ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2

Wszystko to, co nie pasuje nigdzie indziej.

Moderatorzy: Fluffy, JarekK

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2

Post autor: GrimgorIronhide »

[ Dobra, uwalniam rolplej i zapisy od strony fluffowej, jak ktoś jest gotów. Have fun. Ja tymczasem zaczynam się zabierać do czytania historii postaci]
[ Jest już nas 10! To i tak więcej niż się spodziewałem, a czekamy oczywiście na tajemniczą personę Klafutiego jak również postacie Warlocka i Giacomo oraz prawdopodobne obudzenie się Wielkiego Przedwiecznego, znanego niektórym jako Chomikozo :mrgreen: Zapraszam każdego czytelnika i fana rozlewu krwi na forum do udziału! Nie gramy tu o złote galoty, a i do fajnej zabawy nie trzeba aż tyle wysiłku, więc... zapisywać się! :D
@MMH, przypominam o jednej wolnej ręce Ramazala.
@Warlock, true eliksiry są wielorazowe.
@kubencjusz, epickość epickością ale ten kislevita również jest epicki na swój (dobrze nam Polakom znany) sposób. Swojsko fajna postać. (rysunek z którejś książki Piekary albo Komudy ? nie chce mi się teraz wertować bibloteczki)
@Giacomo, zapisy ruszyły tylko dzień wcześniej niż planowano. Dawaj postać nie narzekaj :P
@Klafuti, jeśli produkując tyle wykonujesz podstępny plan mający mnie doprowadzić do wypalenia sobie gał od czytania z kompa i telefonu to wiedz, że w ten sposób stracę wzrok z przyjemnością (na pewno większą niż picie metanolu sic)]

Ronnel po raz dziesiąty przeciągnął się w kolczym pancerzu. Od niemiłosiernie uciążliwej i długiej jazdy na czele wlekącej się karawany bolało go wszystko co tylko mogło. Bolał nawet kilkudniowy zarost. Oczywiście porzuciłby podskakujące boleśnie siodło na rzecz miękkiego leża na wozie, gdyby nie to że tak podróżowali jedynie szlachcice pod karą zakazu dosiadania rumaka, a więc ludzie cokolwiek podejrzani. A podejrzeń i tak nazbierali już dość w drodze przez księstwo Bastonne. No i Tristan oraz inni rycerze nie daliby mu żyć. A i tak de Castelrosse denerwował go już aż nadto, w podróży jako karawana zostali niemiłosiernie złupieni przez książęcych i królewskich mytników na trakcie obok Gisoreux, rycerzyk z Carcassonne cały czas marudził by po rostu zabić poborców, wrzucić ich ciała do rowów a winę zwalić na zwierzoludzi. "Gdyby nie posiadał rycerskiego pocztu, w Mousillon już dawno ktoś jego samego wrzuciłby do rowu z rozwaloną czaszką." Pomyślał Ronnel i uśmiechając się spojrzał na wysokie mury opactwa, uzbrojone w grubą bramę, naturalną fosę w postaci strumyka i cztery okrągłe wieże. Od wschodu do muru przylegał wielopiętrowy, przysadzisty budynek z bogato zdobionym szyldem w kształcie modlącej się niewiasty w welonie.
- "Pod modłami Pani"... gorszej nazwy dla karczmy chyba nie słyszałem. Ale przyjemniejszej uchu wędrowca raczej nie zaakceptowaliby mniszkowie, hmm... - sir Harrevaux popatrzył na rozstawione między bramą, a podwórzem karczmy wozy oraz czeladź, uwijającą się z ładunkiem wszelkiego zakupionego dobra w skrzyniach, beczkach i workach. Zbrojni zostawili skromną straż pod wodzą drzemiącego sir Illifera, w większości udając się prosto do karczmy lub na zasłużony odpoczynek na dziedzińcu opactwa. Wątpliwe by po tym jak znajdą piwniczkę z winem kleru obudziły ich nawet dzwony na jutrznię. - Jazda z tymi zapasami, ino ostrożnie leniwe patałachy!
Krzyknąwszy, podszedł do zaprzężonej w dwa białe konie karety z rzeźbionego drobiazgowo hebanu, która stała tuż obok karczmy. Przez całą podróż miała zasunięte zasłony z fioletowego sukna, a pasażerka rzadko wysiadała nawet na popasach, zwykle odprawiając pytających paroma zimnymi słowami. Raz tylko widział by lady Vinteur zażyła spaceru, ubrana w ciemnofioletową suknię, spiętą krwistym gorsetem o złotych niciach robiła piorunujące wrażenie w blasku księżyca. Teraz zakapturzona dwórka pomagała jej wysiąść z powozu.
- Ma dame, czy odprowadzić cię do twej kwatery..? - zapytał, kłaniając się Ronnel.
- Nie trzeba, sir. - rycerz poczuł mrowienie na karku, gdy milady przeszła po błocie nie brudząc nawet jednej z koronek u spodu sukni. "Te czarodziejki..." Zdążył jedynie pomyśleć, gdy cichy, lecz ponętny i władczy głos znów zaczął powoli wypowiadać słowa - Gdzie są wszyscy rycerze, sir ?
- W... karczmie, moja pani. Aczkolwiek sądzę że ciszej i przyjemniej będzie w... - wymowne spojrzenie przerwało sugestię Ronnela. - Jak sobie życzysz, pani.
Harrevaux uchylił dla damy ciężkie, dębowe drzwi zza których nagle wytrysnęła mieszanka śmiechów, muzyki, brzęk naczyń i gwar rozmów oraz światło i istny konglomerat zapachów. Rzeczywiście nocą wszystkie piętra zajazdu oraz podwórkowe latarnie jaśniały w radosnym kontraście do ciemnych i milczących okiennic opactwa. Rycerz przeszedł obok odźwiernego mnicha i wkroczył do obszernej sali zajmującej niemal cały parter. Największy ze stołów zajmowała zdecydowanie najgłośniejsza z gości zbita kompania Tristana i jego totumfackich. Po stole latały noże, półmiski z jadłem oraz wiecznie pustoszejące i chlapiące trunkiem naczynia z winem, gąszcz herbowych tunik i roześmianych łbów otwarcie ignorował resztę ludzi w zajeździe, wyłączając tych pod których adresem rzucali wzgardliwe docinki i głośno popędzanych mnichów zajmujących się gospodą, spieszących z kuchni z kolejnymi tacami dzbanów oraz jedzenia. Cóż zachowywali się dokładnie tak jak to spodziewałby się po bretońskim rycerstwie każdy, kto tylko wyściubił nos poza piękne eposy i wzniosłe pieśni o Gillesie Zjednoczycielu.
Poza nimi siedziało po różnych stołach paru podróżników, grupka miejscowych fornali i jakiś kupiec z żoną. O tej porze ruch nie był na granicy Montfortu zbyt duży, cóż niebyłby gdyby nie oni. Na małym podeście przy kominku zespół wędrownych bardów ochoczo czynił użytek z talentu nawet przed skromną widownią, wypełniając karczmę żywą melodią. http://www.youtube.com/watch?v=OgWUrgaB ... lpage#t=26

Ronnel od razu skierował się ku środkowi sali. Tam między czterema słupami podtrzymującymi strop długi stół zajęto pod punkt zapisów. Nad nimi sufit zmieniał się w płaskie okno wzmacniane stalą, zbudowane by schodzący korytarzem z kwater u góry na schody w rogu przybytku mógł widzieć salę gościnną. Rycerz zdjął karafkę z tacy, zmierzającego do stołu Tristana mnicha i stukając nią o blat, zbudził postawnego człeka w zbroi bez herbu. Ten otarł ręką pasmo śliny z gęstych, rudych wąsisk i odchylił się w krześle.
- Jeszcze nikt się nie zapisał ? - rzucił z mrugnięciem oka Ronnel do wąsala, nalewając wina do pustego kielicha.
- Aye, Ron. Setne nudy, mimo że trąbiliśmy o Arenie na całym trakcie i poza nim... myślę że przesadziłeś z tym błyskawicznym polotem plotek w twoim kraju. - siedzący najpierw skrzywił się, wąchając kubek po czym jednym haustem wypił wino.
- Och, naprawdę ? A może to pewien Imperialista sam nie słucha plotek... - Harrevaux pozwolił by wyraz zdziwienia utrwalił się na obliczu Rudolfa Schwaltzera. Talabeklandczyk był niegdyś członkiem małego zakonu rycerskiego, który jednak wycięto w pień zaraz po Burzy Archaona. Inkwizycja skazała go na stos, sądząc że on jeden przetrwał dzięki konszachtom ze sługami Mroku. Prawda była dużo bardziej prozaiczna, rycerz wolał już umknąć z łatką niesłusznie ściganego bohatera, zamiast przyznać że miast mrocznym mocom życie zawdzięczał zwykłemu tchórzostwu. Tak renegat trafił do Mousillon, teraz zaś jechał z nimi by dzięki swej niesławie puścić wieść o turnieju Czarnego Rycerza w Reikland i dalej. Ronnel był z tego rad, Cesarski był zdecydowanie lepszym kompanem niż wataha Tristana czy stetryczały sir Illifer. - Okoliczne chłopstwo z gór i paru myśliwych, którym dałem po guldenie na głowę zaraz po naszym przybyciu zaczęli powtarzać piękne historyjki o dziwacznych postaciach na traktrach. Tym razem, o dziwo zamiast chodzących zjaw i trzymetrowych żab widzieli elfy, uzbrojone po zęby kompanie cudzoziemców wychodzące z lasów i jakiegoś "upiora-króla z czaszką w koronie" który gnał po gościńcu w blasku księżyca. Jeden widział też ogra, wielkiego jak góra na bestii rozmiarów smoka... och i coś o jakimś czarnoksiężniku znad rzeki Grismarie... wymieniać dalej ?
- Gut, poddaję się... - Rudolf postukał dłonią w blat, oglądając się na rozkładającego kałamarze i papierzyska do zapisów skrybę o imieniu Sanderus i rozedrganym spojrzeniu.- Czemu nie siedzisz z resztą ?
- Po prawdzie wolałbym już ucztować z bandą zwierzoludzi... i milsi i bardziej cywilizowani niż tamci, choć trza im przyznać jeden czy dwóch chyba zgrywa świętoszka i polazł do kaplicy na modły... Nie zdziwiłbym się, gdyby jutro wielebni szukali autora szczyn na ołtarzu...
W pół jego żartu Schwaltzer ożywił się i wskazał na coś za nim, wyprostowując się na krześle. Ronnel skarcił się w duchu za nieostrożność i z uśmiechem ukłonił się lady Vinteur, która zajęła w milczeniu krzesło między sir Rudolfem a Sanderusem.
- Pani, sądzę że dziś nikt już się nie zgłosi. Można odejść do komnat i... my zajmiemy się... - zaczął Harrevaux.
Miał nadzieję że nie słyszała co mówił... czarodziejka była strasznie blada, czy to od trudów podróży, czy też od duchoty karczmy, w każdym razie pięknie kontrastowało to z umalowanymi, ciemnymi oczyma i kolorem sukni oraz cienkimi, zmysłowymi wargami. Z trudem odrywając wzrok od dekoltu damy i jej naszyjnika z ametystu usłyszał trzask drzwi. Lady spojrzała na niego z rozbawieniem.
- Cóż mówiłeś, sir ?
Rycerz zwiesił głowę i zobaczył jak do karczmy wchodzi wysoki, blady mężczyzna we wspaniałej zbroi zdobionej symbolami smoków w czerwieni. Nieznajomy rozejrzał się pobieżnie i podszedł prosto do stołu rycerzy Tristana. Ci przerwali grę w noże i monety po czym unieśli mało przyjazny wzrok.
- Nazywam się Ferragus Blood Dragon. Z wielką chęcią wezmę udział w waszej arenie! - równocześnie z czystym głosem przyjezdnego o stół huknęła stalowa rękawica. Jeden z rycerzy, czarnowłosy brutal o zarośniętej kwadratowej szczęce i żółtym jeleniu w herbie powstał, chwytając za miecz i wywracając krzesło. Ów Ferragus spojrzał na niego z wyższością, wybuch przemocy powstrzymał łagodny głos niewiasty.
- Tutaj szlachetny panie! Zapisy na turniej przyjmujemy tutaj. - ostatnie słowo lady de Vinteur zabrzmiało dość dobitnie i było skierowane wprost do Tristana de Castelrosse, który chcąc nie chcąc złapał towarzysza za przegub i usadził z powrotem na miejscu.
Blady rycerz z cieniem uśmiechu na twarzy podszedł do stołu zapisów, sir Rudolf przelotnie spojrzał na jego ekwipunek, postawę oraz aparycję i zapalając fajkę wydał aprobujące mruknięcie eksperta. "Jeśli już to eksperta w stwierdzaniu rzeczy oczywistych..." Potem Sanderus kaligrafując do przesady i sylabizując wpisał miano Ferragusa na specjalnie ilustrowaną listę. Zanim śmiałek odszedł skrzyżował jeszcze spojrzenia z lady de Vinteur. Po chwili Ferragus uniósł brwi jakby nagle dowiedział się czegoś strasznego i odszedł do jednego ze stolików, ukłoniwszy się.
- Pani, wybacz śmiałość ale czy coś jest nie tak z tym wojownikiem ? - zapytał Ronnel, dyskretnie zerkając na Blood Dragona. Dama uśmiechnęła się nie odsłaniając zębów i oparła podbródek na splecionych dłoniach.
- Nie, skądże sir Harrevaux. Sądzę wręcz że to bardzo... wyjątkowy rycerz... - rzekła tajemniczo.
Równocześnie przed karczmą rozległ się gwar rozmów i jakieś hałasy, nawet dźwięk koni. Po chwili w drzwiach pojawiła się grupka krasnoludów z kilofami, szczerząc się z nieznanego powodu. Nad ich głowami dało się zauważyć jakiegoś chwiejącego się wąsala z podgolonym łbem, który oddał stajennemu konia i również ruszył w stronę drzwi. Sanderus odchrząknął, sir Rudolf aż zakrztusił się dymem z fajki a Ronnel podstawił sobie krzesło pod jeden ze słupów i pociągnął wina z butelki, bujając się na oparciu.
"To będzie naprawdę ciekawa noc..."

Awatar użytkownika
kubencjusz
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3720
Lokalizacja: Kielce/Kraków

Post autor: kubencjusz »

[nawet nie wiem. Googlałem kozaka :) ]

Awatar użytkownika
Warlock
Chuck Norris
Posty: 426
Lokalizacja: Kraków

Post autor: Warlock »

Mój ukochany dostawca neta postanowił mi napaskudzić więc cała moja historyjka o mieszkającym w imperium asasynie mrocznych elfów poszła się rypać, wraz z jego dwiema kuszami i eliksirem precyzji :mrgreen:

Robię nową postać, ale wrzucę najwcześniej jutro :wink:

Kiepski będę miał Roleplay, bo jedyną osobą z ktorą będę mógł wejść w konfidencję jest na razie chyba tylko Kozak :mrgreen:
"Spam jest sztuką, której nikt nie potrafi zrozumieć" - Anyix

"Pan Bóg nie gra w kości" - Albert Einstein

"Bo gra w Warhammera!" - Sa!nt

Awatar użytkownika
Slayer Zabójców
Masakrator
Posty: 2332
Lokalizacja: Oleśnica

Post autor: Slayer Zabójców »

Obrazek
Imię: Falthar Magnisson
Rasa: Krasnoludzki Tan
Broń: "Kesmarex" - zdobiony runiczny topór dwuręczny
Zbroja: Zbroja z Gromrilu, Gromrilowy hełm (ciężki hełm)
Wierzchowiec: Niosący tarczę (Tenk Stenksson i Gromni Berdsson)
Ekwipunek: Runiczny Oręż
Umiejętność: Wytrwały Niczym Góra


Historia:
Falthar czuł lekkie zawroty głowy, wszystko przelatywało mu przed oczami w zastraszającym tempie, tylko to co było daleko na horyzoncie wydawało się powoli zbliżać - ale znał to uczucie, przecież drugi raz lecial żyrokopterem.
Gdy wchodził po drabinie do środka machiny latającej inżynierowie próbowali go powstrzymać, wcześniej prowadził tylko raz i to z pomocą doświadczonego pilota, ale on wiedział, że nie ma czasu, musi się szybko dostać na pole bitwy – z resztą kto mu zabroni? W końcu jest synem krasnoludzkiego króla.

Dźwignia, dźwignia, przełącznik, przycisk, tutaj wskaźnik nie może spaść poniżej koloru czerwonego – prościzna – tak wmawiał sobie przed lotem, jak się okazało chwilę po starcie, było to troszeczkę bardziej skomplikowane.
Żyrokopter wydawał dziwne odgłosy i ledwo unosił się na poziomie wystarczającym, aby nie rozbić się o pobliskie brzozy. Na szczęście Tampolej-451 miał automatyczny system odciążania silnika, dzięki temu – no i Grungniemu oczywiście – Falthar jeszcze żył.
Piec wydawał dziwne dźwięki, niczym brzuch kolosa, który przypomina o posiłku, lot nie był tak idealny jak za pierwszym razem, teraz kopter co chwile spadał i wznosił się, a kiedy silnik warczał niczym mały ogr to machiną rzucało na boki, na szczęście jakoś leciał.
Po dłuższej chwili Falthar dotarł na miejsce, widział zastępy zielonoskórej hołoty oraz zwarte krasnoludzkie szeregi – chorągiew Redbeardów, Ironhandów, Stonebeltów, lecz najbardziej przykuł jego uwagę królewski sztandar, który z każdej strony był napierany przez orczych wojowników.
Nagle nieregularne wybuchy pary zaczęły pojawiać się coraz częściej, a dzwignie nie reagowały na nacisk.
– szkoda czasu, lecimy!

Orkowie napierali Thrana z każdej strony, wyrośnięte bestie z pianą w pysku szarżowały bez ustanku, ginąc od ciosów wielkich młotów gwardii przybocznej młodego Tana, lecz na miejsce każdego zabitego pojawiało się dwóch kolejnych.
Thran ścinał głowy przeciwników niczym zboże, spadała jedna za drugą, lecz nagle stanął przed nim największy ork jakiego widział w życiu – jego skóra miała kolor zgniłego mięsa, a napierśnik składał się z czarnych płyt – orczy olbrzym zamachnął się swoim wielkim toporem i tylko dzięki temu, że Thran odskoczył do tyłu - przeżył, szkoda, że czterech krasnoludzkich gwardzistów nie miało tyle szczęścia i padło od zamaszystego ciosu zielonego kolosa.
Thran rozejrzał się, jego gwardziści bez przerwy odpierali atak zielonoskorych, ale wiedział, że nie mogą tego robić w nieskończonośc, liczba obrońców malała, a orków wciąż przybywało, herszt zielonej hordy dodawał odwagi swoim wojownikom, krasnoludzki dowódca wiedzial, że trzeba coś z tym zrobić – rzucił się na wielkoluda.
- GRIMNI... ŁO CHUJ! UWAGA! – Tylko tyle usłyszał kiedy rzucił się w kierunku przeciwnika, mimowolnie spojrzał w bok i zobaczył coś... coś co leciało w jego kierunku i to z ogromną prędkością – znowu uskoczył w tył. Wódz orków wzniósł topór ku niebu i juz miał go opuścić na młodego księcia, lecz w tym momencie oberwał pięścią samego Grimnira, rozpędzony żyrokopter wbił się w zielonego dzikusa niczym pocisk w kufel piwa – po strasznym herszcie pozostała tylko okuta w czarną stal stopa. Thran popatrzył w górę i ujrzał krasnoluda spadającego z nieba, na plecach miał to co inżynierowie nazywają spadochronem, a w rękach trzymał dwa pistolety powtarzalne.
- Falthar... – pomyślał Thran.
- HA, TO DLA CIEBIE! A TO DLA CIEBIE! HEJ BRZYDALU, ŁAP OŁÓW! - krzyczał Falthar, strzelając z pistoletów i rzucając bombami.
Orkowie nagle stracili zapał do walki kiedy ujrzeli, jak ich wódz poprostu wyparował, krasnoludzcy gwardzisci wykorzystując ten moment natarli na zielonoskórych dzięki czemu reszta armii mogła dotrzeć do młotodzierżców i razem z impetem natarli na zielonych dzikusów.

***

Falthar dotarł do przedsionka, wielkiego pomieszczenia, którego ściany wykonane były z białego marmuru, przyozdobione gobelinami z dalekiego wschodu oraz ozdobnymi sztukami broni – pozłacanymi młotami i toporami o srebrnych ostrzach i szlachetnych kamieniach wsadzonych w rękojeść oraz wielkimi tarczami ze znakiem skrzydlatego młota.
Tuż obok drzwi czuwała dwójka gwardzistów, gotowych oddać życie za swojego króla. Jeden przeciętnego wzrostu lecz znacznie szerszy od zwykłego krasnoluda, a drugi - prawdziwy gigant – wzrostem prawie dorównujący człowiekowi.
Oprócz oczywistych zdolności bitewnych dwójka ta to także nieźłi dyplomaci, co jest bardzo przydatne w przypadku uspokajania zdenerwowanych oczekiwaniem gości, oraz odpowiedniego przyjmowania i witania reprezentantów innych królestw.

- Witaj Faltharze, synu Magnieg... – długobrody gwardzista nie zdąrzył dokończyć.
– Cześć cześć Tenk! - Falthar machnął ręką w kierunku strażnika, pchnął drzwi i wszedł do sali, gdzie na tronie zasiadał jego ojciec.
- Witaj staruszku! Jak idą interesy? – rzucił młody książe stojąc obok posągu przodków przypatrując się rzeźbionemu toporowi.
Zapadła cisza, po chwili Falthar skierował wzrok na króla, którego oczy były wpatrzone w jego twarz, przyglądał mu się, jakby zobaczył ducha. W końcu Falthar odezwał się:
- To tak się wita syna wracającego do domu? – powiedział Falthar wzniosłym głosem.
- To prawda, jestes moim synem, lecz co noc pytam Grungniego dlaczego tak jest... - z bólem wysapał król Magni.
- Ale o co znowu chodzi? Wróciłem cały i zdrowy, wygraliśmy bitwę i do tego uratowałem Thrana, syna samego Thorgrima! Czy to nie wystarczający powód do dumy?
- Masz rację, wróciłeś, ale wysłałem z Tobą 300 naszych wojowników i ilu wróciło? 16! Wygraliśmy bitwę i uratowałeś Thrana, syna Thorgrima, ale jakim kosztem? Zniszczyłeś żyrokopter samego Thorgrima,
- Ale...
-NIE PRZERYWAJ MI! A zrzucając bomby zabiłeś 50 gwardzistów razem z samym Haghem Merlessonem – drugim synem Bjorniego Jarlssona z klanu Drumborgów!
Poza tym myślisz, że zapomniałem o tym, jak splunąłeś pod nogi samemu Thorekowi Ironbrowowi, pokazałeś tylnią część swego pancerza Alricowi Ranulfssonowi oraz oddałeś mocz... w salach Karla Franza!? Te zniewagi pozostaną w księdze krzywd przez wieki!
- Ale weź się ojcze...
- WYJDŹ! NIE CHCĘ CIĘ WIDZIEĆ!
Falthar zacisnał zęby i wyszedł bez słowa, jedyne co po nim zostało to soczysty pierd.

***

Falthar był zły, wściekły, przez głowę przelatywało mu tysiące myśli jednocześnie .
– Dlaczego? Dlaczego ojciec przejmuje się jakimś człeczyną?!
Może i jest Imperatorem, ale dalej to zwykła człeczyna!
Rozumiem inne krasnoludy, ale też bez przesady, mogło zginąć więcej naszych braci!
Thorek? Nawet nie trafiłem w jego buty!
Jak zawsze chciałem dobrze a wyszło jak wyszło.
Mrok juz prawie pochłąnął młodego Tana, powoli zaczął widzieć beczki piwa i wielkie talerze mięsa do opędzlowania.
Ze snu wyrwał go cichutki odgłos, jakby... bosych stóp. Odwrócił głowę i poczuł ostrze na swej szyi, instynktownie złapał rękami głowę przeciwnika i z ogromną siłą przekręcił.
Ostrze przejechało delikatnie po jego grubej szyi tworząc tylko malutką rankę, po chwili zauważył, że zabójcą był... szczuroczłek.
-SKAVENI, SZCZUROLUDZIE, SZCZUROLUDZIE! – usłyszał darcie japy strażnika na zewnątrz. Szybko wstał, zarzucił na siebię kolczugę, wziął swój topór i ruszył do drzwi komnaty.

Szczuroludzie byli wszędzie, pojawili się nie wiadomo skąd, akurat w nocy kiedy wiekszość krasnoludów spała. Falthar wraz ze swym ojcem i grupką krasnoludów przedostał się do sali tronowej, do której jedynym wejściem były masywne drzwi.
- No tak, to teraz możemy czekać na śmierć! Po co nas tutaj zaprowadziłeś !? Przecież stąd nie ma wyjścia, nawet jeżeli szczuroludzie tutaj sie nie dostaną, to umrzemy z głodu! – krzyknął Falthar, po czym zakręciło mu się w głowię, podparł się na swym toporze, żeby nie stracić równowagi.
Nagle usłyszeli ryk – ryk jakiegoś ogromnego zwierzęcia – trolla? Nie, bardziej jakby... ogra? Nie, wielkiego szczura! Jedno uderzenie... drugie... sto pięcdziesiąte ósme, nagle uderzenia ustały.
-No chyba dały sobie spokój – powiedział Gromni.
Mylił się, chwilę po tym usłyszeli jakieś piski, odgłos kół. Drzwi zaczeły świecić zielonym blaskiem, a po jakimś czasie topnieć...
- Możemy witać się z naszymi przodkami– rzucił Tenk.
- Nie – Magni wyciągnał z kieszeni klucz – Gromni weź go, razem z Tenkiem upewnijcie się, że Falthar przeżyje, on musi przeżyć.
- Co!? NIE! Bę... nagle obraz przed Faltharem rozmazał się, ostatnie co widział to szczurzą falę wlewającą się do środka po czym upadł.
Krasnoludzki Tan widział wielkie przerażające szczurze kształty, które co chwilę zmieniały swój kolor, wyspę na której szczurze demony z rogatym łbem śmiały się złowieszczo, cieniste postacie wbijające sztylety w plecy brodatych braci, latające potwory i wielkie drzewo ... ciemność, ktoś go niósł – Gromni patrz, wsadź go na tą tarczę – znowu ciemność.

