ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
[Sorki za nieobecność, ale teraz mam pełno wyjazdów. WódaStock już za mną i czas na konwent w Kielcach. Myślę, że po 10ym zacznę się częściej udzielać.]
Ostatnio zmieniony 5 sie 2014, o 07:52 przez Matis, łącznie zmieniany 1 raz.
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
- I jeszcze jeden i jeszcze raz...- Gloin z radoscia na twarzy scial leb kolejnego elfickiego straznika polany.- elfa jebnij tu i tam...
-Kiepski z Ciebie bard.- rozesmialem sie. Glupcy, juz dawno powinni sie wycofac. To nie bezbronna karawana kupcow, lecz grupa zabijakow, ktora wypezla z najdalszych zakatkow swiata tylko po to by wybic sie nawzajem.
-Nie wyczules ich wczesniej?- Falthar zapytal mnie nieco zdziwiony.- Potrafiles dokladnie okreslic ich liczbe...- Tenk przebil sie w nasza strone, Gloin usciskak go na powitanie. Za ta chwile czulosci niemal zaplacili zyciem,. Niemal, gdyz krasnolud dzierzacy starozytny topor, jednym prezycyjznym cieciem pozbawil drzewca zycia.
-Chedozone drzewa.- Gloin glosno spluna, po czym krzyknal.- Do piece ze skurczysynem!
-Wyczulem,- odpowiedzialem w koncu krasnoludowi.- lecz nie z nimi a goblinami okoliczna ludnosc miala problem.
- Znalazl sie zbawca...- oburzyl sie Gloin, którego topor odlecial kilkanaście metrow w prawo po uderzeniu kolejnego lesnego ducha, zyjacego w drzewie. Moj przyjaciel nie patyczkowal sie, momentalnie zlapal jego drewniane ramie w swoje potezne lapy i polamal je jaj dziecko sucha galaz. Po tym jak gdyby nigdy nic pogwizdujac wolnyn krokiem przespacerowal sie w strone swojego oreza. Tam za drzew wyskoczyla grupka skladajaca sie z dziesiecu elfow z dlugimi wloczniami.
- O kur...
Nie zdazyl nawet wypowiedziec swojego ulubionego przekleństwa, gdyz w ulamku sekundy z moich palcow wystrzelila Fala Śmierci. Zaklecie to pozbawilo zycia, kazda istote zywa, ktora stanela na jego drodze. Gloin byl wyrobil sobie odpornosc. Pracowaliśmy nad tym lata i wciaz nie moze w pelni zapanowac nad swoim organizmem.
Trawa zczerniala, z drzew i ich chodzących odpowiedników opadly liscie, a kore natychmiast opanowal grzyb, ktory postepowal w przerazajacy tempie. Kilku elfow, ktorych fala nie dosiegnela spojrzalo po sobie. Ze zdwojoną wsciekloscia ruszyli w nasza strone. Droge jednak zastawil im Kobra i Aniol Smierci. Wykorzystałem ten moment, posililem sie.
-Co to bylo?!- elf z wlocznia wydawal sie byc dosc niepewny, tegk co przed chwila zobaczyl. Nie odpowiedzialem, nie mialem czasu. Jadlem.
-Smierc.- Azreal rzekl krótko.- Nie sadzilem, ze jeszcze mozna was spotkac.
-Nie mozna.- stanowczo zaprzeczylem.- Lecz ja mog pomoc wam znalezc tego, kogo szukacie. Jest niedaleko, za mna!
-Rezerwuje leb tej ksiezniczki!- wykrzyczal Gloin, do ktorego wkrótce dolaczylo trzech naszych nowych "towarzyszy".
-Damy sobie rade bez was!- rzekl goblin, ktory wylonil sie zza plecow Aniola Smierci.
-Nie watpie.-odpowiedzialem w jego jezyku. Wzruszylem ramionami i ruszylem za dziwna, niezwykle silna dusza.
[Bardzo dziekuje Sleyerowi za zabawe z moja postacia i udane wczucie sie w jej charakter! I`m back! ;D ]
-Kiepski z Ciebie bard.- rozesmialem sie. Glupcy, juz dawno powinni sie wycofac. To nie bezbronna karawana kupcow, lecz grupa zabijakow, ktora wypezla z najdalszych zakatkow swiata tylko po to by wybic sie nawzajem.
-Nie wyczules ich wczesniej?- Falthar zapytal mnie nieco zdziwiony.- Potrafiles dokladnie okreslic ich liczbe...- Tenk przebil sie w nasza strone, Gloin usciskak go na powitanie. Za ta chwile czulosci niemal zaplacili zyciem,. Niemal, gdyz krasnolud dzierzacy starozytny topor, jednym prezycyjznym cieciem pozbawil drzewca zycia.
-Chedozone drzewa.- Gloin glosno spluna, po czym krzyknal.- Do piece ze skurczysynem!
-Wyczulem,- odpowiedzialem w koncu krasnoludowi.- lecz nie z nimi a goblinami okoliczna ludnosc miala problem.
- Znalazl sie zbawca...- oburzyl sie Gloin, którego topor odlecial kilkanaście metrow w prawo po uderzeniu kolejnego lesnego ducha, zyjacego w drzewie. Moj przyjaciel nie patyczkowal sie, momentalnie zlapal jego drewniane ramie w swoje potezne lapy i polamal je jaj dziecko sucha galaz. Po tym jak gdyby nigdy nic pogwizdujac wolnyn krokiem przespacerowal sie w strone swojego oreza. Tam za drzew wyskoczyla grupka skladajaca sie z dziesiecu elfow z dlugimi wloczniami.
- O kur...
Nie zdazyl nawet wypowiedziec swojego ulubionego przekleństwa, gdyz w ulamku sekundy z moich palcow wystrzelila Fala Śmierci. Zaklecie to pozbawilo zycia, kazda istote zywa, ktora stanela na jego drodze. Gloin byl wyrobil sobie odpornosc. Pracowaliśmy nad tym lata i wciaz nie moze w pelni zapanowac nad swoim organizmem.
Trawa zczerniala, z drzew i ich chodzących odpowiedników opadly liscie, a kore natychmiast opanowal grzyb, ktory postepowal w przerazajacy tempie. Kilku elfow, ktorych fala nie dosiegnela spojrzalo po sobie. Ze zdwojoną wsciekloscia ruszyli w nasza strone. Droge jednak zastawil im Kobra i Aniol Smierci. Wykorzystałem ten moment, posililem sie.
-Co to bylo?!- elf z wlocznia wydawal sie byc dosc niepewny, tegk co przed chwila zobaczyl. Nie odpowiedzialem, nie mialem czasu. Jadlem.
-Smierc.- Azreal rzekl krótko.- Nie sadzilem, ze jeszcze mozna was spotkac.
-Nie mozna.- stanowczo zaprzeczylem.- Lecz ja mog pomoc wam znalezc tego, kogo szukacie. Jest niedaleko, za mna!
-Rezerwuje leb tej ksiezniczki!- wykrzyczal Gloin, do ktorego wkrótce dolaczylo trzech naszych nowych "towarzyszy".
-Damy sobie rade bez was!- rzekl goblin, ktory wylonil sie zza plecow Aniola Smierci.
-Nie watpie.-odpowiedzialem w jego jezyku. Wzruszylem ramionami i ruszylem za dziwna, niezwykle silna dusza.
[Bardzo dziekuje Sleyerowi za zabawe z moja postacia i udane wczucie sie w jej charakter! I`m back! ;D ]
Ostatnio zmieniony 5 sie 2014, o 12:52 przez Vahanian, łącznie zmieniany 1 raz.
Sosny powoli zajmowały się ogniem, upadały i rozniecały ogień na kolejnych sosnach, i tak w koło. Niektórzy z agresorów zaczęli gasić wodą z pobliskiej rzeki pożar, bądź przynajmniej starali się. Natomiast pozostali ciągle walczyli z tymi, którzy nie uciekli w las. Stary kuc przywiązany do płotka w końcu zdołał się urwać, i zaczął ciągnąć leżącego obok na wpół żywego związanego Asrai w stronę traktu z oddalonymi niepłonącymi drzewami i ściółką. Po niedługiej chwili wyskoczył przed nim jeden z ostatnich Tancerzy ostrza z dość psychopatycznym uśmiechem na twarzy. Kuc zaczął się szybciej cofać ale elf był szybszy. Śmignęły mu obrazy z życia, tancerz wzniósł miecz do uderzenia, ale to nie nadeszło. Krzemienny toporek rozłupał mu czaszkę aż do szczęki. Gilraen zrzucił z toporka zwłoki, wyglądał na zmęczonego. Nic w tym dziwnego - przez ostatnią godzinę walczył z najlepszymi szermierzami Leśnych Elfów. Dół jego czysto białych szat był cały splamiony krwią, na torsie też były ślady krwi, zarówno jak na hełmie. Natomiast za jego plecami leżały dziesiątki ciał pokonanych elfów z rozciętymi tchawicami, pozbawionych dłoni, rąk, głów, i z przebitymi narządami wewnętrznymi. Zarzucił wyżej wymienionego elfa na kuca, i puścił go w stronę traktu. Sam spokojnym krokiem ruszył w stronę reszty walczących. Ściana ognia naokoło naokoło niego zaczęła zanikać gdy amulet zaczął błyszczeć na złoto.
***
W końcu odpędziwszy pomniejsze ptaszyska Dwalar mógł spojrzeć na bitwę z ogromnej wysokości. Na tylnej, nie chronionej części ciała widać było wiele małych ran i zadrapań, podczas gdy na pancerzu wykutym w kuźni Vaula nie było ani jednej rysy. Ogień był zbyt potężny by mógł wrócić na polanę, postanowił lecieć za goblinem i elfami idącymi przez las. Obniżył lot i zaczął krążyć nad tą trójką.
***
W końcu odpędziwszy pomniejsze ptaszyska Dwalar mógł spojrzeć na bitwę z ogromnej wysokości. Na tylnej, nie chronionej części ciała widać było wiele małych ran i zadrapań, podczas gdy na pancerzu wykutym w kuźni Vaula nie było ani jednej rysy. Ogień był zbyt potężny by mógł wrócić na polanę, postanowił lecieć za goblinem i elfami idącymi przez las. Obniżył lot i zaczął krążyć nad tą trójką.
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
- I co?- spytał Ramazal Galiwyxa, który przeszukiwał okolicę Drzewa- Serca. Miał paskudny wyraz twarzy.
- Gówno- rzekł obcesowo. Kobra zmarszczył gniewnie brwi, z wyraźnym zamiarem nauczenia szacunku mikrego zielonoskrórego, słowem lub czynem, lecz Azrael powstrzymał go.
W końcu goblin miał rację. Przeszukali okolicę wokół drzewa i nic. Galiwax, który miał największe pod tym względem umiejętności nie krył rozgoryczenia. Przeklinał on cały leśny lud, nadmieniając profesje ich matek, matek ich matek i jeszcze kilka pokoleń kobiet wstecz. Ramazalowi wyraźnie działało to na nerwy. Duszołap jednak upierał się, że poszukiwany jest tuż-tuż, a Azrael mu wierzył. To dlatego nie ruszyli się z miejsca.
- Mówię wam, polazł se wpizdu, stoimy tu po próżnicy!- upierał się Galiwyx, a jego brat oczywiście mu przytakiwał.
- Ciarki obrzydzenia mnie przechodzą, lecz muszę przyznać temu śmieciowi rację- rzucił Kobra- W dodatku stoimy na otwartej przestrzeni, pięknie wyeksponowani. Nawet pijany łucznik ma w tym wyśmienitą okazję.
Azrael milczał. Zamiast obserwować okolicę, wpatrywał się w drzewo, w jego śnieżnobiałą korę i krwawoczerwone liście tańczące na ledwo wyczuwalnym wietrze. W tym miejscu było coś niezwykłego i jednocześnie niepokojącego, a to drzewo było jego centrum i być może kluczem do rozwiązania zagadki.
- Ty też to czujesz?- spytał Duszołap, podszedłszy do elfa. Przytaknął, jakby nie mogąc odezwać się ani słowem.
- Przynajmniej uzupełnie zapas- rzucił zrzędliwym tonem Galiwax, dobywając zza pasa długiego noża. Zanim ktokolwiek zdołał zareagować, wbił z rozmachem ostrze w białe drewno, by utoczyć drogocennego płynu.
Rozległ się suchy trzask. Goblin odskoczył zaskoczony, gdy ziemia zatrzęsła się pod stopami zgromadzonych, a nieprzygotowani na wstrząs elfy i nekromanta padli na ziemię jak dłudzy. Błysnęło i huknęło.
Gdy podnieśli głowy, oczom ich ukazał się ziejący czernią otwór w potężnym pniu drzewa.
- Chyba znaleźliśmy rozwiązanie- rzucił z przekąsem Ramazal.
- Gówno- rzekł obcesowo. Kobra zmarszczył gniewnie brwi, z wyraźnym zamiarem nauczenia szacunku mikrego zielonoskrórego, słowem lub czynem, lecz Azrael powstrzymał go.
W końcu goblin miał rację. Przeszukali okolicę wokół drzewa i nic. Galiwax, który miał największe pod tym względem umiejętności nie krył rozgoryczenia. Przeklinał on cały leśny lud, nadmieniając profesje ich matek, matek ich matek i jeszcze kilka pokoleń kobiet wstecz. Ramazalowi wyraźnie działało to na nerwy. Duszołap jednak upierał się, że poszukiwany jest tuż-tuż, a Azrael mu wierzył. To dlatego nie ruszyli się z miejsca.
- Mówię wam, polazł se wpizdu, stoimy tu po próżnicy!- upierał się Galiwyx, a jego brat oczywiście mu przytakiwał.
- Ciarki obrzydzenia mnie przechodzą, lecz muszę przyznać temu śmieciowi rację- rzucił Kobra- W dodatku stoimy na otwartej przestrzeni, pięknie wyeksponowani. Nawet pijany łucznik ma w tym wyśmienitą okazję.
Azrael milczał. Zamiast obserwować okolicę, wpatrywał się w drzewo, w jego śnieżnobiałą korę i krwawoczerwone liście tańczące na ledwo wyczuwalnym wietrze. W tym miejscu było coś niezwykłego i jednocześnie niepokojącego, a to drzewo było jego centrum i być może kluczem do rozwiązania zagadki.
- Ty też to czujesz?- spytał Duszołap, podszedłszy do elfa. Przytaknął, jakby nie mogąc odezwać się ani słowem.
- Przynajmniej uzupełnie zapas- rzucił zrzędliwym tonem Galiwax, dobywając zza pasa długiego noża. Zanim ktokolwiek zdołał zareagować, wbił z rozmachem ostrze w białe drewno, by utoczyć drogocennego płynu.
