ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
To Post Organizacyjny...
Krasnolud wierzchowy (w formie jednego pokurcza tachającego drugiego na barana) pojawił się z powodu niewpasowywania się formy dwóch nosicieli tarczy w zasady tak fluffu jak i mechaniki wierzchowców. Na szczęście właśnie wymyśliłem coś na jedyną sytuację w której shieldberersi zagięliby system i można nimi spokojnie wystartować. Lista wierzchowców została nawet edytowana. (choć dla zdziwienia Kordelasa było warto )
Pojawiło mi się drobne zamieszanie w orężu, mianowicie włócznia i pistolet wystąpiły w dwóch listach naraz... już fix-nąłem, z tego powodu...
@Matis
@MMH
Wasze postacie mogą sobie dobrać jakąś tarczę albo broń do tych włóczni, jeśli chcecie ofc.
@Klafuti, chyba nikt nie wątpi że masz super historię i gotową kartę postaci, więc już mógłbym wpisywać cię na członka. Poza tym zapisy idą stonowanym tempem i raczej nikt ci posady nie podbierze.
Przypominam że miejscem spotkania nie jest samo Mousillon, a opactwo-karczma w księstwie Montfort.
Krasnolud wierzchowy (w formie jednego pokurcza tachającego drugiego na barana) pojawił się z powodu niewpasowywania się formy dwóch nosicieli tarczy w zasady tak fluffu jak i mechaniki wierzchowców. Na szczęście właśnie wymyśliłem coś na jedyną sytuację w której shieldberersi zagięliby system i można nimi spokojnie wystartować. Lista wierzchowców została nawet edytowana. (choć dla zdziwienia Kordelasa było warto )
Pojawiło mi się drobne zamieszanie w orężu, mianowicie włócznia i pistolet wystąpiły w dwóch listach naraz... już fix-nąłem, z tego powodu...
@Matis
@MMH
Wasze postacie mogą sobie dobrać jakąś tarczę albo broń do tych włóczni, jeśli chcecie ofc.
@Klafuti, chyba nikt nie wątpi że masz super historię i gotową kartę postaci, więc już mógłbym wpisywać cię na członka. Poza tym zapisy idą stonowanym tempem i raczej nikt ci posady nie podbierze.
Przypominam że miejscem spotkania nie jest samo Mousillon, a opactwo-karczma w księstwie Montfort.
[Ja już od razu dąłem ciężką tarczę Jest w podpunkcie z pancerzem.
Ale zapisywać, się można w tym opactwie?
Dobra. Dzisiaj jeszcze trochę dodam do historii postaci, mniej więcej wieczorem.
@Vahanian, Quenelles nie ma dostępu do morza, mogliście co najwyżej popłynąć rzeką Grismerie prosto do Mousillion.
]
Ale zapisywać, się można w tym opactwie?
Dobra. Dzisiaj jeszcze trochę dodam do historii postaci, mniej więcej wieczorem.
@Vahanian, Quenelles nie ma dostępu do morza, mogliście co najwyżej popłynąć rzeką Grismerie prosto do Mousillion.
]
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
[Tylko co robił na rzece olbrzymi Galeon? ]
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
Ktokolwiek będziesz w ellyriońskiej stronie,
Do Tor Elyr zmierzając ostajami ciemnego boru,
Wjechawszy, pomnij zatrzymać swe konie,
Byś przypatrzył się jezioru…
- Co piszesz?- spytała sennie leżąca na łożu elfka, unosząc się na przedramieniu. Cienka pościel z atłasu zsunęła się po jej idealnie gładkiej skórze, odsłaniając jej wspaniałą nagość. Faenerion Arwiling uśmiechnął się lekko do ukochanej i odłożył na chwilę gęsie pióro.
- Poemat, najsłodsza. Coś, co mogłoby choćby w maleńkiej części oddać magię tej chwili.
- Pokaż…
Zgrabnie zsunęła się z łóżka i podeszła do niego. Stąpała lekko po gładkim marmurze, niemal go nie dotykając, niczym najada, o której teraz pisał. Objęła go za szyję, kładąc podbródek na jego ramieniu.
- „Dziewica w lekkim zbliża się pędzie- czytała- I do mnie woła pójdź do mnie… No właśnie, a czemuż to pan poeta nie słucha swej nie-do-końca dziewicy?
Odwrócił się do tyłu i pocałował ją w usta. Mruknęła zadowolona.
- Już zdążam, Świtezianko moja!- zaśmiał się. Nie zdążyli jednak dobiec do łoża, gdy w korytarzu rozbrzmiało echo kroków. Faenerion zaklął pomiędzy dwoma pocałunkami, niemal nie mogąc oderwać swych ust od jej warg.
Dźwięk stawał się coraz głośniejszy, poznać można było charakterystyczny trzask podkutych butów. Faenerion dałby sobie rękę uciąć, że zna tożsamość intruza.
- Iorgan- rzekł z ociąganiem unosząc wzrok. Przed nim stał elf w pełnej zbroi, o ostrych rysach i pewnym spojrzeniu. Jego kasztanowe włosy, które miał po matce, opadały mu w nieładzie na twarz. Widać śpieszył się z przybyciem. Jego pancerz, jak zawsze wypolerowany na błysk był dość prosty, bez większych zdobień czy efektownych wykończeń. Jedynym ornamentem był grawerunek gryfa na napierśniku.
Na jego twarzy, jak zwykle zaciętej, widać było oznaki zdenerwowania.
- Faenerion, do cholery, wyprawiasz?! Jest dwunasta, wymarsz miał być pół godziny temu…
- Cześć Iorgan!- rzuciła słodko elfka. Faenerion teraz sobie przypomniał, że miała na imię Laryssa.
- … a ty zabawiasz się z córką hrabiego Istavana! Przecież on cię za to zabije! Asuryan mi świadkiem, gdybyśmy nie byli z jednej matki…
- Ale jesteśmy- uśmiechnął się niewinnie Faenerion- Dlatego wybaczysz mi wszystko, prawda braciszku?
Iorgan uspokoił się nieco, choć nadal łypał gniewnie na brata.
- Pakuj się. Wszyscy na ciebie czekają- mruknął- Jak zwykle.
Faenerion wstał z cierpiącym wyrazem na twarzy i zaczął się rozglądać za ubraniem. Oczywiście przedtem dopijając wino prosto z karafki.
- No dobra, gdzie ja zostawiłem spodnie…
***
Minęło dobre dwie godziny, gdy kolumna wreszcie mogła ruszyć. Piechurzy o długich włóczniach i jeźdźcy w długich hełmach, wszyscy smażyli się w słońcu, patrząc z pogardą na siedzącego niedbale na koniu Faenariona, w cywilnym ubraniu, brzdękającym beztrosko na lutni. Żołnierze szeptali między sobą różne rzeczy, a Iorgan musiał tego słuchać z wyrazem cierpienia na twarzy. On, kapitan srebrnych hełmów, o prężnej karierze wojskowej musiał liczyć się z tym samym, za każdym razem, gdy ruszali w pole. Ich ojciec był księciem, więc Faerionowi, jak i jemu przypadły stopnie oficerskie. Tyle że on ciężko pracował na awans, zaś jego brat, zadowolony ze stopnia porucznika, pił wino, jadł ser i opalał się podczas każdej kampanii. Próżne były groźby ojca i błagania brata, Faenerionowi milsze były poezja i kobiety (niekoniecznie w tej kolejności) niż wojaczka. Szybko zdobył sławę obiboka i utracjusza.
- Choć raz mógłbyś się postarać- rzucił zgorzkniały Iorgan. Faenerion uniósł lekko rondo barwnego kapelusza i zaśmiał się.
- Przecież jak ci zależy, to potrafisz!- kontynuował brat- Na turnieju w stolicy w zeszłym roku wysadziłeś z siodła samego Elthariona!
- No! Jechał na koniu jak połamany. Co on, ślepy, czy co?!
Okoliczni żołnierze spojrzeli nań ze zgorszeniem.
- Odpadłeś dopiero w półfinałach. Wtedy, co Tyrion! Czy nie widzisz, że stać cię na więcej?
- Masz rację bracie.
Iorgan rozpromienił się na chwilę.
- Powinienem był więcej panienek wyhaczyć na opowieści z turnieju…- dodał z żalem w głosie Faenerion.
Ktoś w tłumie żołnierzy się zaśmiał. Iorgan przez resztę drogi się nie odzywał…
***
Życie w obozie biegło standardowym torem. Żołnierze pili wino, grali w kości i opowiadali sobie świńskie dowcipy, czekając na rozkaz do wymarszu. Siedzieli tak bezczynnie już trzy dni, czekając na bogowie wiedzą co. Faenerion bawił się z nimi. Dość powiedzieć, że wina przy tym lały się szerokie strumienie. Właśnie usiłował udowodnić, że zagra na lutni „Niedźwiedzia i pannę cud” kutasem, gdy na wartownik ogłosił alarm. Wszyscy spoważnieli od razu, a Faenerion zaklął, bowiem był to jego popisowy numer. Postanowił zobaczyć, kto śmiał przerwać dobrą zabawę i wybić mu podobne pomysły z głowy na przyszłość.
Podciągnął spodnie i ruszył w kierunku największego zamieszania. Po drodze zaczął powoli trzeźwieć i stwierdził, że do obozu przybyli jacyś jeźdźcy. Nie mógł rozeznać się, kto zacz, lecz nie podobał mu się fakt, iż żołnierze, a nawet oficerowie trzęśli portkami na wieść o specjalnym gościu. Przeciskając się przez tłum, różne głupie pomysły chodziły mu po głowie, lecz odrzucił je, gdy ujrzał co tak naprawdę się zdarzyło.
Przed nim stała grupa jeźdźców, wszyscy w szarych płaszczach i gębach tak antypatycznych, że Faenerionowi zachciało się napić czegoś mocniejszego. Wszyscy uzbrojeni byli tak samo- w lekkie napierśniki, miecz i łuk, a pełnotwarzowy hełm nie przypominał tych standardowych „szpiczstogłowych”, jak to mawiano wśród fachowców.
Iorgan miał ponurą minę. W ręku miał jakiś pergamin, który najwyraźniej nie niósł dobrej wieści. Właściwie było to mało powiedziane, jego brat wyglądał, jakby okazano mu jego własny wyrok śmierci. Wtedy stojący na czele jeźdźców elf odwrócił się, a Faenerion rozpoznał jego twarz. Tak paskudnej gęby nie mógł mieć nikt inny.
- Przejmuję dowodzenie- rzucił na równi krótko i oschle Akeleth Faoilitiarna.
Dla wszystkich stojących było to jak cios w brzuch.
- La comedia finita…- mruknął Faenerion.
***
Zaczynał się drugi tydzień, odkąd ruszyli na front. Faenerion nie miał pojęcia dokąd się udali, lecz mało go to obchodziło. Gorszy był fakt, że od pięciu dni nie miał w ustach ani kropli wina. Stracił też kilkunastu kompanów do picia. Dobre chłopaki, wesołe i uczynne. Draklub, wysoki blondyn, uwielbiał słuchać jego gry na lutni. Bachnir, szuler. Grał w kości jak nikt. Mały Mikos, znał chyba wszystkie żarty tego świata, każdy na inną okazję. Linar… umiał składać z papieru małe zwierzątka- żurawie, kraby, jelenie… Mówił, że nauczył się tego od jakiegoś Nippończyka.
Oni i inni, których imion ledwo pamiętał, leżeli teraz w zbiorowej mogile pod spaloną gruszą. Bez cholernego nagrobka.
Wczoraj, podczas szarży na linie Druchii, Faenarion zatratował na śmierć kilku kuszników, a kilku kolejnych zaszlachtował mieczem. Nie poczuł się po tym lepiej.
***
Kolejna bitwa. Dwie bestie stanęły naprzeciw siebie, szczerząc kły. Za chwilę stoczyć miały śmiertelny bój. Bestie te nie były z krwi i kości- tworzyli je żołnierze, konie i rydwany, balisty i katapulty. Stal i ogień.
Jechał w pierwszym rzędzie, w swej misternie zdobionej zbroi. „Rycerz kwiatów” mówili na niego. Subtelne motywy roślinne oplatały jego pancerz srebrzystymi pnączami, rozkwitając na środku napierśnika w wielką różę- jego herb rodowy. Gdy jego oddział wpadł z impetem w szeregi wroga, ithilmarową różę zabryzgał szkarłat.
Wbili się we włóczników jak klin, zagłębiając się w ich szyku, tonąc w lesie drzewców. Faenarion odrzucił ułamaną kopię i dobył miecza, ścinając atakujących go piechurów krótkimi, błyskawicznymi cięciami. Co rusz ktoś padał na ziemię, ranny, czy martwy, nie miało to znaczenia. Ci, którzy jeszcze żyli, tratowani byli przez walczących.
Krzyk koni, szczęk oręża, wrzaski umierających… oto była ich chwalebna wojna ze znienawidzonym wrogiem. Faenerion nie wiedział nawet o co walczą. Wpajano mu od dziecka, że podłych Naggarothczyków należy nienawidzić z całego serca. Wszystkich tego uczono.
Niewielu zadawało sobie pytanie „dlaczego?”
Linie Druchii zachwiały się z załamały pod kopytami ich hufców. Przeciwnik trąbił na odwrót, a Asurowie w glorii urządzali pościg.
Nie była to pierwsza wojna Faeneriona, jednak za każdym razem był zawiedziony. Znów nie dostrzegł nic chwalebnego.
Dogalopował do brata i pozdrowił go serdecznie. Iorgan sapał jak miech, jego zbroja była cała pokrwawiona, porysowana i pogięta, lecz kapitan pokazywał, że nic mu nie jest.
- Dobrze cię widzieć- rzucił na powitanie- Widzę, że wreszcie wziąłeś się do roboty. Może jeszcze zdążysz przynieść dumę naszej rodzinie.
- Jesteś pewien? Ja nie zrobiłem dziś nic, co by napawało mnie dumą- odparł Faenerion, nieco zbyt oschle. Poznał to po twarzy brata- Przepraszam. Nie zawracaj sobie głowy narzekaniami poety. Idź odpocznij, ciesz się zwycięstwem!
- Wpadnij do mnie na gąsiorek wieczorem- odparł nieoczekiwanie Iorgan. Faenerion uniósł brwi w zdumieniu, lecz chwilę potem uśmiechnął się perliście.
- Jasna sprawa braciszku.
Pożegnał się z Iorganem i ruszył dalej. Właściwie nie wiedział, dokąd jedzie. Liczył się sam akt.
Natknął się na nich zupełnie przypadkiem.
Czterech Naggarodczyków klęczało związanych na ziemi. Trzej z nich trzęśli się ze strachu. Byli to młodzi żołnierze, nie mogli mieć więcej, niż dwadzieścia wiosen. Mieli powód się bać.
Akeleth Faoilintiarna spoglądał na nich z góry posępnym obliczem. Przechodził się tam i spowrotem, wzdłuż związanych jeńców, jakby oglądając tucznika przez zarżnięciem. Oceniał ich, jak długo mogą wytrzymać.
Zatrzymał się przy czwartym więźniu. Był to nieco starszy elf w stopniu sierżanta. Podczas bitwy został ranny w nogę co uniemożliwiło mu ucieczkę, zaś otoczony przez wroga, choć walczył do zaciekle, w końcu został pojmany. Teraz klęczał związany, patrząc bez lęku na swego oprawcę.
Żelazny Wilk wyciągnął powoli swój miecz i wręczył go stojącemu obok podkomendnemu, odbierając od niego w zamian okutą pałkę z dębowego drewna. Ważył ją przez chwilę w ręku, jakby niepewien, czy się nada, po czym spojrzał ponownie na jeńca.
- To za Asurów?- spytał, wskazując przypięty do kaftana sierżanta medal. Druchii nie przerywał kontaktu wzrokowego.
- Nie- odparł- Za męstwo.
Wojownik cienia uśmiechnął się krzywo. Błyskawicznie uniósł okutą pałkę nad ramię i z impetem spuścił ją na łeb sierżantowi. Ten padł momentalnie w błoto. Któryś z pojmanych młodzików krzyknął płaczliwie. Akeleth walił w leżącego ile wlezie, a krwawe błoto i kawałki mózgu Druchii pryskały mu na twarz.
Faenerion ponaglił konia. Musiał pilne się napić.
***
Choć kolejna bitwa była dwa dni później, Faenarion nie zdążył wyleczyć kaca. Nie zdarzyło się nic, co byłoby warte pieśni. Druchii nie wykańczało bohaterstwo i wielkie czyny Assurów. To mordercza precyzja i wybitna strategia Akeletha Faoilintiarny były ich zgubą…
Wszystko działo się błyskawicznie. Mila za milą wojska Ulthuanu posuwały się do przodu. Faenerio żył od bitwy do bitwy. W wolnych chwilach pisał listy do domu i grał na lutni. Sam. Większość jego oddziału zginęła, a z tymi z uzupełnień nie chciał się bratać. Nie miał zamiaru przywiązywać się do żołnierzy, których może stracić choćby jutro. Zbyt dużo przyjaciół odeszło zbyt młodo.
Wczoraj, podczas strojenia lutni rozciął sobie palec. Kiedyś zakląłby, uważając, by nie wybrudzić szat. Teraz patrzył jedynie na sączącą się krew. Przez myśl mu przeszło, jak kruche jest życie. Elfowie żyją setki lat, lecz wystarczy jedna chwila, moment nieuwagi... i wszystko się kończy. Odłożył lutnię i położył się spać. Tej nocy miał koszmary.
***
Drugiego miesiąca wpadli w kocioł. Faenerion pamiętał, że padał wtedy deszcz…
***
- Kurwa, ale pada!
