ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
[Jutro wyjeżdżam na dwa tygodnie, nie wiem, czy będę miał dostęp do neta. Postaram się pisać coś raz na dzień- dwa.]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Oddalali się razem od zgiełku karczemnej bójki. Początkowo szli w milczeniu, a Zarthyon rozglądał się czujnie, za wszelkimi zagrożeniami, które mogły wyskoczyć na nich z ciemności.
- Chcesz może się trochę wytłumaczyć? – Przerwał ciszę.
- Tak i nie. Zamierzam robić co chcę, bez względu czy będzie ci się to podobało czy nie, a wiesz dlaczego?
- Nie.
- Ponieważ, tutaj cię zaskoczę, nie jestem tak ślepo oddana Malekithowi. – Odparła czarodziejka.
Przez panującą ciemność nie mogła zauważyć jak zareagował gwardzista, ale znając jego pewnie nie było to nic specjalnego.
- To oczywiście błąd, ale ciekawi mnie dlaczego? Skoro już musiałaś wziąć udział w Arenie…
- No właśnie, Arena. Turniej, na który przyjeżdża szesnaście osób, które uważają, że są w stanie wygrać, a ostatecznie piętnaście z nich kończy martwa. Wspaniały dar, taka misja.
- Czyli masz ją gdzieś, bo uważasz, że nie dasz rady? Może weźmiesz pod uwagę taką opcję, że jednak zwyciężysz, a wcześniej przy okazji nie zawalisz wyznaczonego ci zadania. –Monologował Zarthyon. – Wygrasz wtedy tą cenną nagrodę, a później nie tylko będziesz miała dokąd wrócić, ale też Malekith wywyższy cię tak, jak zawsze marzyłaś.
- A tak, zwycięzca dostaje cokolwiek sobie zażyczy. Może nawet mogłabym zająć miejsce Wiedźmiego Króla? – Zakpiła Denethrill.
Zarthyon całkowicie przemilczał tą uwagę, chociaż była pewna, że mocno go ubodła. Członkowie Czarnej Straży, mieli tak wąskie myślenie, skupione wyłącznie na postaci Malekitha. Zanim się obejrzeli wrócili pod zajazd, zrobiwszy kółko. Byli na tyle blisko, że wyraźnie usłyszeli głos bez wątpienia należący do krasnoluda.
- O! To ten co próbował zadźgać mnie od tyłu! Parszywy tchórz! – Chwilę później usłyszeli. – Raz! Dwa! Trzy!
Przez już rozbite okno wyleciał elf. Kiedy już wylądował, mogli zauważyć, że jest pobity praktycznie wszędzie i ma dłoń przebitą na wylot, prawdopodobnie jakimś nożem.
- Mam jeszcze takiego! – Usłyszeli ze środka, co powtórzyła za chwile ta sama operacja co wcześniej.
- To Druchii. – Podsumował Zarthyon kiedy drugi, tym razem jeszcze przytomny elf wylądował obok poprzedniego.
- Szpiedzy Malekitha, o których mówiłeś?
- Nieudolni. – Odpowiedział krótko i szybko podciął gardło wydobytym zza pleców sztyletem, temu który wyleciał drugi.
Zanim Denethrill zdążyła zareagować, ten sam los spotkał nieprzytomnego elfa. „Błogosławiony umysł, zbyt ciasny na wątpliwości.” Pomyślała czarodziejka. Zarthyon ruszył dalej nie zwracając już więcej wagi na dwa trupy.
- Chyba będziemy musieli przeczekać, aż się zmęczą, żeby skorzystać z naszych pokoi na górze. – Denethrill westchnęła niezadowolona.
- To nie powinno potrwać długo. – Odpowiedział gwardzista. – Ktoś musi wygrać prędzej czy później. Stawiam na alkohol.
- Chcesz może się trochę wytłumaczyć? – Przerwał ciszę.
- Tak i nie. Zamierzam robić co chcę, bez względu czy będzie ci się to podobało czy nie, a wiesz dlaczego?
- Nie.
- Ponieważ, tutaj cię zaskoczę, nie jestem tak ślepo oddana Malekithowi. – Odparła czarodziejka.
Przez panującą ciemność nie mogła zauważyć jak zareagował gwardzista, ale znając jego pewnie nie było to nic specjalnego.
- To oczywiście błąd, ale ciekawi mnie dlaczego? Skoro już musiałaś wziąć udział w Arenie…
- No właśnie, Arena. Turniej, na który przyjeżdża szesnaście osób, które uważają, że są w stanie wygrać, a ostatecznie piętnaście z nich kończy martwa. Wspaniały dar, taka misja.
- Czyli masz ją gdzieś, bo uważasz, że nie dasz rady? Może weźmiesz pod uwagę taką opcję, że jednak zwyciężysz, a wcześniej przy okazji nie zawalisz wyznaczonego ci zadania. –Monologował Zarthyon. – Wygrasz wtedy tą cenną nagrodę, a później nie tylko będziesz miała dokąd wrócić, ale też Malekith wywyższy cię tak, jak zawsze marzyłaś.
- A tak, zwycięzca dostaje cokolwiek sobie zażyczy. Może nawet mogłabym zająć miejsce Wiedźmiego Króla? – Zakpiła Denethrill.
Zarthyon całkowicie przemilczał tą uwagę, chociaż była pewna, że mocno go ubodła. Członkowie Czarnej Straży, mieli tak wąskie myślenie, skupione wyłącznie na postaci Malekitha. Zanim się obejrzeli wrócili pod zajazd, zrobiwszy kółko. Byli na tyle blisko, że wyraźnie usłyszeli głos bez wątpienia należący do krasnoluda.
- O! To ten co próbował zadźgać mnie od tyłu! Parszywy tchórz! – Chwilę później usłyszeli. – Raz! Dwa! Trzy!
Przez już rozbite okno wyleciał elf. Kiedy już wylądował, mogli zauważyć, że jest pobity praktycznie wszędzie i ma dłoń przebitą na wylot, prawdopodobnie jakimś nożem.
- Mam jeszcze takiego! – Usłyszeli ze środka, co powtórzyła za chwile ta sama operacja co wcześniej.
- To Druchii. – Podsumował Zarthyon kiedy drugi, tym razem jeszcze przytomny elf wylądował obok poprzedniego.
- Szpiedzy Malekitha, o których mówiłeś?
- Nieudolni. – Odpowiedział krótko i szybko podciął gardło wydobytym zza pleców sztyletem, temu który wyleciał drugi.
Zanim Denethrill zdążyła zareagować, ten sam los spotkał nieprzytomnego elfa. „Błogosławiony umysł, zbyt ciasny na wątpliwości.” Pomyślała czarodziejka. Zarthyon ruszył dalej nie zwracając już więcej wagi na dwa trupy.
- Chyba będziemy musieli przeczekać, aż się zmęczą, żeby skorzystać z naszych pokoi na górze. – Denethrill westchnęła niezadowolona.
- To nie powinno potrwać długo. – Odpowiedział gwardzista. – Ktoś musi wygrać prędzej czy później. Stawiam na alkohol.
Korzystając z wciąż niosącego go pędu, Reinhard zwinnym ruchem zerwał się na równe nogi. Ktoś chwycił go od tyłu za ramię, jednak przeliczył się, sądząc, że zdoła powstrzymać wybrańca. Łowca sięgnął za siebie, chwytając napastnaka za kark i przerzucił go przez ramię, rzucając na ścianę, po czym kopniakiem w łokieć wyłaamł tamtemu rękę. Szybkim spojrzeniem ocenił sytuację: coraz mniej walczących trzymało się na nogach, jednak starcie nie straciło na swojej intensywności. Wszyscy walczyli ze wszystkimi: wśród nieprzytomnych, zalegających podłogę pospołu ze szczątkami mebli i naczyń, tarzały się sczepione w klinczach ciała, bijąc, drapiąc i gryząc. W przeciwnym końcu sali jeden z krasnoludów raz po raz tłukł z "dyńki" sprowadzonego na kolana rycerza, którego głowa raz po raz odskakiwała bezwładnie mimo nałożonego hełmu garnczkowego. Wtem uwagę von Preussa przykuł swąd spalenizny, wyraźnie odcinający się na tle pozostałych aromatów wypełniających izbę karczemną zawiesistym waporem. Natychmiast zlokalizował jego źródło: w wirze walki jedna z ław została wepchnięta w szeroką paszczę kominka, w którym wesoło trzaskał ogień. Wesołość ta była na tyle wylewna, że kominek postanowił podzielić się nią z resztą budynku, wykorzystując mebel jako poręczny pomost. Z każdą chwilą wyschła na wiór sośnina coraz bardziej porastała spazmatycznie tańczącymi płomieniami, szybko wypełniając pomieszczenie siwym dymem, od niej zaś zajęły się ziołowe wiechcie, suszące się nad paleniskiem, przekazując ogień wyżej, na belki podtrzymujące strop.
- Pali się! - Krzyknął Reinhard, jednak w zacietrzewieniu nikt nie zwracał na to uwagi. "Może to podziała..." - Pomyślał rzucając wydobytą zza pazuchy terakotową kulkę prosto w pożar. Bomba zniknęła w płomieniach i po krótkiej chwili eksplozja wstrząsnęła gospodą, wyrzucając dodatkowo płonące szczapy i krople lepkiej mieszanki zapalającej, w towarzystwie imponujących snopów iskier, pomarańczowym deszczem padających na zakurzone tkaniny. Mimo, że to był już ewidentny koniec karczmy, huk wybuchu, szum płomieni i nagła fala gorąca, jaka zalała izbę sprawiła, że walczący na ułamek sekundy zastygli jak stali. A potem rzucili się do wyjścia, okien i dziur wybitych w ścianach, potrącając się nawzajem i tratując leżących. Niektórzy próbowali pomóc nieprzytomnym, większość jednak pognała ratować własną skórę, byli jednak też tacy herosi, którzy mimo przybierającej na sile, gwałtownej pożogi, nie zamierzali oddawać pola. Po chwili jednak wszyscy byli już na zewnątrz, włącznie z Reinhardem, który wybił dziurę w bocznej ścianie taranując ją z wyskoku.
- Pali się! - Krzyknął Reinhard, jednak w zacietrzewieniu nikt nie zwracał na to uwagi. "Może to podziała..." - Pomyślał rzucając wydobytą zza pazuchy terakotową kulkę prosto w pożar. Bomba zniknęła w płomieniach i po krótkiej chwili eksplozja wstrząsnęła gospodą, wyrzucając dodatkowo płonące szczapy i krople lepkiej mieszanki zapalającej, w towarzystwie imponujących snopów iskier, pomarańczowym deszczem padających na zakurzone tkaniny. Mimo, że to był już ewidentny koniec karczmy, huk wybuchu, szum płomieni i nagła fala gorąca, jaka zalała izbę sprawiła, że walczący na ułamek sekundy zastygli jak stali. A potem rzucili się do wyjścia, okien i dziur wybitych w ścianach, potrącając się nawzajem i tratując leżących. Niektórzy próbowali pomóc nieprzytomnym, większość jednak pognała ratować własną skórę, byli jednak też tacy herosi, którzy mimo przybierającej na sile, gwałtownej pożogi, nie zamierzali oddawać pola. Po chwili jednak wszyscy byli już na zewnątrz, włącznie z Reinhardem, który wybił dziurę w bocznej ścianie taranując ją z wyskoku.
- Slayer Zabójców
- Masakrator
- Posty: 2332
- Lokalizacja: Oleśnica
- To za mamusię, a to za tatusia! - Bafur krzyczał waląc z baśki biednego rycerza.
Falthar trzymał za kołnierz jakiegoś paniczyka i rytmicznie uderzał pancerną rękawicą w jego łeb przy czym można było usłyszeć krótkie pojękiwania przeplatające się z dźwiękiem łamanej szczęki.