Magni Vulruksson niesiony przez Tenka Stenkssona i Gromniego Berdssona:
Obrazek

***

- Gdzie panie mnie z to tarczo i z tym tronem panie gdzie to tutaj WYJAZD!
- Wybacz mistrzu krasnoludzie, mój pomagier jest ułomny i tego no, slepy jest, proszę się usadowić! - Karczmarz wygiął się wpół przy czym walnął swego pomagiera w łeb, aby zrobił to samo.

Do karczmy weszło dwóch krasnoludów, jeden raczej przeciętnego wzrostu, lecz nienaturalnej szerokości długobrody wiarus, drugi natomiast ogromny – niemalże dorównujący wysokością człowiekowi, a szerokością nawet przewyższający poprzedniego - rudobrody krasnolud . Na swych barkach nieśli wielką tarczę, na której przymocowane było misternie wykonane z dbałością o każdy szczegół krzesło, całośc była wykonana z cennego krasnoludzkiego kruszcu – gromrilu. Z oparcia wystawały dwa rogate smoki, których ogony porzypominały węze i służyły za podparcie rąk. Na tronie tym siedział Falthar, syn Magniego Vulrukssona - Króla Karak Kron.
Tenk i Gromni postawili tarczę na ziemi, a sami usiedli po bokach na przytarganych do stołu krzesłach.
- Karczmarzu przynieś nam coś na ząb, 2 kufle piwa i herbatę! – krzyknął Tenk.
- Na mą brodę już od dawna nie miałem piwa w ustach! Wreszcie możemy w spokoju się napić, co Gromni? – zapytał Falthar, na co wielki krasnolud tylko skinął głową. – może nawet dostaniemy jakieś wygodne łóżka, od spania na tym cholernym krześle już mnie bolą plecy. – Gromni znowu przytaknął swemu władcy i przyjacielowi.
Po krótkiej chwili karczmarz przyniósł dwa wielkie kufle piwa, kubek z naparem ziołowym oraz 3 miski gulaszu.
- No to co, do dna! – powiedział Falthar podnosząc kufel w górę po czym razem z Gromnim zaczeli sączyc swoje piwo.
Po krótkiej chwili oba krasnoludy rzuciły kufle na podłogę i złapały się za szyję.
- Grungni chroń! Co to za szajs!? Nawet zniewieściałemu elfiemu książątku nie podałbym takiego czegoś! – oburzył się Falthar.
- Ale herbatka dobra! – powiedział spokojnie Tenk.
- Bretonia... – stwierdził młody król.
Ostatnio zmieniony 19 lip 2014, o 11:17 przez Slayer Zabójców, łącznie zmieniany 3 razy.
Obrazek

Awatar użytkownika
Chomikozo
Chuck Norris
Posty: 598

Post autor: Chomikozo »

GrimgorIronhide pisze:...oraz prawdopodobne obudzenie się Wielkiego Przedwiecznego, znanego niektórym jako Chomikozo :mrgreen:
[Ph’nglui mglw’nafh Chomikozo R’lyeh wgah’nagl fhtagn ! :mrgreen: Oczywiście biorę udział, rzecz w tym że dopiero zacząłem pisać postać... No nic, powinienem się wyrobić.]
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.

Awatar użytkownika
Warlock
Chuck Norris
Posty: 426
Lokalizacja: Kraków

Post autor: Warlock »

Chomik! :D

Powstałem z martwych, wracam do zabawy. Cieszę się że jeszcze żyjesz :mrgreen:
"Spam jest sztuką, której nikt nie potrafi zrozumieć" - Anyix

"Pan Bóg nie gra w kości" - Albert Einstein

"Bo gra w Warhammera!" - Sa!nt

Awatar użytkownika
Chomikozo
Chuck Norris
Posty: 598

Post autor: Chomikozo »

[ Wzajemnie ! Dawno się nawzajem nie pozabijaliśmy na Arenie :wink: ]
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.

AwangardowyKaloryfer
Wałkarz
Posty: 88
Lokalizacja: Dęblin woj. Lubelskie

Post autor: AwangardowyKaloryfer »

Imię:
Don Oliwier,
Niesamowity Krasnolud.

Oręż:
Długi miecz, krasnoludzki muszkiet.

Zbroja:
Ciężka, lekkie nakrycie głowy, puklerz.

Ekwipunek:
Mistrzowska broń.

Umiejętności specjalne:
Niesamowite szczęście.

Historia:

Stary świat to mroczne miejsce, wie o tym każde stworzenie któremu zdarzyło się tam spędzić czas
żyjąc, walcząc o życie, umierając czy choćby będąc tam trupem. Technicznie rzecz biorąc, nawet
martwi starego świata nie mają łatwego życia, czy raczej tego co nastąpiło po nim. Weźmy za przykład
starego, przyzwanego kruka, szybującego w tej chwili nad pagórkowatymi wyżynami Bastonne. Wrócony
do życia, lecz w stanie zaawansowanego rozkładu, został zmuszony przez pewną młodą adeptkę nekromancji
do opuszczenia bezpiecznego kąta w którym to przyszło mu rozstać się życiem - przynajmniej z tym,
uważanym za naturalne. Będąc w tym stanie, jego ciało przebyło w powietrzu już wiele mil odwiedzając
dziesiątki wiosek, miasteczek i nawet jeden zamek, mając świadomośc właściciela jedynie jako
rodzaj pasażera. Do tej pory udało mu się ustalić, że nowa właścicielka pierzastego ciałka bardzo mocno
usiłuje odnaleźć coś lub kogoś w tych okolicach oraz że zdecydowanie nie zna się na lataniu.
W czasie dotychczasowego przeszukiwania niemal całego południa Bastonne skierowała go już dziesiątki
razy w bardzo niebezpieczne dla drobnego ptactwa prądy wiatru, narażała na ataki drapieżników i
zmusiła do karkołomnych manewrów. Nie mógł mieć jednak tego za złe - był martwy i nic co go spotka
tego nie zmieni. Biorąc to pod uwagę, ptak dochodził do wniosku że w zasadzie cała ta trwająca
ponad tydzień podróż działa na korzyśc obu stron. Ona jest w stanie odnależć to, czego tak uparcie szuka
a on sam spędzi trochę czasu na świeżym powietrzu oglądając widoki nieznane mu za życia. Taki układ
pasował mu bardzo. Mało tego. Mógłby robić to na pełen etat, władająca jego truchłem z pewnością
dostrzegła jak niezwykle jest przydatny. Każdy nekromanta powinien mieć chowańca, on świetnie
się do tego nadaje. Obyty, sprytny, długo udało mu się utrzymać przy życiu w Starym Świecie,
można powiedzieć że nawet doświadczony. Ciało mimo rozkładu nadal dzięki małej pomocy odpowiednich
zaklęć nie sprawiało problemów, zgnilizna i wystające fragmenty szkieletu dodały mu nieco
specyficznego uroku, bardzo pożądanego wśród nekromantów. -Byłbym dobrym chowańcem!- pomyślał.
Po czym bezwładnie opadł w dół.

Kilka sekund wcześniej, kilka tysięcy mil dalej, pewna młoda adeptka nekromancji przerwała zaklęciedzielenia wizji. Deil, bo tak miała na imię, niedbale zrzuciła mapy Bretonii z kolan i wybiegła w pośpiechu z mroków swojej komnaty chcąc podzielić się ze swoim sztukmistrzem wiadomością na którą oboje czekali już od wielu dni.
- Mam go! Mam! - Piszczała na długo nim udało jej się dotrzeć do pałacowej biblioteki, gdzie chwilę później wpadła roznosząc echem rumor po całym, dość dużym, pomieszczeniu. Biblioteka z racji zamiłowania byłego właściciela pałacu i jego małżonki do książek była największym i zarazem najważniejszym miejscem budynku. Mierzący niemal 50 stop wysokości strop mieścił pod sobą setki regałów, wysokich jak on sam. Te z kolei były domem dla dziesiątek tysięcy ksiąg, książek, atlasów, map i najróżniejszego rodzaju artefaktów. Przez kwadratową halę biblioteki przebiegały cztery alejki z czterech stron pałacu, ich przecięcie wyznaczało centralny punkt sali w którym znajdowała się mała, skromnie oświetlona ława, nad którą to pochylony stał sztukmistrz nekromanta Mikitow.
Był smukłym, starszym mężczyzną o wyraźnej, kościstej twarzy i , jak przystało na nekromantę, bladej skórze.
Jak na swoje lata mógł śmiało chwalić się świetną formą, pielęgnowaną odkąd sięgał pamięcią oraz jasnością umysłu
nie stępioną jeszcze przez wiry magii. Siwe włosy, sięgające za kark, skrupulatnie zawinięte w ogon, opadały po plecach, okrągłe okulary do czytania utrzymywane po mistrzowsku w czasie pochylenia na nieco szpiczastym nosie, lekko szyty, ciasno spięty wokół talii płaszcz szlachecki do kolan odsłaniał jedynie materiałowe, ciemne spodnie wpadające do wysokich oficerek. Takich, jakie zwykli nosić wysoko postawieni rangą imperialni dowódcy. Całość z dodatkiem peleryny zupełnie nie pasowała do wizerunku potężnego nekromanty, Mikitow zdawał się jednak zupełnie tym nie przejmować. Lata praktyki w zawodzie nauczyły go utrzymywania niezbędnego minimum.
Na dźwięk swojej praktykantki omal nie przewracającej się o próg drzwi wejściowych
biblioteki, wyprostował się i spojrzawszy na jej zbliżającą się sylwetkę chrząknął głośno.
-Znalazłam go mistrzu!- Krzyczała będąc wciąż w biegu -Wiem gdzie jest! - Mikitow spojrzał spokojnie w jej stronę, postarał się możliwie ukryć zdziwienie. Deil zatrzymała się z impetem na dębowej ławie amortyzując kolizje rękoma.
- Mój kruk dostrzegł go na szlaku do Bronnie przy samej granicy Bastonne! - Oznajmiła z satysfakcją.
- Ma pani pewność że to dokładnie ten krasnolud, o którym mówił pani Gal? - Spytał się, rzucając podejrzliwe spojrzenie praktykantce.
- Oczywiście! Wszystko było tak, jak mówił że będzie. - uspokajała.
- Ogarniający niepokój, mdłości, zmiana palety barw wizji gdy będę się zbliżać, zlota poświata wokół celu... - wymieniała
odznaczając na palcach.
- ...Zdaje się. Że wszystko. - wciąż wpatrywała się we własną dłoń aby upewnić się, czy na pewno niczego nie pominęła.
- W takim razie nie zostało nam juz nic innego. - Nekromanta rzekł ze zdrową satysfakcją odchodząc od ławy. - Wzywam Gala.
Mikitow nie był kimś szczególnie zdolnym do ekspresji. Uznał jednak, że zwieńczenie tak długich wysiłków szczerym uśmiechem nie ujmie mu godności. Podniósł złotą kulę z pobliskiego regału, gładką tak, że bez problemów dało się w niej obejrzeć odbicie trzymającej ją osoby oraz całego otoczenia. Na powierzchni znajdował się jedynie jeden drobny otwór o średnicy może łebka od szpilki.
Mikitow zbliżył do niego usta niemal go dotykając. - Galu. - zrobił sobie przerwę na odchrząknięcie. - Wiemy gdzie jest ten, którego kazałeś nam szukać. Wpadłbyś więc może tu do nas na chwilę i wytłumaczył sens trudu, który zajął nam niemal dwa tygodnie. - Stanowczy, może nawet nieco impertynecnki głos został zassany do środka urządzenia. Skompresowany i wysłany w odmęty wszechistnienia w taki sposób, że żaden z wielu uczonych i magów w historii starego świata nie byłby w stanie podać choćby w zbliżeniu, do czego tak naprawdę doszło.
Na odpowiedź para nekromantów nie musiała czekać długo. Przestrzeń wokół kuli zgęstniała tworząc zdumiewające zjawiska optyczne,
do których stary mag zdążył już przywyknąć, stanowiły one dla niego jedynie rodzaj formalności, naturalnej reakcji. Coś jak alchemik, który
ogląda wrzącą zawartośc ampułek w których dochodzi do niestabilnego eksperymentu. Lub dom alchemika, który gwałtownie wylatuje w powietrze po dojściu do takiego eksperymentu.
Po całym pokazie świetlnym, w miejscu kuli zmaterializował się, w towarzystwie mnóstwa dymu, Gal - złoty przewodnik. Wbrew temu, co sugerowało jego zjawiskowe przybycie, Gal był niskiego wzrostu grubawym mężczyzną w podeszłym już odrobinę wieku. Złoty przewodnik,
zgodnie z nadanym mu tytułem, był złoty. Cały. Od łysiny na jego nabrzmiałej, dużej głowie przez odstający brzuch aż po końce palców u stóp. Nawet luźna opaska biodrowa, jedyna sztuka odzieży którą miał na sobie, doskonale pasowała do reszty kolorem i blaskiem odbijanego światła.
Rozejrzał się spokojnie wkoło, zerknął na nekromantów z osobna - Nie jesteśmy we wschodniej przystani. - zauważył.
- Od naszego ostatniego spotkania przemieściliśmy się nieco. Statkiem. - wyjaśnił Mikitow.
- Było to zresztą częścią zadania. O ile się nie mylę, oczywiście. - dodał nie ukrywając irytacji.
Gal rozejrzał się jeszcze raz po bibliotece, tym razem o wiele wnikliwiej. - Wielka Biblioteka monsieur Lagoon. Co najmniej tak duża, jak słyszałem. - stwierdził odchylając głowę w każdą stronę. - Zbudował ją przez słabość żony do książek. - przerwał aby odnaleźć wzrokiem nekromantę.
- Urocza para. Gdzie teraz są?
- Są martwi. Oboje. - Mikitow odparł zniecierpliwiony. - Tubylcom nie spodobała się lokalizacja jego pałacu. Najwyraźniej. - dodał siadając na stołku.
- Mojej uroczej pani praktykant udało się odnaleźć krasnoluda, skoro jesteśmy już w temacie. - Przypomniał. Galowi nie przeszkadzało obycie maga.
- Krasnolud. Ach, oczywiście! - Uśmiechnął się. - Nie wiem czy zdajecie sobie sprawę, ale mamy tutaj do czynienia z niezwykle ciekawą osobą. - Zaczął spoglądając na młodszą dwójkę.
- Ten krasnolud ma swoją rolę do odegrania w waszej krainie, przyjaciele. Pewien potężny mędrzec z mojego światka wybrał go i obdarzył pewną niesamowitą jak na was zdolnością. Musicie wiedzieć, że owy potężny mędrzec nie wybrałby zwykłej istoty. Robił to już wiele razy
w waszej historii, jego decyzja nigdy nie okazała sie być pomyłką. - przerwał na moment dając czas Deil na uzupełnienie oleju w przygasającej lampie.
- Nasz bohater ma za zadanie wykonać kilka konkretnych czynności w kilku konkretnych miejscach waszego świata, tutejszy tok wydarzeń został bowiem nieco... - pomyślał chwilę - ...zachwiany. Niekoniecznie według woli wielkiego mędrca. Zanim jednak weźmie się za swoje przeznaczenie, musi odbyć porządny trening. Do tej pory nauczył się już wiele jako poszukiwacz przygód. W zasadzie już teraz jego doświadczenie wystarczyłoby do... -
- Skoro tyle o nim wiesz, czemu potrzebowałeś nas aby go znaleźć? - Mikitow wyrwał wyraźnie zniecierpliwiony - I do czego jesteśmy ci JESZCZE potrzebni? - Gal skupił na nim wzrok.
- Jako osoba bezpośrednio odpowiedzialna za jego los, jestem zmuszony zapewnić mu odpowiedni rodzaj ćwiczeń. Gdy nadejdzie czas,
musi być gotowy stawić czoła swojemu przeznaczeniu. - wyjaśnił, po czym natychmiast rzucił im rodzaj uśmiechu, którym podejrzani kupcy z południa zwykli obdarzać swoich klientów z północy.
- I tu wkraczacie wy! - nekromanci poczuli ciepłe poczucie wyróżnienia. - Sprowadzicie go do księstwa Montfort, czegokolwiek by właśnie nie robił. Na miejscu zapiszecie go na liście zawodników tamtejszej Areny Śmierci. Myślę, że to właściwe miejsce dla kogoś jak on.
Mikitow szybko przypomniał sobie z czym kojarzył mu się ten rodzaj sportu.
- Arena Śmierci. - powtórzył słowa Gala. - Aha.
- Czy to nie jest przypadkiem rodzaj areny, na której jeden z zawodników umiera na końcu każdej walki?
- Konkretnie, przegrany zawodnik. - poprawił go Gal. - Spokojna głowa przyjacielu. Niezależnie od wyniku walk, życie krasnoluda pozostanie bezpieczne. Wielki mędrzec nie zadawałby sobie tyle trudu z wyborem odpowiedniej osoby gdyby ta miała zostać zgładzona zaraz po urodzeniu.
- Ale gdy dojdzie do... Ekhem, zgładzenia. Czy wtedy wielki mędrzec zajmie się kolejnym wybrańcem?
- Jeżeli to tego dojdzie? - Palce starca instynktownie chwyciły brodę w trakcie procesu myślenia. - Cóż. Z pewnością mamy na to metody.
Gal dostrzegł księżyc przez jedno z przerośniętych okien biblioteki i wzdrygnął się.
- Późno już. Obawiam się, że jestem zmuszony już znikać.
Wyjął pośpiesznie zwój inkantacji spod opaski.
- Panna Deil poda ci szczegóły na temat tożsamości naszego bohatera. - Dodał.
Para nekromantów spojrzała po sobie, Deil wzruszyła ramionami potwierdzając swój stan zupełnej niewiedzy. Wraz z gwałtownym zniknięciem Gala, pośród kłębów dymu, doznała niewielkiego olśnienia mało nie tracąc przytomności od wiedzy wtłoczonej właśnie do jej umysłu.
- Don Oliwier. - Wymówiła, jakby świadomość dopiero wracała z wyjątkowo dalekiej, egzotycznej podróży.
- Słu-ekhem. Słucham? - Spytał ją Mikitow, krztusząc się dymem.
- On ma na imię Don Oliwier. Niesamowity Krasnolud. - Odpowiedziała nie zmieniając tonu.
Nekromanta wyprostował się i podszedł do ławy. Po krótkim spojrzeniu na leżące tam papiery, mapy i zwoje zwrócił się ku swojej praktykantce.
- Wezwij tu swojego brata i przygotuj więcej informacji o tym całym niesamowitym krasnoludzie, mamy przed sobą mnóstwo roboty. - orzekł.

Kolejne wyjątkowo mało ciekawe zadanie właśnie miało się rozpocząć. Mikitow dobrze o tym wiedział, to nie pierwszy raz gdy przyszło mu pracować dla kogoś wbrew swojej woli. Już dawno udało mu się z tym pogodzić.
- Oby ten cholerny krasnolud faktycznie był specjalny. - Głośno pomyślał.
Stał przy oknie. Mówił do siebie. Wszystkie tutejsze duchy mają go pewnie już za zupełnego idiotę.
- Arena Śmierci. - Słowa brzmiały jak rodzaj wyroku.
Był już chyba na to za stary.

Przynajmniej księżyc wyglądał dobrze.



Udało się jakoś rozpocząć małą historię mojego podopiecznego. Reszta niedługo. Okazuje się, że pisanie czegokolwiek w tym czasie jest niezwykłym wyzwaniem. Mam naprawdę mało czasu, nie mówiąc już o moim antytalencie do takich prac.
Portret bohatera niebawem.
Ostatnio zmieniony 12 lip 2014, o 23:27 przez AwangardowyKaloryfer, łącznie zmieniany 3 razy.
http://www.demland.info/dem/
Potężna dawka całkiem sporych ilości psów naraz (to wcale nie reklama)

Awatar użytkownika
kubencjusz
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3720
Lokalizacja: Kielce/Kraków

Post autor: kubencjusz »

Od paru dłuższych dni Wasilij wraz z Bojką po cichu podążąjąc za zgrają rycerzy. Z informacji zebranych wśród lokalnego ludu wynikało że arena będzie wielkim widowiskiem. Chłopski rozum podpowiadał mu, że burżujstwo i insze rozbestwione świnie będą tam licznie przybywać. Podążał zatem parę dni, aż w końcu karawana dotarła do bliżej nieokreślonej mu mieściny.
O dziwo chałup było tu więcej niż rachunki kislewity pozwalały w swój dokładny sposób ogarnąć.
Udał się zatem gdzie reszta i gdzie zwykle by poszedł czyli do szynku, w którym zaś liczył na znalezienie czegokolwiek zdatnego do picia, chędożenia, żarcia, zabicia za odpowiedni nominał. Tłok był duży bo wszystek ludu i podwładnych burżujów wparowała tu niczym świnie do chlewa. Z tłumu wyróżniała się niecycata babka w dobrej na handel kiecce. Paru prymitywnych rycerzotów zakutych w filcowane własnym narobionym ze strachu gównem i jakiś pokraka śmierdzący trupem na kilometr.
-Dobry- przywitał się z ludźmi budząc nieukrywaną odrazę rycerzy.- Ta arena śmieci... śmierdzi.... -Skacowany umysł pracował pełną parą. -Śmierci, taaa śmierci to gdzie to insze gówno ma być?
Grobowa cisza się pogłębiała. Deficyt wyrozumiałości do capiącego onucami wieśniaka się powiększał. Od tarapatów uratował naszego kolegę gruby jegomość za biurkiem, który orzekł. - Ano tutaj są zapisy wojowniku. Wpisz się waść na listę.
-Ty mnie wpisz, ja nie umiem.- Odparł najemnik. W sali wywołało to kilka śmiechów. -Notuj skrybo, Wasilij Michajłowicz Błochin.- Kolejne śmiechy. - Ostatnia sprawa. Macie tu może jakie sienniki bo bym się zdrzemnął ?- Jeden z żołdaków nie wytrzymał śmiechem.
- I ten cham ma walczyć na arenie?- ryknął. Paru wojaków mu zaakompaniowało.
- A Twoja matka puściła się z krasnoludem. - Zripostował się Wasilij.
-O Ty gnoju, o Ty kurwi synu wyłaź no na ubitą ziemie przed karczmę. Do pojedynku Cię wyzywał słyszysz.- Wrzasnął wielce urażony.
- Dobrze.
Po chwili wielki krąg ludzi stał dookoła zwaśnionych. Obrażony woj spytał się czy kislewita jest gotów. Ten zamiast odpowiedzieć dał krok do przodu wyciągnął pistolet i strzelił mu oko. Głowa eksplodowała na wysokości potylicy a krwawa bryza spryskała najbliższych gapiów.
- Chrzań się od mojej mamusi. To dobra kobieta była.- dodał po czym oddał mocz na pokonanego i poszedł umyć śmierdzące nogi.

Awatar użytkownika
Warlock
Chuck Norris
Posty: 426
Lokalizacja: Kraków

Post autor: Warlock »

No nie, ustawka w Bretonii i żadnego Bretońca? :mrgreen:


Imię: Lord Eist Havdon z Bastonne
Rasa: Bretoński Paladyn
Broń: Kopia
Zbroja: Ciężka, wraz z ciężką tarczą i hełmem.
Wierzchowiec: Rumak rycerski - "Czarny Brian"
Ekwipunek: Pierścień Protekcji - ślubna obrączka
Umiejętności: Honor i cnota, Jeździec doskonały

Muzyczka https://www.youtube.com/watch?v=pVVXH6nBCaA


- Fszysko gofowe, mój pfanie.
Danny, wioskowy przygłup, którego ojciec zapłacił wystarczająco dużą daninę, by jego syn mógł zostać giermkiem u jednego z lordów, plując wokół przeżuwanym właśnie chlebem, posłusznie zakomunikował zakończenie przygotowań do drogi.
- Zaczekaj na dworze razem z innymi. Przyjdę niebawem.
- Tak jeft.

Ostatnie spojrzenie w zwierciadło. Piękny surcot z najprzedniejszego sukna z heraldyką jego rodu na piersi. Tarczę w czarno-czerwoną szachownicę zdobił złoty smok - symbol rodu Havdon.
Usłyszał kroki, a właściwie bieg na schodach w głównym holu jego siedziby. Wiedział kto to. Wiedział także, że ta rozmowa nie będzie łatwa.
-Eist... Jak mogłeś..
-Gabrielle...
Z niesamowitym jak na tak kruchą dziewczynę impetem rzuciła mu się na szyję. Biała suknia uroczej, dwudziestoletniej blondwłosej piękności zafurkotała, kiedy lord Eist Havdon zakręcił nią dookoła.
-Eist.. Chciałeś odjechać.. Chciałeś odjechać bez pożegnania. Ode mnie? Czym zasłużyłam? Możesz.. Możesz przecież nie wrócić..
- Gabrielle, daj spokój... Przecież wiesz.. Nie lubię takich chwil. Nienawidzę pożegnań. Łez tęsknoty.
- Eist nie jedź. Zostań ze mną. Zawsze walczyłeś w pierwszej linii. Prowadziłeś szarże. Niech teraz inni jadą. Ja... Ja nie mogę Cię stracić...
Łzy smutku spłynęły po bladym policzku. Lord odwrócił wzrok. Miał zbyt miękkie serce żeby patrzeć na cierpienie ukochanej.
- Mój senior nie pytał czy chcę tam jechać - uśmiechnął się smutno - jestem jego najlepszym lennikiem, mnie najbardziej ufa, muszę, Gabrielle, wybacz mi... Wrócę, jeśli Pani będzie czuwać.
- Pozwól mi jechać z Tobą.. Nie wytrzymam tu w samotności. W zmartwieniu i trosce o Twoje życie... Dlaczego do cholery w ogóle masz tam jechać?!
- Jakiś wieśniak doniósł że na ziemiach granicznych, nieopodal Mousillonu organizują Arenę Śmierci. Nie, nie pytaj. Nie ona jest najważniejsza. Ale zamieszany jest tam jakiś rycerz o czarnej heraldyce z pojedyńczą, złotą lilią. Takie barwy nosi Burden Dziki, jeden z lordów Mousillon'u. Zbroja też była czarna... To jest najgorsze. Nasz Pan jest zaniepokojony. Muszę się dowiedzieć o co chodzi..
- Będziesz... walczyć na tej arenie..?
- Tak, niestety nie mam wyjścia, Gabrielle...
- Tam... Będę żołnierze z całego świata.. Nie Bretończycy z którymi zwykłeś stawać w szrankach...
- Tak, to wszystko prawda. Ale nie bój się. Wszystko się ułoży.
- Eist... Obiecaj.
- Obiecuję - westchnął. Wiedział że to mało prawdopodobne. Pocałował ją. Jej usta - czerwone i miękkie, chętnie oddały pieszczotę. Spojrzał jej w oczy jeden ostatni raz. I odszedł. Bez słowa.