Rozległ się suchy trzask. Goblin odskoczył zaskoczony, gdy ziemia zatrzęsła się pod stopami zgromadzonych, a nieprzygotowani na wstrząs elfy i nekromanta padli na ziemię jak dłudzy. Błysnęło i huknęło.
Gdy podnieśli głowy, oczom ich ukazał się ziejący czernią otwór w potężnym pniu drzewa.
- Chyba znaleźliśmy rozwiązanie- rzucił z przekąsem Ramazal.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
[ Dobra, ja też wróciłem już do stanu użytkowego po Brudstocku i nie żałuję zarwanych dni, bo na Accepcie i Jelonku czułem się jak na prawdziwej bitwie @Matis było się zgadać wcześniej to mogliśmy w Kostrzynie coś razem splądrować albo heroicznie zabić
W każdym razie jestem i kontynuujemy znów pod (cholernie niewyspanym) okiem MG ]
Grupa niepewnie wpatrywała się w otwór u podstawy wielkiego, białego drzewa. Po chwili Gloin niewiele myśląc rozpalił pochodnię z jednego z ułamanych konarów i zajrzał do środka.
- Wydobywa się stamtąd ciepłe powietrze, jeśli nasz ptaszek nawiał innym księżniczkom to założę się o swoją brodę, że jest tam.
Wszyscy z mniejszym lub większym wahaniem pokiwali głowami i ruszyli do ciemnego tunelu. Większość musiała iść pokracznie pochylona, ze zwisającymi korzeniami zahaczającymi o twarz i ich grubszymi wersjami plączącymi się pod nogami lecz Gloin i Galiwyx nie w takiej norze dawali sobie już radę. Wkrótce krecie tunele wyszły to podziurawionej nimi jak ul kulistej sali, pośrodku której zbierało się małe jeziorko życiodajnej żywicy Drzewa Serca. Idący niepewnie w ciemności za wątłym światełkiem pochodni Azrael wyciągnął miecz. Wtedy zalał ich ocean światła.
Gdy oślepienie niejako minęło, cała komora była jasna jak dzień, dzięki płonącemu z duszącym i słodkim zapachem jeziorku żywicy. Ramazal zaklął obracając się.
Wycięte oczy wpatrywały się w nich, roniąc krwawe łzy na blade, pocięte i groteskowo wykrzywione twarze. Asrai z komanda, które napadło ich karawanę wisiały, powieszone na korzeniach, oplatających ściany pomieszczenia jak na szubienicach lub leżały rozwleczone u wylotów tunelików ale każde było brutalnie zaszlachtowane i pokryte pajęczyną cięć. Dowódca komanda skończył najgorzej. Pistolet wciąż był wbity pod pachą, w miejsce gdzie wystrzelił a szarfa zszyta z herbów rycerzy została wepchnięta w poszerzone ostrzem usta i wyszarpnięta razem z jelitami u podbrzusza, zaś całe ciało Delethiela zostało wbite na wystający z podłogi gruby korzeń.
Anioł Śmierci, jako jedyny nie poruszony makabrycznym widokiem minął zamyślonego Duszołapa i stanął u wylotu jednego z tuneli.
- Kimkolwiek jesteś, wiedz że sąd nad twą duszą już się zaczął. - czaszowy hełm potoczył wzrokiem po ciemnościach - Wyłaź!
Elfowi odpowiedział ochrypły śmiech gdzieś z góry. Tam na jednym z korzeni, tworzących mroczną plątaninę u sufitu przykucnęła jak jastrząb nad ofiarami postać w długim płaszczu i kapeluszu.
- Spostrzegawczy jesteście, jak na rębajłów którzy mieli wyrzynać się nawzajem, moje gratulacje...
- Kim jesteś, jak i po co zmusiłeś go do ataku na karawanę z uczestnikami Areny Śmierci ?! - rzucił Azrael, wskazując mieczem na zwłoki Delethiela. Kapelusznik z zacienionym obliczem znów się zaśmiał, po czym błysnęło osiem ostrzy.
- Dobre pytania elfie, ale to nie ty jesteś teraz w pozycji interlokutora... sądzę jednakże, iż odpowiedziałby wam na nie ktoś w miejscu do którego tak chętnie zmierzacie... ku zgubie swojej i wielu, wielu innych. Zgubie do której nie zamierzam dopuścić!
Uczestnicy zbili się w koło wokół trupa elfiego Strażnika Szlaków, gdy nagły szmer wypełnił korytarze wokół. W każdym z nich mrok zafalował, po części ujawniając pochylone cienie sylwetek odzianych w czerń od stóp do zakapturzonych głów oraz trzymane ku dołowi ostrza. Tymczasem postać z góry spadła z łopotem płaszcza u stóp Azraela i poderwała się, mierząc poczwórnymi ostrzami w wizjer hełmu.
- SZTYLEET! - warknął kapelusznik, równocześnie z tym jak ciemność i jej ostrza runęły na zawodników.
*****
Ronnel wyszarpnął miecz z flaków Tancerza Ostrzy. Wiedział że elf nie będzie łatwym przeciwnikiem, ale żeby potrzebował do pokonania go trzech ludzi, z których jeden padł a drugi nie dożyje świtu..?
Obrona wozów i zawodnicy zafundowali drzewom i elfom prawdziwe piekło. Drzewne stwory padały jeden za drugim a łucznicy byli wreszcie w odwrocie, pozbawieni osłony płonących liści. Kilka chwil temu z drugiego krańca lasu nadjechali rycerze Tristana, w pełnym galopie nacierając na zaskoczone elfy i pędząc za niedobitkami. Sam de Castelrosse stanął w strzemionach i odrąbał gałąź na której stał elfi łucznik, zrzucając go pod kopyta bretońskich rumaków. Ocalali zbrojni podnieśli wiwaty. Błędny rycerz zaklął, słysząc kobiecy krzyk i odwrócił się z mieczem w dłoni.
Drzwi do karety były otwarte i pocięte, a po ciele woźnicy z wnętrza wyciągał lady de Vinteur wysoki elf w płaszczu ze złotych liści i jelenim porożu na hełmie. Asrai pięścią powalił chcącą go zaatakować służkę czarodziejki i szarpnął jej panią, rozrywając suknię. Elfi wojownik wyjął sztylet by poderżnąć jej gardło zanim wyśpiewa zaklęcie, jednak ona wcale nie splatała magii tylko spojrzała oprawcy w oczy własnymi, nienaturalnie czerwonymi nagle źrenicami. Leśny dzikus zamarł w bezruchu z okrzykiem uwiązanym w gardle... a chwilę po nim zamarł sir Ronnel, gdy ujrzał jak czarodziejka gryzie elfa po palcach i odwraca się, rozrywając jego gardło kłami wielkimi jak u psa. Strumień z przerwanej arterii zabarwił jej suknię na żywy karmazyn, ale ona nie przestawała i chciwie chłeptała krew z padającego elfa.
Sir Harrevaux aż cofnął się trzy kroki w tył, gdy napotkał jej krwawe spojrzenie z szałem przebrzmiewającym w głębi źrenic. Wtedy odwrócił go sir Rudolf, ściskający okrwawiony buzdygan.
- Ona... ona jest... w...wamp... - wydukał Ronnel, odwracając szybko wzrok od wampirzycy. Nagle wszystkie dotychczasowe dziwactwa czarodziejki stopiły się w logiczną, acz potworną całość.
- Na to chyba wygląda, przyjacielu. Kazałem opatrzyć rannych i pozbierać trupy, musimy ruszyć w trasę zanim ogień się rozprzestrzeni i uwięzi nas w płonącym lesie! Niemniej mamy problem...
- Gorszy niż to wszystko wokół ? - Ronnel wykonał zamaszysty gest mieczem.
- Kilku zawodników zniknęło... pobiegli za elfami do lasu...
W każdym razie jestem i kontynuujemy znów pod (cholernie niewyspanym) okiem MG ]
Grupa niepewnie wpatrywała się w otwór u podstawy wielkiego, białego drzewa. Po chwili Gloin niewiele myśląc rozpalił pochodnię z jednego z ułamanych konarów i zajrzał do środka.
- Wydobywa się stamtąd ciepłe powietrze, jeśli nasz ptaszek nawiał innym księżniczkom to założę się o swoją brodę, że jest tam.
Wszyscy z mniejszym lub większym wahaniem pokiwali głowami i ruszyli do ciemnego tunelu. Większość musiała iść pokracznie pochylona, ze zwisającymi korzeniami zahaczającymi o twarz i ich grubszymi wersjami plączącymi się pod nogami lecz Gloin i Galiwyx nie w takiej norze dawali sobie już radę. Wkrótce krecie tunele wyszły to podziurawionej nimi jak ul kulistej sali, pośrodku której zbierało się małe jeziorko życiodajnej żywicy Drzewa Serca. Idący niepewnie w ciemności za wątłym światełkiem pochodni Azrael wyciągnął miecz. Wtedy zalał ich ocean światła.
Gdy oślepienie niejako minęło, cała komora była jasna jak dzień, dzięki płonącemu z duszącym i słodkim zapachem jeziorku żywicy. Ramazal zaklął obracając się.
Wycięte oczy wpatrywały się w nich, roniąc krwawe łzy na blade, pocięte i groteskowo wykrzywione twarze. Asrai z komanda, które napadło ich karawanę wisiały, powieszone na korzeniach, oplatających ściany pomieszczenia jak na szubienicach lub leżały rozwleczone u wylotów tunelików ale każde było brutalnie zaszlachtowane i pokryte pajęczyną cięć. Dowódca komanda skończył najgorzej. Pistolet wciąż był wbity pod pachą, w miejsce gdzie wystrzelił a szarfa zszyta z herbów rycerzy została wepchnięta w poszerzone ostrzem usta i wyszarpnięta razem z jelitami u podbrzusza, zaś całe ciało Delethiela zostało wbite na wystający z podłogi gruby korzeń.
Anioł Śmierci, jako jedyny nie poruszony makabrycznym widokiem minął zamyślonego Duszołapa i stanął u wylotu jednego z tuneli.
- Kimkolwiek jesteś, wiedz że sąd nad twą duszą już się zaczął. - czaszowy hełm potoczył wzrokiem po ciemnościach - Wyłaź!
Elfowi odpowiedział ochrypły śmiech gdzieś z góry. Tam na jednym z korzeni, tworzących mroczną plątaninę u sufitu przykucnęła jak jastrząb nad ofiarami postać w długim płaszczu i kapeluszu.
- Spostrzegawczy jesteście, jak na rębajłów którzy mieli wyrzynać się nawzajem, moje gratulacje...
- Kim jesteś, jak i po co zmusiłeś go do ataku na karawanę z uczestnikami Areny Śmierci ?! - rzucił Azrael, wskazując mieczem na zwłoki Delethiela. Kapelusznik z zacienionym obliczem znów się zaśmiał, po czym błysnęło osiem ostrzy.
- Dobre pytania elfie, ale to nie ty jesteś teraz w pozycji interlokutora... sądzę jednakże, iż odpowiedziałby wam na nie ktoś w miejscu do którego tak chętnie zmierzacie... ku zgubie swojej i wielu, wielu innych. Zgubie do której nie zamierzam dopuścić!
Uczestnicy zbili się w koło wokół trupa elfiego Strażnika Szlaków, gdy nagły szmer wypełnił korytarze wokół. W każdym z nich mrok zafalował, po części ujawniając pochylone cienie sylwetek odzianych w czerń od stóp do zakapturzonych głów oraz trzymane ku dołowi ostrza. Tymczasem postać z góry spadła z łopotem płaszcza u stóp Azraela i poderwała się, mierząc poczwórnymi ostrzami w wizjer hełmu.
- SZTYLEET! - warknął kapelusznik, równocześnie z tym jak ciemność i jej ostrza runęły na zawodników.
*****
Ronnel wyszarpnął miecz z flaków Tancerza Ostrzy. Wiedział że elf nie będzie łatwym przeciwnikiem, ale żeby potrzebował do pokonania go trzech ludzi, z których jeden padł a drugi nie dożyje świtu..?
Obrona wozów i zawodnicy zafundowali drzewom i elfom prawdziwe piekło. Drzewne stwory padały jeden za drugim a łucznicy byli wreszcie w odwrocie, pozbawieni osłony płonących liści. Kilka chwil temu z drugiego krańca lasu nadjechali rycerze Tristana, w pełnym galopie nacierając na zaskoczone elfy i pędząc za niedobitkami. Sam de Castelrosse stanął w strzemionach i odrąbał gałąź na której stał elfi łucznik, zrzucając go pod kopyta bretońskich rumaków. Ocalali zbrojni podnieśli wiwaty. Błędny rycerz zaklął, słysząc kobiecy krzyk i odwrócił się z mieczem w dłoni.
Drzwi do karety były otwarte i pocięte, a po ciele woźnicy z wnętrza wyciągał lady de Vinteur wysoki elf w płaszczu ze złotych liści i jelenim porożu na hełmie. Asrai pięścią powalił chcącą go zaatakować służkę czarodziejki i szarpnął jej panią, rozrywając suknię. Elfi wojownik wyjął sztylet by poderżnąć jej gardło zanim wyśpiewa zaklęcie, jednak ona wcale nie splatała magii tylko spojrzała oprawcy w oczy własnymi, nienaturalnie czerwonymi nagle źrenicami. Leśny dzikus zamarł w bezruchu z okrzykiem uwiązanym w gardle... a chwilę po nim zamarł sir Ronnel, gdy ujrzał jak czarodziejka gryzie elfa po palcach i odwraca się, rozrywając jego gardło kłami wielkimi jak u psa. Strumień z przerwanej arterii zabarwił jej suknię na żywy karmazyn, ale ona nie przestawała i chciwie chłeptała krew z padającego elfa.
Sir Harrevaux aż cofnął się trzy kroki w tył, gdy napotkał jej krwawe spojrzenie z szałem przebrzmiewającym w głębi źrenic. Wtedy odwrócił go sir Rudolf, ściskający okrwawiony buzdygan.
- Ona... ona jest... w...wamp... - wydukał Ronnel, odwracając szybko wzrok od wampirzycy. Nagle wszystkie dotychczasowe dziwactwa czarodziejki stopiły się w logiczną, acz potworną całość.
- Na to chyba wygląda, przyjacielu. Kazałem opatrzyć rannych i pozbierać trupy, musimy ruszyć w trasę zanim ogień się rozprzestrzeni i uwięzi nas w płonącym lesie! Niemniej mamy problem...
- Gorszy niż to wszystko wokół ? - Ronnel wykonał zamaszysty gest mieczem.