Jakiś najemnik razem z bretoncem rzucili się od tyłu na krasnoludzkiego szlachcica, lecz Gromni złapał ich za kark swymi potężnymi łapskami, scisnął z całej siły i walnął głową jednego o głowę drugiego, obydwoje napastnicy padli na ziemię nieprzytomni.
W tym momencie wszyscy uczestnicy zabawy usłyszeli głośny wybuch - cała boczna ściana karczmy stanęła w płomieniach - czas na ewakuację!
Wszyscy rzucili się w stronę drzwi, blokując się wzajemnie, Gromni zgarnął pod pachę dwójke jegomościów którą przed chwilą znokautował, wskazał Tenkowi tarczę Falthara i wybiegł z karczmy za wielkim wojownikiem, który zrobił przejście w ścianie wjeżdzająć w nią niczym taran. Długobrody koneser herbaty napiął muskuły i złapał tarczę oburącz po czym wybiegł z palącego się budynku.
Falthar biegł za Gromnim dalej tłukąc młodego człeka po mordzie, gdy wybiegł walnął go jeszcze dwa razy i rzucił na ziemię.
Gdy wszyscy ewakuowali się z dymiącej pułapki Falthar wszedł na tarczę trzymaną już przez dwójkę gwardzistów, z tobołka zawieszonego na krześle wyciągnął fajkę i zapalił ją jeszcze płonącą rękawicą któregoś z najemników.
- Więc tak bawią się uczestnicy areny śmierci, mnie się podoba!
Tenk już dawno nie widział Falthara w takim humorze - stare dobre czasy - pomyślał.
- A to była taka miła oberża - skomentował długobrody ochroniarz.
Gromni w milczeniu przyglądał się ciałom dwóch elfów z podciętymi gardłami.
Falthar trzymał za kołnierz jakiegoś paniczyka i rytmicznie uderzał pancerną rękawicą w jego łeb przy czym można było usłyszeć krótkie pojękiwania przeplatające się z dźwiękiem łamanej szczęki.
Jakiś najemnik razem z bretoncem rzucili się od tyłu na krasnoludzkiego szlachcica, lecz Gromni złapał ich za kark swymi potężnymi łapskami, scisnął z całej siły i walnął głową jednego o głowę drugiego, obydwoje napastnicy padli na ziemię nieprzytomni.
W tym momencie wszyscy uczestnicy zabawy usłyszeli głośny wybuch - cała boczna ściana karczmy stanęła w płomieniach - czas na ewakuację!
Wszyscy rzucili się w stronę drzwi, blokując się wzajemnie, Gromni zgarnął pod pachę dwójke jegomościów którą przed chwilą znokautował, wskazał Tenkowi tarczę Falthara i wybiegł z karczmy za wielkim wojownikiem, który zrobił przejście w ścianie wjeżdzająć w nią niczym taran. Długobrody koneser herbaty napiął muskuły i złapał tarczę oburącz po czym wybiegł z palącego się budynku.
Falthar biegł za Gromnim dalej tłukąc młodego człeka po mordzie, gdy wybiegł walnął go jeszcze dwa razy i rzucił na ziemię.
Gdy wszyscy ewakuowali się z dymiącej pułapki Falthar wszedł na tarczę trzymaną już przez dwójkę gwardzistów, z tobołka zawieszonego na krześle wyciągnął fajkę i zapalił ją jeszcze płonącą rękawicą któregoś z najemników.
- Więc tak bawią się uczestnicy areny śmierci, mnie się podoba!
Tenk już dawno nie widział Falthara w takim humorze - stare dobre czasy - pomyślał.
- A to była taka miła oberża - skomentował długobrody ochroniarz.
Gromni w milczeniu przyglądał się ciałom dwóch elfów z podciętymi gardłami.
-Ciekaw jestem jak długo to będzie trwać.- powiedziałem sam do siebie siedząc na gałęzi sporego dębu znajdującego się niemal naprzeciwko drzwi wejściowych do tawerny. Hałas dobiegający z wnętrza był irytujący. Dwóch zabito elfów zabito, czułem jak ich dusze się ulatniają. Były jednak odrobinę za daleko. Nie zdołałem ich pochwycić. Cóż, nawet dusze "księżniczek" nie zaspokoiłyby mojego głodu. Szczególnie przypatrywałem się aurze Gloina, gdyby ta się zachwiała musiałbym natychmiast wkroczyć. Nie mogę pozwolić sobie na utratę jedynej osoby, która mi całkowicie zaufała i której ufam ja.
___________________________________________________________________________________________________________________
Poznałem Gloina wiele lat temu, gdy ten był najemnikiem w jakiejś mniejszej kompanii. Zajmowali się głównie obstawą karawan, czy bogatych mieszczan. Nie pasowała mu ta robota. Jest typem krasnoluda, który nie potrafi usiedzieć dłużej w miejscu niż wymaga tego sytuacja. Dnia, w którym spotkaliśmy się pierwszy raz leżał pijany jak meserszmit w ślepym zaułku. Związany, zakneblowany i prawie nagi. Miał na sobie jedynie przepaskę, ta w niewystarczający sposób zasłaniała jego genitalia. Co ja robiłem w takim miejscu? Szukałem czegoś w rodzaju szybkiego posiłku. Moimi zmysłami odszukiwałem słabą aurę i gdy takową znalazłem, dawałem jej przysługę. Ukracałem męki. Dusza Gloina znajdowała się wtedy na granicy. Z powodu bardzo niskiej temperatury i zapewne długiego pobytu w tym miejscu był bliżej śmierci, niż mu się zdawało. Wykończony, resztką sił próbował rozerwać więzy. Ktoś zadbał o to by tego nie dokonał, trzy żelazne kajdany. W dodatku zakuto go w sposób, który ja nazwałbym krzyżowym. Prawą dłoń do lewej nogi i na odwrót. Trzecie zaś znajdowały się bezpośrednio na nadgarstkach.
-Mmmmlmn- starał się coś powiedzieć, z trudem otwierał powieki. Zrobiło mi się go po prostu żal, do dziś zastanawiam sie dlaczego mu pomogłem. Nie był dla mnie wtedy niczym innym jak łatwym łupem.- Mlmnn...- zemdlał.
Podniosłem go, znalazłem pierwszego lepszego medyka, który zajął się nim po tym jak oswobodziłem go z więzów.
-Pani, czy jest jeszcze dla niego nadzieja?- zapytałem młodej, około dwudziestoletniej uzdrowicielki. Nie chciałem już go pożreć, skupiłem sie na podtrzymywaniu jego ducha. To też potrafię.
-Ciężko stwierdzić.- odparła krótko. Mnie taka odpowiedź nie usatysfakcjonowana.
-To znaczy?
-Nie wiem jakim cudem jeszcze żyje.- Starałem się, ale utrzymywanie duszy na siłę przy ciele na dłuższą metę kończy się bardzo źle. Przeważnie tworzyłem wtedy Ghule, bezmyślne stworzenia podporządkowane mojej woli.- Użyłam wszystkich znanych mi metod, od ziół po magię. Nad tym drugim jeszcze posiedzę.- zamilkła na chwilę i wryła we mnie spojrzenie.- Jesteś magiem?
-Tak.- przytaknąłem jej.
-Skorzystam z twojej siły.- uśmiechnęła się.- Nie ruszaj się, po prostu stój i pozwól mi robić to co muszę.
Po paru godzinach oboje leżeliśmy na posadce nieprzytomni, dopięliśmy jednak swego. Zaklęcie mające go uzdrowić było dopracowane do perfekcji, nie było mowy o błędzie, czy niepowodzeniu. Gdy się obudziłem zająłem się uzdrowicielką, sama znalazła się na krawędzi. Jej życie było teraz równie zagrożone co Gloina. Ułożyłem ją na łóżku i co pół godziny zmieniałem okłady, by zbić gorączkę. Udało mi się.
-Co się...
-Nie odzywaj się.- przerwałem jej tak łagodnie jak tylko potrafiłem.- Niewiele brakowało byś dołączyła do grona umarłych.
Nie przestraszyła się, wzruszyła ramionami i przekręciła się w stronę drzwi znajdujących się za moimi plecami. Były roztwarte na oścież, ujrzała przez nie krasnoluda.
-Potwornie głośno chrapie.- uśmiechnęła się pod nosem.
Gdy upewniłem się, ze stan tej dwójki jest stabilny,odszedłem. Nie oczekiwałem wdzięczności, było mi to obojętne. Zastanawiałem się tylko dlaczego zrezygnowałem z dwóch posiłków. Kilka dni później opuściłem miasto. Po przekroczeniu bramy dobiegł mnie donośny krzyk!
-Czekaj dziwaku!
Spojrzałem za siebie, ujrzałem uratowanego przeze mnie krasnolud i uzdrowicielkę, która radośnie do mnie machała. Gdy Dawi dobiegł do mnie, rzekł krótko.
-Życie, za życie.- wyszczerzył zębiska.- Wiszę ci jedno.
-Niczego nie jesteś mi winień.- odparłem i ruszyłem przed siebie. Mój krok był na tyle wydłużony, że krasnolud musiał nadrabiać go biegiem.
-Honor...- wydyszał.- Krasnoludy w przeciwieństwie do elfich księżniczek mają honor... i jaja.
Przystanąłem.
-Nie wiesz kim jestem?- zapytałem podnosząc wokół mgłę.
-Schowaj to cholerstwo!- krzyknął oburzony.- Wiem i dobrze mi z tym.- splunął.- Wole Duszołapa od cholernych elfów!
____________________________________________________________________________________________________________________
Gloin czuł się już znudzony walką, tłukł wszystko i wszystkich bez zastanowienia. Krasnoludów łatwo odróżnić od tej całej cholernej reszty. Na własne oczy widział jak dwóch mrocznych padło z poderżniętym gardłem. Był wściekły. Dlaczego on tego nie zrobił!?
-Wypierdalam.- rzucił oburzony w kierunku Tenka.- Bawcię się kurwa dobrze! Nikt mi nie mówił, że można tych skurwieli zabijać. Skąd wiecie ktory jest zawodnikiem?! Dlaczego ja tego nie wiem!- wrzeszczał jak oszalały i zdzieli pięścią próbującego podnieść się rycerza.
-Gloin!- krzyknął za nim Tenk.- Jest ich jeszcze trochę.
-Mam to gdzieś.- chwycił za ocalałą butelkę spirytusu znajdującą się za barem i dziarskim krokiem, idąc niczym taran wywalczył sobie drogę do wyjścia. Po drodze stanął przy jakmiś dziwnym stworzeniu. Śmiało się szaleńczo i rzucało w każdego, wszystkim co popadnie.- To byleś ty?- zapytał już nieco spokojniejszy. "Dzwoneczek' nie odpowiedział, cisnął w krasnoluda wiadrem z pomyjami, który wytrzasnął nie wiadomo skąd. Gloin zrobił zgrabny (jak na niego) unik, po czym rzucił taboretem, który uderzył prosto w czerep dzwońca, zajętego odpieraniem ataku innego krasnoluda.
-Znudziło ci się?- zapytałem. Gloin gdy tylko wyszedł z budynku na raz wlał w siebie zawartość butelki, po czym głośno beknął.
-Szczyny.- stwierdził ze smutną miną.- Wkurzyli mnie Dus...
