnie ufortyfikowane miasta jego wyznawców. Są ich tysiące.
-Żołnierzy, czy tych pojebańców?
-Żołnierzy.
-Pierdolone potowry…- pokręcił głową.- Bez obrazy Dus.- tak zwracał się do mnie.
-Bez.- uśmiechnąłem się.- W końcu godni przeciwnicy.


Walczyliśmy jeszcze kilka długich kwadransów, jednakże jako ostatni żywi obrońcy musieliśmy w końcu uznać wyższość naszego przeciwnika. Pragnęliśmy zginać, lecz mężczyzna dzierżący dwie długie szable nie pozwolił swoim podkomendnym na dobicie nas.
Prowadzona nas w łańcuchach, które blokowały także moje zdolności.
-Nigdy wcześniej nie widziałem takiego metalu.- wyszeptał do mnie Gloin. Krasnolud miał to do siebie, że z każdych więzów potrafił się oswobodzić. Był niezwykle silny. Szarpał się teraz z cienkim kawałkiem blachy, która skutecznie utrudniała mu ruchy.
-Mi to mówisz?- westchnąłem. Obchodzili się z nami nadzwyczaj delikatnie. Zaprowadzono nas do obozu. Rzeczywiście było ich sporo, duży posiłek. Każdy jeden gapił się na nas, szeptali między sobą.
-Zabili dwudziestu Braci.- rzucił któryś.- Muszą być nieźli.
-Ten to Duszołap, babka mi o nim opowiadała.- wskazał na mnie, a ja wyszczerzyłem kły. Zawsze straszono mną dzieci, gdy jeszcze byłem młody nie bawiłem się w kontrolowanie swojego głodu. Potrafiłem wybijać całe wsie. Przybywałem w nocy i wypuszczałem z siebie ciemność, która pochłaniała dusze wszystkich żywych istot. Mordowałem wszystkich i wszystko.
-Nigdy nie cieszyłeś się dobrą sława, co?- Gloin spojrzał na mnie spod łba.

____________________________________________________________________________________________________________________

Weszliśmy do namiotu, w którym siedział wysoki elf o srebrzystych włosach, miał na sobie idealnie dopasowaną zbroję, nie różniącą się niczym od innych członków ich armii. Siedział na pniaku, podobnie jak reszta. Usytuowani wokół sporego stołu debatowali nad mapami.
-Nie powinniśmy iść dalej.- odezwał się mężczyzna o niemal białej brodzie, jego starość zdradzały tylko jego oczy. Gdyż zarówno ciało, jak i dusza budziła we mnie niepokój, może nawet szacunek.- To ważny punkt na szlaku handlowym, zabezpieczenie go i rozbudowanie przyniesie nie tylko zysk ale i bezpieczeństwo dla okolicznych wieśniaków i Trójcy.
-Trójca da sobie radę.- odparł człowiek z dwoma szablami na plecach. Ten który odroczył naszą egzekucję, a przynajmniej takie miałem wrażenie.- Nie ma w okolicy miast o potężniejszych murach i lepiej wyszkolonym garnizonie. Musimy zadbać jedynie o bezpieczeństwo chłopów.
-Obaj macie racje.- odezwał się elf, gdy Gloin zauważył jego szpiczaste uszy natychmiast splunął. Chyba zbyt głośno, gdyż wówczas wszyscy natychmiast zwrócili się w naszą stronę.
-Czego?- warknął mój krasnoludzi druh, próbował wyrwać się z uścisku dwóch prowadzących go „Braci”. Ja miałem podobną eskortę. Jeszcze jeden szedł za mną z naładowaną kuszą. Starzec uśmiechnął się widząc śmiałość Gloin’a, inny grubszy mężczyzna był nami wyraźnie zainteresowany.
-Słynny Duszołap i jego druh, Gloin.- elf wstał, obszedł stół dookoła dając reszcie znak by nie podnosili się z miejsc.- Wiele o was słyszałem.
-Ciekawe, bo my o tobie nic księżniczko.- warknął krasnolud, w końcu udało mu się oswobodzić. Chciał chwycić srebrzystowłosego, lecz nim zrobił krok do przodu, z nikąd pojawiło się dwóch kuszników z bronią wycelowaną w jego łeb.- Kurwa…- wyszeptał i uniósł ręce w górę.
-Porywcza z ciebie istota Gloin’ie, synu Goin’a.
-Skąd?
-Czy to istotne?- odpowiedział mu pytaniem, poderwał wzrok z krasnolud i wbił go we mnie.
-Kosstuh.- rzekłem spokojnie, nigdy wcześniej nie odczuwałem strachu. Czułem, iż jest on pierwszą osobą, która może mnie zabić. Tak długo szukałem kogoś jego pokroju, a teraz gdy mam dla kogo żyć, zjawił się. Złośliwość losu.-
-Zgadza się.- był rozbawiony.- Znam twą przeszłość, oraz jedną z możliwych przyszłości.
-Jedną z możliwych?- zapytałem.

Wówczas straciłem grunt pod nogami, znalazłem się w miejscu, w którym nie było nic, prócz białego rażącego światła. Niezwykle uciążliwego, szybko użyłem nieczystości. Ta pochłaniała tą biel, szybciej niż tego oczekiwałem i gdy w końcu zniszczyła ją całkowicie pojawił się on. Kosstuh stał uśmiechnięty od ucha do ucha, w dłoniach trzymał szklaną kulę. W jej środku tańczyły płomienie.
-Podejdź.- nie odezwałem się, nie chciałem, nie mogłem, nie wiem. Zbyt bardzo mnie przerażał, nigdy niczego się nie bałem, a on budził we mnie strach.-Spójrz.
Zanurzyłem wzrok w kryształowej kuli, po chwili poczułem się tak jakbym stał się widzem groteskowego wręcz przedstawienia. Groteskowego, dla mnie. Widziałem siebie, z bujną brodą. Pracowałem w polu, wraz z kilkoma innymi chłopami zbierałem coroczne żniwa. Z oddali dobiegł mnie radosny krzyk dziecka, dzieci…
-Tato! Tato!- wołały na przemian. Biegły do mnie w towarzystwie małego szczeniaka, który wręcz rzucił się na mnie. Nie bał się. Zwierzęta mnie unikały, przerażałem je. Nic dziwnego, jestem potworem. Za tą wesołą gromadą szła kobieta, piękna, z długimi kruczoczarnymi włosami powiewającymi na lekkim wietrze. Ten nowy „Ja” włożył jej za ucho kwiat maku. Pocałował ją. Pocałował… To wszystko było…
-Niemożliwe?- zapytał mnie Srebrzystowłosy. Zignorowałem to, że odczytał moje myśli
-Kiedy moje usta spotkają się z ustami kobiety…- zawiesiłem się, przypominając wszystkie te biedne dziewczyny, które niemal siłą skradały mój pocałunek.- One umierają, a ja pożeram ich dusze.
-Jest jedno wyjście.- uśmiechnął się, znów staliśmy w ciemności wgapieni w tą cholerną kule. Przetarł ją dłonią, a wszystkie moje marzenia prysły niczym bańka mydlana. Ich miejsce zastąpiła dobrze znana mi kraina.
-Co znajdę na ziemiach Bretonii zapytałem nie ukrywając zdziwienia.-Oni nienawidzą takich jak my…
-Mój drogi, nie zostałeś nieumarłym z własnego wyboru. Od lat mój dziad obserwował twoje poczynania. Starasz się kroczyć ścieżką dobra, nie krzywdzić niewinnych. Odpokutowujesz.
-Zbyt wiele złego… Zbyt wiele zła wyrządziłem.-odparłem mu, nigdy nie uważałem siebie za coś szlachetnego. Byłem zupełna odwrotnością tego pojęcia.
-Daj ci szansę na normalne życie.-uśmiechnął się pogodniej.- Skorzystasz z niej?
Milczałem, musiałem połączyć ze sobą wszystkie fakty. Jak długo to będzie trwało, czy Gloin będzie mógł pójść ze mną. Czy będzie bezpieczny? Czy mam jakiekolwiek szanse na odrodzenie?
-Wyruszymy jutro o świcie.- zaczął z lekkim znudzeniem na twarzy.- Zniosę jego towarzystwo, a zadbać o siebie potrafi sam. Masz, całkiem spore.
-To irytujące.- przekręciłem oczami.
-Tak jak i te wahania u trupa, który wieki temu szerzył śmierć i zniszczenie wszędzie tam, gdzie tylko się pojawił.
-Niech będzie.- zdecydowałem.

____________________________________________________________________________________________________________________

Nazajutrz szedłem w swoim zniszczonym płaszczu obok Gloin’a, który klną jak szewc.
-Kurwa,- powtórzył to słowo chyba już po raz tysięczny.- tego się po tobie nie spodziewałem. Nazywasz mnie bratem? To czemu na głębiny kopalni Karak Azul narażasz mnie na taki dyshonor?!
-Próbuje Ci to wytłumaczyć od dwóch godzin,- przewróciłem oczami.- To nie elf, lecz Bóg, demon… Co wolisz.
-Wygląda jak chędożony elf.- stwierdził krótko i splunął.
-Pozory mylą.- zauważyłem.- Ja wyglądam jak człowiek.
-Ni chuj, za paskudny jesteś.- roześmiał się w najlepsze, przykuwając uwagę wszystkich pobliskich Braci z Kampanii Szarej Wilczycy.
-Odezwał się…
-Opowiedz mi o sobie.- przerwał nam grubas, którego kojarzyłem z rozmowy w namiocie.-Wybacz.- uśmiechnął się lekko, miał bardzo poczciwy wyraz twarzy, choć zniekształcony licznymi bliznami i wiekiem.- Zwą mnie Skąpiec, jestem kronikarzem tej gromady.
-Duszołap, a ten hałaśliwy kret to Gloin.- krasnolud spojrzał na mnie zabójczym spojrzeniem i pogładził dłonią runy na swoim toporze.
-Miło mi was poznać.- wydawał się być dobrym człowiekiem, miał jednak niezwykle silna duszę. Naznaczona wręcz przez płomienie. Możliwe, że był już bardziej „strażnikiem” niźli człowiekiem.- Mógłbyś mi opowiedzieć o pierwszych tygodniach bycia demonem. To wzbogaci kronikę, chyba… że to jakaś tajemnica.
-Skąd, od niedawna lubię o tym opowiadać.
-Zamknij ryj, nie będę tego znowu słuchał.- warknął krasnolud.
-To zatkaj uszy…