- Kilku zawodników zniknęło... pobiegli za elfami do lasu...
A więc uzyskał odpowiedź. Ten, kto odpowiadał za napaść, który zmusił Asrai do uległości stał przed nim. To jednak rodziło kolejne pytania.
Dlaczego się ujawnił? Czemu pragnął, by kości karawany zbielały na słońcu, miast dopuścić, by sięgła celu?
Na to przyjdzie czas później. Jedyne istotne pytanie brzmiało krótko i nieskomplikowanie: winny czy niewinny? Azrael znał odpowiedź.
Za śmierć tych, pośród orszaku pana z Mousillion, którzy byli niewinni, a także leśnych elfów, Anioł Śmierci musiał wymierzyć karę. Intencje nie miały znaczenia.
Miecz zgrzytnął metalicznie, niosąc się po grocie upiornym echem. Jego jaśniejący zimno słabymi refleksami sztych zwrócił się ku tajemniczemu napastnikowi.
- Chodź! Anioł Śmierci cię oczekuje...- rzucił powoli, stanowczym tonem.
Łowca zakręcił swą niecodzienną bronią z zadziwiającą szybkością, zostawiając tylko smugi w powietrzu. Stal zgrzytnęła po Ithilmarze, odskakując momentalnie, po czym uderzyła ponownie, szybko i precyzyjnie, niczym atak jadowitego węża ukrytego pośród liści. Azrael i tym razem zasłonił się tarczą, wyprowadzając szybkie cięcie z dołu jako kontrę. Nieskrępowany pancerzem adwersarz uskoczył lekko, dźgając z wyskoku, lecz jego ostrze zbite zostało na bok, a on sam poczuł jak krw spływa mu po policzku.
Odskoczył na bezpieczny dystans, po czym przejechał odzianą w skrórzaną rękawicę dłonią po licu. Uśmiechnął się lekko na widok krwi.
- Używasz zastraszenia i efektowne sztuczki, by pokonać przeciwnika- rzucił jakby z rozbawieniem- Ja jednak nie jestem trzęsącym portkami zbirem Aniele Śmierci.
Ostatnie słowa wymówił z wyraźnym szyderstwem. Nim jednak Azrael zdołał sięgnąć go mieczem, tamten jednym ruchem wyciągnął pistolet, wycelował i nacisnął spust. Padł strzał.
Huk był ogłuszający. Dym drażnił oczy i nozdrza, a piekący ból w barku potwierdził przypuszczenia Azraela, że nie był to standardowy pistolet imperialny. Prędzej ręczna armata.
Kula przeszła przez tarczę i pancerz, przebijając ramię. Siła impaktu zatrzęsła elfem, rozchodząc się falą bólu po okolicy. Bark nie wytrzymał, a kość ramienna wyskoczyła ze stawu, co tylko pogłębiło cierpienia.
Azrael odruchowo zastawił się mieczem przed natychmiastowym atakiem inkwizytora, ciesząc się w duchu, że ulepszony pistolet o podwyższonej mocy był jeszcze mniej celny od standardowego odpowiednika, dzięki czemu nie skończył z przestrzeloną czaszką.
Zbił nadchodzący cios na bok, tnąc w odpowiedzi z ukosa, jednak przeciwnik miał nad nim przewagę obu sprawnych ramion, czego nie omieszkał wykorzystać. Kolejny atak ciął niegroźnie łowcą po torsie, zaś on wykorzystał lukę w obronie, wytrącając miecz Azraelowi.
-Twoja zbroja... nie jest taka straszna- rzekł, wznosząc broń do ostatecznego ciosu.
- Prawda?- rzucił Azrael, uwalniając niewielką dawkę gazu prosto w twarz przeciwnika. Akurat, by objąć działaniem ich dwóch.
Łowca zakrztusił się, kaszląc przerywanie, cofając się odruchowo o dwa kroki. Przetarł podrażnione oczy, a gdy je otworzył, elfa w zbroi nie było. Tylko upiór...
- Winni widzą mnie inaczej- rzekł Azrael nienaturalnie głębokim głosem- Krzyczą i wrzeszczą wniebogłosy, błagając o litość.
Inkwizytor również krzyczał i wrzeszczał, starając oddalić się od upiornego króla, gubiąc przy tym swój kapelusz. Pancerna dłoń chwyciła go za nadgarstek, wykręcając go boleśnie, póki ten nie wypuścił broni. Celny cios w twarz odrzucił go do tyłu, pozostawiając mu w ustach słony smak krwi z rozbitych warg. Czuł, jak nieumarły sędzia gotów porwać jest jego duszę, by skazać go na męki za wszelkie złe uczynki i przewinienia. Był tuż tuż...
Ostatkiem przytomności umysłu cisnął petardę świetlną, rozjaśniając całą grotę jasnym blaskiem. Dla oczu przywykłych do mroku był to bolesny cios.
Gdy Azrael odzyskał wzrok, jego przeciwnika już nie było. Pozostał po nim jedynie kapelusz, charakterystyczny znak krwawego cechu, do którego należał. Asur nie miał sił go ścigać. Ból i utrata krwi sprawiały, że ledwo trzymał się na nogach. Za chwilę straci przytomność i nie miał pewności, czy znów się obudzi.
Zdrową ręką zbadał, czy obecna jest rana wylotowa. Nie stwierdził takowej, co stwarzało mu pewną szansę.
Muszę upaść na plecy. To powinno zmniejszyć krwotok do czasu przybycia pomocy... jeśli zdążą...
Nie zauważył upadku. Stwierdził tylko z ulgą, że widzi sklepienie groty, zanim nadeszła ciemność...
Dlaczego się ujawnił? Czemu pragnął, by kości karawany zbielały na słońcu, miast dopuścić, by sięgła celu?
Na to przyjdzie czas później. Jedyne istotne pytanie brzmiało krótko i nieskomplikowanie: winny czy niewinny? Azrael znał odpowiedź.
Za śmierć tych, pośród orszaku pana z Mousillion, którzy byli niewinni, a także leśnych elfów, Anioł Śmierci musiał wymierzyć karę. Intencje nie miały znaczenia.
Miecz zgrzytnął metalicznie, niosąc się po grocie upiornym echem. Jego jaśniejący zimno słabymi refleksami sztych zwrócił się ku tajemniczemu napastnikowi.
- Chodź! Anioł Śmierci cię oczekuje...- rzucił powoli, stanowczym tonem.
Łowca zakręcił swą niecodzienną bronią z zadziwiającą szybkością, zostawiając tylko smugi w powietrzu. Stal zgrzytnęła po Ithilmarze, odskakując momentalnie, po czym uderzyła ponownie, szybko i precyzyjnie, niczym atak jadowitego węża ukrytego pośród liści. Azrael i tym razem zasłonił się tarczą, wyprowadzając szybkie cięcie z dołu jako kontrę. Nieskrępowany pancerzem adwersarz uskoczył lekko, dźgając z wyskoku, lecz jego ostrze zbite zostało na bok, a on sam poczuł jak krw spływa mu po policzku.
Odskoczył na bezpieczny dystans, po czym przejechał odzianą w skrórzaną rękawicę dłonią po licu. Uśmiechnął się lekko na widok krwi.
- Używasz zastraszenia i efektowne sztuczki, by pokonać przeciwnika- rzucił jakby z rozbawieniem- Ja jednak nie jestem trzęsącym portkami zbirem Aniele Śmierci.
Ostatnie słowa wymówił z wyraźnym szyderstwem. Nim jednak Azrael zdołał sięgnąć go mieczem, tamten jednym ruchem wyciągnął pistolet, wycelował i nacisnął spust. Padł strzał.
Huk był ogłuszający. Dym drażnił oczy i nozdrza, a piekący ból w barku potwierdził przypuszczenia Azraela, że nie był to standardowy pistolet imperialny. Prędzej ręczna armata.
Kula przeszła przez tarczę i pancerz, przebijając ramię. Siła impaktu zatrzęsła elfem, rozchodząc się falą bólu po okolicy. Bark nie wytrzymał, a kość ramienna wyskoczyła ze stawu, co tylko pogłębiło cierpienia.
Azrael odruchowo zastawił się mieczem przed natychmiastowym atakiem inkwizytora, ciesząc się w duchu, że ulepszony pistolet o podwyższonej mocy był jeszcze mniej celny od standardowego odpowiednika, dzięki czemu nie skończył z przestrzeloną czaszką.
Zbił nadchodzący cios na bok, tnąc w odpowiedzi z ukosa, jednak przeciwnik miał nad nim przewagę obu sprawnych ramion, czego nie omieszkał wykorzystać. Kolejny atak ciął niegroźnie łowcą po torsie, zaś on wykorzystał lukę w obronie, wytrącając miecz Azraelowi.
-Twoja zbroja... nie jest taka straszna- rzekł, wznosząc broń do ostatecznego ciosu.
- Prawda?- rzucił Azrael, uwalniając niewielką dawkę gazu prosto w twarz przeciwnika. Akurat, by objąć działaniem ich dwóch.
Łowca zakrztusił się, kaszląc przerywanie, cofając się odruchowo o dwa kroki. Przetarł podrażnione oczy, a gdy je otworzył, elfa w zbroi nie było. Tylko upiór...
- Winni widzą mnie inaczej- rzekł Azrael nienaturalnie głębokim głosem- Krzyczą i wrzeszczą wniebogłosy, błagając o litość.
Inkwizytor również krzyczał i wrzeszczał, starając oddalić się od upiornego króla, gubiąc przy tym swój kapelusz. Pancerna dłoń chwyciła go za nadgarstek, wykręcając go boleśnie, póki ten nie wypuścił broni. Celny cios w twarz odrzucił go do tyłu, pozostawiając mu w ustach słony smak krwi z rozbitych warg. Czuł, jak nieumarły sędzia gotów porwać jest jego duszę, by skazać go na męki za wszelkie złe uczynki i przewinienia. Był tuż tuż...
Ostatkiem przytomności umysłu cisnął petardę świetlną, rozjaśniając całą grotę jasnym blaskiem. Dla oczu przywykłych do mroku był to bolesny cios.
Gdy Azrael odzyskał wzrok, jego przeciwnika już nie było. Pozostał po nim jedynie kapelusz, charakterystyczny znak krwawego cechu, do którego należał. Asur nie miał sił go ścigać. Ból i utrata krwi sprawiały, że ledwo trzymał się na nogach. Za chwilę straci przytomność i nie miał pewności, czy znów się obudzi.
Zdrową ręką zbadał, czy obecna jest rana wylotowa. Nie stwierdził takowej, co stwarzało mu pewną szansę.
Muszę upaść na plecy. To powinno zmniejszyć krwotok do czasu przybycia pomocy... jeśli zdążą...
Nie zauważył upadku. Stwierdził tylko z ulgą, że widzi sklepienie groty, zanim nadeszła ciemność...
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Atak leśnych elfów osłabł znacząco wraz z rozprzestrzenianiem się pożaru, gdy część elfów pospieszyła do gasić alchemiczny ogień (z mizernym z resztą skutkiem) przy pomocy wody z pobliskiego potoku, pożerającego ich cenny las. Dokładnie jak przewidział to Reinhard. Jednak nie było czasu na świętowanie: chociaż on i nieznajomy mężczyzna z obandażowaną ręką przedarli się w pobliże wozów i pozostałych obrońców, to z lasu wciąż wylatywały, choć z mniejszą intensywnością, strzały, zaś Bretończycy wciąż walczyli pośród zwalonych pni, obalonych namiotów i zdruzgotanych wraków wozów ze wściekłymi dzikusami z lasu.
- Musimy znaleźć ich przywódcę. - Powiedział donośnym, ale spokojnym, niemal wypranym z emocji tonem von Preuss do towarzysza.
- Inaczej będą nas ścigać wiem, ale bieg przez polanę ostrzeliwaną przez leśne elfy to samobójstwo. - Z tym wybraniec musiał się zgodzić. Groty strzał raz po raz rykoszetowały od skośnych profili inkwizycyjnego pancerza, dodatkowo wzmocnionymi przez chaotyczną transformację, jednak pozostali obecni na polu walki nie mogli cieszyć się tak nieprzeniknioną ochroną. - Poza tym ktoś musi bronić drogi ucieczki! - Reinhard musiał przyznać tamtemu rację. Już miał odpowiedzieć, gdy nagle przeszedł go dreszcz, tak jakby na ułamek sekundy zewsząd dobiegło go echo niemego krzyku tysięcy gardeł, krótkie jak strzał z bicza. Było to nagłe uderzenie energii chaosu, na które wyczuliła łowcę jego mutacja. Fala ostro wybiła się na tle emocjonalnej kipieli bitwy rezonującej na cienkiej powierzchni Osnowy, jakby niewidzialny dobosz uderzył w stopniowo rozmiękającą od krwi i potu membranę niezmierzonego bębna. Inkwizytor-renegat niemal słyszał, jak udręczona rzeczywistość trzeszczy, szarpana z obydwu stron, jeśli o stronach w ogóle może być mowa, lecz wytrzymała i nie wpuściła grozy spoza świata. W rzeczy samej, las obumarł w okamgnieniu, trawa zżółkła, pnie poszarzały, a elfy znajdujące się w strefie zniszczenia padły jak ścięte, ich ciała rozpadły się w popiół. Chwilę później masywne konary pradawnych drzew z trzaskiem łamały się nie mogąc utrzymać własnego ciężaru i spadały na wyjałowioną ziemię rozwalając się z głuchymi tąpnięciami w sterty spróchniałych drzazg, wzbijając tumany brudnego kurzu. - Nekromanta! To nasza szansa! - Sapnął nieznajomy, na widok odgrywającej się przed nim destrukcji. "Faktycznie, to fachowiec." - Pomyślał Reinhard. "Nie wie jednak, że entropia, w każdej formie to domena Nurgla, on widzi tylko nekromantę, będąc ślepym na prawdziwą naturę manifestacji chaosu." Wybraniec zerknął tylko na boki i ruszył w martwy las, pancernymi butami roztrącając gładki jak popiół pył, w który obracała się trawa, bez wysiłku przebijając zwalone kłody, niczym wiechcie słomy i krusząc obleczone w skorodowany brąz szkielety elfów jak liście padające wokoło niczym płatki śniegu w kolorze sepii.