Lord Havdon, najświetniejszy rycerz Bastonne ruszył w krótką podróż do miasta Mousillon. Nie lubił szczycić się fortuną, którą niewątpliwie posiadał jego ród. W podróż wyruszył tylko z giermkiem i jednym wozem. Podróż nie dłużyła mu się. Głupota towarzysza dostarczyła mu wiele rozrywki. Jego myśli wciąż były przy ukochanej, jednak nie wiedział, jak bardzo zmieni się jego życie w najbliższym czasie...






[Jako że to już druga dzisiaj historyjka i nie mam siły kompletnie to tak krótko, uzupełnię jutro albo odrobię potem w rolpleju :D]
"Spam jest sztuką, której nikt nie potrafi zrozumieć" - Anyix

"Pan Bóg nie gra w kości" - Albert Einstein

"Bo gra w Warhammera!" - Sa!nt

Awatar użytkownika
Matis
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3750
Lokalizacja: Puławy/Wrocław

Post autor: Matis »

[@Warlok, nie czytałeś chyba mojej historii postaci ;) Ferragus też jest Bretońcem.]
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów

Awatar użytkownika
Pitagoras
Falubaz
Posty: 1443
Lokalizacja: Okolice Warszawy

Post autor: Pitagoras »

Byli już głęboko na otwartym morzu. Żeglarze na ich statku trochę narzekali na obecność kobiety na pokładzie, chociaż oczywiście po cichu, by sam obiekt tego nie usłyszał. Część z nich sądziła, że przy trudach podróżowania drogą morską, czarodziejka szybko schowa się pod pokład. Jednak nie mogli wiedzieć, że Denethrill sama dbała o to, by nie atakował ich żaden sztorm. Nie dość, że nie miała zamiaru borykać się z niedogodnościami, których życzyła jej załoga, to była to misja od samego Wiedźmiego Króla. Nie mogła pozwolić, by przeszkodziło jej zwykłe spóźnienie. Nie mówiła o tym Zarthyonowi. Wszyscy, co ważniejsi w Naggaroth, już i tak zbyt wiele o niej wiedzieli. Nie mając nic do roboty, najczęściej obserwowała morze, opierając się o grubą burtę. Zawsze wtedy czuła na sobie spojrzenia pracujących na pokładzie. Jedni patrzyli z nienawiścią, nie chcąc magii na swoim statku, inni po prostu cieszyli oczy widokiem pięknej elfki. Tak rzadko spotykanej na morskich wyprawach jak i sama magia. Wiedziała o tym wszystkim, ale nie zamierzała nic z tym robić. Miała nawet wrażenie, że elfy wolą już bazyliszka, od niej, bo chociaż wyłapywał szczury. Rozmyślania przerwał jej Zarthyon, który podszedł do niej, również wpatrując się w horyzont.
- Jak podróż? Z tego co wiem, to do tej pory nie korzystałaś z transportu morskiego.
- Bez żadnych problemów. – Odparła czarodziejka ignorując fakt, że gwardzista tak wiele o niej wie.
- A statek, podoba ci się? Nazywa się „Wygłodniała Harpia”.
- Uroczo. Statek jak statek, przynajmniej dla mnie, bo się na nich nie znam. Wyboru dużego nie było z tego co widziałam w porcie. Rozumiem, że pustki wynikały z wypłynięcia na wyprawy łupieskie?
- Można, by tak rzec. – Zaśmiał się Zarthyon, ale spoważniał widząc zdziwienie elfki. – To był taki żart, prawda. Chyba mi nie powiesz, że nie wiesz gdzie popłynęły.
Denethrill wzruszyła ramionami. Ostatnio przejmowała się jedynie poszukiwaniami w bibliotece. Kursowała tylko pomiędzy swoim domem, a wieżą Konwentu i nie rozmawiała praktycznie z nikim. Jakby w ogóle miała, z kim.
- Nie wierzę, że mogłaś o tym nie wiedzieć. Flota popłynęła na Ulthuan. Wybrzeże już pewnie jest plądrowane, dlatego myślałem, że żartujesz mówiąc o wyprawach łupieskich.
- A jakie ma to dla mnie znaczenie? – Próbowała się bronić Denethrill, chociaż ostatni taki atak, był na długo przed jej przyjściem na świat. – Teraz liczy się tylko Arena.
Gwardzista tylko pokręcił głową z niedowierzaniem, ale nie drążył dalej tematu. Przez chwilę panowała niezręczna cisza.
- Gdzie właściwie płyniemy i gdzie musimy się udać najpierw? – Przerwała ją czarodziejka.
- W Bordeleaux, nawet nie chce mi się zastanawiać ile trzeba będzie się nakombinować, żeby nas w ogóle wpuścili do portu. Statki Druchii zazwyczaj nie są mile widziane. Zapisy odbywają się w pewnej karczmie, w księstwie Montfort.
- To oznacza podróż przez Bastonne. – Przypominała sobie wiedzę geograficzną nabytą w Konwencie.
- Zgadza się. Pojedziemy lądem, konno – Gwardzista skinął głową i odszedł.
Denethrill zaczęła analizować uzyskane informacje i pierwszy raz trochę się bała swojej misji. Malekith w środku inwazji, uznał Arenę za wystarczająco ważną, by wysłać tam kogoś od siebie. Można by pomyśleć, że zemsta na kuzynach powinna być najważniejsza, ale z drugiej strony, skoro nawet osobiście się tam nie wybrał, może nie był to prawdziwy atak. Gdyby tak było, nie tylko, by o tym usłyszała, ale też pewnie znalazłaby się na statku płynącym właśnie do Ulthuanu, a nie do jakiejś Bretonii.

Od momentu, kiedy usłyszała o ziemi na horyzoncie, Denethrill obserwowała wysiłki załogi, by okręt Druchii, przestał go przypominać. Być może tylko dzięki temu podpłynęli na tyle blisko, by w porcie widzieli białą flagę. Potem czarodziejka przyglądała się z daleka, jak Zarthyon rozmawia z jakimś człowiekiem, na którego twarzy dało się odczytać mieszaninę strachu i niechęci. W końcu jednak obaj się rozeszli, a Denethrill zawiesiła na ramieniu swoją torbę, w drugiej ręce trzymając kostur. Gwardzista już zszedł po trapie, ze swoim plecakiem i bazyliszkiem na ramieniu. Statek, który ich przywiózł natychmiast zaczął wypływać z przystani. Szli we dwójkę przez miasto, a wieści na pewno się już rozeszły, gdyż w oczach mieszkańców widać było taką samą niechęć, co u człowieka w porcie, ale nie zdziwienie na widok intruzów.
- Człowiek, z którym rozmawiałem, wskazał mi miejsce, gdzie możemy kupić konie. – Kilka osób odwróciło się na dźwięk ostrego języka Druchii.
Już z daleka poznali, że idą w stronę stajni. Głównie z powodu jej rozmiarów. Była niewątpliwie jednym z największych budynków. Kiedy weszli do środka, czarodziejka aż miała problem z oddychaniem. Zdecydowanie nie była przyzwyczajona, do silnego zapachu panującego przy takiej ilości zgromadzonych koni. Jeśli przeszkadzało to Zarthyonowi, nie dał tego po sobie poznać. Jak zawsze zresztą. Denethrill pomyślała, że ktoś mający, chociaż trochę pojęcia o Czarnej Straży, mógłby się domyślić, kim tak naprawdę jest elf. Znowu to on zajął się rozmową. Tutaj poszło szybko, bo wystarczyła spora sakiewka, by się dogadać. Człowiek, z którym rozmawiał gwardzista, oprowadzał ich po jednej z części, ogromnej stajni.
- Stać nas na najlepsze, ale takich nigdy by nam nie sprzedali. Być może nawet nikomu, by nie sprzedali.
- Słyszałam o Bretończykach i ich wierzchowcach. – Odpowiedziała czarodziejka i przytaknęła. – To nie jest kwestia pieniędzy.
Człowiek, którego wygląd można było opisać jednym słowem, brudny, przyjrzawszy się Zarthyonowi, bez dłuższego namysłu wiedział, czego mu trzeba. Już nawet było słychać, kopnięcia i parskania, konia, którego za chwilę ujrzeli. Denethrill stwierdziła, że wygląda praktycznie jak mroczne rumaki z Naggaroth. Głęboka czerń i agresywne zachowanie sprawiały wrażenie jakiegoś demonicznego rumaka. Gwardzista nawet się przez chwile uśmiechnął i nie zastanawiał się długo. Elfka z kolei nie miała nigdy okazji dobrze nauczyć się jeździć, a wierzchowce pokroju tych z Naggaroth, raczej jej w tej chwili w tym nie pomogą. Rozejrzała się po kilku boksach w okolicy i miała szczęście szybko znaleźć coś odpowiedniego dla siebie. Biała klacz była całkowitym przeciwieństwem wierzchowca Zarthyona. Jej kolor pasował do bladej skóry czarodziejki. Oboje zadowoleni, wyszli ze stajni i nie zwlekali z wyruszeniem w drogę. Od razu opuścili miasto i jechali niezbyt forsownym tempem przez następne dwa tygodnie. Zarthyon prowadził, a Denethrill zastanawiała się skąd właściwie wie, gdzie podążać.
- Na pewno trafimy dokładnie do tej karczmy co trzeba? – Spytała go w końcu. – A może mamy zamiar szukać na chybił trafił?
- Spokojnie. Mam bardzo dokładne instrukcje. – Lekko uśmiechnął się gwardzista. – Wiedźmi Król sięga bardzo daleko.
- Nawet tutaj ma swoich szpiegów?
- Niewielu i nie przez cały czas. W takich przypadkach, zazwyczaj ktoś zatrudnia miejscowych ludzi. Ale z powodu Areny, pewnie spotkamy jakiegoś Druchii.
Po krótkiej wymianie zdań, czarodziejka poczuła się trochę pewniej, a utwierdziło ją w tym znalezienie rzeczonej karczmy.

W środku panowała wesoła atmosfera, uzyskana dzięki muzyce, oraz wszelkim trunkom rozweselających zebranych ludzi. Każdy pomimo duchoty panującej wewnątrz wolał wejść i napić się z kamratami, oraz podzielić się sprośnymi historiami. Potem zaczęły się pojawiać kolejne ciekawe postaci, poczynając na bladym rycerzu, przez dwójkę krasnoludów i obco wyglądającego człowieka. Nie było tajemnicą, że zbierają się tu nie przez przypadek, a mianowicie, by zapisać się na Arenę Śmierci. W tym samym celu przyszła tu para elfów, ale nie zwrócili na siebie większej uwagi. Ubrania mieli znoszone i brudne od długiej jazdy konno, a twarze ukrywali pod kapturami swoich płaszczy podróżnych. Elf wyraźnie chciał ruszyć załatwić to, po co przyszli, ale elfka złapała go za ramię powstrzymując go przed tym. Powiedziała mu coś w swoim ostrym języku i sama poszła ku stołowi na środku. Jej towarzysz z kolei udał się do baru, by zdobyć coś do picia, po długiej drodze w siodle.
Denethrill dobrze wiedziała gdzie musi podejść, gdyż od razu wyróżniła w tłumie drugą czarodziejkę. W tym tłumie i w takim towarzystwie, musiała być powiązana z Areną. Podeszła do stołu na środku sali, a siedzący przy nim ludzie, wreszcie z bliska poznali, że mają do czynienia z Druchii.
- Jestem tu w sprawie zapisów. – Powiedziała do człowieka z pergaminem i piórem.
- Oczywiście. Jaka godność wojownika, który ci towarzyszy?
- To ja, pragnę się zapisać. – Opowiedziała czarodziejka, głosem nieznającym sprzeciwu, zdenerwowana w jaki sposób ją potraktowano.
- Kobieta? – Człowiek parsknął. – Lepiej Pani zrezygnuj od razu. Gdybyś widziała, kto tu już przybył i z kim miałabyś się mierzyć…
- Wystarczy Sanderusie. – Przerwała mu kobieta w ciemnofioletowej sukni, chociaż bez śladu złości. – Szanowna elfka, jest czarodziejką.
Rycerz odrobinę się zarumienił, kiedy zdał sobie sprawę ze swojego błędu. Denethrill za to, pomimo tego, że nieznajoma wyjaśniła za nią całą sytuację, od razu stwierdziła, ze jej nie lubi. Głównie dlatego, że wyglądała co najmniej dwa razy lepiej, w porównaniu do brudnej od podróży elfki.
- Wpisuj. Denethrill, czarodziejka mrocznych elfów. – Odpowiedziała szybko zła, marząc w tej chwili o kąpieli.
Poszła do Zarthyona, który czekał na nią z winem, w sam raz na wzmocnienie.
- Jakieś kłopoty? – Zapytał unosząc brew.
- Nie, ale ta kobieta przy stole to czarodziejka. I najwyraźniej jest tutaj ważna nie tylko z tego powodu.
- Dobrze wiedzieć. Załatwiłem nam pokój, ale spodziewając się więcej gości, właściciel nie chciał dać nam dwóch.
- Nie widzę problemu. Mam zamiar od razu się tam udać.
- Nie wolałabyś przyjrzeć się, kto tu jeszcze się zjawi? – Zauważył gwardzista.
- Racja. – Odrzekła po chwili namysłu czarodziejka.
Obrazek

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Dalsza część historii. Nie chciałem po raz n-ty edytować tamtego posta :wink: ]
Spotkał go leżącego przy drodze, wpatrzonego w wiszące trupy towarzyszy. Po mundurze poznał, że należał do armii Naggaroth. Okrwawiona kolczuga leżała u jego stóp, wraz z tarczą, hełmem i włócznią. Zamiast minąć go, Azrael obserwował.
- Tańczcie bracia, tańczcie wesoło!- krzyczał obłąkanym głosem do powieszonych żołnierzy. Wisielcy podrygiwali na wietrze, ku uciesze szaleńca. Dopiero po chwili zauważył on jeźdźca.
- Czy ty też przybyłeś zatańczyć z nami, hm?- zagadnął- Czy dołączysz do zabawy? Nie... ty jesteś inny... Widziałeś go, prawda? Widziałeś!
Azrael milczał.
- Mówili mi! Mówili, że przybędzie król! Czekałem wiec, bardzo chciałem ujrzeć króla. Chciałem mu być żołnierzem, lecz zgubiłem swoją błyszczącą zbroję!
Ostatnie zdanie wymówił niemal z płaczem. Rozpromienił się jednak natychmiast.
- Ale! Może król potrzebuje błazna! Tak- tak, błazna! Mały, biedny Dzwoneczek będzie służył! Przyjmiesz mnie niegodnego, panie?!

***
Wędrowali w świetle księżyca, zmierzając prostym szlakiem ku miastu. Po drodze mijali oznaki toczącej się wojny. Wisielcy dyndali energicznie na drzewach przy drodze, nie brakowało też spalonych farm i nagich trupów w rowach- najpewniej ofiar gwałtu. Dzwoneczek, bo tak mówił o sobie towarzysz Azraela, spoglądał każdemu z nich w oczy, nim ruszył dalej. Bredził przy tym niejednokrotnie. Teraz, gdy zbliżyli się na tyle, by dostrzec sylwetki budynków miejscowości, wybiegł przed konia, chwytając go za uzdę i wskazał na bramę.
- W istocie Dzwoneczku, nie możemy tak po prostu wejść. Wrota są zamknięte, lecz to nie zdoła powstrzymać pochodu Żniwiarza.
Obłąkany przyglądał się, jak jego pan skierowuje konia na podgrodzie, gdzie w pewnej karczmie właśnie trwała zabawa.

***
Reinevan miał co świętować. I miał przede wszystkim za co. Podczas wojny szmugler i handlarz informacjami, taki jak on mógł się obłowić. Żywność i broń kosztowały nieraz więcej, niźli ważyły w srebrze, a Reinevan miał dobre kontakty z hienami żerującymi na pobojowiskach. Ponadto,, jako kapitanowi brygu, zdarzało mu się "zaginąć" samotny statek z zaopatrzeniem. Nic jednak nie otwierało kies,, jak informacje o pozycjach wroga. Reinevan grał przy tym na obie strony i póki co nie zawiódł się na tym. W przeciwieństwie do mniej ostrożnej konkurencji, która kończyła na stryczku. Szmugler o tym teraz nie myślał. Miał ważniejsze sprawy na głowie.
Na przykład zabawianie piegowatej dziwki, która pokochała jego złoto.
Była, prawdziwą artystką w swym fachu. Reinevan był bardzo zadowolony. Klepnął ją w tyłek i sięgnął po kielich. Okazał się być pusty. Karafka również
Zły, że musi przerwać zabawę, wstał i zszedł na dół po kolejną porcję trunku. Było tam diablo ciemno, więc potykał się co rusz, w końcu odnalazł jednak beczkę z winem. Zaklął przy tym zniesmaczony, gdy wszedł w jakąś kałużę na podłodze. Miał nadzieję, że to rozlane wino, a nie oddana potrzeba jednego z jego ludzi. Sapiąc jak miech ponownie wspiął się na piętro.
Dziewczyny jednak już nie było. Zamiast jej dostrzegł grzebiącego w szafie elfa, ubranego w strój trefnisia, zielony w czerwone romby. Dzwoneczki u jego czapki podskakiwały wesolo, gdy ich własciciel przekopywał się przez kolejne ubrania Reinevana. Szmugler już chciał nauczyć intruza manier, gdy nagle poczuł przejmujący chłód.
Blysnęła stal. Reinevar padł, wrzeszcząc, trzymając się za krwawiący bok głowy. Przed nim leżalo jego szpiczaste ucho. Szmugler chciał wrzasnąć, lecz na widok napastnika glos uwiądł mu w gardle. Przed nim stał upiór.
- Anioł Śmierci cię oczekuje, Reinevarze!- rzekła metalicznym głosem zjawa.
- Czego chcesz?!- jęknął przerażony szmugler.
Czaszkowy hełm przewiercał go wzrokiem na wylot. Reinevar czuł biegnacy wzdłuż kręgosłupa dreszcz.
- Chcę, byś zawiózł nas do Bretonii.
Ostatnio zmieniony 9 lip 2014, o 19:22 przez Byqu, łącznie zmieniany 1 raz.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3443
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

[Idąc za przykładem Byqa, postanowiłem dodawać po kawałku historię, żeby nie było, że się obijam. Obrazki, akapity i inne pierdółki zrobię jak skończę. Imienia postaci wciąż jednak nie zdradzę, żeby nie robić bezczelnego spoilera.]

Za prostym biurkiem siedział mężczyzna o jasnoszarych oczach odziany w ciężki, skórzany płaszcz, noszący dystynkcje majora. Jego szpakowate, schludnie zaczesane włosy i pokryta siateczką zmarszczek twarz nadawały mu dystyngowanego wyglądu, zaburzanego jedynie przez kilkudniowy zarost, po którym co jakiś czas drapał się z chrzęstem. Lewa strona głowy, mniej więcej do skroni była zaś pozbawiona włosów, znajdowała się tam obszerna blizna jak po oparzeniu albo zdarciu skóry przez jakąś szorstką powierzchnię.. Nie był całkiem stary, miał około pięćdziesięciu lat, może czterdziestu, lecz ciężka służba mogła przydać mu kilku lat. Na blacie przed nim leżał stosik papierów, kubek ciemnobrązowego, w słabym świetle lampek łojowych i ognia z kominka wydającego się całkiem czarnym, napoju, inkaust oraz składająca się z dwóch segmentów, stalowa maska. Kapelusz ozdobiony klamrą ze stylizowaną literą I wisiał na słupku siermiężnego łóżka, promieniując swym majestatem nawet wtedy, gdy nie tkwił na głowie właściciela. Inkwizytor miał jeszcze dużo pracy: raport z ostatniej misji musiał być wielce obszerny, gdyż wiele się wtedy działo, zaś Święte Oficjum musi dowiedzieć się o wszystkim ze szczegółami – czymże bowiem byłoby, gdyby nie wiedziało?
Było późno, grubo po północy, jednak importowany z dalekiej Arabii napój pomagał łowcy odpędzać natrętnego Morfeusza, przynajmniej przez jakiś czas. „Kawa... Aż dziwne, że w tej podrzędnej karczmie mają coś takiego... Chociaż w końcu jesteśmy na rogatkach Marienburga” - Pomyślał. Wziął łyk i skrzywił się. Wziął jeszcze jeden, krzywiąc swoją zmęczoną gębę jeszcze bardziej. „No, i wszystko jasne. Towar dziesiątej kategorii, zmielony razem z krzakiem, na którym to cholerstwo rośnie.” - Wypluł na bok jakiś wiór czy otrąb; kawa, choć najdroższy napój w asortymencie karczmy była wymieszana z wypełniaczem w postaci łupin orzechów, zboża i innych śmieci w proporcjach dość niekorzystnych, pływających teraz po smolistej powierzchni napitku, sama również będąc odmianą z ziaren pośledniejszego gatunku. Jednak walory spożywcze były tu na drugim miejscu, najważniejsze, że to paskudztwo mimo wszystko działało. Inaczej sen zmógłby go tak, jak jego asystenta śpiącego w fotelu pod oknem z wygasłą fajką w zębach i rondem skórzanego kapelusza zsuniętym na oczy.
Oskar Decker zasłużył sobie na chwilę odpoczynku. Tak samo jak Rudolf Zoller, szkoda, że poległ przez głupotę jakiegoś szlachetki. Szarża na wybrańców samego Archaona... Koniec końców los wszechwybrańca znowu pozostaje nieznany, poszli go zlikwidować, ewentualnie przegnać do Osnowy. Być może został on po prostu przywalony walącymi się murami, nawet jeśli przeżył, o własnych siłach raczej się nie wydostanie. Poza tym była też artyleria: kilkaset dział jeszcze przez ponad dwa tygodnie bez przerwy prowadziła ostrzał rumowiska pozostałego po Spiżowej Cytadeli, zaś armia stworzyła wokół niej kordon i skrupulatnie przeszukiwała teren. Nikt nie mógł ujść z takiego pogromu. Zebrawszy te myśli przysunął sobie bliżej kartkę i umoczywszy pióro w inkauście zaczął pisać.

Tajne.
Raport R/5721/02062544 dotyczący rzeczy pozostawionych przez Wielkiego Inkwizytora Magnusa von Bittneberga.

Von Bittenberg zwyciężył w wydarzeniu znanym jako Arena, odbywającym się w Spiżowej Cytadeli. Bezpośrednio po tym zdarzeniu został wessany przez portal, najpewniej będący anomalią wywołaną przez siły chaosu, których aktywność znamionowa osiągnęła maksimum przewidziane przez skalę van der Haalsa (patrz: raport R/5710/30052544 dotyczący aktywności nadprzyrodzonej w rejonie Middenheim-Spiżowa Cytadela) co jest tożsame z rozdarciem Osnowy. Jednak zanim zniknął na oczach moich i sierżanta Oskara Deckera, von Bittenberg odrzucił kapelusz (MB-01) oraz buzdygan (MB-02). Oba obiekty zostały zabrane przeze mnie.
MB-01: kapelusz skórzany, wzór standardowy, stosowany przez operatorów Inkwizycji Imperialnej. Cechy charakterystyczne: wnętrze wyłożone stalowymi płytami, ponadto nosi liczne ślady przetarć, nacięć oraz plamy oleju, krwi i inne zanieczyszczenia.
MB-02: buzdygan, dokładnie pokrywający się z opisem buzdyganu-relikwii, z relikwiarza Czarnego Zamku w Altdorfie. Jest to ponad wszelką wątpliwość oryginalny egzemplarz, wydany von Bittenbergowi po przywróceniu go do czynnej służby. Ten bezcenny relikt przekazałem niezwłocznie w ręce Wielkiego Teogonisty Sigmara, przybyłego wraz z pułkiem artylerii z Nuln, z poleceniem przekazania go do Czarnego Zamku. Było to podyktowane brakiem odpowiedniego zaplecza logistycznego, umożliwiającego bezpieczny jego transport. Kapelusz ma natomiast wartość najwyżej pamiątkową, dlatego również go przekazałem, jednak z zaleceniem oddania do muzeum.
Co zaś tyczy się kwestii samego lorda Magnusa von Bittenberga, jego los pozostaje mi nie znany. Sądząc po bardzo złym stanie i uszkodzeniach zadanych w starciu z...