-Nie pamiętam skąd i jak się tam znalazłem, nie pamiętam nic sprzed tamtego dnia. Nawet swojego imienia. Wszystko było mi wtedy obojętne. Obudziłem się, gdy słońce zaczynało wyłaniać się za oddalonego o kilka mil wzgórza, leżałem zupełnie nagi na kamiennym ołtarzu, na którym wciąż widniały jakieś niezrozumiałe symbole. Niechętnie zwlokłem się z mojego prowizorycznego spoczynku. Sam nie wiem, po co. Mój wzrok był wyostrzony, niekiedy zdawało mi się, że widzę dziwne zjawy krążące wokół, początkowo nie zwracałem uwagi na to, co znajdowało się na ziemi, byłem zapatrzony w duchy. Teraz znacznie wyraźniejsze, wyły. Okropnie wyły. Ich twarze były wykrzywione w grymasie bólu, czy też rozpaczy. Zdawały się przyspieszać i maleć, z każdą chwilą wydawało mi się, że jest ich coraz więcej. Nie odczuwałem jednak strachu, jedynie głód. Potworną chęć pożarcia czegokolwiek. I gdy tylko otworzyłem usta nastąpiła ta chwila. Moment, który zapamiętam do końca tego świata, oraz wszystkich następnych. Zacząłem pochłaniać zjawy, ich jęk był jeszcze bardziej przeraźliwy, lecz teraz wydawał się być melodią porównywalną do śpiewu ptaków o poranku. Czułem jak wzbiera we mnie siła, niepokoiły mnie zmiany w moim ciele, lecz po pewnym czasie przywykłem. Gdy ostatnia dusza, stanęła przed mym obliczem zaśmiałem się. Rechotałem widząc postać młodego chłopca z podciętymi żyłami na poziomie nadgarstków, bawił mnie jego strach. Chwile potem nie było go, dołączył do reszty. A ja w końcu spojrzałem w dół. Dziesiątki, może setki ciał. Od dzieci po starców. Wszyscy ubrani w czarne habity, wykrzywieni w dziwnych pozach, martwi. Stąpałem przed siebie, brodząc w krwi po same kostki. Nie zastanawiałem się, kim są ci ludzie, ja sam nie wiedziałem wtedy, kim jestem. Nikim. Tak, wówczas byłem nikim. Zdjąłem z jednego z mężczyzn mojej postury jego strój i nałożyłem go na siebie. Spojrzałem w kałużę krwi i ujrzałem swą twarz. Blade lico, na które bezwładnie opadały kręcone blond włosy, szczupły o wyrazistych liniach szczęki, nieco zadarty nos, sporo oczy. Kolor trudno było mi wtedy określić. Byłem też młody. Oderwałem wzrok i ruszyłem. Nie miałem celu, ani pomysłu na drogę. Wtedy nie myślałem o niczym. W mej głowie nie było nic. Jedna wielka pustka. Z obłędem w oczach, stawiając nogę za nogą oddalałem się od ołtarza i trupów. Pozostawiłem je za sobą, jednak chwilę potem znów to odczułem. Głód…
Czas był dla mnie nieistotny, wciąż pragnąłem się nasycić. Myślałem tylko o tym, dusze zwierząt nie były smaczne. Jeśli tak mógłbym to określić, a ludzi nigdzie nie mogłem spotkać. Moje kroki były bezszelestne, lekkie. Bez wysiłku pokonywałem kolejne mile, podążając wyjeżdżoną ścieżką w lesie. Liczyłem na to, że posiłek sam do mnie przyjdzie. Zarzuciłem na głowę kaptur, gdy tylko poczułem na mojej głowie kroplę wody. Chwilę potem czarne chmury rzuciły na ziemię ściany deszczu, przed którymi umykały wszystkie żywe stworzenia. Wszystkie nie licząc mnie. Maszerowałem dalej, z głową spuszczoną w dół. Obserwowałem swoje kroki i jednocześnie nasłuchiwałem. W pewnym momencie usłyszałem coś dziwnego, jakiś dźwięk przykuł mą uwagę. Konie. Rżenie koni, zmuszanych do wysiłku ponad ich możliwości. Kilka, może kilkanaście. Zmęczonych i przestraszonych. Coraz bliżej i bliżej. Aż w końcu jeden z wierzchowców zerwał się do pionu tuż przede mną zrzucając z siodła jeźdźca, który przez niefortunny upadek złamał kark. Zmarł na miejscu, a ja pochłonąłem jego duszę. Tak, to był smak, którego szukałem. Kucałem nad nim i z mlaskiem ucztowałem na duchu biedaka. Krzyczał, lecz sprawiał mi tym przyjemność. Wkrótce zamilkł, a ja podniosłem wzrok. Omiotłem nim dziesięciu ludzi odzianych w te same mundury, co mój posiłek. Patrzyli na mnie. Z bronią w ręku, oczekiwali na mój ruch. Nie byli pewni tego, co się dzieję. Jednak, gdy ujrzeli twarz ich towarzysza, wykrzywioną w grymasie bólu, nie mieli już, na co czekać. Zeskoczyli z koni i rzucili się w moją stronę. Zwierzęta uciekły, pozostawiając swych panów na pewną śmierć. Czuły to. Ja wciąż się uśmiechałem. Głowa opadała mi na lewe ramię, zanosiłem się śmiechem, gdy chwyciłem ogromny topór nieboszczyka. Oni biegli, ja stałem. Po przekąsce pora na coś konkretniejszego.- pomyślałem. Ich ciosy były perfekcyjne, wyprowadzone prosto i wydawałoby się skutecznie. Wolne, zbyt wolne. Unikałem ich bez trudu, wciąż się śmiejąc. Zaczynali się bać. Woń ich strachu była przecudowna, a ja pragnąłem to już zakończyć. Wreszcie się posilić. Najwyższych wzrostem, ciał mnie w bok. Chwyciłem jednak jego miecz i złamałem jego ostrze. Ułożyłem palce na jego krtani. Zacisnąłem je, po czym szybkim ruchem wyrwałem ją. Mężczyzna padł, a ja szybko pochwyciłem jego duszę. Jeden z jego druhów zwymiotował, inny grubszy od reszty rzucił się na mnie z bojowym okrzykiem. Rzuciłem nim o konar drzewa, nabił się na złamaną gałąź dębu. Powoli konał. Mam czas, jego duch szybko nie oderwie się od ciała.- kolejna myśl, przeleciała przez mój umysł obijając się echem. Uspokoiłem się, opanowałem śmiech i ruszyłem na resztę. Tym razem użyłem tego przeklętego topora. Był lekki, choć równie dobrze mogę powiedzieć, że nie ważył nic. Zablokowałem jeden cios idący z góry, potem ja ciąłem. Ciąłem i pożerałem kolejnych. Nasycając, choć na chwilę to nieznośne uczycie głodu. Nim się obejrzałem wszyscy byli martwi, a przynajmniej tak mi się wydawało. W tym szalonym transie, trudno mi było zapanować nad wszystkim. Czasem coś mi umykało. Zacząłem iść w stronę konającego wojownika. Towarzyszyło mi radosne pogwizdywanie.
-Kim jesteś?- zapytał, choć przyszło mu to z trudem. Przez jego gardło lała się krew, a ja milczałem. Doceniałem jego trud, bawił mnie. Nie wiem, dlaczego, ale wydawał mi się być wtedy zabawny.- Kim…- przyłożyłem serdeczny palec do jego ust. Uśmiechnąłem się. Ten zapłakał.
-Ciiii…- uspokajałem go. Przechadzałem się po okolicy. Krążąc wokół złamanej gałęzi i nabitego na niej mężczyzn. To trwało bardzo długo. Wciąż powtarzał te samo słowo. Kim, kim, kim. Zaczynało mnie to irytować, a niestety nie mogłem go zabić. Byłem ciekaw jak długo wytrzyma.- Nikim.- odrzekłem w końcu, ten opuścił zrezygnowany głowę. Wbił wzrok w ziemię i oczekiwał śmierci. Płakał.- Nie, nie płacz.- znów obdarzyłem go promiennym uśmiechem.- To nie będzie aż tak bardzo bolało, nasycę się twą duszą. Chwilę po tym poczujesz ulgę.- zamilkłem. Skąd mogłem to wiedzieć, oni wrzeszczeli w niebogłosy, gdy pochłaniałem ich ducha. Co było po tym? Zapewne nic. Kończyli swe istnienie. A więc i cierpienie. W końcu zdechł, a ja widziałem jak jego dusza odrywa się od ciała, widziałem przerażenie w jego oczach, gdy ujrzał, iż mogę go zobaczyć. A gdy tylko poczuł, że zaczynam go połykać zacząć wrzeszczeć. A ja śmiać, na przemian z mlaskaniem.
-Czyli tylko ludzki dusze mogą nasycić mój głód.- mówiłem sam do siebie, nie bacząc na okolicę. Jak się wtedy okazało było ich trzynastu. Jeden obserwował mnie, a po tych słowach zbiegł. Nie spostrzegłem go. Niestety… Po godzinie, dwóch, albo i dniu, nie pamiętam tego dobrze, ruszyłem dalej. Tym razem w zbroi tego wyższego żołnierzyka. Z toporem na plecach i mieczem u pasa. Maszerowałem pogwizdując. Aż spotkała mnie pewna karawana. Nie chciałem wtedy jeść, nie byłem może najedzony, ale głodny też nie. Dlatego postanowiłem ich oszczędzić. Do czasu.
-Kim jesteś?- zapytał krasnolud będący woźnicą. Jego konie protestowały, lecz on trzymał uprząż w silnym uścisku nie pozwalając by wierzchowce przejęły kontrolę. Ciekawe jak smakują dusze tego gatunku.- myśl uderzyła we mnie jak grom z jasnego nieba. Położyłem dłoń na rękojeści miecza, gdy z gęstych zarośli wyskoczyli ludzie o dzikim spojrzeniu, w grubych skórach i maczugach zamiast normalnej broni.- Pieprzeni dzicy.- zaklął krasnolud i chwycił za sporej wielkości, żelazny młot. Reszta mężczyzn, wszelkiej maści. Od hobbitów po ludzi, również rzuciła się w wir walki. Cóż, nie mogłem pozostać obojętnym. Walka nie była wymagająca, dzicy walczyli tak jak na nich przystało. Chaotycznie i nawet niziołki nie miały problemu z pokonaniem przeciwników. A ja żywiłem się. Znowu. Nie da się opisać jak wspaniałe uczucie towarzyszyło każdemu posiłkowi. Śmiałem się i śmiałem. A członkowie karawany patrzyli na mnie jak na odmieńca. Mieli w tym racje. Choć nie postanowili mnie wtedy zostawić. Krasnolud znów siadł na wozie, rzucił nań młot i rzekł:
-Ruszamy na północ, las ciągnie się jeszcze przez bite trzy, albo cztery dni marszu.- splunął i dał znać koniom by te ruszyły z wolna naprzód.- Przyda nam się taki zabijaka. Zapłacę.
-Nie potrzebuję złota.- odpowiedziałem mu, musiałem wszystko przemyśleć Gdy zgłodnieje po prostu wybije ich i uczynię daniem głównym, a jeśli uda nam się napotkać jeszcze kilka grup takich dzikusów, to bez większego trudu spożyje kolejnych szczęśliwców. Te argumenty mnie przekonały.- Ale pójdę, zmierzam w tym samym kierunku.
-Kłamiesz.- zauważył krasnolud, szedłem powoli obok jego wozu. Rzucił mi pęto kiełbasy i kawałek czerstwego chleba.- Ale chuj mnie obchodzą twoje cele. Żryj, zabijaj moich wrogów a po wydostaniu się z tej przeklętej puszczy, każdy pójdzie w swoją drogę.
Prowadziłem z nim długie dyskusje, zapominając czasem o głodzie. Opowiadał mi o faktorii, którą pragnie zbudować, o kopalniach swych rodaków. O potędze krasnoludów i ich nienawiści do elfów. Całą jego wiedzę chłonąłem jak gąbka, wszystko było dla mnie nowe. Śmiałem się, słysząc o krwawych bitwach i wieloletnich wojnach. A ślina ciekła mi z ust na samą myśl o tych tysiącach dusz, które mógłbym pochłonąć. Czas mijał bardzo szybko, nieliczne postoje, długie konwersacje, popijawy. Alkohol na mnie nie działał, ale coraz lepiej wychodziło mi udawanie pijanego. Miałem dobrego nauczyciela. Dron, bo tak miał na imię krasnolud nie znał takiego słowa ja umiar. Wydawał z siebie radosne, pijacie okrzyki, które często sprowadzały w naszą stronę dzikusów. Całe szczęście, bo bywały momenty, że miałem prawdziwą ochotę pożreć ich wszystkich. Niepokoiła mnie jedna rzecz, zaczęły wracać do mnie ludzkie emocje. Zacząłem odróżniać dobro od zła, nikczemników od dobroczyńców. Teraz dusze smakowały inaczej, były wciąż czymś perfekcyjnym jednak te odebrane niewinnym były gorsze. Zaczynałem się nimi brzydzić, chociaż wciąż gasiły głód.
-Żegnaj Nikt.- parsknął śmiechem Dron próbując opanować pijacką czkawkę.-Ciekawy z ciebie młodzian.- dodał po chwili i odjechał z uniesiona w górę dłonią, na znak pożegnania. Ja nie odpowiedziałem nic, udałem się w przeciwnym kierunku. Podróżowałem tak wiele tygodni, aż w końcu dotarłem to pewnej wsi. Głodny, niesamowicie głody. Zacząłem rzeź, nie patrząc na to, czy zabijam dzieci, kobiety, czy mężczyzn. Pochłaniałem wszystkich, a gdy oczyściłem z życia ostatnią chatę, położyłem się i zamknąłem oczy. Nie mogłem spać, nie ze względu na koszmary, czy inne bzdury. Poczucie winy było mi obce. Zaspokajałem głód, pierwotny instynkt. Byłem łowcą polującym na zwierzynę. To takie proste. Rechotałem w koncie małej chaty, przykryty starym, wytartym kocem. Nie zauważyłem, kiedy zmorzył mnie sen. Choć teraz wiem, ze było to raczej wymuszone zjawisko, przypominające to, co kiedyś mogłem nazwać spaniem. Otworzyłem oczy, dopiero wtedy, gdy poczułem niepokojące ciepło. Ogień trawił budynek. Od niechcenia, w sposób przypominający chwilę mojego powstania z ołtarza, zwlokłem się z podłogi i opuściłem chatę. Przed nią stało kilkunastu mężczyzn wyglądających tak samo jak Ci, których dusze pożarłem podczas mojej pierwszej walki. Uśmiechnąłem się ukazując białe kły, a jeden z nich krzyknął:
-To on majorze.- był niski, gruby i rudy. Do tego trząsł się ze strachu.- Duszołap, panie. On porwał ich dusze.
-Czymże jesteś?- rzekł donośnym głosem. Jego twarz wyglądała jak wycięta z obrazu, które wiózł Dron na jednym z wozów. Dostojnik w pięknej, zdobionej różnymi, odbijającymi światło słońca kamykami. Jego ludzie stali, przed nim tworząc mur, oddzielający mnie, od jegomościa.
-Nikim.- odrzekłem, rozbawił mnie strach w oczach rudzielca.
-To samo mówił Kurtowi, sir!- wykrzyczał, jego głos drgał z przerażenia niemal tak samo efektywnie, co on sam.- To musi być on.- jego dowódca zmierzył mnie wzrokiem.
-Jesteś wspomnianym Duszołapem?- zapytał i uniósł głowę, tak by całe jego oblicze było oblane przez promienie słońca.
-Podoba mi się.- szczerze spodobało mi się to określenie, zacząłem powoli poznawać to czym się stałem. Zauważyłem na przykład, że mogę zmieniać mój głos. Z niskiego barytonu, na piskliwy głos młokosa przechodzącego mutację. Teraz postanowiłem przemówić do niego, tak jak robi to kochanka.- Jestem.- wszyscy cofnęli się o krok słysząc zmianę w moim głosie.
-Zabić demona!- rozkazał rycerzyk, tym razem już i w nim wyczuwałem strach. Trzech pierwszych po szarżowało na mnie z długimi, oburęcznymi mieczami. Wykonali jednoczesne cięcie, które nie dotarło do celu. Umknąłem im i znalazłem się za ich plecami. Jednym uderzeniem topora, skróciłem ich o głowy, po czym posiliłem się ich duszami.
-Przednia zabawa.-powiedziałem, tym razem brzmiałem jak małe dziecko, bawiące się z rówieśnikami w piaskownicy. Kolejni padli w podobny sposób, rudzielca pozbawiłem przytomności, by potem nacieszyć się jego śmiercią. Ich dowódca patrzył na mnie. Zsiadł z konia i zaczął wydobywać miecz z pochwy. Wyglądało to jak jakiś śmieszny rytuał. Nie mogłem powstrzymać się od rechotania. Nie chciało mi się też czekać, dlatego szybko przebiłem go mieczem i posiliłem się jego duchem. Kolejna szybka walka, z rudzielcem miałem trochę zabawy. Choć nie jeden raz był bliski śmierci, to jakimś cudem potrafiłem go odratować. Tylko po to, bym mógł patrzeć jak cierpi. W końcu zmarł, a ja tym razem zostawiłem duszę w spokoju. Ruszyłem dalej, a sława o moich czynach zaczynała mnie wyprzedzać. Ludzie zamykali okiennice domów, barykadowali bramy. Tylko po to by nie wpuścić mnie do miasta. Nigdy nie dobijałem się siłą. Jak nie ci to następni. Wypuszczano za mną listy gończe, w końcu zostałem zauważony przez ludzi nazywającymi siebie Inkwizytorami. Byli nieco trudniejsi do pokonania, ale na dobrą sprawę nie stanowili wielkiego zagrożenia. Zaczynało mnie to nudzić. Wpadałem w monotonie, cechującą się ciągłymi rzeziami i nic niewartymi przeciwnikami. W końcu zacząłem polować na tych „złych”, ratować potrzebujących. Zawsze jakieś urozmaicenie.- pomyślałem. Lecz i to po pewnym czasie, stało się nudne.