___________________________________________________________________________________________________________________
Poznałem Gloina wiele lat temu, gdy ten był najemnikiem w jakiejś mniejszej kompanii. Zajmowali się głównie obstawą karawan, czy bogatych mieszczan. Nie pasowała mu ta robota. Jest typem krasnoluda, który nie potrafi usiedzieć dłużej w miejscu niż wymaga tego sytuacja. Dnia, w którym spotkaliśmy się pierwszy raz leżał pijany jak meserszmit w ślepym zaułku. Związany, zakneblowany i prawie nagi. Miał na sobie jedynie przepaskę, ta w niewystarczający sposób zasłaniała jego genitalia. Co ja robiłem w takim miejscu? Szukałem czegoś w rodzaju szybkiego posiłku. Moimi zmysłami odszukiwałem słabą aurę i gdy takową znalazłem, dawałem jej przysługę. Ukracałem męki. Dusza Gloina znajdowała się wtedy na granicy. Z powodu bardzo niskiej temperatury i zapewne długiego pobytu w tym miejscu był bliżej śmierci, niż mu się zdawało. Wykończony, resztką sił próbował rozerwać więzy. Ktoś zadbał o to by tego nie dokonał, trzy żelazne kajdany. W dodatku zakuto go w sposób, który ja nazwałbym krzyżowym. Prawą dłoń do lewej nogi i na odwrót. Trzecie zaś znajdowały się bezpośrednio na nadgarstkach.
-Mmmmlmn- starał się coś powiedzieć, z trudem otwierał powieki. Zrobiło mi się go po prostu żal, do dziś zastanawiam sie dlaczego mu pomogłem. Nie był dla mnie wtedy niczym innym jak łatwym łupem.- Mlmnn...- zemdlał.
Podniosłem go, znalazłem pierwszego lepszego medyka, który zajął się nim po tym jak oswobodziłem go z więzów.
-Pani, czy jest jeszcze dla niego nadzieja?- zapytałem młodej, około dwudziestoletniej uzdrowicielki. Nie chciałem już go pożreć, skupiłem sie na podtrzymywaniu jego ducha. To też potrafię.
-Ciężko stwierdzić.- odparła krótko. Mnie taka odpowiedź nie usatysfakcjonowana.
-To znaczy?
-Nie wiem jakim cudem jeszcze żyje.- Starałem się, ale utrzymywanie duszy na siłę przy ciele na dłuższą metę kończy się bardzo źle. Przeważnie tworzyłem wtedy Ghule, bezmyślne stworzenia podporządkowane mojej woli.- Użyłam wszystkich znanych mi metod, od ziół po magię. Nad tym drugim jeszcze posiedzę.- zamilkła na chwilę i wryła we mnie spojrzenie.- Jesteś magiem?
-Tak.- przytaknąłem jej.
-Skorzystam z twojej siły.- uśmiechnęła się.- Nie ruszaj się, po prostu stój i pozwól mi robić to co muszę.
Po paru godzinach oboje leżeliśmy na posadce nieprzytomni, dopięliśmy jednak swego. Zaklęcie mające go uzdrowić było dopracowane do perfekcji, nie było mowy o błędzie, czy niepowodzeniu. Gdy się obudziłem zająłem się uzdrowicielką, sama znalazła się na krawędzi. Jej życie było teraz równie zagrożone co Gloina. Ułożyłem ją na łóżku i co pół godziny zmieniałem okłady, by zbić gorączkę. Udało mi się.
-Co się...
-Nie odzywaj się.- przerwałem jej tak łagodnie jak tylko potrafiłem.- Niewiele brakowało byś dołączyła do grona umarłych.
Nie przestraszyła się, wzruszyła ramionami i przekręciła się w stronę drzwi znajdujących się za moimi plecami. Były roztwarte na oścież, ujrzała przez nie krasnoluda.
-Potwornie głośno chrapie.- uśmiechnęła się pod nosem.
Gdy upewniłem się, ze stan tej dwójki jest stabilny,odszedłem. Nie oczekiwałem wdzięczności, było mi to obojętne. Zastanawiałem się tylko dlaczego zrezygnowałem z dwóch posiłków. Kilka dni później opuściłem miasto. Po przekroczeniu bramy dobiegł mnie donośny krzyk!
-Czekaj dziwaku!
Spojrzałem za siebie, ujrzałem uratowanego przeze mnie krasnolud i uzdrowicielkę, która radośnie do mnie machała. Gdy Dawi dobiegł do mnie, rzekł krótko.
-Życie, za życie.- wyszczerzył zębiska.- Wiszę ci jedno.
-Niczego nie jesteś mi winień.- odparłem i ruszyłem przed siebie. Mój krok był na tyle wydłużony, że krasnolud musiał nadrabiać go biegiem.
-Honor...- wydyszał.- Krasnoludy w przeciwieństwie do elfich księżniczek mają honor... i jaja.
Przystanąłem.
-Nie wiesz kim jestem?- zapytałem podnosząc wokół mgłę.
-Schowaj to cholerstwo!- krzyknął oburzony.- Wiem i dobrze mi z tym.- splunął.- Wole Duszołapa od cholernych elfów!
____________________________________________________________________________________________________________________
Gloin czuł się już znudzony walką, tłukł wszystko i wszystkich bez zastanowienia. Krasnoludów łatwo odróżnić od tej całej cholernej reszty. Na własne oczy widział jak dwóch mrocznych padło z poderżniętym gardłem. Był wściekły. Dlaczego on tego nie zrobił!?
-Wypierdalam.- rzucił oburzony w kierunku Tenka.- Bawcię się kurwa dobrze! Nikt mi nie mówił, że można tych skurwieli zabijać. Skąd wiecie ktory jest zawodnikiem?! Dlaczego ja tego nie wiem!- wrzeszczał jak oszalały i zdzieli pięścią próbującego podnieść się rycerza.
-Gloin!- krzyknął za nim Tenk.- Jest ich jeszcze trochę.
-Mam to gdzieś.- chwycił za ocalałą butelkę spirytusu znajdującą się za barem i dziarskim krokiem, idąc niczym taran wywalczył sobie drogę do wyjścia. Po drodze stanął przy jakmiś dziwnym stworzeniu. Śmiało się szaleńczo i rzucało w każdego, wszystkim co popadnie.- To byleś ty?- zapytał już nieco spokojniejszy. "Dzwoneczek' nie odpowiedział, cisnął w krasnoluda wiadrem z pomyjami, który wytrzasnął nie wiadomo skąd. Gloin zrobił zgrabny (jak na niego) unik, po czym rzucił taboretem, który uderzył prosto w czerep dzwońca, zajętego odpieraniem ataku innego krasnoluda.
-Znudziło ci się?- zapytałem. Gloin gdy tylko wyszedł z budynku na raz wlał w siebie zawartość butelki, po czym głośno beknął.
-Szczyny.- stwierdził ze smutną miną.- Wkurzyli mnie Dus...
(Postaram się coś skrobnąć we wtorek)
Wysyłane z mojego HTC Desire za pomocą Tapatalk 2
Wysyłane z mojego HTC Desire za pomocą Tapatalk 2
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
- Młody, wstawaj ! Wstawaj, PALI SIĘ !
Daniel otworzył oczy i jęknął z bólu. Pierwsza rzeczą, którą zobaczył, była brodata twarz Skralga pochylającego się nad nim. Potem zaś poczuł wyraźną woń dymu uderzającego w nozdrza i gryzącego w oczy.
- Co... Co się stało ? - Wydukał, stając na nogi.
- Zdrowo ci zajebali - Wyjaśnił krasnolud - Padłeś po jednym ciosie, zaraz na początku rozróby.
Eks-inżynier westchnął ciężko. Doskonale znał się na broni palnej, potrafił przeładować muszkiet w trzydzieści sekund, obsługiwał najbardziej zaawansowane machiny wojenne imperium... I był kompletnie do niczego w walce wręcz. Na dobra sprawę nie potrafił nawet złożyć dłoni w pięść.
Kilka kroków dalej Virgill wykręcał rękę jakiemuś wrzeszczącemu zbrojnemu. Jego oblicze jak zwykle pozostawało niewzruszone, co nadawało tej scenie upiornego charakteru. Wydawało się, że ten mężczyzna nie odczuwa kompletnie nic. Strachu, radości... miłosierdzia. Po chwili rozległo się okropne chrupnięcie i nieszczęśnik stracił przytomność z bólu. Virgill odrzucił jego zwiotczałe ciało jakby było workiem ziemniaków i skinął głową Sorenowi.
Ten właśnie kopał po twarzy jakiegoś rycerza, który na własne nieszczęście nie chciał odpuścić i ciągle miotał bluzgi po bretońsku. Dopiero porządny cios w skroń ostatecznie wyłączył go z walki.
- Zdychaj, żabojadzie ! - Warknął - Dobra, Daniel się obudził, miejscowi spacyfikowani, pora spierdalać !
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Ogień rozprzestrzeniał się w błyskawicznym tempie. Pochłaniał stoły i krzesła, czepiał się ścian i łapczywie zabierał się za belki podtrzymujące sufit.
Najemnicy pośpiesznie pozbierali swoje rzeczy i wybiegli z płonącego inferno przez całkiem pomocną dziurę w ścianie.
Na zewnątrz większość uczestników bójki leżała na trawie i łykała świeże powietrze, co upodabniało ich do ryb wyciągniętych z wody. Niektórzy dopiero teraz zdali sobie sprawę że, spaliwszy zajazd, będą musieli spać na dworze.
Najemnicy podeszli do swojego wozu i koni, które na całe szczęście stały tam, gdzie je zostawili. Obolały Skralg wdrapał się na kozioł, klnąc na czym świat stoi. Poprawił futrzaną czapkę z wiewiórczym ogonem opadająca mu na oczy i wyciągnął z sakwy drewnianą fajkę.
- No tośmy się odprężyli po podróży - Mruknął, zaciągając się dymem - Mówiłem wam, że na tych Arenach to można zginąć nawet podczas jedzenia barszczu w karczmie...
- Tak to jest, jak zbyt dużo zabijaków zbierze się w jednym miejscu - Daniel wzruszył ramionami - O cholera, Soren, ty krwawisz !
Soren pomacał się po głowie i skrzywił się, widząc krew na swoich skórzanych rękawicach.
- Jakiś dureń przywalił mi butelka po winie. Dzicy ludzie mieszkają w tej bretonii, powiadam wam. No nic, trzeba jakoś dotrwać do rana i w końcu ruszymy na ta cholerną Arenę.
- Spać mi się chce - Poskarżył się Skralg - A nasza kwatera właśnie płonie sobie w najlepsze. Chędożyć to, przekimam się na wozie. Wam radzę to samo.
Virgill pokręcił głową i oparł się o wóz, krzyżując ręce na piersi.
- Świetnie - Mruknął Soren, którego również zaczął morzyć sen - Virgill stanie na warcie. Dobranoc !
Trójka najemników wdrapała się na wóz, starając się znaleźć wygodne miejsce na workach z zaopatrzeniem.
Virgill tymczasem stał i patrzył się ponuro na resztę zawodników Areny...
Daniel otworzył oczy i jęknął z bólu. Pierwsza rzeczą, którą zobaczył, była brodata twarz Skralga pochylającego się nad nim. Potem zaś poczuł wyraźną woń dymu uderzającego w nozdrza i gryzącego w oczy.
- Co... Co się stało ? - Wydukał, stając na nogi.
- Zdrowo ci zajebali - Wyjaśnił krasnolud - Padłeś po jednym ciosie, zaraz na początku rozróby.
Eks-inżynier westchnął ciężko. Doskonale znał się na broni palnej, potrafił przeładować muszkiet w trzydzieści sekund, obsługiwał najbardziej zaawansowane machiny wojenne imperium... I był kompletnie do niczego w walce wręcz. Na dobra sprawę nie potrafił nawet złożyć dłoni w pięść.
Kilka kroków dalej Virgill wykręcał rękę jakiemuś wrzeszczącemu zbrojnemu. Jego oblicze jak zwykle pozostawało niewzruszone, co nadawało tej scenie upiornego charakteru. Wydawało się, że ten mężczyzna nie odczuwa kompletnie nic. Strachu, radości... miłosierdzia. Po chwili rozległo się okropne chrupnięcie i nieszczęśnik stracił przytomność z bólu. Virgill odrzucił jego zwiotczałe ciało jakby było workiem ziemniaków i skinął głową Sorenowi.