Faenerion obrócił się w siodle i spojrzał za siebie. Konie ledwo poruszali się w błocie, każdy kolejny krok sprawiał im trudność. Droga w lesie nie była szeroka, a pogoda skutecznie spowalniała marsz. Przez myśl porucznika przeszło pytanie, jak radzi sobie Iorgan. On, wraz z głównymi siłami szli prosto ku pozycjom wroga, lecz ten był ufortyfikowany, z zabezpieczonym zapleczem. Będzie cholernie ciężko wykurzyć ich z pozycji. Dlatego to wysłano oddział kawalerii by okrążyła siły Naggaroth i odcięła im dostawy. Dlatego Faenerion marzł teraz na deszczu.
Grube krople odbijały się od jego pancerza, bębniąc i dzwoniąc natrętnie jak cygańskie dzieci w tamburyno. Elf kichnął potężnie, przeklinając nieprzychylne wiatry i jął usilnie szukać chustki do nosa. Nie pamiętał, że zgubił ją dwa dni temu. Może gdyby patrzył przed siebie, dostrzegłby w porę niebezpieczeństwo. Albo i nie. Nigdy nie należał do spostrzegawczych.
Syknęły bełty. Konie zarżały przerażone, rozległ się również charakterystyczne chlapnięcie. Był to odgłos osuwającego się trupa w błoto. Chwilę potem zapanował kompletny chaos.
Niemal tuzin jego jeźdźców padło od razu, porażonych wystrzelonymi z zabójczą precyzją bełtami. Trębacz próbował dać sygnał, lecz legł z przebitym gardłem. . Żołnierze rozpierzchli się, szukając osłony, lecz żaden nie dotarł do linii drzew.
Koń Faenariona stanął dęba, zrzucając go na ziemię. Nie wiedział, że ocalił mu tym przypadkiem życie, przyjmując przeznaczone mu strzały w brzuch. Wyrżnął głową w kamień. Hełm elfa rozleciał się przy impakcie ze skałą, lecz spełnił swoje zadanie- Faenerion zachował życie. Niestety, on sam nie mógł celebrować chwili, gdyż w tym samym momencie stracił przytomność.
Gdy obudził się, pierwsze, co stwierdził, to że nie pada na niego deszcz. Choć stwierdzenie, że nic mu nie jest byłoby fałszem, to był to wystarczający argument, by otworzyć oczy. Chwilę potem Faenerion pożałował decyzji.
Znajdował się w obozie. Wszędzie krzątali się żołnierze, wykonując podstawowe żołnierskie obowiązki, czyli drapanie się po dupie narzekanie na oficerów. W dobrze mu znanym, śpiewnym języku. Tyle, że nie był to jego obóz.
Przywiązano go do słupa, tak, by miał widok na pozostałych więźniów. Faenerion tylko zgadywał, że byli to żołnierze z jego oddziału. Żadnego nie mógł rozpoznać. Wszyscy zostali oskórowani, od stóp do głów.
Żołądek Faeneriona nie wytrzymał i zmusił swego właściciela do zwrócenia śniadania złożonego z zimnego kurczęcia i lembasów. Ze skromnego posiłku pozostał tylko pusty żołądek i kwaśny posmak w ustach. Faenerion nienawidził tego uczucia. Oczywiście nie pozostało to niezauważone.
- Widzę, że nasz gość się obudził…- rzekł ktoś miłym tonem. Faenerion spojrzał w górę i ujrzał wykrzywioną sadystycznym uśmiechem twarz Druchii.
- Nie wyglądasz najlepiej- rzekł powoli, cedząc każdy wyraz z udawanym przejęciem- Mam nadzieję, że wytrzymasz z nami do finału, bo wiele się napracowałem, z myślą o tobie.
- Co?- szpenął Faenerion.
- Same złote przeboje. Liczę, że zabawię się trochę dłużej, niż z twoimi podwładnymi.
Faenarion nie wytrzymał.
- Chędoż się kurwi synu!- wrzasnął. Jego oprawca wydał się nieco zaskoczony. Wyciągnął zakrzywiony sztylet i wbił mu go w udo.
- Nie słyszałem cię dziubasku…. Coś powiedział?
Faenerion wrzasnął okropnie. Sztylet ze stali szlachetnej zamoczony został wprzódy w solance.
- Nic, nic…!- zapewnił Assur, łkając.
- Naprawdę?- rzekł, jakby zawiedziony jego oprawca- Myślałem, że wyrażasz podekscytowanie przed naszą wspólną przygodą…
Przekręcił sztylet w ranie. Faenerion wrzasnął, aż mu tchu zabrakło.
- Doceniam! Doceniam!- wydusił z siebie, łapiąc z trudem oddech.
- Świetnie. Nie zwlekajmy więc!
Wtem poczuł coś metalowego w ustach. Sądził, że to sztylet, lecz szybko przekonał się o swym błędzie. Metalowe szczypce zacisnęły się na jego trzonowcu, wyrywając wraz z korzeniami. Faenerion znów wrzasnął, choć nie przypuszczał, że znajdzie na to siły.
- Ehh, widzisz to?- spytał, wskazując na wyrwany ząb- Upokarzające. Żeby szlachcic nie potrafił zadbać o stan swoich zębów…
***
Kolejne dni mijały jeden po drugim. Pierwszego dnia jego oprawca szybko skończył, gdyż był wieczór i był, widać zmęczony. Nazajutrz bardziej się postarał.
Zaczął od klasycznego bicia. Potem wybatożył go, a rany posypał mieszaniną piołunu i soli. Zapewniał przy tym, że to wyjdzie mu na zdrowie, bo odkaża mu w ten sposób rany.
Potem bawił się hakami. Rany były poszarpane, więc przyżegał je na bieżąco pochodnią, by nie dopuścić do wykrwawienia się. Był przy tym na tyle zdolny, że Faenerion zemdlał dopiero przy przypalaniu.
Trzeciego dnia nie pojawił się wcale. Dopiero wieczorem ujrzał go schodzącego z konia, w pełnej zbroi, stylizowanej na szkielet. Skurwiel miał przy tym wyraz twarzy pełen zadowolenia, co nie mogło wróżyć dobrze dla potencjalnej odsieczy. Tego dnia jednak miał spokój.
Czwartego nie pamiętał. Nie chciał pamiętać. Od całodziennego krzyku zdarł sobie gardło. Potem ból stał się rutyną.
***
- Wiesz, powinniśmy się lepiej poznać.
Faenerion uniósł głowę, obdażając kata wzrokiem pustym i zimnym. Był zmęczony.
- Pozwól, że to ja zacznę. Od dziecka interesowałem się anatomią i fizjologią. Łapałem owady, drobne gryzonie, a jak poszczęściło mi się- małe ptaki. Intrygowało mnie, co one mają w środku i co sprawia, że żyją.
Ugryzł jabłko, aż sok pociekł mu po brodzie.
- Z czasem, gdy robiłem się coraz starszy, zmieniałem obiekty moich badań, ale zainteresowań nigdy. Potrafiłem je natomiast inaczej sformuować. Wiesz czym jest istota życia?
Faenerion milczał. Język miał jak kołek po tym jak wczoraj zmuszony był do żucia szkła.
- Na to pytanie nie poznałem odpowiedzi. Psy, koty, źrebięta i cielaki, przestały mnie satysfakcjonować. Chciałem wiedzieć więcej, poznać prawdę. Co bowiem decyduje, że żyjemy?
Oprawca wypluł ogonek od jabłka, który przypadkiem wszedł między zęby.
- Niewolnicy okazali się wdzięcznym materiałem do badań. Dzięki nim poznałem, że nasze ciała bronią się przed atakiem z zewnątrz. Sypałem im piach i szkło w rany, zakażałem i obserwowałem. Sprawdzałem jak długo wytrzymają w lodowatej wodzie, jak długo w ukropie- Faenerion z obrzydzeniem stwierdził, że zainteresowała go ta opowieść. Pozwalała zająć bezczynny umysł- Oczywiście ojciec nie chciał, by jego dziedzic trwonił rodową fortunę. Narzędzia i odczynniki alchemiczne były drogie. Poza tym staruszek zaplanował dla mnie karierę w wojsku. I tu się zrobiło ciekawie.
Uśmiech zawitał na twarzy Kata, bo tak w myślach nazywał go Faenerion. Był to dest rozrzewnienia nad starymi czasami.
- Prawda, byłem dobry z taktyki i strategii. Szermierz szczególny ze mnie nie był. Jednak jakież było moje zdiwienie, gdy armia wyraziła zainteresowanie moimi eksperymentami! Odtąd miałem szeroki wachlarz środków i mnóstwo... "ochotników".
Przechadzał się w tą i z powrotem. Chyba lubił brzmienie własnego głosu, inaczje po co by mu to mówił?
- To dzięki armii odkryłem, że serce jest jedynie pompą tłoczącą krew. Jakież to było... mało romantyczne. Żadne z niego miejsce, w którym rodzą się uczucia. Ale zszedłem z tematu... Pragnąłem odkryć czym jest śmierć. I czym wobec tego jest życie.
- A ja mam być jednym z twoich królików doświadczalnych?- spytał Faenerion. Kat zdumiał się, jakby usłyszał coś dziwnego.
- Nie kochasiu. Ty jesteś moim najlepszym przyjacielem! Nie zrobiłbym ci czegoś tak okropnego... jak przedmiotowe traktowanie!
***
Kolejna nieprzespana noc. Ból odebrał mu możliwość snu. Zamiast tego rozmyślał.
Całe życie mu mówiono, że elfy to rasa doskonalsza, górująca nad ludźmi, czy krasnoludami we wszystkich cechach. Dlaczego więc istoty żyjące po kilkaset lat spędzały swój żywot na losowych aktach przemocy? Mógł zrozumieć barbarzyństwo ludzi. Ich krótkie życia i zacofanie zmuszało ich do ciągłej walki o przetrwanie, wszelkimi dostępnymi sposobami, ale elfy....? Moglibyśmy żyć w pokoju. Chyba, że...
Chyba, że taka jest natura zła. Dotyka wszystkich w jednakim stopniu, wlewając okrucieństwo w serca mężów. Przypomniał sobie Żelaznego Wilka i jego wojowników cienia, torturujących jeńców w imię jakiejś wyimaginowanej zemsty. Zrobiło mu się niedobrze. Choć żoładek miał pusty i tak zwymiotował.
***
- No cóż, ten wspólnie spędzony tydzień był wspaniały!
Faenerion uniósł ciężko głowę, spoglądając nań wzrokiem pustym, nieobecnym. Całe jego ciało pokryte było zakrzepłą krwią, błotem i odchodami.
- Ale wszystko, co dobre, musi się skończyć, niestety- tu Druchii zrobił zmartwioną minę, jakby szczególnie zatroskany.
- Wody…- szepnął słabo Faenerion. Mroczny elf nachylił się nad nim.
- Słucham?
- Wody…
- Ach, wybacz. Nie lękaj się, już przynoszę.
Wrócił po chwili, z pełnym dzbanem. Assur wyciągał niecierpliwie szyję, nie myśląc o konsekwencjach. Druchii spojrzał nań z politowaniem.
- Nie ośmieliłbym się podać wody szlachcicowi- rzekł przymilnie- Trzeba trzymać pewne standardy. Co powiesz na wino?
Strumień płynu chlusnął na całe jego ciało, a on łapczywie łapał krople płynu, mimo, że zawierały jego rozpuszczony brud. Wino było cholernie mocne, gdyż paliło mu gardło i piekło w oczy. Mimo to był niemal szczęśliwy. Druchii również.
- To się nazywa iskierka radości, co?- rzekł uśmiechając się perliście, po czym przyłożył ogień.
Alkohol zajął się w jednej chwili płomieniem, który ogarnął niemal całe jego ciało. Jego wrzask, do którego mieszkańcy obozu zdołali nawyknąć, wstrząsnął okolicznych świadków. Nie było w nim nic ludzkiego.
Faenerion krzyczał w niebogłosy. Rzucał się przy tym na prawo i lewo, usiłując na wpół świadomie zerwać więzy, lecz nie mógł. I płakał. Nie widział, że prócz niego płonie cały obóz.
Nie wiedział, jak długo płonął, zanim ktoś wylał na niego wiadro wody. Nie poruszył się, gdy przecinano mu więzy. Było mu wszystko jedno, czy umrze, czy przeżyje.
***
- Co z nim?
- Cholera wie. Leży już tak dwa tygodnie i nie chce zdechnąć.
- Jeśli przeżyje… nie wiem, czy nie lepiej byłoby dla niego, gdyby umarł.
- Stary Arwiling stracił już jednego syna. Niech ma drugiego, nieważne jaki on jest… i jak wygląda.
Iorgan… nie żyje?
- Racja. Choć po prawdzie to sam pchał się na odsiecz bratu i w rezultacie cały plan Żelaznego Wilka poszedł się chędożyć. Żebyś tylko widział…
- Widziałem. Widziałem też, jak ten pies rozpłata Iorgana. Cholerny Druchii. Bez swojego kiczowatego pancerza nie wydaje się taki groźny.
- A jak się darł… Głośniej, niż reszta skurwieli!
Śmiech.
A potem mgła. Nie był już w namiocie, bo choć nic nie mógł dostrzec, czuł to całym ciałem. Zimny dreszcz przebiegł go od stóp do głów, a trupi odór uderzył w jego nozdrza. Nie widział nic... lecz słyszał szept. Początkowo niewyraźny, ledwie słyszalny dla ucha, potem coraz głośniejszy i głośniejszy...
Ynnead... Ynnead
Promienie słońca ledwo przedostawały się przez płachtę namiotu. Faenerion otworzył oczy.
Nie, nie Faenerion. On umarł.
Ktoś obcy, ktoś, zupełnie inny poruszył palcem, usiłując zachować przytomność. Dotknął ostrożnie swojego zabandażowanego ciała, jakby nie wierząc do końca, że wciąż istnieje. Wstał, tłumiąc w sobie ból, jaki mu przy tym towarzyszył. Drżącymi rękoma złapał za zwierciadło i zerwał opatulające go opatrunki. Rozległ się brzdęk rozbitego szkła, gdy lusterko wysunęło się z jego dłoni.
Zaalarmowani strażnicy wpadli w jednej chwili do namiotu. Rozpoznał ich. Byli to wojownicy cienia Akeletha.
Kawałkami ułamanego szkła poderżnął im gardła. Elfy zachłysnęły się własną krwią, zaskoczone i padły na ziemię, charcząc… umierając.
Gdy wyszedł, światło uderzyło boleśnie w jego oczy. Odczekał chwilę, aż się zaadaptują.
A wtedy ujrzał kaźnię.
Wszędzie leżały ciała Druchii. Jedni mieli poderżnięte gardła, inni ścięte głowy, inni wisieli po prostu, wesoło dyndając nogami na wietrze. Wszyscy byli nadzy.
To byli jeńcy.
Wśród tłumu wypatrzył swego oprawcę. Jego blond włosy powiewały na wietrze, a błękitne oczy wyrażała zdumienie , jakby nie rozumiał, dlaczego nabito go na pal. Przyglądał mu się przez chwilę, czując, jak wzbiera w nim gniew.
Akeletha znalazł nieopodal. Nadzorował ścinanie ostatnich jeńców. Gdy ujrzał nadchodzącego, uśmiechnął się.
- Teraz wyglądasz gorzej ode mnie- zaśmiał się. Miał rację.
Skóra na jego twarzy była czerwona, pokryta brunatnymi plamami lecz lewa jej połowa odsłaniała mięso leżące pod spodem. Brakowało lewej powieki i policzka, widoczne były zęby i jama ustna. Uszy wtopione były w powierzchnię głowy. Po włosach nie było śladu.
Chwilę przypatrywał się okrwawionym zwłokom elfów, jakby kontemplując nad ich losem. Nie czuł przy tym gniewu, czy nienawiści. Nie pałał zemstą. On nie miał mścić. Wypełniał go jedynie żal, iż konieczne jest to, co miało nastąpić. Taka jednak jest kolej rzeczy. Zbrodnia, nieważne, kto ją popełniał, musiała zostać ukarana.
- Czego chcesz?- rzucił Żelazny Wilk po chwili milczenia.
- Morderca...- syknął- Zapłacisz za to co zrobiłeś!
W jednej chwili dobył miecza, ścinając najbliższego wojownika cienia. Drugi zdołał dobyć miecza, lecz uderzony rantem tarczy w grdykę, padł na ziemię, dusząc się. Trzeciego przebił na wylot sztychem.
Strzałą ze zgrzytem przejechała po srebrzystym pancerzu. Odwrócił się i ujrzał Żelaznego Wilka, który zdołał zwiększyć dwukrotnie dystans. Uniósł tarczę, by odbić kolejny pocisk i już miał ruszyć w jego kierunku, gdy spadli na niego trzej kolejni przeciwnicy. Byli dobrze zgrani, zadawali ciosy równocześnie, nie wchodząc sobie w drogę. Nim zdołał ich powalić, Żelaznego Wilka już nie było.
- Uciekaj Wilku- rzekł, spoglądając w dal- Jeszcze się spotkamy!
Ruszył powoli kłusem, zostawiając za sobą pobojowisko. Jadąc ku bramie niewielkiego obozu usłyszał czyjś głos. Spojrzał w dół. Ranny elf leżał w błocie, usiłując zatrzymać jelita w brzuchu. Nie obchodziło go, czy to Druchii, czy Asur. Był ponad nienawiścią.
- Pomóż mi…- szepnął ranny.
Nie odparł nic. Jechał dalej, nie oglądając się za siebie.