-I co było po tym?- Skąpiec patrzył na mnie z rozdziawiona gębą.
-Podróżowałem,- uśmiechnąłem się lekko widząc jego zainteresowanie.- latami, dekadami, wiekami. Stawałem się coraz bardziej ludzki i jednocześnie bardziej znienawidzony przez tą rasę.
-I wszystkie inne.- Gloin parsknął śmiechem.
-Ta.- przytaknąłem mu.- Aż znalazł się kretyn, który mi zaufał.
-Nie znam takowego.- krasnolud podpalił ziele w fajce i mocno się zaciągnął.- To jak się poznaliśmy to całkiem inna historia…
-Przyspieszyć kroku.- rozkazał Mały, z wierzchu dostojnego białego rumaka. Ten niemal zrzucił go z siodła, gdy zbytni się do mnie zbliżył.- Wkraczamy na ziemie Bretonii, nie mamy zbyt wiele czasu na dotarcie do Quenelles.
-Tam czeka na nas nasz okręt.- wyjaśnił Skąpiec.- Wiesz, że weźmiesz udział w Arenie Śmierci?
-Teraz już tak.- wzruszyłem ramionami. Gloin poklepał mnie po ramieniu.
-Jeśli jej nie wygrasz, to załatwię kogoś, kto cię wskrzesi.- wręcz promieniał.- A potem własnoręczne ukatrupię.
____________________________________________________________________________________________________________________
Gdy dotarliśmy do portu moim oczom ukazał się największy galeon jaki kiedykolwiek w życiu widziałem. Sześć potężnych masztów, kilkanaście kondygnacji, krzątająca się na jego grzbiecie załoga. Sprawiał ogromne wrażenie...
-Cudowny?- Srebrzystowłosy patrzył na mnie jak na dziecko, które miało zaraz otrzymać nową zabawkę. Z politowaniem...
-Muszę się zgodzić.- przytaknąłem. Gloin krzyczał coś o kupie drewna, lecz został zupełnie zignorowany.
-Wy płyniecie tamtym.- Skąpiec wskazał nam na małą barkę, która nie dorównywała wielkością szalupą ratunkowym tego giganta.-Tu nasze drogi się rozchodzą. Dziękuje za opowieść, wzbogaciła kronikę.
-Czasem zatracenie jest jedyną drogą do całkowitego odkupienie.- Kosstuh, wyszeptał te słowa w moim umyśle. Kolejna zagadka.
Obserwowaliśmy wraz z Gloinem odpływający okręt o białych żaglach i z lekkim zawodem weszliśmy na tratwę. Jej kapitan bez słowa odpiął cumy i podniósł kotwicę.
-Przynajmniej tą księżniczkę z uszami w szpic mamy z głowy!- rzekł uradowany krasnolud, otworzył beczkę z piwem podarowaną mu przez Skąpca i całkowicie się jej poświęcił. Ja zaś obserwowałem znikające w oddali miasto.

____________________________________________________________________________________________________________________
Ostatnio zmieniony 4 lip 2014, o 21:19 przez Vahanian, łącznie zmieniany 2 razy.