Ten właśnie kopał po twarzy jakiegoś rycerza, który na własne nieszczęście nie chciał odpuścić i ciągle miotał bluzgi po bretońsku. Dopiero porządny cios w skroń ostatecznie wyłączył go z walki.
- Zdychaj, żabojadzie ! - Warknął - Dobra, Daniel się obudził, miejscowi spacyfikowani, pora spierdalać !
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Ogień rozprzestrzeniał się w błyskawicznym tempie. Pochłaniał stoły i krzesła, czepiał się ścian i łapczywie zabierał się za belki podtrzymujące sufit.
Najemnicy pośpiesznie pozbierali swoje rzeczy i wybiegli z płonącego inferno przez całkiem pomocną dziurę w ścianie.
Na zewnątrz większość uczestników bójki leżała na trawie i łykała świeże powietrze, co upodabniało ich do ryb wyciągniętych z wody. Niektórzy dopiero teraz zdali sobie sprawę że, spaliwszy zajazd, będą musieli spać na dworze.
Najemnicy podeszli do swojego wozu i koni, które na całe szczęście stały tam, gdzie je zostawili. Obolały Skralg wdrapał się na kozioł, klnąc na czym świat stoi. Poprawił futrzaną czapkę z wiewiórczym ogonem opadająca mu na oczy i wyciągnął z sakwy drewnianą fajkę.
- No tośmy się odprężyli po podróży - Mruknął, zaciągając się dymem - Mówiłem wam, że na tych Arenach to można zginąć nawet podczas jedzenia barszczu w karczmie...
- Tak to jest, jak zbyt dużo zabijaków zbierze się w jednym miejscu - Daniel wzruszył ramionami - O cholera, Soren, ty krwawisz !
Soren pomacał się po głowie i skrzywił się, widząc krew na swoich skórzanych rękawicach.
- Jakiś dureń przywalił mi butelka po winie. Dzicy ludzie mieszkają w tej bretonii, powiadam wam. No nic, trzeba jakoś dotrwać do rana i w końcu ruszymy na ta cholerną Arenę.
- Spać mi się chce - Poskarżył się Skralg - A nasza kwatera właśnie płonie sobie w najlepsze. Chędożyć to, przekimam się na wozie. Wam radzę to samo.
Virgill pokręcił głową i oparł się o wóz, krzyżując ręce na piersi.
- Świetnie - Mruknął Soren, którego również zaczął morzyć sen - Virgill stanie na warcie. Dobranoc !
Trójka najemników wdrapała się na wóz, starając się znaleźć wygodne miejsce na workach z zaopatrzeniem.
Virgill tymczasem stał i patrzył się ponuro na resztę zawodników Areny...
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
Syn starego Bafurssona złapał jakiś stołek i z obrotu przywalił biegnącemu przez salę elfowi ,który prędko uciekał w stronę drzwi. Ten zgiął się po potężnym ciosie i padł w jękach na ziemię. Górnik dopadł do niego zasadzając mu kopa ,po czym splunął -Ucieczek się zachciewa! Hę?!- i wtedy poczuł jak jakaś szklana butelka rozbiła się na jego głowie i zaklnął siarczyście z bólu ,po czym spojrzał agresywnie szukajac tego cwaniaczka. Co prawda w powietrzu latało wiele butelek ,stołków i wieśniaków ,ale krasnolud miał przeczucie. I się nie mylił. Kilka metrów od niego ,stał okuty w stal rycerz ,który unikajac walki rzuca we wszystkie strony pustymi butelkami.
Syn sztygara czym prędzej pobiegł w jego stronę i kiedy był przy nim ryknął -Gleba ,kocie!- wymierzając prawego sierpowego prosto w twarz jakiegoś bretońskiego rycerza ,którzy rzucał w walczących butelkami. Ten zdążył jedynie odwrócić się w stronę dawiego i górnicza piącha uderzyła w hełm garnczkowy. Rycerz jednak nie podniósł po nim gardy ,ani w żaden inny sposób nie zaregował. Zachwiał się jedynie potrzymując na jakimś stole. Thori wzruszył ramionami ,po czym wywrócił gwałtownie stół przerwracając go na rycerza.
-Mięczak...- rzucił i chciał ruszyć dalej przechodząc po powalonym bretończyku ,kiedy poczuł jak jakaś potężna łapa chwyta go i ujrzał tylko wielki brzuch ,zanim broda opadła mu na oczy. Thori zaczął wrzeszczeć i machać rękoma ,a ogr który go pochwycił zbliżył go do swej twarzy i zaczął się głupawo śmiać widząc wyrywajacego się krasnoluda.
-Puszczaj! Kurwi synu! pff...Korniszonie! Dziwko!pff.. Łotrze! Elfie!!!- darł się ,lecz broda doyś mu to utrudniała
Ogr śmiał się jednak nie puszczczając Thoriego.
-Puść go... kapiszonie...- rozległ się twardy głos. Ogr spojrzał w dół ,ale ujrzał dwa czarne wyloty luf od krasnoludziej (niezawodnej zresztą) strzelby ,kóre po chwili zostały przyciśnięte do jego tłustego nosa. Ludożerca przekłnął ślinę ze strachu. Tak ,tak moi drodzy. Ogry też czują strach w takiej sytuacji. Zwłaszcza ogry ,które przemierzyły tyle świata i wiedziały jak skończyli ich towarzysze którzy nie zważali na takie rzeczy. Ogr uśmiechnął się głupawo ,po czym zaczął powoli odkładać Thoriego i puścił go wrzeszczącego przy samej ziemi ,a ten upadł na deski odgarniając z twarz brodę. I wtedy rozległ się wrzask -PAAAALIIIII SIĘ!!!-
-Spierdalamy!- rzucił Bafursson -GAZ SIĘ ULATNIA! -czując że zaraz coś wybuchnie i czym prędzej udał się w stronę wyjścia chwytając po drodze kilof wbity w jakąś tarczę. Nie było czasu jej wyrywać więc porwał ją ze sobą. Jednak nagle całe wejście stało się wielką kotłowaniną uciekających od ognia pospólstwa. Bafurssonowie nie mieli zamiaru się przeciskać i wtedy jakiś okuty w stal wojownik rzucił się przez ścianę wybijajac dziurę na zewnątrz.
-Dooobre!- wykrzyknął sam do siebie sztygar widząc to ,po czym rzucił się do nowego wyjścia.
-Thori! Zbroja!- wykrzyknął do syna biegnącego za nim. Ten gwałtownie zatrzymał się i wrócił po wielki plecak z ekwipunkiem.
Po chwili oboje byli już na zewnątrz ,gdzie czekało już wielu zawodników. Jednak kilku z nich było poobijanych ,a większośc stała ,czekając na podróż.
-Patrz ,synek!- mruknął Bafur do syna ćmiąc fajkę -Twój stary ma szansę! Te mięczaki bały się bić z eliakami...-
Thori podniósł wzrok z pochylonego karku i uśmiechnął się pogardliwie -Miękka kiść ,jak to mawiała matka!-
-Kapiszony! He he he!-
Syn sztygara czym prędzej pobiegł w jego stronę i kiedy był przy nim ryknął -Gleba ,kocie!- wymierzając prawego sierpowego prosto w twarz jakiegoś bretońskiego rycerza ,którzy rzucał w walczących butelkami. Ten zdążył jedynie odwrócić się w stronę dawiego i górnicza piącha uderzyła w hełm garnczkowy. Rycerz jednak nie podniósł po nim gardy ,ani w żaden inny sposób nie zaregował. Zachwiał się jedynie potrzymując na jakimś stole. Thori wzruszył ramionami ,po czym wywrócił gwałtownie stół przerwracając go na rycerza.
-Mięczak...- rzucił i chciał ruszyć dalej przechodząc po powalonym bretończyku ,kiedy poczuł jak jakaś potężna łapa chwyta go i ujrzał tylko wielki brzuch ,zanim broda opadła mu na oczy. Thori zaczął wrzeszczeć i machać rękoma ,a ogr który go pochwycił zbliżył go do swej twarzy i zaczął się głupawo śmiać widząc wyrywajacego się krasnoluda.
-Puszczaj! Kurwi synu! pff...Korniszonie! Dziwko!pff.. Łotrze! Elfie!!!- darł się ,lecz broda doyś mu to utrudniała
Ogr śmiał się jednak nie puszczczając Thoriego.
-Puść go... kapiszonie...- rozległ się twardy głos. Ogr spojrzał w dół ,ale ujrzał dwa czarne wyloty luf od krasnoludziej (niezawodnej zresztą) strzelby ,kóre po chwili zostały przyciśnięte do jego tłustego nosa. Ludożerca przekłnął ślinę ze strachu. Tak ,tak moi drodzy. Ogry też czują strach w takiej sytuacji. Zwłaszcza ogry ,które przemierzyły tyle świata i wiedziały jak skończyli ich towarzysze którzy nie zważali na takie rzeczy. Ogr uśmiechnął się głupawo ,po czym zaczął powoli odkładać Thoriego i puścił go wrzeszczącego przy samej ziemi ,a ten upadł na deski odgarniając z twarz brodę. I wtedy rozległ się wrzask -PAAAALIIIII SIĘ!!!-
-Spierdalamy!- rzucił Bafursson -GAZ SIĘ ULATNIA! -czując że zaraz coś wybuchnie i czym prędzej udał się w stronę wyjścia chwytając po drodze kilof wbity w jakąś tarczę. Nie było czasu jej wyrywać więc porwał ją ze sobą. Jednak nagle całe wejście stało się wielką kotłowaniną uciekających od ognia pospólstwa. Bafurssonowie nie mieli zamiaru się przeciskać i wtedy jakiś okuty w stal wojownik rzucił się przez ścianę wybijajac dziurę na zewnątrz.
-Dooobre!- wykrzyknął sam do siebie sztygar widząc to ,po czym rzucił się do nowego wyjścia.
-Thori! Zbroja!- wykrzyknął do syna biegnącego za nim. Ten gwałtownie zatrzymał się i wrócił po wielki plecak z ekwipunkiem.
Po chwili oboje byli już na zewnątrz ,gdzie czekało już wielu zawodników. Jednak kilku z nich było poobijanych ,a większośc stała ,czekając na podróż.
-Patrz ,synek!- mruknął Bafur do syna ćmiąc fajkę -Twój stary ma szansę! Te mięczaki bały się bić z eliakami...-
Thori podniósł wzrok z pochylonego karku i uśmiechnął się pogardliwie -Miękka kiść ,jak to mawiała matka!-
-Kapiszony! He he he!-
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
Dzwoneczek, mimo szaleństwa,wiedział, że w doborowym, bójkowym towarzystwie przepadnie. Wiedział, że w starciu z pancernymi krasnoludami czy wielkimi ogrami nie ma najmniejszych szans. Dlatego postanowił się dozbroić.
Wpadł do kuchni jakmpo ogień, strasząc kucharza swym wymalowanym na biało obliczem, który wziął przykład z barmana i wziął nogi za pas. Arlekin nie zwrócił na to większej uwagi, widząc, jakiż arsenał się przed nim roztacza. Oczy rozjaśniały mu blaskiem niezdrowego podniecenia, niczym u kultysty Slaanesha na widok składu kokainy. W głowie rozbrzmiały mu grzmoty nadchodzącej kanonady...
Wpadł do bawialni przez obrotowe drzwiczkia na rozpędzonym drewnianym wózku pełnym oręża. Z niego prowadził ogień, równo i sprawiedliwie, nie bacząc kto jest celem.