***
Jak okiem sięgnąć, wszędzie leżały trupy. Jechał przez sam środek pola bitwy, która rozegrała się wczoraj. Podobno straty były zbyt wielkie, by którakolwiek ze stron mogła cieszyć się wiktorią. Obie armie zmuszone były się wycofać i przegrupować, pozostawiając za sobą gnijące ciała swych towarzyszy. Nakarmią oni kruki i wrony- prawdziwych zwycięzców tej wojny.
Po środku pobojowiska stała samotna postać. Elf, który kiedyś był Faenerionem podjechał bliżej, nie dowierzając oczom.
Był stary, nawet jak na elfa. Białe włosy opadały mu na plecy, sięgając do pasa. Skóra jego była pomarszczona, a oczy zarośnięte bielmem. Nigdy w życiu nie widział, by elf mógł się tak zestarzeć.
Starzec wspierał się na lasce, chodził po polu bitwy, zamykając oczy zabitym. Wyprostował się nagle i spojrzał na nadjeżdżającego niewidomymi oczami.
- Podejdź bliżej, nie zrobię ci krzywdy- rzekł do niego.
Słowa staruszka wydały mu się zabawne, lecz usłuchał, sam nie wiedząc do końca czemu. Wrodzona ciekawość?
- Co tu robisz?- spytał, zsiadając z konia. Starzec wciąż patrzył w jego stronę, choć można by przysiąc, że jest ślepy.
- Ważniejsze jest to, co ty tu robisz... naznaczony bliznami?- rzekł powoli staruszek.
Zdumiał się.
- Skąd wiesz...
- Szukasz odpowiedzi- przerwał mu- Nieprawdaż?
- Nie mam pojęcia o czym...
- Czyżbym się pomylił? Czyżbym nie na ciebie czekał?
Arwiling zamyślił się. Głos rozsądku mówił mu, by wsiąść na konia i oddalić się czym prędzej. Z drugiej strony jednak nie miał dokąd pójść. Faenerion umarł. Jego dawne życie przepadło. Dużo nie straci, jeśli zdradzi nieznajomemu swoje przemyślenia.
- Szukam... metod. By walczyć z niesprawiedliwością. By ukarać tych, którzy żerują na słabych. By zasiać strach w tych, którzy go rozsiewają- odparł po chwili wahania.
- Czy chcesz zostać karzącą ręką sprawiedliwości? Aniołem Śmierci?- spytał starzec, który jakby czekał na te słowa.
- Tak.
- Doskonale. Pokażę ci więc, jak tego dokonać.
***
Zaprowadził go do siebie, do miejsca w którym mieszkał. Była to jaskinia u podnóża gór. Elf zawahał się, gdy ją ujrzał, wietrząc podstęp, lecz za namową starca, wszedł do środka. Wewnątrz znajdowało się posłanie z suszonej trawy oraz prymitywne palenisko ze stojakiem do wędzenia.
- Jesteś pustelnikiem?- spytał, a ślepiec przytaknął- Czego jesteś w stanie mnie nauczyć?
- Więcej, niż ci się wydaje.
Nie zauważył, jak pustelnik sięga do kieszeni. Nagle poczuł szczypanie oczu u drapanie w gardle. Kaszlnął, nie mogąc oddychać, ani widzieć. Oczy łzawiły mu potężnie, a tarcie ich niewiele pomagało. Gdy w końcu odzyskał wizję, starca nie było.
- Idź za moim głosem- usłyszał, lecz przez echo nie do końca był w stanie określić kierunku, z którego dochodził. Uznał, że z głębi jaskini.
Światło, które padało u wylotu jaskini szybko się skończyło i wkrótce pozostał w całkowitych ciemnościach. Co chwilę potykał się i upadał, lecz za każdym razem powstawał, nie chcąc dawać komukolwiek satysfakcji z własnej porażki.
- Powiedz mi, co widzisz- usłyszał. Chciał odkrzyknąć dość obcesowo, lecz powstrzymał się. Rzeczywiście, coś przed nim było.
Usłyszał kroki, lecz nie był to ostrożny tupot starca z miarowym postukiwaniem laski. Było to raczej ciężkie stąpanie metalowych butów, jakby ktoś zbrojny nadchodził.
Przeklął w duchu swoją głupotę i wejście w pułapkę. Za chwilę skończy jako odarty ze wszystkiego trup w zapomnianym przez elfów zadupiu.
Stukot stawał się coraz głośniejszy i głośniejszy, niemal czuć można było chłód stali na szyi. Miotał się tam i z powrotem, usiłując dostrzec cokolwiek, lecz nie mógł.
- Co widzisz?!- zawołanie stało się bardziej natarczywe, lecz on wciąż nie widział nic. Trupi chłód pełzł po nim, wędrując po kręgosłupie to w górę, to w dół. W końcu dostrzegł kogoś.
Ubrana w poszarpane szaty postać zbliżała się do niego bezszelestnie. Twarz miała zasłonięta kapturem, spod którego błyskały jej oczy. Zamiast prawej dłoni miała ostrze kosy.
Próbował się poruszyć, lecz nie mógł. Postać szła ku niemu nieubłaganie, a on nie mógł zdobyć się na nic innego, tylko krzyk. Ostrze wzniosło się w górę, szykując do ciosu. Wtedy kaptur opadł, a elf ujrzał trupią czaszkę zamiast żywej twarzy. Potem była ciemność...
Obudził się z krzykiem. Leżał na twardym posłaniu, u wylotu jaskini. Pustelnik siedział przy ognisku, wpatrując się w niego niewidzącymi oczami.
- Widziałeś?- spytał.
- Co to było do cholery?- rzucił, gdy się uspokoił. Cały był zlany potem, dyszał, jak po pełnym biegu.
- To był pierwszy krok- odparł ślepiec- One zawsze są najtrudniejsze.
***
Później okazało się, że jego wyprawa w głąb jaskini była fikcją. A właściwie halucynacją. Stary poczęstował go pewnym proszkiem, który wyrabiał z rosnących w górach kwiatów. Miały one tą właściwość, że wzbudzały one sztucznie strach.
- Musisz stać się czymś więcej niż zwykłym śmiertelnikiem w oczach swoich wrogów- tłumaczył pustelnik- By wymierzyć karę, muszą brać cię za coś nadprzyrodzonego.
- Po co?
- By twa krucjata przyniosła efekt, musisz nie tylko ukarać winnych. Ci, którzy planują zbrodnię zarzucą ją, jeśli będą się bali wyroku. Jako elf nie możesz tego osiągnąć. Ale jako symbol... Symbol będzie dla nich nie do zniszczenia.
- Jak ten upiór z groty?
- Podobny. Musi to być coś rozpoznawalnego.
To nie był jedyny raz, gdy zakosztował specyfiku. Wizje po nim bywały różne, lecz odczucia zawsze były podobne. Mimo to zażywał jeszcze wielokrotnie w ciągu dni spędzonych w pustelni. Było to nieco uzależniające.
***
- Musisz zachować czysty umysł i serce. Niech gniew i nienawiść nie trawią twej duszy.
- Dlaczego? Czy nie będzie to pomocne?
- Emocje mogą zaburzyć twój osąd. Skąd będziesz wiedział, czy ktoś jest niewinny, jeśli oprzesz się na swych uprzedzeniach?
Milczał przez chwilę, zastanawiając się nad tym.
- Wiesz dlaczego cię przyjąłem?- spytał nagle stary. Pokręcił głową.
- Umarłeś. Tam, wtedy w obozie. Jesteś chodzącym trupem, a mimo to... żyjesz. Ynnaed cię wybrał.
- Kto?
- Pan Śmierci. Zostałeś wybrany, by być jego aniołem.
- Dziwnie wybrał. Wiodłem życie dość...
- To bez znaczenia jakie wiodłeś życie- przerwał dość obcesowo starzec- Umarłeś. Teraz jesteś kimś innym.
- Naprawdę? Kim?
Stary znów spojrzał na niego tym swoim wzrokiem. Ciarki przeszły mu po plecach.
- Azraelem- rzekł.
***
Nie wiedział jak długo już tu siedział. Dni zmieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Czas przemijał, a on widział, jak inaczej zaczyna postrzegać wszystko.
Życie i śmierć. Połączone ze sobą nierozerwalnie, stanowiące jedność. Nie ważne, kim byłeś, każdy żywot musiał się skończyć. Taka była kolej rzeczy. Wobec śmierci wszyscy byli równi.
Niektórych jednak trzeba było wepchnąć w jej objęcia. Bowiem byli ci, którzy zakłócali naturalny porządek rzeczy. Zło trawiło ich serce i dusze, bez względu na rasę, czy religię. W tym też wszyscy byli równi. Taka jest natura rzeczy.
***
- Nie mam ci nic więcej do przekazania.
Azrael nie odpowiedział. Słuchał i akceptował. Tak widocznie miało być.
- Musisz sam zgłębić dalsze ścieżki. Pokazałem ci drogę, lecz kroczyć będziesz beze mnie.
- Tak- odparł krótko. Nawet nie zauważył, jak głos stał mu się ochrypły, ciężki.
- Swe przeznaczenie odnajdziesz w Bretonii. W zamku, siedlisku wszelkiego zła odbędzie się turniej. Wielu zmierza tam po zwycięstwo, łotry i uczciwi. Dokonaj na nich osądu, a winnych ukarz, jeśli rzeczywiście chcesz walczyć o sprawiedliwość.
- Tak zrobię- przytaknął.
Starzec westchnął ciężko. Azraelowi wydał się zmęczony. Zignorował to i po prostu położył się spać.
Rano, gdy się obudził, zauważył tylko trupa. Był stary i zasuszony, wyglądał, jakby leżał tu wiele lat. Były to ledwie kości w podartych łachmanach, lecz mimo to Azrael był pewien- oto leżał pustelnik, który wskazał mu drogę. Obok niego leżała zbroja przypominająca stalowego króla upiorów. Azrael spojrzał i zrozumiał.
- Spoczywał, starcze. Obiecuję, że dokonam osądu... i kary.
Imię: Azrael, Anioł Śmierci
Rasa: Elf wysokiego rodu
Broń: Miecz długi, Kopia, Koncerz
Zbroja: Pełna płytowa z ithilmaru wraz z hełmem, ciężka tarcza
Wierzchowiec: Ciężki rumak bojowy elfów
Ekwipunek: Zapasowy wierzchowiec
Umiejętność: Uzbrojony po zęby
Portret:
Do Tor Elyr zmierzając ostajami ciemnego boru,
Wjechawszy, pomnij zatrzymać swe konie,
Byś przypatrzył się jezioru…
- Co piszesz?- spytała sennie leżąca na łożu elfka, unosząc się na przedramieniu. Cienka pościel z atłasu zsunęła się po jej idealnie gładkiej skórze, odsłaniając jej wspaniałą nagość. Faenerion Arwiling uśmiechnął się lekko do ukochanej i odłożył na chwilę gęsie pióro.
- Poemat, najsłodsza. Coś, co mogłoby choćby w maleńkiej części oddać magię tej chwili.
- Pokaż…
Zgrabnie zsunęła się z łóżka i podeszła do niego. Stąpała lekko po gładkim marmurze, niemal go nie dotykając, niczym najada, o której teraz pisał. Objęła go za szyję, kładąc podbródek na jego ramieniu.
- „Dziewica w lekkim zbliża się pędzie- czytała- I do mnie woła pójdź do mnie… No właśnie, a czemuż to pan poeta nie słucha swej nie-do-końca dziewicy?
Odwrócił się do tyłu i pocałował ją w usta. Mruknęła zadowolona.
- Już zdążam, Świtezianko moja!- zaśmiał się. Nie zdążyli jednak dobiec do łoża, gdy w korytarzu rozbrzmiało echo kroków. Faenerion zaklął pomiędzy dwoma pocałunkami, niemal nie mogąc oderwać swych ust od jej warg.
Dźwięk stawał się coraz głośniejszy, poznać można było charakterystyczny trzask podkutych butów. Faenerion dałby sobie rękę uciąć, że zna tożsamość intruza.
- Iorgan- rzekł z ociąganiem unosząc wzrok. Przed nim stał elf w pełnej zbroi, o ostrych rysach i pewnym spojrzeniu. Jego kasztanowe włosy, które miał po matce, opadały mu w nieładzie na twarz. Widać śpieszył się z przybyciem. Jego pancerz, jak zawsze wypolerowany na błysk był dość prosty, bez większych zdobień czy efektownych wykończeń. Jedynym ornamentem był grawerunek gryfa na napierśniku.
Na jego twarzy, jak zwykle zaciętej, widać było oznaki zdenerwowania.
- Faenerion, do cholery, wyprawiasz?! Jest dwunasta, wymarsz miał być pół godziny temu…
- Cześć Iorgan!- rzuciła słodko elfka. Faenerion teraz sobie przypomniał, że miała na imię Laryssa.
- … a ty zabawiasz się z córką hrabiego Istavana! Przecież on cię za to zabije! Asuryan mi świadkiem, gdybyśmy nie byli z jednej matki…
- Ale jesteśmy- uśmiechnął się niewinnie Faenerion- Dlatego wybaczysz mi wszystko, prawda braciszku?
Iorgan uspokoił się nieco, choć nadal łypał gniewnie na brata.
- Pakuj się. Wszyscy na ciebie czekają- mruknął- Jak zwykle.
Faenerion wstał z cierpiącym wyrazem na twarzy i zaczął się rozglądać za ubraniem. Oczywiście przedtem dopijając wino prosto z karafki.
- No dobra, gdzie ja zostawiłem spodnie…
***
Minęło dobre dwie godziny, gdy kolumna wreszcie mogła ruszyć. Piechurzy o długich włóczniach i jeźdźcy w długich hełmach, wszyscy smażyli się w słońcu, patrząc z pogardą na siedzącego niedbale na koniu Faenariona, w cywilnym ubraniu, brzdękającym beztrosko na lutni. Żołnierze szeptali między sobą różne rzeczy, a Iorgan musiał tego słuchać z wyrazem cierpienia na twarzy. On, kapitan srebrnych hełmów, o prężnej karierze wojskowej musiał liczyć się z tym samym, za każdym razem, gdy ruszali w pole. Ich ojciec był księciem, więc Faerionowi, jak i jemu przypadły stopnie oficerskie. Tyle że on ciężko pracował na awans, zaś jego brat, zadowolony ze stopnia porucznika, pił wino, jadł ser i opalał się podczas każdej kampanii. Próżne były groźby ojca i błagania brata, Faenerionowi milsze były poezja i kobiety (niekoniecznie w tej kolejności) niż wojaczka. Szybko zdobył sławę obiboka i utracjusza.
- Choć raz mógłbyś się postarać- rzucił zgorzkniały Iorgan. Faenerion uniósł lekko rondo barwnego kapelusza i zaśmiał się.
- Przecież jak ci zależy, to potrafisz!- kontynuował brat- Na turnieju w stolicy w zeszłym roku wysadziłeś z siodła samego Elthariona!
- No! Jechał na koniu jak połamany. Co on, ślepy, czy co?!
Okoliczni żołnierze spojrzeli nań ze zgorszeniem.
- Odpadłeś dopiero w półfinałach. Wtedy, co Tyrion! Czy nie widzisz, że stać cię na więcej?
- Masz rację bracie.
Iorgan rozpromienił się na chwilę.
- Powinienem był więcej panienek wyhaczyć na opowieści z turnieju…- dodał z żalem w głosie Faenerion.
Ktoś w tłumie żołnierzy się zaśmiał. Iorgan przez resztę drogi się nie odzywał…
***
Życie w obozie biegło standardowym torem. Żołnierze pili wino, grali w kości i opowiadali sobie świńskie dowcipy, czekając na rozkaz do wymarszu. Siedzieli tak bezczynnie już trzy dni, czekając na bogowie wiedzą co. Faenerion bawił się z nimi. Dość powiedzieć, że wina przy tym lały się szerokie strumienie. Właśnie usiłował udowodnić, że zagra na lutni „Niedźwiedzia i pannę cud” kutasem, gdy na wartownik ogłosił alarm. Wszyscy spoważnieli od razu, a Faenerion zaklął, bowiem był to jego popisowy numer. Postanowił zobaczyć, kto śmiał przerwać dobrą zabawę i wybić mu podobne pomysły z głowy na przyszłość.
Podciągnął spodnie i ruszył w kierunku największego zamieszania. Po drodze zaczął powoli trzeźwieć i stwierdził, że do obozu przybyli jacyś jeźdźcy. Nie mógł rozeznać się, kto zacz, lecz nie podobał mu się fakt, iż żołnierze, a nawet oficerowie trzęśli portkami na wieść o specjalnym gościu. Przeciskając się przez tłum, różne głupie pomysły chodziły mu po głowie, lecz odrzucił je, gdy ujrzał co tak naprawdę się zdarzyło.
Przed nim stała grupa jeźdźców, wszyscy w szarych płaszczach i gębach tak antypatycznych, że Faenerionowi zachciało się napić czegoś mocniejszego. Wszyscy uzbrojeni byli tak samo- w lekkie napierśniki, miecz i łuk, a pełnotwarzowy hełm nie przypominał tych standardowych „szpiczstogłowych”, jak to mawiano wśród fachowców.
Iorgan miał ponurą minę. W ręku miał jakiś pergamin, który najwyraźniej nie niósł dobrej wieści. Właściwie było to mało powiedziane, jego brat wyglądał, jakby okazano mu jego własny wyrok śmierci. Wtedy stojący na czele jeźdźców elf odwrócił się, a Faenerion rozpoznał jego twarz. Tak paskudnej gęby nie mógł mieć nikt inny.
- Przejmuję dowodzenie- rzucił na równi krótko i oschle Akeleth Faoilitiarna.