Awatar użytkownika
MikiChol
Chuck Norris
Posty: 565
Lokalizacja: Poznań

Post autor: MikiChol »

Okręty sunęły gładko przez fale. Pogoda wydawała się idealna. Pojedyncze, białe chmurki przesłaniające niebo dodawały do krajobrazu tylko sielankowego charakteru. Wydawałoby się, że pięć żaglowców – dwa większe i trzy mniejsze wchodzących w skład floty handlowej, dotrą do celu bez przeszkód.
Rzadko kiedy jest tak dobrze jak się na pierwszy rzut oka wydaje.
Zza załomu wybrzeża wypłynęły trzy kolejne jednostki, szybko zbliżając się do konwoju. Statki były wysłużone, w niektórych miejscach zbite byle jak, przez co określenie ich pierworodnego typu wydawało się niemożliwe. Jednak czarne bandery z symbolem białej, orczej czaszki, powiewające na masztach jasno wskazywały na zamiary napastników.
Dwie potężne karaki wykonały ostry zwrot w kierunku otwartego morza. Pozostałe trzy zwinniejsze karawele eskortowe ruszyły w kierunku piratów. Ich plan był prosty. Dać karakom cenny czas na przygotowanie się i wyjście na większą przestrzeń bez ryzyka wpłynięcia na mieliznę podczas bitwy. Same chciały oskrzydlić wrogie statki, trochę je ostrzelać, a potem rzucić się do ucieczki w stronę lądu. Z flagi można było się domyślać, że napastnicy to zielonoskórzy, więc kapitanowie karawel nie myśleli, że coś pójdzie nie tak.
Wtem obserwatorzy z bocianich gniazd zauważyli zbliżające kolejne okręty. Pięknie wykonany, zdobiony złotem galeon, przewodzący paru kogom, nie pasował do wiszącej na nim bliźniaczej do piracko-orkowych statków flagi. Podobnie jak gigantyczna bombarda wysuwająca się z otworu na dziobie oraz szpaler mniejszych kolubryn po bokach.
„Przecież zielonoskórzy nie umieją strzelać z dział” pomyślał kapitan jednej z karawel John Holzgeit, gdy kule wyżłobiły solidne dziury w jego jednostce, a odłamki chwilę później przebiły mu płuco.
Widząc stratę jednego z eskortowców, dwaj pozostali dowódcy poszli po rozum do głowy i zmienili taktykę. Karawele skręciły za karakami ostrzeliwując trzy nieokreślone łodzie. Za późno. Dwie zaczęła widocznie nabierać wody, ale siłą rozpędu wszystkie wpadły w próbujące uciec eskortowce. W ruch poszły haki, bosaki i kotwiczki wszelkiego rodzaju zmieniając pięć statków w kłębowiska lin, drewna, żelaza i ciał.
Pozostałe okręty napastników rzucili się w pościg za uciekającymi karakami. Lekki ostrzał z ich dział miał przestraszyć załogi statków handlowych, a nie zatopić. Widać było, że piraci dbają o swój przyszły zarobek. Z chwili na chwilę goniący byli coraz bliżej.
Widząc, że nie przegonią idealnych na takie pościgi, najpewniej ulepszonych okrętów napastników, karaki rozdzieliły się. Ślepy traf zadecydował jednak o wyniku gonitwy. Kula posłana za wysoko przeorała pokład i ścięła jeden z masztów. Inna wbiła się w ster jeszcze bardziej spowalniając okręt. Piraci natychmiast zauważyli okazję. Szybsze kogi ruszyły za nieuszkodzoną jednostką, a galeon zrównał się z jej bliźniaczką.

Najemnicy służący na „Szczęśliwym pływie” - uszkodzonej karace byli wyszkoleni specjalnie na takie okazję. Zahartowani w licznych bojach i abordażach znali się na tej robocie jak mało kto. Dowodzący nimi Albert Murch dawny rycerz, kiedyś kapitan piratów był jednym z najgorszych sukinsynów pływających na tych wodach. Ale kiedy pokład zalała zielona fala podświadomie wiedzieli, że nadszedł ich koniec.
Jak można było się spodziewać nie poddali się.
Horda goblinów przytłoczyła obrońców „Pływu”. Na każdego najemnika lub marynarza przypadało pięciu zielonoskórych. Taką jeszcze walkę elitarna jednostka mogła wygrać. W głowie Alberta pojawiła się iskra nadziei, że uda im się uciec. Gdyby pokonali napastników mogliby przejąć ich nietkniętą jednostkę. Kogi były już zbyt daleko, by dogonić kolejny statek. O opuszczeniu okrętu nawet nie pomyślał. To co zrobiliby mu jego pracodawcy z Tileańskiego Żelaznego Banku było znacznie gorsze od śmierci.
Wtedy jednak przy burcie galeonu ustawił się szereg muszkieterów. Dla Murcha od współpracy ludzi z goblinami dziwniejsze było jedynie rozpoznanie dowódcy strzelców. To był Ector Streigenberg, jego konkurent w branży i przyjaciel przy kieliszku. „Jaki ten świat mały” pomyślał.
Ostrzał solidnie uszczuplił szeregi obrońców. Na straty goblinów nikt nie zwracał uwagi. Za ostatnimi zielonoskórymi na pokład karaki wskoczyli członkowie „Plądrowników”, kompani Streigenberga. Sytuacja stała się beznadziejna.
- Murch! Albert Murch! Rozkaż swoim ludziom się poddać! Tylko tak ocalicie życie! - Ector ruchem ręki wstrzymał ostrzał i kontynuował. - Jesteście otoczeni, mamy przewagę liczebną. Nie macie szans! Nam chodzi jedynie o towar, który przewozicie.
- Ector. - Albert zaśmiał się. - Wiesz głupsze, przez kogo te towary zostały ubezpieczone? Przez sam Żelazny Bank! Może ci podarują jeśli nas wypuścisz.
- To nie ode mnie zależy. Ale kto miałby im powiedzieć? Pozostałe nasze statki są obsadzone przez zielonoskórych, więc to na nich można zrzucić winę. Proste.
Dla Alberta jasne jednak było, że poddanie się oznacza śmierć. Czy to od zabójców Żelaznego Banku czy od goblinów. W końcu pozostawał on i jego ludzie, którzy wiedzieli, że to nie sprawa zielonoskórych, a przynajmniej nie takich normalnych. Śmierć wisiała nad nimi jak fatum. Każda opcja do niej prowadziła.
Wtedy zza pleców Ectora wyszedł najdziwniejszy goblin jakiego Murch widział, a widział naprawdę wiele. Konus ubrany był w płaszcz z pozłacanymi wykończeniami, wykonany z najlepszych jedwabi, pasujący bardziej do bogatego kupca. Na rękach lśniły pierścienie zdobione szlachetnymi kamieniami. Goblin podpierał się na mahoniowej lasce. W porównaniu do większości swoich pobratymców z czubka jego głowy wyrastała kępka jasnych włosów. Albert niemal od razu był pewien, że to on stoi za atakiem.
Obok bogacza pojawiło się dwóch zielonoskórych, najpewniej ochroniarzy. Pierwszy ork z wyjątkowo durnym wyrazem twarzy, wskazującym na szczególny przypadek tępaka, miał na sobie tylko podarte spodenki i założoną w złą stronę skórzaną kamizelkę. Jedną ręką trzymał wielki topór, drugą dłubał sobie, jakby nigdy nic, w nosie. Przez plecy przewieszony miał nieokreślony kawałek żelaza, który, jak orientował się Murch, nazywano rembakiem. Drugi ochroniarz, goblin chroniony przez całkiem niezłą zbroję płytowo-kolczą, szepnął coś swojemu szefowie na ucha. Bogacz uśmiechnął się brzydko i skinął głową.
Na znak tego opancerzonego grupa goblinów rzuciła się w stronę ładowni. Albert zacisnął zęby, ale zarówno on jak i jego ludzie byli otoczeni. Mogli się tylko bezczynnie przyglądać jak towary, które chronili własną piersią są przenoszone na galeon.
- Możecie walczyć. - powiedział w całkiem niezłym wspólnym dowódca piratów. - Wtedy zginiecie. Możecie uciec. Wtedy zabiją was ludzie Banku. Jest jednak trzecie wyjście. Przydadzą mi się ludzie potrafiący tak walczyć.
- Nigdy nie służyłem zielonym i nigdy nie będę. - Murch splunął. - Są jakieś granice przyzwoitości.
Nagłe uderzenie zwaliło wszystkich z nóg. Albert chwycił szybko miecz przecinając najbliższą parę goblinów i skoczył w kierunku podnoszących się swoich ludzi.

Galiwyx przeklinał nieudolność swoich podwładnych. Druga karaka zdołała wymknąć się kogom i zawrócić. Następnie staranowała połączone dwa statki. Goblin był pewien, że jego „Zielona Dama” wytrzymała. Co innego jednak okręt handlowy. Jeśli w ładowni pojawiły się dziury to mogli stracić cały ładunek.
- Tark! - krzyknął w stronę brata. - Wyślij więcej goblinów po towar. Szybko!
Wstając Galiwyx zrzucił z siebie bogaty płaszcz. Pod spodem miał idealnie dopasowaną skórzaną zbroję. Pobliski gobas widząc wzrok szefa z szybkością błyskawicy przyniósł mu kuszę. Galiwyx pogładził ulubioną broń, po czym wycelował. Bełt przebił ramię kapitana najemników, jak mu tam było? Murchaka ? Jakoś tak. Dawny rycerz zachwiał się, ale nie przestał wydawać rozkazów.
- Zabić. - Wskazał palcem na Murcha. Osobisty ochroniarz goblina Grogk ruszył wykonać rozkaz. Galiwyx często zastanawiał się czy taka tępota nie jest udawana. Na szczęście ork nie potrzebował mózgu żeby umieć zabijać.
Idealnie zaplanowana akcja zmieniła się w rąbaninę. Przywódca piratów westchnął. Często tak się dzieje jeśli masz pod komendą zielonoskórych. Dlatego zatrudniał ludzi. Oni nie dość, że umieją sterować okrętami, to rzadko kiedy partolą robotę. Galiwyx pocieszył się tylko, że nawet jeśli straci towar to otrzyma to cholerne odszkodowanie. Bo jego plan był naprawdę genialny. Wysłać własne statki z własnym towarem, ubezpieczyć wyprawę w Żelaznym Banku, a na koniec samemu siebie obrabować i dostać solidną kwotę za nieupilnowanie transportu przez Bank. Oczywiście rabunek był trudniejszy bo ubezpieczenie zwiększało eskortę, ale na to wystarczał kolejny genialny manewr. Wymyślając to czuł się prawie jak jakiś skaven.
- Większość towarów w naszej ładowni szefie - zameldował Tark.
- Dobrze. Odwołacie naszych i odetnijcie liny.
Do „naszych” oczywiście nie zaliczała się horda pomniejszych goblinów, których łatwo było zastąpić. Co sprytniejsi zauważali, co się święci i pobiegli na galeon. Jednak ci bliżej walk nie mieli szans i musieli zadowolić się zajęciem najemników i chwalebną śmiercią.
Galiwyx spokojnie poczekał aż „Zielona Dama” oddali się trochę od karaki i dopiero wtedy posłał specjalny bełt zapalający w stronę zostawionych tam beczek. Musieli w końcu zostawić prezent pożegnalny.
Wybuch rozerwał sporą część karaki i uszkodził jej uczestniczącą w akcji ratunkowej bliźniaczkę. Wtedy właśnie kogi zdecydowały się łaskawie przypłynąć i rzuciły się na łatwy cel. Galiwyx już nie zwracał na to uwagi.