Na wąsatego rycerza o tunice w niebieskie romby spadł pocisk z zupy pomidorowej, zmieniając jego barwy rodowe. Któryś z krasnali oberwał udźcem baranim peklowanym czosnkiem i majerankiem, opiekanym na ruszcie, a na jego towarzyszy poleciały zapiekane kasztany jadalne. Na ogry wytoczył ciężką artylerię.
Wielki, czekoladowy tort poszybował w powietrze, przecinając pole bitwy niczym kometa Kassandory. Ciężki pocisk uderzył w tłuste kałduny ludojadów, siejąc kakaowymi odłamkami po okolicznych walczących. Dwójka otarł twarz ze slodkiej masy, po czym wylizał dłoń.
- Teraz jesteś słodziutki! - zaśmiali się jego kompani.
Dzwoneczek tymczasem nie zwalniał. Właściwie to zwalniał jego wózek, więc on sam podwoił wysiłki, by opróżnić magazynek zanim wytraci swój pęd.
Placek jagodowy uderzył w Gloina, wywołując śmiech pozostałych krasnoludów. Chwilę potem sami ocierali brody z ciasta brzoskwiniowego, racuchów z jabłkami, babki piaskowej, makowca i eklerów z bitą śmietaną.
Wtem drogę rozpędzonego wozu śmiechu i zniszczenia zastąpił Tenk. Wyczekał on odpowiedni moment, po czym kopnął w kółka wózka, zatrzymując jego pochód. Zatrzymany raptownie pojazd wytracił pęd, lecz elf nie. Dzwoneczek wystrzelił jak katapulty, przelatując przez salę i lądując w beczce solonych śledzi. Klepki zatrzeszczały, lecz dębowa baryłka wytrzymała, wytaczając się z karczmy z wrzeszczącym Druchii w środku.
Tymczasem słodki arsenał wpadł w ręce brodaczy.
Obudził się pod dębem, wśród rozwalonych klepek, gdy karczma zajęła się już porządnie ogniem, a walczący dyszeli ciężko przed płonącym przybytkiem, wpatrzeni w ogień. Arlekin wyciągnął śledzia z rękawa i kolejnego zza kołnierza, po czym złapał cudem ocalałą butelkę winiaka i wychilił ją duszkiem.
Wpadł do kuchni jakmpo ogień, strasząc kucharza swym wymalowanym na biało obliczem, który wziął przykład z barmana i wziął nogi za pas. Arlekin nie zwrócił na to większej uwagi, widząc, jakiż arsenał się przed nim roztacza. Oczy rozjaśniały mu blaskiem niezdrowego podniecenia, niczym u kultysty Slaanesha na widok składu kokainy. W głowie rozbrzmiały mu grzmoty nadchodzącej kanonady...
Wpadł do bawialni przez obrotowe drzwiczkia na rozpędzonym drewnianym wózku pełnym oręża. Z niego prowadził ogień, równo i sprawiedliwie, nie bacząc kto jest celem.
Na wąsatego rycerza o tunice w niebieskie romby spadł pocisk z zupy pomidorowej, zmieniając jego barwy rodowe. Któryś z krasnali oberwał udźcem baranim peklowanym czosnkiem i majerankiem, opiekanym na ruszcie, a na jego towarzyszy poleciały zapiekane kasztany jadalne. Na ogry wytoczył ciężką artylerię.
Wielki, czekoladowy tort poszybował w powietrze, przecinając pole bitwy niczym kometa Kassandory. Ciężki pocisk uderzył w tłuste kałduny ludojadów, siejąc kakaowymi odłamkami po okolicznych walczących. Dwójka otarł twarz ze slodkiej masy, po czym wylizał dłoń.
- Teraz jesteś słodziutki! - zaśmiali się jego kompani.
Dzwoneczek tymczasem nie zwalniał. Właściwie to zwalniał jego wózek, więc on sam podwoił wysiłki, by opróżnić magazynek zanim wytraci swój pęd.
Placek jagodowy uderzył w Gloina, wywołując śmiech pozostałych krasnoludów. Chwilę potem sami ocierali brody z ciasta brzoskwiniowego, racuchów z jabłkami, babki piaskowej, makowca i eklerów z bitą śmietaną.
Wtem drogę rozpędzonego wozu śmiechu i zniszczenia zastąpił Tenk. Wyczekał on odpowiedni moment, po czym kopnął w kółka wózka, zatrzymując jego pochód. Zatrzymany raptownie pojazd wytracił pęd, lecz elf nie. Dzwoneczek wystrzelił jak katapulty, przelatując przez salę i lądując w beczce solonych śledzi. Klepki zatrzeszczały, lecz dębowa baryłka wytrzymała, wytaczając się z karczmy z wrzeszczącym Druchii w środku.
Tymczasem słodki arsenał wpadł w ręce brodaczy.
Obudził się pod dębem, wśród rozwalonych klepek, gdy karczma zajęła się już porządnie ogniem, a walczący dyszeli ciężko przed płonącym przybytkiem, wpatrzeni w ogień. Arlekin wyciągnął śledzia z rękawa i kolejnego zza kołnierza, po czym złapał cudem ocalałą butelkę winiaka i wychilił ją duszkiem.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
-
- Wałkarz
- Posty: 88
- Lokalizacja: Dęblin woj. Lubelskie
[Uptade historii mojego bohatera, jeszcze nie koniec ale już początek. Jeżeli chcecie dowiedzieć się kim jest Don Oliwier - Niesamowity Krasnolud przeczytajcie mój poprzedni post. Pisanie idzie jak krew z nosa - wolno i mało. Nie mam dziennie wiele czasu na skrobanie czegokolwiek więc najwyżej mój krasnolud dołączy do waszej zabawnej ferajny jako ostatni.]
http://www.demland.info/dem/
Potężna dawka całkiem sporych ilości psów naraz (to wcale nie reklama)
Potężna dawka całkiem sporych ilości psów naraz (to wcale nie reklama)
Gdy pożar pochłonął już cały parter karczmy i zaczął wdzierać się na piętro, uczestnicy burdy już byli na zewnątrz, zalegając wilgotną od nocnej rosy trawę, na podobieństwo ryb w wyschniętym stawie. Reinhard i kilku pozostałych patrzyło na gorejący budynek. Z okna na piętrze wyskoczyła jakaś czerniejąca na tle pożogi postać, stoczyła się po stromiźnie dachu i ciężko wylądowała na ziemi, chwilę później w futrynie pojawiła się kolejna. Pierwszy uciekinier, zebrawszy się z ziemi podniósł głowę i zaczął coś krzyczeć. Z góry odpowiedziały mu rozpaczliwe, wstrząsane przerażonym szlochem, wrzaski. Mężczyzna znajdujący się na ziemi kręcił się przez chwilę bezradnie, odkrzyknął coś i pobiegł ku zawodnikom. Wyraźnie utykał na jedną nogę.
- Ludzie! Pomóżcie, moja żona tam jest! - Już w biegu przekrzykiwał roztrzęsionym głosem szum płomieni, z każdą mijającą sekundą pożerających łatwopalną konstrukcję. Gdy mężczyzna podszedł bliżej, von Preuss rozpoznał go: był to kupiec, który zabrał swoją małżonkę na górę, gdy tylko rozpętała się bijatyka. Bretończyk miotał się pomiędzy rycerzami, chwytając za ich tabardy błagał o pomoc. Ktoś go odepchnął, inny uderzył, w tle zaś rozlegała się iście dantejska kakofonia: ryk płomieni, których spazmatycznie drgające jęzory pochłaniały rozpadające się z trzaskiem belki, rozdzierane przez rozpaczliwe wrzaski uwięzionej kobiety. Nie było czasu do stracenia. Nie czekając ani chwili dłużej, wybraniec Malala, ku zdumieniu wszystkich pobiegł, w samobójczej mogłoby się zdawać, próbie ratowania żony kupca. W pełnym pędzie wpadł do zatopionego w gwałtownych płomieniach wnętrza. Było tam gorąco jak w sercu pieca hutniczego. Spojrzał na sufit, by upewnić się, czy nie spadnie jakiś dźwigar, jednak pod stropem kłębił się gęsty dym, tworząc niezwykłą, pomarańczową od blasku ognia powierzchnię, szczelnie zakrywającą sklepienie. "Dlaczego ja to robię? - Myśli kotłowały mu się w głowie, gdy przedzierał się przez pochłonięte pożarem wnętrze, ku sczerniałym schodom. "Narażam się dla ratowania przypadkowej osoby. Jak z tego wyjdę, ludzie będą mówić, że jestem bohaterem. Nie. Robię to, bo mogę zginąć. Albo uratuję tą kobietę, albo będzie jednego sługę chaosu mniej. Ciągnie mnie ku autodestrukcji. Czy to właśnie dlatego zapisałem się na tą arenę? Dlatego, że szansa przeżycia jest znikoma, czy dlatego, aby wymierzać sprawiedliwość, również samemu sobie? Może tak właśnie wygląda ścieżka wybrańca Malala? Tak, niewątpliwie tak. Przeznaczeniem inkwizytora jest polec. Jak nie w tej to następnej, gdy znajdzie się w walce niemożliwej do wygrania. Ale sam idzie w paszczę lwa."
Pod ciężarem zbroi chaosu zwęglone stopnie rozpadały się w sypiące iskrami odłamki, jednak Reinhard w podskokach parł na górę. Niemal dotarł na piętro, gdy schody zarwały się pod nim, on jednak zdołał uczepić się ocalałego gzymsu i wciągnął na niego. Meble i tkaniny, których nie zdołały pochłonąć żarłoczne płomienie już dymiły od straszliwego żaru. Ściany wąskiego korytarza znaczyło kilka par drewnianych, prostych drzwi. Mając w pamięci rozkład budynku i okno, w którym utknęła żona kupca, zamaskowany łowca kopniakiem wybił jedne z nich. Siła uderzenia był tak wielka, że drzwi wyleciały wraz z połamaną futryną i kawałkami ściany. Pod oknem zobaczył omdlewającą od ukropu kobietę. Rąbek jej ciężkiej sukni wkręcił się pomiędzy framugę i futrynę, a ona nie miała jak się oswobodzić, lub była zbyt spanikowana, aby zwyczajnie zerwać z siebie ubranie. Reinhard w biegu dobył bastarda i jednym sprawnym ruchem odrąbał przytrzaśnięty skrawek materiału. Niewiasta spojrzała na niego błędnym wzrokiem i mamrotała coś nieskładnie. Musiała przestraszyć się masywnej sylwetki wojownika chaosu, który wyglądał na tle dochodzącej z korytarza poświaty jak postać z koszmarnych opowieści o Burzy Chaosu. Nie zważając na protesty, renegat wziął ją pod pachę i wyłożył na dach, pozwalając, by spadła na ziemię. Pod sobą usłyszał zaś rumor, kiedy budynek zatrząsł się niebezpiecznie. Okno było zbyt małe aby pomieścić wybrańca, nie było również miejsca na rozbieg, który pozwoliłby mu przebić się przez wątłą ścianę. W akcie desperacji, von Preuss chwycił za futrynę okna i zaparł się nogami, aby ją wyrwać. Mięśnie, skrywane pod stalową skórą napięły się niczym żelazne liny, aż w końcu napór i masa wojownika chaosu przemogła przeżartą przez korniki dębinę, tworząc pokaźny otwór. Reinhard zerwał się z ziemi i wyskoczył na zewnątrz, niczym rozgrzany meteoryt wbijając się w rachityczną darń, porastającą skalistą, górską glebę.