Pisanie przerwał mu nagły kleks, który wyskoczył z nacięcia w piórze, w swej niemej bezczelności rozpływając się brzydką kałużą pośród równych linijek precyzyjnej kursywy.
- Kurrr... - Zmielił przekleństwo pod nosem, szukając bibułki, by wchłonąć rozlany atrament. „Nikt nie spodziewa się inkwizycji, ale inkwizycja nie podziewa się kleksa.” Przemknęło mu przez myśl. Na dokładkę, rozległo się nieśmiałe, bo nieśmiałe, ale pukanie do drzwi. - Wejść! - Rzucił krótko, ściągając kleksa wyciągniętą z kieszeni chustką, brudząc ją permanentnie. Zachrzęściła klamka i drzwi do izby uchyliły się ze skrzypem. Oskar automatycznie się obudził wyszarpując z kabury pistolet i kierując lufę w stronę niknącego w ciemności wyjścia na korytarz, jednak zaraz opuścił broń, gdy dostrzegł w nich dziewkę służebną, z kopcącą niemiłosiernie świeczkę łojową zatkniętą w szyjkę od butelki.
- Panie... Inkwizytorze Reinhardzie von Preuss... Wybaczcie, ale... - Powiedziała nieśmiało służka. - Jacyś ludzie do pana.
- Co takiego...? Hm, mam nadzieję, że przynajmniej to coś ważnego. Oskar, wstawaj. Mówili coś więcej? - Spytał wstając z krzesła i zakładając kapelusz.
- Mówią, że czarownicę złapali. - Reinhard westchnął ciężko, założył maskę i przypasał swój bastardowy miecz.
- Niech ją tu przyprowadzą. Możesz iść. - Karczmarka ukłoniła się niezdarnie i zamknęła za sobą drzwi. Obaj łowcy przygotowali broń i uprzątnęli zbędne przedmioty, akurat w porę, gdy na klatce schodowej rozległy się kroki kilku osób. Oskar podszedł do drzwi i uchylił je, wpuszczając do pomieszczenia czterech mężczyzn prowadzących na postronku spętaną jak szynkę młodą kobietę. W ocenie Reinharda więzy nie były nawet założone fachowo, ale było ich dużo i nawinięto je ciasno.
- Złapaliśmy wiedźmę, na żalniku za miasteczkiem, mości panie łowco! - Oznajmił z dumą pryszczaty grabarz, prezentując żółte, szczerbate zębiska, z których każdy zdawał się rosnąć w inną stronę.
- Doprawdy? - Rzekł zimno Reinhard, zdejmując jej kaptur i spojrzał w twarz. Na ospowatych policzkach widać było ślady łez a w zaczerwienionych oczach malowało się bezbrzeżne przerażenie. - Jak dla mnie to po prostu jakaś biedna dziewucha. Ale nie uprzedzajmy faktów. Złapaliście ją na cmentarzu. Co tam robiła?
- No jak to co. Świeżą mogiłę bezbożnie rozryła, pewnikiem gusła chciała odprawiać. W sam raz porę sobie upatrzyła, bo pełny miesiąc nynie! - Co prawda księżyc był pełny, ale nie ten, czarnoksięstwo było najskuteczniejsze owszem, ale jeśli była pełnia Morrslieba (którego cyklu zresztą nie dało się przewidzieć), przy jednoczesnym przesłonięciu srebrnego księżyca. Przy blasku Mannslieba można najwyżej bimber pędzić: jasno świeci, wszystko widać. Tą uwagę jednak Reinhard postanowił przemilczeć, nie chciało mu się robić wykładu, ze spraw, które tych ludzi nie powinny interesować. Jeszcze któremuś zachce się eksperymentów z alchemią. Oskar wrzucił szczapę do żaru pozostającego w palenisku, wzbijając snop iskier. Gdy drewno zajęło się, dorzucił jeszcze kilka kawałków i włożył między nie pogrzebacz. Schwytana dziewczyna na ten widok jęknęła cicho i zatrzęsła się.
- Rozumiem, zaczekajcie na dole. Jak już ją tu przyprowadziliście, to muszę ją przesłuchać. Na razie to tyle. - Stłoczeni daleko za małej na taką ilość osób izbie czterej ludzie skierowali się kolejno do wyjścia. Gdy zamknęli drzwi, Reinhard odezwał się.
- Ty. Oprzyj się dłońmi o ścianę, nogi i ręce szeroko, . Oskar, weź tu wywietrz... - Polecenie do adiutanta nie było jednak konieczne, gdyż łowca już był przy oknie i mocował się z zardzewiałym ryglem, jednak po chwili go przemógł.
- Mam związane ręce. - Warknęła aresztantka. Von Preuss jednak szarpnął parę razy za krępującą ją linę, liche więzy rozluźniły się i powróz opadł. Kobieta podeszła do ściany i stanęła w nakazanej pozycji. Reinhard butem szturchnął ją w łydki, by przestawiła stopy dalej i szerzej. Skinął na Deckera, ten przystąpił do dziewczyny i poklepał wzdłuż nóg, ramion i tułowia.
- Ma coś przy sobie. - Powiedział i cofnął się o krok, mierząc z pistoletu w głowę. - Żadnych gwałtownych ruchów, bo zastrzelę. - Tymczasem Reinhard ostrożnie wsunął dłoń pod jej wyświechtaną kapotę, zabrał kord i rzucił go na łóżko.
- Wykryłeś coś jeszcze?
- Nic już nie mam. - Wtrąciła się dziewczyna zrezygnowanym głosem. Miała akcent bretoński. Oskar pokręcił potwierdzająco głową.
- W takim razie rozbieraj się.
- Co takiego...?! - Dziewczyna odwróciła się oburzona. Reakcja łowców była natychmiastowa.
- Stój tam i nie ruszaj się! - Rzucił krótko Oskar wznosząc broń.
- Przepraszam za kolegę, po prostu musimy sprawdzić, czy nie masz żadnych mutacji. Ani czy nie ukrywasz niczego w otworach ciała. To oczywiście standardowa procedura, zresztą i tak nie masz innego wyjścia z tej beznadziejnej sytuacji. Inaczej po prostu będziemy musieli sprawdzać wszystko siłą, a tu nie ma do tego warunków, ty zaś wolałabyś tego uniknąć.
- Mi się wydaje, że po prostu... - Zaczęła hardo, ale zamaskowany wnet uciszył ją piorunującym spojrzeniem i odezwał się zrównoważonym, spokojnym tonem.
- Uważaj na ton, mówisz do oficerów Świętego Oficjum. Poza tym uwierz mi, mamy już swoje lata, nie jedno w życiu widzieliśmy i gwarantuję ci, że sam widok golizny nie robi już na nas wrażenia. - Chcąc nie chcąc zaczęła zrzucać swoje przeżarte przez mole i szkodniki łachmany, aż została całkiem naga. - Ręce na bok i obróć się powoli. - Nakazał łowca. - Zrób przysiad. Jeszcze raz. W porządku. - Reinhard podszedł bliżej i przyjrzał się jej badawczo. Znalazł parę krostek, jakiś pieprzyk, ale nic podejrzanego. - Otwórz usta i wysuń język. - Zajrzał do środka, świecąc sobie ogarkiem z biurka. - Jama ustna normalna. Dobrze. Ubierz się i siadaj. - Gdy już na powrót nałożyła swoje odzienie, na które składał się wypłowiały, połatany wams, parciana pałatka, rybacka peleryna i lniane spodnie, które lata świetności dawno miały za sobą. Butów nie miała wcale, lecz wśród pospólstwa Imperium było to raczej powszechne. W zimie ludzie po prostu owijali stopy filcem, szmatami, słomą i ogólnie mówiąc czymkolwiek, co trzyma ciepło. Reinhard odezwał się:
- Powiedz mi, jak się nazywasz.
- Ilsa Chevron. - Odparła. - Ale jakie to ma znaczenie. I tak chcecie mnie spalić...
- Wyrok musi być sprawiedliwy. Dlatego robimy to wszystko. Jesteśmy inkwizytorami Imperium, stoimy na straży prawa i walczymy z rzeczami, o jakich nawet ci się nie śniło. - „O tak, na pewno, wyrżniecie całą wioskę, bo ktoś zamówił za dużo pasty alchemicznej.” - Pomyślała, jednak von Preuss zdawał się czytać w jej myślach, a może po prostu poznał z mowy ciała. - Często niestety ludzie są zbyt oporni i krótkowzroczni. Nie chcą współpracować. A odmawianie pomocy inkwizytorom to przestępstwo, nienawiść – herezja. Nic więc dziwnego, że czasem, by zatrzymać gangrenę trzeba obciąć całą kończynę. Teraz rozumiesz. Ale mniejsza o to, po prostu odpowiadaj na pytania, a wszystko będzie dobrze...
- Nie zrobiłam nic złego... Żadnej z tych rzeczy... Nie znam się na czarach.
- Rozumiem, jeżeli jest tak jak mówisz... Musisz tylko odpowiadać na pytania.
- A co jeśli nie?
- Cóż, wtedy znajdziesz się w obliczu tortur. Zrozum Ilso, z jednej strony masz nas, oficerów Świętego Oficjum, z drugiej strony tamten ciemnogród, zabobonny i ślepo nienawidzący wszystkiego, co wyda im się podejrzane. - Ilsa kiwnęła na znak, że rozumie. - Mówisz z akcentem bretońskim, pochodzisz stamtąd?
- Tak. - Oskar ujął pióro, umoczył w inkauście i zaczął spisywać protokół.
- Ile masz lat?
- Nie jestem pewna, ale szesnaście lub siedemnaście...
- Tak myślałem. W tym wieku większość panien, zwłaszcza w twoim kraju ma już męża i nierzadko dzieci. Przejdźmy jednak do sedna. - Adiutant notował zawzięcie każde słowo. - Powiedz mi, co ty tam robiłaś? Nie boisz się chodzić w takie miejsca sama?
- Przyzwyczaiłam się i umiem się bronić w razie czego. Poszłam trochę pokopać.
- Pokopać. - Fuknął pobłażliwie zamaskowany. - Co takiego? No bo chyba nie dołki dla rozrywki. Jesteś młoda, nie ma mowy, żebyś znała się na magii, opanowanie najprostszych zaklęć to kwestia lat i to przy solidnej nauce w kolegium. Sama rozumiesz, do czego zmierzam: pracujesz dla kogoś. Albo jesteś zwykłą hieną cmentarną. Ewentualnie przemycasz kontrabandę, wszak niedaleko jest miasto portowe i rzeka. Poszłaś tam, żeby zakopać towar, ale dałaś się złapać. Nie martw się, za to nie grozi stos. - Ilsa milczała. - Tak też myślałem... Taka z ciebie czarownica, jak z koziej dupy trąba. - Westchnął Reinhard, zażenowany tym, że zawracano mu głowę trywialną sprawą, którą powinien zająć się zwykły konstabl. - Ale musimy zrobić wizję lokalną. I nie dziw się, już nie takie zagadki rozwiązywałem. Daj ręce, Ilso. - Zamaskowany łowca zawiązał jej dwie pętle na nadgarstkach i całą trójka wyszła na korytarz. Skierowali się na dół, po schodach protestujących donośnym skrzypieniem za każdym krokiem. Przez małe, brudne okienko ze zwierzęcej błony, na klatkę schodową wlewało się szare światło pochmurnego świtu. W sali karczemnej siedzieli, a raczej leżeli zmożeni walką z magią kufli grabarze.
- Wstawać! Zawołał Oskar, odpowiedziały zaś mu jęki i bełkot. - Zabierzcie nas w tamto miejsce. - Jedynie kapłan Morra okazał się na tyle wstrzemięźliwy w piciu, aby wstać od stołu o własnych siłach.
- Ja was zawiozę. Ale koń i tak sam zna drogę. - Rzekł zachrypniętym głosem. Wyszli na zewnątrz, zostawiając pokot w karczmie i załadowali się na sfatygowany powóz. Koń wlókł się leniwie przez rozmoknięte, pełne błocka koleiny – w nocy musiał padać ciężki deszcz. Przejechali przez wąskie uliczki, pomiędzy zaniedbanymi elewacjami murów szachulcowych, a czasem i ceglanych aż do bramy. Stał tam odziany w spłowiałą przeszywanicę strażnik ze znudzoną miną, Spostrzegł tylko kapelusze i czarne płaszcze – to wystarczyło by odwrócił wzrok i dał znak swojemu koledze by otworzył bramę.
Rude słońce wynurzyło się zza horyzontu, rzucając przytłumioną poświatę na chmury, których gęsta warstwa wciąż zasnuwała błękit nieba. Droga wiodła przez rachityczny lasek, wiele drzew było uschniętych, wyciągając artretycznie pokrzywione konary w górę, przypominając tym pomstujących staruchów. Wreszcie dotarli na miejsce. Kapłan poprowadził obu łowców oraz Ilsę do rozkopanego przez dziewczynę dołu. Na dnie zebrało się trochę wody – ziemia musiała być gliniasta, w efekcie czego powstała obrzydliwa parodia oczka wodnego.
-To tutaj. - Powiedział kapłan. - W tym dole ją zdybaliśmy. - Reinhard nie słuchał, dał tylko sznurek Oskarowi do potrzymania. Była to oczywiście tylko formalność – Ilsa i tak nigdzie się nie wybierała. Samemu zaś podszedł do obwiązanej liną trumny.
- Ty to tutaj przyciągnęłaś?
- Tak. - Spojrzał wymownie na duchownego. Ten potwierdził. Von Preuss trącił końcem buta sękatą deskę. Coś wewnątrz zabrzęczało głucho. - Jest otwarte luźno. - Wtrąciła Ilsa. - Reinhard odwalił wieko i jego oczom ukazała się spora ilość szmat i pakuł, skrywających coś pod sobą. Zdjął z pleców swój harpun i parę razy dźgnął zawartość, następnie hakiem wyciągnął wypełniacz, odkrywając zakorkowane butelki. Wyjął jedną z nich. Wykonana była z mętnego szkła, ale z pewnością była pełna. Przez chwilę inkwizytor pomyślał, że być może faktycznie jest to jakiś nielegalny odczynnik alchemiczny, albo niesławne sole, używane przez nekromantów, a Ilsa pracuje dla któregoś z nich. Odkorował butelkę i powąchał. - To wóda. Przemycam nielegalny alkohol. - Żachnęła się dziewczyna przewracając oczami. Zamaskowany łowca wylał trochę.
Nawet lepiej. To jest absynt. - Zauważył Oskar widząc zielonkawy strumień. - Macie tu swoją czarownicę. To zwykły szmugiel jest. Przyszła w nocy, rozkopała świeży grób bo ziemia miększa, a i poznać trudniej. Później pewnie ktoś po to przyjdzie, wykopie i zapłaci jej. Możecie iść, wielebny, do niczego nowego nie dojdziemy. - Kapłan wzruszył ramionami i poszedł do siebie.
- A co ze mną? - Zapytała przemytniczka.
- Nie znalazłem w tobie skazy chaosu, a wierz mi, jestem w tym naprawdę dobry. To co zrobiłaś to sprawa dla straży miejskiej albo celników. Skonfiskują ładunek, każą zapłacić cło. Jak nie zapłacisz, to wsadzą cię w dyby, albo dadzą po dupie kijem i oczywiście wtrącą do ciupy tak czy inaczej. - Objaśnił Reinhard. Po chwili dodał, widząc niepokój w jej kasztanowych oczach. - Nie, nie powieszą cię, ani nie obetną ręki. Dobra, nie ma co mitrężyć, jedziemy oddać ją straży miejskiej, teraz to ich problem. - To powiedziawszy zabrał alkohol na wóz, usiadł na koźle, a Ilsa wsiadła z Oskarem na pakę.


Drzwi strażnicy miejskiej zamknęły się z głuchym łoskotem za plecami inkwizytorów. Ruszyli do karczmy zjeść śniadanie i zabrać swoje rzeczy. Nie było tego wiele, głównie najpotrzebniejsze przedmioty osobiste, amunicja i dokumenty. Do Marienburga było jeszcze pół dnia drogi, konno trochę szybciej. Dobrze się złożyło, że armia użyczyła im swoich wierzchowców, gdy żołnierze przybyli sprawdzić lasy wokół Spiżowej Cytadeli, oraz wypalić gruzowisko ogniem artyleryjskim. Krążyli pomiędzy kałużami i końskimi pączkami, które zalegały ulice, jednak niewiele to dawało. Bruk, jeżeli był, to szczerbaty i przykryty szlamem, zaś same drogi i tak były jednym wielkim zbiornikiem błota. Pierwszy odezwał się Decker.
- Wie pan, majorze co rzuciło mi się w oczy podczas przesłuchania?
- Co takiego, sierżancie?
- To, że ta dziewczyna Ilsa, nie wyglądała na jakąś wychudzoną, czy zabiedzoną. Wręcz przeciwnie.
- Najwyraźniej przemyt pozwala jej nieźle żyć. A w zasadzie pozwalał. Tylko ubierała się jak łachmyta dla niepoznaki. Albo po prostu, założyła szmaty do roboty. Inna sprawa, ona jest z Bretonii, mówi z ich akcentem i nosi tamtejsze nazwisko. Wysławia się całkiem poprawnie, niepodobnie do zwykłego plebsu.
- Ciekawe, czy działa sama. Tamci faceci nie wspominali, żeby przyłapali kogoś jeszcze.
- To akurat nie nasza sprawa. Straż miejska będzie robić własne dochodzenie. Sprawdziliśmy tylko czy jest wrogiem wewnętrznym, okazało się, że nie jest i tyle w temacie. Bardziej istotne pytanie, od jak dawna to robi.
- Jest młoda, ale nie strachliwa, inaczej nie poszłaby w nocy kopać w ogrodzie Morra. Wygląda na to, że potrafi również posługiwać się bronią. Ona ma to coś.
- Dobrze mówisz, Oskarze. Szkoda byłoby, gdyby dalej musiała zajmować się przemytem. W końcu popadnie w coś poważniejszego i ją powieszą, albo nabiją na pal. Teraz też było blisko, założę się, że gdybyśmy akurat się tu nie zatrzymali zrobiliby jej lincz. Ty zaś niedługo obejmiesz samodzielne stanowisko. - Oskar domyślał się do czego zmierza major.
- Chcesz ją wysłać na szkolenie do Czarnego Zamku?
- Tak. Ma charakter, umiejętności i wielce możliwe, że determinację. Te cechy wyróżniają nas, inkwizytorów. Jest jeszcze młoda, ale to tym lepiej, gdyż łatwiej da się te cechy uwydatnić. - Byli już pod samą karczmą. - Idę do niej, ty pozbieraj nasze rzeczy i szykuj się do wyjazdu. - Reinhard odwrócił się i skierował swe kroki do lochu miejskiego.
Loszek mieścił się w podziemiach wieży służącej również jako koszary straży. Inkwizytor załomotał ćwiekowaną rękawicą o dębowe, okute żelaznymi sztabami drzwi. Po krótkiej chwili klapka odsunęła się ze zgrzytem – najwyraźniej nikt nie kwapił się, by używać oliwy, a w szparze pojawiła się para błyszczących oczu.
- Kto idzie? - Powiedział ktoś ze środka świszczącym głosem.
- Major Reinhard von Preuss, Inkwizytor. - Strażnik spojrzał tylko na kapelusz i zlał się potem, ale drzwi otworzył.
- Kapral Schemko, na rozkaz, panie majorze. - Zaświszczał, salutując przesadnie sprężyście.
- Jesteście naćpani na służbie, czy mi się wydaje?
- Nie, n-nie. M-melduję posłusznie, że... Ja tak mam zawsze. - Tu kichnął siarczyście. Był szczerze przerażony – sam widok skórzanego płaszcza i kapelusza przyprawiał każdego o gęsią skórkę. I słusznie. Przed Inkwizycją Imperium można było uciekać, ale tylko po to, żeby paść ze zmęczenia – sprawiedliwość ma być nie tyle surowa co nieuchronna. „Na pewno. Nawciągałeś się jakiegoś gówna, masz szczęście, że się spieszę i mam ważniejsze sprawy na głowie. Ale i tym się zajmiemy, w swoim czasie.” - Pomyślał von Preuss.
- Przyszedłem do więźnia.
- Którego, panie majorze?
- Ilsa Chevron. - Klawisz pochylił się nad zeszytem. Był piśmienny, chociaż stawiał straszne kulfony. Wodził przez chwilę palcem po poplamionej inkaustem kartce. W końcu znalazł wśród bazgrołów właściwe nazwisko. Ilsa „Schevron” - łowca dostrzegł fonetyczny zapis. Schemko już miał dalej mówić, ale Reinhard przypadł do biurka i pochylił się nad kajetem, spojrzał na strażnika, w rejestr i jeszcze raz na strażnika. Jego wejrzenie miotało błyskawice.
- Co to ma znaczyć? Piractwo? Kto tu, do cholery wpisał piractwo?! Ty chyba, na haju byłeś! Kretynie, wszystkich tak urządzasz? To ty, przecież nikogo innego tu nie ma! Osobiście ci ją tu zostawiłem i mówiłem: przemyt alkoholu. Wiesz co jej zrobią za piractwo? Nabiją na pal albo rozwłóczą końmi! - Darł się von Preuss na kulącego się strażnika.
- Gdzie ona jest? - Łowca obrzucił spojrzeniem cele. Były puste.
- Za-zabrali... ją...
- Gdzie?!
- D-do... M-Marienburga... - Jąkał się kapral, jego mundur już pociemniał od potu.
- Złożę na was taki raport, że dostaniecie przydział w karnej kompanii na zadupiu całego świata! - Chwycił Schemka za poły przeszywanicy i potrząsnął nim. - Zdechniesz w chędożonej dżungli! Pojmujesz?! Jaszczurki cię wpierdolą bez musztardy! - Głos łowcy przeciągającego sylaby w akcie ostatecznej pogardy dla głupoty grzmiał metalicznie, odbijając się straszliwym echem wśród kamiennych ścian. Jak dawno temu?
- Co?
- Powiedz „co” jeszcze jeden raz! Jak dawno ją zabrali?
- Jakieś pół godziny temu, prawie zaraz po tym jak ją przywiedliście, akurat kibitka była... Błagam litości, ja nie umiał tego zapisać, za trudne słowo... - Von Preuss chciał to skomentować ale sobie odpuścił. Odepchnął szlochającego konstabla, który żałośnie rozpłaszczył się na kracie i osunął w kąt. Reinhard zaś nie oglądając się za siebie wypadł z loszku na ulicę i pobiegł pod karczmę ile sił. Oskar już tam stał z dwoma tobołkami.
- Coś nie tak?
- Zabrali ją, a jakiś idiota wpisał, że jest podejrzana o piractwo. Szybko, dawaj konie, za miastem są rozjazdy, jak nie złapiemy kibitki, dziewczyna ma przewalone. - Chwilę później galopowali traktem w stronę Marienburga.
- Naprawdę? Przecież zabezpieczyliśmy dowody.
- Słuchaj, tam się takie rzeczy dzieją, że pewnie już dawno wszystkie flaszki rozkradzione. Jak ja nie trawię takich zapyziałych dziur. Z resztą wiesz jak jest: przemyt, to pewnie współpracuje z piratami, więc sama jest jednym. A równie dobrze mogła kupować to od zwykłych marynarzy albo lokalnych bimbrowników i pewnie właśnie tak było, tylko że nie stać ją na adwokata, żeby to udowodnić.
- Nagle tak panu zależy, majorze?
- Tobie nie? A powinno. Byłeś tam, widziałeś arenę... Bezsensowna przemoc, jest tym co dokarmia moce chaosu. Gdy była bitwa burza Osnowy rozszalała się. Wiesz dlaczego?
- Wiem... Teraz to faktycznie sprawa Inkwizycji. - Jeźdźcy wypadli zza zakrętu prosto na rozdroże. Od boków ich koni odpadały płaty piany. Rozejrzeli się szybko. - Tam!
- Widzę! - Reinhard spiął wierzchowca ostrogami i pognał w stronę kibitki i kilku eskortujących ją kawalerzystów, niknących w głębi leśnego tunelu. - Stać! Inkwizycja! - Krzyczał już z oddali. Pomogło. Konwój zatrzymał się. Łowcy czarownic podjechali stępa do okutego wozu.
- Kogo wieziecie? Kobietę? - Zapytał Oskar dowódcę, który wyjechał im naprzeciw.
- Tak, mamy tu oskarżoną o piractwo morskie. Dziwnie brzmi, ale tak jest w protokole zatrzymania. - Odpowiedział wąsaty oficer, odziany w stalowy kirys i morion. W czym mogę panom oficerom pomóc?
- Musicie nam ją wydać. Natychmiast. To sprawa Oficjum, ściśle tajna. - Wąsal wahał się przez chwilę, czy to aby nie podstęp, jednak przybysze brzmieli bardzo przekonująco.
- Dobrze. Tylko pokażcie odznaki. - Łowcy wzruszyli ramionami i wyciągnęli wisiory z literą I oraz stylizowaną czaszką pośrodku. Dowódca konwoju przyjrzał się im i nie widząc nieprawidłowości nakazał otworzyć drzwi. - Przepraszam panów, ale sami rozumiecie, ktoś może się podszywać, muszę sprawdzać.
- Nie ma problemu. Szkoda, że nie wszyscy w dzisiejszych czasach są tak skrupulatni. Przy okazji skrupulatności... W Kleinebaumie wykryliśmy poważne nieprawidłowości w dokumentach lokalnej straży miejskiej. Poinformujcie sąd w Marienburgu o konieczności dokładnego prowadzenia śledztwa oraz wszczęcie postępowania za niedbalstwo w wykonywaniu obowiązków służbowych wobec kaprala Schemko. - Tymczasem z wozu wygramoliła się Ilsa. Nogi i ręce miała skute kajdanami, których łąńcuchy podzwaniały z każdym ruchem. Reinhard podjechał bliżej i pomógł jej wyjść.
- To pan... Wsadził mnie pan, a teraz chce wypuścić?
- Zamierzam omówić jeszcze jedną sprawę. Bardzo ważną. - Zwrócił się do konwojenta: Rozkuć ją. - Żołnierz z kluczami podszedł i otworzył zamki w okowach. Dziewczyna od razu zaczęła rozcierać zdrętwiałe nadgarstki. Von Preuss zeskoczył z wierzchowca, ujął Ilsę za ramię i zaprowadził na stronę.
- Zatem, co to za sprawa? - Zapytała przemytniczka, siląc się na zadziorny ton.
- Postawię sprawę jasno. W twojej kartotece stoi, że jesteś oskarżona o piractwo...
- Co takiego? - Wybałuszyła oczy, które stały się okrągłe jak talerze.
- Nie przerywaj mi. Zatem albo pojedziesz z nimi i będą robić ci okropne rzeczy, aż zejdziesz w męczarniach ku uciesze gawiedzi albo przystaniesz na moją propozycję.
- Mianowicie?
- Zauważyliśmy u ciebie predyspozycje na Inkwizytora Świętego Oficjum. Chcę, abyś wstąpiła na tą zaszczytną służbę. Wiedz również, że jest to honor tylko dla wybranych osób, przejawiających odpowiednie cechy charakteru, ty je masz, Ilso. Czy zgadzasz się?
- Pff... Po tym co mi zrobiliście? Poza tym, mogę przecież wam uciec.
- Masz szansę zostać powszechnie szanowanym człowiekiem. Nauczymy cię wszystkiego, co potrzebne. Nasza praca jest warta wykonywania, nawet nie wiesz jak bardzo. Uciec możesz, oczywiście, ale pamiętaj, że będziesz poszukiwana w prowincji. W końcu dopadnie cię straż, wojsko albo łowcy nagród. Możesz zbiec do Księstw Granicznych, albo do Bretonii, ale co będziesz tam robić? Dalej szmuglować samogon? W końcu faktycznie dołączysz do bandytów, piratów czy innych szumowin. Jesteś młoda, nie rujnuj sobie życia w ten sposób. Tym razem omal nie spalili cię na stosie, miałaś szczęście, że byliśmy w miasteczku. Zastanów się więc.
- Nie mam zbyt wielkiego wyboru, prawda mości panie łowco? - Drwiący uśmieszek pojawił się na jej okrągłej twarzy. - Oczywiście, zgadzam się. Po prostu chciałam zobaczyć, jak bardzo panu zależy.
- Mów mi majorze Reinhard. Twoimi panami są Sigmar i cesarz, niektórzy inkwizytorzy przywiązują do tego wielką wagę. Ale już widzę, że nie myliłem się co do ciebie. Masz poczucie wyższych wartości i sprawiłaś, że łowca czarownic ci się wygadał, a nie odwrotnie. - Von Preuss zdjął maskę z twarzy i otarł pot z czoła, wykrzywiając wargi w wąskim uśmiechu.
- Jest jednak pewien problem. Wciąż pozostaje ta sprawa z alkoholem...
- Tym się nie martw. Jestem oficerem inkwizycji. Łowcą, sędzią i egzekutorem. Na mocy moich uprawnień zmienię ci wyrok na pracę na rzecz kraju. Niestety nie mogę cię uniewinnić. Majestat prawa objawia się przez nieuchronność kary, nie jej wymiar, ty zaś złamałaś prawo, to fakt. Teraz zaś pojedziesz ze mną do Marienburga jako moja uczennica. Załatwimy tam wszystkie formalności, a później zawiozę cię do Aldtorfu, do Czarnego Zamku, gdzie przejdziesz podstawowe szkolenie. Gdy je ukończysz wrócę po ciebie, żeby przejąć cię jako moją praktykantkę. Tymczasem, po drodze opowiesz mi swoją historię, jestem ciekaw, jak to się stało, że tak młoda osoba trudni się handlem kontrabandą.
- Dobrze, z chęcią. Ale najpierw, czy mogę prosić o coś do jedzenia? Od wczoraj nie miałam nic w ustach.
- Ależ oczywiście. - Odrzekł Reinhard, wyciągając z torby słoik ze smalcem i bochen razowca – prostą, lecz trwałą strawą, idealną w podróży. Ilsa, posiliwszy się rozpoczęła swoją opowieść.