* * *

Dawno temu był goblinem jak wielu innych. Jak wielu innych żył pod orkowym buciorem i jak wielu innych nie robiło mu to większej różnicy. Już jego najbliższy brat Tark miał więcej oleju w głowie. Takie życie nie przeszkadzało gobasowi, który nazywał się wtedy Golidup.
Tak było do momentu kiedy ich porwano. Galiwyx teraz gdy wspominał te wydarzenia nie pamiętał już kto to zrobił. Najpewniej mroczne elfy lub krasnoludy chaosu. Nieważne. Ważne, że pracując dla nich w kopalni Golidup dokopał się do aktywnego źródła magii. Wybuch zabił wielu pracowników, zawalił kilka korytarzy, ale najważniejszym jego skutkiem było obdarzenie Golidupa wyjątkową inteligencją oraz paroma dodatkowymi zdolnościami.
Tak oto wioskowy przygłup, szybko zorganizował w kopalni, bunt. Najpierw sprytnie otruł grzybkami wszystkich tych, którzy nie chcieli go słuchać, a potem wykorzystał kilku wyjątkowo tępych orkowych ochroniarzy, kontrolowanym za pomocą magicznych obroży przeciwko swym panom. Wszystko udało się dlatego, że celem Golidupa nie była ucieczka wszystkich, a jedynie jego samego. Przy okazji uwolnił swojego brata Tarka (bo w dzieciństwie opiekował się Golidupem, kiedy ten był durniem, bijąc go i dołączając do wszelkich bójek, dzięki czemu ten miał jak każdy normalny goblin zestaw blizn) oraz jednego z orków Grogka. Okazało się to dobrym posunięciem bo ci dwaj stali się naprawdę wierni Golidupowi.
Wtedy właśnie świeżo upieczony uciekinier postanowił zmienić swoje imię (zgadnijcie dlaczego). Po pewnym czasie tułaczki trzej zielonoskórzy dołączyli do załogi sławnego pirata Ostrza Zagłady. Druchni ten przyjmował na majtków dosłownie wszystkich, bo jego okręt był tak wielki, że zawsze potrzeba było armii do wysprzątania go. A Ostrze Zagłady miał prawdziwą manię na punkcie czystości swojego statku. Brudna załoga go nie obchodziła, ważna była tylko kochana łajba.
Po paru latach mały goblin znany już jako Galiwyx zaczął awansować. Powodem była jego wyjątkowa sprawność w walce jak i w dowodzeniu. W końcu Galiwyx dorobił się stopnia oficera, ale to mu nie wystarczało. Przez ten cały czas patrzył jak żyje Ostrze Zagłady, jak żyją ludzcy czy elfi członkowie załogi, jak żyją ich bogate ofiary i postanowił, że też chce czerpać z życia taką przyjemność. Chce pić, spać w mięciutkim łóżku i zabawiać się z kobietami. Choć z tym ostatnim mógł być problem, wszak wiadomo, że zielonoskórzy rozmnażają się przez pączkowanie, :) to resztę zachcianek mogło spełnić bogactwo. Prawdziwe bogactwo.
Niedługo, więc zgodnie z ówczesną modą zabił Ostrze Zagłady i przejął jego okręt. Szybko jednak podczas ucieczki przed obławą Imperium, drewniany skarb dawnego kapitana zatonął. Galiwyx na szczęście przeżył i to wraz z sporą ilością gotówki oraz wiernymi towarzyszami. Parę napadów na lądowe karawany wystarczyło, żeby kupić własny okręt. Wokół Galiwyxa zebrała się już wtedy spora armia goblinów zachęcona jego wyczynami. Gdyby chciał to mógłby zorganizować własne Waaagh. Galiwyxowi chodziło jednak o coś innego. Tak oto został piratem. Niewiele czasu trzeba było, żeby ze swoim geniuszem zebrał wielką fortunę.
I zakupił posiadłość.
Goblin był z niej wyjątkowo dumny. Oddalona od większości ludzkich osad, mająca własny stadion blood bowla, port, browar, łaźnie i oczywiście luksusowe apartamenty, spełniała większość marzeń Galiwyxa. Tutaj czuł się wreszcie szczęśliwy.
Wcześniej pirat odkrył, że wyjątkowa opłacalny stał się handel bronią. Dlatego pod fałszywym ludzkim nazwiskiem Galiwyx wszedł w tą branżę. Dzięki temu możliwa była tamta akcja na morzu.

Kiedy „Zielona Dama” wpłynęła do portu, Galiwyx już przeczuwał coś niedobrego. Ani ludzka, ani goblińska służba nie przyszła go powitać. Jakby to nie było wystarczająco dziwne, jego cenny zapas ładunków wybuchowych zmniejszył się! Galiwyx nawet z daleka był w stanie zauważyć taką straszną rzecz. Przecież mówił tym idiotom, żeby go nie dotykali! Dopiero wtedy zauważył zmasakrowane, leżące na ulicy ciała. Nad nimi krążyły wyjątkowo wielkie roje much.
Schodząc na ląd byli już gotowi. Gobliny poszły oczywiście przodem, za nimi ruszyli najemnicy i sam Galiwyx. Napastników spotkali po wejściu do posiadłości. Obie strony spojrzały na siebie z niedowierzaniem.
- To... wojownicy chaosu. - W głosie Ectora, Galiwyx, rozpoznał nutkę strachu.
- Śmiertelnicy! Nareszcie! - Schodzący po schodach czempion, wycelował w nich zardzewiałą i pokrytą zielonym śluzem włócznią. - W imieniu mojego pana Nurgla wyzywam waszego przywódcę na pojedynek!
Galiwyx nie byłby sobą gdyby czegoś podobnego nie przewidział. Po coś montował bomby w suficie. Wystrzelił z kuszy w momencie kiedy wojownicy chaosu rzucili się na przednią straż goblinów.
Po wybuchu zapanował chaos. Galiwyx odkaszlnął, dziękując, że zasłona kurzu osłoniła go od wrogów. Trzęsąc się na boki ruszył w losowym kierunku, gdzie jak mu się wydawało były drzwi. No cóż kiedyś trzeba się pomylić. Trafił oczywiście prosto na czempiona Nurgla. Ten zakrzyknął triumfalnie widząc sprawcę eksplozji.
- Twoja śmierć i rozkład zadowolą Ojczulka!
Galiwyx skoczył w bok ledwie unikając zatrutego ostrza. Nie zatrzymując się popędził po rozpadających się schodach na piętro. Słysząc za sobą gniewne okrzyki sługi mrocznych potęg był pewien, że tamten ruszył za nim. Mimo kurzu goblin znał ten dom jak własną kieszeń. Bez trudu znalazł zapasowy schowek dynamitu.
To prawda miał lekkiego bzika na punkcie wybuchów.
Czempion wszedł za nim do pokoju. Widząc kolejne ładunki, chciał się cofnąć. Nie zdążył. Galiwyx stał już po drugiej stronie korytarza z wycelowaną kuszą.
Siła eksplozji wyrzuciła goblina w powietrze razem z kawałkiem ściany. Chyba tylko szczęście uratowało Galiwyxa, który wpadł prosto do basenu. W duchu uśmiechał się szeroko. Tego ten czempion nie mógł przeżyć nawet przy pomocy swojego boga.
Wychodząc do portu Galiwyx ze smutkiem spoglądał na płonącą ruinę, która kiedyś była jego wielką willą. Cholerny najazd chaosu. Jednak dopóki ma „Zieloną Damę”, dopóki nie jest jeszcze bankrutem.
Właśnie wtedy jego okręt wypływał na pełne morze z zadowolonym Ectorem Streigenbergiem na pokładzie. Cholerni, zdradzieccy najemnicy.
Nagle usłyszał za sobą sapanie. Bezskutecznie próbował przekonać własny słuch, że się myli. Przełykając ślinę odwrócił się. Za nim stał przywódca najeźdźców, poraniony ale żywy. W miejscu brzucha miał jedną, wielką dziurę. Święcące żółte oczy iskrzące się spod hełmu, promieniowały rządzą zemsty nawet na kilometr.
- Teraz goblinie zginiesz.
Galiwyx założył na cięciwę bełt. Cieszył się, że ma się czy bronić. Grube pieniądze jakie wydał na tą kuszę nie poszły na marne. Wodoodporność była wliczona w cenę. Goblin nagłym ruchem przycisnął kuszę do twarzy i wypalił, zamykając oczy. Czekał na ostateczny cios.
Kiedy nie nadszedł, otworzył powoli oczy. Czempion leżał przed nim martwy. Bełt wbił się w jego oko, przebijając się do mózgu. Idealny strzał. Galiwyx odetchnął z ulgą.

Tark i Grogk znaleźli go siedzącego na przystani i wpatrzonego w morze.
- Reszta wojowników chaosu albo nie żyje albo gdzieś się tu kręci w poszukiwaniu ofiar, lepiej się wynośmy. - wyjaśnił opancerzony goblin. - Wygląda na to, że straciłeś wszystko szefie. Co teraz?
- Teraz. - powiedział uśmiechnięty Galiwyx podsuwając Tarkowi pod nos jakąś kartkę papieru. - Upomnę się o to co moje.