- Ludzie! Pomóżcie, moja żona tam jest! - Już w biegu przekrzykiwał roztrzęsionym głosem szum płomieni, z każdą mijającą sekundą pożerających łatwopalną konstrukcję. Gdy mężczyzna podszedł bliżej, von Preuss rozpoznał go: był to kupiec, który zabrał swoją małżonkę na górę, gdy tylko rozpętała się bijatyka. Bretończyk miotał się pomiędzy rycerzami, chwytając za ich tabardy błagał o pomoc. Ktoś go odepchnął, inny uderzył, w tle zaś rozlegała się iście dantejska kakofonia: ryk płomieni, których spazmatycznie drgające jęzory pochłaniały rozpadające się z trzaskiem belki, rozdzierane przez rozpaczliwe wrzaski uwięzionej kobiety. Nie było czasu do stracenia. Nie czekając ani chwili dłużej, wybraniec Malala, ku zdumieniu wszystkich pobiegł, w samobójczej mogłoby się zdawać, próbie ratowania żony kupca. W pełnym pędzie wpadł do zatopionego w gwałtownych płomieniach wnętrza. Było tam gorąco jak w sercu pieca hutniczego. Spojrzał na sufit, by upewnić się, czy nie spadnie jakiś dźwigar, jednak pod stropem kłębił się gęsty dym, tworząc niezwykłą, pomarańczową od blasku ognia powierzchnię, szczelnie zakrywającą sklepienie. "Dlaczego ja to robię? - Myśli kotłowały mu się w głowie, gdy przedzierał się przez pochłonięte pożarem wnętrze, ku sczerniałym schodom. "Narażam się dla ratowania przypadkowej osoby. Jak z tego wyjdę, ludzie będą mówić, że jestem bohaterem. Nie. Robię to, bo mogę zginąć. Albo uratuję tą kobietę, albo będzie jednego sługę chaosu mniej. Ciągnie mnie ku autodestrukcji. Czy to właśnie dlatego zapisałem się na tą arenę? Dlatego, że szansa przeżycia jest znikoma, czy dlatego, aby wymierzać sprawiedliwość, również samemu sobie? Może tak właśnie wygląda ścieżka wybrańca Malala? Tak, niewątpliwie tak. Przeznaczeniem inkwizytora jest polec. Jak nie w tej to następnej, gdy znajdzie się w walce niemożliwej do wygrania. Ale sam idzie w paszczę lwa."
Pod ciężarem zbroi chaosu zwęglone stopnie rozpadały się w sypiące iskrami odłamki, jednak Reinhard w podskokach parł na górę. Niemal dotarł na piętro, gdy schody zarwały się pod nim, on jednak zdołał uczepić się ocalałego gzymsu i wciągnął na niego. Meble i tkaniny, których nie zdołały pochłonąć żarłoczne płomienie już dymiły od straszliwego żaru. Ściany wąskiego korytarza znaczyło kilka par drewnianych, prostych drzwi. Mając w pamięci rozkład budynku i okno, w którym utknęła żona kupca, zamaskowany łowca kopniakiem wybił jedne z nich. Siła uderzenia był tak wielka, że drzwi wyleciały wraz z połamaną futryną i kawałkami ściany. Pod oknem zobaczył omdlewającą od ukropu kobietę. Rąbek jej ciężkiej sukni wkręcił się pomiędzy framugę i futrynę, a ona nie miała jak się oswobodzić, lub była zbyt spanikowana, aby zwyczajnie zerwać z siebie ubranie. Reinhard w biegu dobył bastarda i jednym sprawnym ruchem odrąbał przytrzaśnięty skrawek materiału. Niewiasta spojrzała na niego błędnym wzrokiem i mamrotała coś nieskładnie. Musiała przestraszyć się masywnej sylwetki wojownika chaosu, który wyglądał na tle dochodzącej z korytarza poświaty jak postać z koszmarnych opowieści o Burzy Chaosu. Nie zważając na protesty, renegat wziął ją pod pachę i wyłożył na dach, pozwalając, by spadła na ziemię. Pod sobą usłyszał zaś rumor, kiedy budynek zatrząsł się niebezpiecznie. Okno było zbyt małe aby pomieścić wybrańca, nie było również miejsca na rozbieg, który pozwoliłby mu przebić się przez wątłą ścianę. W akcie desperacji, von Preuss chwycił za futrynę okna i zaparł się nogami, aby ją wyrwać. Mięśnie, skrywane pod stalową skórą napięły się niczym żelazne liny, aż w końcu napór i masa wojownika chaosu przemogła przeżartą przez korniki dębinę, tworząc pokaźny otwór. Reinhard zerwał się z ziemi i wyskoczył na zewnątrz, niczym rozgrzany meteoryt wbijając się w rachityczną darń, porastającą skalistą, górską glebę.
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Wypełniona całą kaskadą zdrowych i niezdrowych emocji noc w opactwie skończyła się słupem ognia sięgającym aż ponad blanki murów klasztoru. Miejscowy opat w towarzystwie kilku mnichów, u których zgroza przebijała się przez zaspanie klęczał na ziemi przed dogorywającym zajazdem i klnąc na przemian z jękiem modlitw rwał ostatnie włosy z głowy. Ronnel masując obite ramię westchnął, wiedząc że właśnie większość z tych imbecyli pozbawiła się miękkiego posłania i dachu nad głową na tę noc. A gdyby wiedzieli jak długa czeka ich podróż, bez wątpienia zasnęliby choćby w przedsionku na stole. Oglądając się na resztę tych, którzy uciekli z karczmy zauważył jak jakiś łkający kupiec tuli swoją żonę w nadpalonej sukni u stóp wojownika chaosu o białym spojrzeniu.
- Dzięki ci szlachetny ryc... - tu kupiec spojrzał na Reinharda i jeszcze bardziej zmieszany poprawił się - panie... Gdyby nie ty jeden, moja żona... Pani uchowaj.
- To naprawdę nic wielkiego, człowieku. - mruknął metalicznie inkwizytor.
- Tym bardziej ci dziękuję. - rzekł, wyciągając ku niemu małą flaszkę wypełnioną jaskrawoczerwonym płynem. - Weź to poczciwcze. Należało do jednego z moich ludzi, który zginął w walce z orkami... pewnikiem ci się przyda, bo znać z wyglądu że wiesz co to niebezpieczeństwo. - von Preuss wziął ampułkę i przyglądał się jej, kiedy kpiec zaczął odprowadzać przerażoną żonę do klasztoru.
- Obym mógł się jeszcze kiedyś odwdzięczyć!
- Wolałbyś nie. - rzucił chłodno wybraniec Malala i odwrócił się z łopotem płaszcza.
Ronnel tymczasem już dawno minął gromadę eks-bójkowiczów i ruszył zagonić trzeźwiejszych zbrojnych do taborów. Już niemal świtało...
*****
Faktycznie, po spaleniu karczmy większość tych którzy stracili kwatery po prostu zaległa ze zmęczenia na dziedzińcu, choć niektórzy co bardziej ogładni zdołali wytargować cele w samym klasztorze. Nad ranem głośny jak najazd sił Chaosu dzwon oraz kilka trąb wyrwało zawodników i ich ludzi z i tak w większości niewygodnego snu.
Zbrojni w czerni i złocie ładowali ostatnie skrzynie i beczki na ustawiony w linii niemal tuzin wozów, pomiędzy którymi krzątali się służebni i klnący woźnice. Ronnel jak reszta rycerzy siodłał właśnie konia nieco na uboczu. Uśmiechając się na widok bladego Tristana z obandażowaną tak grubo prawicą, że przypominała morgensztern, Ronnel zauważył opuszczone zasłony w powozie lady de Vinteur. Zaprzężony w cztery konie powóz jechał za czterema pierwszymi wozami, a sama czarodziejka musiała wsiąść do niego jeszcze przed świtem.
- Tak jej spieszno do podróży ? Potrwa aż tyle że będzie miała dość.
Na dźwięk rogu cała dosyć kolorowa i hałaśliwa kolumna ruszyła. Zawodnicy dodali do linii aż dwa wozy, które ustawiono z tyłu przed zamykającą pochód kompanią ogrów. Każdemu innemu zbrojni byli gotowi (po uprzednim poinstruowaniu) ustąpić miejsca na wozie lub oddać konia. Prawie wszystkie krasnoludy wygodnie wymościły się na wozie z beczkami (oczywiście pod obserwacją zlęknionych o trunki ludzi, wszystkie oprócz rudego towarzysza zakapturzonego maga, który zarzekał się że będzie szedł piechotą, choćby nawet goniły ich "ostrouche księżniczki".
Yeomani wyjeżdżali zaś na zwiady, a rycerze jechali po prawej stronie karety lady de Vinteur. W pewnym momencie Ronnel zrównał się koniem z wciąż bladym jak ściana po wczorajszej ranie Tristanem.
- Ciekawą kompanię tam prowadzimy. - zagadnął z uśmiechem. De Castelrosse bąknął coś tylko cicho.
- Oczywiście wiesz, że po przeprawie przez Grismarie skręcamy na południowy wschód ? Prowadząc ich - tu Harrevaux, skinął hełmem w tył- raczej nam nie uwierzą w bajkę z karawaną.
- Czyli trasa przez las Chalon i obok Czarnej Rozpadliny ? To chyba złe miejsca dla wozów. - wtrącił z przekąsem carcassonńczyk.
- Jest tam stary trakt, nienękany przez ludzi księcia. Na granicy rozpadliny zatrzymamy się u barona Lothara Sokoła, ten stary półślepy dureń uwierzy we wszystko... Potem prosto do okręgu strażnic... miejmy nadzieję że nasi sojusznicy z Bordeleaux wciąż trzymają posadki na Wieżach Kordonu.
Tristan tylko pokiwał głową i sięgnął zdrową ręką po bukłak z winem. Ronnel bawił się widząc jak cierpi. Wpadł w tak dobry humor, że postanowił objechać konwój i pogadać z zawodnikami, a potem spróbować sprawdzić co z damą. Jej zachowanie było coraz bardziej podejrzane...
Przed nimi srebrzyła się w blasku nieco mglistego poranka rzeka Grismarie, za którą czekały jeszcze całe staje zielonej, bretońskiej krainy, za którymi z kolei czekała 'nieco' mniej zielona kraina - ich cel.
[ Dobra, ludzie tak się złożyło że dzisiaj wyjeżdżam na tydzień i raczej nic przez ten czas nie napiszę ani wogóle nie zrobię z Areną. Myślę że do tego czasu część nieobecnych ludzi może wrócić na zaplanowany przy podróży event, a reszta ma ewentualnie czas porolplejować w podróży, poznać się bez zagrożenia bójką czy pożarem i tak dalej. W końcu nic nie jest bardziej klimatyczne niż nocna pogadanka przy ogniskach. Czasowo to jednak proszę o zatrzymanie się w/przed dotarciem do zamku barona Lothara (taki tyci kwadracik na dołączonej mapie) kiedy wrócę liczę, że zaraz rozkręci się fajna akcja. Do tego czasu zostawiam podróżnym wolną rękę w granicach rozsądku.
Widzicie także kto dostał (bardzo zasłużenie i nie tylko za ilość ale przede wszystkim wizję i plot twista) pierwszą miksturkę zdrowia. Resztę przydzielę po powrocie.
]
- Dzięki ci szlachetny ryc... - tu kupiec spojrzał na Reinharda i jeszcze bardziej zmieszany poprawił się - panie... Gdyby nie ty jeden, moja żona... Pani uchowaj.
- To naprawdę nic wielkiego, człowieku. - mruknął metalicznie inkwizytor.
- Tym bardziej ci dziękuję. - rzekł, wyciągając ku niemu małą flaszkę wypełnioną jaskrawoczerwonym płynem. - Weź to poczciwcze. Należało do jednego z moich ludzi, który zginął w walce z orkami... pewnikiem ci się przyda, bo znać z wyglądu że wiesz co to niebezpieczeństwo. - von Preuss wziął ampułkę i przyglądał się jej, kiedy kpiec zaczął odprowadzać przerażoną żonę do klasztoru.
- Obym mógł się jeszcze kiedyś odwdzięczyć!