Dla wszystkich stojących było to jak cios w brzuch.
- La comedia finita…- mruknął Faenerion.
***
Zaczynał się drugi tydzień, odkąd ruszyli na front. Faenerion nie miał pojęcia dokąd się udali, lecz mało go to obchodziło. Gorszy był fakt, że od pięciu dni nie miał w ustach ani kropli wina. Stracił też kilkunastu kompanów do picia. Dobre chłopaki, wesołe i uczynne. Draklub, wysoki blondyn, uwielbiał słuchać jego gry na lutni. Bachnir, szuler. Grał w kości jak nikt. Mały Mikos, znał chyba wszystkie żarty tego świata, każdy na inną okazję. Linar… umiał składać z papieru małe zwierzątka- żurawie, kraby, jelenie… Mówił, że nauczył się tego od jakiegoś Nippończyka.
Oni i inni, których imion ledwo pamiętał, leżeli teraz w zbiorowej mogile pod spaloną gruszą. Bez cholernego nagrobka.
Wczoraj, podczas szarży na linie Druchii, Faenarion zatratował na śmierć kilku kuszników, a kilku kolejnych zaszlachtował mieczem. Nie poczuł się po tym lepiej.
***
Kolejna bitwa. Dwie bestie stanęły naprzeciw siebie, szczerząc kły. Za chwilę stoczyć miały śmiertelny bój. Bestie te nie były z krwi i kości- tworzyli je żołnierze, konie i rydwany, balisty i katapulty. Stal i ogień.
Jechał w pierwszym rzędzie, w swej misternie zdobionej zbroi. „Rycerz kwiatów” mówili na niego. Subtelne motywy roślinne oplatały jego pancerz srebrzystymi pnączami, rozkwitając na środku napierśnika w wielką różę- jego herb rodowy. Gdy jego oddział wpadł z impetem w szeregi wroga, ithilmarową różę zabryzgał szkarłat.
Wbili się we włóczników jak klin, zagłębiając się w ich szyku, tonąc w lesie drzewców. Faenarion odrzucił ułamaną kopię i dobył miecza, ścinając atakujących go piechurów krótkimi, błyskawicznymi cięciami. Co rusz ktoś padał na ziemię, ranny, czy martwy, nie miało to znaczenia. Ci, którzy jeszcze żyli, tratowani byli przez walczących.
Krzyk koni, szczęk oręża, wrzaski umierających… oto była ich chwalebna wojna ze znienawidzonym wrogiem. Faenerion nie wiedział nawet o co walczą. Wpajano mu od dziecka, że podłych Naggarothczyków należy nienawidzić z całego serca. Wszystkich tego uczono.
Niewielu zadawało sobie pytanie „dlaczego?”
Linie Druchii zachwiały się z załamały pod kopytami ich hufców. Przeciwnik trąbił na odwrót, a Asurowie w glorii urządzali pościg.
Nie była to pierwsza wojna Faeneriona, jednak za każdym razem był zawiedziony. Znów nie dostrzegł nic chwalebnego.
Dogalopował do brata i pozdrowił go serdecznie. Iorgan sapał jak miech, jego zbroja była cała pokrwawiona, porysowana i pogięta, lecz kapitan pokazywał, że nic mu nie jest.
- Dobrze cię widzieć- rzucił na powitanie- Widzę, że wreszcie wziąłeś się do roboty. Może jeszcze zdążysz przynieść dumę naszej rodzinie.
- Jesteś pewien? Ja nie zrobiłem dziś nic, co by napawało mnie dumą- odparł Faenerion, nieco zbyt oschle. Poznał to po twarzy brata- Przepraszam. Nie zawracaj sobie głowy narzekaniami poety. Idź odpocznij, ciesz się zwycięstwem!
- Wpadnij do mnie na gąsiorek wieczorem- odparł nieoczekiwanie Iorgan. Faenerion uniósł brwi w zdumieniu, lecz chwilę potem uśmiechnął się perliście.
- Jasna sprawa braciszku.
Pożegnał się z Iorganem i ruszył dalej. Właściwie nie wiedział, dokąd jedzie. Liczył się sam akt.
Natknął się na nich zupełnie przypadkiem.
Czterech Naggarodczyków klęczało związanych na ziemi. Trzej z nich trzęśli się ze strachu. Byli to młodzi żołnierze, nie mogli mieć więcej, niż dwadzieścia wiosen. Mieli powód się bać.
Akeleth Faoilintiarna spoglądał na nich z góry posępnym obliczem. Przechodził się tam i spowrotem, wzdłuż związanych jeńców, jakby oglądając tucznika przez zarżnięciem. Oceniał ich, jak długo mogą wytrzymać.
Zatrzymał się przy czwartym więźniu. Był to nieco starszy elf w stopniu sierżanta. Podczas bitwy został ranny w nogę co uniemożliwiło mu ucieczkę, zaś otoczony przez wroga, choć walczył do zaciekle, w końcu został pojmany. Teraz klęczał związany, patrząc bez lęku na swego oprawcę.
Żelazny Wilk wyciągnął powoli swój miecz i wręczył go stojącemu obok podkomendnemu, odbierając od niego w zamian okutą pałkę z dębowego drewna. Ważył ją przez chwilę w ręku, jakby niepewien, czy się nada, po czym spojrzał ponownie na jeńca.
- To za Asurów?- spytał, wskazując przypięty do kaftana sierżanta medal. Druchii nie przerywał kontaktu wzrokowego.
- Nie- odparł- Za męstwo.
Wojownik cienia uśmiechnął się krzywo. Błyskawicznie uniósł okutą pałkę nad ramię i z impetem spuścił ją na łeb sierżantowi. Ten padł momentalnie w błoto. Któryś z pojmanych młodzików krzyknął płaczliwie. Akeleth walił w leżącego ile wlezie, a krwawe błoto i kawałki mózgu Druchii pryskały mu na twarz.
Faenerion ponaglił konia. Musiał pilne się napić.
***
Choć kolejna bitwa była dwa dni później, Faenarion nie zdążył wyleczyć kaca. Nie zdarzyło się nic, co byłoby warte pieśni. Druchii nie wykańczało bohaterstwo i wielkie czyny Assurów. To mordercza precyzja i wybitna strategia Akeletha Faoilintiarny były ich zgubą…
Wszystko działo się błyskawicznie. Mila za milą wojska Ulthuanu posuwały się do przodu. Faenerio żył od bitwy do bitwy. W wolnych chwilach pisał listy do domu i grał na lutni. Sam. Większość jego oddziału zginęła, a z tymi z uzupełnień nie chciał się bratać. Nie miał zamiaru przywiązywać się do żołnierzy, których może stracić choćby jutro. Zbyt dużo przyjaciół odeszło zbyt młodo.
Wczoraj, podczas strojenia lutni rozciął sobie palec. Kiedyś zakląłby, uważając, by nie wybrudzić szat. Teraz patrzył jedynie na sączącą się krew. Przez myśl mu przeszło, jak kruche jest życie. Elfowie żyją setki lat, lecz wystarczy jedna chwila, moment nieuwagi... i wszystko się kończy. Odłożył lutnię i położył się spać. Tej nocy miał koszmary.
***
Drugiego miesiąca wpadli w kocioł. Faenerion pamiętał, że padał wtedy deszcz…
***
- Kurwa, ale pada!
Faenerion obrócił się w siodle i spojrzał za siebie. Konie ledwo poruszali się w błocie, każdy kolejny krok sprawiał im trudność. Droga w lesie nie była szeroka, a pogoda skutecznie spowalniała marsz. Przez myśl porucznika przeszło pytanie, jak radzi sobie Iorgan. On, wraz z głównymi siłami szli prosto ku pozycjom wroga, lecz ten był ufortyfikowany, z zabezpieczonym zapleczem. Będzie cholernie ciężko wykurzyć ich z pozycji. Dlatego to wysłano oddział kawalerii by okrążyła siły Naggaroth i odcięła im dostawy. Dlatego Faenerion marzł teraz na deszczu.
Grube krople odbijały się od jego pancerza, bębniąc i dzwoniąc natrętnie jak cygańskie dzieci w tamburyno. Elf kichnął potężnie, przeklinając nieprzychylne wiatry i jął usilnie szukać chustki do nosa. Nie pamiętał, że zgubił ją dwa dni temu. Może gdyby patrzył przed siebie, dostrzegłby w porę niebezpieczeństwo. Albo i nie. Nigdy nie należał do spostrzegawczych.
Syknęły bełty. Konie zarżały przerażone, rozległ się również charakterystyczne chlapnięcie. Był to odgłos osuwającego się trupa w błoto. Chwilę potem zapanował kompletny chaos.
Niemal tuzin jego jeźdźców padło od razu, porażonych wystrzelonymi z zabójczą precyzją bełtami. Trębacz próbował dać sygnał, lecz legł z przebitym gardłem. . Żołnierze rozpierzchli się, szukając osłony, lecz żaden nie dotarł do linii drzew.
Koń Faenariona stanął dęba, zrzucając go na ziemię. Nie wiedział, że ocalił mu tym przypadkiem życie, przyjmując przeznaczone mu strzały w brzuch. Wyrżnął głową w kamień. Hełm elfa rozleciał się przy impakcie ze skałą, lecz spełnił swoje zadanie- Faenerion zachował życie. Niestety, on sam nie mógł celebrować chwili, gdyż w tym samym momencie stracił przytomność.
Gdy obudził się, pierwsze, co stwierdził, to że nie pada na niego deszcz. Choć stwierdzenie, że nic mu nie jest byłoby fałszem, to był to wystarczający argument, by otworzyć oczy. Chwilę potem Faenerion pożałował decyzji.
Znajdował się w obozie. Wszędzie krzątali się żołnierze, wykonując podstawowe żołnierskie obowiązki, czyli drapanie się po dupie narzekanie na oficerów. W dobrze mu znanym, śpiewnym języku. Tyle, że nie był to jego obóz.
Przywiązano go do słupa, tak, by miał widok na pozostałych więźniów. Faenerion tylko zgadywał, że byli to żołnierze z jego oddziału. Żadnego nie mógł rozpoznać. Wszyscy zostali oskórowani, od stóp do głów.
Żołądek Faeneriona nie wytrzymał i zmusił swego właściciela do zwrócenia śniadania złożonego z zimnego kurczęcia i lembasów. Ze skromnego posiłku pozostał tylko pusty żołądek i kwaśny posmak w ustach. Faenerion nienawidził tego uczucia. Oczywiście nie pozostało to niezauważone.
- Widzę, że nasz gość się obudził…- rzekł ktoś miłym tonem. Faenerion spojrzał w górę i ujrzał wykrzywioną sadystycznym uśmiechem twarz Druchii.
- Nie wyglądasz najlepiej- rzekł powoli, cedząc każdy wyraz z udawanym przejęciem- Mam nadzieję, że wytrzymasz z nami do finału, bo wiele się napracowałem, z myślą o tobie.
- Co?- szpenął Faenerion.
- Same złote przeboje. Liczę, że zabawię się trochę dłużej, niż z twoimi podwładnymi.
Faenarion nie wytrzymał.
- Chędoż się kurwi synu!- wrzasnął. Jego oprawca wydał się nieco zaskoczony. Wyciągnął zakrzywiony sztylet i wbił mu go w udo.
- Nie słyszałem cię dziubasku…. Coś powiedział?
Faenerion wrzasnął okropnie. Sztylet ze stali szlachetnej zamoczony został wprzódy w solance.
- Nic, nic…!- zapewnił Assur, łkając.
- Naprawdę?- rzekł, jakby zawiedziony jego oprawca- Myślałem, że wyrażasz podekscytowanie przed naszą wspólną przygodą…
Przekręcił sztylet w ranie. Faenerion wrzasnął, aż mu tchu zabrakło.
- Doceniam! Doceniam!- wydusił z siebie, łapiąc z trudem oddech.
- Świetnie. Nie zwlekajmy więc!
Wtem poczuł coś metalowego w ustach. Sądził, że to sztylet, lecz szybko przekonał się o swym błędzie. Metalowe szczypce zacisnęły się na jego trzonowcu, wyrywając wraz z korzeniami. Faenerion znów wrzasnął, choć nie przypuszczał, że znajdzie na to siły.
- Ehh, widzisz to?- spytał, wskazując na wyrwany ząb- Upokarzające. Żeby szlachcic nie potrafił zadbać o stan swoich zębów…
***
Kolejne dni mijały jeden po drugim. Pierwszego dnia jego oprawca szybko skończył, gdyż był wieczór i był, widać zmęczony. Nazajutrz bardziej się postarał.
Zaczął od klasycznego bicia. Potem wybatożył go, a rany posypał mieszaniną piołunu i soli. Zapewniał przy tym, że to wyjdzie mu na zdrowie, bo odkaża mu w ten sposób rany.
Potem bawił się hakami. Rany były poszarpane, więc przyżegał je na bieżąco pochodnią, by nie dopuścić do wykrwawienia się. Był przy tym na tyle zdolny, że Faenerion zemdlał dopiero przy przypalaniu.
Trzeciego dnia nie pojawił się wcale. Dopiero wieczorem ujrzał go schodzącego z konia, w pełnej zbroi, stylizowanej na szkielet. Skurwiel miał przy tym wyraz twarzy pełen zadowolenia, co nie mogło wróżyć dobrze dla potencjalnej odsieczy. Tego dnia jednak miał spokój.
Czwartego nie pamiętał. Nie chciał pamiętać. Od całodziennego krzyku zdarł sobie gardło. Potem ból stał się rutyną.
***
- Wiesz, powinniśmy się lepiej poznać.
Faenerion uniósł głowę, obdażając kata wzrokiem pustym i zimnym. Był zmęczony.
- Pozwól, że to ja zacznę. Od dziecka interesowałem się anatomią i fizjologią. Łapałem owady, drobne gryzonie, a jak poszczęściło mi się- małe ptaki. Intrygowało mnie, co one mają w środku i co sprawia, że żyją.
Ugryzł jabłko, aż sok pociekł mu po brodzie.
- Z czasem, gdy robiłem się coraz starszy, zmieniałem obiekty moich badań, ale zainteresowań nigdy. Potrafiłem je natomiast inaczej sformuować. Wiesz czym jest istota życia?
Faenerion milczał. Język miał jak kołek po tym jak wczoraj zmuszony był do żucia szkła.
- Na to pytanie nie poznałem odpowiedzi. Psy, koty, źrebięta i cielaki, przestały mnie satysfakcjonować. Chciałem wiedzieć więcej, poznać prawdę. Co bowiem decyduje, że żyjemy?
Oprawca wypluł ogonek od jabłka, który przypadkiem wszedł między zęby.
- Niewolnicy okazali się wdzięcznym materiałem do badań. Dzięki nim poznałem, że nasze ciała bronią się przed atakiem z zewnątrz. Sypałem im piach i szkło w rany, zakażałem i obserwowałem. Sprawdzałem jak długo wytrzymają w lodowatej wodzie, jak długo w ukropie- Faenerion z obrzydzeniem stwierdził, że zainteresowała go ta opowieść. Pozwalała zająć bezczynny umysł- Oczywiście ojciec nie chciał, by jego dziedzic trwonił rodową fortunę. Narzędzia i odczynniki alchemiczne były drogie. Poza tym staruszek zaplanował dla mnie karierę w wojsku. I tu się zrobiło ciekawie.
Uśmiech zawitał na twarzy Kata, bo tak w myślach nazywał go Faenerion. Był to dest rozrzewnienia nad starymi czasami.
- Prawda, byłem dobry z taktyki i strategii. Szermierz szczególny ze mnie nie był. Jednak jakież było moje zdiwienie, gdy armia wyraziła zainteresowanie moimi eksperymentami! Odtąd miałem szeroki wachlarz środków i mnóstwo... "ochotników".
Przechadzał się w tą i z powrotem. Chyba lubił brzmienie własnego głosu, inaczje po co by mu to mówił?
- To dzięki armii odkryłem, że serce jest jedynie pompą tłoczącą krew. Jakież to było... mało romantyczne. Żadne z niego miejsce, w którym rodzą się uczucia. Ale zszedłem z tematu... Pragnąłem odkryć czym jest śmierć. I czym wobec tego jest życie.
- A ja mam być jednym z twoich królików doświadczalnych?- spytał Faenerion. Kat zdumiał się, jakby usłyszał coś dziwnego.
- Nie kochasiu. Ty jesteś moim najlepszym przyjacielem! Nie zrobiłbym ci czegoś tak okropnego... jak przedmiotowe traktowanie!
***
Kolejna nieprzespana noc. Ból odebrał mu możliwość snu. Zamiast tego rozmyślał.
Całe życie mu mówiono, że elfy to rasa doskonalsza, górująca nad ludźmi, czy krasnoludami we wszystkich cechach. Dlaczego więc istoty żyjące po kilkaset lat spędzały swój żywot na losowych aktach przemocy? Mógł zrozumieć barbarzyństwo ludzi. Ich krótkie życia i zacofanie zmuszało ich do ciągłej walki o przetrwanie, wszelkimi dostępnymi sposobami, ale elfy....? Moglibyśmy żyć w pokoju. Chyba, że...
Chyba, że taka jest natura zła. Dotyka wszystkich w jednakim stopniu, wlewając okrucieństwo w serca mężów. Przypomniał sobie Żelaznego Wilka i jego wojowników cienia, torturujących jeńców w imię jakiejś wyimaginowanej zemsty. Zrobiło mu się niedobrze. Choć żoładek miał pusty i tak zwymiotował.
***
- No cóż, ten wspólnie spędzony tydzień był wspaniały!
Faenerion uniósł ciężko głowę, spoglądając nań wzrokiem pustym, nieobecnym. Całe jego ciało pokryte było zakrzepłą krwią, błotem i odchodami.