* * *

Wędrowali już jakiś czas w kierunku swojego przeznaczenia, a przynajmniej przeznaczenia ich przywódcy. Jak to w takich kompaniach bywa, prawie co dzień dołączało się do nich paru goblinów. W końcu walka pod rozkazami sławnego Galiwyxa była prawdziwym zaszczytem. Tak oto trójka, bez problemu, przemieniła się w pięćdziesiątkę. Tym dziwniejsze wydaje się zdziwienie niektórych gdy usłyszą o szybkości odradzania się band zielonoskórych. Słabsi członkowie tej rasy zawsze podążają za silniejszym, nawet kiedy zdarzy się mu wyjątkowo pechowy ciąg porażek. W końcu porażka też oznacza bitkę, nie?
Tak, więc wędrowali do momentu, gdy drogę zagrodziło im pół tuzina konnych rycerzy. Galiwyx westchnął, bo skalkulował, że jego gobliny statystycznie wybijają taki oddział. A przynajmniej zatrzymują dopóki zbrojni nie trafią pod topór Grogka.
- To on! Nareszcie! - Jeden z napastników podniósł przyłbicę ukazując wyjątkowo brzydką, przypaloną mordę. - Poznajesz mnie goblinie!?
Galiwyx podrapał się w zadumie po głowie. Kiedy ostatnio walczył z jakimiś puszkami. A gdyby to był ktoś z jego dawnych najemników?
- Nie za bardzo. Masz może gorzałę? W gardle mi zaschło od łażenia.
- Jak śmiesz do cholery! - Rycerz zawrzał unosząc morgenstern. - Nie pamiętasz!? Po tym jak wysadziłeś mój okręt!? Brać ich chłopcy!
Galiwyx wreszcie skojarzył twarz konnego z Albertem Murchem. Tylko jak udało mu się uciec? Goblin nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Piątka kawalerzystom wbiła się z impetem w szeregi gobasów i tak jak się spodziewał Galiwyx po chwili zwolniła. W samym środku wrogiej formacji. „Wyjątkowo głupia taktyka na hordy” Galiwyx prawie ziewnął.
W ostatniej chwili Grogk uratował go od stratowania przez wierzchowca Murcha. Cios kolczastej pałki na klatę nie zrobił na orku żadnego wrażenia. Albert z gniewnym okrzykiem zawrócił.
- Szefie! Mają kłopoty. - Tark wskazał na kurczący się oddział goblinów.
- Grogk pomóż tamtym.
Mógł przewidzieć, że czeka go pojedynek sam na sam z dowódcą najemników. W sumie idealny trening przez Areną Śmierci. Galiwyx wyszarpnął z torby przy pasie dynamit. Bomba poleciała trochę za bardzo w bok, nie czyniąc Albertowi krzywdy, ale huk wystraszył jego konia, przez co rycerz przegalopował parę metrów od goblina.
- Przeklęty zwierzak! Walcz ty zielony korduplu!
Galiwyx nie zamierzał. Jego bełt przebił mózg konia. Murch został zrzucony siłą rozpędu z padającego zwierzaka. Przypadek rzucił go tuż przed zielonoskórym.
- A! Teraz nie uciekniesz!
Morgenstern przeleciał w miejscu gdzie przed chwilą była głowa goblina. W tym momencie Galiwyx zmaterializował się za plecami rycerza. Mówiłem, że otrzymał przy wybuchu kilka przydatnych zdolności. Nóż wbił się w ciało, idealnie między wiązaniami zbroi pod kolanem. Pod Albertem ugięły się nogi. Kolejny bełt wystrzelony z takiej odległości bez problemu przebił zbroję i wbił się Murchowi między oczy. Galiwyx rozejrzał się wokół. Tak jak się spodziewał ostatni żywy rycerz został właśnie ściągnięty z konia i przerąbany na pół toporem. Grogk dobrze się spisał. Wciąż pozostało co najmniej tuzin gobasów.
Po chwili zastanowienia Galiwyx uznał, że nie może udać się na słynny turniej z tak małym wyposażeniem. Zabrał morgenstern najemnika oraz jego hełm, który przywiązał do ramienia jako tarczę. Poprawił torbę z bombami. Wreszcie przegładził kępkę jasnych włosów, westchnął dramatycznie i przewiesił przez ramię swoją wykonaną na zamówienie kuszę.
Nie pozostało nic innego jak ruszyć ku Arenie Śmierci.


Imię: Galiwyx
Klasa: Duża Szef Goblinów
Broń: kusza, morgenstern
Zbroja: średni pancerz (zbroja skórzana), puklerz
Ekwipunek: Bomby zapalające
Umiejętność Specjalna: Wytrawny Taktyk, Teleportacja

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3443
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

[Tutaj pojawi się (długa) historia. Na razie prolog i muzyczka na zaostrzenie apetytu.]

https://www.youtube.com/watch?v=RB-ptzoYR88

Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem. Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również w nas.
~F. Nietzsche


Pełny księżyc wyglądał zza kłębiastych chmur, tworzących postrzępione pasma czerni na ciemnogranatowym niebie, rzucając srebrną poświatę na zagajnik rachitycznych drzew, gęstych zarośli i zmurszałych nagrobków, pomiędzy którymi wolnym krokiem szła jakaś okutana w łachmany postać, wlokąca za sobą sporych rozmiarów skrzynię. Osobnik ten krążył pomiędzy zetlałymi, pokrytymi mchem kamiennymi płytami, oraz prostymi, zarośniętymi przez chwasty kopczykami, znaczącymi zaniedbane mogiły pospólstwa. Wreszcie znalazł to czego szukał: w niecce wypełnionej, rozświetloną upiornie blado wieczorną mgiełką znajdowała się górka świeżo przekopanej ziemi, ozdobionej wieńcami i kwiatami. Ten grób był jeszcze świeży, nieboszczyka złożono w nim zaledwie dzień wcześniej, był więc idealny. Wtem przytłaczającą ciszę zburzyło krótkie hukanie. Hiena rozejrzała się szybko dookoła, lecz wokoło nie było żywej duszy. Po niebie przemknęła przysadzista sylwetka sowy. Grabieżca odetchnął z ulgą, w końcu różne rzeczy opowiadano o tego typu miejscach – nekromanci, potwory... Ale ten cmentarz był bezpieczny, to nie był jakiś dół wykopany naprędce na polu bitwy, gdzie wrzucano poległych z obu stron niewątpliwie nie pozwalając im zaznać spokoju, skazując na wieczność w obecności swoich wrogów. Nie był to też żaden starożytny kurhan jakiegoś barbarzyńskiego, krwiożerczego wodza. To były żerowiska czarowników, tutaj zaś był zapuszczony, bo zapuszczony, ale ogród Morra, pilnowany przez jego kapłanów. Uspokoiwszy się nieco, amator nocnego kopania wyciągnął zza fałd płaszcza niewielką latarenkę oliwną i odchylił skrzypiącą klapkę. Ciepłe, żółte światełko padło na pyzatą twarz szabrownika, a raczej szabrowniczki – kilka jasnych kosmyków wysunęło się jej spod parcianego kaptura przesłaniając oko. Szybkim ruchem kobieta upchnęła je z powrotem na miejsce. Była młoda i całkiem ładna, gdyby nie dzioby po ospie, wydobywane ostrym cieniem przez sztuczne źródło światła.
Nie mitrężąc ani chwili dłużej odwaliła wieko przywleczonej ze sobą skrzyni, przypominającej byle jak skleconą trumnę. Wewnątrz, oprócz ładunku zabezpieczonego szmatami znajdował się szpadel. Dziewczyna ujęła stylisko w spracowane, choć dość drobne dłonie i, odwaliwszy na bok wieńce i kwiaty rozpoczęła kopanie. Ziemia wciąż była miękka, więc robota szła gładko. Charakterystyczny zapach wzruszonej gleby wypełnił chłodne, wilgotne powietrze. Szuflowała zapamiętale, a gdy dół sięgał jej już do bioder oparła się o trzonek narzędzia i spojrzała na niebo i otarła wierzchem dłoni pot z czoła. Do rana było jeszcze daleko, uznała więc, że można by pokopać jeszcze trochę, to może dobrałaby się do jakichś precjozów, z którymi pochowano leżącego tu człowieka. Bynajmniej warto było spróbować, wszak sadząc po świeżości pochówku, ciało powinno być jeszcze w przyzwoitym stanie, a walające się wokoło ozdoby pozwalały liczyć na jakieś świecidełka, które później można by sprzedać jakiemuś paserowi. Już miała zabrać się do dalszej pracy, gdy nagle za jej plecami rozległo się ujadanie psa. Czym prędzej rzuciła się do latarenki, by zamknąć klapkę ale było za późno: choć chmury całkowicie zasnuły srebrzystą tarczę Mannslieba, pogrążając żalnik w ciemnościach, to nadzorca już musiał ją zauważyć jak uwija się przy lampie. I faktycznie, gdy odwróciła się za siebie, księżyc na dłuższą chwilę wyłonił się zza chmur, ukazując jej pędzącego dozorcę z psem, miotając przekleństwa. Sądząc po sylwetce był to jakiś wilczur, na szczęście nie został spuszczony ze smyczy. Mężczyzna w drugiej ręce trzymał zaś jakąś straszliwą rusznicę, sądząc po lejowatym wylocie lufy był to garłacz. Miała co prawda za pazuchą kord, do którego odruchowo sięgnęła lecz w starciu z bronią palną, zwłaszcza nie wymagającą precyzji celowania nie miała najmniejszych szans.
- Sukinsynu! - Darł się stróż. - Ja ci dam, hieno chędożona! Groby rozkopywać, utną ci za to dłonie i spalą na stosie!
- Cholera. - Jęknęła cicho, niemal niesłyszalnie kobieta, czując jak żołądek podchodzi jej do gardła. - Już po mnie.
- Nie ruszaj się, bo rozwalę! - Dozorca był już przy niej. I tak nie było dokąd uciekać: cmentarz był ogrodzony, zaś by dotrzeć do wyłomu w murze trzeba było przedzierać się przez pozapadane mogiły, chaszcze i inne przeszkody, które groziły skręceniem kostki lub inną kontuzją, w dodatku dozorca miał groźnego psa. Bydlę stało na krawędzi wykopu warcząc nienawistnie i obnażając ostre kły aż po ociekające śliną dziąsła. Szabrowniczka dostrzegła jak z czerniejącej na wzgórzu bryły kaplicy, najwyraźniej pełniącej również rolę domku lokalnego kapłana, wypada biegiem człowiek z pochodnią, w rozchełstanym habicie i bielejącym w świetle księżyca lnianym czepku, zapewne rzeczony duchowny, który skierował się czym prędzej w ich stronę. Chwilę później dołączyli do niego dwaj inni ludzie, po siarczystych bluzgach dający się rozpoznać jako grabarze, którzy, jak widać, również mieszkali w miejscu swego zatrudnienia.
Krzepkie ramiona, zahartowane ciężką harówką pochwyciły kobietę w żelazny uścisk i wywlekły ją z wykopu. Któryś odrzucił jej kaptur, kapłan nachylił pochodnię by oświetlić jej zdjętą przerażeniem twarz. Mężczyźni zaniemówili, ktoś wypuścił ze świstem powietrze.
- Patrzcie... Czarownica! Jak żyję... Złapaliśmy czarownicę! A jużem miarkował, co to u nas spokojna okolica i uczciwe ludzie mieszkają...
Dobrze gadasz. Zaraz dawać mi tu sznurek, powiesimy gamratkę! Na tym tu drzewie!
- Nie! - Odezwał się sługa Morra. - Jeśli to rzeczywiście wiedźma... trzeba ją spalić na wysokim stosie! - Dokończył grzmiąco. Schwytana zaś nic nie mówiła, perspektywa okropnego końca przytłaczała ją, zdołała jedynie spuścić głowę, drżąc jak osika na wietrze.
- Na stos, powiadacie... Dobrze, ale sznurek i tak dajcie, zabierzemy ją do miasteczka. Ponoć inkwizytor zajechał, i to nie byle jaki! Oficer!
- Oho! On to już ją czarostwa i zakłócania spoczynku zmarłym oduczy. A i stos będziem mieli profesoralny.
- Jaki? - Wtrącił jeden z grabarzy.
- Profesoralny. Jak od profesora, znaczy, jak się patrzy. - Objaśnił dozorca. - Ale... Związać, zakneblować i zabieramy. Jeszcze skoczymy do jakiejś karczmy. - Po chwili silne więzy wpiły się w ciało domniemanej czarownicy zaś ona sama wylądowała w przyczepie rozklekotanego karawanu w towarzystwie trzech mężczyzn o aparycji typowych oprychów i pijusów, woniejących równie odpychająco mieszaniną zestarzałego potu, przetrawionego alkoholu, czosnku i niepranych skarpetek. Do ust wepchnięto jej jakiś parszywy strzęp materiału. Kapłan zaś przyprowadził konia, zwalistego harpagana, dobrze odżywionego tutejszą trawą i rosnącym wokół samosiewnym zbożem. Przez całą, ciągnącą się nieznośnie długo, drogę musiała wysłuchiwać niewybrednej dyskusji o tym, czy wiedźmę warto gwałcić, czy też może być to zbyt niebezpieczne. Po głowie zaś kołatały się jej myśli, jakim też okropnym kaźniom poddadzą ją sadyści z inkwizycji. Wreszcie powóz przestał się kolebać i trząść, stając nieruchomo. Woźnica oznajmił o przybyciu na miejsce, a na głowę przerażonej dziewczyny zaciągnięto jej kaptur, zasłaniając oczy, po czym bezceremonialnie wypchnięto ją na zewnątrz.