Karawana kupiecka z wolna przedzierała się przez skalisty wąwóz, z rzadka porośnięty pożółkłą roślinnością, i rachitycznymi sosnami, które, jako jedne z niewielu były w stanie utrzymać się na jałowej glebie pogórza Gór Szarych. Droga, biegnąca pomiędzy surowymi załomami jasnego bazaltu, wydającego się jeszcze bledszym w świetle pochmurnego dnia, miała już czasy swojej świetności dawno za sobą, jednak wciąż, spomiędzy traw przebijały gdzieniegdzie spękane kamienne płyty, ułożone jeszcze w czasach, gdy państwo krasnoludów sięgało daleko poza ich obecną dziedzinę. Później, po objęciu tych ziem przez ludzi, większość płyt została zerwana, by posłużyć jako budulec na strażnice i fortyfikacje, zaś pozostałe uległy erozji bądź zakryło je błoto i chwasty. Szlak zakręcał zygzakiem jeszcze kilka razy, aż oczom podróżnych ukazała się masywna, omszała baszta, z murem łączącym dwie, strome krawędzie rozpadliny. Po środku znajdowała się solidna brama, mieszcząca swobodnie sporych gabarytów wóz, po bokach zaś dwie mniejsze, przeznaczone dla podróżujących pieszo.
Naprzeciw konwoju wyszedł pogranicznik w hełmie typu łebka, wysokich butach i półpancerzu, spod którego wystawały bufiaste rękawy czerwonego munduru Reiklandu. Żołnierz poczekał jeszcze chwilę i wzniósł przed siebie otwartą dłoń.
- Stać! Kontrola celna! - Karawana zatrzymała się, najemnicy zeskoczyli z wozów, pozwalając celnikom sprawdzić ładunek. Tymczasem celnik podszedł do brodatego kupca siedzącego na pierwszym wozie. - Cel wizyty?
- Pobyt stały. Przeprowadzam się wraz z rodziną do waszego Cesarstwa. Tu jest glejt od elektora i zezwolenie księcia Couronne... - Wytłumaczył kupiec z silnym akcentem bretońskim, jednocześnie wyjmując wymienione dokumenty.
- A więc osadnicy... Pan Pascal Chevron z Couronne, tak? - Indagował pogranicznik.
- Zgadza się. - Skinął głową kupiec. - Są ze mną moja żona, Lotte, z domu van Dijk oraz córka Ilsa. Lotte pochodzi z Marienburga, tak więc kwestia obywatelstwa jest już rozwiązana... - Imperialny nie odpowiedział, tylko zajrzał pod plandekę. Faktycznie, siedziała tam kobieta w białym czepku i haftowanym fartuchu, zaś obok niej jasnowłosa dziewczynka o okrągłych, ciekawskich oczach, mogła mieć około dwunastu lat. Żołnierz zasunął plandekę i wrócił do Pascala. - Handluję serem oraz winem, jednak uznałem, że po prostu taniej będzie produkować je na miejscu. Może zacznę też produkować pasztet...
- Tak, tak, rozumiem. - Wszedł mu w słowo strażnik. Sprawiał wrażenie zniecierpliwionego, zapewne pojawienie się handlarzy przerwało mu jakieś ważne zajęcie pokroju gry w kości lub po prostu nie miał ochoty słuchać o sprawach obchodzących go tyle, co zeszłoroczny śnieg. Podszedł do niego drugi z pograniczników i złożył krótki meldunek. - Macie do oclenia tylko ten ser, wino i rzeczy osobiste?
- Owszem. Ale coś za dużo tego myta, nieprawdaż? Przed chwilą kontrolowały nas krasnoludy, a wcześniej Bretończycy.
- Taka praca. Przewozicie towar, to musicie zapłacić. Ale wie pan co? Możemy się dogadać. Weźmiemy ze dwa kręgi sera i trochę wina... Żarcie tu jest obrzydliwe, bo ile można jeść owsianą polewkę ze słoniną? Chyba, że wolicie płacić w monecie...
- No, niech stracę. - Pascal zwrócił się do jednego ze swoich ludzi. - Hugo, zdejmij z wozu dwa krążki i stągiew, ale taką małą. I jedziemy. - Człowiek w kapalinie i ćwiekowanej kurtce podszedł do paki i wyjął wskazany ładunek.
- Dziękujemy za współpracę. W imieniu cesarza Karla Franza życzymy miłego pobytu. Otworzyć bramę! - Zawołał w stronę strażnicy. Wrota otworzyły się i konwój ruszył ponownie. - Tylko uważajcie na siebie, w lesie zwłaszcza. Jak nie zwierzoludzie, to bandyci, albo inne, Sigmar wie jakie cholerstwo.
- Wiem, wiem. Dlatego zatrudniłem najemników i przenoszę się do Imperium, mam nadzieję, że po raz ostatni. Na ochronę transportu można wydać fortunę! - Rzucił na odchodne kupiec. Nawet nie podejrzewał, jak prawdziwe okażą się jego słowa. Tak się bowiem stało, że kilka godzin jazdy od strażnicy granicznej wóz wjechał na kamienny most, łączący dwa, porośnięte leśną gęstwiną brzegi jakiejś rzeczki, najpewniej spływającego z gór dopływu Reiku.
- Czemu stoimy?! - Zawołał ktoś z tyłu. - Jakiś problem tam z przodu?
- Tak, na moście leży jakaś kłoda! - Zawołał Pascal, odwracając się przez ramię. - Zaraz każę ludziom ją odwalić... - Ochroniarze sami ruszyli usunąć przeszkodę, gdy w zacienionej kniei coś się poruszyło. Spostrzegł to jeden z najemników.
- Tam coś jest. - Wskazał w kierunku pogrążającej się w wieczornym mroku czarnej paszczy lasu.
- Pewnie jakieś zwierzę. Wywalcie ten pień do rzeki i ruszamy dalej. - Zakomenderował dowódca najmitów. - Ale na wszelki wypadek przygotujcie kusze. - W tym momencie lasem wstrząsnął ryk. A potem odpowiedziały mu kolejne.
- Co to jest? Co się dzieje? - Zapytała Lotte, wychylając się spod plandeki.
- To zwierzoludzie! Musimy uciekać! - Odpowiedział jej jeden z ochroniarzy, wspinający się z kuszą na dach sąsiedniego powozu.
- Ochraniać kupców! - Darł się dowódca kompanii. - Za to nam płacą! Strzelać, jak wejdą w zasięg! Reszta, wycofać się, migiem! - Woźnicom nie trzeba było dwa razy tego powtarzać. Niektóre konie jednak, jak na złość spłoszyły się i parskając wierzgały w miejscu, uniemożliwiając pozostałym zaprzęgom wycofanie się. Podniósł się niesłychany harmider, woźnice klęli, żołnierze zajmowali pozycje, a kupcy, w większości wpadli w panikę. Wtedy również z drugiego brzegu rozległy się zwierzęce ryki i pochrząkiwania, a spomiędzy pni wyskoczyły rogate bydlęta. Niektóre pędziły na czterech łapach, inne, niosące prymitywną broń, na dwóch. Tętent nasilał się z każdą chwilą. Szczęknęły spusty kusz, zaświstały bełty.
- Atakują nas od tyłu! Co robimy!? - Krzyczał ochrypłym głosem jeden z kuszników.
- Trzymamy pozycje! Zabić te bydlęta, chronić konwój!
Pascal Chevron zeskoczył z wozu i wydobył miecz. Nie był zbyt dobrym szermierzem, ale okoliczności zmusiły go do walki w obronie, jeśli nie własnej to chociaż córki i żony. Handlarz sera odrzucił połę plandeki i odezwał się, wyrzucając słowa jak z muszkietu.
- Ilsa, Lotte... Atakują nas! Będziecie musiały skakać do wody.
- Nie umiem pływać! Mała też nie. - Odparła nienaturalnie głuchym tonem Lotte.
- To się musisz teraz nauczyć. Suknie uniosą was przez jakiś czas. Musicie przebierać rękami do brzegu...
- A co z tobą? - Odpowiedź nie nadeszła, gdy wozem targnął potężny wstrząs, a Ilsa poczuła, jak unosi się w górę. Przez rozerwaną tkaninę mignął jej lecący z kwikiem koń, wciąż mający na sobie uprząż i złomki dyszla. Obie runęły w dół, wraz z kuframi, gdy staranowany przez minotaura wóz dosłownie stanął dęba. Ilsa zsunęła się z piskiem na bruk, lecz jej matka miała mniej szczęścia. - Kobieta wrzasnęła rozdzierająco, gdy ciężka skrzynia zmiażdżyła jej łydkę.
- Mamo! - Pisnęła dziewczynka, zbierając się z ziemi.
- Uciekaj Ilso... Skacz do rzeki! - Jęknęła Lotte, zaciskając z bólu zęby. W tym momencie brutalna maczuga roztrzaskała drewnianą konstrukcję wozu, posyłając kawałki desek we wszystkie strony. Powstała wyrwa na moment odsłoniła ciemniejące niebo, lecz zaraz zasłoniła je zwalista sylwetka potwora ze szkaradnym, przypominającym byczy, pysk, z tą różnicą, że jego oczy płonęły krwistym żarem, a wyszczerzone zęby bynajmniej nie były przystosowane do skubania trawy. Brutal dostrzegł blondwłosą dziewczynkę i uniósł zrobioną z sękatego pnia i głazu maczugę, aby jednym uderzeniem rozgnieść bezbronną ofiarę.
W tym momencie Ilsą targnął instynktowny impuls i mięśnie same pchnęły ją na bok, niemal odruchowo. Siła ciosu była tak wielka, że kamienie, w miejscu gdzie przed chwilą stała rozprysnęły się, a mostem aż zatrzęsło. Monstrum ryknęło gniewnie i wzięło kolejny zamach zza rogatego łba, lecz dziewczynka już przechylała się przez niską barierkę. Ledwie zsunęła się z niej, a maczuga rozłupała bloki, posyłając w powietrze deszcz odłamków, które po chwili zaczęły spadać z pluskiem w mętną od glonów toń. Szczęśliwie żaden z nich nie uderzył Ilsy, która była zbyt wstrząśnięta, aby wydać z siebie głos czy ruszyć się. Dzięki temu, jej ubranie wydęło się uwięzionym powietrzem, pomagając unosić się na wodzie. Wiedziona bardziej intuicją niż własną wolą chwyciła się przepływającej nieopodal deski ze zniszczonego wozu i rozpoczęła dryf z prądem rzeki. Wir na moment obrócił ją w stronę mostu, gdzie czarne sylwetki najemników na tle skrywającego się za linią drzew słońca ostatkiem sił opierały się zgotowanej im masakrze. Chciała odwrócić wzrok, ale nie mogła, jakby jakiś okrutny hipnotyzer kazał jej patrzeć. I zapamiętać.
Tego co było później nie mogła sobie nigdy dokładnie przypomnieć. Dryf wyrzucił ją na brzeg, albo zaplątała się w faszynę, a może to ktoś ją wyłowił. Koniec końców znaleźli ją jacyś ludzie, nakarmili i przygarnęli. Jak się okazało, byli to przemytnicy, szmuglujący różne towary, a czasem nawet ludzi z Imperium do Bretonii i w drugą stronę, aby uniknąć konieczności płacenia myta. Ilsa chciała wierzyć, że rzeź na moście to tylko wspomnienie koszmaru, jednak nowe otoczenie i towarzysze ciągle przypominało jej o brutalnej rzeczywistości. Nie od razu też otrząsnęła się z marazmu po doznanej traumie, z początku graniczącego wręcz z katatonią. Jednak z czasem zaakceptowała swój los, a tląca się wobec leśnych potworów nienawiść popychała ją do działania. Później jednak chęć zemsty zeszła na plan dalszy, przytłoczona przez problemy codziennego życia przemytniczki.

- Teraz rozumiem. - Powiedział Reinhard, gdy Ilsa skończyła swoją opowieść. - Mówiłaś o tym z takim spokojem, wręcz niebywałe.
- Musiałam to przeskoczyć. Moje życie wszak toczy się dalej, czasu nie cofnę. Dlatego chciałam do was dołączyć, gdy tylko złożyłeś mi propozycję, majorze. Chciałam się zemścić, ale nie miałam jak. Jestem kobietą, nie wezmą mnie do wojska. Teraz to wróciło, jako inkwizytor będę mogła.
- Tak, tak... Wiedz jednak, że polowanie na pomioty chaosu w lasach to zadanie raczej dla armii, nie dla Oficjum. My zajmujemy się zwalczaniem wroga wewnętrznego, czyli głównie heretyków i zakazanych kultów. Nie powiedziałaś jednak co stało się z twoimi przemytnikami.
- Nic ciekawego. Nauczyli mnie swojego fachu, pokazali jak posługiwać się bronią... Pracowałam z nimi przez parę lat.
- A co później?
- Później... Cóż, zostali wyłapani. Naszego przywódcę powiesili za jakąś grubszą sprawę, pozostałych albo wtrącili do więzień, albo wcielili do kompanii karnych i wysłali na jakieś pustkowie. Jeśli zastanawiasz się, majorze, jak mi udało się uniknąć aresztowania to proste: nie było mnie wtedy w kryjówce, poszłam do miasta na targ, czy coś w tym rodzaju. Jak wróciłam, to wszystko było porozwalane. Zabrali wszystkich, dopiero później się dowiedziałam od herolda. To było parę miesięcy temu. Ale zlecenie zostało, więc wykonałam je sama... Później ten człowiek znów mnie wynajął, ale wtedy mnie dorwali. Co było później, to już wiadomo.
- Zapytam z ciekawości. Co to był za człowiek? Wiesz jak wyglądał?
- Ten, dla którego przemycałam butelki? Nie, zawsze zakrywał twarz chustką. Ale miał dziwnie ostro zarysowane oczy i mówił takim zimnym głosem, tak jakby rozmowa z nami była dla niego przykrą koniecznością.
- To pewnie był mroczny elf... To by wyjaśniało absynt. - Mruknął pod nosem Reinhard, czyniąc tą uwagę bardziej do siebie niż do Ilsy.
- Kto taki? Słyszałam o elfach, żyją w lasach i na jakiejś wyspie, strasznie pyskate, ale żeby zaraz mroczne?
- Tak, to są spaczeni kuzyni tych z wyspy. Długouchy łatwo ulegają podłym pobudkom, wbrew temu co same o sobie mówią, tyko po to, żeby wywyższać się nad nami, ludźmi. Kiedyś rządziły połową świata, ale się zdegenerowały i nie mogą ścierpieć, że nasza cywilizacja jest lepiej rozwinięta technicznie. Mimo wszystko to cenni sojusznicy, ale o Xenos będziesz się uczyć w Czarnym Zamku.
- Xenos? Co to takiego? - Zapytała Ilsa zakąszając chleb ze smalcem.
- To fachowa nazwa nieludzi, niektórzy inkwizytorzy wręcz specjalizują się w walce z nimi i udaremniają ich spiski.
- To prawie jak u nas, w Bretonii, też ludzie walczą ze Skavenami, tylko tam robi to wojsko księcia. W Imperium uważacie ich za bajkę do straszenia dzieci, ale one istnieją naprawdę...
- Wiemy. Celowo dbamy aby ludzie tak myśleli. Czasem, im mniej wiedzą, tym lepiej. Już mówię dlaczego. Otóż kraj jest otoczony zewsząd przez wrogów, handel prawie ustał, a ludzie są przerażeni. Gdyby nagle okazało się, że pod ziemią żyją szczury, szyderczo parodiujące mieszkańców powierzchni doszłoby do katastrofy. Ludzie muszą mieć choć trochę nadziei, inaczej poddadzą się i cywilizacja legnie w gruzach. - Odezwał się jadący nieco z tyłu Oskar Decker.
- Przecież nie można skutecznie walczyć z czymś, co ludzie uważają za nieistniejące. Kiedy one knują przeciwko nam...
- Dlatego my, łowcy czarownic jesteśmy tak potrzebni. Gdy armia broni granic, my walczymy z zagrożeniami wewnątrz. Ale powiedz mi jedno, Ilso. Jak to się stało, że nie załamałaś się po tym wszystkim, co cię spotkało?
- Nie wiem. Naprawdę nie wiem. To jest jakby obok mnie, jakbym patrzyła na obraz. Nie umiem tego inaczej wyjaśnić. - I po chwili dodała. - A może teraz ty majorze opowiesz mi swoją historię? - Reinhard spojrzał na nią badawczo, wbijając wzrok w jej prawe oko. Jego twarz nie wyrażała niczego, ale po chwili odpowiedział niemal mechanicznym głosem, w którym dało się czuć ciężar góry:
- Podobna do twojej, Ilso Chevron. I niech cię to więcej nie obchodzi. - Przed nimi wyrosła brama Middenheim, podniesioną kratą połykająca przybyszów z Wielkiej Drogi Północnej. Von Preuss założył swą maskę i końskie kopyta zadudniły głucho po moście zwodzonym. Na widok łowców czarownic strażnicy tylko spuścili wzrok, nikt nie zadawał pytań. Ludzie, którzy ich dostrzegli przerywali rozmowy, z należytym respektem i bojaźnią odprowadzając sylwetki w czarnych płaszczach. Choć Marienburg cieszył się dużą niezależnością od reszty Imperium, będąc wolnym miastem-państwem, to Inkwizycja nie przejmowała się takimi detalami, albowiem żadna granica, drzwi czy mury nie mogły uchronić mutanta, czarownicy czy heretyka od ognia sprawiedliwości.
Samo miasto leżało w delcie wielkiej rzeki Reik lub Rijk, jak zwali ją miejscowi, rozrzucone na wielu wysepkach, pociętych mostami i kanałami, dodatkowo wspomaganymi przez wyrafinowany w swym skomplikowaniu system śluz oraz zapór, mających chronić mieszkańców przed skutkami powodzi, co groziło zwłaszcza na wiosnę, gdy topiący się śnieg oraz deszcz znacząco podnosiły poziom wody. Całość sprawiała wrażenie, jakby stłoczone na podobieństwo grzybowatej narośli budynki wyłaniały się z leniwie płynącego rozlewiska niczym porośnięty pąklami grzbiet pradawnego, morskiego potwora. Poza murem Vloedmuur, okalającym metropolię od strony lądu rozciągały się zaś obszerne, żyzne pola depresji, pozostałe po osuszeniu znajdujących się tam pierwotnie bagnisk. Było to możliwe dzięki nieustannej pracy niezliczonych wiatraków, pompujących wodę do sztucznych kanałów biegnących ku morzu. Czarnoziemy wydarte mokradłom służyły teraz do uprawy licznych zbóż, które późnym latem falowały jak złocisty ocean oraz specjalności regionu, czyli kwiatów, wśród których prym wiodły tulipany, barwiąc różnymi kolorami równe, podłużne pasy ziemi. Ich cebulki, po sprowadzeniu z południa dawały początkowo tylko czerwone kwiatostany, jednak czy to tutejsza gleba, czy może klimat sprawiły, że płatki zmieniały barwy w nieprzewidywalny sposób, czasem bardzo rzadki, a zatem stanowiący obiekt pożądania i w efekcie osiągający niebywałe ceny na aukcjach kwiatowych. Bo choć uprawy rolne stanowiły ważną część gospodarki Marienburga, to najważniejszym źródłem dochodu był handel, czyniąc go nie tylko oknem Imperium na świat, ale też najbogatszym miastem w kraju, zamożniejszym nawet niż sam Altdorf czy industrialne Nuln, spławiające zresztą swoje wyroby właśnie do Marienburga.
Pozostawiwszy konie w stajni miejskiej Reinhard, Oskar i Ilsa ruszyli przez miasto, najpierw mijając katownię, później zaś reprezentacyjną bramę, dzięki polerowanym mosiężnym zdobieniom mieniącą się na złoto. Cała trójka przemierzała sieć mostów łączących poszczególne wysepki, gęsto zabudowane przez wąskie kamienice o rzeźbionych, malowanych fasadach. Im bardziej zagłębiali się w miasto, dalej od dzielnic handlowych i rządowych, tym bardziej ciasnota ta dawała o sobie znać. W dzielnicach zamieszkanych przez zwykłych obywateli budowano domy nawet na mostach, a dla zaoszczędzenia miejsca na i tak już drogich działkach, budowano specjalne dobudówki, zwieszające się niebezpiecznie nad wodę, a czasem również bezpośrednio nad wąskimi uliczkami, tworząc wionące zbutwiałym drewnem, moczem oraz charakterystycznym, rzecznym zaduchem swoiste tunele, pogrążone w wiecznym cieniu. Przed deszczem kryli się w nich żebracy, bezdomni, tanie prostytutki i inne, jeszcze gorsze męty, jednak nie było ich tutaj tak dużo jak w slumsach na południu, położonych nad ohydnym Doodkaanal, stanowiącym leniwie płynący ściek z najgorszych części miasta.
Reinhard miał swoje biuro i zarazem mieszkanie w średniozamożnej części Marienburga, w starej dzielnicy Suiddock, ponieważ opłaty za czynsz świadczone przez Oficjum były jednakowe i nawet stawki przewidziane dla oficerów nie mogły pokryć wynajęcia mieszkania w lepszej okolicy, gdzie opłaty były wręcz absurdalnie wysokie – wszystko z powodu ograniczonego miejsca. Poza tym płace w Świętym Oficjum trudno było uznać za pozwalające na życie z przepychem, co zresztą było absolutnie zrozumiałe, biorąc pod uwagę charakter tej posępnej instytucji.
Von Preuss otworzył drzwi, przykazał jednak swoim towarzyszom, aby zostali na zewnątrz: najpierw należało rozbroić pułapki, chroniące dostęp do ściśle tajnych dokumentów oraz mające powstrzymać intruzów chcących po prostu pozbyć się inkwizytora w swej heretyckiej nienawiści i głupocie. Dopiero po zabezpieczeniu mechanizmu, łowca zaprosił ich gestem do środka. Mieszkanie miało bardzo wąską klatkę schodową, podczas kilkumiesięcznej nieobecności właściciela pokrytej sporą ilością kurzu i pajęczyn. Ilsa z początku uznała, że nie ma tu nawet okien, jednak po chwili dostrzegła szybę, za którą ktoś inteligenty dobudował ścianę, zajmując skrawek wolnej przestrzeni na podwórku. Domostwo sprawiało tylko wrażenie zaniedbanego, po części przez nagromadzony pod nieobecność gospodarza kurz, a po części przez słaby dostęp do światła, sączącego się bladym strumieniem przez wąskie, zastawione od zewnątrz okienka. Na trzecim piętrze jednak dał o sobie znać wojskowy dryl Reinharda, wszystkie sprzęty stały na swoim pieczołowicie dobranym miejscu, zaś na wysokości dachu nikt nie pobudował żadnych dodatkowych podmurówek ograniczających widok, za wyjątkiem jednego gołębnika. Von Preuss mieszkał na poddaszu, zaś jego adiutant zajmował pokój piętro niżej. Oskar poszedł do siebie, zaś Ilsa udała się do majora.
- Ilso, odpocznij chwilę. Dam ci czek, kup sobie jakieś porządne ubrania, ale przedtem załatwię sprawy z dokumentami. Umiesz pisać? - Pokręciła głową. - Trudno, ale nauczysz się, tak jak wszystkiego innego, co będzie ci potrzebne w pełnieniu służby.
- Co to jest czek? - Zapytała.
- To jest genialny wynalazek naszych czasów. Dzięki temu nie musisz nosić pieniędzy, okażesz to kupcowi i on później zgłosi się do banku i dostanie pieniądze z odpowiedniego konta.
- Więc kto rzeczywiście płaci?
- Państwo, oczywiście. Jak myślisz, na co idą podatki? Inkwizycja zapewnia swoim ludziom wikt i opierunek, podobnie jak armia. Ale nie traćmy czasu. Czy znasz miasto?
- Tak. W przeszłości odwiedzałam je parę razy. Ale przyznaj, majorze von Preuss, nie chcesz dać mi pieniędzy, bo boisz się że ucieknę z sakiewką. - Reinhard powoli skierował na nią wzrok. Nie musiał nic mówić, dziewczyna wnet ugryzła się w język – to spojrzenie mówiło wszystko. Mówiło, że dopadłby ją i zlikwidował bez cienia litości, nim zdążyłaby pomyśleć, na co przeznaczyć łup. Działanie przeciwko inkwizycji to przestępstwo, za które jest tylko jedna, nieunikniona kara.
- Idź już. - Warknął. - I uważaj na słowa. - Ilsa odwróciła się na pięcie i czym prędzej wyszła na wąską uliczkę. Korzystając z mostów i skacząc po tkwiących w korkach łodziach (wywołując tym pomstowania flisaków) ruszyła w stronę portu, w pobliżu którego znajdowały się wysepki i mosty przekupniów. Niektóre z wysp były naturalne, powstałe z naniesionego przez wody Reiku mułu, inne zaś stworzyli ludzie, wrzucając na płycizny kamienie i ziemię, zdarzały się też takie, których zabudowania opierały się podobno na starożytnych ruinach, wzniesionych tu jeszcze przez elfy tysiące lat wcześniej. W dzielnicy portowej na wyspach tych miejscowi postawili masywne magazyny i żurawie, napędzane siłą mięśni ludzi chodzących wewnątrz. Te proste dźwigi portowe od rana do nocy rozładowywały cumujące w zatłoczonych kanałach statki, pośród których były jednostki z każdego chyba zakątka świata: oprócz należących do lokalnych kompanii handlowych fluytów o pękatych kadłubach i wysokich, zwężających się ku górze rzeźbionych rufach, były tu cesarskie galeony, tileańskie i estalijskie karaki, bretońskie kogi, olbrzymie, wielomasztowe frachtowce o podwójnych smukłych kadłubach - wyrafinowane dzieła ulthuańskich szkutników. Było nawet kilka zwalistych parowców zbudowanych w stoczniach Barak Varr, noszących charakterystyczne zdobienia, wyobrażające brodate twarze i zawiłe węzły. Molochy te nie musiały polegać na kaprysach wiatrów i prądów, gdyż napędzały je wielkie, podobne do młyńskich, koła po bokach kadłuba. Zdarzyło się też trochę norskich knaarów, handlowej wersji smoczych łodzi stosowanych przez ludzi północy, których kapitanowie przybyli sprzedać focze skóry, korzystając z okazji, że ich załogi nie plądrują akurat ziem południowców. Pomiędzy masywnymi kadłubami statków handlowych zaś przemykały małe łodzie rybackie i nieco większe, wielorybnicze, podobne do ławic krewetek pośród wielorybów. Liny skrzypiały i trzeszczały, dokerzy darli się ochrypłymi od taniego alkoholu głosami, a marynarze czyścili kadłuby i burty swoich statków. W powietrzu unosił się zapach soli, wodorostów i potu, zaś gdy zawiało od strony nabrzeża również garkuchni, gdyż w porcie otwarto liczne tawerny, gdzie żeglarze szli zażyć relaksu po ciężkim rejsie. Były tam również zamtuzy, wyczuwalne jeszcze bardziej.
Przeprawiwszy się przez port, Ilsa dotarła wreszcie na targowisko. Nie miało ono, tak jak w większości miast, jakiegoś wyznaczonego placu, stragany były najzwyczajniej upchane jeden na drugim, tworząc fantastyczną mieszaninę płacht i towarów. Kupcy, gdyby mogli, upchnęliby swoje kramy jeden na drugim, byleby zapłacić jak najmniejszy czynsz. Pośród hałaśliwego, kolorowego tłumu wypatrzyła wreszcie szyld krawca, prowadzącego swój zakład w oficynie na parterze czteropiętrowej kamienicy o ceglanej fasadzie, ozdobionej spękanymi od wilgoci drewnianymi rzeźbami, głównie wyobrażającymi rośliny i wykrzywione maszkarony. Ilsa przecisnęła się do zwieszonej na łańcuchach lady, zapełnionej zarówno belami materiału jak i gotowymi ubraniami. Wewnątrz siedział pulchny człowiek z potarganą siwą czupryną.
- Czego tu, łachmyto? Wynocha, bo płoszysz mi klientów! - Wydarł się na widok obdartej dziewczyny krawiec, wyciągając ramię w geście oburzenia.
- Czy zawsze tak witacie klientów? - Odgryzła się Ilsa. - Chcę kupić...
- Co takiego? Nie stać cię... - zaśmiał się szyderczo rzemieślnik.
- Mam to. - Wyciągnęła spod łachów otrzymany od łowcy czarownic zwitek papieru, opatrzony stosowną pieczęcią. Krawiec przyjrzał mu się, wybałuszając oczy. Na jego czole zaperlił się pot.
- Proszę wybaczyć... - Sapnął - Mam tylko nadzieję, że jest prawdziwy. Zdajesz sobie sprawę, że inaczej już po tobie, i co gorsza, po mnie?
- Jest prawdziwy. - Powiedziała z naciskiem. - Mam przyprowadzić łowcę czarownic, który mi go dał, czy mogę sobie coś wybrać?
- Wybrać... Nie, tutaj jest już wszystko napisane: wams, spodnie, buty skórzane, płaszcz podróżny... - Mruczał pod nosem krawiec, mrużąc się nad listem.
Zmierzchało już, gdy Ilsa wróciła do domu Reinharda w Suiddock. Zastukała zaśniedziałą kołatką o masywne, dębowe drzwi. Po chwili uchyliły się, a pierwsze co zobaczyła to lufa pistoletu wymierzona prosto w jej oko. Stanęła jak wryta, ale broń została opuszczona nim zdążyła cokolwiek powiedzieć.
- Wejdź. - Rzucił krótko Oskar. - Zgłoś się do majora. Żadnych powitań, czy grzeczności – inkwizycja nie miała czasu na takie farmazony. Liczyła się tylko skuteczność, salutowanie pozostawało przywilejem szlachty, natomiast środki bezpieczeństwa, jak najbardziej, skuteczność zapewniały. Dziewczyna zastukała swoimi nowymi, podkutymi stalą butami po wysłużonych schodach. Musiała przyznać, że stawianie ciężkich kroków sprawiało jej dziwną, jakby mściwą satysfakcję. Brakowało jej tylko jednaj rzeczy...
- Ilsa, widzę, że kupiłaś co wskazałem. - Odezwał się od wejścia von Preuss. - Teraz druga sprawa: jutro do Altdorfu wyrusza delegacja z rady miasta, omówić z cesarzem kwestię strefy wolnocłowej i wyłączności na import towarów z Lustrii. Tak się składa, że dbam o swoich podwładnych, o ile rzecz jasna nie idzie to w sprzeczności z interesem kraju, więc pojedziesz z nimi, będziesz cieszyć się solidną eskortą. Wszystko już załatwiłem. O dziesiątej rano bądź pod ratuszem, powołaj się na mnie. Kapitanowi straży wręcz ten list. - Podeszła do biurka i wzięła od Reinharda wspomniany rulon. - Weź jeszcze to. Pokażesz go, gdy będziesz na miejscu. - Dodał, podając zalakowaną kopertę z pieczęcią Świętego Oficjum. Jakieś pytania?
- Tak. Majorze, chyba zaszło nieporozumienie. Nie dostałam kapelusza, skoro jestem jedną z... - Reinhard spojrzał na nią z politowaniem.
- Zabawna jesteś, spalę cię ostatnią. - Łowcy czarownic nie słynęli z poczucia humoru, jednak niestety zdawali sobie sprawę, że coś takiego istnieje. - Nie jesteś jeszcze inkwizytorem, nie rozpoczęłaś nawet szkolenia. I nawet nie sugeruj mi, że chcesz robić to tylko dla kapelusza. Teraz zejdź na dół do kuchni, zrób kanapkę z soloną wieprzowiną i idź spać. Jak będę czegoś potrzebował, to cię wezwę. A nie będę, więc do zobaczenia za pięć lat. O ile w ogóle... - Każde słowo, które wypowiadał ważyło tyle co wielkie działo z Nuln. I choć łowcy byli posępnymi osobistościami, to po latach trzymania się z szajką przemytników i drobnych rzezimieszków Ilsa miała dziwne uczucie, że jej dotychczas cokolwiek żałosna egzystencja nabiera nowego sensu, a dyscyplina i porządek daje jej poczucie stabilności. A być może po prostu miała teraz szansę się zemścić za krzywdę sprzed lat. Sama nie była tego pewna, ale cokolwiek ją wtedy pchało, pozwolił jej wytrwać do końca szkolenia w Czarnym Zamku, a było ono ciężkie, żmudne i nierzadko brutalne.
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
Klafuti
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3443
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Klafuti »