Za jego plecami rozległ się dźwięk trąbki https://www.youtube.com/watch?v=Vna4AAC1bdE, niosący się echem w spustoszonej gęstwinie i tętent kopyt zwalistych koni rycerskich, w pełnym pędzie masakrujących pierzchających elfów*. Jednak von Preuss nie oglądał się za siebie, całą uwagę poświęcając analizie otoczenia. Nie było to po prawdzie takie trudne, gdyż kawałek przed sobą ujrzał wielkie, białe drzewo, obwieszone makabrzycznie okaleczonymi ciałami długouchów, podświetlone poświatą płonącej żywicy z bajorka wokół niego i znikającą w wykrocie pod pniem znajomą postać, oraz grupę kilku innych osób, z czego jedna silnie emanowała chaosem, rozpoznał w nim zawodnika spod karczmy.
Osobnik ów, który wszedł pod drzewo, zdecydowanie był elfem, prawdopodobnie Druchii, sądząc po ostentacyjnie straszliwej zbroi. "To musi być to ich Drzewo Życia. Któż mógł to zrobić? Na pewno nie ci tutaj, nie mieli by czasu." - stosowna informacja natychmiast wynurzyła się z otchłani pamięci, wzruszonej odpowiednim skojarzeniem. Odpowiedź na drugie pytanie natomiast, jakakolwiek by nie była Dotarłszy do nory, wybraniec napotkał jednak pewien problem: tunel był bardzo ciasny, przez co w wielu miejscach musiał przeciskać się na siłę, masywną zbroją ryjąc głębokie wyżłobienia w ścianach i rozrywając wszechobecne plątaniny korzeni. Z głębi tunelu słychać było coraz wyraźniej odgłosy walki, głośny huk strzału i stłumioną rozmowę. Gdy wreszcie zamaskowany łowca wyswobodził się z ciasnego, ziemnego korytarzyka, znalazł się w dość przestronnej jamie, oświetlonej leżącą na klepisku pochodnią. Pomarańczowy ogień płonął mimo wilgoci, dzięki nasączeniu sznura smołą. Chybotliwe światło sięgało aż do sklepienia, pokrytego gęstą plątaniną korzeni, rzucających falujące hipnotycznie cienie, przywodzące na myśl kłębowisko węży, które jakaś siła dla żartu z grawitacji przykleiła do sufitu. Tam zaś gdzie nie dochodziło światło pochodni, roztaczały bladą poświatę jakieś galaretowate porosty albo grzyby. Właśnie tam, na granicy światła i mroku, białe oczy Reinharda spostrzegły leżącą nieruchomo sylwetkę w czarnej zbroi, nieopodal zaś walał się aż nazbyt dobrze znany mu kapelusz... "Czy to możliwe? Czy ona..." Zapytał sam siebie von Preuss. Po raz pierwszy od dawna czuł niepokój. W mgnieniu oka przypadł do leżącego wojownika w upiornej zbroi. Stracił dużo krwi, ale żył. Takie rany zadawało działko ręczne, niemal wyłącznie używane przez inkwizytorów imperialnych. Przez chwilę Reinhard chciał przeszukać dokładnie jaskinię, ale porzucił ten pomysł. Bądź co bądź, był to zawodnik, jego przetrwanie było kluczowe dla przeprowadzenia areny, a tym samym realizacji zamierzeń wybrańca. Podniósł więc leżącą obok pochodnię i przypalił ranę. Na szczęście dla elfa, nie był przytomny, a nawet jeśli, zapewne stracił przytomność od razu po przytknięciu ognia. "Dobra, teraz się przynajmniej nie wykrwawi." - Pomyślał zamaskowany i obrzucił bacznym spojrzeniem jaskinię. Zabrał z ziemi kapelusz i przyjrzał się uważnie zdobiącej go broszy. Stylizowana czaszka na literze "I" miała dwie skrzyżowane piszczele - symbol Ordo Xenos, więc to nie mogła być ona... Za to wyjaśniało się, kto pozabijał leśne elfy i przyczepił do ich świętego drzewa. Reinhardowi ulżyło, odpruł tylko broszę i schował ją do kieszeni płaszcza. Kapelusz cisnął w cień, jego właściciela tu nie było - tylko on i upiorny rycerz. Z (z teraz już nie) wąskiego korytarzyka zaczęły dochodzić sapania krasnoludów i stuk ich ciężkich kroków. Reinhard obrócił się niespiesznie w ich stronę, jednak nie będąc pewien reakcji przybyszów, ani tym bardziej ich tożsamości odruchowo położył dłoń na rękojeści Gotterdammerunga, w drugą zaś ujął harpun, zdecydowany w razie czego bronić nieprzytomnego współzawodnika.
[*jak Korwin lewaków, ale nie mogłem tego dopisać, z oczywistych przyczyn.
Poza tym Byqu mnie ubiegł i musiałem trochę zmienić sytuację. Ale spoko, Inkwizycja ściga zawsze do końca.]
- Musimy znaleźć ich przywódcę. - Powiedział donośnym, ale spokojnym, niemal wypranym z emocji tonem von Preuss do towarzysza.
- Inaczej będą nas ścigać wiem, ale bieg przez polanę ostrzeliwaną przez leśne elfy to samobójstwo. - Z tym wybraniec musiał się zgodzić. Groty strzał raz po raz rykoszetowały od skośnych profili inkwizycyjnego pancerza, dodatkowo wzmocnionymi przez chaotyczną transformację, jednak pozostali obecni na polu walki nie mogli cieszyć się tak nieprzeniknioną ochroną. - Poza tym ktoś musi bronić drogi ucieczki! - Reinhard musiał przyznać tamtemu rację. Już miał odpowiedzieć, gdy nagle przeszedł go dreszcz, tak jakby na ułamek sekundy zewsząd dobiegło go echo niemego krzyku tysięcy gardeł, krótkie jak strzał z bicza. Było to nagłe uderzenie energii chaosu, na które wyczuliła łowcę jego mutacja. Fala ostro wybiła się na tle emocjonalnej kipieli bitwy rezonującej na cienkiej powierzchni Osnowy, jakby niewidzialny dobosz uderzył w stopniowo rozmiękającą od krwi i potu membranę niezmierzonego bębna. Inkwizytor-renegat niemal słyszał, jak udręczona rzeczywistość trzeszczy, szarpana z obydwu stron, jeśli o stronach w ogóle może być mowa, lecz wytrzymała i nie wpuściła grozy spoza świata. W rzeczy samej, las obumarł w okamgnieniu, trawa zżółkła, pnie poszarzały, a elfy znajdujące się w strefie zniszczenia padły jak ścięte, ich ciała rozpadły się w popiół. Chwilę później masywne konary pradawnych drzew z trzaskiem łamały się nie mogąc utrzymać własnego ciężaru i spadały na wyjałowioną ziemię rozwalając się z głuchymi tąpnięciami w sterty spróchniałych drzazg, wzbijając tumany brudnego kurzu. - Nekromanta! To nasza szansa! - Sapnął nieznajomy, na widok odgrywającej się przed nim destrukcji. "Faktycznie, to fachowiec." - Pomyślał Reinhard. "Nie wie jednak, że entropia, w każdej formie to domena Nurgla, on widzi tylko nekromantę, będąc ślepym na prawdziwą naturę manifestacji chaosu." Wybraniec zerknął tylko na boki i ruszył w martwy las, pancernymi butami roztrącając gładki jak popiół pył, w który obracała się trawa, bez wysiłku przebijając zwalone kłody, niczym wiechcie słomy i krusząc obleczone w skorodowany brąz szkielety elfów jak liście padające wokoło niczym płatki śniegu w kolorze sepii.
Za jego plecami rozległ się dźwięk trąbki https://www.youtube.com/watch?v=Vna4AAC1bdE, niosący się echem w spustoszonej gęstwinie i tętent kopyt zwalistych koni rycerskich, w pełnym pędzie masakrujących pierzchających elfów*. Jednak von Preuss nie oglądał się za siebie, całą uwagę poświęcając analizie otoczenia. Nie było to po prawdzie takie trudne, gdyż kawałek przed sobą ujrzał wielkie, białe drzewo, obwieszone makabrzycznie okaleczonymi ciałami długouchów, podświetlone poświatą płonącej żywicy z bajorka wokół niego i znikającą w wykrocie pod pniem znajomą postać, oraz grupę kilku innych osób, z czego jedna silnie emanowała chaosem, rozpoznał w nim zawodnika spod karczmy.
Osobnik ów, który wszedł pod drzewo, zdecydowanie był elfem, prawdopodobnie Druchii, sądząc po ostentacyjnie straszliwej zbroi. "To musi być to ich Drzewo Życia. Któż mógł to zrobić? Na pewno nie ci tutaj, nie mieli by czasu." - stosowna informacja natychmiast wynurzyła się z otchłani pamięci, wzruszonej odpowiednim skojarzeniem. Odpowiedź na drugie pytanie natomiast, jakakolwiek by nie była Dotarłszy do nory, wybraniec napotkał jednak pewien problem: tunel był bardzo ciasny, przez co w wielu miejscach musiał przeciskać się na siłę, masywną zbroją ryjąc głębokie wyżłobienia w ścianach i rozrywając wszechobecne plątaniny korzeni. Z głębi tunelu słychać było coraz wyraźniej odgłosy walki, głośny huk strzału i stłumioną rozmowę. Gdy wreszcie zamaskowany łowca wyswobodził się z ciasnego, ziemnego korytarzyka, znalazł się w dość przestronnej jamie, oświetlonej leżącą na klepisku pochodnią. Pomarańczowy ogień płonął mimo wilgoci, dzięki nasączeniu sznura smołą. Chybotliwe światło sięgało aż do sklepienia, pokrytego gęstą plątaniną korzeni, rzucających falujące hipnotycznie cienie, przywodzące na myśl kłębowisko węży, które jakaś siła dla żartu z grawitacji przykleiła do sufitu. Tam zaś gdzie nie dochodziło światło pochodni, roztaczały bladą poświatę jakieś galaretowate porosty albo grzyby. Właśnie tam, na granicy światła i mroku, białe oczy Reinharda spostrzegły leżącą nieruchomo sylwetkę w czarnej zbroi, nieopodal zaś walał się aż nazbyt dobrze znany mu kapelusz... "Czy to możliwe? Czy ona..." Zapytał sam siebie von Preuss. Po raz pierwszy od dawna czuł niepokój. W mgnieniu oka przypadł do leżącego wojownika w upiornej zbroi. Stracił dużo krwi, ale żył. Takie rany zadawało działko ręczne, niemal wyłącznie używane przez inkwizytorów imperialnych. Przez chwilę Reinhard chciał przeszukać dokładnie jaskinię, ale porzucił ten pomysł. Bądź co bądź, był to zawodnik, jego przetrwanie było kluczowe dla przeprowadzenia areny, a tym samym realizacji zamierzeń wybrańca. Podniósł więc leżącą obok pochodnię i przypalił ranę. Na szczęście dla elfa, nie był przytomny, a nawet jeśli, zapewne stracił przytomność od razu po przytknięciu ognia. "Dobra, teraz się przynajmniej nie wykrwawi." - Pomyślał zamaskowany i obrzucił bacznym spojrzeniem jaskinię. Zabrał z ziemi kapelusz i przyjrzał się uważnie zdobiącej go broszy. Stylizowana czaszka na literze "I" miała dwie skrzyżowane piszczele - symbol Ordo Xenos, więc to nie mogła być ona... Za to wyjaśniało się, kto pozabijał leśne elfy i przyczepił do ich świętego drzewa. Reinhardowi ulżyło, odpruł tylko broszę i schował ją do kieszeni płaszcza. Kapelusz cisnął w cień, jego właściciela tu nie było - tylko on i upiorny rycerz. Z (z teraz już nie) wąskiego korytarzyka zaczęły dochodzić sapania krasnoludów i stuk ich ciężkich kroków. Reinhard obrócił się niespiesznie w ich stronę, jednak nie będąc pewien reakcji przybyszów, ani tym bardziej ich tożsamości odruchowo położył dłoń na rękojeści Gotterdammerunga, w drugą zaś ujął harpun, zdecydowany w razie czego bronić nieprzytomnego współzawodnika.
[*jak Korwin lewaków, ale nie mogłem tego dopisać, z oczywistych przyczyn.
Poza tym Byqu mnie ubiegł i musiałem trochę zmienić sytuację. Ale spoko, Inkwizycja ściga zawsze do końca.]
Z jej małego ogniska, pożoga szybko rozeszła się na cały las. Na krótką metę, było to doskonałe rozwiązanie. W obliczu pożaru, zagrożenie ze strony leśnych elfów właściwie przestało istnieć. Denethrill i Zarthyon mieli okazję się rozejrzeć. Sytuacja była taka, że wszyscy rozbiegli się po polanie, obozie i lesie i właściwie nie wiadomo było gdzie jest połowa orszaku. Na pewno brakowało kilku wyróżniających się zawodników. W tym momencie, pożar który mógł się przerodzić w bardzo duży problem, został nagle przerwany przez dziwne zachwianie rzeczywistością. Denethrill chłonęła każdą sekundę zjawiska, chociaż trwało zaledwie chwilę. Jednak i tak nie była w stanie stwierdzić co mogło spowodować obumarcie całej pobliskiej roślinności. Bez wątpienia była to potężna magia.
- Nie podoba mi się ten brak niektórych zawodników. - Mruknął Zarthyon chowając miecz do pochwy. - Zawodnicy to Arena, a Areny mieliśmy pilnować i raportować Wiedźmiemu Królowi.
- O wilku mowa. - Odpowiedziała czarodziejka na widok potężnego wojownika, zakutego w imponującą zbroję, który ruszył ku krawędzi lasu. - Idę za nim.
Gwardzista tylko przytaknął i również ruszył biegiem. Denethrill została lekko z tyłu, ale wreszcie dotarła do białego drzewa, przyozdobionego elfami, pod którym stał Zarthyon.
- Wszedł do środka. - Oznajmił.
- Dzięki, że zaczekałeś.
Weszła pierwsza nie sprawdzając czy poszedł za nią. Kilka razy miała już ochotę zawrócić, ze względu na ciasnotę korytarza, ale parła dalej. Wypełnienie woli Malekitha była zdecydowanie ponad drobnymi zadrapaniami czy złamanym paznokciem. W końcu trudności się skończyły wraz z tunelem i weszła do sporej sali, gdzie na środku nie dało się nie zauważyć wielkiego wojownika, którego ścigali i Azraela, którego poznała w karczmie. Ten drugi leżał na ziemi.
- Co z nim? - Spytała człowieka, który najwyraźniej był gotowy do obrony przed tym co miało wyjść z któregoś z tuneli.
- Rana postrzałowa. - Odburknął, wyraźnie nie ufając czarodziejce Druchii.
- Pozwól mi to obejrzeć.
Nieznajomy wyglądał, jakby przez chwilę rozważał czy ją do niego dopuścić, ale w końcu niechętnie to zrobił. Denethrill pochyliła się nad rannym i aż podskoczyła.