[Na razie to tyle. Imię postaci dam na końcu, wraz z wykazem wyposażenia. Reszta historii najpewniej pojawi się jak podwójny, a być może nawet potrójny post - mam już dwadzieścia stron w wordzie a końca nie widać. Postaram się jednakowoż wyrobić przez weekend.]
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
Rogal700
Chuck Norris
Posty: 429
Lokalizacja: Bieruń

Post autor: Rogal700 »

[ To ja ściąłem do 9 stron obcinają większość...a mam tego równo 25...uznałem to za lekkie przegięcie...tak po za tym z zapisami jak na razie mamy nie złe tempo]
WoCH W.19/R.9/P.7
Razem:35

skaventail
Wałkarz
Posty: 53

Post autor: skaventail »

Obrazek

Dwójka
Członek Najemnej Grupy Ogrów Ludojadów, dowodzonej niegdyś przez Burpa
Broń: Morgenstern, Długi miecz
Zbroja: Ciężka Zbroja, Ciężki Hełm
Wierzchowiec: Żałobny Kieł
Umiejętność Specjalna: Dekapitator

Wczorajszy deszcz spulchnił glebę. Ciężkie buciory pięciu masywnych ogrów zostawiały na leśnej dróżce głębokie ślady. Postacie maszerowały przez gęstą puszczę, a ponad nimi wysoko wznosiło się słońce. Upał dawał się we znaki całej drużynie, a pancerze i ciężki ekwipunek nie pomagały przetrwać palącego żaru, który lał się z nieba.
- Już blisko! – zawołał Czwórka na ukazujący się zza wzniesienia widok pobliskiego miasta.
- Przygotujcie się na miłe powitanie panowie – wymamrotał pod nosem Trójka.




Wilka piącha tłustego Rzeźnika uderzyła kilkakrotnie w drewnianą bramę. Głośne uderzenia miały na celu przywołać strażnika. Po chwili otworzyła się w bramie niewielka klapka na wysokości pasa ogrów. Para kaprawych oczu rozejrzała się na prawo i na lewo, po czym klapka się zamknęła. Dwójka nie zdążył podrapać się po zadku, nim otworzył się drugi wizjer. Ten, już nieco wyżej, bo na wysokości ogrzych ramion.
- Kim jesteście i czego szukacie? – prychnął głos należący najpewniej do pary oczy wyglądających przez wizjer.
- Jesteśmy drużyną najemną ogrów, szukamy noclegu, strawy, a przede wszystkim transportu. – wyjaśnił Szóstka.
- 250 złotych monet kaucji za wejście podejrzanych oprychów, po 20 monet opłaty za przekroczenia bramy od każdego z Was i obowiązek zapisu w Księdze Wejścia! – krzyknął strażnik.
Ogry zebrały na opłacenie wejścia i brama otworzyła się. W przejściu stał tuzin uzbrojonych milicjantów z nieco przerażonymi minami. Chyba niewielu z nich widziało kiedykolwiek ogrów.
- Nie będzie taryfy ulgowej, będziemy mieć Was na oku. – rzekł dowódca milicji wyciągając rękę po zapłatę.
- Nie szukamy problemów.– odpowiedział Szóstka, próbując uspokoić strażnika.
Bombardowani podejrzliwymi spojrzeniami, ogry przekroczyły progi Marienburgu. Brama zatrzasnęła się za idącym na końcu Czwórką. Szóstka wpisał kompanię do Księgi Wejścia i podpisał się wielkim kleksem.



Słońce schodziło coraz niżej, upał zelżał, niedługo miał zapaść zmrok. Ogry wyróżniając się tłumu przechodniów, przyciągały spojrzenia wszystkich dookoła. Trójka ze względu na swą wrażliwą osobowość nieco czuł się speszony, jednak Szóstka nie zważał na ciekawskich ludzi, jego zadaniem było doprowadzić grupę do celu.
- Musimy czem prędzej znaleźć tą knajpę zanim się sciemni. Dwójka, masz mapę? – rzucił Szóstka w stronę swego kompana.
Ogr wyciągnął z plecaka kawałek zwiniętego pergaminu, na którym wyrysowana była schematyczna mapa miasta i zaznaczony grubym, czerwonym krzyżykiem cel. Szóstka przyjrzał się wnikliwie mapie, obrócił się dwa razy o trzysta sześćdziesiąt stopni obierając azymut i dziarskim krokiem ruszył przed siebie. Kompania podążyła ufnie za swym przewodnikiem wchodząc w jedną w pobocznych uliczek. Ogry ledwo mieściły się w wąskich przejściach zaprojektowanych na potrzeby ludzi. Na szczęście ich męka nie trwała długo. Po niedługiej chwili przeciskania się, drużyna wypadła na jedną z głównych ulic. Szóstka rzucił okiem na mapę, po czym skręcił ostro w prawo i przyspieszył kroku wołając:
- Za mną grubasy, chyżo!
Nim całkowicie się ściemniło, zdążyli dotrzeć na miejsce. Stanęli przed dębowymi drzwiami, nad którymi wisiała tabliczka z nazwą karczmy „Martin&Martin”. Budynek miał pięć pięter i na każdym z nich znajdował się rząd kilkunastu okien. W niektórych paliło się światło i słyszeć można było rozmowy. Szóstka miał przekonanie, że trafili właściwie. Dębowe drzwi były nieco małe jak dla ogrów, pewnie nikt nie przewidział innego rozmiaru gości, niż rozmiar przeciętnego człowieka. Piątka ogrów w końcu weszła do środka, nieco bokiem, nieco przodem i co oczywiście, na wciągniętym brzuchu.
- Szukamy zarządcy – powiedział Szóstka do jednego z ludzi stojącego za barem.
Przestraszony barman z drżącą ręką wskazał na stolik przy oknie na końcu sali po lewej, siedziały tam cztery postacie. Szóstka wraz ze swoją drużyną przeszli środkiem sali wzbudzając zaciekawienie wśród gości w karczmie.
- Czy któryś z Panów to Martin Durgard? – zapytał cicho Szóstka podchodząc do stolika pod oknem.
- A kto pyta? - odrzekł jeden.
- Podróżnik szukający noclegu dla siebie i czwórki kompanów. – odpowiedział Rzeźnik.
- Nie wyglądacie na podróżników, wasza broń u pasa mówi, żeście wojownicy. – powiedział inny z ludzi ściągając brwi.
- Podróżując po niebezpiecznych krainach, trzeba umieć się obronić przed dzikimi zwierzętami, bandytami… - urwał nagle Szóstka – chcieliśmy po prostu się wyspać w którymś z pokoi na piętrze, a rano poszukać statku, który zabierze nas do Bretonii. Cała nasza historia, która powinna Panów interesować. – dokończył.
- Ja jestem Martin Durgard – powiedział człowiek w skórzanym płaszczu wstając z miejsca – a to jest mój brat, Martin Durgard. – z uśmiechem wskazał na postać siedzącą naprzeciw – jesteśmy gospodarzami. Zapraszam za mną drodzy goście.
Bracia Durgard wyglądali bardzo podobnie. Wysocy, szczupili, o wyraźnych rysach twarzy, krzaczastych brwiach, wydatnych podbródkach i zaokrąglonych nosach. Jeden z braci odziany był w skórzany płaszcz, skórzane buty z wysokimi cholewami i kapelusz z szerokim rondem, miał także charakterystyczne wąsy z zawiniętymi końcówkami. Drugi z Martinów także nosił kapelusz z rondem, lecz zamiast skórzanego ubioru preferował luźniejszą, materiałową kurtkę, lniane spodnie do kostek oraz zamszowe buty. Bracia poprowadzili drużynę ogrów na piętro krętymi schodami. Stopnie zbite z wątłych deseczek uginały się pod ciężarem niebywale tłustych ogrów. Jeden z Martinów udał się do swojej kwatery na piętrze, drugi z Durgadów zaprowadził ogry do ich pokoju. Sześć pojedynczych prycz, lampa naftowa i nawet czysty klozet oddzielony od reszty pokoju materiałową kurtyną. Standard niski lecz dla ogrów liczyło się tylko suche schronienie na tę noc. Szóstka zapłacił gospodarzowi umówioną cenę, po czym Durgard podziękował, życzył udanej nocy i zamknąwszy za sobą drzwi, oddalił się. Trójka przekręcił kluczem zamek, co by żaden pijany przypadkowy sąsiad nie wtargnął do ich pokoju myląc drzwi.
- Podobni jak dwie krople wody te Martiny – wymamrotał Dwójka.
- Może to bliźniacy – rzucił Czwórka.
- Jeden wydawał się nieco starszy – powiedział Piątka.
- Po czym poznałeś? Dla mnie byli identyczni! – zdziwił się Trójka.
- Miał więcej zmarszczek! Hahaha! – parsknął śmiechem Szóstka.
Ogry ustaliły plan dnia następnego, zjadły pożywną, tłustą kolację i legły niezgrabnie w swoich łożach. Szóstka próbował zasnąć ale po głowie krążyło mu tysiąc myśli. Nie mógł tego przyznać na forum drużyny, ale bardzo brakowało mu rządów twardej ręki Burpa. Po stracie tak wprawnego wodza i taktyka, grupa straciła wiele. Już nic nie było takie jak dawniej. Szóstka w końcu zmrużył oczy, zasnął i wpadł w fazę REM. Mózg ogra przywołał we śnie wspomnienia z przed dwóch lat. Drużyna jeszcze wtedy była kompletna, z Burpem na czele. Zmierzali na Arenę Śmierci i w drodze zasiadli w karczmie. Wywiązała się wtedy rozmowa z nieznajomymi, a Szóstka w swoim śnie czuł, że stoi obok i jest obserwatorem tamtych wydarzeń.
„Zastanawiacie się pewnie, dlaczego moi kompani nie mają imion... ot prosta filozofia, dla łatwiejszego porozumiewania się w bitwie i dla utrzymania właściwej dyscypliny! Ten obok mnie, to Dwójka, mój najbardziej zaufany towarzysz, świetny strzelec i wraz z Trójką - ten po lewej - są naszymi snajperami, swoje zabawki na proch kupili u wyśmienitego inżyniera z samego Nuln! Kiedy stanęliśmy oko w oko z potężnym smokiem, nie dało się odciąć mu łba bez starcia się z ostrymi pazurami, kłami i piekielnym ogniem. To właśnie nasi wyborowi strzelcy wpakowali bestii kulkę między oczy! Myślałem że nic nie może gorzej smakować niż brudne i plugawe mięso skaveńskiego ścierwa, po skosztowaniu pieczeni ze smoka zmieniłem zdanie. Nawet my, ogry, nie mogliśmy przełknąć takiego chłamu. Wracając do moich towarzyszy, tamci dwaj, Czwórka i Piątka to weterani jednostki Żelazobrzuchych z północnego plemienia naszego Królestwa Ogrów, specjaliści we władaniu wielkimi młotami okutymi stalą z krasnoludziej kuźni - to już osobna historia o naszej wizycie w Karak-Kadrin. Szóstka to nasz osobisty kucharz, jego ojciec pochodzi z rodu dobrze znanych Rzeźników i Oprawców, wprawdzie Szóstka nie jest typowym Rzeźnikiem, lecz odziedziczył talent do sprawiania tłustego, pyyyyszzznnneeego mięsiwa, za wyjątkiem tego smoczego... Ja natomiast nazywam się Burp i jestem Jedynką.„