- Ale wszystko, co dobre, musi się skończyć, niestety- tu Druchii zrobił zmartwioną minę, jakby szczególnie zatroskany.
- Wody…- szepnął słabo Faenerion. Mroczny elf nachylił się nad nim.
- Słucham?
- Wody…
- Ach, wybacz. Nie lękaj się, już przynoszę.
Wrócił po chwili, z pełnym dzbanem. Assur wyciągał niecierpliwie szyję, nie myśląc o konsekwencjach. Druchii spojrzał nań z politowaniem.
- Nie ośmieliłbym się podać wody szlachcicowi- rzekł przymilnie- Trzeba trzymać pewne standardy. Co powiesz na wino?
Strumień płynu chlusnął na całe jego ciało, a on łapczywie łapał krople płynu, mimo, że zawierały jego rozpuszczony brud. Wino było cholernie mocne, gdyż paliło mu gardło i piekło w oczy. Mimo to był niemal szczęśliwy. Druchii również.
- To się nazywa iskierka radości, co?- rzekł uśmiechając się perliście, po czym przyłożył ogień.
Alkohol zajął się w jednej chwili płomieniem, który ogarnął niemal całe jego ciało. Jego wrzask, do którego mieszkańcy obozu zdołali nawyknąć, wstrząsnął okolicznych świadków. Nie było w nim nic ludzkiego.
Faenerion krzyczał w niebogłosy. Rzucał się przy tym na prawo i lewo, usiłując na wpół świadomie zerwać więzy, lecz nie mógł. I płakał. Nie widział, że prócz niego płonie cały obóz.
Nie wiedział, jak długo płonął, zanim ktoś wylał na niego wiadro wody. Nie poruszył się, gdy przecinano mu więzy. Było mu wszystko jedno, czy umrze, czy przeżyje.
***
- Co z nim?
- Cholera wie. Leży już tak dwa tygodnie i nie chce zdechnąć.
- Jeśli przeżyje… nie wiem, czy nie lepiej byłoby dla niego, gdyby umarł.
- Stary Arwiling stracił już jednego syna. Niech ma drugiego, nieważne jaki on jest… i jak wygląda.
Iorgan… nie żyje?
- Racja. Choć po prawdzie to sam pchał się na odsiecz bratu i w rezultacie cały plan Żelaznego Wilka poszedł się chędożyć. Żebyś tylko widział…
- Widziałem. Widziałem też, jak ten pies rozpłata Iorgana. Cholerny Druchii. Bez swojego kiczowatego pancerza nie wydaje się taki groźny.
- A jak się darł… Głośniej, niż reszta skurwieli!
Śmiech.
A potem mgła. Nie był już w namiocie, bo choć nic nie mógł dostrzec, czuł to całym ciałem. Zimny dreszcz przebiegł go od stóp do głów, a trupi odór uderzył w jego nozdrza. Nie widział nic... lecz słyszał szept. Początkowo niewyraźny, ledwie słyszalny dla ucha, potem coraz głośniejszy i głośniejszy...
Ynnead... Ynnead
Promienie słońca ledwo przedostawały się przez płachtę namiotu. Faenerion otworzył oczy.
Nie, nie Faenerion. On umarł.
Ktoś obcy, ktoś, zupełnie inny poruszył palcem, usiłując zachować przytomność. Dotknął ostrożnie swojego zabandażowanego ciała, jakby nie wierząc do końca, że wciąż istnieje. Wstał, tłumiąc w sobie ból, jaki mu przy tym towarzyszył. Drżącymi rękoma złapał za zwierciadło i zerwał opatulające go opatrunki. Rozległ się brzdęk rozbitego szkła, gdy lusterko wysunęło się z jego dłoni.
Zaalarmowani strażnicy wpadli w jednej chwili do namiotu. Rozpoznał ich. Byli to wojownicy cienia Akeletha.
Kawałkami ułamanego szkła poderżnął im gardła. Elfy zachłysnęły się własną krwią, zaskoczone i padły na ziemię, charcząc… umierając.
Gdy wyszedł, światło uderzyło boleśnie w jego oczy. Odczekał chwilę, aż się zaadaptują.
A wtedy ujrzał kaźnię.
Wszędzie leżały ciała Druchii. Jedni mieli poderżnięte gardła, inni ścięte głowy, inni wisieli po prostu, wesoło dyndając nogami na wietrze. Wszyscy byli nadzy.
To byli jeńcy.
Wśród tłumu wypatrzył swego oprawcę. Jego blond włosy powiewały na wietrze, a błękitne oczy wyrażała zdumienie , jakby nie rozumiał, dlaczego nabito go na pal. Przyglądał mu się przez chwilę, czując, jak wzbiera w nim gniew.
Akeletha znalazł nieopodal. Nadzorował ścinanie ostatnich jeńców. Gdy ujrzał nadchodzącego, uśmiechnął się.
- Teraz wyglądasz gorzej ode mnie- zaśmiał się. Miał rację.
Skóra na jego twarzy była czerwona, pokryta brunatnymi plamami lecz lewa jej połowa odsłaniała mięso leżące pod spodem. Brakowało lewej powieki i policzka, widoczne były zęby i jama ustna. Uszy wtopione były w powierzchnię głowy. Po włosach nie było śladu.
Chwilę przypatrywał się okrwawionym zwłokom elfów, jakby kontemplując nad ich losem. Nie czuł przy tym gniewu, czy nienawiści. Nie pałał zemstą. On nie miał mścić. Wypełniał go jedynie żal, iż konieczne jest to, co miało nastąpić. Taka jednak jest kolej rzeczy. Zbrodnia, nieważne, kto ją popełniał, musiała zostać ukarana.
- Czego chcesz?- rzucił Żelazny Wilk po chwili milczenia.
- Morderca...- syknął- Zapłacisz za to co zrobiłeś!
W jednej chwili dobył miecza, ścinając najbliższego wojownika cienia. Drugi zdołał dobyć miecza, lecz uderzony rantem tarczy w grdykę, padł na ziemię, dusząc się. Trzeciego przebił na wylot sztychem.
Strzałą ze zgrzytem przejechała po srebrzystym pancerzu. Odwrócił się i ujrzał Żelaznego Wilka, który zdołał zwiększyć dwukrotnie dystans. Uniósł tarczę, by odbić kolejny pocisk i już miał ruszyć w jego kierunku, gdy spadli na niego trzej kolejni przeciwnicy. Byli dobrze zgrani, zadawali ciosy równocześnie, nie wchodząc sobie w drogę. Nim zdołał ich powalić, Żelaznego Wilka już nie było.
- Uciekaj Wilku- rzekł, spoglądając w dal- Jeszcze się spotkamy!
Ruszył powoli kłusem, zostawiając za sobą pobojowisko. Jadąc ku bramie niewielkiego obozu usłyszał czyjś głos. Spojrzał w dół. Ranny elf leżał w błocie, usiłując zatrzymać jelita w brzuchu. Nie obchodziło go, czy to Druchii, czy Asur. Był ponad nienawiścią.
- Pomóż mi…- szepnął ranny.
Nie odparł nic. Jechał dalej, nie oglądając się za siebie.
***
Jak okiem sięgnąć, wszędzie leżały trupy. Jechał przez sam środek pola bitwy, która rozegrała się wczoraj. Podobno straty były zbyt wielkie, by którakolwiek ze stron mogła cieszyć się wiktorią. Obie armie zmuszone były się wycofać i przegrupować, pozostawiając za sobą gnijące ciała swych towarzyszy. Nakarmią oni kruki i wrony- prawdziwych zwycięzców tej wojny.
Po środku pobojowiska stała samotna postać. Elf, który kiedyś był Faenerionem podjechał bliżej, nie dowierzając oczom.
Był stary, nawet jak na elfa. Białe włosy opadały mu na plecy, sięgając do pasa. Skóra jego była pomarszczona, a oczy zarośnięte bielmem. Nigdy w życiu nie widział, by elf mógł się tak zestarzeć.
Starzec wspierał się na lasce, chodził po polu bitwy, zamykając oczy zabitym. Wyprostował się nagle i spojrzał na nadjeżdżającego niewidomymi oczami.
- Podejdź bliżej, nie zrobię ci krzywdy- rzekł do niego.
Słowa staruszka wydały mu się zabawne, lecz usłuchał, sam nie wiedząc do końca czemu. Wrodzona ciekawość?
- Co tu robisz?- spytał, zsiadając z konia. Starzec wciąż patrzył w jego stronę, choć można by przysiąc, że jest ślepy.
- Ważniejsze jest to, co ty tu robisz... naznaczony bliznami?- rzekł powoli staruszek.
Zdumiał się.
- Skąd wiesz...
- Szukasz odpowiedzi- przerwał mu- Nieprawdaż?
- Nie mam pojęcia o czym...
- Czyżbym się pomylił? Czyżbym nie na ciebie czekał?
Arwiling zamyślił się. Głos rozsądku mówił mu, by wsiąść na konia i oddalić się czym prędzej. Z drugiej strony jednak nie miał dokąd pójść. Faenerion umarł. Jego dawne życie przepadło. Dużo nie straci, jeśli zdradzi nieznajomemu swoje przemyślenia.
- Szukam... metod. By walczyć z niesprawiedliwością. By ukarać tych, którzy żerują na słabych. By zasiać strach w tych, którzy go rozsiewają- odparł po chwili wahania.
- Czy chcesz zostać karzącą ręką sprawiedliwości? Aniołem Śmierci?- spytał starzec, który jakby czekał na te słowa.
- Tak.
- Doskonale. Pokażę ci więc, jak tego dokonać.
***
Zaprowadził go do siebie, do miejsca w którym mieszkał. Była to jaskinia u podnóża gór. Elf zawahał się, gdy ją ujrzał, wietrząc podstęp, lecz za namową starca, wszedł do środka. Wewnątrz znajdowało się posłanie z suszonej trawy oraz prymitywne palenisko ze stojakiem do wędzenia.
- Jesteś pustelnikiem?- spytał, a ślepiec przytaknął- Czego jesteś w stanie mnie nauczyć?
- Więcej, niż ci się wydaje.
Nie zauważył, jak pustelnik sięga do kieszeni. Nagle poczuł szczypanie oczu u drapanie w gardle. Kaszlnął, nie mogąc oddychać, ani widzieć. Oczy łzawiły mu potężnie, a tarcie ich niewiele pomagało. Gdy w końcu odzyskał wizję, starca nie było.
- Idź za moim głosem- usłyszał, lecz przez echo nie do końca był w stanie określić kierunku, z którego dochodził. Uznał, że z głębi jaskini.
Światło, które padało u wylotu jaskini szybko się skończyło i wkrótce pozostał w całkowitych ciemnościach. Co chwilę potykał się i upadał, lecz za każdym razem powstawał, nie chcąc dawać komukolwiek satysfakcji z własnej porażki.
- Powiedz mi, co widzisz- usłyszał. Chciał odkrzyknąć dość obcesowo, lecz powstrzymał się. Rzeczywiście, coś przed nim było.
Usłyszał kroki, lecz nie był to ostrożny tupot starca z miarowym postukiwaniem laski. Było to raczej ciężkie stąpanie metalowych butów, jakby ktoś zbrojny nadchodził.
Przeklął w duchu swoją głupotę i wejście w pułapkę. Za chwilę skończy jako odarty ze wszystkiego trup w zapomnianym przez elfów zadupiu.
Stukot stawał się coraz głośniejszy i głośniejszy, niemal czuć można było chłód stali na szyi. Miotał się tam i z powrotem, usiłując dostrzec cokolwiek, lecz nie mógł.
- Co widzisz?!- zawołanie stało się bardziej natarczywe, lecz on wciąż nie widział nic. Trupi chłód pełzł po nim, wędrując po kręgosłupie to w górę, to w dół. W końcu dostrzegł kogoś.
Ubrana w poszarpane szaty postać zbliżała się do niego bezszelestnie. Twarz miała zasłonięta kapturem, spod którego błyskały jej oczy. Zamiast prawej dłoni miała ostrze kosy.
Próbował się poruszyć, lecz nie mógł. Postać szła ku niemu nieubłaganie, a on nie mógł zdobyć się na nic innego, tylko krzyk. Ostrze wzniosło się w górę, szykując do ciosu. Wtedy kaptur opadł, a elf ujrzał trupią czaszkę zamiast żywej twarzy. Potem była ciemność...
Obudził się z krzykiem. Leżał na twardym posłaniu, u wylotu jaskini. Pustelnik siedział przy ognisku, wpatrując się w niego niewidzącymi oczami.
- Widziałeś?- spytał.
- Co to było do cholery?- rzucił, gdy się uspokoił. Cały był zlany potem, dyszał, jak po pełnym biegu.
- To był pierwszy krok- odparł ślepiec- One zawsze są najtrudniejsze.
***
Później okazało się, że jego wyprawa w głąb jaskini była fikcją. A właściwie halucynacją. Stary poczęstował go pewnym proszkiem, który wyrabiał z rosnących w górach kwiatów. Miały one tą właściwość, że wzbudzały one sztucznie strach.
- Musisz stać się czymś więcej niż zwykłym śmiertelnikiem w oczach swoich wrogów- tłumaczył pustelnik- By wymierzyć karę, muszą brać cię za coś nadprzyrodzonego.
- Po co?
- By twa krucjata przyniosła efekt, musisz nie tylko ukarać winnych. Ci, którzy planują zbrodnię zarzucą ją, jeśli będą się bali wyroku. Jako elf nie możesz tego osiągnąć. Ale jako symbol... Symbol będzie dla nich nie do zniszczenia.
- Jak ten upiór z groty?
- Podobny. Musi to być coś rozpoznawalnego.
To nie był jedyny raz, gdy zakosztował specyfiku. Wizje po nim bywały różne, lecz odczucia zawsze były podobne. Mimo to zażywał jeszcze wielokrotnie w ciągu dni spędzonych w pustelni. Było to nieco uzależniające.
***
- Musisz zachować czysty umysł i serce. Niech gniew i nienawiść nie trawią twej duszy.
- Dlaczego? Czy nie będzie to pomocne?
- Emocje mogą zaburzyć twój osąd. Skąd będziesz wiedział, czy ktoś jest niewinny, jeśli oprzesz się na swych uprzedzeniach?
Milczał przez chwilę, zastanawiając się nad tym.
- Wiesz dlaczego cię przyjąłem?- spytał nagle stary. Pokręcił głową.
- Umarłeś. Tam, wtedy w obozie. Jesteś chodzącym trupem, a mimo to... żyjesz. Ynnaed cię wybrał.
- Kto?
- Pan Śmierci. Zostałeś wybrany, by być jego aniołem.
- Dziwnie wybrał. Wiodłem życie dość...
- To bez znaczenia jakie wiodłeś życie- przerwał dość obcesowo starzec- Umarłeś. Teraz jesteś kimś innym.
- Naprawdę? Kim?
Stary znów spojrzał na niego tym swoim wzrokiem. Ciarki przeszły mu po plecach.
- Azraelem- rzekł.
***
Nie wiedział jak długo już tu siedział. Dni zmieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Czas przemijał, a on widział, jak inaczej zaczyna postrzegać wszystko.
Życie i śmierć. Połączone ze sobą nierozerwalnie, stanowiące jedność. Nie ważne, kim byłeś, każdy żywot musiał się skończyć. Taka była kolej rzeczy. Wobec śmierci wszyscy byli równi.
Niektórych jednak trzeba było wepchnąć w jej objęcia. Bowiem byli ci, którzy zakłócali naturalny porządek rzeczy. Zło trawiło ich serce i dusze, bez względu na rasę, czy religię. W tym też wszyscy byli równi. Taka jest natura rzeczy.
***
- Nie mam ci nic więcej do przekazania.
Azrael nie odpowiedział. Słuchał i akceptował. Tak widocznie miało być.
- Musisz sam zgłębić dalsze ścieżki. Pokazałem ci drogę, lecz kroczyć będziesz beze mnie.
- Tak- odparł krótko. Nawet nie zauważył, jak głos stał mu się ochrypły, ciężki.
- Swe przeznaczenie odnajdziesz w Bretonii. W zamku, siedlisku wszelkiego zła odbędzie się turniej. Wielu zmierza tam po zwycięstwo, łotry i uczciwi. Dokonaj na nich osądu, a winnych ukarz, jeśli rzeczywiście chcesz walczyć o sprawiedliwość.
- Tak zrobię- przytaknął.
Starzec westchnął ciężko. Azraelowi wydał się zmęczony. Zignorował to i po prostu położył się spać.
Rano, gdy się obudził, zauważył tylko trupa. Był stary i zasuszony, wyglądał, jakby leżał tu wiele lat. Były to ledwie kości w podartych łachmanach, lecz mimo to Azrael był pewien- oto leżał pustelnik, który wskazał mu drogę. Obok niego leżała zbroja przypominająca stalowego króla upiorów. Azrael spojrzał i zrozumiał.
- Spoczywał, starcze. Obiecuję, że dokonam osądu... i kary.
Imię: Azrael, Anioł Śmierci
Rasa: Elf wysokiego rodu
Broń: Miecz długi, Kopia, Koncerz
Zbroja: Pełna płytowa z ithilmaru wraz z hełmem, ciężka tarcza
Wierzchowiec: Ciężki rumak bojowy elfów
Ekwipunek: Zapasowy wierzchowiec
Umiejętność: Uzbrojony po zęby
Portret:
Ostatnio zmieniony 9 lip 2014, o 19:16 przez Byqu, łącznie zmieniany 9 razy.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
Wasilij Michajłowicz Błochin
Najemnik pochodzenia kiselwskiego
Broń: Pistolet, Nadziak
Tarcza: Puklerz
Zbroja: Średnia zbroja, Lekki hełm
Ekwipunek: На посошок Oгровaя 160%
Umiejętność Specjalna: Gladiator, Niezmącona samokontrola
Chowaniec: Wróbel Bojka( Nie brać pod uwagę przy rozstrzyganiu walk !)