[Dalsza część, z poprzedniego posta.]

U wrót siedziby Inkwizycji przyjął ją zakapturzony mnich, z czerwonym habitem okrytym rzeźbionym w symbole młotów i komet pancerzem. Sigmaryta przeczytał uważnie wręczony mu list i zabrał dziewczynę do środka. Przeprowadził ją przez dziedziniec, gdzie na ubitej ziemi akolici trenowali walkę. Na każdym kroku widać było symbole poświęcone Sigmarowi lub państwu, zaś na specjalnych wysięgnikach wystających z czarnych wież kołysały się żelazne klatki, a w nich odziane w strzępy szkielety pochwyconych heretyków, do cna ogołocone przez żarłoczne ptactwo. Mnich oprowadził ją po przeznaczonej dla akolitów części zamku, potem zaś zabrał do felczera. Tam ogolono jej głowę do gołej skóry, aby utrudnić zalęganie się pasożytom, takim jak pchły czy wszy. Miało to również zastosowanie praktyczne, gdyż długie włosy tylko przeszkadzałyby w treningach. Później kazano jej wykąpać się. Od następnego dnia rozpoczęło się szkolenie.
Za dnia trenowała walkę, pod okiem starego weterana Karla Trauffera, zarówno przy użyciu rapiera, jak i gołymi rękami. Rozebrani do pasa, na rozmiękłej od deszczu, błotnistej ziemi nowicjusze mieli za zadanie atakować wybranego przez instruktora uczestnika, najpierw pojedynczo, potem we dwóch, tak długo, aż broniący się nie był w stanie stawiać dalszego oporu. Obecność czarodzieja wysłanego przez jadeitowe kolegium, użytkownika słusznej magii zapewniała zaś, że ćwiczący byli gotowi do dalszej akcji niemal natychmiast po nokaucie, przedtem jednak nie było cienia litości. Ilsa stosowała wyuczone chwyty i ciosy, z jednym przeciwnikiem dała sobie radę, przerzucając go przez ramię, gdy dołączył drugi agresor nie dostrzegła nadlatującej ku jej twarzy, owiniętej w parcianą taśmę pięści, która z trzaskiem obróciła ją wokół własnej osi. Odtoczyła się na bok, splunęła czując metaliczny posmak w ustach. Na następny cios była już gotowa. Zbiła cios przedramieniem, przepuszczając kułak nad głową, natychmiast chwytając za nadgarstek. Z rozpędu uderzyła kolanem w brzuch przeciwnika wykręcając mu ramię, tak aby następnym ciosem wyłamać mu łokieć. Na swoje nieszczęście zbyt skupiła się na jednym celu: wnet poczuła, jak ktoś chwyta ją pod ramię, uderzyła więc głową w tył. Z mściwą satysfakcją usłyszała krótki, pełen wściekłości warkot i chrupnięcie łamanego nosa. Od przodu rzucił się na nią kolejny z akolitów, ale Ilsa podciągnęła się na trzymających ją nadal ramionach i zapakowała mu solidny kopniak w żołądek, sprawiając, że ten poleciał do tyłu, zwijając się na dłuższą chwilę w kłębek. Już miała się oswobodzić, gdy chwyt spod ramion zamienił się w duszenie za gardło. Pociemniało jej w oczach, nawet nie widziała jak pięść parę razy wali ją w wątrobę, pozbawiając tchu, aż zwiotczała. Świat zawirował, gdy agresor cisnął nią na bok jak szmacianą lalką. Tocząc się bezwładnie dostrzegła dezaprobatę w srogich oczach instruktora, łypiących spod ociekającego deszczem ronda kapelusza, to zmusiło ją do działania niczym ostroga wrażona w koński bok. Na próżno jednak: ledwie dźwignęła się na czworaka, spadający z góry but trafił ją między łopatki, wbijając z powrotem w krwawe błoto. Nie poddawała się; gdy przed oczyma zatańczyły jej czarne i czerwone plamy jedyne co w nich widziała, to zwierzoludzi na moście, masakrujących bretończyków. Zdało się jej, że słyszy szczekliwe pokrzykiwanie trenera:
- Pamiętajcie, zawsze możecie zrezygnować, jako słabeusze, niewiele lepsi od heretyków i zdrajców! Wystarczy, że zadzwonicie dzwonkiem!
Dysząc i warcząc bardziej z irytacji niż bólu, tępo pulsującego przez wezbraną adrenalinę spróbowała wstać ponownie. Ale tym razem została podniesiona do pionu – tylko po to, aby seria ciosów zadudniła na jej brzuchu. Choć napięła mięśnie jak ją uczono, na niewiele się to zdało – agresor nie oszczędzał się, za co zresztą nie mogła go winić – sama wszak, pozorując „kultystę” waliła ile sił, zgodnie z nakazem łowcy-nauczyciela walki. Zawsze powtarzał, że im więcej krwi i potu stracą tutaj, tym więcej zaoszczędzą w prawdziwej walce. Jedno z uderzeń trafiło Ilsę splot słoneczny. Stęknęła tylko, wykrzywiając rude od krwi zęby i runęła na ziemię. Inkwizytor dał znak, by przerwać walkę, zaś jadeitowy czarodziej, nie ruszając się spod słomianego zadaszenia, kilkoma prostymi zaklęciami naprawił uszkodzenia fizyczne.
- Nie możecie chociaż raz sprawić, żeby tak nie bolało? - Jęknęła Ilsa pod adresem maga, odwracając się na wznak, pozwalając rzęsistym strugom deszczu zmyć z niej błoto i krew. Odpowiedzi udzielił jej łowca.
- Nie. Musicie przyzwyczaić się do bólu i nauczyć się nad nim panować. Dopóki wasze ciała są wam posłuszne, nie macie się czym przejmować. - Rzucił oschle Trauffer. - Następny!
Adeptka wzięła te słowa do siebie. Niespełna dwa tygodnie później, kierowana jakąś dziką ambicją, gdy znów została chwycona za ramię, po prostu szarpnęła się z całej siły i choć wyłamała sobie w ten sposób staw barkowy, zdołała zgruchotać zaskoczonemu pozorantowi krtań szybkim jak błyskawica uderzeniem grzbietu dłoni. Uzdrowiciel ledwie go odratował, ale inkwizytor-instruktor i tak był pełen podziwu, dla tak niespotykanej zawziętości.
Wieczorami zaś, po ćwiczeniu walki Ilsa uczyła się czytania i pisania, pod okiem zakonników, jednocześnie zapoznając się z treścią najważniejszej publikacji dla każdego łowcy czarownic, czyli sławetnego Malleus Maleficarum, stanowiącego obszerne kompendium wiedzy na temat wiedźm, mutantów i heretyków. Z czasem również Ilsa zaczęła studiować również bardziej wyspecjalizowane księgi, skupiające się na kultach znanych w Starym Świecie, od tych legalnych, jak choćby bóstwa Imperium, Pani Jeziora z jej rodzinnej Bretonii, bogów-przodków krasnoludów jak i bezwzględnie ściganych przez Święte Oficjum, wśród których pojawiały się między innymi Karmazynowa Czaszka, skaveński Żółty Kieł, czy nieuchwytny i przerażający Karnawał. Rzecz jasna wiedza ta stawała się dostępna dla akolitów dopiero po uprzedniej indoktrynacji i pod czujnym nadzorem mistrzów Oficjum, w przeciwnym razie nieprzygotowane umysły z pewnością pogrążyłyby się w otchłani obłędu, wystawione na straszliwą wiedzę z pożółkłych pergaminów. Inne księgi dotyczyły zaś historii powszechnej czy podstaw botaniki oraz anatomii, tak aby przyszły łowca potrafił udzielić sobie, bądź towarzyszowi pomocy równie skutecznie, co likwidować wewnętrznych wrogów.
Ilsa Chevron uczyła się również obsługiwać cały arsenał broni jaki potencjalnie mógł wpaść w jej ręce podczas jego krucjaty przeciwko mrocznym mocom. Głównie była to jednak nauka fechtunku rapierem, włączając w to wszystkie fortele i brudne sztuczki jakie można sobie wyobrazić oraz strzelanie z pistoletu. Całe dnie spędzała przy zawieszonych na sznurkach worach z sianem, które wraz z innymi akolitami atakowała bagnetem według jednego i tego samego schematu: krok, chwyt, dwa pchnięcia. Powtarzane tysiące razy. Jak każdą inną czynność. Nie minęło wiele czasu, a mięśnie same wykonywały ruchy. Na początku przeładowanie pistoletu zajmowało jej dwie minuty, czas ten zredukowała do trzydziestu sekund.
Gdy nastała zima treningi nie zmieniły się ani trochę. Akolici z torsami czerwonymi od trzaskającego mrozu nadal trenowali walkę wręcz, topiąc śnieg krwią i rozgrzanymi w ogniu walki ciałami. Ilsa nawet nie czuła już dyskomfortu – powietrze w Altdorfie było suche, zaś śnieg pomagał tamować ewentualne krwawienia z rozbitych brwi i warg. Zwłaszcza po tym, jak przepłynęła się kilka razy pod lodem. Gdy pobliski staw zamarzł, jeden z łowców odpowiedzialnych za szkolenie zabrał grupkę kandydatów na lód. Przeręble były już wybite.
- Rozbierać się do naga. - Zakomenderował. - I po kolei do wody.
- Przecież jest tak zimno, że nawet morsowi jaja by odpadły! - Jeden z akolitów próbował protestować.
- Jaja to ci odpadną, gdy wyleziesz na brzeg w mokrym ubraniu. Pamiętajcie: jeżeli wpadniecie w zimie do wody, musicie umieć się z niej wydostać i natychmiast wysuszyć. I nigdy, ale to przenigdy nie wolno wam wypuścić powietrza. Jesteście twardzi i zahartowani. To kto pierwszy? Może ty akolitko Chevron? Panie przodem. - Ilsa, nauczona doświadczeniem, że nie ma sensu się ociągać, rozebrała się do rosołu, mając gdzieś wygłodniałe spojrzenia jej towarzyszy (którzy zresztą natychmiast zostali zrugani przez Karla pod zarzutem założenia jakiejś rozwiązłej sekty), wzięła wdech i wskoczyła w czarną, styczniową toń. Tylko dzięki sile woli utrzymała powietrze w płucach, gdy lodowata woda spowiła ją żywym ogniem. Czuła się, jakby jej ciało przebijało tysiące rozgrzanych do czerwoności igieł. Przez chwilę, rozciągającą się we wieczność opadała bezwładnie pośród ciemnych wodorostów, lecz instynkt samozachowawczy pchnął ja do działania. Teraz nie było odwrotu. Zgodnie z zasadą „zrób lub giń” zaczęła płynąć, zmuszając sparaliżowane od zimna mięśnie do działania. Od jednej przerębli do drugiej były zaledwie dwa metry, niewątpliwie najdłuższe dwa metry w jej życiu. Głowa przebiła krzepnące już lustro wody, przy akompaniamencie donośnego plusku i łapczywego wdechu zbawczego tlenu. Serce waliło jej jak młotem, zaś zdrętwiałe kończyny sprawiały wrażenie, jakby były z ołowiu. Mimo to o własnych siłach dźwignęła się na lód, ale nie dała rady pełznąć dalej. Jednak instruktor już czekał na miejscu i pomógł jej wydostać się na śnieg, po czym okrył kocem i podetknął do ust bukłak korzennego wina. Odrastające włosy wnet zaczęły pokrywać się płatkami lodu, tworząc coś na kształt osobliwych, białych łusek albo piór.
- Khurr... ww... a... - Wykrztusiła wreszcie, dzwoniąc zębami. - D-dru-gi... raz... nie ma m-mowy... - Słysząc to, inkwizytor uśmiechnął się krzywo do swoich wspomnień.
- Zaliczone. Wracaj do zamku, ogrzej się. Następny... - I tak kursanci kolejno wskakiwali prost w paszczę mroźnego tygla, wypływali z drugiej strony, wyławiani przez instruktora. Niestety, jeden wypuścił powietrze wbrew zakazowi i utopił się. Stojący nad odgarniętym śniegiem łowca splunął tylko, widząc niknącą w odmętach sylwetkę. - Biedny Rudi... Cóż nie nadawał się. - Podniósł wzrok na milczących uczniów. - Ale i tak lepsze to, niż bycie porwanym żywcem do domeny chaosu czy przemiana w marionetkę na usługach jakiegoś wampira. - Skwitował warkliwie Trauffer.
Tak też mijały kolejne lata treningu na inkwizytora. Po jego ukończeniu Ilsa musiała jeszcze tylko zdać egzaminy końcowe. Ponieważ samo dotrwanie do końca szkolenia stanowiło o zaliczeniu części praktycznej, władzom Świętego Oficjum pozostało tylko sprawdzenie wiedzy teoretycznej adeptów. Nad przebiegiem egzaminu czuwał jakiś chrapliwie oddychający starzec o wyjątkowo zdemolowanej gębie. Pierwsze, co Ilsa pomyślała na jego widok to, dlaczego szacowny lord mimo swojego wieku nie zdejmuje nigdy swojej zbroi, szczelnie okrywającej każdy kawałek jego postawnego, mimo podeszłego wieku, ciała. Gdy poruszał się, słychać było klekot i jakby syk, jednak młoda łowczyni intuicyjnie czuła, że pytanie starego o jakikolwiek szczegół dotyczący jego osoby to szaleństwo, zwłaszcza, że ten nie raczył się nawet przedstawić. Obwieszony dystynkcjami i symbolami budzącymi grozę wśród zdeprawowanych, zakuty w stal inkwizytor samą swoją osobą budził dojmującą grozę, jakby znał winnych nim jeszcze ich znalazł. Gdy na moment ich wzrok spotkał się, miała wrażenie, że wejrzała w czeluść, w której czaiły się rzeczy, o jakich nawet nie śniła.
- Zaczynać. - Wychrypiał starzec, ustawiając mosiężną klepsydrę na katedrze. - I nie ważcie się oszukiwać. Widzę wszystko.
Ilsa ujęła pióro i umoczyła w inkauście. Pytania były skomplikowane, wymagały bowiem nie tylko znajomości samej teorii ale i zdolności analitycznego myślenia oraz podejmowania decyzji w trudnych sytuacjach. Przez moment przemknęło jej przez myśl, że właśnie to jest głównym celem egzaminu. Na moment podniosła głowę znad arkusza, aby rozejrzeć się po sali. Egzaminator gdzieś się podział. Jego nieobecność dostrzegł również siedzący dwa miejsca dalej śniady młodzieniec, z wyglądu Tileańczyk, korzystając z okazji zapuszczał żurawia do sąsiada. To był jego ostatni błąd. Ze zdziwieniem na twarzy zobaczył, jak z jego mostka wysuwa się okrwawiony kordelas. Odwrócił głowę, chcąc coś powiedzieć, lecz tylko zakrztusił się ciemną krwią, obficie kapiącą mu z ust. Stary inkwizytor patrzał na niego z góry. Nie odezwał się – nie było takiej potrzeby. Wyciągnął tylko zakrzywiony brzeszczot, pozwalając, aby bezwładne ciało osunęło się na kamienną podłogę. Dalsza część egzaminu przebiegła bez najmniejszych zakłóceń.