- Rana postrzałowa? Chyba raczej krater! - Przyjrzała się dokładniej. - I jak profesjonalnie przypalony.
Człowiek nie odpowiedział, nie bardzo przejmując się słowami czarodziejki. Denethrill za to zastanowiła się chwilę. Może i nie krwawił, ale obrażenia wewnętrzne musiały być olbrzymie, sądząc po rozmiarach dziury wylotowej. To była naprawdę poważna sprawa. Nienawidziła tego, ale to było jedyne rozwiązanie. Już raz musiała sięgać dzisiaj do innej domeny niż mrocznej magii, ale kulami ognia przynajmniej mogła siać zniszczenie. Coś w czym magowie mrocznych elfów, byli jednymi z najlepszych. Ale aż brało ją obrzydzenie na samą myśl skorzystania z leczących właściwości domeny życia. Zabrała się za składanie inkantacji, chociaż szło jej to wyjątkowo opornie. Z każdą sekundą miała coraz bardziej wrażenie, że prędzej to ona padnie tu trupem. Tak jak czuła, że kości i mięśnie Anioła Śmierci wracają do należytego stanu, tak czuła też coraz większe mdłości. Ostatecznie jak tylko stwierdziła, że tyle wystarczy, zamknęła przepływ mocy i padła na ziemię. Złapały ją jakieś ręce tuż nad ziemią.
- Czemu go wyleczyłaś. - Mruknął Zarthyon. - Przecież to Assur.
- Przede wszystkim zawodnik. - Odpowiedziała cicho. - A Malekith na pewno by chciał, żeby Arena odbyła się bez zakłóceń.
Gwardzista musiał przyznać jej rację i pomógł jej się oprzeć o jakiś korzeń, których było tu pełno.
- Co teraz? - Zapytał czarodziejkę. - Nie jesteśmy nawet w połowie drogi na miejsce walk, a dzieje się, aż za dużo.
- Nie podoba mi się ten brak niektórych zawodników. - Mruknął Zarthyon chowając miecz do pochwy. - Zawodnicy to Arena, a Areny mieliśmy pilnować i raportować Wiedźmiemu Królowi.
- O wilku mowa. - Odpowiedziała czarodziejka na widok potężnego wojownika, zakutego w imponującą zbroję, który ruszył ku krawędzi lasu. - Idę za nim.
Gwardzista tylko przytaknął i również ruszył biegiem. Denethrill została lekko z tyłu, ale wreszcie dotarła do białego drzewa, przyozdobionego elfami, pod którym stał Zarthyon.
- Wszedł do środka. - Oznajmił.
- Dzięki, że zaczekałeś.
Weszła pierwsza nie sprawdzając czy poszedł za nią. Kilka razy miała już ochotę zawrócić, ze względu na ciasnotę korytarza, ale parła dalej. Wypełnienie woli Malekitha była zdecydowanie ponad drobnymi zadrapaniami czy złamanym paznokciem. W końcu trudności się skończyły wraz z tunelem i weszła do sporej sali, gdzie na środku nie dało się nie zauważyć wielkiego wojownika, którego ścigali i Azraela, którego poznała w karczmie. Ten drugi leżał na ziemi.
- Co z nim? - Spytała człowieka, który najwyraźniej był gotowy do obrony przed tym co miało wyjść z któregoś z tuneli.
- Rana postrzałowa. - Odburknął, wyraźnie nie ufając czarodziejce Druchii.
- Pozwól mi to obejrzeć.
Nieznajomy wyglądał, jakby przez chwilę rozważał czy ją do niego dopuścić, ale w końcu niechętnie to zrobił. Denethrill pochyliła się nad rannym i aż podskoczyła.
- Rana postrzałowa? Chyba raczej krater! - Przyjrzała się dokładniej. - I jak profesjonalnie przypalony.
Człowiek nie odpowiedział, nie bardzo przejmując się słowami czarodziejki. Denethrill za to zastanowiła się chwilę. Może i nie krwawił, ale obrażenia wewnętrzne musiały być olbrzymie, sądząc po rozmiarach dziury wylotowej. To była naprawdę poważna sprawa. Nienawidziła tego, ale to było jedyne rozwiązanie. Już raz musiała sięgać dzisiaj do innej domeny niż mrocznej magii, ale kulami ognia przynajmniej mogła siać zniszczenie. Coś w czym magowie mrocznych elfów, byli jednymi z najlepszych. Ale aż brało ją obrzydzenie na samą myśl skorzystania z leczących właściwości domeny życia. Zabrała się za składanie inkantacji, chociaż szło jej to wyjątkowo opornie. Z każdą sekundą miała coraz bardziej wrażenie, że prędzej to ona padnie tu trupem. Tak jak czuła, że kości i mięśnie Anioła Śmierci wracają do należytego stanu, tak czuła też coraz większe mdłości. Ostatecznie jak tylko stwierdziła, że tyle wystarczy, zamknęła przepływ mocy i padła na ziemię. Złapały ją jakieś ręce tuż nad ziemią.
- Czemu go wyleczyłaś. - Mruknął Zarthyon. - Przecież to Assur.
- Przede wszystkim zawodnik. - Odpowiedziała cicho. - A Malekith na pewno by chciał, żeby Arena odbyła się bez zakłóceń.
Gwardzista musiał przyznać jej rację i pomógł jej się oprzeć o jakiś korzeń, których było tu pełno.
- Co teraz? - Zapytał czarodziejkę. - Nie jesteśmy nawet w połowie drogi na miejsce walk, a dzieje się, aż za dużo.
[Nie, no spoko i tak miał przeżyć również w moim scenariuszu, z resztą domyśliłem się, że to postać kluczowa. Nie zabiłbym przecież źródła dramaturgii i głębokich przemyśleń.]Byqu pisze:[Grimgor coś wspominał, że zależy mu na przeżyciu tajemniczego łowcy, a z drugiej strony nie miałem pojęcia, jakie masz plany... wybacz... ]
-Dlaczego stanales?- Gloin spojrzal na mnie nieco zaskoczony, nigdy sie nie wahalem, a teraz stalem jak wryty.
-Tu nie ma elfow Gloin.-odpowiedzialem mu, chcialem zatrzymac Aniola Smierci, lecz nim zdolalem wydusic z siebie chocby slowo ten znikna za zakretem.- To ludzie, naznaczeni przez bostwo znane jako Sigmar.
-I?
-My pojdziemy w lewo.- wskazalem na znajdujacy sie niemal naprzeciwko, w pol zawalony otwor.-Azreal musi radzic sobie sam. Nie mozemy pozwolic by zaszli nas od tylu.
-O czym wy mowicie?- Kobra uniosl sie zdezorientowany.-Musimy isc za nim! Tam jest wrog...
-To idz ksiezniczko!- Gloin splunal zaraz pod nogi elfickiego wlocznika.- Dus mowi, ze tam jest wazniejsza robota, jasny wybor.
Z pomoca magii zwanej telekineza (w pewnym stopniu udoskonalona przeze mnie), przedarlismy sie przez gruzowisko. Bylo ciemno. Mi to nie przeszkadzalo, Gloin jednak niemal co dwa, trzy metry potykal sie o korzen, lub jakis wiekszy glaz.
-Kurwa, kurwa, kurwa...- szeptal wciaz pod nosem, w koncu wpadl na pomysl uczynienia z trzonka swojego oreza laski, ktora wyszukiwal wszelkie naturalne zagrozenia. Po paru dluzszych dla mojego brodatego przyjaciela chwilach w naszym kierunku zaczelo zblizac sie swiatlo.
-Przygotuj sie.- powiedzialem cicho, krasnolud przecisnal sie obok mnie i uniosl glowe w gore tak, bym mogl ujrzec jego pogardliwe spojrzenie.
- Patrz i sie ucz dziecino.- odpowiedzial szeptem.
Sam uzylem znow magii iluzji by znieksztalcic moj wyglad i przerazic przeciwnika, dajac nam dodatkowa chwile. Gdy swiatlo dotarlo do mojego oblicza, moje spojrzenie spotkalo sie z para niebieskich oczu. Pierwsze co zauwazylem to kapelusz, charakterystyczny dla inkwizycji, nie zaskoczyla mnie wiec jego blyskawiczna reakcja i wystrzal z pistoletu w moja strone. Pocisk trafil mnie w bark, lekko sie zachwialem i wypuscilem miecz z reki. Gloin jednak wiedzial co robic, bezszelestnie (jak na niego) ruszyl w strone mlodego lowcy i przepolowil go swoim toporem. Nikt nie mogl miec z nim szans w tak waskim korytarzu, szli jak bydlo na rzez.
Po tym jak posililem sie duszami dwoch tuzinow inkwizytorow, glownie mlodych adeptow, zajalem sie kolejnym problemem. W sporym pomieszczeniu znajdowalo sie szesnascie elfickich kobiet, skrepowanych sznurami i dotkliwie pobitych.
-Nie zrobimy wam krzydy.- staralem sie je nieco uspokoic.
-Mow za siebie!- krzyknal Gloin z zawadiackim usmiechem. Jednak sam domyslil sie w koncu powagi sytuacji i zamilkl.
-Wyjdziecie z tej nory dopiero wtedy, gdy dam wam znac.- mowilem spokojnie, z obojetna mina.- Wasi bracia zaatakowali nas, trudno bedzie wytlumaczyc reszcie, ze nie macie wobec nich zlych zamiarow.
Wyszlismy, pozostawiajac je wraz z mala szklana kula, ktora zmienie swa krystaliczna barwe na purpurowa gdy znajdziemy sie w bezpiecznej odleglosci od nich. Korytarz, ktorym sie przeciskalismy znacznie sie poszerzyl, a gdy znalezlismy sie na polanie naszym oczom ukazala sie wieksza czesc zawodnikow, w tym nieprzytomny Azreal.
-Jednak sobie nie poradzila.- Gloin parsknal smiechem widzac rany elfa.
-To Azreal kras...- mroczna elfka chciala go poprawic, lecz ten blyskawicznie jej przerwal.
-To ksiezniczka, jak i ty!- odwrocil sie napiecie i odszedl kawalek.
-Bedzie zyl.- zmierzylem wzrokiem dusze Aniola Smierci.- Jest silny.- Moj wzrom mimowolnie opadl na mezczyznie w misternie wykonanej zbroi.- W podziemiach bywa ciasno, czyz nie?
Nie odpowiedzial. Znow sie odezwalem, tym razem szeptem. Stalem tuz za nim.
- Zapewne nie wiesz, kto nimi dowodzil?
- Nie wiem o czym mowisz Nekromanto.- to ostatnie slowo wypowiedzial z wyczuwalnym obrzydzeniem.
- Tak myslalem.- ruszylem w kierunku mojego druha, czujac na sobie spojrzenie elfki i inkwizytora.
-Tu nie ma elfow Gloin.-odpowiedzialem mu, chcialem zatrzymac Aniola Smierci, lecz nim zdolalem wydusic z siebie chocby slowo ten znikna za zakretem.- To ludzie, naznaczeni przez bostwo znane jako Sigmar.
-I?
-My pojdziemy w lewo.- wskazalem na znajdujacy sie niemal naprzeciwko, w pol zawalony otwor.-Azreal musi radzic sobie sam. Nie mozemy pozwolic by zaszli nas od tylu.
-O czym wy mowicie?- Kobra uniosl sie zdezorientowany.-Musimy isc za nim! Tam jest wrog...
-To idz ksiezniczko!- Gloin splunal zaraz pod nogi elfickiego wlocznika.- Dus mowi, ze tam jest wazniejsza robota, jasny wybor.
Z pomoca magii zwanej telekineza (w pewnym stopniu udoskonalona przeze mnie), przedarlismy sie przez gruzowisko. Bylo ciemno. Mi to nie przeszkadzalo, Gloin jednak niemal co dwa, trzy metry potykal sie o korzen, lub jakis wiekszy glaz.
-Kurwa, kurwa, kurwa...- szeptal wciaz pod nosem, w koncu wpadl na pomysl uczynienia z trzonka swojego oreza laski, ktora wyszukiwal wszelkie naturalne zagrozenia. Po paru dluzszych dla mojego brodatego przyjaciela chwilach w naszym kierunku zaczelo zblizac sie swiatlo.
-Przygotuj sie.- powiedzialem cicho, krasnolud przecisnal sie obok mnie i uniosl glowe w gore tak, bym mogl ujrzec jego pogardliwe spojrzenie.
- Patrz i sie ucz dziecino.- odpowiedzial szeptem.
Sam uzylem znow magii iluzji by znieksztalcic moj wyglad i przerazic przeciwnika, dajac nam dodatkowa chwile. Gdy swiatlo dotarlo do mojego oblicza, moje spojrzenie spotkalo sie z para niebieskich oczu. Pierwsze co zauwazylem to kapelusz, charakterystyczny dla inkwizycji, nie zaskoczyla mnie wiec jego blyskawiczna reakcja i wystrzal z pistoletu w moja strone. Pocisk trafil mnie w bark, lekko sie zachwialem i wypuscilem miecz z reki. Gloin jednak wiedzial co robic, bezszelestnie (jak na niego) ruszyl w strone mlodego lowcy i przepolowil go swoim toporem. Nikt nie mogl miec z nim szans w tak waskim korytarzu, szli jak bydlo na rzez.
Po tym jak posililem sie duszami dwoch tuzinow inkwizytorow, glownie mlodych adeptow, zajalem sie kolejnym problemem. W sporym pomieszczeniu znajdowalo sie szesnascie elfickich kobiet, skrepowanych sznurami i dotkliwie pobitych.
-Nie zrobimy wam krzydy.- staralem sie je nieco uspokoic.
-Mow za siebie!- krzyknal Gloin z zawadiackim usmiechem. Jednak sam domyslil sie w koncu powagi sytuacji i zamilkl.
-Wyjdziecie z tej nory dopiero wtedy, gdy dam wam znac.- mowilem spokojnie, z obojetna mina.- Wasi bracia zaatakowali nas, trudno bedzie wytlumaczyc reszcie, ze nie macie wobec nich zlych zamiarow.
Wyszlismy, pozostawiajac je wraz z mala szklana kula, ktora zmienie swa krystaliczna barwe na purpurowa gdy znajdziemy sie w bezpiecznej odleglosci od nich. Korytarz, ktorym sie przeciskalismy znacznie sie poszerzyl, a gdy znalezlismy sie na polanie naszym oczom ukazala sie wieksza czesc zawodnikow, w tym nieprzytomny Azreal.
-Jednak sobie nie poradzila.- Gloin parsknal smiechem widzac rany elfa.