Wasilij nigdy nie należał do ludzi którzy się rozdrabniali. Jak pić to na umór. Jak spać to do rana. Jak żreć to do syta. Jak gwałcić to też do syta. A ryj obić to wręcz uwielbiał. Parał się bowiem mało szanowanym ale dobrze płatnym zawodem najemnika. Lecz nie zwykłego żołdaka. Był to człowiek od mokrej roboty. Mało kiedy ktoś najmował go gdy chodziło o zwykłe zabijanie. Był raczej człowiekiem od egzekucji. Już w wieku 16 lat miał okazję zeskrobywać mózg ofiary z swojego nadziaka. Instynkt walki o przetrwanie był najwyraźniej większy niż szansa na to że ktoś odnajdzie gnijącego w kotlinie kupca. Czasami zdarzało mu się walczyć w podziemnych klubach za pieniądze. W taki mniej lub bardziej ciekawy sposób pędził sobie nasz bohater żywot długi okres.W taki sam sposób spędził by jeszcze kolejnych parę jak nie więcej lat gdyby nie wizyta w małej wiosce w okolicach bretonii która pociągnęła za sobą serię całkiem nieprzypadkowych zdarzeń.
Dzień był całkiem ciepły, wróbel imieniem Bojka ćwierkał rad z latających owadów w powietrzu. Luzak spokojnie dreptał, a Wasilij rad z sielankowego klimatu okolicy rozglądał się za śladami cywilizacji. Brzuch bowiem podpowiadał mu że pora zjeść coś więcej niż suchary, a woń onuc podpowiadała mu że pora odpocząć od marszu i odświeżyć dobytek. Po krótkiej jak na pijanego kislewskiego żołdaka chwili jego oczy uchwyciły w krajobrazie punkty, które przy trzeźwym spojrzeniu mógłby być strzechami domów. Bohater nasz udał się tam w celu przyjrzenia się swojemu spostrzeżeniu. Ba! O dziwo się nie mylił. Brązowe plamki okazały się wioską i to nie tak bardzo małą. Nazwy niestety nasz najemnik nie mógł poznać, bo mimo iż wykaligrafowana w iście elfickim stylu to fakt że był analfabetą pozostawał niezmienny. Szyld karczmy jednak rozpoznał bezbłędnie. Zapach grochówy i piwa był niczym edeński aromat dla jego nozdrzy.
Po minięciu progu wszedł do jasnej od słonka izby i siadł w rogu. Luzaka ostawił dając stajennemu tyle, by chłopak się faktycznie przyłożył. Właściciel przybytku w którym serwowano wątpliwej jakości jadło gwarantujące dobrej jakości sraczkę podszedł raźnie do jedynego ( wyłączając lokalne moczymordy) klienta i zasugerował podanie piwa i grochówki. Wasilij zmarszczył nosem i zapytał:
-Wódkę albo co mocniejszego macie?- karczmarz zaprzeczył.
-Boczek?- ponownie negacja.
- O kobitę to nawet nie pytam bo burdelu to u was raczej na pewno nie ma- Tym razem karczmarz przytaknął, co tym bardziej nie odpowiadało Kislewczykowi.
- To powiedz no mi chociaż dobrodzieju, czy jest tu ktoś za czyiś łeb lokalny możny płaci gotówką?- Zapytał z rezygnacją w głosie.
- A dobrodzieju jest ino się trza spytać u sołtysa. On wi komu trza kark przetrącić bo ino dyshonory jakiemu rycerzocie uczynił
Wasilij wielce rad z tych wieści zostawił karczmarzowi złocisza i ruszył w poszukiwaniu informacji u lokalnych władz.
Udawszy się do siedziby sołtysa zastukał kołatom i grzecznie poczekał starając się zetrzeć wyraz pijaństwa z twarzy.
Nagle zza drzwi usłyszał pisk kobiety i strzały. Wziął rozpęd i kopnięciem wyważył drzwi do środka. To co ujrzał przerosło jago najskrytsze deliryjne wspomnienia. Pierwsze co ujrzał to służkę stojącą na służbowym stole i drącą się w niebogłosy. Potem sołtysa który z muszkietu celował do biegającej myszy.
- Na cycki mojej babci, co wy tu kurwa robicie?!- Zdziwił się ździebko
-Żyć mi nie da ten gryzoń chędożona jej mać. Znowu wpieprzała moje dokumenty.- oparł sołtys przekrzykując huk kolejnego strzału.
Wasilij ocknąwszy się z zaskoczenia podniósł broń urzędnika tak by mierzyła bezpiecznie w sufit, po czym schylił się nad myszką. Ta poruszała wąsikiem i niuchając podeszła do kawałka suchara zaoferowanego przed kislewitę. gdy tylko zbliżyła się do jego dłoni, ten pochwycił ją, skręcił jej kark i wyrzucił przez okno.
- Cacy cacy bach po pracy. Ot w sedno trafiłem. Po pracę tu jestem.- rzekł najemnik
- Jest tylko jedna aktualnie ale dla ludzi z odpowiednimi hmmm.... preferencjami odparł. Wydaje mi się że jednak je spełniasz.
Po ustaleniu szczegół Wasilij od razu udał się do luzaka z sołtysem po sprzęt, a potem do lokum w którym przebywał nikczemnik. Urzędnik nie zapomniał tamtego dnia do końca swego życia. Zagadnięty raz przez kolegę odpowiedział następująco:
-To było już w pierwszy dzień. Tak więc poszliśmy. I wówczas zobaczyłem całą tę grozę. Przyszliśmy tam. Po kilku minutach Błochin włożył swoją odzież specjalną: brązową skórzaną czapkę, długi skórzany brązowy fartuch, skórzane brązowe rękawice z mankietami powyżej łokci. Na mnie wywarło to ogromne wrażenie: zobaczyłem kata
Że zarobić było na arenie śmierci Wasilij dowiedział się niedawno potem w jednej z kolejnych mieścin. A że zabijał i szło mu to nieźle zatem i tu postanowił spróbować....
[ to ja sobie podśmiechujkę zrobię zamiast tej pompy epickości i heroizmu który uskutecznianie do porzygu ]
Najemnik pochodzenia kiselwskiego
Broń: Pistolet, Nadziak
Tarcza: Puklerz
Zbroja: Średnia zbroja, Lekki hełm
Ekwipunek: На посошок Oгровaя 160%
Umiejętność Specjalna: Gladiator, Niezmącona samokontrola
Chowaniec: Wróbel Bojka( Nie brać pod uwagę przy rozstrzyganiu walk !)
Wasilij nigdy nie należał do ludzi którzy się rozdrabniali. Jak pić to na umór. Jak spać to do rana. Jak żreć to do syta. Jak gwałcić to też do syta. A ryj obić to wręcz uwielbiał. Parał się bowiem mało szanowanym ale dobrze płatnym zawodem najemnika. Lecz nie zwykłego żołdaka. Był to człowiek od mokrej roboty. Mało kiedy ktoś najmował go gdy chodziło o zwykłe zabijanie. Był raczej człowiekiem od egzekucji. Już w wieku 16 lat miał okazję zeskrobywać mózg ofiary z swojego nadziaka. Instynkt walki o przetrwanie był najwyraźniej większy niż szansa na to że ktoś odnajdzie gnijącego w kotlinie kupca. Czasami zdarzało mu się walczyć w podziemnych klubach za pieniądze. W taki mniej lub bardziej ciekawy sposób pędził sobie nasz bohater żywot długi okres.W taki sam sposób spędził by jeszcze kolejnych parę jak nie więcej lat gdyby nie wizyta w małej wiosce w okolicach bretonii która pociągnęła za sobą serię całkiem nieprzypadkowych zdarzeń.
Dzień był całkiem ciepły, wróbel imieniem Bojka ćwierkał rad z latających owadów w powietrzu. Luzak spokojnie dreptał, a Wasilij rad z sielankowego klimatu okolicy rozglądał się za śladami cywilizacji. Brzuch bowiem podpowiadał mu że pora zjeść coś więcej niż suchary, a woń onuc podpowiadała mu że pora odpocząć od marszu i odświeżyć dobytek. Po krótkiej jak na pijanego kislewskiego żołdaka chwili jego oczy uchwyciły w krajobrazie punkty, które przy trzeźwym spojrzeniu mógłby być strzechami domów. Bohater nasz udał się tam w celu przyjrzenia się swojemu spostrzeżeniu. Ba! O dziwo się nie mylił. Brązowe plamki okazały się wioską i to nie tak bardzo małą. Nazwy niestety nasz najemnik nie mógł poznać, bo mimo iż wykaligrafowana w iście elfickim stylu to fakt że był analfabetą pozostawał niezmienny. Szyld karczmy jednak rozpoznał bezbłędnie. Zapach grochówy i piwa był niczym edeński aromat dla jego nozdrzy.
Po minięciu progu wszedł do jasnej od słonka izby i siadł w rogu. Luzaka ostawił dając stajennemu tyle, by chłopak się faktycznie przyłożył. Właściciel przybytku w którym serwowano wątpliwej jakości jadło gwarantujące dobrej jakości sraczkę podszedł raźnie do jedynego ( wyłączając lokalne moczymordy) klienta i zasugerował podanie piwa i grochówki. Wasilij zmarszczył nosem i zapytał:
-Wódkę albo co mocniejszego macie?- karczmarz zaprzeczył.
-Boczek?- ponownie negacja.
- O kobitę to nawet nie pytam bo burdelu to u was raczej na pewno nie ma- Tym razem karczmarz przytaknął, co tym bardziej nie odpowiadało Kislewczykowi.
- To powiedz no mi chociaż dobrodzieju, czy jest tu ktoś za czyiś łeb lokalny możny płaci gotówką?- Zapytał z rezygnacją w głosie.
- A dobrodzieju jest ino się trza spytać u sołtysa. On wi komu trza kark przetrącić bo ino dyshonory jakiemu rycerzocie uczynił
Wasilij wielce rad z tych wieści zostawił karczmarzowi złocisza i ruszył w poszukiwaniu informacji u lokalnych władz.
Udawszy się do siedziby sołtysa zastukał kołatom i grzecznie poczekał starając się zetrzeć wyraz pijaństwa z twarzy.
Nagle zza drzwi usłyszał pisk kobiety i strzały. Wziął rozpęd i kopnięciem wyważył drzwi do środka. To co ujrzał przerosło jago najskrytsze deliryjne wspomnienia. Pierwsze co ujrzał to służkę stojącą na służbowym stole i drącą się w niebogłosy. Potem sołtysa który z muszkietu celował do biegającej myszy.
- Na cycki mojej babci, co wy tu kurwa robicie?!- Zdziwił się ździebko
-Żyć mi nie da ten gryzoń chędożona jej mać. Znowu wpieprzała moje dokumenty.- oparł sołtys przekrzykując huk kolejnego strzału.
Wasilij ocknąwszy się z zaskoczenia podniósł broń urzędnika tak by mierzyła bezpiecznie w sufit, po czym schylił się nad myszką. Ta poruszała wąsikiem i niuchając podeszła do kawałka suchara zaoferowanego przed kislewitę. gdy tylko zbliżyła się do jego dłoni, ten pochwycił ją, skręcił jej kark i wyrzucił przez okno.
- Cacy cacy bach po pracy. Ot w sedno trafiłem. Po pracę tu jestem.- rzekł najemnik
- Jest tylko jedna aktualnie ale dla ludzi z odpowiednimi hmmm.... preferencjami odparł. Wydaje mi się że jednak je spełniasz.
Po ustaleniu szczegół Wasilij od razu udał się do luzaka z sołtysem po sprzęt, a potem do lokum w którym przebywał nikczemnik. Urzędnik nie zapomniał tamtego dnia do końca swego życia. Zagadnięty raz przez kolegę odpowiedział następująco:
-To było już w pierwszy dzień. Tak więc poszliśmy. I wówczas zobaczyłem całą tę grozę. Przyszliśmy tam. Po kilku minutach Błochin włożył swoją odzież specjalną: brązową skórzaną czapkę, długi skórzany brązowy fartuch, skórzane brązowe rękawice z mankietami powyżej łokci. Na mnie wywarło to ogromne wrażenie: zobaczyłem kata
Że zarobić było na arenie śmierci Wasilij dowiedział się niedawno potem w jednej z kolejnych mieścin. A że zabijał i szło mu to nieźle zatem i tu postanowił spróbować....
[ to ja sobie podśmiechujkę zrobię zamiast tej pompy epickości i heroizmu który uskutecznianie do porzygu ]
Ostatnio zmieniony 7 lip 2014, o 15:47 przez kubencjusz, łącznie zmieniany 2 razy.
Dobra, dzisiaj wpłynie jeszcze zgłoszenie kumpla, który bardzo dobrze pisze.
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
[Ja już przekroczyłem połowę . W poniedziałek mam wolne, może uda mi się doszlifować co trzeba, bo opowieść wymknęła mi się spod kontroli. Z drugiej strony, jak bym miał powycinać część tekstu, niektóre fragmenty porobiłyby się z dupy.
@ Byqu: możesz wymienić Króla Gonu na mniejszego? Ten rozjeżdża forum.]
@ Byqu: możesz wymienić Króla Gonu na mniejszego? Ten rozjeżdża forum.]
[Ehh... chciałem zrobić Gwardzistę Morra...
no ale Grimgor mnie sprowokował... no bezczelnie sprowokował! no po prostu zawsze kiedy prowadzi Arenę to musi dać krasnoludom takiego wierzchowca ,że nie da się odmówić ]
-Panowie!- rozległ się twardy głos zrzędwliego krasnoluda. Bafur Bafursson ,sztygar Twierdzy Zhufbar siedział na żelaznej skrzynce ćmiąc fajkę. Tyle ,że kilka kilometrów pod ziemią w korytarzy kopalnianym. I kiedy unosił się siwy jak jego broda dym ,wokół niego kilkunastu krasnoludów w pocie czoła rozbijało kamienie swoimi kilofami. Jednak kiedy ich wezwał ,wszyscy przerwali pracę ;co było swojego rodzaju ulgą; i spojrzeli w jego stronę swymi zmęczonymi ,lecz wytrwałymi oczyma.
-Capi elfem...- mruknął długobrody pod nosem.
Górnicy popatrzyli po sobie ,po czym wrócili do pracy bez słowa i znów rozległ się odgłos żelaza kruszącego kamień. Bafur był już stary ,nawet jak na krasnoluda. Cenili jego doświadczenie i umiejętności ,ale zdawali sobie sprawę ,że czasem mówi bez sensu. Tylko jeden krasnolud nie wrócił do pracy. Był wyraźnie młodszy od Bafura (co zresztą nie było rzadkie). Podszedł do niego i obmył twarz wodą.
-Co jest ojciec?! Jaki elf?- wysapał zmęczony.
-Capi elfem...-mruknął Bafur -Czuję to ,Thori...-
-Ale ojciec! Jesteśmy kilka kilometrów pod ziemią!-
Stary górnik wyciągnął fajkę z ust -Osiem...- rzekł stanowczo ,po czym znów wrócił do palenia.
Thori wzruszył ramionami i znów chwycił swój kilof. -Elfem ,czy nie elfem... w tych skałach jest złoto...- rzekł dumnie i ruszył na swoje stanowisko.
-Ha! Złoto! Złota się zachciewa! Takie nieroby jak wy znajdą co najwyżej piryt lub inne nic nie warte gówno!- wykrzyczał zrzędliwy długobrody.
-Ojciec! Ojcu łatwo mówić ze skrzyneczki!- odparł groźnie Thori wymachując kilofem ,podczas gdy inne krasnoludy ciężko pracowały ,obawiając się ,że stary sztygar znów się zdenerwuje. A to rzadko kiedy kończyło się dobrze. Pewnego razu w nerwach na opóźnienia w pracy i uszkodzenie przez czeladników Mechanicznego Kreta Kopiącego ,ten naprawił go i osobiście usiadł ze sterami. Bo jak twierdził uczniowe używali go w złych miejsach. I tak po przekopaniu kilkudziesięciu metrów przekopał się on przez ścianę prowadzącą do podkopu Skavenów śmiejąc się tubalnie i dopiero wezwanie Żelaznego Bractwa pozwoliło komukolwiek przebić się do Bafura i jego czeladników. Sam później twierdził ,że to przez oszczędności na sprzęt ,ale fakt faktem - czeladnicy na długo zapamiętali tą lekcję.
-Ta skrzynka to podstawa sztuki górniczej!- rzekł dumnie starzec
-To jej użyjmy na kilof Grungiego!- odparł syn Bafura
-WARA WAM! Nie czas! Do roboty!- warknął zaciskając pięść.
Thori machnął ręką i zrezygnowany wrócił do roboty. W końcu tunel sam się nie wykopie.
Bafur znów zaczął ćmić fajkę. Wszak jego myśli cały czas kłopotał zapach elfów. I to pod ziemią ,gdzie wydawało by się jest trochę spokoju.
I tak ekipa górnicza pracowała kilka godzin ,aż w końcu znów rozległ się okrzyk.
-Staaaaać!- wrzasnął Bafur ,a jego echo rozniosło się korytarzami. Krasnoludy przerwały pracę i zmęczona oparły się o kilofy.
Stary sztygar chwycił swoją dwulufową strzelbę i ruszył w miejsce ,gdzie skończono kopać.