Świeżo upieczona łowczyni nie posiadała się z dumy. W obecności władz państwowych i najwyższych rangą przedstawicieli kultu Sigmara kroczyła główną nawą Wielkiej Katedry przy wtórze zaśpiewów mnichów i dostojnym ryku organów, niosących się echem w wypełnionej kłębami kadzidła hali. Na podwyższeniu zaś, stał Lord Inkwizytor w towarzystwie bitewnego kapłana i burmistrza Altdorfu, skąpani w złocistym świetle spływającym na nich z olbrzymiego witraża przedstawiającego Młotodzierżcę wraz z orszakiem swych legendarnych towarzyszy.
- W imieniu Sigmara, cesarza i Imperium Ludzkości ja, Wielki Inkwizytor Magnus, mianujemy cię, Ilso Chevron, na łowcę czarownic, młot sprawiedliwości i oczyszczający płomień. - Zagrzmiał, tonem głębokim i władczym, który przyprawiał zebranych o dreszcze, jakby każde jego słowo było sztabą ołowiu, choć nawet nie podnosił głosu. - Na mocy nadanych mi praw, udzielam ci władzy, abyś tropiła, sądziła i wymierzała nieuchronną sprawiedliwość zdrajcom, heretykom i zepsutym. Droga przed tobą trudna i niebezpieczna, lecz nie znaj strachu...
- … Bo jam jest strachem wcielonym. - Dokończyła głuchym od zaschłego z przejęcia gardła głosem, przyklękając na jedno kolano, aby Lord Inkwizytor, przystrojony w uroczystą, czerwoną szatę, mógł założyć jej na głowę skórzany kapelusz z rondem i ozdobną klamerką.
- Powstań, Ilso Chevron i ruszaj w drogę. Na chwałę Imperium. - Zajęła miejsce na płaskorzeźbionej ławce, pokrytej dziesiątkami scen z najwspanialszych chwil w historii kraju i żywotów jego wielkich bohaterów, których spękane od ciężaru minionych stuleci, nieruchome oblicza wciąż świeciły przykładem dla przybywających tu ludzi. Ilsa zaczekała do końca ceremonii, ascetycznej w swym wydaniu, czym podkreślała się dodatkowo surowa natura Oficjum. Nie było żadnej hucznej uczty ani defilady, pasującego bardziej do zwykłych uroczystości państwowych, mających być chwilą wytchnienia dla utrudzonego ciężką rzeczywistością społeczeństwa, jednako najmożniejszych z patrycjuszy jak i zwykłych kmieci. Wszak nawozem herezji jest bezczynność – każdy inkwizytor to wie. Tak więc Ilsa, po opuszczeniu monumentalnej świątyni poszła zabrać swój dobytek. Nie było tego wiele: prosty rapier, jakich wiele i pistolet. Płaszcz i grawerowany w symbole Sigmara i Imperium kirys miała już na sobie. Teraz czekała ją długoletnia służba u jej mistrza, Reinharda von Preussa. Przez ten cały czas, kryjący się za maską łowca nie odezwał się ani słowem, nie wysłał nawet krótkiego listu. Podczas szkolenia nie miała czasu się nad tym zastanawiać, teraz jednak po głowie kłębiły się jej różne myśli. Czyżby major poległ w walce z jakąś poczwarą? A może dopadli go skaveńscy skrytobójcy? Może też po prostu nie interesował się nią. To byłoby najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Wtem, gdy zbliżała się już do południowej bramy, dostrzegła w rozwartej paszczy wrót czarną sylwetkę w płaszczu i kapeluszu. Nieznajomy wyglądał znajomo, jednak cień skrywał jego twarz. Ilsa podeszła bliżej.
- A więc jednak... Udało ci się, dziewczyno. Widać von Preuss nie mylił się co do ciebie. - Odezwał się łowca, w którym rozpoznała Oskara Deckera, adiutanta majora.
- To ty. - Zmierzyła go wzrokiem. - Nadal służysz pod jego rozkazami?
- To moje ostatnie zadanie dla pułkownika. Doprowadzić cię do Marienburga.
- Pułkownika? Nie majora?
- Zgadza się. Zaraz po twoim wyjeździe dostał awans. Za zasługi dla imperium, a było to nie byle co.
- Czymże więc sobie zasłużyłam, aby taki wysoki rangą oficer wysyłał po mnie swojego człowieka?
- Ach, Ilso... Nic się nie zmieniłaś, ciągle wyszczekana. - Pokręcił głową Oskar. - Po prostu, podróżowanie samemu to idiotyzm. A skoro już ukończyłaś szkolenie, byłoby niezmiernie głupio, gdyby na pierwszym zakręcie coś cię zgwałciło i zeżarło.
- Rzecz jasna, niekoniecznie w tej kolejności...? - Odgryzła się.
- Niekoniecznie w tej. - Głos łowcy brzmiał absolutnie poważnie.
- Jakoś ciężko mi to sobie wyobrazić.
- A mi nie. Jeżeli będziesz chętna do walki z chaosem, tak jak do pyskowania, to niedługo w Osnowie będą występowały... burze świata rzeczywistego?
- Nawzajem, dzięki za komplement. To jak w końcu, odprowadzisz mnie?
- To moje zadanie. I jeszcze jedno: uważaj na słowa, to ja tu jestem starszy stopniem. Konie są już gotowe. - Wyruszyli natychmiast. Marsz był nieprzerwany, jedli i spali w kulbace, i byliby zajeździli swe wierzchowce, gdyby nie prawo do podwodów, należnego im jako funkcjonariuszom państwowym wypełniającym obowiązki służbowe. Gdy przejeżdżali przez kolejne, wyniszczone jeszcze przez burzę chaosu, a czasem zupełnie wyludnione wsie, przycupnięte wzdłuż traktu, rekwirowali konie nie zważając na udręczone oblicza wieśniaków i płacz ich dzieci. Dla ludzi tych, zwierzęta w rzeczy samej były niemal jak członkowie rodziny. Nikt jednak nie próbował opierać się budzącym trwogę wędrowcom – wszak przeciwstawić się inkwizytorowi to tak jak przeciwstawić się samemu Sigmarowi i cesarzowi. Zdrada stanu i herezja. Kara zaś mogła być tylko jedna. Jednak widok ten tylko utwierdzał Ilsę w słuszności Świętego Oficjum. Kraj cierpiał z plugawych rąk chaosu, ożywieńców, bandytów i potworów. Zwykli ludzie jednak byli zbyt małostkowi w swej krótkowzroczności, by pojąć, co jest dla nich naprawdę dobre. Inkwizycja walczyła o lepszy świat – świat, w którym nie będzie już potrzebna. Jednak zwycięstwo nie jest możliwe bez poświęcenia. Z każdą chwilą, młoda łowczyni coraz bardziej rozumiała dlaczego jej towarzysze broni są tacy posępni i zgorzkniali: nie dlatego, by przydać sobie autorytetu, lecz dlatego, że nieraz musieli zabijać niewinnych czy dopuszczać się innych okrucieństw, które później ciążyły im przez resztę życia. Byli wszak tylko ludźmi, mierzącymi się z potwornościami, od których samej świadomości wielu postradałoby zmysły. Nic nie jest za darmo, to była po prostu cena zwycięstwa. Wysoka, lecz uczciwa, biorąc pod uwagę stawkę, o jaką toczyła się gra.
Po kilku zaledwie dniach niemal nieprzerwanej jazdy, dwójka łowców dotarła Marienburga. Masywne, pozieleniałe od glonów mury, strzeliste wieżyce i spadziste dachy kamienic o zdobnych attykach wyłaniały się niczym górski masyw ponad nagimi, listopadowymi polami, pociętymi koślawymi opłotkami, pośród których, niczym olbrzymy obracały się z wolna wiatraki, nieprzerwanie pompujące wodę do kanałów. Kowadło sinych chmur zbierało się nad skrżacym się stalowo morzem, zwiastując burzę.
Ilsa i Oskar ledwie zdążyli przed deszczem, kryjąc się ciasnych tunelikach, których labirynt przecinał wyspę Suiddock. Weszli na górę, po schodach. Decker zastukał w drzwi do biura pułkownika.
- Wejść! - Rozległ się stłumiony przez drewno, lecz wciąż donośny głos. Inkwizytor nacisnął mosiężną klamkę i pchnął drzwi. - Dobra robota, chłopcze. Możesz odmeldować się. Zaraz wyślę gołębia do Zamku. Od teraz działasz samodzielnie, powodzenia.
Tak jest, pułkowniku! - Zasalutował mu Oskar. - To był zaszczyt, służyć pod waszymi rozkazami! - Reinhard odpowiedział mu równie sprężystym gestem, po czym zwrócił się do Ilsy: - Witaj ponownie, panno Chevron. Gratuluję.
- Ja również, pułkowniku.
- Powiedz mi, czego się nauczyłaś przez te lata?
- Walki rapierem, pistoletem, nożem, prowadzenia przesłuchań, czytania...
- Tak, to oczywiste. - Rzekł Reinhard. - Ale czego jeszcze, moja stażystko? - Na chwilę umilkła, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Tego, że to co robimy, jest słuszne i zaszczytne, choć wymaga wielu poświęceń.
- Tak, to prawda. - Westchnął von Preuss. - Wielu, wielkich poświęceń... Dlatego tak ważna jest precyzja działania. Wielu inkwizytorów jest zmuszonych powiesić pół wsi, aby zlikwidować jednego złoczyńcę. Robią to, bo nie mają wyboru...
- Znam prawo. Opór wobec Oficjum to zdrada stanu i herezja.
- Mhm... Nie jestem tu jednak, aby pytać cię z teorii. Wszak znasz ją na wylot, skoro jesteś tu i rozmawiasz ze mną. Zapamiętaj to, co ci teraz powiem: nigdy nie doprowadzaj do sytuacji, by stawiano ci opór. Inaczej, zupełnie niewinne osoby staną się przestępcami. Wtedy zaś musisz wymierzyć im sprawiedliwość, szybko i bez wahania. Musisz wytropić cele i zlikwidować je bez niepotrzebnego rozlewu krwi. To bardzo ważne. Rozumiesz co mam na myśli?
- Tak. Gdy na przykład śledzę heretyka idącego do karczmy, nie powinnam zamykać wyjść i palić całego budynku.
- Dlaczego?
- Ponieważ przemoc i chodzenie na łatwiznę jest pożywką dla bogów chaosu. Zatem, ten kto się tego dopuszcza, sam jest winny herezji.
- A więc pojmujesz. Bystra z ciebie dziewczyna. Niektórzy niestety starają się tego nie dostrzegać. Co jednak zrobisz, gdy spotkasz inkwizytora, który postępuje w opisany przez ciebie sposób? - Tego pytania się nie spodziewała.
- Mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Musiałabym z nim walczyć, jednak podnosząc rękę... Sigmar pozna swoich. - Dokończyła półszeptem. Reinhard nieznacznie pokiwał głową.
- Teraz widzisz jakie to trudne. Nie walka z potworami, ale podejmowanie właściwych decyzji, by nie stać się jednym z nich. Ale na razie starczy tego. Myślę, że Decker już się wyprowadził, możesz więc zająć jego pokój. Odpocznij po podróży, od jutra normalnie wykonujesz dla mnie zadania.
A były to różne zadania. Od trywialnych, jak przynoszenie z karczmy posiłków na wynos, wypełnianie dokumentów i dbanie o porządek w miejscu pracy, po te właściwsze profesji inkwizytora, czyli śledzenie podejrzanych osób, zbieranie informacji, oficjalne reprezentowanie przełożonego w instytucjach publicznych oraz oczywiście polowania na czarownice i eksterminacja zakazanych kultów.

Podczas jednej z wizyt w pobliskiej oberży o wdzięcznej nazwie, „Pod zielonym leszczem” pochodzącej od zawieszonej nad paleniskiem, wypchanej ryby, zabarwionej od impregnatu na oliwkowy kolor, gdzie Ilsa zwykła kupować jedzenie na wynos, zasłyszała od siedzących przy barze dokerów historię o pewnym jegomościu, który nad Doodkanaal przemawiał do lokalnej biedoty o sposobach szybkiego wzbogacenia się. Zaintrygowało ją jakież mogą to być sposoby, a w razie czego dodatkowa gotówka zawsze mogłaby posłużyć słusznej sprawie. Odebrawszy zamówioną kaszę i polewkę rybną do sporych rozmiarów dwojaka, postanowiła więc nadłożyć nieco drogi, by przekonać się co wspomnianych rewelacji. I faktycznie, na niemal zastałej, mętnej wodzie południowego kanału unosiła się cumująca tam „od zawsze” zbutwiała barka. Na niej zaś, ze skrzyń urządzono prowizoryczne podium, z którego przemawiał jakiś poczochrany dziad. Gestykulując pokręconymi od reumatyzmu ramionami skrzeczał coś na przemian o niesprawiedliwości społecznej bądź korzyściach jakie niesie ze sobą znajomość alchemii.
„Przynajmniej nie namawia tych ludzi do kradzieży. Co nie zmienia faktu, że to jakiś absurd. Może i w publikę trafił, ale to niepiśmienne kmioty. Z resztą, składniki są kosztowne, chyba, że mieliby produkować szare mydło i sprzedawać je... To akurat by się przydało.” Pomyślała łowczyni czarownic, marszcząc nos, drażniony przez smród bijący od walających się niedbale żebraków, bełkoczących coś pod jej adresem i wyciągających parchate ramiona. Nie było sensu tu mitrężyć... Po prostu kolejny głupiec, co ubzdurał sobie, że odmieni świat. W samej alchemii też nie było nic karalnego, dopóki nie wiązała się z przemianą substancji przy wykorzystaniu wiatrów magii. Tym mogli się parać wyłącznie licencjonowani czarodzieje ze złotego kolegium. Zwykli ludzie zaś swobodnie mogli przygotowywać sobie proste medykamenty czy środki czystości o ile posiadali stosowną wiedzę. Nawet najbardziej restrykcyjni inkwizytorzy bez wahania mieszali petardy czy lekarstwa na własny użytek – było w tym tyle magii, co w zaprawie murarskiej czy zupie rybnej. Co się tyczyło zaś zupy...
- Ilso, czyżby zatrzymało cię coś ważnego? Zdajesz sobie sprawę, że kupujemy żarcie na wynos, żebyś nie musiała marnować czasu na gotowanie? Niech to się więcej nie powtórzy. Druga sprawa: spójrz, co odkryli nasi informatorzy z portu. - Podsunął jej plik dokumentów, pokrytych gęstą siatką tabelek, liter i cyfr, samemu zabierając postawione na biurku naczynie. Przejrzawszy papiery Ilsa podniosła wzrok na pułkownika.
- To wykaz ładunków. Zamówienia są na różne nazwiska, ale wszystkie skierowane w tą samą okolicę. Nie pod ten sam adres, ale w rejon latarni morskiej.
- Co jeszcze rzuciło ci się w oczy?
- Te ładunki... Mogą posłużyć jako ingrediencje. Jest węgiel drzewny, siarka, jakieś minerały i... Dużo ołowiu. Przy prawie każdym nazwisku jest co najmniej jedna sztabka. Tak jakby... - Reinhard wycelował w nią łyżkę. - Ktoś chciał produkować metodą przemiany alchemicznej złoto. - Ale to nielegalne. W tym mieście na pewno nie ma tylu użytkowników wiatru Chamon.
- Przynajmniej nie zarejestrowanych. I miejmy nadzieję, że są to tylko naśladowcy Gelta, a nie kult Pana Zmian. Niestety ta druga opcja jest bardziej prawdopodobna. Musimy działać natychmiast. Wiesz co robić: wykryj herezjarchę i jego kultystów, wtedy ich zlikwidujemy.
- Myślę, że jednego już znalazłam...
- Kto taki?
- To powód, dla którego się spóźniłam. Nad Doodkanaal był jakiś staruch, zachęcający lud do nauki alchemii jako sposobu łatwego zarobku. Myślałam, że to jakiś stuknięty podżegacz, któremu chodzi o to, żeby ludzie wyrabiali mydło na sprzedaż czy coś w tym rodzaju i nie słuchałam dalej. Teraz jednak widzę to inaczej. Proletariatu nie stać nawet na zakup najprostszych substancji, nie byliby w stanie nauczyć się również żadnych receptur, bo nie umieją czytać. - Pogładziła się po podbródku. - Przynajmniej nie bez zorganizowania im sponsora.
- Z tego co mówisz mamy do czynienia z organizacją. Najprawdopodobniej kultem, żerującym na nieświadomości i biedzie pospólstwa. Znajdź tego człowieka. On doprowadzi nas do herezjarchy.
- O ile sam nim nie jest.
- Nie sądzę. To pionek, przywódca zawsze pozostaje w ukryciu.

Było późne, jesienne popołudnie, i słońce niemal skryło już swą tarczę za horyzontem, rzucając jedynie karmazynową łunę na zbierające się na ciemnym niebie chmury, czerniąc ostre zarysy ruder przycupniętych wzdłuż Doodkanaal, gdzie stary podżegacz zwykł urządzać sobie mównicę. Przyczajona wśród szczerbatych murów Ilsa widziała, jak schodzi on na ląd, a niewielka grupa słuchaczy rozprasza się, wracając do swoich zawilgoconych slumsów. Staruch skierował swe kroki ku wykoślawionym zabudowaniom nieświadom, że jest śledzony. Kluczył pośród zaułków, kładek i załomów muru tylko z pobudek ostrożnościowych. W pewnym momencie wyszedł na coś w rodzaju nabrzeża, wzmocnionego zbutwiałymi palami, odwrócił się i znieruchomiał jak słup soli. W zielonkawym, migotliwym blasku wody ostatnich promieni dnia dostrzegł sylwetkę w kapeluszu i rozkloszowanym płaszczu. Postać rzucała długi cień, niczym macka dotykający czubków jego butów. Heretyk wiedział, że nadzieja na ratunek jest już rzeczą przeszłości, gdyż cień ten zwiastuje mu rychłą zgubę. Zerknął nerwowo w kierunku kanału i zaczął się cofać pod naporem zbliżającego się z nieustępliwością lodowca inkwizytora. Nagle obrócił się na pięcie i rzucił do panicznej ucieczki w wypatrzoną dziurę w jakiejś porzuconej chałupie. Biegł na oślep, z każdą mijającą chwilą tracąc oddech, desperacko usiłując zgubić prześladowcę. Co chwila spoglądał przez ramię, jednak ścigający go koszmar podążał za nim jak po sznurku, powiewając połami płaszcza.
Ilsę bawiła ta gonitwa, znała slumsy jak własną kieszeń – w przeszłości jej banda miała tu swoją „dziuplę” do przechowywania szmuglowanej kontrabandy. Kiedy wreszcie uznała, że uciekinier jest już zbyt wycieńczony, by móc stawiać opór postanowiła przejść do sedna.
Podżegacz już myślał, że udało mu się zgubić pościg i zwolnił by złapać dychawiczny oddech. Obejrzał się jeszcze raz, lecz gdy obrócił wzrok z powrotem przed siebie aż krzyknął, gdy znikąd wyrosła przed nim budząca grozę sylwetka.
- Nie uciekaj, bo zginiesz zmęczony. - Zabrzmiał spod kapelusza kobiecy głos, pobrzękujący bretońskim akcentem.
- Nie! Nie! Zostaw mnie! - Jego chrapliwy głos stawał się z każdą głoską coraz wyższy, na fali wzbierającej paniki.
- Pomoc nie przyjdzie. Wygląda na to, że twoje ścieżki zostały poplątane... Heretyku.
- Niedoczekanie! Nigdy mnie nie dostaniecie! - Gwałtownym ruchem mężczyzna wyszarpnął ukryty za plecami sztylet. Ilsa dostrzegła błysk stali, a jej mięśnie zareagowały automatycznie. Prawa dłoń wykręciła nadgarstek, zaś lewy łokieć wyłamał zablokowany staw, zmuszając kultystę do odruchowego upuszczenia broni. Ilsa chwyciła je natychmiast i wbiła je w wątrobę starego. Ten jęknął przeciągle i zwinął z bólu. Wciąż przytrzymując nóż w ranie, aby uniknąć krwawienia, łowczyni opuściła rannego na gliniastą ziemię. - Dlaczego to robicie? - Wyszeptał słabo, plamiąc siwą brodę krwią, która w półmroku wydawała się czarna jak smoła.
- To co robiłeś, jest obrzydliwe. Zwodzisz tych ludzi na manowce i siejesz wśród nich skazę chaosu. - Warknęła zimnym tonem inkwizytor.
- Nie... My chcieliśmy tym ludziom... Pomóc. Odmienić ich los, dając w ich ręce narzędzia. Podczas gdy panowie obrastają tłuszczem na ich krzywdzie, oni ledwo wiążą koniec z końcem... Sigmar i inni bogowie imperium nie pomagają im... - Rzęził coraz słabiej.
- Mylisz się, prędzej czy później stali by się niewolnikami chaosu. Tak jak ty. Zostałeś oszukany. Posyłałeś ich na zatracenie. Nim wyjmę nóż, byś się wykrwawił, powiedz tylko, kto kieruje tym wszystkim? Choć tak odzyskaj swoje człowieczeństwo.
- Jest kapitan... Pływał do Cathayu, gdzie miejscowi powszechnie dopuszczają...
- Nie zmieniaj tematu! - Przerwała mu ostro. - Jak się nazywa ten kapitan?
- Moeras... Nie szło mu w interesach... - Przerwał, jego oddech stał się szybki i urywany. - Od miejscowych wywiedział się, że... Że są takie gusła, co pomagają zmienić ołów w złoto. Sam się ubogacił i jak zobaczył... - Stary kultysta zakrztusił się krwią, lecz po chwili kontynuował. - Zobaczył, że ludzie biedę klepią, postanowił ich sam tego nauczyć... Wpierw załogę, później... - Heretyk, pobladły jak kreda, stracił przytomność.
- Zwykłych ludzi. - Miała już nazwisko, podżegacz nie miał do powiedzenia nic więcej przydatnego. - Twoje wyznanie nie pójdzie na marne. - Pociągnęła za rękojeść poszerzając ranę i obróciła rękojeść, dokańczając egzekucję. Ilsa zawlokła ciało nad wodę i wrzuciła je w mętną toń na żer rybom i skorupiakom. Pozostało jedynie wrócić do Reinharda i opowiedzieć mu o wszystkim.

Inkwizytor wysłuchał raportu złożonego mu przez uczennicę i zaczął przeglądać swe piętrzące się na regałach archiwa. Wreszcie znalazł stosowną teczkę, założoną jeszcze wiele lat temu. Był tylko jeden żeglarz nazwiskiem Folkert Moeras, miał on swego czasu jeden tylko statek, który ledwie był w stanie na siebie zarobić. Nikt nie zwróciłby na niego uwagi, gdyby nagle, kilkanaście lat temu, nie rozwinął całej floty złożonej z zupełnie nowych, dużych fluytów, zbudowanych na jego specjalne zamówienie w Marienburdzkich stoczniach. Przeprowadzono nawet śledztwo lustracyjne w tej sprawie, jednak nie wykazało ono żadnych nielegalnych źródeł dochodów. - Wszystko wskazywało no to, że nagła fortuna kapitana, a teraz również właściciela liczącej się kompanii handlowej, było spowodowane przez nad wyraz intratny kontrakt z Cathayczykami i od tego czasu nikt się Moerasem więcej nie interesował.
- Skoro mamy już kluczowe elementy układanki, musimy dowiedzieć się, kto jeszcze jest zamieszany w sektę. Tamten starzec, którego zabiłam w slumsach mówił, że najpierw Moeras zwerbował swoją załogę, później zaczął zbierać pozostałych. Biorąc pod uwagę miejsca, gdzie wysyłano ładunki, ich kryjówka znajduje się najpewniej w latarni morskiej. Kto jest latarnikiem?
- Były żeglarz. Znany jako dziwak i samotnik. Typowe.
- A więc pozostaje złożyć mu wizytę.
- Tylko na razie łagodnie. Chcę dorwać wszystkich naraz. Gdy będziemy znali terminy ich spotkań, przyjdzie pora na biczowników i wściekły tłum. Poza tym, co zrobiłaś z tamtym kultystą ze slumsów?
- Wrzuciłam do kanału. W razie, gdyby wypłynął, zabrałam mu mieszek – jak go ktoś znajdzie, pomyśli, że to był rabunek.
- Doskonale. Teraz przynajmniej posłużą lepszej sprawie.

Kilkanaście następnych dni minęło bez żadnych rewelacji. Obserwatorzy nie rejestrowali żadnego ruchu w pobliżu latarni, ani za dnia, ani w nocy. Dwójce łowców zaczął nasuwać się wniosek, że jeżeli faktycznie namierzyli siedzibę zakazanej sekty, wejście musi pozostawać ukryte. Były dwie możliwości: grota w skale, na której zbudowano latarnię, okresowo zalewana przez spienione fale przypływu, lub jakieś ciągnące się pod rzecznym dnem tunele. Podziemia miasta były Reinhardowi znane jako siedliska kultystów, których wytępił przez lata służby w tym mieście, jednak system pozostawionych jeszcze przez elfich budowniczych kazamatów wciąż czekał na zbadanie. Jaskinię odrzucili niemal od razu – w pobliżu wysepki nie dostrzeżono żadnych łodzi, ani tym bardziej wnoszonych ładunków. Zatem wejście do tunelu łącznikowego musiało znajdować się w którymś z magazynów na pobliskiej wyspie.
Von Preuss zdecydował, że najprościej będzie „odnaleźć nitkę po kłębku”, jak sam to określił. Do latarni postanowili udać się o poranku, gdy jej rezydent najpewniej będzie spał po całej nocy doglądania ognia na szczycie wieży. Wejście okazało się być zamknięte na głucho i Reinhard już miał wybijać je siłą, gdy Ilsa powstrzymała go. Wyciągnąwszy niewielki nożyk i pręt manipulowała jakąś chwilę przy dziurce od klucza, aż rozległo się kliknięcie i wypaczone od wilgoci drzwi uchyliły się ze skrzypem ukazując skąpane w cieniu, choć całkiem zwyczajne, wnętrze. Po cichu dwójka łowców weszła do środka, trzymając broń w pogotowiu. Zamaskowany inkwizytor gestem wskazał Ilsie, aby weszła po schodach na górę – na dole nie było żywej duszy. Podczas gdy łowczyni czarownic sprawdzała wyższe kondygnacje, Reinhard myszkował na parterze szukając jakiejś klapy w podłodze czy innego śladu tajnego przejścia. Nie musiał szukać długo, jednym z pierwszych miejsc, które zwróciły jego uwagę było łóżko. Przy jego nogach widać było rysy na drewnianej podłodze, wskazujące, że było ono wielokrotnie przesuwane. Odepchnął je więc, odkrywając kilka luźnych klepek. Akurat zdjął ostatnią z nich, gdy za plecami usłyszał kroki. Obrócił się gwałtownie, szykując swój harpun do rzutu – nie używał pistoletu, gdyż Marienburg był w jego opinii zbyt zawilgoconym miastem, aby polegać na prochu, zaś w posługiwaniu się sprzętem wielorybniczym osiągnął już prawdziwe mistrzostwo. Opuścił jednak broń, widząc nadchodzącą Ilsę.
- Pusto. - Wyszeptała, uprzedzając jego pytanie.
- Spójrz na to. Mamy nasz tunel. - Wskazał na ziejącą w podłodze dziurę. Nie namyślając się ani chwili opuścił się do środka. Chwilę później dołączyła do niego Ilsa. Tunel był bardzo niski, Reinhard niemal zawadzał czubkiem kapelusza o nierówności sufitu. Przed wyruszeniem w dalszą drogę przeciągnął jeszcze łóżko na miejsce i zakrył właz klepkami.
Poruszali się po omacku, opierając się o ściany dla zachowania poczucia kierunku. Pod palcami czuli pradawne, elfie płaskorzeźby, zatarte już przez upływ niezliczonych wieków, jednak nie przybyli tu, aby podziwiać sztukę. Brnęli tak już przez dobre kilka minut, w pewnym momencie zdało im się, że słyszą jakieś głosy.
- Słyszysz? - Mruknęła Ilsa.
- Mhm. - Im dalej wędrowali, tym wyraźniejsze się stawały, aż dało się rozróżnić rozmówców. Dwoje inkwizytorów skryło się w załomie muru i wytężyło słuch. Jeden z rozmówców miał głos normalny, ludzki, drugi zaś gadał gorączkowym, piskliwym, skrzekiem.
- Tak-tak... My sprzedajemy-dostarczamy spaczeń, za wasze żółto-blaszki... Zgoda-umowa.
- Nie bredź, szczurze! Kiedy będzie dostawa? Potrzebuję tego cholernego spaczenia na dziś wieczór.
- Spokojnie-spokojnie. Były pewne komplikacje-problemiki, ale już dobrze-dobrze. Odłamek-kawałek jak pięść ludzia-człowieka już jest w drodze. Klan Pestilens jest najlepszy-niezawodny!
- Oby... - Westchnął kultysta. Rozległy się kroki, Reinhard zagłębił się w niszę wstrzymując oddech, czując jak Ilsa przyciska się do niego w ciasnym zagłębieniu. Na krótką chwilę tknęło go trudne do określenia uczucie, którego nie zaznał od wielu lat, jeszcze zanim wstąpił na ścieżkę łowcy. Był jednak zbyt skupiony na misji, żeby zastanawiać się nad jakimiś błahostkami. Na moment oświetlił go blask pochodni, jednak kultysta nie zauważył niczego i po chwili zniknął za zakrętem korytarza. Odczekawszy jeszcze moment, łowcy opuścili swoją kryjówkę i wkroczyli za załom muru. Von Preuss wyjął z przybornika na pasie podłużną, metalową rurkę i wyjął korek. Zawarta wewnątrz substancja zapłonęła samoczynnie w kontakcie z powietrzem, dając długi, żółty płomień. W chybotliwym świetle ukazała się zastawiona skrzyniami sala, na tyle obszerna, by jej dalsza część nadal pozostawała skryta w stygijskich ciemnościach. Jednak tym, co zwróciło uwagę Reinharda i Ilsy była skomplikowana aparatura rozstawiona na stelażach i pulpitach. Były wśród niej zwykłe naczynia, jak i miedziane oraz żelazne rurki, piecyki i inne ustrojstwa, których przeznaczenia trudno było określić w słabym świetle flary. Ponadto, każdą wolną przestrzeń pokrywały tajemnicze, budzące niepokój symbole oraz kreślone kredą oraz węglem schematy.
Na powierzchnię wydostali się poprzez jeden z magazynów na wyspie nieopodal doków. Było z niej doskonale widać samotną latarnię morską, tkwiącą na skalnym występie u ujścia rzeki. Czym prędzej popędzili do mieszkania w Suiddock – nie było czasu do stracenia, a trzeba było jeszcze omówić plan działania i zebrać wsparcie.
- Zamawiają spaczeń u skavenów. - Odezwał się Reinhard. - Zapewne wykorzystują go jako katalizator albo źródło energii. To ma sens, zapewne większość kultystów nie potrafi manipulować energią Osnowy w formie wiatru, więc muszą korzystać z formy osadowej.
- Domyślam się tego. Ale dlaczego akurat pomagają im Pestilens? To kultyści Tzeentcha, nie Nurgla... Bardziej spodziewałabym się klanu Moulder albo Skryre...
- To akurat nasze najmniejsze zmartwienie w tej chwili. Szczury po prostu zwietrzyły okazję do zwiększenia wpływów, w zamian dostaną jeszcze złoto na łapówki dla naszych urzędasów. Zbierz orszak inkwizycyjny, straż miejską, biczowników... Nie wiemy ilu dokładnie ich tam będzie. Niech część obstawi wyjście z latarni, my pójdziemy tunelem.