Promienie wczesnego słońca obudziły Szóstkę o świcie. Drobinki kurzu unosiły się w smugach światła wpadających do pokoju przez brudne i zakurzone okna. Ogr wstał z zza małej pryczy, czuł się jakby przebiegło po nim stado Żałobnych Kłów. Plecy bolały przy każdym ruchu, szyja rwała przy każdej próbie obrotu głowy, palce u rąk odmawiały posłuszeństwa jakby były sparaliżowane. Na szczęście niedługo ogr poczuł mrowienie w końcówkach palców i czucie oraz sprawność powoli powracały.
- Cholerne łóżka, chyba dla krasnali – zaklął Szóstka ze złością, na tyle cicho, żeby nie obudzić reszty kompanii.
Rzeźnik doszedł nieco do siebie po ciężkiej nocy. Ubrał wzmacniane stalą buciory i wyszedł z pokoju delikatnie zamykając za sobą skrzypiące drzwi. Udał się piętro wyżej, tam, gdzie rezydowali bracia gospodarze. Był ranek, nie miał pewności, czy Martinowie jeszcze nie śpią. Nieśmiało zapukał do drzwi. Cisza. Zapukał ponownie, tym razem nieco bardziej stanowczo.
- Wejść – rozległ się cichy, ledwo słyszalny głos, w którym Szóstka rozpoznał jednego z Martinów.
Ogr nacisnął, niewielką jak na łapę ogra, klamkę. Chyba wszystkie drzwi w tym budynku zachowują się podobnie, bo te, zarówno jak i drzwi pokoju ogrów, zaskrzypiały niemiło. Szóstka zacisnął powieki i zazgrzytał zębami. Natychmiast zatrzymał drzwi na wpół otwarte, chcąc oszczędzić innym akustycznych męk. Wszedł do pokoju Durgardów. Jeden z braci ubierał właśnie skórzane buty o wysokich cholewach, drugi mielił właśnie w buzi spory kęs chleba siedząc przy stole z nogami założonymi jedna na drugą. Szóstka spojrzał z politowaniem na ułożenie nóg Martina i pomyślał, czy aby na pewno nic sobie w ten sposób nie zgniata.
- Co Cię do nas sprowadza o tak wczesnej porze? – zapytał Martin wiążąc lewy but.
- Jak już mówiłem, przybyliśmy tu głównie znaleźć transport, chcemy płynąć do Mousillon. Znacie może jakiś żeglarzy, kapitanów, płynących tam niebawem? – odrzekł ogr.
Zawiązawszy prawy but, Martin wstał i podszedł do komody. Otworzył szufladę, wyjął kartkę i napisał coś na niej swoim piórem, zamaczając wcześniej końcówkę w atramencie.
- Tu masz wszystko, czego potrzebujesz. – powiedział Martin wciskając kawałek papieru w tłuste łapska Szóstki.
Ogr spojrzał na pergamin. Jakieś bazgroły, których na swoje nieszczęście nie umiał przeczytać.
- Zaraz Ci wytłumaczę drogę do portu. Tam znajdziesz statek z czerwonymi masztami, bardzo charakterystyczny, jedyny w swoim rodzaju, będzie miał znak ośmiornicy na rufie. Daj tą kartkę kapitanowi, jest moim przyjacielem i przetransportuje was w promocyjnej cenie. Gdyby były kłopoty, zawsze powołujcie się na mnie. – Martin poklepał Szóstkę po ramieniu, nakreślił mniej więcej w którą stronę jest port i pożegnał z uśmiechem.
Szóstka nie myślał, że pójdzie tak gładko. Mieli transport, wszystko układało się jak w zegarku. Ogr wrócił do kwatery drużyny. Inni już nie spali, powoli pakowali swoje rzeczy szykując się do drogi. Po sytym śniadaniu, na które Szóstka przygotował szynkę z dzika, kilka kurczaków, tuzin golonek i smażone jelita jelenia w sosie z trawy, kompania opuściła pokój. Rzeźnik, który teraz sprawował funkcję lidera w drużynie ogrów, poprowadził swych towarzyszy w stronę, którą wskazał mu Durgard. Port okazał się być niedaleko, bo już po przejściu trzech przecznic, zza budynków zaczęły wyłaniać się wysokie maszty statków.
- Panowie, szukajcie czerwonych masztów i ośmiornicy na rufie. – polecił Szóstka.
Ogry natychmiast zaczęły się rozglądać po masztach wszystkich pobliskich statków. Ani po lewej, ani po prawej, nie było ich widać. Jeden ze statków był cały w bieli, ozdobiony złotymi ornamentami i znakami w kształcie smoków. Drugi wyglądał bardzo zaniedbanie i surowo, bez żadnych szczególnych zdobień. Kolejny przypominał bardziej niewielką łódkę rybacką, niż statek handlowy. Obok, stała zakotwiczona łódź o niebiskich żaglach z bretońską heraldyką. Nieco w oddali dryfował ciemny, prawie czarny statek o szaro-brunatnych żaglach, z którego roznosiły się dźwięki muzyki i śpiewów. Mimo smutnego wyglądu, na pokładzie tętniło życie i kwitła radość. Drużyna postanowiła przejść się wzdłuż brzegu i aktywniej poszukać swojego celu o czerwonych masztach. Przechadzając się, minęli kilku żebraków, garstkę bawiących się zdechłą rybą dzieci, dwóch pijany mężczyzn idących zygzakiem, parę zakochanych młodych ludzi siedzących na beczkach do transportu i spory tłum zakutych w kajdany ludzi pilnowanych przez uzbrojoną milicję, którzy stali przed jednym ze statków o charakterze zdecydowanie wojennym. W końcu, jednym z ostatnich statków kotwiczących w porcie, okazał się okręt o czerwonych masztach i znakiem ośmiornicy na rufie. Drużyna odetchnęła z ulgą, jest transport. Ląd ze statkiem łączyła wąska kładka, Szóstka polecił reszcie, aby wchodzili pojedynczo. Kładka mogłaby mieć problem z utrzymaniem kilku ogrzych brzuchów na raz. Gdy tylko Rzeźnik dostał się na pokład, zaczepił jednego z żeglarzy pytając o kapitana. Marynarz wydawał się nie być ani trochę zdziwiony widokiem ogra, i to w takim miejscu jak Marienburg.
- Kto wy? – rozbrzmiał gruby głos za plecami ogrów. – Czego szukacie na moim statku?
Człowiek o siwym zaroście, z fajką w ustach i chustą na głowie, kapitan okrętu, szybciej znalazł Szóstkę i jego towarzyszy, niż oni jego.
- Potrzebujemy dostać się do Mousillon, słyszeliśmy od braci Dugardów, że pański statek właśnie tam się niedługo wybiera. – odpowiedział bez namysłu lider kompanii, po czym wręczył rozmówcy skrawek pergaminu od Martina.
Kapitan odczytał w myślach list:
„Drogi Alec’u, ta piątka ogrów chce płynąć do Mousillon. Pomyślałem, że polecę im Ciebie jako przewoźnika. Wiem, że tam nie płyniesz ale nie wyglądają na rozgarniętych i pewnie się nie zorientują, jeśli wysadzisz ich gdzieś w Estalii. Są nadziani, skasuj ich potrójnie, a zyskiem się podzielimy po połowie po Twoim powrocie. Pozdrawiam M.D.”
Przez dłuższą chwilę spoglądał to na ogry, to na kartkę i znowu na ogry, a potem ponownie na list. Zaciągnął się fajką, podrapał się po gęstej, siwiejącej brodzie. W głowie kapitana krążyły myśli, konstruował plan dalszego postępowania, tak aby był jak najkorzystniejszy. Co ma odpowiedzieć przybyszom. Iść na łatwiznę, wyprowadzić ich w pole, zgarnąć kasę? To wiąże się w ryzykiem. Kapitan wolał nie myśleć o konsekwencjach, gdy ogry się zorientują co jest grane. Człowiek jednak jest bardzo zachłanną istotą, niekiedy bardziej od krasnoludów, dlatego też kapitan postanowił wykonać plan zaproponowany przez Durgarda. Wypuścił nosem gęste kłęby dymu i zaciągnął się jeszcze raz. Fajka rozbłysła czerwonym żarem pod wpływem zaciąganego powietrza.
- Jestem kapitanem tego okrętu, nazywam się Alec Marienhoff, możecie mówić do mnie Al. Wychowałem się na tych wodach, zapraszam do kajuty, za mną. – wymamrotał w końcu żeglarz wskazując drogę pod pokład.

Awatar użytkownika
Matis
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3749
Lokalizacja: Puławy/Wrocław

Post autor: Matis »

Dodałem historię postaci, jeżeli ktoś chce się dowiedzieć dokładniej, dla czego Mousillion stało się przeklęte, to tym bardziej powinien przeczytać. Trochę hmm... faktów z dziejów Bretonii :wink:
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3443
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

Rogal700 pisze:[ To ja ściąłem do 9 stron obcinają większość...a mam tego równo 25...uznałem to za lekkie przegięcie...tak po za tym z zapisami jak na razie mamy nie złe tempo]
[Mam nadzieję, że opowiadanie, będzie warte nagięcia zasad dotyczących zaklepywania i włożonej pracy.]
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

ODPOWIEDZ