-To Azreal kras...- mroczna elfka chciala go poprawic, lecz ten blyskawicznie jej przerwal.
-To ksiezniczka, jak i ty!- odwrocil sie napiecie i odszedl kawalek.
-Bedzie zyl.- zmierzylem wzrokiem dusze Aniola Smierci.- Jest silny.- Moj wzrom mimowolnie opadl na mezczyznie w misternie wykonanej zbroi.- W podziemiach bywa ciasno, czyz nie?
Nie odpowiedzial. Znow sie odezwalem, tym razem szeptem. Stalem tuz za nim.
- Zapewne nie wiesz, kto nimi dowodzil?
- Nie wiem o czym mowisz Nekromanto.- to ostatnie slowo wypowiedzial z wyczuwalnym obrzydzeniem.
- Tak myslalem.- ruszylem w kierunku mojego druha, czujac na sobie spojrzenie elfki i inkwizytora.
[Jak to nekromanta, to pomyślałem, że gwałtownie postarza cele o tysiące lat, powodując szybki rozkład, aż wreszcie rozpadają się w mączkę kostną. Inna sprawa, że oglądałem wcześniej Indianę Jonesa i Ostatnią Krucjatę oraz czytałem Kolor z Innego Wszechświata (tak na marginesie, skoro o Lovecrafcie mowa, to kapitan Moeras z opowiadania to przetłumaczone na holenderski nazwisko Obeda Marsha z Widma nad Innsmouth . Swoją drogą ciekawi mnie, kto wyłapał wszystkie kryptocytaty i aluzje jakie umieściłem w swoich tekstach - pani od polskiego patrzy ). Chociaż faktycznie teraz jak to czytam, to z opisu wynika, jakby czar ich spalił. No i oczywiście sugerowałem się tym:Vahanian pisze:[Klafuti, taka mala uwaga ;D! To zaklece nie obraca cial w popiol, nawet nie powoduje drasniecia. Niszczy organy wewnetrzne i odrywa dusze od ciala. Ale fakt, faktem Twoj opis mnie przerazil ;D. Postaram sie zaraz cos dopisac ]
]Vahanian pisze:Trawa zczerniala, z drzew i ich chodzących odpowiedników opadly liscie, a kore natychmiast opanowal grzyb, ktory postepowal w przerazajacy tempie.
[Jak dla mnie to wręcz rozkwitło życie. Dus powinien czerpać energię ze wszystkiego. Z grzybów równieżVahanian pisze:[No rozumiem, w kazdym razie opis zaklecia byl juz przy historii postaci. A tu chodzilo bardziej o wyssanie zycia, trawa stracila tylko barwe, drzewa opanowal grzyb, a elfami nakarmilrn Dus'a ;D]
Klafuti, za wysokie progi, by wyłapać te wszystkie niuanse, ale urzekli mnie Hartigan i Nancy ]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Na południe prosto w zmrożone chmury piętrzył się nad nimi zwalisty i mroczny Masyw Orków, wiosną wraz z roztopami aż tryskający od niezliczonych rzeszy zielonoskórych, którzy zamieszkiwali jego turnie i zbocza. Po przeciwnej stronie zaś skalista ziemia rozwierała się w tytaniczną i poszarpaną paszczę Czarnej Rozpadliny, mrocznego wąwozu zamieszkiwanego przez niewypowiedziane okropieństwa, nad którym zawsze unosiły się ciemne i zimne mgły. Podobno w najszerszym punkcie rozpadlina miała blisko dwieście metrów szerokości, a dna jej nie sposób było dostrzec.
- A i tak z dwojga złego akurat pierdolone elfy musiały nas ugodzić jako trzecie... nieludzkie ścierwa... - sir Ronnel zaklął, gdy skroplony strumyczek mgły spłynął mu za kolczy kaptur. Cała kolumna jechała teraz w niesamowicie gęstej zupie szarości, zachodzącej z wiatrem od Czarnej Rozpadliny. Harrevaux był więcej niż wdzięczny, ponieważ sama świadomość tego że kilkanaście metrów na prawo od niego otwiera się otchłań która, pochłonęła już setki wędrowców - ich ciała roztrzaskane na skałach w dole stały się żerem dla żabich bestii z dna, a mousilloński rycerz nie miał zamiaru skończyć podobnie przez coś tak trywialnego jak spłoszony koń. Posuwali się więc jeden za drugim, wóz za wozem zdając się na to że konie będą podążać wyuczenie po śladach poprzedników oraz na wiedzę kilku przewodników z jakiegoś zapomnianego chutoru za lasem, wynajętych za kilka ciosów nahajkami i ostrych, szlacheckich słów.
- Jak tam morale, mój imperialny towarzyszu ? - zapytał o wiele ciszej niż zamierzał, jadącego obok wąsatego rycerza.
- Jak zawsze dobre u rycerzy, gówniane u zbrojnych... ale zważywszy na to, że urodzili się w Mousillon to lepsze ani gorsze nigdy nie będzie, aye... nawet mimo tego że dwóch nam od wczoraj zniknęło. - wymamrotał Schwaltzer. - Chyba ktoś powinien sprawdzić co z wozami. Zwłaszcza z karetą naszej... pani.
- Zrobię to po powrocie z Czarnej Rozpadliny. - rzucił z prychnięciem Ronnel, lecz widząc dziwną minę cesarskiego pospieszył z wyjaśnieniem. - Miejscowe powiedzonko. W wolnym tłumaczeniu oznacza coś koło nigdy. Dopóki nie widać słońca, dopóty wolę się trzymać na dystans.
- No, ale musisz przyznać, że w drodze tą swoją magią czy innemi wąpierzymi gusłami tego elfa w szkaradnej zbroi to wzorowo poskładała. Wiesz, po tym jak go z lasu przynieśli... a wspominając wyjazd, to chyba by nam łby urwali w stolicy gdyby coś jej się stało...
- Dobra, dobra pojadę. Choć wolałbym wspiąć się tam na lewo i spotkać całe plemię orków niż ją. - sir Harrevaux zawrócił konia i minął kilkunastu jeźdźców, piechurów o wystraszonych spojrzeniach oraz parę wozów. Na jednym z nich między beczkami wina, jechał jakiś pokiereszowany rycerz Tristana oraz dwóch zawodników - stary krasnolud z kilofem i jasnowłosy elf z włócznią.
- ...raz jeszcze dzięki wam składam. - mówił herbowy, gmerając w swej sakwie. - Gdyby nie wy to jak ten elf na jeleniu mnie nie stratuje i włócznią nie dobije... a tu włócznią zwierzę zadźgane i czaszka jezdnego w kawałkach. Oto mikstura, którą w opactwie zwędziliśmy z Antoinem, na rany pomaga zrazu... jeno... jak nią was dwóch obdzielić ?
- Ta, ta dzięki i biorę. - burknął Bafur i wyrwał długą fiolkę z zabandażowanej ręki rycerza. Na to Ramazal skrzywił się i szybko jak atakująca kobra złapał za drugi koniec naczynia.
- Złodziejski pokurczu, to nie jest tylko twoje!
- Złodziejski ?! - Bafur niczym parskający smok puścił dymek z fajki, który zaraz rozpłynął się we mgle i szarpnął nagrodą w swoją stronę, potrącając zdziwionego rycerza. - Elf ma czelność nazywać mnie złodziejem, słyszeliście ?! Hipokryty chyndożone..!
- Jak ja ci zaraz..! - groźbę Ramazala i niejako szarpaninę przerwał nagły trzask. Każdy spojrzał na swoją dłoń i ujrzał że trzyma już tylko kawałek fiolki, pękniętą stroną w górę. Kilka kropel spadło na usztywnioną nogę rycerza, gojąc ją momentalnie.
- Przeklęty elf - zepsułeś!
- Taak ? To czemu ułamałeś dwa razy większą część, chciwy karle ?! Zamień się.
- Już pędzę... drzewojebny kapiszonie.
Natychmiastową bójkę wstających na wozie zawodników, powstrzymał tylko dźwięk wyciąganego miecza przejeżdżającego sir Ronnela.
- Łajno mnie obchodzi kto, co i jak dawno temu przegiął. Okładając się tutaj możecie zrzucić wóz w przepaść. - warknął rycerz z siodła. Bafur przelał ocalały płyn do pustej manierki i uśmiechnął się pod brodą z nutką szaleństwa.
- Jeśli elf ma spaść razem z nim to mogę się poświęcić.
Ramazal westchnął z politowaniem i zeskoczył z wozu na trakt, ostrożnie unosząc swą małą porcję eliskiru.
********
Jadąc zapomnianym i prawie nieużywanym traktem od czasu tajemniczego ataku elfów, przemierzali trójkąt ziemi odgrodzonej od reszty królestwa i cywilizacji Czarną Rozpadliną. Od nazwy rodu panującego nad nim markiza nazywano go czasem Trójkątem Burgundzkim, który zdobył swą złą sławę ogromną liczbą pożartych, porwanych i zaginionych osób. W końcu dotarli do wyrastającego nad dolinką między dwoma wielkimi górami Masywu zamku o wysokim murze i dwóch strzelistych basztach. W prawdzie baron Lothar Czujny herbu Burgundowy Sokół nie cieszył się sławą dobrego gospodarza, lecz znając pogłoski o jego dumie z niezależności wobec króla i księcia plan zakładał nocleg w jego warowni. Niestety nadzieja na bezpieczną noc prysła wraz z odprawionymi z kwitkiem spod bram rycerzami.
- Cholerny staruch, groził mi kuszą! - warknął gniewnie Tristan de Castelrosse gdy mijał Ronnela. - Gdybym miał ze stu ludzi...
- Może i jest stary ale ma głowę na karku. Ja też nie wpuściłbym zbrojnej bandy za potężne mury ale z nieliczną załogą... zwłaszcza takiej bandy. - tu sir Tybalt z Bordeleaux kiwnął ku tyle kolumny i zawodnikom.
Rudolf Schwaltzer pokiwał głową.
- Trudno jedźmy dalej - pogranicze Bastonne już niedaleko. Za tym lasem rozciąga się siatka świętych źródełek i innych kapliczkowatych wabików na turystów. Nie ma tam chyba nikogo poza szurniętymi pielgrzymami i karczmami o zawyżonych cenach, dojedziemy aż do Grismerie.
Kolumna ruszyła, mijając posępny zamek wyrastający wśród mgieł. Azrael który jechał na ostatnim wozie, wciąż czując ledwo pogojone rany podparł się z wysiłkiem na worku pszenicy i wpatrzył w czarne blanki na tle gór. Tylko jego nadludzki elfi wzrok pozwolił mu mimo mgły wypatrzeć stojące na murze dwie sylwetki. Anioł Śmierci zamrugał i znów wytężył wzrok po czym osunął się do pozycji leżącej. Przysiągłby, że przez uderzenie serca widział wysoki kapelusz i znajomo powiewający płaszcz u jednego z obserwujących karawanę.
********
Olbrzymia Grismerie leniwie toczyła swe ciemne i pachnące intensywnie wilgocią oraz bagnami wody w dole, podczas gdy przejechali nad nią skalistym wzgórkiem, opartym o urwisko po drugiej stronie. Ponieważ na granicy księstw ani rycerze z Bordeleaux ani Bastończycy nie działali zbyt śmiało by nie niepokoić sąsiadów czy pątników na ich szlaku chronionym królewskim przywilejem, naturalnie więc było to idealne miejsce by do trzeciego księstwa przerzucić jakiś niewygodny towar. Na przykład szesnastkę urodzonych zabójców.
Po minięciu rzeki i wjechaniu w długi ziemny wał szczelnie porośnięty drzewami, niemal natychmiast słabo wydeptany szlak skierował ich w dół ku niższemu terenowi. Wtedy drzewa skończyły się u stóp dwóch wielkich skał, między którymi ulokowana była kamienna brama, chroniona dwiema wieżami.
- Krwawe wrota. - sapnął sir Rudolf, oglądając się na jadącą tuż za nimi karetę lady de Vinteur. - Nie do zdobycia od strony Przeklętego Księstwa. Stąd też byłoby ciężko. Gdzie indziej wieże można obejść i nie są tak dobrze pilnowane...
- Ale gdzie indziej nie przejedziemy bez walki. - rzekł z chytrym uśmiechem Ronnel. - Cofnij wszystkich rycerzy na tyły by mieli oko na zawodników. Może jakimś cudem nie zorientowali się, że zmierzają na turniej w Mousillon, ale widok Kordonu Ochronnego może dać niektórym ostro do myślenia na temat legalności ich zabawy... a teraz nie możemy sobie pozwolić by czmychnęli nam przed turniejem. Za bramą już nie będzie odwrotu.
Rudolf Schwaltzer niepwenie wpatrzył się jak drzemiący na trawie łucznicy i zbrojni wskakują do wież i zatrzaskują grube drzwi a nad bramą zapanowało poruszenie.
- A co ty zrobisz ? - zapytał imperialny, podkręcając rudego wąsa.
- Pojadę pogadać. - zaśmiał się Ronnel i ruszył stępa, machając mierzącym do niego łucznikom. - Jak miałbym zginąć to weźcie bramę szturmem.
Harrevaux stanał w cieniu dwóch wież, połączonych grubą bramą i zdjął hełm by mrużąc oczy od słabego słońca, wypatrzeć postacie na czubku baszt. Wtedy strzała wbiła się tuż przed kopytami jego rumaka.
- Typowa gościnność tych gburów z kordonu... - szepnął Ronnel, gdy przerwał mu tubalny głos z góry.
- Kim jesteście i czemu zbliżacie się taką liczbą do posterunku kordonu, sir ? - głos najwyraźniej nie czekał na odpowiedzi. - Jestem sir Berric z Blackhaven i powierzono mi pieczę nad tą częścią granicy.
Sir Berric ? Ronnel zaklął w duszy, słysząc imię odmienne od rycerza który przepuścił ich w tamtą stronę. Niedobrze... cholera. Zrobił jednak dobrą minę do złej gry.
- Jestem sir Ronnel Harrevaux, a tam przy wozach to moi towarzysze i słudzy oraz najemnicy. - wymyśl coś, do pioruna... - My... chronimy wiezioną żywność podarowaną przez pielgrzymów by ofiarować ją tym biedakom za kordonem, tak jak Pani miłosierna przykazała.
Głos na górze ucichł na długą, pełną napięcia minutę po czym znów się odezwał.
- Niebywale szlachetnie... nawet bym was przepuścił... gdybyście nie poszli z nią prosto do Czarnego Rycerza! - ostatnie słowa rycerz wykrzyczał niemal tryumfalnie.
- Co takiego ? - odparł z teatralnym przejęciem sir Ronnel. - Jak śmiesz posądzać wierne sługi Pani o...