Chorobliwie zielona poświata Morrslieba, księżyca chaosu, nadawała błyszczącym po deszczu zbudowaniom iście upiorny wygląd. Reinhard i Ilsa prowadzili ze sobą grupę składającą się z dziesięciu strażników miejskich, kilku odzianych w wory pokutne biczowników oraz sporej liczby zwykłych obywateli, niosących pochodnie, łopaty i widły, którzy przyłączyli się do orszaku inkwizycyjnego, chcąc przypodobać się Oficjum albo po prostu szukając okazji do rozróby. Im byli bliżej celu, tym bardziej podekscytowany wydawał się Reinhard. Grupa dotarła pod magazyn. Tym razem nie było miejsca na finezję: zamaskowany łowca kopniakiem wybił drzwi wraz ze spróchniałą futryną i w tumanie kurzu oraz drzazg wpadł do środka. Biczownicy pognali przodem na złamanie karku. Rozległ się błysk i strzał, jakieś ciało upadło na podłogę z głuchym tąpnięciem. „Mięso armatnie, dobrze się sprawdzają.” - Pomyślał pułkownik.
- Ośmiu ludzi niech zostanie tutaj i obstawi wyjścia. Okna też. Reszta za mną! - Zawołał pełnym drapieżnej werwy głosem. Kultyści zdążyli już podnieść alarm, Reinhard zobaczył jak jeden z nich biegnie w kierunku włazu podłodze. Łowca poczekał, aż ten zatrzyma się, aby podnieść klapę i rzucił harpunem. Trafiony heretyk wrzasnął i spadł w otwarty otwór. Inkwizytor rozejrzał się wokoło. Kątem oka zobaczył, jak Ilsa kopniakiem wytrąca pistolet z ręki cofającego się przed nią kultysty i dożyna go rapierem. Ze stojących na czatach spiskowców nie przetrwał żaden. Zeskoczył do dziury i przydusiwszy butem zabitego kultystę, siłą wyrwał harpun. Po chwili biegli poprzez zakręcający pod łagodnym kątem tunel, rozbrzmiewający kakofonią ryków i skrzekliwych zaśpiewów, aż do laboratorium. Von Preuss nie zwalniając staranował drzwi i wpadł do środka, rzucając petardę błyskową. Zaskoczeni kultyści nie zdążyli nawet zareagować, gdy ich odwykłe od światła oczy zostały porażone ostrym blaskiem. Kilku ludzi z orszaku inkwizycyjnego również zostało oślepionych, jednak to było już bez znaczenia. Reinhard ujął w ręce swój bastard i zaszlachtował stojących najbliżej kultystów, wciąż kołujących się bezradnie.
- Tam jest! - Zawołała Ilsa celując z pistoletu do odzianego w błękitne filakterie herezjarchy. Pociągnęła za spust, jednak w zamieszaniu została potrącona i pocisk roztrzaskał jedno z pękatych naczyń, uwalniając syczący potok kaustycznej substancji. Gdy obłok siwego dymu rozwiał się, Moerasa już tam nie było. Kultyści zdążyli już otrząsnąć się z szoku na tyle, by ci z nich, którzy uniknęli oślepienia zwarli się w walce z napastnikami. Korzystając z tego faktu, kapitan dopadł do wyjścia, i choć Reinhard rzucił się na niego w próbie powalenia, zdołał tylko zerwać mu rękaw. Inkwizytor warknął gniewnie, podniósł się z ziemi i cisnął precz strzęp materiału.
- Łap go! - Zawołał do swej uczennicy, widząc jak roztrąca ona walczących i wybiega na korytarz. Sam sparował cios marynarskiej szabli i kopnął przeciwnika w kolano. Ten stęknął, tracąc równowagę, co wykorzystał von Preuss, przebijając padającego kultystę mieczem. Chwycił wolną ręką bezwładne ciało, po czym rzucił je nadbiegającemu kultyście pod nogi. Chętnie zostałby tu i osobiście wyrżnął resztę sekciarzy, ale to zadanie pozostawił straży i wściekłemu tłumowi. Przed sobą, w głębi korytarza słyszał tupot ciężkich, podkutych stalą butów Ilsy, niosący się echem wśród starożytnych ścian. Gdy był już w ostatnim odcinku korytarza zobaczył jak łowczyni podciąga się na krawędzi włazu, a do jego uszu dociera suchy strzał. Targnął nim zimny dreszcz niepokoju, ale tylko na chwilę, zobaczył bowiem, jak za plecami dziewczyny spada jakieś bezwładne ciało, a ona sama wspina się do wnętrza latarni morskiej. Z pomocą swej uczennicy szybko wydostał się z dziury.
- Pobiegł na górę gdy zobaczył, że drzwi są zabarykadowane. - Powiedziała. Mimo szaleńczego sprintu w zbroi miała tylko lekką zadyszkę - morderczy trening, jakiemu poddaną ją w Czarnym Zamku przynosił teraz owoce.
- Świetnie. Jest w pułapce, no chyba, że będzie skakał. Już nie mogę się doczekać, aby zniszczyć to ścierwo. - Mimo, że jego twarz skrywała maska, po głosie znać było, że Reinhard uśmiecha się, jak myśliwy cieszący się z pewnej zdobyczy. Po chwili dodał donośnym tonem, zwracając się w kierunku spiralnych schodów: - Ja jestem prawem! Poddaj się Folkercie Moeras i zejdź tu z podniesionymi rękami. Stąd nie ma wyjścia. - Odpowiedział mu tylko obłąkańczy, ale i szyderczy zarazem śmiech. - Tak myślałem. - Mruknął Reinhard wchodząc na ciągnące się spiralą stopnie. Gdy był już mniej więcej w połowie wysokości, inkwizytor zobaczył, że podążająca za nim Ilsa zatrzymuje się i opierając się o ścianę chwyta za głowę. - Co się dzieje?
- Nie wiem... Słyszę piski w uszach, schody stają się... Te wszystkie kryształy... To jest okropne, też to widzisz?!
- Nie poddawaj się. To nie dzieje się naprawdę. Możesz iść?
- Zaraz dołączę do ciebie. Złapię oddech. - Reinhard spojrzał na nią po raz ostatni i pognał ile sił na górę. Tam, uczepiony barierki, stał herezjarcha we własnej osobie. Silny, sztormowy wiatr szarpał jego włosami i powłóczystą szatą, zaś w ogarniętych obłędem oczach błyskało odbicie płomieni z latarnianego paleniska. Reinhard dobył miecza, którego lśniąca klinga sama zdawała się płonąć, jak żagiew wypalająca zepsucie.
- To twój koniec, niewolniku słabego bożka! Wygląda na to, że twoja ścieżka okazała się być ślepa! - Inkwizytor starał się przekrzyczeć huk płomieni, szum morza i wycie wichru, szarpiącego poły jego płaszcza.
- Sam jesteś ślepy! Ty i ta twoja dziwka, którą przywlokłeś! Czy wiesz jakie tajemnice odkryłem?! Mogę wyrwać tych ludzi z nędzy, w którą wtrąciliście ją wy, obłudni słudzy Sigmara.
- Nie pomyślałeś, że jak będziesz dawał ludziom złoto, to zawsze ktoś będzie miał go więcej? Biedni pozostaną biednymi. Jako kupiec powinieneś wiedzieć, że pieniądze maja wartość tylko dlatego, że się tak umówiliśmy!
- Dość! Nie powstrzymasz mnie, fanatyku! - Czarownik uniósł dłoń, a Reinhard poczuł, jak nagle płyty jego pancerza z wolna nagrzewają się. Niezwłocznie rzucił się na kapitana wznosząc miecz do ataku. Moeras okazał się być jednak bardzo szybki, nieobciążony jakąkolwiek zbroją uskoczył na bok, szykując kolejne zaklęcie. Łowca wyczuł moment i rzucił w herezjarchę harpunem, trafiając go w udo. Ranny, wrzasnął i przewrócił się na kamienie, brocząc krwią.
- Twoja magia coś słabo ci wychodzi. - Powiedział von Preuss, zbliżając się niespiesznym krokiem.
- To co powiesz na to? - W dłoni kapitana pojawił się znikąd pistolet. Inkwizytor uskoczył na bok, jednak nie dość szybko, by uniknąć trafienia. Poczuł szarpnięcie i palący ból, gdy kula trafiła go w bok, przebijając zarówno pancerz i ciało. Łowca sapnął i oparł się na mieczu, podczas gdy czarnoksiężnik powstał, pomagając sobie szczeblami balustrady. - Teraz pozwól, że zademonstruję ci moje umiejętności, panie inkwizytorze. Metal topi się, na mój rozkaz, do eksperymentu użyjemy pana zbroi. - Reinhard znów poczuł, jak ogarnia go gorąco. Każdy metalowy element jego ubioru zaczął go parzyć, gorączkowym ruchem zerwał z twarzy maskę i wypuścił z dłoni miecz. Nie miał jednak dość czasu, aby zerwać z siebie resztę pancerza. Czarownik śmiał się szaleńczo, widząc pełznącego ku niemu łowcę. Nie zauważył, że ktoś podchodzi go od tyłu, dlatego tym większe było jego zdziwienie, gdy okrwawiony szpic rapiera wyszedł mu spod mostka.
- Udław się, sukinsynu! - Warknęła mu do ucha Ilsa, po czym wepchnęła Moerasa wprost do paleniska. Młoda łowczyni przypadła do rannego i pomogła zdjąć kirys. - Oberwałeś paskudnie. - Skrzywiła się. - Zaraz cię opatrzę.
- Chyba się starzeję. - Stęknął Reinhard.
- Nie ruszaj się, zaraz cię opatrzę. Niedługo po tym, jak poszedłeś odzyskałam panowanie nad sobą. Wydawało mi się, że jestem w jakimś koszmarnym labiryncie z kryształów. To było obłąkane miejsce, aż trudno to sobie wyobrazić. - Mówiła, nakładając oleistą maść o ziołowym zapachu na ranę, by następnie przykryć ją bandażem z podręcznego zasobnika przytroczonego do pasa. Choć medykamenty szczypały nieznośnie, Reinhard nie mógł oprzeć się wrażeniu, że poświęcana mu przez kobietę uwaga cieszy go w jakiś irracjonalny sposób.
- Później opowiesz... Ech, Oskar tyle nie gadał.
- Wygląda na to, że kula tylko poszarpała ci bok, żaden narząd nie został uszkodzony. Możesz wstać?
- Tak, poradzę sobie. Zawiadom kapłanów, niech oczyszczą to miejsce. - Na odchodne Ilsa spojrzała jeszcze w dół, na pogrążone we śnie miasto. W księżycowej poświacie, zabarwionej zielonym blaskiem Morrslieba widziała jak w oddali, z magazynu, żołnierze wyprowadzają kilku niedobitków kultu.

[Na szczęście, opowieść zbliża się do fazy finalnej, jeszcze tylko jakieś 10 stron tekstu, ale chyba wyjdzie więcej, bo całość musi zachować sens w obliczu masywnego plot twista, który rzecz jasna musi wreszcie nastąpić :roll: Obiecuję, że wyjaśni się też, co to wszystko ma wspólnego z areną w Mousillon. No chyba, że ktoś podbierze mi miejsce ale wtedy się wścieknę.]
Obrazek
"Głos opinii publicznej nie jest substytutem myślenia."
~Warren E. Buffett

Awatar użytkownika
Chomikozo
Chuck Norris
Posty: 598

Post autor: Chomikozo »

[@Klafuti napisałeś tyle, że myślę że wywalczyłeś sobie miejsce prawem siły i objętości tekstu :wink: Gorzej ze mną, mam nadzieje że jeszcze zdążę. :?]
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Obijasz się Chomikozo! :mrgreen: a Klafutiemu gratuluję tekstu i zapału. Mnie coś ostatnio opuścił... :( ]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Matis
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3750
Lokalizacja: Puławy/Wrocław

Post autor: Matis »

[Klafuti odpada na starcie, bo Grimgorowi nie będzie się chciało czytać 500 stron tekstu :mrgreen: ]
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów

Vahanian
"Nie jestem powergamerem"
Posty: 190

Post autor: Vahanian »

[Ciąg dalszy historii. ;)]

-Jest coraz gorzej.- Gloin przekręcał się z boku na bok, próbując znaleźć jakąś wygodna pozycję.- Jak długo będziemy jeszcze płynąć?!
-Wcześniej nie narzekałeś.- zauważyłem i z powrotem zanurzyłem wzrok w księdze, którą znalazłem jakieś dwieście lat temu w opustoszałej świątyni.
-Wcześniej miałem piwo.
-Było nie wyżłopać całego w przeciągu paru minut.- przewróciłem oczami. Starałem się ignorować jego "harce" na pokładzie, jednak było to trudniejsze niż mogłoby się zdawać. Gloin nigdy nie lubił podróżowania jakimkolwiek środkiem transportu, pewnie dlatego tak bardzo cenił sobie moją osobę. Od zawsze, każdą, nawet najdłuższą odległość pokonywaliśmy pieszo.
Odczytanie tej księgi zajęło wiele wiosen, niekiedy siadałem do lektury na początku jesieni, a kończyłem późną zimą. Miało to swoje minusy, byłem wówczas potwornie głodny. Tak jak i zresztą teraz.
-Dus?- krasnolud w końcu się uspokoił, nauczył się wyczuwać kiedy pragnienia pożerania dusz we mnie wzrasta.- Długo jeszcze wytrzymasz?
-Nie mam pojęcia.- odpowiedziałem mu szczerze, zbliżałem się do granicy swojej wytrzymałości. Zamknąłem oczy i skupiłem się. Odnalazłem setki śmiertelnych bytów, w tym wiele ludzkich. Znajdowaliśmy bardzo bliska skupiska, która spokojnie zaspokoiłoby mój głód. Przekręciłem kolejna stronicę. Tej do dziś nie mogłem odszyfrować, widocznie pusty żołądek wyostrzył moje zmysły.- W końcu.- niemal wykrzyczałem kobiecym głosem. Zdarzało się, że nie panowałem nad tym jakie dźwięki wydobywało się z moich ust. Było ich zbyt wiele.
-Przerażasz mnie chędożony umarlaku.- Gloin położył dłonie na swoim toporze.- Rozumiem, że szykujemy się do walki.
-Nie...- zaprzeczyłem, moje struny głosowe znów brzmiały tak jak powinny.- Nie wiem. Odczytałem ostatnią stronę, pojąłem wiedzę z tej księgi. To niesamowite...
-A co z tym "Jestem głodny"?- spojrzał na mnie pytająco.
-Nic na to nie poradzimy.-wzruszyłem ramionami i zacząłem kreślić wokół siebie krąg ochronny opisany na dopiero co przeczytanej kartce.- Nie chce znów krzywdzić niewinnych.
-Tego brakowało.- krasnolud napchał ziela do fajki, podpalił ją i mocno sie zaciągnął.
Powietrze wokół nas zaczęło tracić na temperaturze, grupa kruków, która nie dawała nam spokoju od paru kwadransów momentalnie ucichła. Dopiero po chwili zorientowałem się, że były martwe. Zamarzły. Gloin energicznie pocierał swoje ciało, on również nie czuł sie komfortowo, ja zaś wręcz przeciwnie. Moje zmysły się wyostrzyły, wydawało mi się, iż wszystko wokół jest spowolnione. Obserwowałem to wszystko. Sowa lecąca wysoko nad nami w pewnym momencie zawisła w powietrzu bez ruchu. Zdawało mi się, iż cały świat stanął. Wstałem, zrobiłem krótki spacer po pokładzie i anulowałem zaklęcie.
-Kurwa, ale piździara...- Gloin spojrzał w pustkę obok siebie. Podskoczył w miejscu z toporem w dłoniach.- Co zrobiliście z Dus'em pieprzone duchy!?
-Jakie duchy?- parsknąłem śmiechem.- To, że temperatura szybko się obniżyła nie oznacza, iż umarli są wokół nas.- zamilkłem.- Nie licząc mnie rzecz jasna...
-Przypomnieć ci sytuację w opuszczonej katedrze, za tym pieprzonym zagajnikiem leśnych księżniczek?- to fakt, zatrzymaliśmy sie tam na noc, by Gloin mógł odpocząć. Maszerowaliśmy prawie cały tydzień bez przerw, był wykończony. Sam doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, iż w tym budynku uwięziono ludzkie dusze. Na dobrą sprawę liczyłem na to, że nas zaatakują. Nie sądziłem jednak, że będą aż tak agresywne.
-To było dawno temu.
-Ta...- splunął.- Miesiąc.
-Ten mróz jest spowodowany moim zaklęciem.- uspokajałem go.- Nie masz czego się martwić.
-Powiedz to tym wszystkim martwym rybom...
Rzeczywiście, na powierzchni wody unosiły się dziesiątki ryb. A wiec tak działa ten czar...
-Niedaleko stąd, znajduję się jaskinia, w której pewien herszt ma swoją siedzibę.- właściciel barki po raz pierwszy przemówił.- Miejsce to jest położone dzień drogi na północ od miejsca, w którym was wysadzę. Gdy tam dotrzecie ruszycie na zachód. Zatrzymacie się w karczmie prowadzonej przez mnichów, tam was oczekują.
Nagle przybiliśmy do brzegu, Gloin nie czekając na nic zeskoczył z pokładu. Gdy jego odziane w żelazo stopy uderzyły o siebie wydał z siebie krzyk. Wrzask przesiąknięty radością.
-Dzień drogi?!- zbył go machnięciem dłoni.- Dla nas dwóch to kilka godzin.
Zeskoczyłem za nim, pożegnaliśmy tajemniczego jegomościa i ruszyliśmy w ciemny las.

____________________________________________________________________________________________________________________

Gloin miał rację, znaleźliśmy tą jaskinię zaledwie cztery godziny od miejsca, w którym nas wysadził. Jak już wspomniałem bez przerwy podróżujemy pieszo. Dla mnie to żaden wyczyn, mój druh jednak wykazuje się w tej dyscyplinie bardzo dobrymi wynikami.
-Krasnoludy to urodzenie sprinterzy!- wydyszał.- Nigdy nie śmiej twierdzić inaczej.
-Wiem przyjacielu.
Przed jamą stało dwóch strażników, obaj mieli na sobie jednakowe czarne płaszcze i opierali się na drewnianych kijach, zapewne pełniących rolę włóczni. Spali...
-Ilu w środku?- Gloin spojrzał na mnie z zawadiackim spojrzeniem. Wyjął za pasa dwa topory do rzucania.- Tych dwóch załatwię szybko, nie zdążą zawiadomić reszty.
-Dwudziestu trzech.- obserwowałem ich dusze, jedna była inna.- I jedna "księżniczka".- starałem się wypowiedzieć to słowo z taką samą pogardą, jaką miał w zwyczaju przejawiać krasnolud.
-Kur...!- zatkałem mu dłonią usta, dał ponieść się emocjom.- Zostaw mi ją!- uśmiechnął się.
Dwa toporki, jeden za drugim zaświszczały w powietrzu. Oba dodarły do swoich celów. Wartownicy padli na ziemię, a my wyszliśmy zza krzaków. Natychmiast stworzyłem mgłę, która wdarła się do Jaskini. My czekaliśmy na nich przed nią. Korzystając z chwili wolnego czasu porwałem dusze nieboszczyków, wyrywały się, walczyły. Nie miały jednak mniejszych szans na ucieczkę.
-Dobre...- wręcz promieniałem. Moja skóra, z potwornie bladej znów nabrała ciemnego koloru.- Trafiliśmy do właściwego miejs...
Nie zdołałem dokończyć zdanie, kilkunastu ludzi, krztusząc się wybiegło ze swojej kryjówki. Zakrywali usta, lecz to nic nie dawało. Trucizna docierała do płuc nie tylko przed drogi oddechowe. Cało ciało ją pobierało. Gloin się na nią uodpornił. Przed dwa lata, katowałem go nią po parę razy dziennie.
-Kim do chuja jesteście?!- wrzasnął gruby, wysoki na przeszło dwa metry mężczyzna. W dłoniach trzymał równie wielki, oburęczny młot bojowy.
-Zabić ich.- rozkazał elf, jak się okazało Druchii.
Gloin nie tracił więcej czasu, ruszył na nich z okrzykiem bojowym. Wykonał zamaszyste cięcie toporem, pozbawiając w ten sposób nogi z metra ciętego. Ja zaś wykonałem kolejne zaklęcie, powietrze zdawało się być teraz gęstsze. Ciemność panująca wokół potęgowała się, kilku zabijaków ruszyło na mnie pomijając krasnoluda. Zorientowali się, że jestem większym zagrożeniem od mojego małego przyjaciela.
Druchii trzymał się z boku, nie walczył. Przyglądał się nam. Elfy mają dobry wzrok, nawet w takiej ciemności mógł dostrzec szczegóły.
-Czyli to prawda... Duszołap.- wyszeptał, gdy jego ludzie padli na ziemię bez ruchu. Nie mogli złapał powietrza, z ich oczu, nozdrzy i ust lała się krew. Nie mogli nawet krzyczeć.
-Gdzie spierdalasz księżniczko?!- Gloin wykonał udany rzut w stronę elfa. Trafił go w udo z taką siłą, że każdy z nas spokojnie mógł usłyszeć trzask łamanej kości.- Już nie będziesz tak szybko biegała co?!
-Nie wiecie z kim zadzieracie, w dłoniach mrocznego pojawiły się dwa, długie nogę. Mimo złamania wykonał długi skok w stronę, krasnoluda. Ten powalił już dwóch przeciwników i właśnie dobijał trzeciego. Ja pochłonąłem już dusze czternastu z nich. Kilku uciekało, lecz fala zawsze dobija do brzegu. Stałem z boku, oglądałem walkę Gloina z jego odwiecznym wrogiem. Miał przewagę. Elf był znacznie szybszy, jednak nie mógł zadać nawet pojedynczego ciosu. W końcu padł na kolana. Nie mógł już walczyć.
-Jestem posłańcem z samego Naggaroth, pomszczą mnie...
-Pierdolenie o Chopienie.- splunął i ściął mu łeb.
-O kim?- zapytałem zdziwiony. Krasnolud pogładził się po brodzie.
-Mój stryjeczny wuj, od strony babki. Kawał skurwysyna...

____________________________________________________________________________________________________________________

Udaliśmy się na zachód i w końcu dotarliśmy do wspominanej przez starca gospody.
-Najadłeś się chociaż?-Gloin spojrzał na mnie udając zainteresowanie.- Tak. Jest w porządku.- odpowiedział za mnie.-A ty jesteś usatysfakcjonowany walką? Oczywiście! Ściąłem łeb chędożonego elfa, to piękny dzień!- uderzył w drzwi od gospody z buta i w paradował do niej jak do burdelu-Wszystkie stoły zajęte!?- wrzasnął, zwracając na siebie uwagę wszystkich zgromadzonych.- Kurwa i znowu te pieprzone elfy...- przewrócił oczami a jego dłonie opadły na toporkach.- Załatwię nam miejsce.- wskazał mi na stolik przy którym siedziało kilku ludzi.- Idź sie zapisz.
Jak powiedział tak zrobiłem, stanąłem przed stołem, od którego właśnie odchodziła pewna elfka. Zapewne czarodziejka, sądząc po obstawie nie byle jaka. Oprócz niej moją uwagę zwrócił jeszcze wampir. On również gapił się na mnie tymi niepoczciwymi ślepiami. Nie raz miałem do czynienia ze stworzeniami tego gatunku. Ich dusze są postrzępione, obrzydliwe.
-Na arenę?- mężczyzna zajmujący sie zapisami spojrzał na mnie. Skinąłem twierdząco głową.- Godność?
-Duszołap.- wyszczerzyłem zęby w uśmiechu widząc jego zakłopotanie.
-A myślałem, że to tylko bajka.- przełknął ślinę.- Powodzenia.
Odszedłem bez słowa po złożeniu podpisu. Usiadłem obok Gloina, który właśnie kończył tłuc kolejnego z miejscowych.
-Ciężko było ustąpić miejsca?!
-Daj spokój.- rzuciłem od niechcenia siadając przy "wolnym" już stole.

Awatar użytkownika
Matis
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3750
Lokalizacja: Puławy/Wrocław

Post autor: Matis »

[Zdajecie sobie sprawę, że każda obelga rzucona w stronę rycerza lub damy, kończy się co najmniej pojedynkiem, a w najgorszym wypadku wojną z połową królestwa? Tak samo jest z odgrywaniem chłopów i zbrojnych, oni nigdy by nie ważyli się pyskować rycerzom, lub osobom, które wyglądają na szlachetnie urodzone. Proszę was bardzo o chociaż minimalne pilnowanie się. Jako FanBoj Bretonii po prostu muszę się czepiać :mrgreen: ]
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów

ODPOWIEDZ