- Wolałbyś nie. - rzucił chłodno wybraniec Malala i odwrócił się z łopotem płaszcza.
Ronnel tymczasem już dawno minął gromadę eks-bójkowiczów i ruszył zagonić trzeźwiejszych zbrojnych do taborów. Już niemal świtało...
*****
Faktycznie, po spaleniu karczmy większość tych którzy stracili kwatery po prostu zaległa ze zmęczenia na dziedzińcu, choć niektórzy co bardziej ogładni zdołali wytargować cele w samym klasztorze. Nad ranem głośny jak najazd sił Chaosu dzwon oraz kilka trąb wyrwało zawodników i ich ludzi z i tak w większości niewygodnego snu.
Zbrojni w czerni i złocie ładowali ostatnie skrzynie i beczki na ustawiony w linii niemal tuzin wozów, pomiędzy którymi krzątali się służebni i klnący woźnice. Ronnel jak reszta rycerzy siodłał właśnie konia nieco na uboczu. Uśmiechając się na widok bladego Tristana z obandażowaną tak grubo prawicą, że przypominała morgensztern, Ronnel zauważył opuszczone zasłony w powozie lady de Vinteur. Zaprzężony w cztery konie powóz jechał za czterema pierwszymi wozami, a sama czarodziejka musiała wsiąść do niego jeszcze przed świtem.
- Tak jej spieszno do podróży ? Potrwa aż tyle że będzie miała dość.
Na dźwięk rogu cała dosyć kolorowa i hałaśliwa kolumna ruszyła. Zawodnicy dodali do linii aż dwa wozy, które ustawiono z tyłu przed zamykającą pochód kompanią ogrów. Każdemu innemu zbrojni byli gotowi (po uprzednim poinstruowaniu) ustąpić miejsca na wozie lub oddać konia. Prawie wszystkie krasnoludy wygodnie wymościły się na wozie z beczkami (oczywiście pod obserwacją zlęknionych o trunki ludzi, wszystkie oprócz rudego towarzysza zakapturzonego maga, który zarzekał się że będzie szedł piechotą, choćby nawet goniły ich "ostrouche księżniczki".
Yeomani wyjeżdżali zaś na zwiady, a rycerze jechali po prawej stronie karety lady de Vinteur. W pewnym momencie Ronnel zrównał się koniem z wciąż bladym jak ściana po wczorajszej ranie Tristanem.
- Ciekawą kompanię tam prowadzimy. - zagadnął z uśmiechem. De Castelrosse bąknął coś tylko cicho.
- Oczywiście wiesz, że po przeprawie przez Grismarie skręcamy na południowy wschód ? Prowadząc ich - tu Harrevaux, skinął hełmem w tył- raczej nam nie uwierzą w bajkę z karawaną.
- Czyli trasa przez las Chalon i obok Czarnej Rozpadliny ? To chyba złe miejsca dla wozów. - wtrącił z przekąsem carcassonńczyk.
- Jest tam stary trakt, nienękany przez ludzi księcia. Na granicy rozpadliny zatrzymamy się u barona Lothara Sokoła, ten stary półślepy dureń uwierzy we wszystko... Potem prosto do okręgu strażnic... miejmy nadzieję że nasi sojusznicy z Bordeleaux wciąż trzymają posadki na Wieżach Kordonu.
Tristan tylko pokiwał głową i sięgnął zdrową ręką po bukłak z winem. Ronnel bawił się widząc jak cierpi. Wpadł w tak dobry humor, że postanowił objechać konwój i pogadać z zawodnikami, a potem spróbować sprawdzić co z damą. Jej zachowanie było coraz bardziej podejrzane...
Przed nimi srebrzyła się w blasku nieco mglistego poranka rzeka Grismarie, za którą czekały jeszcze całe staje zielonej, bretońskiej krainy, za którymi z kolei czekała 'nieco' mniej zielona kraina - ich cel.
[ Dobra, ludzie tak się złożyło że dzisiaj wyjeżdżam na tydzień i raczej nic przez ten czas nie napiszę ani wogóle nie zrobię z Areną. Myślę że do tego czasu część nieobecnych ludzi może wrócić na zaplanowany przy podróży event, a reszta ma ewentualnie czas porolplejować w podróży, poznać się bez zagrożenia bójką czy pożarem i tak dalej. W końcu nic nie jest bardziej klimatyczne niż nocna pogadanka przy ogniskach. Czasowo to jednak proszę o zatrzymanie się w/przed dotarciem do zamku barona Lothara (taki tyci kwadracik na dołączonej mapie) kiedy wrócę liczę, że zaraz rozkręci się fajna akcja. Do tego czasu zostawiam podróżnym wolną rękę w granicach rozsądku.
Widzicie także kto dostał (bardzo zasłużenie i nie tylko za ilość ale przede wszystkim wizję i plot twista) pierwszą miksturkę zdrowia. Resztę przydzielę po powrocie.
]
- Mistrz Miecza Hoetha
- Falubaz
- Posty: 1011
Na całe szczęście zdołał ich dogonić.
Dwa wozy jechały wolno, leśnym, wydawałoby się opuszczonym traktem. Odetchnął zadowolony, że po nocy w siodle zdołał ich dogonić. Gdy przybył do miasteczka w którym odbywać się miały zapisy, nie został przyjęty ciepło. Dowiedział się, że zawodnicy spalili lokalną karczmę (jak widać będzie musiał zadawać się z barbarzyńcami) po czym odjechali dnia kolejnego. Ramazal popędził
swojego wierzchowca i udało im się dogonić zawodników.
Wozy zatrzymały się przed chwilą, najwyraźniej na nocny popas. Wjechał do obozowiska, jak zwykle nie miał szczęścia, pierwszym który go zobaczył był zakapturzony mag.
-Popatrzcie co też kot przyniósł-rzekł Duszołap na widok zbrojnego elfa.
Dwa wozy jechały wolno, leśnym, wydawałoby się opuszczonym traktem. Odetchnął zadowolony, że po nocy w siodle zdołał ich dogonić. Gdy przybył do miasteczka w którym odbywać się miały zapisy, nie został przyjęty ciepło. Dowiedział się, że zawodnicy spalili lokalną karczmę (jak widać będzie musiał zadawać się z barbarzyńcami) po czym odjechali dnia kolejnego. Ramazal popędził
swojego wierzchowca i udało im się dogonić zawodników.
Wozy zatrzymały się przed chwilą, najwyraźniej na nocny popas. Wjechał do obozowiska, jak zwykle nie miał szczęścia, pierwszym który go zobaczył był zakapturzony mag.
-Popatrzcie co też kot przyniósł-rzekł Duszołap na widok zbrojnego elfa.
Moja Galeria: http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php? ... 9#p1076079
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
Eliot spoglądał na płonącą karczmę, ludzie do których doszło co się dzieje pomału wylewali się na zewnątrz. Lionheart sapnął z dezaprobatą, po czym zwrócił się do siedzącego nieopodal Helbrechta.
- Jeden dzień...nie cały, zanim w ogóle wszyscy się zebrali. Prawie jak z raportu z Middenheim
- Tu przynajmniej nie ucierpiało miasto jak podczas incydentu w mieście Białego Wilka- rzucił inkwizytor paląc fajkę- wtedy spostrzegli że jeden z zawodników wrócił się po coś do karczmy.- Jak sądzisz zostawił coś czy kogoś?
- Nie mam pojęcia- po ty słowach Eliota oboje zamilkli wpatrując się w tłum i potężne płomienie.- No nic trzeba wypocząć jutro ruszamy na trakt.
- Jeden dzień...nie cały, zanim w ogóle wszyscy się zebrali. Prawie jak z raportu z Middenheim
- Tu przynajmniej nie ucierpiało miasto jak podczas incydentu w mieście Białego Wilka- rzucił inkwizytor paląc fajkę- wtedy spostrzegli że jeden z zawodników wrócił się po coś do karczmy.- Jak sądzisz zostawił coś czy kogoś?
- Nie mam pojęcia- po ty słowach Eliota oboje zamilkli wpatrując się w tłum i potężne płomienie.- No nic trzeba wypocząć jutro ruszamy na trakt.
WoCH W.19/R.9/P.7
Razem:35
Razem:35
Obudził się przed karczmą. Jedyne co pamiętał to dostał krzesłem a potem krasnoludzkim butem pod żebra. Ciągle czuł to uderzenie. Był już poranek, widział odjeżdżające wozy i zawodników. Powoli wstał i dosiadł stojącego obok niego starego kuca, i powolutku, na ile stan zdrowia wierzchowca mu pozwalał, ruszył w stronę karawany. Przez cały dzień karawana oddalała się od niego, aczkolwiek na tyle, by mógł ją zobaczyć. Przed wieczorem, gdy karawana się zatrzymała, Przejechał obok niego drugi elf, który najwyraźniej był włócznikiem. Wjechał zaraz po nim do obozu, i zostawił swojego konia obok wierzchowców innych zawodników, po czym rozejrzał się. Dostrzegł ognisko przy którym nikt nie siedział, i usiadł koło niego. Ogień był zaiste piękny. Jego duchowa towarzyszka stała za nim i oglądała drewno, po którym chodziły małe płomyki, żeby nabrać siły a potem zgasnąć. Gilraen wyciągnął swój miecz, i dotknął ostrzem palca, na którym pojawiła się cieniutka rana z której sączyła się krew. Schował go ponownie, po czym wyjął fajkę i nabił ją zielem. Powoli puszczał małe kółka z dymu które odlatywały w stronę ozdobionego gwiazdami nieboskłonu, a konie pasły się na Bretońskiej, zielonej, trawie.
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
-Gówniane warunki podróży...- mruknął Bafur zeskakując z wozu na który wepchnięto beczki. Konwój zatrzymał się na noc po środku polany. Znajdowała się ona w samym środku opuszczonej przez cywilizację puszczy. Zdawało się jakby niegdyś rosły tu drzewa ,ale wykarczowano mały okrąg ,nim zwierzoludzie wyrżnęli drwali. Bafursson wyprostował się po podróży po czym krzyknął do schodzącego za nim krasnoluda -Synek! Skocz no tatusiowi po browara!-
Thori kiwnął tylko głową i udał się w stronę kwatermistrza pracującego w pocie czoła nad rozbijaniem obozu.
Stary sztygar wciągnął głęboko powietrze. Lecz nagle wypuścił je gwałtownie kaszląc -Ekhu! Capi szpicouchymi!- warknął ,po czym splunął
-Ano capi! W tych lasach często się zalęgają ,ponoć gdzieś tu niedaleko ich kraina! Obcują z bretońcami! Jak się zwiecie ,sztygarze?- rzekł jakiś krasnolud w futrzanej czapce. Sztygar nie zauważył go wcześniej. A tym bardziej nie wiedział o efliackich bazach w tym regionie. Długobrody nie był obeznany w geografii. W kopalni nie było to potrzebne.
-No mówię ,że capi elfem!- mruknął Bafur pociagając fajkę i unosząc brwi -Walczysz w tym posranym turnieju?- zapytał krasnoluda oschle
Skralg zdziwił się przez chwile ,że starzec nie przedstawił się. Dawno nie przebywał w krasnoludzkich twierdzach i teraz dopiero przypomniał sobie zrzędliwość długobrodych. Wszak on sam nie wyjawił swego imienia ,więc prędzej taki dziadek dawich zacznie go okładać toporem niż odpowiadać na pytania.