-Tatuś! A po co ci ta strzelba u diabła?! Tyle kilometrów pod ziemią!- zapytał zrezygnowany Thori ocierając czoło.
-Osiem... osiem kilometrów...- odparł i pyknął fajkę. -A co do strzelby... takie przepisy BHP...- wytłumaczył i podkręcił lampę na swym kasku ,by dawała mocniejsze światło.
Zbliżył się do krasnoluda ,który był najdalej ,a ten wyprostował się widząc sztygara i rzekł -Jest nieźle! Nie ma żadnych gazów ,ani szczurzego ścierwa! Niedługo powinny być szersze jaskinie to można zrobić jakiś postoik ,nie?-
-Otóż to...- odparł Bafur zbliżając się do skalnej ściany -Dobra ,panowie! Czas na skryzneczkę! Dawaj ją tu ,Thori!- wykrzyknął do syna. Reszta górników spojrzała po sobie ,wszak od początku wykopu sztygar obiecał im pokazać podstawę górnictwa. Wszak nigdy wcześniej nie słyszeli o czymś takim ,wszystkie metody były potrzebne. Wiedzieli jednak ,że od długobrodych można się wiele nauczyć.
Thori chwycił skrzynię ,po czym pobiegł do ojca. Ten widząc ten pośpiech wrzasnął ,wręcz wypluwając dym z ust-E! Zwolnij ,do cholery!!!-
Thori momentalnie zwolnił kroku i podszedł do ojca. Ten chwycił skrzynkę i rzekł. Stare metody są najlepsze!- po czym wyciągnął spod brody klucz i natychmiast otworzył skrzynię.
Cała ekipa zebrała się ,żęby zobaczyć co tam jest... i wielki był ich zawód ,gdy ujrzeli jedynie laski dynamitu.
-No co?!- warknął Bafur -Nowinek technicznych wam się zachciało?! Lenie śmierdzące!-
Długobrody wstał i wyrwał z ręki stojącego obok krasnoluda kilof ,po czym wcisnął mu strzelbę -Trzymaj!-
Zamachnął się i potężnym ciosem wybił dziurę w ścianie skalnej po czym umieścił tam laski dynamitu i zaczął cofać się prowadząc za sobą długi lont. Reszta krasnoludów momentalnie zaczęła przyspieszonym krokiem oddalać się od dynamitu ,a pośpiechu dodała im jeszcze cały czas paląca się fajka tuż przy loncie.
-Dobra! Bezpieczeństwo to podstawa!- rzekł zadowolony do stojącego obok krasnoluda ,gdy byli już sporą odległośc od materiałów wybuchowych ,ukrycu za kamieniami. -Sygnał chłopcze!- wydał komendę ,po czym wsadził koniec lontu do fajki ,a ten błyskawicznie się zapalił.
-KRYYYYJ RYYYYYJ!!!- rozległ się wrzask ,a po nim nastąpił potężny wybuch. Setki odłamków przeleciało przez korytarz w ich stronę i słychać było tylko jak odbijały się one od ich kasków.
Chmura dymu uniosła się korytarzem i co mniej doświadczeni górnicy zaczęli kasłać ,nie nabierając wczesniej powietrza. -No! Czas się napić! Ha ha ha!- rozległ się śmiech Bafura oglądającego swe dzieło ,wchodząc w chmurę dymu.
Reszta grupy równie uradowana podniosła swe kilofy i ruszyła za nim.
-KURWAAAAA...- rozległ się potężny wrzask ,który momentalnie urwał się. Górnicy spojrzeli po sobie ,po czym ile sił w nogach rzucili się w stronę ,skąd dobiegał wrzask sztygara.
-OJCIEC!-
Thori biegł najszybciej ściskając w ręce ojcowską dwururkę. W końcu dym opadł ,a w miejscu ,gdzie wsadzono dynamit ukazała się wielka ,ciemna jaskinia. -Światło!- warknął Thori ,po czym wyrwał z rąk jakiegoś górnika latarnię i oświetlił jaskinię. -Są schody! Idziemy!- wykrzyknął ,po czym ruszył na czele krasnoludów w dół. Wszyscy wiedzieli co może czaić się w takich miejsach ,więc uważnie wpatrywali się w ciemnośc ,ściskając swoje kilofy.
-Coś tu jest!- wykrzyknął młody Bafursson -Więcej światła! Dajcie flarę!-
Krótkobrody w za dużym hełmie przyniósł Thoriemu przedmiot i ten natychmiast użył flary. Potężne białe światło ,najpierw oślepiło krasnoludów ,lecz po chwili ujrzeli oni wokół siebie nie wielkie skały ,ale zrujnowane ruiny. Gigantyczna jaskinia pełna była starych ,zniszczonych pozostałości po jakimś zamku. Zdziwione krasnoludy zaczęły przyglądać się kamieniom ,aż w końcu jeden z nich splunął -Elfy! Tfu!-
-A więc stary Bafur miał rację!- dodał inny.
-Jakie ,kurwa elfy?! Tutaj?!-
-Magia! Tfu!-
-Cisza!- warknął Thori. -Patrzcie na to!- mruknął i wskazał strzelbą na wielkie drzwi przed nim ,które znajdowały się na końcu schodów. Górnicy spojrzeli na nie i po chwili dostrzegli ,że jest w nich coś niezwykłego. Bowiem znajdowało się w nich coś magicznego ,jakby portal ,ale ledwo widoczny.
-Wpadł tam...- rzekł ponuro Thori.
-Co robimy?!-
-Panowie! Czym prędzej wracajcie do góry i zameldujcie to tu zaszło!-
-A ty?-
-Idę po ojca...- odparł ,po czym sprawdził ,czy strzelba jest załadowana.
-GRUNGI!!!- wykrzyknął i wskoczył w portal znikając z oczu reszty kompanii.
Thori przebudził się. Był cały obolały i widział jak przez mgłę. Ujrzał ,że ktoś na niego spogląda z góry ,a on wyraźnie leży na ziemi. Zamrugał i w końcu jego wzrok wyostrzył się. Nad nim stał nie kto inny jak sam Bafur wpatrując się w syna.
-Tato! Odnalazłem cię!- wykrzyknął
-Aaa! Daruj sobie te teksty ,bo się zesram!- mruknął zrzędliwie Bafursson i wsadził fajkę do ust. Thori wstał czując ból w plecach i rozejrzał się. Malutkie pomieszczenie oświetlała jedynie świeca z kasku jego ojca. Otaczały ich jedynie skały ,i tylko w jednej z nich był mału otwór. Thorii w końcu przyzwyczaił wzrok i ujrzał ,że na ziemi coś leży. Cztery skaveńskie trupy ,zmasakrowane kilofem. Ten bowiem cały zakrwawiony spoczywał obok ojcowskiej dwururki.
-Miałeś szczęście ,że nie zemdlałeś po upadku jak ja...- podrapał się po głowie Thori.
-Szczęście?! Dupa ,nie szczęście! Zawdzięczam to zbroi! Ha! Masz teraz powód dlaczego targam to żelastwo! Nie strasznie mi ani kamienie ,ani ścierwa!- rzekł dumnie stary sztygar ćmiąc fajkę.
-Ten dym to dobry pomysł? Zaraz się podusimy...- rzekł syn szukając jakiegoś przejścia.
-Eee tam! Szczuroczłeki zrobiły wentyl ,he he! A może ktoś odbierze sygnał dymny?! A może...-
-Dobra ,ojciec! - przerwał Thorii -Co robimy?-
Stary sztygar uśmiechnął się -Jak to co?! To co robimy najlepiej!- wykrzyknął chwytając kilof -Z siłą ,synku!- dodał zadowolony ,po czym zaczął uderzać w kamienną ścianę. Thori westchnął ,po czym dołączył do ojca.
I tak ,uderzenie za uderzeniem ,cios za ciosem ,wyrwa za wyrwą ,zaczął postawać nowy tunel. W końcu Bafurssonowie zatrzymali się ,gdy sztygar przerwał w połowie uderzenia.
-Czekaj... czuję coś...- rzekł spod siwej brody.
-Znowu elfy?! Nie ma czasu ,ojciec!- wykrzyknął Thori ,po czym uderzył. I to był błąd.
Skała rozpadła się i potężna fala wody wlała się w tunel porywając krasnoludy.
-Mówiłem..bulbulbl... stop ,kapiszonie!- wrzeszczał stary Bafur bezskutecznie próbując walczyć z wodą i cały czas czuł jak jego ciężki hełm uderza o skały.
Thori machał panicznie rękoma próbując się uratować ,lecz woda ciągnęła ich w dół.
https://www.youtube.com/watch?v=9uvdvpaOSDY
-EKHU!!!- zakasłał Thori wypluwając wodę ,po czym panicznie przetarł oczy. Był przemoczony do suchej nitki i znów leżał na dnie jaskini -Ojciec! Ojciec!- krzyczał wstając ,lecz ten siedział spokojnie na ziemi wyciskając z brody wodę.
-Mówiłem ,kurwa... mówiłem...-
-No wybacz ,ojciec... ale żyjemy!-
-Ale tytoń zamókł!- warknął Bafur wstając -Idziemy do góry! Może już wyjdziemy na powierzchnię. I co to do cholery za jazgot z góry?!
Sztygar cały w nerwach kroczył w górę po mokrych skałach. W końcu ujrzał promienie słońca i zaczął przeciskać się przez mały otwór ,lecz momentalnie zasłonił oczy od bijącego światła. Słyszał jednak coś podejrzanego. Z góry dobiegały odgłosy jakiejś orkiestry dętej i okrzyki radości. "Trza odstawić gorzałę..." pomyślał i w końcu wyszedł na powierzchnię.
-Zbyt długo pod ziemią...-stwierdził mrugając. W końcu jego wzrok zaczął się przyzwyczajać i ujrzał ,że wraz z synem są na dnie wyschniętego jeziora. Przebili się przez jego dno ,kompletnie spuszczając z niego wodę. Bafurssonowie spojrzeli na górę i zobaczyli jak nad nimi ,przy dawnych brzegach jeziora stoi mnóstwo ludzi ,ciekawsko patrząc w dół. Stamtąd dobiegały odgłosy i orkiestra ,jednak te momentalnie ucichły ,gdy pojawili się górnicy i wszyscy zszokowani patrzyli na dno ,gdzie nzajdowały się niskie istoty. Gapili się i widać było ,że spodziewali się czegoś innego. Widocznie trwała tam jakaś impreza ,a krasnoludy okazały się być nie tym gościem to trzeba.
Thori ujrzał jak kilku rycerzy w wypolerowanych zbrojach i pięknych tabardach kroczy w ich stronę ,błotnistym dnem ,jakby się ścigając ,co chwilę popychając się nawzajem i wymierzając ciosy mieczami ,by tylko zatrzymać resztę. Kiedy jednak ujrzeli krasnoludów ,zatrzymali się gwałtownie, niemal wpadając w błotniste dno ,a wstać potem byłoby ciężko w takich pancerzach
-A co to?- rzekł jeden z nich wstając z kolan.
-Jakie co?! Raczej KTO! Jam jest Bafur Bafursson ,sztugar kopalni Zhufbar! A kogo się spodziewaliście ,człeczyny?!- warknął stary sztygar wściekle ,wszak krasnolud nienawidził być mokry.
Ludzie zaczęli szeptać między sobą ,aż w końcu ktoś z góry wrzasnął piskliwym głosem -To magiczne skrzaty naszej Panienki!- wrzyscy zaczęli bić brawo i znów się radować ,a orkiestra znowu zaczęła wygrywać radosne piosenki. Wszyscy zaczęli tańczyć i radosnymi gestami witać zdziwione krasnoludy.
Czwórka rycerzy momentalnie podbiegła do krasnoludów i zaczęli zdjemować swe hełmy kłaniając się ,co chwilę popychając się nawzajem.
Pierwszy z nich wystąpił kłaniając się nisko -Polećcie mnie pani ,bowiem składam jej miecz! Jam jest Michael de Jeanau! Obrońca uniśnionych! Wyzwoliciel niewiast! Pogromca smoka...-
Reszta uczyniła tak samo kłaniając się ,każdy niżej i wykrzykując swoje bezsensowne tytuły ,byle by przekrzyczeć innych.
Bafur i Thori spojrzeli po sobie z nie małym zdziwieniem w oczach ,nic z tego nie rozumiejąc. Nie często bowiem zdarzały się takie sytuacje w życu górnika.
W końcu rycerze przestali mówic i zamilkli kłaniając się. Wtedy gwar na górze też ucichł ,a orkiestra znów przestała grać. Tłum gapi wbił w Bufarssonów swój rządny werdyktu wzrok ,czekając w skupieniu ,jakby miała to być najwspanialsza wieśc w ich życiu
Górnicy stali osłupiali. Thori szepnął cicho -Ojciec... a może przeniosło nas tym portalem do jakiejść elfiej wiochy?- rzekł Thori w khazalidzie, obawiając się elfich szpiegów.
-Tfu! Nawet tak nie myśl ,poza tym to człeczyny!- odparł stary krasnolud w ojczystym języku
-Naradzają się...-
-Może kontaktują z panienką! rzekł ktoś cicho na górze padając na kolana,a rycerze widocznie zaczęli mieć trudności ,żeby długo wytrzymać w pozycji skłonu w takich zbrojach.
W końcu jeden z rycerzy podniósł lekko wzrok rzekł -Szlachetni wysłannicy naszej Panienki! Kogo wybierzecie? Komu wręczycie Błogosławionego Złotego Gralla?!-
Bafur wytrzeszczył oczy -ACH TAK?!- po czym potężny prawy prosty powalił rycerza na ziemię ,a ten tylko jęknął w błocie.
-Thori! Idziemy!- wykrzyknął sztygar odpychając innego rycerza i kierując się w górę. -Złota się zachciewa...wiedziałem ,że to jakieś oszusty...-
Młody Baffurson oparł strzelbę na ramię i w gniewie ruszył za ojciem -Jak nie wiadomo o co chodzi...to chodzi o pieniądze! Szopkę sobie urządzili!- skwitował i dwójka górników zostawiła zszokowanych rycerzy na dole.
W końcy górnicy wygramolili się na górę i ujrzeli wokół dawnego jeziora sporą grupę ludzi ,za plecami których stało kilka straganów ,jakaś kaplicza i scena ,gdzie siedzieli muzycy z zaciekawieniem patrzący w stronę jeziora. Ludzie rozstąpili się w zdziwieniu ,nie zatrzymując krasnoludzkich górników. Ci przeszli obok kolorowych ozdób ,mijając zdziwioną hołotę z pogardą. Bafur po drodze pochwycił jakiś kawał mięsiwa i spożył go ,po czym złapał za jakiś kufel i osuszył go rzucając po tym za siebie. Thori ze smutkiem wpatrywał się w pieczone na ogniu mięsiwa ,lecz wiedział ,że nie mogą tu zostać. Wszak kto ucztuje z naciągaczami.
-Znajdźmy jakąś karczmę... jeszcze nie wiem ,gdzie jesteśmy ,ale karczma musi tu być...-
Imię: Bafur Bafursson ,Sztygar Twierdzy Zhufbar
Rasa: Krasnolud (Thane?)
Broń: Kilof
Zbroja:
Ciężka zbroja
Ciężki hełm - w kopalni to podstawa
Ekwipunek:
Eksperymentalna Broń:
Krasnoludzka Niezawodna Strzelba Dwulufowa
Umiejętność:
Nie Jedno Widział W Swym Życiu
Wierzchowiec:
Thori Bafursson
Niosący Tarczę
https://www.youtube.com/watch?v=HI0x0KYChq4
no ale Grimgor mnie sprowokował... no bezczelnie sprowokował! no po prostu zawsze kiedy prowadzi Arenę to musi dać krasnoludom takiego wierzchowca ,że nie da się odmówić ]
-Panowie!- rozległ się twardy głos zrzędwliego krasnoluda. Bafur Bafursson ,sztygar Twierdzy Zhufbar siedział na żelaznej skrzynce ćmiąc fajkę. Tyle ,że kilka kilometrów pod ziemią w korytarzy kopalnianym. I kiedy unosił się siwy jak jego broda dym ,wokół niego kilkunastu krasnoludów w pocie czoła rozbijało kamienie swoimi kilofami. Jednak kiedy ich wezwał ,wszyscy przerwali pracę ;co było swojego rodzaju ulgą; i spojrzeli w jego stronę swymi zmęczonymi ,lecz wytrwałymi oczyma.
-Capi elfem...- mruknął długobrody pod nosem.
Górnicy popatrzyli po sobie ,po czym wrócili do pracy bez słowa i znów rozległ się odgłos żelaza kruszącego kamień. Bafur był już stary ,nawet jak na krasnoluda. Cenili jego doświadczenie i umiejętności ,ale zdawali sobie sprawę ,że czasem mówi bez sensu. Tylko jeden krasnolud nie wrócił do pracy. Był wyraźnie młodszy od Bafura (co zresztą nie było rzadkie). Podszedł do niego i obmył twarz wodą.
-Co jest ojciec?! Jaki elf?- wysapał zmęczony.
-Capi elfem...-mruknął Bafur -Czuję to ,Thori...-
-Ale ojciec! Jesteśmy kilka kilometrów pod ziemią!-
Stary górnik wyciągnął fajkę z ust -Osiem...- rzekł stanowczo ,po czym znów wrócił do palenia.
Thori wzruszył ramionami i znów chwycił swój kilof. -Elfem ,czy nie elfem... w tych skałach jest złoto...- rzekł dumnie i ruszył na swoje stanowisko.
-Ha! Złoto! Złota się zachciewa! Takie nieroby jak wy znajdą co najwyżej piryt lub inne nic nie warte gówno!- wykrzyczał zrzędliwy długobrody.