- Wierne sługi pani nie mają zbrojnych w barwach dawnego herbu księstwa w czasach po stokroć przeklętego Maldreda! - wykrzyknął ironicznie inny głos. - Nasi zwiadowcy was widzieli, zanim zmieniliście im opończe! Pewnikiem broń i wikt przemycacie dla armii tego piekielnego uzurpatora... niedoczekanie! Zaraz zadmiemy w róg i pięć setek ludzi zjedzie się by was pojmać... chybać się poddacie...
Szlag. Nie pomyśleliśmy o ewentualnych czujkach. Kordon robi się coraz bardziej uciążliwy z przejazdu na przejazd. Już po nas... chyba że... Ronnel miał już tylko jedno zagranie w rękawie. Prawda, że cholernie ryzykowne ale gorzej i tak już nie będzie...
- Zaczekajcie moment, dobrzy panowie! Dajcie chwilę by się wytłumaczyć... - zawołał Harrevaux po czym wytężył pamięć w poszukiwaniu imienia... - Dziesiętniku Moy, jesteście tam ?!
Z góry po szmerze zdziwionych głosów odpowiedział mu niepwenie jeden, zachrypnięty i chłopski do bólu.
- T-tak p-panie...
- Czy tych... rycerzy tam z góry mianował twój pan ?
- Ja.. n-n... nie... - w głosie plebeja ważył się strach przed dowódcami a jego potężnym feudałem. Wynik był oczywisty, tym bardziej oczywisty dla Ronnela gdyż ten znał jego tożsamość. - Stary sir Hruodald zaniemógł i zastąpili go ludzie samego księcia Bordeleaux...
Dobrze.
- Moy, czy wiesz jak bardzo wścieknie się twój pan jeśli ci tutaj przeszkodzą jego przyjacielowi ? Co więcej jestem przekonany, że jego gniew spadnie właśnie na ciebie... a brat jego książęcej mości nigdy nie szczędził podmorskich klatek dla ludzi, którzy go rozgniewali!
Wszystko albo nic. Po chwili sir Berric znów zabrzmiał z góry.
- Co ty pleciesz, mousillońska gnido..? Quentin, brat księcia Alberyka ? Bez sensu...
Drugi kasztelan miał mniej ciekawości do słów.
- Won mi stąd Moy bo zabiję! Łucznicy! Na moją komendę... ognia!
Grad strzał nie zasypał Ronnela ani nikogo w dole. Zato sir Berric i jego kompan byli wyraźnie zdziwieni.
- Ogłuchliście, chłopskie ścierwa ?! Strzelać! Co się..?
- Coś z wami nie tak ? Co wy... Co wy robicie ? Na stanowiska..! Ej, gdzie?!
Ronnel z pełnym uśmiechem rozparł się w siodle, słuchając jak na szczycie wieży wybucha kotłowanina, krzyk sir Berrica, trzask stali i krótki szczęk oręża po którym nastąpił nagły huk. Ronnel zdziwił się gdy zobaczył że jeden z rycerzy z błyskawicą w herbie, być może sir Berric wyskoczył z wieży, uchodząc zemście podkomendnych. Sir Harrevaux podjechał do pokiereszowanej zbroi, leżącej płasko na ziemi i pchnięciem miecza ukrócił męki połamanego rycerza. Wtem drugi herb zabłysnął na blankach.
- Czyżby i ten miał skakać ?
Lecz tym razem skok rycerza-kasztelana urwał się w połowie wieży, gdy łańcuch zawinięty wokół jego szyi napiął się z brzękiem. Wisielec momentalnie zczerwieniał i zaczął się desperacko szarpać, kalecząc ogniwami szyję.
Nad murem ukazała się szczera, zarośnięta morda dziesiętnika.
- Daliśma radę jaśnie panie... zaraz bramę otworzym. - rzucił pokornie chłop.
Rzeczywiście dwa kwadranse później ostatni wóz mijał już bramę, wjeżdżając oficjalnie do Mousillon. Mijający ich zawodnicy dziwnie patrzyli się na zaistniałą scenę i obserwujących ich łuczników. Lord Eist Havdon, wręcz zbladł przejeżdżając pod rycerzem wciąż szamoczącym się w długiej i okrutnej sekwencji kolejnego tracenia i odzyskiwania przytomności bez tchu aż do śmierci która nastąpi za parę godzin.
- Doskonale, tym razem przypomnijcie tylko swemu panu by pilnował czy załogą dowodzą jego PEWNI ludzie. - rzucił Ronnel ku górze, gdy brama zatrzasnęła się za nimi.
- A co z nimi... znaczy.. eee jaśnie trupami... panie ? - wydukał Moy z muru.
- Powiedzcie, że zginęli dzielnie broniąc bramy przed atakiem bestii z okolicy... żegnajcie, dziesiętniku. Przekażcie skrycie uznania Czarnego Rycerza księciu Quentinowi. - rycerz skinął głową i pogalopował za karawaną przez nieurodzajne połacie ziemi rozciągające się przed bagnami na granicach Mousillon. Mijany lord Eist nie krył oburzenia.
- To... hańba. - wydyszał Havdon, nawet nie patrząc na rozmówcę.
- Hańba, wasza lordowska mość ? Hahaha... witamy w Mousillon!
[ Dobra, przyspieszyłem i jesteśmy już wiadomo gdzie. Jeśli ktoś chce się bliżej zapoznać na potrzeby dalszego rolpleja z tą 'cudowną' krainą to polecam ściągnąć z chomika czy inaczej zapoznać się z krótkim podręcznikiem do wfrp, "Baronia Przeklętych", raczej warto
No i poszła ostatnia miksturka, a właściwie dwie. Nie mogłem się zdecydować więc Bafur dostaje trzecią Miksturę Zdrowia, a Ramazal pomniejszą miksturkę zdrowia. Have fun and stay with us, już niedługo walki ]
- A i tak z dwojga złego akurat pierdolone elfy musiały nas ugodzić jako trzecie... nieludzkie ścierwa... - sir Ronnel zaklął, gdy skroplony strumyczek mgły spłynął mu za kolczy kaptur. Cała kolumna jechała teraz w niesamowicie gęstej zupie szarości, zachodzącej z wiatrem od Czarnej Rozpadliny. Harrevaux był więcej niż wdzięczny, ponieważ sama świadomość tego że kilkanaście metrów na prawo od niego otwiera się otchłań która, pochłonęła już setki wędrowców - ich ciała roztrzaskane na skałach w dole stały się żerem dla żabich bestii z dna, a mousilloński rycerz nie miał zamiaru skończyć podobnie przez coś tak trywialnego jak spłoszony koń. Posuwali się więc jeden za drugim, wóz za wozem zdając się na to że konie będą podążać wyuczenie po śladach poprzedników oraz na wiedzę kilku przewodników z jakiegoś zapomnianego chutoru za lasem, wynajętych za kilka ciosów nahajkami i ostrych, szlacheckich słów.
- Jak tam morale, mój imperialny towarzyszu ? - zapytał o wiele ciszej niż zamierzał, jadącego obok wąsatego rycerza.
- Jak zawsze dobre u rycerzy, gówniane u zbrojnych... ale zważywszy na to, że urodzili się w Mousillon to lepsze ani gorsze nigdy nie będzie, aye... nawet mimo tego że dwóch nam od wczoraj zniknęło. - wymamrotał Schwaltzer. - Chyba ktoś powinien sprawdzić co z wozami. Zwłaszcza z karetą naszej... pani.
- Zrobię to po powrocie z Czarnej Rozpadliny. - rzucił z prychnięciem Ronnel, lecz widząc dziwną minę cesarskiego pospieszył z wyjaśnieniem. - Miejscowe powiedzonko. W wolnym tłumaczeniu oznacza coś koło nigdy. Dopóki nie widać słońca, dopóty wolę się trzymać na dystans.
- No, ale musisz przyznać, że w drodze tą swoją magią czy innemi wąpierzymi gusłami tego elfa w szkaradnej zbroi to wzorowo poskładała. Wiesz, po tym jak go z lasu przynieśli... a wspominając wyjazd, to chyba by nam łby urwali w stolicy gdyby coś jej się stało...
- Dobra, dobra pojadę. Choć wolałbym wspiąć się tam na lewo i spotkać całe plemię orków niż ją. - sir Harrevaux zawrócił konia i minął kilkunastu jeźdźców, piechurów o wystraszonych spojrzeniach oraz parę wozów. Na jednym z nich między beczkami wina, jechał jakiś pokiereszowany rycerz Tristana oraz dwóch zawodników - stary krasnolud z kilofem i jasnowłosy elf z włócznią.
- ...raz jeszcze dzięki wam składam. - mówił herbowy, gmerając w swej sakwie. - Gdyby nie wy to jak ten elf na jeleniu mnie nie stratuje i włócznią nie dobije... a tu włócznią zwierzę zadźgane i czaszka jezdnego w kawałkach. Oto mikstura, którą w opactwie zwędziliśmy z Antoinem, na rany pomaga zrazu... jeno... jak nią was dwóch obdzielić ?
- Ta, ta dzięki i biorę. - burknął Bafur i wyrwał długą fiolkę z zabandażowanej ręki rycerza. Na to Ramazal skrzywił się i szybko jak atakująca kobra złapał za drugi koniec naczynia.
- Złodziejski pokurczu, to nie jest tylko twoje!
- Złodziejski ?! - Bafur niczym parskający smok puścił dymek z fajki, który zaraz rozpłynął się we mgle i szarpnął nagrodą w swoją stronę, potrącając zdziwionego rycerza. - Elf ma czelność nazywać mnie złodziejem, słyszeliście ?! Hipokryty chyndożone..!
- Jak ja ci zaraz..! - groźbę Ramazala i niejako szarpaninę przerwał nagły trzask. Każdy spojrzał na swoją dłoń i ujrzał że trzyma już tylko kawałek fiolki, pękniętą stroną w górę. Kilka kropel spadło na usztywnioną nogę rycerza, gojąc ją momentalnie.
- Przeklęty elf - zepsułeś!
- Taak ? To czemu ułamałeś dwa razy większą część, chciwy karle ?! Zamień się.
- Już pędzę... drzewojebny kapiszonie.
Natychmiastową bójkę wstających na wozie zawodników, powstrzymał tylko dźwięk wyciąganego miecza przejeżdżającego sir Ronnela.
- Łajno mnie obchodzi kto, co i jak dawno temu przegiął. Okładając się tutaj możecie zrzucić wóz w przepaść. - warknął rycerz z siodła. Bafur przelał ocalały płyn do pustej manierki i uśmiechnął się pod brodą z nutką szaleństwa.
- Jeśli elf ma spaść razem z nim to mogę się poświęcić.
Ramazal westchnął z politowaniem i zeskoczył z wozu na trakt, ostrożnie unosząc swą małą porcję eliskiru.
********
Jadąc zapomnianym i prawie nieużywanym traktem od czasu tajemniczego ataku elfów, przemierzali trójkąt ziemi odgrodzonej od reszty królestwa i cywilizacji Czarną Rozpadliną. Od nazwy rodu panującego nad nim markiza nazywano go czasem Trójkątem Burgundzkim, który zdobył swą złą sławę ogromną liczbą pożartych, porwanych i zaginionych osób. W końcu dotarli do wyrastającego nad dolinką między dwoma wielkimi górami Masywu zamku o wysokim murze i dwóch strzelistych basztach. W prawdzie baron Lothar Czujny herbu Burgundowy Sokół nie cieszył się sławą dobrego gospodarza, lecz znając pogłoski o jego dumie z niezależności wobec króla i księcia plan zakładał nocleg w jego warowni. Niestety nadzieja na bezpieczną noc prysła wraz z odprawionymi z kwitkiem spod bram rycerzami.
- Cholerny staruch, groził mi kuszą! - warknął gniewnie Tristan de Castelrosse gdy mijał Ronnela. - Gdybym miał ze stu ludzi...
- Może i jest stary ale ma głowę na karku. Ja też nie wpuściłbym zbrojnej bandy za potężne mury ale z nieliczną załogą... zwłaszcza takiej bandy. - tu sir Tybalt z Bordeleaux kiwnął ku tyle kolumny i zawodnikom.
Rudolf Schwaltzer pokiwał głową.
- Trudno jedźmy dalej - pogranicze Bastonne już niedaleko. Za tym lasem rozciąga się siatka świętych źródełek i innych kapliczkowatych wabików na turystów. Nie ma tam chyba nikogo poza szurniętymi pielgrzymami i karczmami o zawyżonych cenach, dojedziemy aż do Grismerie.
Kolumna ruszyła, mijając posępny zamek wyrastający wśród mgieł. Azrael który jechał na ostatnim wozie, wciąż czując ledwo pogojone rany podparł się z wysiłkiem na worku pszenicy i wpatrzył w czarne blanki na tle gór. Tylko jego nadludzki elfi wzrok pozwolił mu mimo mgły wypatrzeć stojące na murze dwie sylwetki. Anioł Śmierci zamrugał i znów wytężył wzrok po czym osunął się do pozycji leżącej. Przysiągłby, że przez uderzenie serca widział wysoki kapelusz i znajomo powiewający płaszcz u jednego z obserwujących karawanę.
********
Olbrzymia Grismerie leniwie toczyła swe ciemne i pachnące intensywnie wilgocią oraz bagnami wody w dole, podczas gdy przejechali nad nią skalistym wzgórkiem, opartym o urwisko po drugiej stronie. Ponieważ na granicy księstw ani rycerze z Bordeleaux ani Bastończycy nie działali zbyt śmiało by nie niepokoić sąsiadów czy pątników na ich szlaku chronionym królewskim przywilejem, naturalnie więc było to idealne miejsce by do trzeciego księstwa przerzucić jakiś niewygodny towar. Na przykład szesnastkę urodzonych zabójców.
Po minięciu rzeki i wjechaniu w długi ziemny wał szczelnie porośnięty drzewami, niemal natychmiast słabo wydeptany szlak skierował ich w dół ku niższemu terenowi. Wtedy drzewa skończyły się u stóp dwóch wielkich skał, między którymi ulokowana była kamienna brama, chroniona dwiema wieżami.
- Krwawe wrota. - sapnął sir Rudolf, oglądając się na jadącą tuż za nimi karetę lady de Vinteur. - Nie do zdobycia od strony Przeklętego Księstwa. Stąd też byłoby ciężko. Gdzie indziej wieże można obejść i nie są tak dobrze pilnowane...