-Zwą mnie Skralg!- rzucił
-Nie o to pytałem ,Skralg...-
-A ,tak! Znaczy nie! Nie walczę! Mój kompan będzie prał elfy!-
-Słusznie! Każdy brodacz z takimi zamiaramizasługuje na pochwałę! Pozdrów go!- rzekł ćmiąc fajkę i nim Skralg chciał wyjaśnić ,ze jego kompan to człowiek ,stary sztygar wyciągnął w jego kierunku opancerzoną rękawicę -Bafur Bafursson! Sztygar kopalni Zhufbar!-
Dawi w futrzanej czapce uścinął prawicę i odparł -Skralg! Z nikąd!-
-Aaa! Te wasze najemnicze tytuły!- wykrzyknął Bafur -Niby "z znikąd ,z nikąd" ,że niby tacy wyluzowani! Myślałby kto! Skralg! Krasnolud!- rzekł twardo ściskąjąc mocno dłoń.
-A co to prania elfów! To zacna rzecz! Zalęgło ich się trochę! Miałem nadzieję ,że większośc odpuściła sobie po bójce ,a tu proszę! Dołączyl jeszcze jakieś dwa szpicle z lasu!- sztygar zbliżył się do Skralga i spojrzał w stronę elfa siedzącego samotnie przy ognisku -Widzisz tego łapserdaka? Wyciagnął broń... pewnie chciał wszystkich pozabijać ,ale stwierdził ,że nie ma szans... albo chciał odciąć tą szpilką komuś sakiewkę...-
Krasnolud chciał spojrzeć w stronę elfa ,ale starzec warknął -A teraz popala sobie tytoń... pewnie kradziony...- szepnął -Miej go na oku!-
Thori kiwnął tylko głową i udał się w stronę kwatermistrza pracującego w pocie czoła nad rozbijaniem obozu.
Stary sztygar wciągnął głęboko powietrze. Lecz nagle wypuścił je gwałtownie kaszląc -Ekhu! Capi szpicouchymi!- warknął ,po czym splunął
-Ano capi! W tych lasach często się zalęgają ,ponoć gdzieś tu niedaleko ich kraina! Obcują z bretońcami! Jak się zwiecie ,sztygarze?- rzekł jakiś krasnolud w futrzanej czapce. Sztygar nie zauważył go wcześniej. A tym bardziej nie wiedział o efliackich bazach w tym regionie. Długobrody nie był obeznany w geografii. W kopalni nie było to potrzebne.
-No mówię ,że capi elfem!- mruknął Bafur pociagając fajkę i unosząc brwi -Walczysz w tym posranym turnieju?- zapytał krasnoluda oschle
Skralg zdziwił się przez chwile ,że starzec nie przedstawił się. Dawno nie przebywał w krasnoludzkich twierdzach i teraz dopiero przypomniał sobie zrzędliwość długobrodych. Wszak on sam nie wyjawił swego imienia ,więc prędzej taki dziadek dawich zacznie go okładać toporem niż odpowiadać na pytania.
-Zwą mnie Skralg!- rzucił
-Nie o to pytałem ,Skralg...-
-A ,tak! Znaczy nie! Nie walczę! Mój kompan będzie prał elfy!-
-Słusznie! Każdy brodacz z takimi zamiaramizasługuje na pochwałę! Pozdrów go!- rzekł ćmiąc fajkę i nim Skralg chciał wyjaśnić ,ze jego kompan to człowiek ,stary sztygar wyciągnął w jego kierunku opancerzoną rękawicę -Bafur Bafursson! Sztygar kopalni Zhufbar!-
Dawi w futrzanej czapce uścinął prawicę i odparł -Skralg! Z nikąd!-
-Aaa! Te wasze najemnicze tytuły!- wykrzyknął Bafur -Niby "z znikąd ,z nikąd" ,że niby tacy wyluzowani! Myślałby kto! Skralg! Krasnolud!- rzekł twardo ściskąjąc mocno dłoń.
-A co to prania elfów! To zacna rzecz! Zalęgło ich się trochę! Miałem nadzieję ,że większośc odpuściła sobie po bójce ,a tu proszę! Dołączyl jeszcze jakieś dwa szpicle z lasu!- sztygar zbliżył się do Skralga i spojrzał w stronę elfa siedzącego samotnie przy ognisku -Widzisz tego łapserdaka? Wyciagnął broń... pewnie chciał wszystkich pozabijać ,ale stwierdził ,że nie ma szans... albo chciał odciąć tą szpilką komuś sakiewkę...-
Krasnolud chciał spojrzeć w stronę elfa ,ale starzec warknął -A teraz popala sobie tytoń... pewnie kradziony...- szepnął -Miej go na oku!-
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
Gilraen kątem oka patrzył na Dawich, i przysłuchiwał się ich rozmowie. Dowiedział się tyle, że na Arenie walczyć będzie dwóch brodaczy, najpewniej ten Bafur i kompanion Skralga. Popatrzył się w stronę próbującego go potajemnie obserwować krasnoluda.
-Szpilka? Cholera ich wie, ale mieczem chyba lepiej się zadaje rany niż kilofem... I że niby wszystko kradniemy... Czy wojny między naszymi rasami aż taką spowodowały nienawiść między nami?- Pomyślał. Odwrócił głowę, i wyjął pudełko z tytoniem z Krainy Zgromadzenia i otworzył je w taki sposób, by Skralg mógł zauważyć zawartość i wieczko, po czym wziął dwa listki i dorzucił do fajki. Postawił to pudełeczko obok siebie, i powrócił do obserwacji Dawiego kątem oka i przysłuchiwania się gwarowi obozowemu.
-Szpilka? Cholera ich wie, ale mieczem chyba lepiej się zadaje rany niż kilofem... I że niby wszystko kradniemy... Czy wojny między naszymi rasami aż taką spowodowały nienawiść między nami?- Pomyślał. Odwrócił głowę, i wyjął pudełko z tytoniem z Krainy Zgromadzenia i otworzył je w taki sposób, by Skralg mógł zauważyć zawartość i wieczko, po czym wziął dwa listki i dorzucił do fajki. Postawił to pudełeczko obok siebie, i powrócił do obserwacji Dawiego kątem oka i przysłuchiwania się gwarowi obozowemu.
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
-Młody!- wykrzyknął Bafur do rozmówcy ,tak ,że wręcz wypluł dym -Elfiak się tu gapi! Pewnie podsłuchuje!- warknął starzec wbijając wściekły wzrok w elfa ,a Skralg gwałtownie obrócił się w stronę Ulthuańczyka
-No na co się lampisz?!- wykrzyknął groźnie Skralg
-No na co się lampisz?!- wykrzyknął groźnie Skralg
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
Azrael jechał w dobrym humorze. Nie przeszkadzał mu fakt, że nocował ostatniej nocy pod gołym niebem, ani bolący od użycia siodła jako poduszki kark. Nie zwracał uwagi na ledwo żywego Dzwoneczka,, który tylko cudem trzymał się osła, pomrukując coś pod nosem w boleściach po wczorajszej imprezie.
Trzymał się raczej przodu karawany, jednak za rycerzami i całej reszcie konnej chałastry w barwach swego pana.Właściwie nie było to w awangardzie pochodu, jednak jechał przed resztą zawodników. W sumie było to bez znaczenia.
Dobry humor wynikał z czegoś innego. Nie była to widoczna radość, czy wybuch euforii- raczej wewnętrzne poczucie zadowolenia. Wszystko z powodu tajemniczego bohatera, który przybył jako jeden z ostatnich. Azrael sam widział, jak zakuty jegomość, usiłujący ukryć pancerz pod płaszczem, ratuje ludzi z pożaru. Z pewnością ktoś, kto bierze udział w Arenie i zdobywa się na taki czyn kieruje się pewnym poczuciem sprawiedliwości. Azrael miał zamiar sprawdzić, czy zrozumienie jej pokrywa się z jego własnym. Jeśli tak, mógł zyskać cennego sojusznika w swej misji.
Postój pozwolił odpocząć zmęczonym po całym dniu jazdy podróżnikom. Azrael przywitał grunt pod nogami z utęsknieniem, spędziwszy cały dzień w siodle. Uwiązał swego jabłkowatego rumaka, minął szerokim łukiem krasnoludy, które niczym zwykłe zbiry znów szukały rozróby i zasiadł nieopodal zawodnika, który przybył jako ostatni- elfa z włócznią. Początkowo siedzieli, każdy zajęty sobą, milcząc. Potem Azrael zdjął hełm, a ten drugi posłał mu ukradkowe spojrzenie.
Trzymał się raczej przodu karawany, jednak za rycerzami i całej reszcie konnej chałastry w barwach swego pana.Właściwie nie było to w awangardzie pochodu, jednak jechał przed resztą zawodników. W sumie było to bez znaczenia.
Dobry humor wynikał z czegoś innego. Nie była to widoczna radość, czy wybuch euforii- raczej wewnętrzne poczucie zadowolenia. Wszystko z powodu tajemniczego bohatera, który przybył jako jeden z ostatnich. Azrael sam widział, jak zakuty jegomość, usiłujący ukryć pancerz pod płaszczem, ratuje ludzi z pożaru. Z pewnością ktoś, kto bierze udział w Arenie i zdobywa się na taki czyn kieruje się pewnym poczuciem sprawiedliwości. Azrael miał zamiar sprawdzić, czy zrozumienie jej pokrywa się z jego własnym. Jeśli tak, mógł zyskać cennego sojusznika w swej misji.
Postój pozwolił odpocząć zmęczonym po całym dniu jazdy podróżnikom. Azrael przywitał grunt pod nogami z utęsknieniem, spędziwszy cały dzień w siodle. Uwiązał swego jabłkowatego rumaka, minął szerokim łukiem krasnoludy, które niczym zwykłe zbiry znów szukały rozróby i zasiadł nieopodal zawodnika, który przybył jako ostatni- elfa z włócznią. Początkowo siedzieli, każdy zajęty sobą, milcząc. Potem Azrael zdjął hełm, a ten drugi posłał mu ukradkowe spojrzenie.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Skralg od bardzo dawna nie przebywał ze swoimi krasnoludzkimi pobratymcami. Na co dzień był bardzo pragmatycznym, ostrożnym i wyważonym jegomościem, który zwykł ważyć słowa i czyny. Jednakże, w towarzystwie innych brodaczy budził się w nim jego pierwotny Dawi, kochający złoto, piwo i zapach prochu strzelniczego o poranku. To było silniejsze od niego. Co gorsza, sztygarowi i jego synowi udało się znaleźć cel ewentualnej zaczepki na tle rasowym.
- Na co się lampisz ? - Wykrzyknął groźnie w stronę elfopodobnego osobnika, który jakby nigdy nic palił sobie fajkę.
- Czy mi się zdaje, czy Skralg właśnie wdaje się w pyskówki z jakimiś typkami kilka ognisk dalej ? - Zdziwiony Daniel aż zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć.
- Nie zwracaj na niego uwagi - Soren, który leżał na wozie i obserwował gwiazdy, machnął obojętnie ręką - Znowu włączył się mu jego wewnętrzny Dawi. Czasami mu się zdarza. Najczęściej, gdy w okolicy jest dużo piwa, złota i elfów.
Młody parsknął śmiechem, widząc jak jego brodaty kompan poprawia swoją futrzaną czapkę z bojowym wyrazem twarzy.
Tylko Virgillowi nie było do śmiechu.
- Na co się lampisz ? - Wykrzyknął groźnie w stronę elfopodobnego osobnika, który jakby nigdy nic palił sobie fajkę.
- Czy mi się zdaje, czy Skralg właśnie wdaje się w pyskówki z jakimiś typkami kilka ognisk dalej ? - Zdziwiony Daniel aż zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć.
- Nie zwracaj na niego uwagi - Soren, który leżał na wozie i obserwował gwiazdy, machnął obojętnie ręką - Znowu włączył się mu jego wewnętrzny Dawi. Czasami mu się zdarza. Najczęściej, gdy w okolicy jest dużo piwa, złota i elfów.
Młody parsknął śmiechem, widząc jak jego brodaty kompan poprawia swoją futrzaną czapkę z bojowym wyrazem twarzy.
Tylko Virgillowi nie było do śmiechu.
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.