-Ojciec! Ojcu łatwo mówić ze skrzyneczki!- odparł groźnie Thori wymachując kilofem ,podczas gdy inne krasnoludy ciężko pracowały ,obawiając się ,że stary sztygar znów się zdenerwuje. A to rzadko kiedy kończyło się dobrze. Pewnego razu w nerwach na opóźnienia w pracy i uszkodzenie przez czeladników Mechanicznego Kreta Kopiącego ,ten naprawił go i osobiście usiadł ze sterami. Bo jak twierdził uczniowe używali go w złych miejsach. I tak po przekopaniu kilkudziesięciu metrów przekopał się on przez ścianę prowadzącą do podkopu Skavenów śmiejąc się tubalnie i dopiero wezwanie Żelaznego Bractwa pozwoliło komukolwiek przebić się do Bafura i jego czeladników. Sam później twierdził ,że to przez oszczędności na sprzęt ,ale fakt faktem - czeladnicy na długo zapamiętali tą lekcję.
-Ta skrzynka to podstawa sztuki górniczej!- rzekł dumnie starzec
-To jej użyjmy na kilof Grungiego!- odparł syn Bafura
-WARA WAM! Nie czas! Do roboty!- warknął zaciskając pięść.
Thori machnął ręką i zrezygnowany wrócił do roboty. W końcu tunel sam się nie wykopie.
Bafur znów zaczął ćmić fajkę. Wszak jego myśli cały czas kłopotał zapach elfów. I to pod ziemią ,gdzie wydawało by się jest trochę spokoju.
I tak ekipa górnicza pracowała kilka godzin ,aż w końcu znów rozległ się okrzyk.
-Staaaaać!- wrzasnął Bafur ,a jego echo rozniosło się korytarzami. Krasnoludy przerwały pracę i zmęczona oparły się o kilofy.
Stary sztygar chwycił swoją dwulufową strzelbę i ruszył w miejsce ,gdzie skończono kopać.
-Tatuś! A po co ci ta strzelba u diabła?! Tyle kilometrów pod ziemią!- zapytał zrezygnowany Thori ocierając czoło.
-Osiem... osiem kilometrów...- odparł i pyknął fajkę. -A co do strzelby... takie przepisy BHP...- wytłumaczył i podkręcił lampę na swym kasku ,by dawała mocniejsze światło.
Zbliżył się do krasnoluda ,który był najdalej ,a ten wyprostował się widząc sztygara i rzekł -Jest nieźle! Nie ma żadnych gazów ,ani szczurzego ścierwa! Niedługo powinny być szersze jaskinie to można zrobić jakiś postoik ,nie?-
-Otóż to...- odparł Bafur zbliżając się do skalnej ściany -Dobra ,panowie! Czas na skryzneczkę! Dawaj ją tu ,Thori!- wykrzyknął do syna. Reszta górników spojrzała po sobie ,wszak od początku wykopu sztygar obiecał im pokazać podstawę górnictwa. Wszak nigdy wcześniej nie słyszeli o czymś takim ,wszystkie metody były potrzebne. Wiedzieli jednak ,że od długobrodych można się wiele nauczyć.
Thori chwycił skrzynię ,po czym pobiegł do ojca. Ten widząc ten pośpiech wrzasnął ,wręcz wypluwając dym z ust-E! Zwolnij ,do cholery!!!-
Thori momentalnie zwolnił kroku i podszedł do ojca. Ten chwycił skrzynkę i rzekł. Stare metody są najlepsze!- po czym wyciągnął spod brody klucz i natychmiast otworzył skrzynię.
Cała ekipa zebrała się ,żęby zobaczyć co tam jest... i wielki był ich zawód ,gdy ujrzeli jedynie laski dynamitu.
-No co?!- warknął Bafur -Nowinek technicznych wam się zachciało?! Lenie śmierdzące!-
Długobrody wstał i wyrwał z ręki stojącego obok krasnoluda kilof ,po czym wcisnął mu strzelbę -Trzymaj!-
Zamachnął się i potężnym ciosem wybił dziurę w ścianie skalnej po czym umieścił tam laski dynamitu i zaczął cofać się prowadząc za sobą długi lont. Reszta krasnoludów momentalnie zaczęła przyspieszonym krokiem oddalać się od dynamitu ,a pośpiechu dodała im jeszcze cały czas paląca się fajka tuż przy loncie.
-Dobra! Bezpieczeństwo to podstawa!- rzekł zadowolony do stojącego obok krasnoluda ,gdy byli już sporą odległośc od materiałów wybuchowych ,ukrycu za kamieniami. -Sygnał chłopcze!- wydał komendę ,po czym wsadził koniec lontu do fajki ,a ten błyskawicznie się zapalił.
-KRYYYYJ RYYYYYJ!!!- rozległ się wrzask ,a po nim nastąpił potężny wybuch. Setki odłamków przeleciało przez korytarz w ich stronę i słychać było tylko jak odbijały się one od ich kasków.
Chmura dymu uniosła się korytarzem i co mniej doświadczeni górnicy zaczęli kasłać ,nie nabierając wczesniej powietrza. -No! Czas się napić! Ha ha ha!- rozległ się śmiech Bafura oglądającego swe dzieło ,wchodząc w chmurę dymu.
Reszta grupy równie uradowana podniosła swe kilofy i ruszyła za nim.
-KURWAAAAA...- rozległ się potężny wrzask ,który momentalnie urwał się. Górnicy spojrzeli po sobie ,po czym ile sił w nogach rzucili się w stronę ,skąd dobiegał wrzask sztygara.
-OJCIEC!-
Thori biegł najszybciej ściskając w ręce ojcowską dwururkę. W końcu dym opadł ,a w miejscu ,gdzie wsadzono dynamit ukazała się wielka ,ciemna jaskinia. -Światło!- warknął Thori ,po czym wyrwał z rąk jakiegoś górnika latarnię i oświetlił jaskinię. -Są schody! Idziemy!- wykrzyknął ,po czym ruszył na czele krasnoludów w dół. Wszyscy wiedzieli co może czaić się w takich miejsach ,więc uważnie wpatrywali się w ciemnośc ,ściskając swoje kilofy.
-Coś tu jest!- wykrzyknął młody Bafursson -Więcej światła! Dajcie flarę!-
Krótkobrody w za dużym hełmie przyniósł Thoriemu przedmiot i ten natychmiast użył flary. Potężne białe światło ,najpierw oślepiło krasnoludów ,lecz po chwili ujrzeli oni wokół siebie nie wielkie skały ,ale zrujnowane ruiny. Gigantyczna jaskinia pełna była starych ,zniszczonych pozostałości po jakimś zamku. Zdziwione krasnoludy zaczęły przyglądać się kamieniom ,aż w końcu jeden z nich splunął -Elfy! Tfu!-
-A więc stary Bafur miał rację!- dodał inny.
-Jakie ,kurwa elfy?! Tutaj?!-
-Magia! Tfu!-
-Cisza!- warknął Thori. -Patrzcie na to!- mruknął i wskazał strzelbą na wielkie drzwi przed nim ,które znajdowały się na końcu schodów. Górnicy spojrzeli na nie i po chwili dostrzegli ,że jest w nich coś niezwykłego. Bowiem znajdowało się w nich coś magicznego ,jakby portal ,ale ledwo widoczny.
-Wpadł tam...- rzekł ponuro Thori.
-Co robimy?!-
-Panowie! Czym prędzej wracajcie do góry i zameldujcie to tu zaszło!-
-A ty?-
-Idę po ojca...- odparł ,po czym sprawdził ,czy strzelba jest załadowana.
-GRUNGI!!!- wykrzyknął i wskoczył w portal znikając z oczu reszty kompanii.
Thori przebudził się. Był cały obolały i widział jak przez mgłę. Ujrzał ,że ktoś na niego spogląda z góry ,a on wyraźnie leży na ziemi. Zamrugał i w końcu jego wzrok wyostrzył się. Nad nim stał nie kto inny jak sam Bafur wpatrując się w syna.
-Tato! Odnalazłem cię!- wykrzyknął
-Aaa! Daruj sobie te teksty ,bo się zesram!- mruknął zrzędliwie Bafursson i wsadził fajkę do ust. Thori wstał czując ból w plecach i rozejrzał się. Malutkie pomieszczenie oświetlała jedynie świeca z kasku jego ojca. Otaczały ich jedynie skały ,i tylko w jednej z nich był mału otwór. Thorii w końcu przyzwyczaił wzrok i ujrzał ,że na ziemi coś leży. Cztery skaveńskie trupy ,zmasakrowane kilofem. Ten bowiem cały zakrwawiony spoczywał obok ojcowskiej dwururki.
-Miałeś szczęście ,że nie zemdlałeś po upadku jak ja...- podrapał się po głowie Thori.
-Szczęście?! Dupa ,nie szczęście! Zawdzięczam to zbroi! Ha! Masz teraz powód dlaczego targam to żelastwo! Nie strasznie mi ani kamienie ,ani ścierwa!- rzekł dumnie stary sztygar ćmiąc fajkę.
-Ten dym to dobry pomysł? Zaraz się podusimy...- rzekł syn szukając jakiegoś przejścia.
-Eee tam! Szczuroczłeki zrobiły wentyl ,he he! A może ktoś odbierze sygnał dymny?! A może...-
-Dobra ,ojciec! - przerwał Thorii -Co robimy?-
Stary sztygar uśmiechnął się -Jak to co?! To co robimy najlepiej!- wykrzyknął chwytając kilof -Z siłą ,synku!- dodał zadowolony ,po czym zaczął uderzać w kamienną ścianę. Thori westchnął ,po czym dołączył do ojca.
I tak ,uderzenie za uderzeniem ,cios za ciosem ,wyrwa za wyrwą ,zaczął postawać nowy tunel. W końcu Bafurssonowie zatrzymali się ,gdy sztygar przerwał w połowie uderzenia.
-Czekaj... czuję coś...- rzekł spod siwej brody.
-Znowu elfy?! Nie ma czasu ,ojciec!- wykrzyknął Thori ,po czym uderzył. I to był błąd.
Skała rozpadła się i potężna fala wody wlała się w tunel porywając krasnoludy.
-Mówiłem..bulbulbl... stop ,kapiszonie!- wrzeszczał stary Bafur bezskutecznie próbując walczyć z wodą i cały czas czuł jak jego ciężki hełm uderza o skały.
Thori machał panicznie rękoma próbując się uratować ,lecz woda ciągnęła ich w dół.
https://www.youtube.com/watch?v=9uvdvpaOSDY
-EKHU!!!- zakasłał Thori wypluwając wodę ,po czym panicznie przetarł oczy. Był przemoczony do suchej nitki i znów leżał na dnie jaskini -Ojciec! Ojciec!- krzyczał wstając ,lecz ten siedział spokojnie na ziemi wyciskając z brody wodę.
-Mówiłem ,kurwa... mówiłem...-
-No wybacz ,ojciec... ale żyjemy!-
-Ale tytoń zamókł!- warknął Bafur wstając -Idziemy do góry! Może już wyjdziemy na powierzchnię. I co to do cholery za jazgot z góry?!
Sztygar cały w nerwach kroczył w górę po mokrych skałach. W końcu ujrzał promienie słońca i zaczął przeciskać się przez mały otwór ,lecz momentalnie zasłonił oczy od bijącego światła. Słyszał jednak coś podejrzanego. Z góry dobiegały odgłosy jakiejś orkiestry dętej i okrzyki radości. "Trza odstawić gorzałę..." pomyślał i w końcu wyszedł na powierzchnię.
-Zbyt długo pod ziemią...-stwierdził mrugając. W końcu jego wzrok zaczął się przyzwyczajać i ujrzał ,że wraz z synem są na dnie wyschniętego jeziora. Przebili się przez jego dno ,kompletnie spuszczając z niego wodę. Bafurssonowie spojrzeli na górę i zobaczyli jak nad nimi ,przy dawnych brzegach jeziora stoi mnóstwo ludzi ,ciekawsko patrząc w dół. Stamtąd dobiegały odgłosy i orkiestra ,jednak te momentalnie ucichły ,gdy pojawili się górnicy i wszyscy zszokowani patrzyli na dno ,gdzie nzajdowały się niskie istoty. Gapili się i widać było ,że spodziewali się czegoś innego. Widocznie trwała tam jakaś impreza ,a krasnoludy okazały się być nie tym gościem to trzeba.
Thori ujrzał jak kilku rycerzy w wypolerowanych zbrojach i pięknych tabardach kroczy w ich stronę ,błotnistym dnem ,jakby się ścigając ,co chwilę popychając się nawzajem i wymierzając ciosy mieczami ,by tylko zatrzymać resztę. Kiedy jednak ujrzeli krasnoludów ,zatrzymali się gwałtownie, niemal wpadając w błotniste dno ,a wstać potem byłoby ciężko w takich pancerzach
-A co to?- rzekł jeden z nich wstając z kolan.
-Jakie co?! Raczej KTO! Jam jest Bafur Bafursson ,sztugar kopalni Zhufbar! A kogo się spodziewaliście ,człeczyny?!- warknął stary sztygar wściekle ,wszak krasnolud nienawidził być mokry.
Ludzie zaczęli szeptać między sobą ,aż w końcu ktoś z góry wrzasnął piskliwym głosem -To magiczne skrzaty naszej Panienki!- wrzyscy zaczęli bić brawo i znów się radować ,a orkiestra znowu zaczęła wygrywać radosne piosenki. Wszyscy zaczęli tańczyć i radosnymi gestami witać zdziwione krasnoludy.
Czwórka rycerzy momentalnie podbiegła do krasnoludów i zaczęli zdjemować swe hełmy kłaniając się ,co chwilę popychając się nawzajem.
Pierwszy z nich wystąpił kłaniając się nisko -Polećcie mnie pani ,bowiem składam jej miecz! Jam jest Michael de Jeanau! Obrońca uniśnionych! Wyzwoliciel niewiast! Pogromca smoka...-
Reszta uczyniła tak samo kłaniając się ,każdy niżej i wykrzykując swoje bezsensowne tytuły ,byle by przekrzyczeć innych.
Bafur i Thori spojrzeli po sobie z nie małym zdziwieniem w oczach ,nic z tego nie rozumiejąc. Nie często bowiem zdarzały się takie sytuacje w życu górnika.
W końcu rycerze przestali mówic i zamilkli kłaniając się. Wtedy gwar na górze też ucichł ,a orkiestra znów przestała grać. Tłum gapi wbił w Bufarssonów swój rządny werdyktu wzrok ,czekając w skupieniu ,jakby miała to być najwspanialsza wieśc w ich życiu
Górnicy stali osłupiali. Thori szepnął cicho -Ojciec... a może przeniosło nas tym portalem do jakiejść elfiej wiochy?- rzekł Thori w khazalidzie, obawiając się elfich szpiegów.
-Tfu! Nawet tak nie myśl ,poza tym to człeczyny!- odparł stary krasnolud w ojczystym języku
-Naradzają się...-
-Może kontaktują z panienką! rzekł ktoś cicho na górze padając na kolana,a rycerze widocznie zaczęli mieć trudności ,żeby długo wytrzymać w pozycji skłonu w takich zbrojach.
W końcu jeden z rycerzy podniósł lekko wzrok rzekł -Szlachetni wysłannicy naszej Panienki! Kogo wybierzecie? Komu wręczycie Błogosławionego Złotego Gralla?!-
Bafur wytrzeszczył oczy -ACH TAK?!- po czym potężny prawy prosty powalił rycerza na ziemię ,a ten tylko jęknął w błocie.
-Thori! Idziemy!- wykrzyknął sztygar odpychając innego rycerza i kierując się w górę. -Złota się zachciewa...wiedziałem ,że to jakieś oszusty...-
Młody Baffurson oparł strzelbę na ramię i w gniewie ruszył za ojciem -Jak nie wiadomo o co chodzi...to chodzi o pieniądze! Szopkę sobie urządzili!- skwitował i dwójka górników zostawiła zszokowanych rycerzy na dole.
W końcy górnicy wygramolili się na górę i ujrzeli wokół dawnego jeziora sporą grupę ludzi ,za plecami których stało kilka straganów ,jakaś kaplicza i scena ,gdzie siedzieli muzycy z zaciekawieniem patrzący w stronę jeziora. Ludzie rozstąpili się w zdziwieniu ,nie zatrzymując krasnoludzkich górników. Ci przeszli obok kolorowych ozdób ,mijając zdziwioną hołotę z pogardą. Bafur po drodze pochwycił jakiś kawał mięsiwa i spożył go ,po czym złapał za jakiś kufel i osuszył go rzucając po tym za siebie. Thori ze smutkiem wpatrywał się w pieczone na ogniu mięsiwa ,lecz wiedział ,że nie mogą tu zostać. Wszak kto ucztuje z naciągaczami.
-Znajdźmy jakąś karczmę... jeszcze nie wiem ,gdzie jesteśmy ,ale karczma musi tu być...-
Imię: Bafur Bafursson ,Sztygar Twierdzy Zhufbar
Rasa: Krasnolud (Thane?)
Broń: Kilof
Zbroja:
Ciężka zbroja
Ciężki hełm - w kopalni to podstawa
Ekwipunek:
Eksperymentalna Broń:
Krasnoludzka Niezawodna Strzelba Dwulufowa
Umiejętność:
Nie Jedno Widział W Swym Życiu
Wierzchowiec:
Thori Bafursson
Niosący Tarczę
https://www.youtube.com/watch?v=HI0x0KYChq4
Ostatnio zmieniony 7 lip 2014, o 16:45 przez Kordelas, łącznie zmieniany 6 razy.
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!