- Ale gdzie indziej nie przejedziemy bez walki. - rzekł z chytrym uśmiechem Ronnel. - Cofnij wszystkich rycerzy na tyły by mieli oko na zawodników. Może jakimś cudem nie zorientowali się, że zmierzają na turniej w Mousillon, ale widok Kordonu Ochronnego może dać niektórym ostro do myślenia na temat legalności ich zabawy... a teraz nie możemy sobie pozwolić by czmychnęli nam przed turniejem. Za bramą już nie będzie odwrotu.
Rudolf Schwaltzer niepwenie wpatrzył się jak drzemiący na trawie łucznicy i zbrojni wskakują do wież i zatrzaskują grube drzwi a nad bramą zapanowało poruszenie.
- A co ty zrobisz ? - zapytał imperialny, podkręcając rudego wąsa.
- Pojadę pogadać. - zaśmiał się Ronnel i ruszył stępa, machając mierzącym do niego łucznikom. - Jak miałbym zginąć to weźcie bramę szturmem.
Harrevaux stanał w cieniu dwóch wież, połączonych grubą bramą i zdjął hełm by mrużąc oczy od słabego słońca, wypatrzeć postacie na czubku baszt. Wtedy strzała wbiła się tuż przed kopytami jego rumaka.
- Typowa gościnność tych gburów z kordonu... - szepnął Ronnel, gdy przerwał mu tubalny głos z góry.
- Kim jesteście i czemu zbliżacie się taką liczbą do posterunku kordonu, sir ? - głos najwyraźniej nie czekał na odpowiedzi. - Jestem sir Berric z Blackhaven i powierzono mi pieczę nad tą częścią granicy.
Sir Berric ? Ronnel zaklął w duszy, słysząc imię odmienne od rycerza który przepuścił ich w tamtą stronę. Niedobrze... cholera. Zrobił jednak dobrą minę do złej gry.
- Jestem sir Ronnel Harrevaux, a tam przy wozach to moi towarzysze i słudzy oraz najemnicy. - wymyśl coś, do pioruna... - My... chronimy wiezioną żywność podarowaną przez pielgrzymów by ofiarować ją tym biedakom za kordonem, tak jak Pani miłosierna przykazała.
Głos na górze ucichł na długą, pełną napięcia minutę po czym znów się odezwał.
- Niebywale szlachetnie... nawet bym was przepuścił... gdybyście nie poszli z nią prosto do Czarnego Rycerza! - ostatnie słowa rycerz wykrzyczał niemal tryumfalnie.
- Co takiego ? - odparł z teatralnym przejęciem sir Ronnel. - Jak śmiesz posądzać wierne sługi Pani o...
- Wierne sługi pani nie mają zbrojnych w barwach dawnego herbu księstwa w czasach po stokroć przeklętego Maldreda! - wykrzyknął ironicznie inny głos. - Nasi zwiadowcy was widzieli, zanim zmieniliście im opończe! Pewnikiem broń i wikt przemycacie dla armii tego piekielnego uzurpatora... niedoczekanie! Zaraz zadmiemy w róg i pięć setek ludzi zjedzie się by was pojmać... chybać się poddacie...
Szlag. Nie pomyśleliśmy o ewentualnych czujkach. Kordon robi się coraz bardziej uciążliwy z przejazdu na przejazd. Już po nas... chyba że... Ronnel miał już tylko jedno zagranie w rękawie. Prawda, że cholernie ryzykowne ale gorzej i tak już nie będzie...
- Zaczekajcie moment, dobrzy panowie! Dajcie chwilę by się wytłumaczyć... - zawołał Harrevaux po czym wytężył pamięć w poszukiwaniu imienia... - Dziesiętniku Moy, jesteście tam ?!
Z góry po szmerze zdziwionych głosów odpowiedział mu niepwenie jeden, zachrypnięty i chłopski do bólu.
- T-tak p-panie...
- Czy tych... rycerzy tam z góry mianował twój pan ?
- Ja.. n-n... nie... - w głosie plebeja ważył się strach przed dowódcami a jego potężnym feudałem. Wynik był oczywisty, tym bardziej oczywisty dla Ronnela gdyż ten znał jego tożsamość. - Stary sir Hruodald zaniemógł i zastąpili go ludzie samego księcia Bordeleaux...
Dobrze.
- Moy, czy wiesz jak bardzo wścieknie się twój pan jeśli ci tutaj przeszkodzą jego przyjacielowi ? Co więcej jestem przekonany, że jego gniew spadnie właśnie na ciebie... a brat jego książęcej mości nigdy nie szczędził podmorskich klatek dla ludzi, którzy go rozgniewali!
Wszystko albo nic. Po chwili sir Berric znów zabrzmiał z góry.
- Co ty pleciesz, mousillońska gnido..? Quentin, brat księcia Alberyka ? Bez sensu...
Drugi kasztelan miał mniej ciekawości do słów.
- Won mi stąd Moy bo zabiję! Łucznicy! Na moją komendę... ognia!
Grad strzał nie zasypał Ronnela ani nikogo w dole. Zato sir Berric i jego kompan byli wyraźnie zdziwieni.
- Ogłuchliście, chłopskie ścierwa ?! Strzelać! Co się..?
- Coś z wami nie tak ? Co wy... Co wy robicie ? Na stanowiska..! Ej, gdzie?!
Ronnel z pełnym uśmiechem rozparł się w siodle, słuchając jak na szczycie wieży wybucha kotłowanina, krzyk sir Berrica, trzask stali i krótki szczęk oręża po którym nastąpił nagły huk. Ronnel zdziwił się gdy zobaczył że jeden z rycerzy z błyskawicą w herbie, być może sir Berric wyskoczył z wieży, uchodząc zemście podkomendnych. Sir Harrevaux podjechał do pokiereszowanej zbroi, leżącej płasko na ziemi i pchnięciem miecza ukrócił męki połamanego rycerza. Wtem drugi herb zabłysnął na blankach.
- Czyżby i ten miał skakać ?
Lecz tym razem skok rycerza-kasztelana urwał się w połowie wieży, gdy łańcuch zawinięty wokół jego szyi napiął się z brzękiem. Wisielec momentalnie zczerwieniał i zaczął się desperacko szarpać, kalecząc ogniwami szyję.
Nad murem ukazała się szczera, zarośnięta morda dziesiętnika.
- Daliśma radę jaśnie panie... zaraz bramę otworzym. - rzucił pokornie chłop.
Rzeczywiście dwa kwadranse później ostatni wóz mijał już bramę, wjeżdżając oficjalnie do Mousillon. Mijający ich zawodnicy dziwnie patrzyli się na zaistniałą scenę i obserwujących ich łuczników. Lord Eist Havdon, wręcz zbladł przejeżdżając pod rycerzem wciąż szamoczącym się w długiej i okrutnej sekwencji kolejnego tracenia i odzyskiwania przytomności bez tchu aż do śmierci która nastąpi za parę godzin.
- Doskonale, tym razem przypomnijcie tylko swemu panu by pilnował czy załogą dowodzą jego PEWNI ludzie. - rzucił Ronnel ku górze, gdy brama zatrzasnęła się za nimi.
- A co z nimi... znaczy.. eee jaśnie trupami... panie ? - wydukał Moy z muru.
- Powiedzcie, że zginęli dzielnie broniąc bramy przed atakiem bestii z okolicy... żegnajcie, dziesiętniku. Przekażcie skrycie uznania Czarnego Rycerza księciu Quentinowi. - rycerz skinął głową i pogalopował za karawaną przez nieurodzajne połacie ziemi rozciągające się przed bagnami na granicach Mousillon. Mijany lord Eist nie krył oburzenia.
- To... hańba. - wydyszał Havdon, nawet nie patrząc na rozmówcę.
- Hańba, wasza lordowska mość ? Hahaha... witamy w Mousillon!
[ Dobra, przyspieszyłem i jesteśmy już wiadomo gdzie. Jeśli ktoś chce się bliżej zapoznać na potrzeby dalszego rolpleja z tą 'cudowną' krainą to polecam ściągnąć z chomika czy inaczej zapoznać się z krótkim podręcznikiem do wfrp, "Baronia Przeklętych", raczej warto
No i poszła ostatnia miksturka, a właściwie dwie. Nie mogłem się zdecydować więc Bafur dostaje trzecią Miksturę Zdrowia, a Ramazal pomniejszą miksturkę zdrowia. Have fun and stay with us, już niedługo walki ]
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
Wasilij miał istny burdel w myślach, co i tak było eufemizmem. Coś było bardzo, ale to bardzo kurwa nie tak. Najpierw wraz z drużyną krasnoludów walczył z elfami. Obok niego jakiś nekromanta niszczył wszystko dookoła. Przerośnięty wojownik chaosu w inkwizytorskim kapeluszu wlazł do dziury w której jakiś żołądź świecący sobie wisiał u sufitu wraz ze stadkiem elfów. Czarodziejka okazała się wampirzycą. Mieli na ogonie inkwizycje. A w dodatku bretończycy wieszali siebie nawzajem. Naprawdę niezły burdel.
Bardzo głęboko zastanawiał się nad wszystkimi wydarzeniami, gdy dowiedział się że już znajdują się w właściwym hrabstwie czy innej lokalnej jednostce administracyjnej. Po otrzymaniu tej wiadomości golnął sobie głębszego, wyczyścił pistolet i wrócił rozmyślania w trybie pół-śpiącym.
Bardzo głęboko zastanawiał się nad wszystkimi wydarzeniami, gdy dowiedział się że już znajdują się w właściwym hrabstwie czy innej lokalnej jednostce administracyjnej. Po otrzymaniu tej wiadomości golnął sobie głębszego, wyczyścił pistolet i wrócił rozmyślania w trybie pół-śpiącym.
Gdy się obudził, czuł się jak trup. Nie, gorzej niż trup. Jak śmieć.
Leżał bezwładnie na wozie jak kawał ścierwa wieziony do miejsca kaźni, spoglądając na powoli zmieniający się krajobraz. Najzabawniejsze było w tym wszystkim to, że wszystko się zgadzało. Jechali na rzeź, i to bynajmniej nie jako oprawcy. Zaśmiał się pod nosem na tę myśl.
Wóz trzasnął się i podskakiwał na wybojach, katowane osie ledwo zipiały, skrzypiąc żałośnie. Mimo to Azrael trwał w półśnie, targany gorączką i koszmarami. Przed oczami wciąż migała mu sylwetka inkwizytora, jego ponure spojrzenie i dymiąca lufa. Miał wrażenie, że wciąż obserwuje go spod szerokiego ronda, ukryty w cieniu. Co ciekawsze, wrażenie to nasilało się po obudzeniu.
Kolejnego dnia miał już więcej sił. Kiedy mógł, siedział, lecz wciąż był za słaby, by dosiąść konia. Był przez to w oddaleniu od większości innych zawodników, a w dodatku nic ciekawego się nie działo. Prócz jednego incydentu.
Przy czymś, co wyglądało na posterunek graniczny karawana się zatrzymała. Rozmowa, którą prowadził jeden z rycerzy, prowadzący korowód wdał się w ożywioną dyskusję z dowódcą posterunku, jak widać również szlachetnie urodzonym. Azrael nie mógł dosłyszeć słów, lecz niepokój tego pierwszego był łatwo rozpoznawalny.Coś poszło w jego planie nie tak. Rozwiązanie jednak przyszło samo.
Gdy mijali wieżę i dyndającego z niej wisielca, Azrael przyjrzał się jej uważnie, zapamiętując drogę do niej. Teraz był zbyt słaby, lecz z pewnością wkrótce wpadnie z wizytą.
Po krótkiej przerwie na skromny posiłek karawana ruszyła dalej. Azrael poczuł się lepiej, choć zjadł jedynie kilka sucharów i jabłko. Wykorzystał też okazję, by dowiedzieć się co się działo po jego utracie przytomności. Wezwał dwóch pachołków.
- Wasza pani, ta czarodziejka...
- Lady Vineteur- poinformował służący.
- Właśnie. Przekaż jej moje podziękowania za opiekę- tu wręczył mu białą lilję, którą kazał zerwać podczas postoju, po czym zwrócił się do drugiego sługi- Ty zaś udaj się z tym samym do elfiej czarodziejki, zawodniczki.
Pachołkiwie skłonili się w pas.
- Jak rozkażesz panie.
Leżał bezwładnie na wozie jak kawał ścierwa wieziony do miejsca kaźni, spoglądając na powoli zmieniający się krajobraz. Najzabawniejsze było w tym wszystkim to, że wszystko się zgadzało. Jechali na rzeź, i to bynajmniej nie jako oprawcy. Zaśmiał się pod nosem na tę myśl.
Wóz trzasnął się i podskakiwał na wybojach, katowane osie ledwo zipiały, skrzypiąc żałośnie. Mimo to Azrael trwał w półśnie, targany gorączką i koszmarami. Przed oczami wciąż migała mu sylwetka inkwizytora, jego ponure spojrzenie i dymiąca lufa. Miał wrażenie, że wciąż obserwuje go spod szerokiego ronda, ukryty w cieniu. Co ciekawsze, wrażenie to nasilało się po obudzeniu.
Kolejnego dnia miał już więcej sił. Kiedy mógł, siedział, lecz wciąż był za słaby, by dosiąść konia. Był przez to w oddaleniu od większości innych zawodników, a w dodatku nic ciekawego się nie działo. Prócz jednego incydentu.
Przy czymś, co wyglądało na posterunek graniczny karawana się zatrzymała. Rozmowa, którą prowadził jeden z rycerzy, prowadzący korowód wdał się w ożywioną dyskusję z dowódcą posterunku, jak widać również szlachetnie urodzonym. Azrael nie mógł dosłyszeć słów, lecz niepokój tego pierwszego był łatwo rozpoznawalny.Coś poszło w jego planie nie tak. Rozwiązanie jednak przyszło samo.
Gdy mijali wieżę i dyndającego z niej wisielca, Azrael przyjrzał się jej uważnie, zapamiętując drogę do niej. Teraz był zbyt słaby, lecz z pewnością wkrótce wpadnie z wizytą.
Po krótkiej przerwie na skromny posiłek karawana ruszyła dalej. Azrael poczuł się lepiej, choć zjadł jedynie kilka sucharów i jabłko. Wykorzystał też okazję, by dowiedzieć się co się działo po jego utracie przytomności. Wezwał dwóch pachołków.
- Wasza pani, ta czarodziejka...
- Lady Vineteur- poinformował służący.
- Właśnie. Przekaż jej moje podziękowania za opiekę- tu wręczył mu białą lilję, którą kazał zerwać podczas postoju, po czym zwrócił się do drugiego sługi- Ty zaś udaj się z tym samym do elfiej czarodziejki, zawodniczki.
Pachołkiwie skłonili się w pas.
- Jak rozkażesz panie.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN