ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
Azrael uśmiechnął się krzywo, słuchając odpowiedzi. Oczywiście półgębkiem. Nie starał się wypaść ładnie, zaś same jego obrażenia sprawiały, że na twarzy pojawiał się jedynie groteskowy grymas, który mógł wywołać uśmiech politowania, lub torsje, w zależności od rozmówcy.
Na widok alkoholu zawahał się.
Zignorował w końcu wino i sięgnął po flaszkę podawaną mu przez Kozaka. Wódka paliła gardło i rany na twarzy, ale przełknął ją z ulgą, jakby ognisty płyn mógł wypędzić z jego wnętrza coś, co starał się ukryć, odrzucić. Przymknął na chwilę oczy i odetchnął głębiej.
- Za mocna?- zaśmiał się Wasilij.
Azrael uśmiechnął się przelotnie, po czym łyknął jeszcze raz. Potem podał dalej kolejkę.
- Dobra. Zimna, aż w rękę parzy-rzucił. Ramazal spojrzał na niego niepewnie, wzrok Gilraena wyrażał pewien niepokój. A może to tylko wrażenie?
Na widok alkoholu zawahał się.
Zignorował w końcu wino i sięgnął po flaszkę podawaną mu przez Kozaka. Wódka paliła gardło i rany na twarzy, ale przełknął ją z ulgą, jakby ognisty płyn mógł wypędzić z jego wnętrza coś, co starał się ukryć, odrzucić. Przymknął na chwilę oczy i odetchnął głębiej.
- Za mocna?- zaśmiał się Wasilij.
Azrael uśmiechnął się przelotnie, po czym łyknął jeszcze raz. Potem podał dalej kolejkę.
- Dobra. Zimna, aż w rękę parzy-rzucił. Ramazal spojrzał na niego niepewnie, wzrok Gilraena wyrażał pewien niepokój. A może to tylko wrażenie?
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- Slayer Zabójców
- Masakrator
- Posty: 2332
- Lokalizacja: Oleśnica
- Gadaj se zdrów elfia mendo, ja chociaż nie wsadzam swemu bratu kutasa w odbyt w nadziei o przedłużenie gatunku. Taka prawda, że wy wszystkich uważacie za gorszych od siebie i zrobicie wszystko aby ocalić swe nędzne życie, tchórzami byliście, jesteście i będziecie. Ludzie się o tym przekonali już nie raz - chowacie swe delkiatne poślady na krańcu świata i czcicie po cichu bóstwa chaosu, gdy potrzebna jest pomoc to w dupie macie wszystko i wszystkich! Z wami to tylko do lochu - albo gdzie tam do lochu, od razu pod topór! - wściekły od słuchania pierdół elfa Falthar wykrzyczał ostatnie słowa unosząc Kesmarexa nad głową
Gromni siedział obok Falthara słuchając go i popijając z kufla resztki browarka, a Tenk otworzył krasnoludzki termosik i nalał sobie zawartość do kubeczka.
- Spokojnie Panowie, może napijemy się herbatki?
Brodaty kolos po dopiciu piwa popatrzył na elfa z flaszką w ręku i na swego kompana z herbatką. Przez chwile mierzył się sam ze sobą - flaszka od elfa lub herbatka od swego pobratymca, lecz ostatecznie zimna wódeczka wygrała.
Gromni siedział obok Falthara słuchając go i popijając z kufla resztki browarka, a Tenk otworzył krasnoludzki termosik i nalał sobie zawartość do kubeczka.
- Spokojnie Panowie, może napijemy się herbatki?
Brodaty kolos po dopiciu piwa popatrzył na elfa z flaszką w ręku i na swego kompana z herbatką. Przez chwile mierzył się sam ze sobą - flaszka od elfa lub herbatka od swego pobratymca, lecz ostatecznie zimna wódeczka wygrała.
Ostatnio zmieniony 21 sie 2014, o 20:27 przez Slayer Zabójców, łącznie zmieniany 1 raz.
Niektórzy nie dotrzymali niestety kultury picia. Jak zwykle kłótnia była na tle rasowym. Azrael nie miał jednak najmniejszej ochoty by brać stronę Ramazala, czy krasnoluda. Dla niego te waśni nie miały sensu.
- Panie Falthar... - rzucił z ociąganiem- nie przy wódce.
- Panie Falthar... - rzucił z ociąganiem- nie przy wódce.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
"Wódka?" pomyślal Bafur odrywając się od nabijania strzelby solą. Na wozie z elfiakami trwała impreza ,bo jakiś kislevita przywiózł tam flaszkę. Sztygar nie czekając poklepał woźnicę by ten pojechał szybciej i zbliżył się do nich.
-Co tam masz ,kapiszonie?- zapytał długobrody wyrywając flaszkę jakiemuś elfowi. Bafursson powąchał ją ,po czym wzruszył ramionami i pociagnął łyk.
-Do dna ,ojciec!- wykrzyknął Thori ,a na twarzy Wasilija pojawił się cień strachu.
-Do dna!- dodały inne krasnoludy
-Kurwa...- rzekł cicho ,gdy Bafur nie odrywał flaszki niedopitki od ust.
Stary krasnolud pił i pił ,aż nie zrobił się cały czerwony. Nie odrywał jednak flaszki dalej chlejąc mocny trunek. W końcu kislevita jakby obudził się ze straszliwego snu i czym prędzej wyrwał Bafurowi naczynie.
Sztygar zamrugał i spojrzał przed siebie. -Eeee...lfy?!- wykrzyknął i rzucił się w stronę dubeltówki. Thori jednak w porę chwycił ją i posadził ojca. Ten zamchnał rękoma ,po czym w pijackim amoku wsadził fajkę do ust i zaczął coś ględzić pod nosem.
Wszyscy zgromadzeni na jadących wozach spojrzeli na Wasilija który czym prędzej schował flaszkę. I trwała ta niezręczna cisza ,póki wokół nie rozniósł się tubalny głos krasnoluda. Stary sztygar przerzedzając pod nosem zaczął śpiewać starą krasnoludzką pieśń. Słowa w khazalidzie intonował głośno i twardo ,przez co brzmiało to jak pieść bitewna. Jednak tylko krasnoludy znające khazalid zrozumiały treść tej starożytnej pieśni. Thori również znał ten język. I słysząc jaki repertuar wybrał ojciec machnął ręką i usiadł z boku zmęczony zrzędliwością starego.
A pieśń brzmiała
https://www.youtube.com/watch?v=QKLHZn-2P1s
-Co tam masz ,kapiszonie?- zapytał długobrody wyrywając flaszkę jakiemuś elfowi. Bafursson powąchał ją ,po czym wzruszył ramionami i pociagnął łyk.
-Do dna ,ojciec!- wykrzyknął Thori ,a na twarzy Wasilija pojawił się cień strachu.
-Do dna!- dodały inne krasnoludy
-Kurwa...- rzekł cicho ,gdy Bafur nie odrywał flaszki niedopitki od ust.
Stary krasnolud pił i pił ,aż nie zrobił się cały czerwony. Nie odrywał jednak flaszki dalej chlejąc mocny trunek. W końcu kislevita jakby obudził się ze straszliwego snu i czym prędzej wyrwał Bafurowi naczynie.
Sztygar zamrugał i spojrzał przed siebie. -Eeee...lfy?!- wykrzyknął i rzucił się w stronę dubeltówki. Thori jednak w porę chwycił ją i posadził ojca. Ten zamchnał rękoma ,po czym w pijackim amoku wsadził fajkę do ust i zaczął coś ględzić pod nosem.
Wszyscy zgromadzeni na jadących wozach spojrzeli na Wasilija który czym prędzej schował flaszkę. I trwała ta niezręczna cisza ,póki wokół nie rozniósł się tubalny głos krasnoluda. Stary sztygar przerzedzając pod nosem zaczął śpiewać starą krasnoludzką pieśń. Słowa w khazalidzie intonował głośno i twardo ,przez co brzmiało to jak pieść bitewna. Jednak tylko krasnoludy znające khazalid zrozumiały treść tej starożytnej pieśni. Thori również znał ten język. I słysząc jaki repertuar wybrał ojciec machnął ręką i usiadł z boku zmęczony zrzędliwością starego.
A pieśń brzmiała
https://www.youtube.com/watch?v=QKLHZn-2P1s
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
- Slayer Zabójców
- Masakrator
- Posty: 2332
- Lokalizacja: Oleśnica
Gdy rozbrzmiała pieśń starego Bafurssona z Falthara odrazu zeszło całe powietrze, a w gronie zawodników zawitała miła atmosfera.
- Wiecie co Panie Azazel, a faktycznie jak jest wódeczka to nie ma co narzekać tylko napić się jak Grungni przykazał!
- Wiecie co Panie Azazel, a faktycznie jak jest wódeczka to nie ma co narzekać tylko napić się jak Grungni przykazał!
Kroczący obok wozu wiozącego rannego elfa w makabrycznej zbroi Reinhard odparł tylko zdawkowe "poniekąd", gdy tamten zakończył swą wypowiedź. Nie chciał mówić wszystkim, że tak naprawdę chaos jest zły, ponieważ został tak ukształtowany, w dodatku własną miarą stworzeń zdolnych do podejmowania decyzji i mających świadmosć moralności, innymi słowy: rozumnych. Elfy uważały się za tak inteligentne i wyniosłe, ich arogancja była wręcz legendarna. Przynajmniej ten jeden sprawiał wrażenie trzeźwo myślącego. To właśnie przez to zadzieranie nosa omal nie doprowadzili do zguby własnego państwa i zarazem jego mieszkańców. Tak jak wszyscy inni, dostrzegali tylko powierzchowną naturę spraw. Owszem Druchii mieli swoją państwowość, urzędy i nawet ustrój polityczny oraz prawo, które egzekwowali, panował u nich porządek jak w każdym innym cywilizowanym państwie. Byli źli, ale nie tak jak demoniczne hordy, wylewające się z rozdarć rzeczywistości, by utopić świat w potopie bezmyślnej destrukcji. Reinhard wątpił, czy ktoś z tu zgromadzonych, oprócz niego samego, choćby domyślał się tego, że zło w cielesnej formie jest tak naprawdę odbiciem emocji postrzeganych negatywne, nastawionych na zniszczenie istot rozumnych. Zapewne nie zdawali sobie też sprawy, że gdyby chaos zwyciężył i zabił wszystkich, pozbawiłby się pożywki i zwyczajnie zniknął. Czasem von Preuss zastanawiał się nawet, czy emocje i pragnienia postrzegane jako dobre również tworzą swoje odzwierciedlenia w Osnowie. Do tego pomysłu skłoniło go wydarzenie, jakiego był świadkiem jeszcze w Spiżowej Cytadeli, gdy podczas batalii na wieży zobaczył, jak jakieś niezwykłe istoty przychodzą na odsiecz Magnusowi i Bjarnowi, gdy ci szli powstrzymać szaleństwo Alphariusa.
Wtedy też odezwał się drugi z elfów, Ramazal. To co powiedział jako ironię brzmiało dla wybrańca tym zabawniej, że było całkowicie zgodne z prawdą. Przez chwilę ważył słowa swojego komentarza, aż wreszcie odparł.
- Ależ oczywiście, że jesteście wyznawcami chaosu. - Słysząc tak kontrowersyjne stwierdzenie, całe towarzystwo wypuściło powietrze z głośnym westchnięciem. On jednak kontynuował. - Malekith był prawowitym następcą tronu, synem waszego króla Aenariona. Jednak przez intrygę godną samego Tzeentcha jego pretensje zostały odrzucone. I tak oto zrobiliście sobie wroga, który przez lata knuł swoją własną intrygę, aż chowana przez niego uraza wypaczyła wojowniczego księcia-wojownika w okrutnego tyrana. Czy wiesz, że elfy z Naggaroth najeżdżają ziemie ludzi nigdy dla podboju, a jedynie dla niewolników? To tylko was chcą podbić, jednak lata życia w nienawiści przekazywanej przez pokolenia wydobyły z nich najgorsze cechy elfów, czyli szlachetność, zamieniając ją w arogancję i perfekcjonizm, przekuwając go w chirurgicznie precyzyjne okrucieństwo. To siedzi w nich tak głęboko, że pewnie już nawet sami nie wiedzą, dlaczego tacy są. Mówisz, że elfy są wyznawcami Khorna? Tak, zgadza się. Wielu mówi, że Khaine to po prostu inna wersja imienia Pana Czaszek. Nawet ich symbole są łudząco podobne. Sam widzisz, że nikt nie jest niewinny. Są tylko stopnie winy.
- Jak możesz rzucać takie oszczerstwa. Ujawnia się twoja ignorancja, Mon-Keigh. Skąd ty w ogóle...? - Wysoki głos elfa brzmiał nienaturalnie ostro, gdy pobrzmiewała w nim skrzętnie, zupełnie naturalnie zawoalowana furia. Prawie tak, jak akcent Druchii. - Reinhard podśmiał się tylko pobłażliwie pod nosem.
- Tacy jak ja... Dochodzą wielu prawd. I wiedzą wiele, nawet nie wiesz ile. - Po czym chwycił podaną mu flaszkę i przyłożył do otworu w masce. Jako że nie mógł przycisnąć jej do ust, bardzo dużo zawartości wylało się bokiem, ale właściciel nawet nie zrobił najmniejszej uwagi, zupełnie jakby butelka była podłączona do nieskończenie wielkiego zbiornika. Nawet starczyło do innych, przez co inkwizytor-renegat doszedł do wniosku, że butelka musi być magiczna.
Wtedy też odezwał się drugi z elfów, Ramazal. To co powiedział jako ironię brzmiało dla wybrańca tym zabawniej, że było całkowicie zgodne z prawdą. Przez chwilę ważył słowa swojego komentarza, aż wreszcie odparł.
- Ależ oczywiście, że jesteście wyznawcami chaosu. - Słysząc tak kontrowersyjne stwierdzenie, całe towarzystwo wypuściło powietrze z głośnym westchnięciem. On jednak kontynuował. - Malekith był prawowitym następcą tronu, synem waszego króla Aenariona. Jednak przez intrygę godną samego Tzeentcha jego pretensje zostały odrzucone. I tak oto zrobiliście sobie wroga, który przez lata knuł swoją własną intrygę, aż chowana przez niego uraza wypaczyła wojowniczego księcia-wojownika w okrutnego tyrana. Czy wiesz, że elfy z Naggaroth najeżdżają ziemie ludzi nigdy dla podboju, a jedynie dla niewolników? To tylko was chcą podbić, jednak lata życia w nienawiści przekazywanej przez pokolenia wydobyły z nich najgorsze cechy elfów, czyli szlachetność, zamieniając ją w arogancję i perfekcjonizm, przekuwając go w chirurgicznie precyzyjne okrucieństwo. To siedzi w nich tak głęboko, że pewnie już nawet sami nie wiedzą, dlaczego tacy są. Mówisz, że elfy są wyznawcami Khorna? Tak, zgadza się. Wielu mówi, że Khaine to po prostu inna wersja imienia Pana Czaszek. Nawet ich symbole są łudząco podobne. Sam widzisz, że nikt nie jest niewinny. Są tylko stopnie winy.
- Jak możesz rzucać takie oszczerstwa. Ujawnia się twoja ignorancja, Mon-Keigh. Skąd ty w ogóle...? - Wysoki głos elfa brzmiał nienaturalnie ostro, gdy pobrzmiewała w nim skrzętnie, zupełnie naturalnie zawoalowana furia. Prawie tak, jak akcent Druchii. - Reinhard podśmiał się tylko pobłażliwie pod nosem.
- Tacy jak ja... Dochodzą wielu prawd. I wiedzą wiele, nawet nie wiesz ile. - Po czym chwycił podaną mu flaszkę i przyłożył do otworu w masce. Jako że nie mógł przycisnąć jej do ust, bardzo dużo zawartości wylało się bokiem, ale właściciel nawet nie zrobił najmniejszej uwagi, zupełnie jakby butelka była podłączona do nieskończenie wielkiego zbiornika. Nawet starczyło do innych, przez co inkwizytor-renegat doszedł do wniosku, że butelka musi być magiczna.
Ostatnio zmieniony 21 sie 2014, o 23:53 przez Klafuti, łącznie zmieniany 1 raz.
- Mistrz Miecza Hoetha
- Falubaz
- Posty: 1011
-Primo: Nie czczimy Khaina, wierzymy że istnieje ale nie składamy mu krwawych ofiar i nie urządzamy świąt i uroczystości pod jego wezwaniem, on jest dla nas bardziej symbolem destrukcyjnej siły jaka w nas drzemie, jego wyznawcami są Druhii nie Assurzy. Secundo: Malekith sam dobrowolnie wyrzekł się z początku korony, jako pierwszy złożył pokłon nowemu królowi Feniksa dopiero później jego podróże i badania wypaczyły go i zmieniły.-rzekł Kobra pociągając łyka kislevickiej wódki.-Radzę ci głębiej zgłębić źródła człowieku za nim zaczniesz rzucać fałszywe oskarżenia. Co do reszty spraw zgadzam się z tobą.
Moja Galeria: http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php? ... 9#p1076079
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
- Slayer Zabójców
- Masakrator
- Posty: 2332
- Lokalizacja: Oleśnica
Falthar wyrwał elfowi z ręki butelkę dość parszywej, lecz mocnej gorzały i pociągnął z gwinta - nieskończona flaszka wódki połączona z kłótnią to to co krasnoludy lubią najbardziej.
- A pamiętacie kto rozpoczął całą wojne o brodę? To krasnoludy napadały elfie karawany i osady? NIE! To elfy dopuściły się tego haniebnego czynu! Ale to nic, my chcieliśmy rozwiązać tą sprawę pokojowo, ale co uczyniły te parszywe długouche szyszkojady? Caledor tchórz dostał to na co zasłużył... - tutaj tan przerwał, aby wziąć następny łyk z magicznej butelki. - Gdybym mógł to bym cię najchętniej piznął w pysk, ale boje się, że to cie zabije a znasz regulamin areny...
- A pamiętacie kto rozpoczął całą wojne o brodę? To krasnoludy napadały elfie karawany i osady? NIE! To elfy dopuściły się tego haniebnego czynu! Ale to nic, my chcieliśmy rozwiązać tą sprawę pokojowo, ale co uczyniły te parszywe długouche szyszkojady? Caledor tchórz dostał to na co zasłużył... - tutaj tan przerwał, aby wziąć następny łyk z magicznej butelki. - Gdybym mógł to bym cię najchętniej piznął w pysk, ale boje się, że to cie zabije a znasz regulamin areny...
Denethrill jechała na razem z całą grupą i z zainteresowaniem przysłuchiwała się rozmowie. Ciekawe było to połączenie, alkoholu, filozofii oraz prostactwa i dawnych uraz. Dodatkowo każde stronnictwo miało silną reprezentacje. Ze szczególną uwagą wysłuchała wywodu okutego w zbroję wojownika. Ten Assur mógł mieć nawet trochę racji co do Malekitha, ale to miało żadnego znaczenia. Tysiące lat temu, elfy z Ulthuanu powinny błagać na kolanach, by syn Aenariona został ich królem. Ale co się stało, już się nie zmieni, a z kolei zaskoczyła czarodziejkę jak nieznajomy dogłębnie przejrzał naturę jej ludu. Chociaż, może to nie jest takie trudne. Każdy wie, że Druchii żyją z niewolnictwa i każdy wie, że żyją nienawiścią do wysokich elfów.
- Moim zdaniem sprawa jest nieco prostsza. - Wtrąciła się do rozmowy. - Każdy odpowiada przed samym sobą i robi to co uważa za słuszne. Jeśli padłeś ofiarą szaleńca, który zabija wyłącznie dla przyjemności, trudno. Miałeś pecha. Byłeś zbyt słaby, by dalej stąpać po ziemi. - Uśmiechnęła się lekko, na myśl ile osób odesłała w ten sposób z tego świata i jak sama może tego doświadczyć w przeciągu następnych dni, tygodni, miesięcy. - To samo się tyczy na przykład tej wojenki o brodę. To leży u podstaw charakteru obu ras. Ten konflikt musiał nastąpić i tyle. Wyobrażacie sobie żebyście mogli polubić jakiegoś elfa lub jakąś elfkę, choćby taką jak ja, mości krasnoludy?
- Moim zdaniem sprawa jest nieco prostsza. - Wtrąciła się do rozmowy. - Każdy odpowiada przed samym sobą i robi to co uważa za słuszne. Jeśli padłeś ofiarą szaleńca, który zabija wyłącznie dla przyjemności, trudno. Miałeś pecha. Byłeś zbyt słaby, by dalej stąpać po ziemi. - Uśmiechnęła się lekko, na myśl ile osób odesłała w ten sposób z tego świata i jak sama może tego doświadczyć w przeciągu następnych dni, tygodni, miesięcy. - To samo się tyczy na przykład tej wojenki o brodę. To leży u podstaw charakteru obu ras. Ten konflikt musiał nastąpić i tyle. Wyobrażacie sobie żebyście mogli polubić jakiegoś elfa lub jakąś elfkę, choćby taką jak ja, mości krasnoludy?
- Slayer Zabójców
- Masakrator
- Posty: 2332
- Lokalizacja: Oleśnica
Falthar westchnął głośno słysząc słowa elfki, po czym spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem.
- Pecha to można mieć gdy zostaniesz pożarta przez niedzwiedzia czy zatłuczona na śmierć przez trolla, co innego gdy idziesz ciemną uliczką i zdradziecki elf wbije ci sztylet pod pachę droga wiedźmo - przerwał na chwilę, wziął ostatni łyk gorzały po czym przekazał flaszkę dalej - Tak więc skończ pieprzyć o pechu. Każdy krasnolud jak i człowiek jest inny, ale wy elfy jesteście wszystkie takie same, zdradzieckie i aroganckie - macie to we krwi.
Tenk nalał do prostego krasnoludzkiego kubka gorącej herbaty.
- Może Pani elfka się napije? - uprzejmie zapytał długobrody kompan Falthara.
- Pecha to można mieć gdy zostaniesz pożarta przez niedzwiedzia czy zatłuczona na śmierć przez trolla, co innego gdy idziesz ciemną uliczką i zdradziecki elf wbije ci sztylet pod pachę droga wiedźmo - przerwał na chwilę, wziął ostatni łyk gorzały po czym przekazał flaszkę dalej - Tak więc skończ pieprzyć o pechu. Każdy krasnolud jak i człowiek jest inny, ale wy elfy jesteście wszystkie takie same, zdradzieckie i aroganckie - macie to we krwi.
Tenk nalał do prostego krasnoludzkiego kubka gorącej herbaty.
- Może Pani elfka się napije? - uprzejmie zapytał długobrody kompan Falthara.
Po otrząśnięciu się z oburzenia wywołanego bezczelnoscią Reinharda, które swoją drogą było zaskakująco krótkie, Ramazal wnet odzyskał równowagę i wytoczył własną argumentację. W rzeczy samej była ona sensowna i solidna, ale elf nie brał pod uwagę kilku rzeczy. To von Preuss postanowił swojemu rozmówcy uświadomić.
- Nie trzeba deklarować się otwarcie, aby służyć jakieś sprawie. Jeżeli walczyli na wojnie, rozlew krwi zawsze odbywał się dla Khorna czy Khaine'a, jak zwał tak zwał. Nie musicie budować świątyń, czy organizować obchodów. Tylko tym różnimy się od kultystów, że oni robią to świadomie i celowo. Jak już wspominałem, każdy jest mniej lub bardziej winny. Koniec końców liczą się czyny, nie słowa i przedstawienia. Tak samo jak snucie intryg, cały świat zna wasze dwory, które aż kipią od nie jednej zakulisowej afery. Moglibyście wydawać na tej podstawie książki i wystawiać sztuki, świetnie by się sprzedawały. Pan Zmian zapewne nie spuszcza oka z waszej wyspy, nic dziwnego, że macie taką naturalną wręcz zdolność do magii. - Tu urwał na moment, przyłapując się na skrzywieniu zawodowym. - Ale odstawiając sarkazm na bok i wracając do historii. Wiedźmi Król został spaczony przez swoje badania i podróże, powiadasz? Powiedz mi więc, co go skłoniło do tych badań i podróży? Co zasiało w nim ziarno spaczenia? Jego matka, Morathi. To prawda, ale ona tylko wykorzystała sytuację, widząc że padło na podatny grunt. Wystarczyło tylko trochę wody, aby czarne nasiono zemsty zaczęło kiełkować. Owszem, zdaję sobie sprawę, że Malekith nie wnosił dalszych roszczeń do tronu i entuzjastycznie przyjął elekcję Bel Shanaara, mało tego, uciszył protesty ze swojej prowincji. Tylko że... Nikt nie brał pod uwagę, że to było na pokaz. Przybrał maskę. Wy elfy jesteście mistrzami w kryciu swoich zamiarów i myśli Gdy prawdomówny zaczyna kłamać, każdy mu wierzy. Jego machinacje były tak zręczne, że krasnoludy do dziś wierzą, że to Asurowie ich napadali - tu kiwnął głową w stronę pomstującego Falthara -, podczas gdy faktycznie byli to agenci Druchii - kciukiem wskazał za siebie, z grubsza w stronę Zarathyona i Denethrill - , wszystko po to, aby wykrwawić oba narody, a zwłaszcza Ulthuańczyków, inaczej Malekith nie mógłby zrealizować swoich marzeń o tronie. Czy teraz widzisz do czego zmierzam? To jak jedno uderzenie skrzydeł motyla na jednym krańcu świata wywołujące huragan na drugim. - Skończywszy swój wywód, von Preuss zamilkł, ciekaw co ( i czy w ogóle) odpowie mu elf. Musiał przyznać przed sobą, że początkowo uważał go za zblazowanego idiotę, szlachetkę, który przybył się sprawdzić dla własnej próżności. Tymczasem miał przed sobą oczytanego i opanowanego rozmówcę, któremu brak po prostu było przenikliwości, cechy czyniącej z dobrego inkwizytora mistrza w swoim fachu.
[Nie wierzę, że to robię. Kłócę się nad fluffem. I to jeszcze poprzez postać do rpg. ]
- Nie trzeba deklarować się otwarcie, aby służyć jakieś sprawie. Jeżeli walczyli na wojnie, rozlew krwi zawsze odbywał się dla Khorna czy Khaine'a, jak zwał tak zwał. Nie musicie budować świątyń, czy organizować obchodów. Tylko tym różnimy się od kultystów, że oni robią to świadomie i celowo. Jak już wspominałem, każdy jest mniej lub bardziej winny. Koniec końców liczą się czyny, nie słowa i przedstawienia. Tak samo jak snucie intryg, cały świat zna wasze dwory, które aż kipią od nie jednej zakulisowej afery. Moglibyście wydawać na tej podstawie książki i wystawiać sztuki, świetnie by się sprzedawały. Pan Zmian zapewne nie spuszcza oka z waszej wyspy, nic dziwnego, że macie taką naturalną wręcz zdolność do magii. - Tu urwał na moment, przyłapując się na skrzywieniu zawodowym. - Ale odstawiając sarkazm na bok i wracając do historii. Wiedźmi Król został spaczony przez swoje badania i podróże, powiadasz? Powiedz mi więc, co go skłoniło do tych badań i podróży? Co zasiało w nim ziarno spaczenia? Jego matka, Morathi. To prawda, ale ona tylko wykorzystała sytuację, widząc że padło na podatny grunt. Wystarczyło tylko trochę wody, aby czarne nasiono zemsty zaczęło kiełkować. Owszem, zdaję sobie sprawę, że Malekith nie wnosił dalszych roszczeń do tronu i entuzjastycznie przyjął elekcję Bel Shanaara, mało tego, uciszył protesty ze swojej prowincji. Tylko że... Nikt nie brał pod uwagę, że to było na pokaz. Przybrał maskę. Wy elfy jesteście mistrzami w kryciu swoich zamiarów i myśli Gdy prawdomówny zaczyna kłamać, każdy mu wierzy. Jego machinacje były tak zręczne, że krasnoludy do dziś wierzą, że to Asurowie ich napadali - tu kiwnął głową w stronę pomstującego Falthara -, podczas gdy faktycznie byli to agenci Druchii - kciukiem wskazał za siebie, z grubsza w stronę Zarathyona i Denethrill - , wszystko po to, aby wykrwawić oba narody, a zwłaszcza Ulthuańczyków, inaczej Malekith nie mógłby zrealizować swoich marzeń o tronie. Czy teraz widzisz do czego zmierzam? To jak jedno uderzenie skrzydeł motyla na jednym krańcu świata wywołujące huragan na drugim. - Skończywszy swój wywód, von Preuss zamilkł, ciekaw co ( i czy w ogóle) odpowie mu elf. Musiał przyznać przed sobą, że początkowo uważał go za zblazowanego idiotę, szlachetkę, który przybył się sprawdzić dla własnej próżności. Tymczasem miał przed sobą oczytanego i opanowanego rozmówcę, któremu brak po prostu było przenikliwości, cechy czyniącej z dobrego inkwizytora mistrza w swoim fachu.
[Nie wierzę, że to robię. Kłócę się nad fluffem. I to jeszcze poprzez postać do rpg. ]
Dawne dzieje, urazy, filozofia... Tego już było trochę za dużo. Jeszcze rzucił spojrzenie Azraelowi i podjechał do krasnoludów, dyskutujących z Mroczno Elficką czarodziejką.
-Ja się napiję. Jeśli pozwolisz.- Powiedział do Tenka i uśmiechnął się półgębkiem. Wyjął z torby podróżnej średniej wielkości manierkę i zszedł konia.
Wysłanie z mojego HTC Desire za pomocą Tapatalk 2.
-Ja się napiję. Jeśli pozwolisz.- Powiedział do Tenka i uśmiechnął się półgębkiem. Wyjął z torby podróżnej średniej wielkości manierkę i zszedł konia.
Wysłanie z mojego HTC Desire za pomocą Tapatalk 2.
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
Bafur patrzył skupionym wzrokiem na Reinharda ,gdy ten biczował rozmówców swoją wypowiedzią. Stary ,do tego pijany już , krasnolud starał się rejestrować wszystkie słowa i kiwał twierdząco głową słysząc o negatywnych cechach elfów ,lecz wyłączył się gdy dotarło do niego ,że według człeczyny istnieje jeden bóg Purpurowego Czerepu ,który podaje się za innych bogów ,żeby oszukać elfy. No bez sensu. Krasnolud nie mógł zrozumieć kto ,a już dopiero bóg , marnował by swój cenny czas na tak zręczne oszukiwanie naiwnych elfiaków. No bez sensu... bez sensu...
I tak ,gdy rozmowa trwała sztygar zmrużył oczy i przysnął ,dopiero obudził go silny wstrząs ,gdy wóz wjechał na jakiś kamień. Nie wiedział ile spał ,ale tamci nadal gadali. Przetarł oczy i rozpoczął poszukiwania swojej fajki po kieszeniach. Wtedy do jego uszu wpadły słowa o przebierankach elfów czarnuchów ,żeby wrobić elfiaki.
-Taaaaak?! - wtrącił się sztygar
-I co mi powiesz człeczyno?! Może te hordy kiepów strzelające do naszych chłopców na plażach Ulthuanu to też przebierańcy? Może te elfiackie kryptopizdy które pojawiały się przy naszych włościach z partyzanta i wyżynały we śnie to też nie były elfy?! HĘ? A może ,kurwa chędożone magiery które jednym kaszlnięciem zawalały szyby kopalniane to też ,kurwa , PRZEBIERAŃCY?? I co? Może jeszcze powiesz ,że każdy elf to przebrany elfczarnuch ? A może ja też jestem elfem?! CO?! Ha! Wszyscy jesteśmy elfami! Ty! Człeczyno na wozie! Zdejmuj tą upiorną zbroję! Może też jesteś elfem?! Twoje imię nawet tak brzmi! Izrael ,czy jak?!-
-Ojciec... uspokój się...- rzekł z wozu Thori
-MILCZEĆ!- warknął sztygar pociągając fajkę ,po czym stanął na nogach
-Nie mówcie mi ,kapiszony ,że dawi umierali na darmo w wojnie...nie próbujcie wyjaśniach zła jakimiś chędożonymi zagwostkami... wojna to wojna... wojna to kurestwo...ale jak trzeba to się tam idzie i spuszcza wpierdol!- mruknął groźnie i puścił dymek. -Co se myślicie? Że okute w stal chłopaki na krwawych frontach myślą o tych przemyśleniach?! Że górnicy tyrający pod ziemią mają gdzie indziej niż w dupie te fizjologiczne pierdololo? Że niewinni browarnicy napadani przez wiewiórki rozmyślają ,czy ich obrona będzie aktem czci jakiś chaośnickim korniszonów?! Gówno!-
Wtedy jakiś elf podjechał do wozów.
Ja się napiję. Jeśli pozwolisz.- Powiedział do Tenka i uśmiechnął się półgębkiem. Wyjął z torby podróżnej średniej wielkości manierkę i zszedł konia.
Bafursson podrapał się po głowie widząc schodzącego z konia elfa ,podczas gdy wozy nie zatrzymując się pojechał dalej. Krasnolud zmarszczył brwi i spojrzał na jadącego obok inkwizytora ,ale ten tylko wzruszył ramionami.
-Ale ja dałbym mu pić...- rzekł Tenk -Mimo Wojny o Brodę...-
-Wojny o Zemstę ,kurwa... - mruknął sztygar
I tak ,gdy rozmowa trwała sztygar zmrużył oczy i przysnął ,dopiero obudził go silny wstrząs ,gdy wóz wjechał na jakiś kamień. Nie wiedział ile spał ,ale tamci nadal gadali. Przetarł oczy i rozpoczął poszukiwania swojej fajki po kieszeniach. Wtedy do jego uszu wpadły słowa o przebierankach elfów czarnuchów ,żeby wrobić elfiaki.
-Taaaaak?! - wtrącił się sztygar
-I co mi powiesz człeczyno?! Może te hordy kiepów strzelające do naszych chłopców na plażach Ulthuanu to też przebierańcy? Może te elfiackie kryptopizdy które pojawiały się przy naszych włościach z partyzanta i wyżynały we śnie to też nie były elfy?! HĘ? A może ,kurwa chędożone magiery które jednym kaszlnięciem zawalały szyby kopalniane to też ,kurwa , PRZEBIERAŃCY?? I co? Może jeszcze powiesz ,że każdy elf to przebrany elfczarnuch ? A może ja też jestem elfem?! CO?! Ha! Wszyscy jesteśmy elfami! Ty! Człeczyno na wozie! Zdejmuj tą upiorną zbroję! Może też jesteś elfem?! Twoje imię nawet tak brzmi! Izrael ,czy jak?!-
-Ojciec... uspokój się...- rzekł z wozu Thori
-MILCZEĆ!- warknął sztygar pociągając fajkę ,po czym stanął na nogach
-Nie mówcie mi ,kapiszony ,że dawi umierali na darmo w wojnie...nie próbujcie wyjaśniach zła jakimiś chędożonymi zagwostkami... wojna to wojna... wojna to kurestwo...ale jak trzeba to się tam idzie i spuszcza wpierdol!- mruknął groźnie i puścił dymek. -Co se myślicie? Że okute w stal chłopaki na krwawych frontach myślą o tych przemyśleniach?! Że górnicy tyrający pod ziemią mają gdzie indziej niż w dupie te fizjologiczne pierdololo? Że niewinni browarnicy napadani przez wiewiórki rozmyślają ,czy ich obrona będzie aktem czci jakiś chaośnickim korniszonów?! Gówno!-
Wtedy jakiś elf podjechał do wozów.
Ja się napiję. Jeśli pozwolisz.- Powiedział do Tenka i uśmiechnął się półgębkiem. Wyjął z torby podróżnej średniej wielkości manierkę i zszedł konia.
Bafursson podrapał się po głowie widząc schodzącego z konia elfa ,podczas gdy wozy nie zatrzymując się pojechał dalej. Krasnolud zmarszczył brwi i spojrzał na jadącego obok inkwizytora ,ale ten tylko wzruszył ramionami.
-Ale ja dałbym mu pić...- rzekł Tenk -Mimo Wojny o Brodę...-
-Wojny o Zemstę ,kurwa... - mruknął sztygar
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Dwie pary okutych w stal stóp wybijały łoskoczący rytm, pokonując kolejne kondygnacje ogromnej, białej wieży zbudowanej tysiące lat temu przez istoty, których kunszt kamieniarski daleko przewyższał wszystko co stworzyli kiedykolwiek ludzie. Połamane, choć wciąż mocne mury obronne, zniszczone doszczętnie i podtopione ruiny Utraconego Miasta na północ od zatęchłego ujścia Grismarie, niedawno znów ożywione miasto na południe, pozbijane z desek doki, nawet niegdyś wspaniałe jak marzenie przylegające skrzydła pałacu książęcego i jego mur kurtynowy. Nic w całym Mousillon nie mogło się równać ze starą elfią wieżą, która stanowiła centrum zarówno pałacu jak i całego miasta, stercząc niczym biała włócznia o obsydianowym grocie ze spiczastej kopuły wysoko ponad odpowiednio na wpół podtopionymi ruinami, mulistym bagnem przepływającej przez środek miasta rzeki i szczurzych, powoli (jeśli wogóle) podnoszących się domostw i kamienic od południa. Jeden ze wspinających się, wysoki i postawny arystokrata o krótko przyciętych czarnych włosach i mężnej twarzy o regularnych acz twardych rysach, teraz ściągniętej w poważnym grymasie wyjrzał przez jedno z mijanych okien na Mousillon i ciągnący się poza nim lekko pagórkowaty krajobraz zasnuty mgłą z bagien, na której nocne wieczorne światło gwiazd i księżyca tworzyło nieco upiorne odblaski.
- Pomyśleć, że zanim je wreszcie zajęliśmy niegdyś najwspanialsze miasto Bretonii tak długo pozostawało szczurzą norą... nie do pomyślenia...
Głos był nieco zbyt melancholijny jak na tak młodo wyglądającą osobę, lecz pobrzmiewała w nim także żywa nuta wyborowego gawędziarza. Herb na jego tunice przedstawiający trzy czarne róże i małą lilję na białym tle zafalował razem z kolczugą, gdy rycerz podjął żwawo wspinaczkę. Serpentynowe schody, których rzeźbione drewniane poręcze oraz rozwieszone z rzadka arrasy pokrywała gruba warstwa kurzu w blasku latarnienek wiły się przez całą wieżę, niczym skręcony kręgosłup jakiegoś kamiennego tytana, w końcu jednak dotarli niemal na sam jej szczyt i krótki korytarz z porysowanego marmuru ze świeżo położonym, nowym dywanem z Arabii zaprowadził ich do wielkich, czarnych drzwi o zaśniedziałych złotych kołatkach. Zanim jeszcze wąsaty rycerz idący za arystokratą zdążył ich dotknąć, rozległo się krótkie acz donośne "wejść".
Rycerz z czarnymi różami pierwszy wkroczył do przestronnej i bogato urządzonej komnaty z kominkiem i wielkim, choć rzadko używanym łożem oraz tarasem z którego rozciągał się piorunujący widok na przyległe ziemie oraz morze.
- Panie. - rzekł, kłaniając się dwornie arystokrata. Rudy imperialny rycerz podążył za jego przykładem, spojrzawszy na zakutą w czarną zbroję płytową postać, która tyłem do nich właśnie nakładała hełm. Rudolf Schwaltzer przez ułamek sekundy dostrzegł gładko ogolone, blade oblicze i długie zwoje błyszczących czarnych włosów zanim zniknęły pod przyłbicą, zwieńczoną czarną kitą i złotą lilijką.
- Witaj szlachetny Aucassinie... sir Rudolfie... jakie wieści przynosicie ? - rzekł ujmującym słuchacza, jak niemal materialna dłoń głosem Czarny Rycerz, odwracając się i przechodząc z łopotem czarnej peleryny na środek komnaty. Teraz powstający Aucassin, znalazł się naprzeciw lustra, przed którym stał pan Mousillon. Odbicie ukazywało jedynie pustą komnatę.
- Wasza książęcą mość... chyba mogę już tak mówić... - zaczął z cieniem drapieżnego wyrazu na twarzy wampir, po czym podjął z wcześniejszą powagą - kolejne dostawy z zamku Hane i Kruczej Skały dotarły do nas, zaś lordowie de la Croix i Carron informują iż udało im się stworzyć po kolejnym regimencie. Sam z niemałym trudem wynająłem dziś jeszcze jedną kompanię najemników...
- Coś z zamku Rachard ? - w mroku wizjera czarnego hełmu zalśniły na chwilę oczy, ciemne i świdrujące.
- Żaden posłaniec lorda Gawena, jak i Guillame'a Szubienicznika do nas nie dotarł... moi rycerze mówią że to może mieć związek z lordem zamku Rais... - rzekł z lekkim zakłopotaniem arystokrata. Czarny Rycerz westchnął i oparł się o poręcze tarasu.
- Rycerzu z Imperium... - sir Rudolf, mimowolnie zadrżał lecz zaraz wyprostował się. - co z naszymi... śmiałkami ?
- Zostawiłem ich obozem pół dnia drogi od miasta... dotrą tu o świcie tak jak wozy z zaopatrzeniem z Montfortu, straciliśmy po drodze kilka i półtora tuzina...
- Świetnie. Powiedz mi, czy rozgłaszając wieści o Arenie nie podróżowałeś po Imperium ? Co dzieje się na północy ?
- Ekhm... krążą... pogłoski... - napotykając czerń wizjera księcia Mousillon, przeszedł do konkretów. - Archaon, wielki wódz z Pustkowi zebrał kolejną armię, nie tak wielką jak ostatnia ale... uderzył szybko, jak gdyby wyprowadził hordę spod ziemi lub wyczarował z powietrza. Kislevici nie zdążyli nawet zwołać Zastępu Gospodara, gdy ich ziemia znów spłynęła krwią a grody spłonęły lub zostały odcięte od świata. Pożogę powstrzymał jednak na razie zwierzchnik naszy... imperialnych magów, w tajemnicy zbudował na pograniczu potężny system umocnień i obsadził go najbitniejszymi żołnierzami Cesarza oraz ochotnikami z Kisleva... pewien magnat nazwiskiem chyba Joachimowicz czy jakoś tak przysiągł podobno nawet, że prędzej wysadzi się razem z prochownią Złotego Bastionu, niż pozwoli zdobyć go czcicielom demonów. Wojna spadła tak gwałtownie, że nikt nie zdążył jeszcze zareagować... uciekinierzy z prostego ludu powtarzają coś o zmarłych z poprzednich wojen wstających z ziemi w wielkich ilościach... także na wschodzie Imperium Sigmara...
- Doskonale. - stwierdzenie Czarnego Rycerza zdziwiło Rudolfa, lecz przywołało uśmiech na twarzy wampira z rodu de Hane. - Im więcej zmartwień o sojuszników ma na głowie król, tym wolniej zareaguje na atak od wewnątrz... teraz czas usunąć ostatnią przeszkodę. Skoro zawodnicy są na ziemiach tego krnąbrnego szaleńca Tremonda...
- Tremond de Rais... - Aucassin wysyczał to jak przekleństwo. - Ma mózg przeżarty zepsuciem Chaosu który wyznaje. Podobno trzyma przy tym swoim kasztelu także zwierzoludzi, a jego sadyści... to jest zbrojni chowają mutacje pod tunikami herbowymi. On ostatni nie złożył hołdu księciu i zawodnicy mogą...
- Jeśli nie są młodymi dziewkami lub dziećmi w sam raz na rytuał to nic im nie będzie... jednak czas nadszedł by zgnieść tę bezecną wesz i jednocześnie zobaczyć co potrafią ci... zawodnicy z twojej relacji, sir Rudolfie. Dziękuję za twój trud, możesz odejść... Zaś ty Aucassinie, powiadom swoją siostrę, lady de Vint... znaczy de Hane co należy uczynić.
Sir Rudolf skłonił się z chrzęstem blach. Zdecydowanie przekonany że usłyszał za dużo, wyszedł postanowiwszy utopić resztki rozterek moralnych w antałku piwa. Pozostawszy sami, Aucassin i Mallobaudé, Czarny Rycerz, nowy książę Mousillon spoglądali w ciszy na miasto ciągnące się we wszystkie strony od pałacu.
- Kiedyś było perłą naszego państwa... - rozpamiętał się setki lat wstecz lord zamku Hane. - Teraz dzięki części naszej armii, nowym mieszkańcom i tłumom przybyszy, w większości tych przybywających na spektakl Areny Śmierci oraz sporym nakładom odzyskało część dawnej chwały, bogactwa pałacu znów cieszą oko... lecz gdy wykonasz już swój wielki plan, czy stworzysz z niego prawdziwą stolicę godną króla ?
Czarny Rycerz zacisnął dłoń w rękawicy z czarnej skóry.
- Moja Bretonnia nie będzie miała stolicy... nie będzie miała króla... ta kraina przetrwa jako wolni ludzie na niepociętej granicami włości czy księstw ziemi lub zginie jako państwo. Widziałem to w mojej wizji, po wypiciu z Kielicha, musi nam się udać... - oczy Mallobaudé lśniły zaś głos wzbudziłby zazdrość każdego oratora lub dowódcy, zawsze tak miał gdy mówił o swej wizji z czasów Próby, gdy nie było jeszcze Czarnego Rycerza - Poza tym... pamiętasz, kiedy wkroczyliśmy do tego pałacu ? Pierwsi żywi ludzie po tylu latach... Pamiętasz wykrzywionego trupa Maldreda w zbutwiałym aksamicie i skruszonym złocie, rozwalonego na osmalonym grudami złota tronie ? Gdy umierał, kazał zwać się królem... wylał sobie na wpół stopione kosztowności na diadem i głowę... kazał służkom zlizywać wino ze stóp swoich i Malfleur... władza nie przydała mu się na wiele. Nie przyda się też i mi taki koniec.
Aucassin, jakkolwiek nie zgłaszałby obiekcji znów złapał się na tym że przemowa momentalnie ich go pozbawiła.
- Na co przyda ci się więc zwycięski wojownik wszechczasów ? - zapytał wampir. - Zbyt wiele ryzykujemy dla tej Areny.
- Szesnaście mieczy na Arenie Śmierci tworzy nie tylko krew i zgony. - rzucił tajemniczo Mallobaudé, wychodząc z komnaty - Zwycięzca i jego nagroda, będą kluczem do drzwi tej rozgrywki. - następca Maldreda, postukał palcem w zamek u drzwi - Każ przygotować pałac i kwatery w najdrobniejszych szczegółach, jeśli znów ktoś znajdzie wiekowego trupa w jakimś dziwnym miejscu lub podłoga załamie się pod stopą to głowa twojego zarządcy ozdobi najnowszy pal. Wyślij też naglące zaproszenia do wszystkich moich lenników, dam głowę że nie przegapią powitania zawodników...
*****
Jechali śmierdzącymi bagnami. Zapuszczonymi gościńcami. Parę razy mignęła im jakaś rachityczna wieś, zwykle tak mała że zanim Ronnel do końca zdążył obudzić się w siodle, już nie mógł wypatrzeć ruder i lepianek między oparami bagien i umierającymi drzewami. Jechali mrocznymi zagajnikami, tak upiornymi że żaden ze zbrojnych nie chciał odstąpić na krok od wozów, gdy tylko usłyszano coś w ścianie mroku lub gdzieś z boku błysnęła para oczu. Przynajmniej bali się wychodzić za potrzebą, więc i dzienna racja trunków nie musiała być tak duża. Pewnego dnia coś ryknęło, gdy dziesiętnik czeladzi wdepnął w wyjątkowo paskudne bajoro mułu. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby muł nagle nie ożył podnosząc się jako ociekająca szlamem, dwuipółmetrowa istota z patyków, trzcin oraz błota z lśniącymi mglistą szarością ślepiami. Bagienny Człowiek, jak zwali ich wieśniacy złapał wojaka i razem z nim rozpłynął się w gęstej zupie mokradła oraz mgle. Gdy krajobraz zmienił się wreszcie w nieco bardziej skalistą glebę, wiecznie pokrytą mgłą i mocno pagórkowatą, oznaczało to, że są już w dalszej części kraju a wybrzeże i miasto są już niedaleko. Tu właśnie zaczęli spotykać truposzy, wlokących się we mgle z jękiem, mamrotaniem lub dojmującym bełkotem. Po dniu jazdy ich obecność nie dziwiła już nikogo, dziwić natomiast mogło że Mousillończycy zamiast gorączkowo szykować się do walki, te zombie które pałętały się gdzieś w pobliżu po prostu ignorowali, zaś eliminowanie tych, które próbowały ich zaatakować stanowiło dla towarzyszących rycerzy coś w rodzaju sportu.
- Śmierdziel ustrzelony z dwudziestu kroków! - zaśmiał się raz sir Ronnel, przejeżdżając z arkebuzem obok dyskutujących przy popularnej ostatnio flaszce-niewypitce zawodników.
- Ach Ronnel, Ronnel... taką nowoczesną pukawką to nawet chłop by jednego zabił. - obruszył się Tristan de Castelrosse. - Gdyby tak cały świat zdobyły te Chodzące Trupy, to gwarantuję ci że nawet garsta przypadkowych ludzi, przeżyłaby mając dość amunicji... Dwa śmierdziele jedną kopią to jest dopiero poezja!
Gdy ściemniło się, Ronnel nakazał rozbić obóz i posłał sir Rudolfa by pojechał przodem i zaniósł wiadomość do miasta. Do Mousillon lepiej było wjeżdżać świtem, by uniknąć paskudztw na mokradłach i Sierocych Wzgórzach w jego pobliżu. Przynajmniej tak powiedział zawodnikom sir Harrevaux. Zbici przy ogniskach, pośród kręgu wozów przeczekiwali noc nie szczędząc sobie trunków i debat oraz przechwałek. Po wspólnej podróży nawet ponurzy rycerze z Mousillon zdobyli się na pogawędki z niektórymi zawodnikami oraz ich towarzystwem. Spoufalanie się, przybrało jednak w pewnym momencie bynajmniej spokojny obrót. Przy beczce z winem dwóch rycerzy spróbowało jednocześnie napełnić bukłaki, lecz jeden potknął się oblewając drugiego trunkiem. Tristan de Castelrosse warknął, zwracając się do natręta.
- Już nie żyjesz ty bękarcie! Ty... ty... MŁODY ?! - rycerz z Carcassonne, zamarł widząc Bertelisa. Ów również zakłopotany nagle wbił w brata zdecydowane spojrzenie. - Jak śmiesz... obiecałem że zabiję każdego, kogo ojciec za mną wyśle!
- A ja poprzysiągłem wyciąć skazę z rodu! - niemal pisnął swoim młodzieńczym głosem Bertelis. - Ukraść rodowy miecz i połowę skarbca ojca po czym uciec z byle pasterką rozkładającą nogi dla baranów!
- Jak śmiesz ją lżyć gołowąsie! Była córką sir Duncana z Pogranicza, którego zabili Estalianie... ale gówno ci do tego, Bercie Prawiczku. Nadal chowasz się za ojcowską nogą ? Uciekniesz pod spódnicę matki czy mam opłazować cię jak chłopskiego chłystka ?
- Nie ustąpię Tris. Zabiłej naszego kuzyna w ucieczce... jesteś gorszy od najlichszej estalskiej murwy... i... i...
Wywód młodego de Castelrosse przerwała rękawica, która trzasnęła go w twarz aż zachwiał się, roniąc kroplę krwi z przegryzionej wargi.
- Wyciągaj więc miecz, gówniarzu i broń się w pojedynku! Zabiłem jednego krewnego, myślisz że kolejny zrobi różnicę ? Znajdę ci ładne bagno na grób...
Sir Ronnel wstał od ogniska, za późno by ich powstrzymać zanim uciekli się do świętego zwyczaju rycerskiego. Niosąc więc kubek wina oddalił się od gwaru, podchodząc do karety czarodziejki-wampirzycy. Po chwili wahania zastukał.
- Pani! Przyszedłem zapytać, czy może zechciałabyś obejrzeć z resztą pojedynek dwóch dzielnych... Jej zdolności lecznicze mogą się przydać...
Po minucie pukania, zdobył się na odwagę, lub może to wino ośmieliło go do przerwania z błahego powodu spoczynku lady de Vinteur. Otworzył drzwi i zamarł. Kubek wyleciał mu z ręki i rozlał się u kół pojazdu, a sam rycerz wpadł do zrujnowanego wnętrza powozu, skąd nocne powietrze zdążyło już niemal wywiać silny zapach perfum. Drzwi po przeciwnej stronie wyrwano z zawiasów, a część framugi odrąbano. Ani śladu czarodzieji... Rycerz wypadł drugą stroną, prosto na leżącego pod powozem zbrojnego o krótkiej bródce. Z początku myślał, że to któryś z jego ludzi poległ w obronie magiczki, jednak herb oświetlony pochodnią przedstawiał zielone drzewo o pokręconych konarach na czerwonym tle, a gardło chłopaka zostało przegryzione... Ronnel nagle poznał ten herb i skojarzył ze zignorowanym bezimiennym znakiem granicznym włości miniętym popołudniu z odciętymi dłońmi dziecka i kobiety przybitymi do słupa.
- O cholera... o Pani... o japier... niedobrze... - powtarzając 'niedobrze' rycerz dobiegł do ogniska zawodników, którzy dziwnie na niego spojrzeli. Kozak zaproponował wódki.
- N-nie mam... mamy czasu! Nasza czarodziejka została porwana i...
- Co nam do tego, człeczyno ? - burknął Bafur, ćmiąc fajkę.
- No w zasadzie... błagam was, jeśli nie przywiozę jej całej i zdrowej to pożegnam się z głową! Jeśli macie choć krztę litości... niech ktoś wybierze się ze mną na ratunek..!
- Ja pomogę. - chrzęszcząc upiornym pancerzem, Azrael podniosł się z błyskiem w oku. - Kto ją porwał ?
- Niedaleko stąd przy zatęchłej zatoczce rzeki Grismarie, za tamtym zagajnikiem jest mała kamienna wieża z drewnianym podgrodziem... opowiadają o niej straszne rzeczy... tamtejszy lord, Tremond de Rais to człek okrutny i szalony, jego ludzie są niemal równie źli, lecz może uda nam się ją odbić na czas... kto jeszcze pójdzie, nocą mamy szansę ?
[ To kto na ratunek pięknej... ekhem "dziewicy" ? ]
- Pomyśleć, że zanim je wreszcie zajęliśmy niegdyś najwspanialsze miasto Bretonii tak długo pozostawało szczurzą norą... nie do pomyślenia...
Głos był nieco zbyt melancholijny jak na tak młodo wyglądającą osobę, lecz pobrzmiewała w nim także żywa nuta wyborowego gawędziarza. Herb na jego tunice przedstawiający trzy czarne róże i małą lilję na białym tle zafalował razem z kolczugą, gdy rycerz podjął żwawo wspinaczkę. Serpentynowe schody, których rzeźbione drewniane poręcze oraz rozwieszone z rzadka arrasy pokrywała gruba warstwa kurzu w blasku latarnienek wiły się przez całą wieżę, niczym skręcony kręgosłup jakiegoś kamiennego tytana, w końcu jednak dotarli niemal na sam jej szczyt i krótki korytarz z porysowanego marmuru ze świeżo położonym, nowym dywanem z Arabii zaprowadził ich do wielkich, czarnych drzwi o zaśniedziałych złotych kołatkach. Zanim jeszcze wąsaty rycerz idący za arystokratą zdążył ich dotknąć, rozległo się krótkie acz donośne "wejść".
Rycerz z czarnymi różami pierwszy wkroczył do przestronnej i bogato urządzonej komnaty z kominkiem i wielkim, choć rzadko używanym łożem oraz tarasem z którego rozciągał się piorunujący widok na przyległe ziemie oraz morze.
- Panie. - rzekł, kłaniając się dwornie arystokrata. Rudy imperialny rycerz podążył za jego przykładem, spojrzawszy na zakutą w czarną zbroję płytową postać, która tyłem do nich właśnie nakładała hełm. Rudolf Schwaltzer przez ułamek sekundy dostrzegł gładko ogolone, blade oblicze i długie zwoje błyszczących czarnych włosów zanim zniknęły pod przyłbicą, zwieńczoną czarną kitą i złotą lilijką.
- Witaj szlachetny Aucassinie... sir Rudolfie... jakie wieści przynosicie ? - rzekł ujmującym słuchacza, jak niemal materialna dłoń głosem Czarny Rycerz, odwracając się i przechodząc z łopotem czarnej peleryny na środek komnaty. Teraz powstający Aucassin, znalazł się naprzeciw lustra, przed którym stał pan Mousillon. Odbicie ukazywało jedynie pustą komnatę.
- Wasza książęcą mość... chyba mogę już tak mówić... - zaczął z cieniem drapieżnego wyrazu na twarzy wampir, po czym podjął z wcześniejszą powagą - kolejne dostawy z zamku Hane i Kruczej Skały dotarły do nas, zaś lordowie de la Croix i Carron informują iż udało im się stworzyć po kolejnym regimencie. Sam z niemałym trudem wynająłem dziś jeszcze jedną kompanię najemników...
- Coś z zamku Rachard ? - w mroku wizjera czarnego hełmu zalśniły na chwilę oczy, ciemne i świdrujące.
- Żaden posłaniec lorda Gawena, jak i Guillame'a Szubienicznika do nas nie dotarł... moi rycerze mówią że to może mieć związek z lordem zamku Rais... - rzekł z lekkim zakłopotaniem arystokrata. Czarny Rycerz westchnął i oparł się o poręcze tarasu.
- Rycerzu z Imperium... - sir Rudolf, mimowolnie zadrżał lecz zaraz wyprostował się. - co z naszymi... śmiałkami ?
- Zostawiłem ich obozem pół dnia drogi od miasta... dotrą tu o świcie tak jak wozy z zaopatrzeniem z Montfortu, straciliśmy po drodze kilka i półtora tuzina...
- Świetnie. Powiedz mi, czy rozgłaszając wieści o Arenie nie podróżowałeś po Imperium ? Co dzieje się na północy ?
- Ekhm... krążą... pogłoski... - napotykając czerń wizjera księcia Mousillon, przeszedł do konkretów. - Archaon, wielki wódz z Pustkowi zebrał kolejną armię, nie tak wielką jak ostatnia ale... uderzył szybko, jak gdyby wyprowadził hordę spod ziemi lub wyczarował z powietrza. Kislevici nie zdążyli nawet zwołać Zastępu Gospodara, gdy ich ziemia znów spłynęła krwią a grody spłonęły lub zostały odcięte od świata. Pożogę powstrzymał jednak na razie zwierzchnik naszy... imperialnych magów, w tajemnicy zbudował na pograniczu potężny system umocnień i obsadził go najbitniejszymi żołnierzami Cesarza oraz ochotnikami z Kisleva... pewien magnat nazwiskiem chyba Joachimowicz czy jakoś tak przysiągł podobno nawet, że prędzej wysadzi się razem z prochownią Złotego Bastionu, niż pozwoli zdobyć go czcicielom demonów. Wojna spadła tak gwałtownie, że nikt nie zdążył jeszcze zareagować... uciekinierzy z prostego ludu powtarzają coś o zmarłych z poprzednich wojen wstających z ziemi w wielkich ilościach... także na wschodzie Imperium Sigmara...
- Doskonale. - stwierdzenie Czarnego Rycerza zdziwiło Rudolfa, lecz przywołało uśmiech na twarzy wampira z rodu de Hane. - Im więcej zmartwień o sojuszników ma na głowie król, tym wolniej zareaguje na atak od wewnątrz... teraz czas usunąć ostatnią przeszkodę. Skoro zawodnicy są na ziemiach tego krnąbrnego szaleńca Tremonda...
- Tremond de Rais... - Aucassin wysyczał to jak przekleństwo. - Ma mózg przeżarty zepsuciem Chaosu który wyznaje. Podobno trzyma przy tym swoim kasztelu także zwierzoludzi, a jego sadyści... to jest zbrojni chowają mutacje pod tunikami herbowymi. On ostatni nie złożył hołdu księciu i zawodnicy mogą...
- Jeśli nie są młodymi dziewkami lub dziećmi w sam raz na rytuał to nic im nie będzie... jednak czas nadszedł by zgnieść tę bezecną wesz i jednocześnie zobaczyć co potrafią ci... zawodnicy z twojej relacji, sir Rudolfie. Dziękuję za twój trud, możesz odejść... Zaś ty Aucassinie, powiadom swoją siostrę, lady de Vint... znaczy de Hane co należy uczynić.
Sir Rudolf skłonił się z chrzęstem blach. Zdecydowanie przekonany że usłyszał za dużo, wyszedł postanowiwszy utopić resztki rozterek moralnych w antałku piwa. Pozostawszy sami, Aucassin i Mallobaudé, Czarny Rycerz, nowy książę Mousillon spoglądali w ciszy na miasto ciągnące się we wszystkie strony od pałacu.
- Kiedyś było perłą naszego państwa... - rozpamiętał się setki lat wstecz lord zamku Hane. - Teraz dzięki części naszej armii, nowym mieszkańcom i tłumom przybyszy, w większości tych przybywających na spektakl Areny Śmierci oraz sporym nakładom odzyskało część dawnej chwały, bogactwa pałacu znów cieszą oko... lecz gdy wykonasz już swój wielki plan, czy stworzysz z niego prawdziwą stolicę godną króla ?
Czarny Rycerz zacisnął dłoń w rękawicy z czarnej skóry.
- Moja Bretonnia nie będzie miała stolicy... nie będzie miała króla... ta kraina przetrwa jako wolni ludzie na niepociętej granicami włości czy księstw ziemi lub zginie jako państwo. Widziałem to w mojej wizji, po wypiciu z Kielicha, musi nam się udać... - oczy Mallobaudé lśniły zaś głos wzbudziłby zazdrość każdego oratora lub dowódcy, zawsze tak miał gdy mówił o swej wizji z czasów Próby, gdy nie było jeszcze Czarnego Rycerza - Poza tym... pamiętasz, kiedy wkroczyliśmy do tego pałacu ? Pierwsi żywi ludzie po tylu latach... Pamiętasz wykrzywionego trupa Maldreda w zbutwiałym aksamicie i skruszonym złocie, rozwalonego na osmalonym grudami złota tronie ? Gdy umierał, kazał zwać się królem... wylał sobie na wpół stopione kosztowności na diadem i głowę... kazał służkom zlizywać wino ze stóp swoich i Malfleur... władza nie przydała mu się na wiele. Nie przyda się też i mi taki koniec.
Aucassin, jakkolwiek nie zgłaszałby obiekcji znów złapał się na tym że przemowa momentalnie ich go pozbawiła.
- Na co przyda ci się więc zwycięski wojownik wszechczasów ? - zapytał wampir. - Zbyt wiele ryzykujemy dla tej Areny.
- Szesnaście mieczy na Arenie Śmierci tworzy nie tylko krew i zgony. - rzucił tajemniczo Mallobaudé, wychodząc z komnaty - Zwycięzca i jego nagroda, będą kluczem do drzwi tej rozgrywki. - następca Maldreda, postukał palcem w zamek u drzwi - Każ przygotować pałac i kwatery w najdrobniejszych szczegółach, jeśli znów ktoś znajdzie wiekowego trupa w jakimś dziwnym miejscu lub podłoga załamie się pod stopą to głowa twojego zarządcy ozdobi najnowszy pal. Wyślij też naglące zaproszenia do wszystkich moich lenników, dam głowę że nie przegapią powitania zawodników...
*****
Jechali śmierdzącymi bagnami. Zapuszczonymi gościńcami. Parę razy mignęła im jakaś rachityczna wieś, zwykle tak mała że zanim Ronnel do końca zdążył obudzić się w siodle, już nie mógł wypatrzeć ruder i lepianek między oparami bagien i umierającymi drzewami. Jechali mrocznymi zagajnikami, tak upiornymi że żaden ze zbrojnych nie chciał odstąpić na krok od wozów, gdy tylko usłyszano coś w ścianie mroku lub gdzieś z boku błysnęła para oczu. Przynajmniej bali się wychodzić za potrzebą, więc i dzienna racja trunków nie musiała być tak duża. Pewnego dnia coś ryknęło, gdy dziesiętnik czeladzi wdepnął w wyjątkowo paskudne bajoro mułu. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby muł nagle nie ożył podnosząc się jako ociekająca szlamem, dwuipółmetrowa istota z patyków, trzcin oraz błota z lśniącymi mglistą szarością ślepiami. Bagienny Człowiek, jak zwali ich wieśniacy złapał wojaka i razem z nim rozpłynął się w gęstej zupie mokradła oraz mgle. Gdy krajobraz zmienił się wreszcie w nieco bardziej skalistą glebę, wiecznie pokrytą mgłą i mocno pagórkowatą, oznaczało to, że są już w dalszej części kraju a wybrzeże i miasto są już niedaleko. Tu właśnie zaczęli spotykać truposzy, wlokących się we mgle z jękiem, mamrotaniem lub dojmującym bełkotem. Po dniu jazdy ich obecność nie dziwiła już nikogo, dziwić natomiast mogło że Mousillończycy zamiast gorączkowo szykować się do walki, te zombie które pałętały się gdzieś w pobliżu po prostu ignorowali, zaś eliminowanie tych, które próbowały ich zaatakować stanowiło dla towarzyszących rycerzy coś w rodzaju sportu.
- Śmierdziel ustrzelony z dwudziestu kroków! - zaśmiał się raz sir Ronnel, przejeżdżając z arkebuzem obok dyskutujących przy popularnej ostatnio flaszce-niewypitce zawodników.
- Ach Ronnel, Ronnel... taką nowoczesną pukawką to nawet chłop by jednego zabił. - obruszył się Tristan de Castelrosse. - Gdyby tak cały świat zdobyły te Chodzące Trupy, to gwarantuję ci że nawet garsta przypadkowych ludzi, przeżyłaby mając dość amunicji... Dwa śmierdziele jedną kopią to jest dopiero poezja!
Gdy ściemniło się, Ronnel nakazał rozbić obóz i posłał sir Rudolfa by pojechał przodem i zaniósł wiadomość do miasta. Do Mousillon lepiej było wjeżdżać świtem, by uniknąć paskudztw na mokradłach i Sierocych Wzgórzach w jego pobliżu. Przynajmniej tak powiedział zawodnikom sir Harrevaux. Zbici przy ogniskach, pośród kręgu wozów przeczekiwali noc nie szczędząc sobie trunków i debat oraz przechwałek. Po wspólnej podróży nawet ponurzy rycerze z Mousillon zdobyli się na pogawędki z niektórymi zawodnikami oraz ich towarzystwem. Spoufalanie się, przybrało jednak w pewnym momencie bynajmniej spokojny obrót. Przy beczce z winem dwóch rycerzy spróbowało jednocześnie napełnić bukłaki, lecz jeden potknął się oblewając drugiego trunkiem. Tristan de Castelrosse warknął, zwracając się do natręta.
- Już nie żyjesz ty bękarcie! Ty... ty... MŁODY ?! - rycerz z Carcassonne, zamarł widząc Bertelisa. Ów również zakłopotany nagle wbił w brata zdecydowane spojrzenie. - Jak śmiesz... obiecałem że zabiję każdego, kogo ojciec za mną wyśle!
- A ja poprzysiągłem wyciąć skazę z rodu! - niemal pisnął swoim młodzieńczym głosem Bertelis. - Ukraść rodowy miecz i połowę skarbca ojca po czym uciec z byle pasterką rozkładającą nogi dla baranów!
- Jak śmiesz ją lżyć gołowąsie! Była córką sir Duncana z Pogranicza, którego zabili Estalianie... ale gówno ci do tego, Bercie Prawiczku. Nadal chowasz się za ojcowską nogą ? Uciekniesz pod spódnicę matki czy mam opłazować cię jak chłopskiego chłystka ?
- Nie ustąpię Tris. Zabiłej naszego kuzyna w ucieczce... jesteś gorszy od najlichszej estalskiej murwy... i... i...
Wywód młodego de Castelrosse przerwała rękawica, która trzasnęła go w twarz aż zachwiał się, roniąc kroplę krwi z przegryzionej wargi.
- Wyciągaj więc miecz, gówniarzu i broń się w pojedynku! Zabiłem jednego krewnego, myślisz że kolejny zrobi różnicę ? Znajdę ci ładne bagno na grób...
Sir Ronnel wstał od ogniska, za późno by ich powstrzymać zanim uciekli się do świętego zwyczaju rycerskiego. Niosąc więc kubek wina oddalił się od gwaru, podchodząc do karety czarodziejki-wampirzycy. Po chwili wahania zastukał.
- Pani! Przyszedłem zapytać, czy może zechciałabyś obejrzeć z resztą pojedynek dwóch dzielnych... Jej zdolności lecznicze mogą się przydać...
Po minucie pukania, zdobył się na odwagę, lub może to wino ośmieliło go do przerwania z błahego powodu spoczynku lady de Vinteur. Otworzył drzwi i zamarł. Kubek wyleciał mu z ręki i rozlał się u kół pojazdu, a sam rycerz wpadł do zrujnowanego wnętrza powozu, skąd nocne powietrze zdążyło już niemal wywiać silny zapach perfum. Drzwi po przeciwnej stronie wyrwano z zawiasów, a część framugi odrąbano. Ani śladu czarodzieji... Rycerz wypadł drugą stroną, prosto na leżącego pod powozem zbrojnego o krótkiej bródce. Z początku myślał, że to któryś z jego ludzi poległ w obronie magiczki, jednak herb oświetlony pochodnią przedstawiał zielone drzewo o pokręconych konarach na czerwonym tle, a gardło chłopaka zostało przegryzione... Ronnel nagle poznał ten herb i skojarzył ze zignorowanym bezimiennym znakiem granicznym włości miniętym popołudniu z odciętymi dłońmi dziecka i kobiety przybitymi do słupa.
- O cholera... o Pani... o japier... niedobrze... - powtarzając 'niedobrze' rycerz dobiegł do ogniska zawodników, którzy dziwnie na niego spojrzeli. Kozak zaproponował wódki.
- N-nie mam... mamy czasu! Nasza czarodziejka została porwana i...
- Co nam do tego, człeczyno ? - burknął Bafur, ćmiąc fajkę.
- No w zasadzie... błagam was, jeśli nie przywiozę jej całej i zdrowej to pożegnam się z głową! Jeśli macie choć krztę litości... niech ktoś wybierze się ze mną na ratunek..!
- Ja pomogę. - chrzęszcząc upiornym pancerzem, Azrael podniosł się z błyskiem w oku. - Kto ją porwał ?
- Niedaleko stąd przy zatęchłej zatoczce rzeki Grismarie, za tamtym zagajnikiem jest mała kamienna wieża z drewnianym podgrodziem... opowiadają o niej straszne rzeczy... tamtejszy lord, Tremond de Rais to człek okrutny i szalony, jego ludzie są niemal równie źli, lecz może uda nam się ją odbić na czas... kto jeszcze pójdzie, nocą mamy szansę ?
[ To kto na ratunek pięknej... ekhem "dziewicy" ? ]
Po całym tym zamieszaniu wyklęta kompania nie miała zbyt wiele chęci na cokolwiek, kiedy większość zawodników udała się za przywódcą komanda to im przyszło bronic umocnień. Nic więc dziwnego że większość podróży spędzili we własnym wozie i opłakując zmarłych, tak ich nieliczne grono skurczyło się o dwie osoby. Pechowa trzynastka tylu ich zostało, tylu postawiło swoje stopy w przeklętej baroni. Był to jeden z powodów dla których też opuścili późniejsze kłótnie, jednak pojawiły się czynniki które sprawiły że nie mogą dłużej siedzieć w cieniu.
-Niedaleko stąd przy zatęchłej zatoczce rzeki Grismarie, za tamtym zagajnikiem jest mała kamienna wieża z drewnianym podgrodziem... opowiadają o niej straszne rzeczy... tamtejszy lord, Tremond de Rais to człek okrutny i szalony, jego ludzie są niemal równie źli, lecz może uda nam się ją odbić na czas... kto jeszcze pójdzie, nocą mamy szansę ?
Eliot oderwał swoje plecy od wozu, po czym poprawił ostrze spojrzał w stronę co niektórych łowców.
-Ishwald, Hans, Eli- rzucił tylko, wymienieni bez słowa ruszyli za nim- My pójdziemy- dodał zbliżając się do reszty
[trochę dawno mnie nie było, może też trochę się wcinam. Ale dwa lokalne ''konwenty'' na organizacji plus praca zrobiły swoje. Od teraz wracam do regularnego pisania.]
-Niedaleko stąd przy zatęchłej zatoczce rzeki Grismarie, za tamtym zagajnikiem jest mała kamienna wieża z drewnianym podgrodziem... opowiadają o niej straszne rzeczy... tamtejszy lord, Tremond de Rais to człek okrutny i szalony, jego ludzie są niemal równie źli, lecz może uda nam się ją odbić na czas... kto jeszcze pójdzie, nocą mamy szansę ?
Eliot oderwał swoje plecy od wozu, po czym poprawił ostrze spojrzał w stronę co niektórych łowców.
-Ishwald, Hans, Eli- rzucił tylko, wymienieni bez słowa ruszyli za nim- My pójdziemy- dodał zbliżając się do reszty
[trochę dawno mnie nie było, może też trochę się wcinam. Ale dwa lokalne ''konwenty'' na organizacji plus praca zrobiły swoje. Od teraz wracam do regularnego pisania.]
WoCH W.19/R.9/P.7
Razem:35
Razem:35
[ Sorry za ponadmiesięczną nieobecność, ale wiecie... Wakacje Anyway, teraz postaram się aktywniej grać.]
Rozklekotany wóz podskoczył na koleinie, wybudzając Sorena ze słabego, chorobliwego snu. Najemnik zamrugał nieprzytomnie oczyma i podniósłszy się do pozycji siedzącej, rozejrzał się po okolicy. Cały orszak zawodników i bretońskich zbrojnych nadal przemierzał mroczną i niegościnna krainę, jaką było legendarne Mousillon. Wozy, piechurzy i konni rycerze jechali gęsiego wąską ścieżynka, po której obu stronach rozciągały się bezdenne przepaście. Soren przełknął ślinę. Jeden fałszywy krok lub spłoszony koń i może skończyć na dnie tego koszmarnego wąwozu. Gdzieś z tyłu usłyszał głos Daniela, który żywo dyskutował z jakimś rycerzem. Rozmowa, zdaje się, dotyczyła możliwości penetracyjnych długich bretońskich łuków i imperialnych muszkietów. Jadący obok młodzieńca Virgill patrzył się w ponury krajobraz swymi pozbawionymi wyrazu oczyma.
Soren podczołgał się do kozła, na którym siedział Skralg. Krasnolud, widząc kompana, posunął się, robiąc więcej miejsca.
- Jak tam samopoczucie ? - Spytał Dawi, wypuszczając kłąb dymu ze swojej nieodłącznej fajki.
- Chujowo - Odburknął - Od czasu bitwy z tymi cholernymi elfami nie mogę się porządnie wyspać. Cały czas mam takie niemiłe wrażenie, że obudzę się ze strzałą w rzyci...
- Pffff, każdy krasnolud ma takie przeczucie przez całe życie - Skralg machnął swoją wielką jak bochen chleba ręką - Przy elfach pewna doza zdrowej, paranoidalnej ostrożności nigdy nie zaszkodzi... W każdym razie, jak tam twoja rana ?
Soren podrapał się po zabandażowanym ramieniu.
- Dużo lepiej. Jednak magia lecznicza to jest to. Czemu nie mamy żadnego czarodzieja w naszej kompanii ?
- Bo nie stać nas na takie luksusy. Ciesz się, że jesteś zawodnikiem Areny i ta cała dama z karocy zechciała magicznie wyciągnąć ci elfią strzałę z ręki i zasklepić ranę. Virgill dostał trzy razy w klatę i nikt nie odprawiał nad nim żadnego hokus-pokus.
- Virgill to twardziel - Soren odchylił się do tyłu w poszukiwaniu czegoś do jedzenia - Po tym wszystkim zdołał zarąbać jeszcze jednego leśnika siekierą. A potem, jak mu zbrojni wydłubywali groty obcęgami, nawet nie mrugnął.
- On w ogóle nie zmienia wyrazu twarzy - Skralg rzucił okiem na bohatera ich rozmowy, jadącego w pewnym oddaleniu od ich wozu - I szczerze mówiąc trochę mnie to martwi. Ciężko jest zaufać komuś, kto zabija z kamienną twarzą i nigdy się nie odzywa.
- Sugerujesz coś ? - Soren nieznacznie ale wyczuwalnie zmienił ton głosu.
- Tak. Gdy tylko Virgill kręci się w pobliżu, przechodzą mnie ciary. Nie podoba mi się ten koleś.
- Virgill założył tą pożal-się-Sigmarze kompanię najemników razem ze mną i bezgranicznie mu ufam ! - Soren stanowczo uciął wszelkie domysły krasnoluda - Poza tym, gdybyś poznał jego historię, zrozumiałbyś, czemu zachowuje się w ten sposób.
Zapadła krótka cisza przerywana okazjonalnymi przekleństwami zbrojnych idących przed ich wozem.
- To chyba dobry moment, żebyś mi ją opowiedział... - Nieśmiało zasugerował krasnolud.
- Nie - Najemnik odparł po krótkim zastanowieniu - Jeszcze nie pora...
***
Wieczorem rozbili obóz pośród zamglonych wzgórz otaczających przeklęte Mousillon. Po całych dniach wędrówki przez nawiedzone, cuchnące bagna taka zmiana krajobrazu została przywitana z ulgą. Nawet pomimo nieumarłych snujących się wśród mgieł, poza zasięgiem obozowych świateł.
Czwórka najemników siedziała przy wspólnym ognisku i raczyła się winem z beczułki, którą Skralg przebiegle podprowadził grupce młodocianych rycerzy. Trunek był z rodzaju tych, które twardzi żołnierze zabierają w długie podróże - słodki i cholernie mocny. Młodociany inżynier Daniel zasnął już po czwartym kubku, nawet mimo doświadczenia w piciu wyniesionego z długich lat studiów.
- Hehe, młody, musisz tu nam jeszcze zmężnieć, jeśli chcesz być prawdziwym najemnikiem... - Skralg, mocno już zaczerwieniony na twarzy, szturchnął palcem nieprzytomnego blondyna.
- Zostaw młodego, niech śpi. Kurde, twardzi ci bretończycy skoro piją taki zazajzer. Ciekawe z czego to robią... - Soren podniósł kubek do twarzy i zaciągnął się mocno, chcąc rozpoznać bukiet zapachowy - Zabawne, pachnie zupełnie jak... SKRALG ! Nalałeś nam spirytusu do antałka z winem ! Nic dziwnego, że młody zezgonił !
- Miałem pić ten kompot z winogron po ciężkiej podróży ? - Krasnolud wzruszył ramionami - Poza tym, jakoś samo tak wyszło... Jak już żem zarąbał beczułkę, spotkałem przy namiotach tego ksilevitę, Wasilija. Widać, że dobry z niego chłop, bo zaraz jak mnie rozpoznał, zaproponował mi wódkę. No to se łyknęliśmy raz, potem na drugą nóżkę, potem za tych, co na morzu, potem...
- Do rzeczy !
- No, w każdym razie zauważyłem, że pijemy i pijemy, a z tej jego flaszki jakby w ogóle nie ubywało. To to jak już się żegnaliśmy, poprosiłem go, żeby mi chlusnął trochę tego cudownego specyfiku do beczułki z winem, cobyście też mieli trochę radości z życia...
- Kurwa, Skralg... - Soren schował twarz w dłoniach - Jutro nie powsiadamy na konie...
Zanim zaradny krasnolud zdołał odpowiedzieć coś na swoją obronę, w obozie wybuchł tumult. Sir Ronnel wpadł pomiędzy ogniska zawodników z wyrazem paniki na swym rycerskim obliczu. Widząc to, jak zwykle opiekuńczy Wasilij zaproponował mu wódkę.
- N-nie mam... mamy czasu ! - Odparł, odtrącając dłoń kislevity - Nasza czarodziejka została porwana i...
- Co nam do tego, człeczyno ? - burknął Bafur, ćmiąc fajkę.
- No w zasadzie... błagam was, jeśli nie przywiozę jej całej i zdrowej to pożegnam się z głową! Jeśli macie choć krztę litości... niech ktoś wybierze się ze mną na ratunek..!
- Ja pomogę. - chrzęszcząc upiornym pancerzem, Azrael podniósł się z błyskiem w oku. - Kto ją porwał ?
- Niedaleko stąd przy zatęchłej zatoczce rzeki Grismarie, za tamtym zagajnikiem jest mała kamienna wieża z drewnianym podgrodziem... opowiadają o niej straszne rzeczy... tamtejszy lord, Tremond de Rais to człek okrutny i szalony, jego ludzie są niemal równie źli, lecz może uda nam się ją odbić na czas... kto jeszcze pójdzie, nocą mamy szansę ?
Zapanowała cisza. Wszyscy najwyraźniej przetrawiali słowa rycerza. Po chwili, ku zdziwieniu wszystkich, Virgill odłożył kubek z winem i powoli wstał od ogniska.
- Virgill, co ty odpierdalasz ?! - Syknął Soren, łapiąc towarzysza za nogawkę - Pamiętasz naszą zasadę ? Nie nadstawiamy karku za darmo !
- Pomożesz, najemniku ? - Ronnel odwrócił się do niego - Obiecuję ci, nie pożałujesz.
- Kuuuurwa - Jęknął Soren, łapiąc za pochwę z mieczem - W takim razie ja też... Łooooł !
Próbując wstać, utracił równowagę i upadł na klęczki przy ognisku.
- Zasrane wino i zasrana kislevska gorzała ! - Warknął.
- Ej ! - Mruknął urażony Wasilij.
- Normalnie nie odmówiłbym pomocy zalanego w sztok najemnika, ale ty jesteś zawodnikiem - Rzekł Ronnel z ociąganiem - Głupio by było, gdybyś potopił się w bagnie czy coś... Lepiej niech twój towarzysz Virgill pójdzie z nami.
Soren kiwnął głową.
- Niech tak będzie. Virgill, uważaj na siebie.
Virgill tylko podniósł swoją siekierę i spojrzał we mgłę. Jego twarz, jak zwykle, nie wyrażała nic.
Rozklekotany wóz podskoczył na koleinie, wybudzając Sorena ze słabego, chorobliwego snu. Najemnik zamrugał nieprzytomnie oczyma i podniósłszy się do pozycji siedzącej, rozejrzał się po okolicy. Cały orszak zawodników i bretońskich zbrojnych nadal przemierzał mroczną i niegościnna krainę, jaką było legendarne Mousillon. Wozy, piechurzy i konni rycerze jechali gęsiego wąską ścieżynka, po której obu stronach rozciągały się bezdenne przepaście. Soren przełknął ślinę. Jeden fałszywy krok lub spłoszony koń i może skończyć na dnie tego koszmarnego wąwozu. Gdzieś z tyłu usłyszał głos Daniela, który żywo dyskutował z jakimś rycerzem. Rozmowa, zdaje się, dotyczyła możliwości penetracyjnych długich bretońskich łuków i imperialnych muszkietów. Jadący obok młodzieńca Virgill patrzył się w ponury krajobraz swymi pozbawionymi wyrazu oczyma.
Soren podczołgał się do kozła, na którym siedział Skralg. Krasnolud, widząc kompana, posunął się, robiąc więcej miejsca.
- Jak tam samopoczucie ? - Spytał Dawi, wypuszczając kłąb dymu ze swojej nieodłącznej fajki.
- Chujowo - Odburknął - Od czasu bitwy z tymi cholernymi elfami nie mogę się porządnie wyspać. Cały czas mam takie niemiłe wrażenie, że obudzę się ze strzałą w rzyci...
- Pffff, każdy krasnolud ma takie przeczucie przez całe życie - Skralg machnął swoją wielką jak bochen chleba ręką - Przy elfach pewna doza zdrowej, paranoidalnej ostrożności nigdy nie zaszkodzi... W każdym razie, jak tam twoja rana ?
Soren podrapał się po zabandażowanym ramieniu.
- Dużo lepiej. Jednak magia lecznicza to jest to. Czemu nie mamy żadnego czarodzieja w naszej kompanii ?
- Bo nie stać nas na takie luksusy. Ciesz się, że jesteś zawodnikiem Areny i ta cała dama z karocy zechciała magicznie wyciągnąć ci elfią strzałę z ręki i zasklepić ranę. Virgill dostał trzy razy w klatę i nikt nie odprawiał nad nim żadnego hokus-pokus.
- Virgill to twardziel - Soren odchylił się do tyłu w poszukiwaniu czegoś do jedzenia - Po tym wszystkim zdołał zarąbać jeszcze jednego leśnika siekierą. A potem, jak mu zbrojni wydłubywali groty obcęgami, nawet nie mrugnął.
- On w ogóle nie zmienia wyrazu twarzy - Skralg rzucił okiem na bohatera ich rozmowy, jadącego w pewnym oddaleniu od ich wozu - I szczerze mówiąc trochę mnie to martwi. Ciężko jest zaufać komuś, kto zabija z kamienną twarzą i nigdy się nie odzywa.
- Sugerujesz coś ? - Soren nieznacznie ale wyczuwalnie zmienił ton głosu.
- Tak. Gdy tylko Virgill kręci się w pobliżu, przechodzą mnie ciary. Nie podoba mi się ten koleś.
- Virgill założył tą pożal-się-Sigmarze kompanię najemników razem ze mną i bezgranicznie mu ufam ! - Soren stanowczo uciął wszelkie domysły krasnoluda - Poza tym, gdybyś poznał jego historię, zrozumiałbyś, czemu zachowuje się w ten sposób.
Zapadła krótka cisza przerywana okazjonalnymi przekleństwami zbrojnych idących przed ich wozem.
- To chyba dobry moment, żebyś mi ją opowiedział... - Nieśmiało zasugerował krasnolud.
- Nie - Najemnik odparł po krótkim zastanowieniu - Jeszcze nie pora...
***
Wieczorem rozbili obóz pośród zamglonych wzgórz otaczających przeklęte Mousillon. Po całych dniach wędrówki przez nawiedzone, cuchnące bagna taka zmiana krajobrazu została przywitana z ulgą. Nawet pomimo nieumarłych snujących się wśród mgieł, poza zasięgiem obozowych świateł.
Czwórka najemników siedziała przy wspólnym ognisku i raczyła się winem z beczułki, którą Skralg przebiegle podprowadził grupce młodocianych rycerzy. Trunek był z rodzaju tych, które twardzi żołnierze zabierają w długie podróże - słodki i cholernie mocny. Młodociany inżynier Daniel zasnął już po czwartym kubku, nawet mimo doświadczenia w piciu wyniesionego z długich lat studiów.
- Hehe, młody, musisz tu nam jeszcze zmężnieć, jeśli chcesz być prawdziwym najemnikiem... - Skralg, mocno już zaczerwieniony na twarzy, szturchnął palcem nieprzytomnego blondyna.
- Zostaw młodego, niech śpi. Kurde, twardzi ci bretończycy skoro piją taki zazajzer. Ciekawe z czego to robią... - Soren podniósł kubek do twarzy i zaciągnął się mocno, chcąc rozpoznać bukiet zapachowy - Zabawne, pachnie zupełnie jak... SKRALG ! Nalałeś nam spirytusu do antałka z winem ! Nic dziwnego, że młody zezgonił !
- Miałem pić ten kompot z winogron po ciężkiej podróży ? - Krasnolud wzruszył ramionami - Poza tym, jakoś samo tak wyszło... Jak już żem zarąbał beczułkę, spotkałem przy namiotach tego ksilevitę, Wasilija. Widać, że dobry z niego chłop, bo zaraz jak mnie rozpoznał, zaproponował mi wódkę. No to se łyknęliśmy raz, potem na drugą nóżkę, potem za tych, co na morzu, potem...
- Do rzeczy !
- No, w każdym razie zauważyłem, że pijemy i pijemy, a z tej jego flaszki jakby w ogóle nie ubywało. To to jak już się żegnaliśmy, poprosiłem go, żeby mi chlusnął trochę tego cudownego specyfiku do beczułki z winem, cobyście też mieli trochę radości z życia...
- Kurwa, Skralg... - Soren schował twarz w dłoniach - Jutro nie powsiadamy na konie...
Zanim zaradny krasnolud zdołał odpowiedzieć coś na swoją obronę, w obozie wybuchł tumult. Sir Ronnel wpadł pomiędzy ogniska zawodników z wyrazem paniki na swym rycerskim obliczu. Widząc to, jak zwykle opiekuńczy Wasilij zaproponował mu wódkę.
- N-nie mam... mamy czasu ! - Odparł, odtrącając dłoń kislevity - Nasza czarodziejka została porwana i...
- Co nam do tego, człeczyno ? - burknął Bafur, ćmiąc fajkę.
- No w zasadzie... błagam was, jeśli nie przywiozę jej całej i zdrowej to pożegnam się z głową! Jeśli macie choć krztę litości... niech ktoś wybierze się ze mną na ratunek..!
- Ja pomogę. - chrzęszcząc upiornym pancerzem, Azrael podniósł się z błyskiem w oku. - Kto ją porwał ?
- Niedaleko stąd przy zatęchłej zatoczce rzeki Grismarie, za tamtym zagajnikiem jest mała kamienna wieża z drewnianym podgrodziem... opowiadają o niej straszne rzeczy... tamtejszy lord, Tremond de Rais to człek okrutny i szalony, jego ludzie są niemal równie źli, lecz może uda nam się ją odbić na czas... kto jeszcze pójdzie, nocą mamy szansę ?
Zapanowała cisza. Wszyscy najwyraźniej przetrawiali słowa rycerza. Po chwili, ku zdziwieniu wszystkich, Virgill odłożył kubek z winem i powoli wstał od ogniska.
- Virgill, co ty odpierdalasz ?! - Syknął Soren, łapiąc towarzysza za nogawkę - Pamiętasz naszą zasadę ? Nie nadstawiamy karku za darmo !
- Pomożesz, najemniku ? - Ronnel odwrócił się do niego - Obiecuję ci, nie pożałujesz.
- Kuuuurwa - Jęknął Soren, łapiąc za pochwę z mieczem - W takim razie ja też... Łooooł !
Próbując wstać, utracił równowagę i upadł na klęczki przy ognisku.
- Zasrane wino i zasrana kislevska gorzała ! - Warknął.
- Ej ! - Mruknął urażony Wasilij.
- Normalnie nie odmówiłbym pomocy zalanego w sztok najemnika, ale ty jesteś zawodnikiem - Rzekł Ronnel z ociąganiem - Głupio by było, gdybyś potopił się w bagnie czy coś... Lepiej niech twój towarzysz Virgill pójdzie z nami.
Soren kiwnął głową.
- Niech tak będzie. Virgill, uważaj na siebie.
Virgill tylko podniósł swoją siekierę i spojrzał we mgłę. Jego twarz, jak zwykle, nie wyrażała nic.
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
- Bardzo chętnie. – Odpowiedziała nieco zaskoczona na propozycję jednego z krasnoludów. – Przy tak długiej podróży zawsze dobrze jest napić się czegoś ciepłego.
Odebrała kubek od przyjaznego Dawiego. Rzeczywiście już pierwszy łyk mile rozgrzewał i pozwolił na chwilę zapomnieć o zmęczeniu. Skinęła głową w podzięce. Już miała odpowiedzieć temu drugiemu krasnoludowi, z wielkim (przynajmniej jak dla niej) toporem, na temat tego jak ją potraktował, kompletnie jej nie znając, biorąc pod uwagę tylko to, że jest elfką, jednocześnie potwierdzając jej słowa, ale się powstrzymała. Nienawidziła tego powiedzenia o wyjątku potwierdzającym regułę, a właśnie została poczęstowana herbatą przez krasnoluda.
Zrobili najwyraźniej ostatni postój na noc. Jutrzejszego dnia mieli już dotrzeć na miejsce zmagań. Większość zawodników pozostała we wspólnej grupie i rozmawiała ze sobą jednocześnie popijając przy ognisku.
- N-nie mam... mamy czasu! Nasza czarodziejka została porwana i...
- Co nam do tego, człeczyno ? - burknął Bafur, ćmiąc fajkę.
- No w zasadzie... błagam was, jeśli nie przywiozę jej całej i zdrowej to pożegnam się z głową! Jeśli macie choć krztę litości... niech ktoś wybierze się ze mną na ratunek..!
- Ja pomogę. - chrzęszcząc upiornym pancerzem, Azrael podniosł się z błyskiem w oku. - Kto ją porwał ?
- Niedaleko stąd przy zatęchłej zatoczce rzeki Grismarie, za tamtym zagajnikiem jest mała kamienna wieża z drewnianym podgrodziem... opowiadają o niej straszne rzeczy... tamtejszy lord, Tremond de Rais to człek okrutny i szalony, jego ludzie są niemal równie źli, lecz może uda nam się ją odbić na czas... kto jeszcze pójdzie, nocą mamy szansę?
Denethrill otwarcie prychnęła. - Będę za nią po nocy ganiała. Jej problem.
Jednak za chwilę wręcz rozdziawiła usta ze zdziwienia, kiedy obok niej wstał Zarthyon.
- Dlaczego?
- Najwyraźniej brak tej czarodziejki, może zakłócić przebieg Areny. To że jej nie lubisz, to twój problem.
- Jak sobie chcesz. – Czarodziejka szybko odzyskała rezon.
- Idę z wami. – Oznajmił rycerzowi gwardzista.
Odebrała kubek od przyjaznego Dawiego. Rzeczywiście już pierwszy łyk mile rozgrzewał i pozwolił na chwilę zapomnieć o zmęczeniu. Skinęła głową w podzięce. Już miała odpowiedzieć temu drugiemu krasnoludowi, z wielkim (przynajmniej jak dla niej) toporem, na temat tego jak ją potraktował, kompletnie jej nie znając, biorąc pod uwagę tylko to, że jest elfką, jednocześnie potwierdzając jej słowa, ale się powstrzymała. Nienawidziła tego powiedzenia o wyjątku potwierdzającym regułę, a właśnie została poczęstowana herbatą przez krasnoluda.
Zrobili najwyraźniej ostatni postój na noc. Jutrzejszego dnia mieli już dotrzeć na miejsce zmagań. Większość zawodników pozostała we wspólnej grupie i rozmawiała ze sobą jednocześnie popijając przy ognisku.
- N-nie mam... mamy czasu! Nasza czarodziejka została porwana i...
- Co nam do tego, człeczyno ? - burknął Bafur, ćmiąc fajkę.
- No w zasadzie... błagam was, jeśli nie przywiozę jej całej i zdrowej to pożegnam się z głową! Jeśli macie choć krztę litości... niech ktoś wybierze się ze mną na ratunek..!
- Ja pomogę. - chrzęszcząc upiornym pancerzem, Azrael podniosł się z błyskiem w oku. - Kto ją porwał ?
- Niedaleko stąd przy zatęchłej zatoczce rzeki Grismarie, za tamtym zagajnikiem jest mała kamienna wieża z drewnianym podgrodziem... opowiadają o niej straszne rzeczy... tamtejszy lord, Tremond de Rais to człek okrutny i szalony, jego ludzie są niemal równie źli, lecz może uda nam się ją odbić na czas... kto jeszcze pójdzie, nocą mamy szansę?
Denethrill otwarcie prychnęła. - Będę za nią po nocy ganiała. Jej problem.
Jednak za chwilę wręcz rozdziawiła usta ze zdziwienia, kiedy obok niej wstał Zarthyon.
- Dlaczego?
- Najwyraźniej brak tej czarodziejki, może zakłócić przebieg Areny. To że jej nie lubisz, to twój problem.
- Jak sobie chcesz. – Czarodziejka szybko odzyskała rezon.
- Idę z wami. – Oznajmił rycerzowi gwardzista.
-Dziękuję krasnoludzie.- Powiedział Dawiemu który nalał mu herbaty. Przyłożył manierkę do ust i pociągnął łyka, a potem schował ją do torby. Nagle wszystko umilkło.
-N-nie mam... mamy czasu! Nasza czarodziejka została porwana i...
-Co nam do tego, człeczyno ? - burknął Bafur, ćmiąc fajkę.
-No w zasadzie... błagam was, jeśli nie przywiozę jej całej i zdrowej to pożegnam się z głową! Jeśli macie choć krztę litości... niech ktoś wybierze się ze mną na ratunek..!
-Ja pomogę. - chrzęszcząc upiornym pancerzem, Azrael podniosł się z błyskiem w oku. - Kto ją porwał ?
-Niedaleko stąd przy zatęchłej zatoczce rzeki Grismarie, za tamtym zagajnikiem jest mała kamienna wieża z drewnianym podgrodziem... opowiadają o niej straszne rzeczy... tamtejszy lord, Tremond de Rais to człek okrutny i szalony, jego ludzie są niemal równie źli, lecz może uda nam się ją odbić na czas... kto jeszcze pójdzie, nocą mamy szansę?-
Od ognisk wstał jeden z najemników, kompan elfickiej czarodziejki, trójka ludzi z ostatnich wozów... Może znajdzie coś ciekawego?
-Pójdę z wami.- Oświadczył zawieszając torbę na ramieniu. Podniósł rękę do góry jakby się zgłaszał do odpowiedzi, a potem natychmiastowo ją opuścił. Gryf ze świstem przeleciał w miejscu gdzie wcześniej miał rękę i ciężko opadł obok niego. Gilraen chwycił zaskoczonego Sir Ronnela za ramię i i ostro mu powiedział:
-Nie wystawiaj ręki w górę, bo się z nią pożegnasz. Tak dla przestrogi.-
-N-nie mam... mamy czasu! Nasza czarodziejka została porwana i...
-Co nam do tego, człeczyno ? - burknął Bafur, ćmiąc fajkę.
-No w zasadzie... błagam was, jeśli nie przywiozę jej całej i zdrowej to pożegnam się z głową! Jeśli macie choć krztę litości... niech ktoś wybierze się ze mną na ratunek..!
-Ja pomogę. - chrzęszcząc upiornym pancerzem, Azrael podniosł się z błyskiem w oku. - Kto ją porwał ?
-Niedaleko stąd przy zatęchłej zatoczce rzeki Grismarie, za tamtym zagajnikiem jest mała kamienna wieża z drewnianym podgrodziem... opowiadają o niej straszne rzeczy... tamtejszy lord, Tremond de Rais to człek okrutny i szalony, jego ludzie są niemal równie źli, lecz może uda nam się ją odbić na czas... kto jeszcze pójdzie, nocą mamy szansę?-
Od ognisk wstał jeden z najemników, kompan elfickiej czarodziejki, trójka ludzi z ostatnich wozów... Może znajdzie coś ciekawego?
-Pójdę z wami.- Oświadczył zawieszając torbę na ramieniu. Podniósł rękę do góry jakby się zgłaszał do odpowiedzi, a potem natychmiastowo ją opuścił. Gryf ze świstem przeleciał w miejscu gdzie wcześniej miał rękę i ciężko opadł obok niego. Gilraen chwycił zaskoczonego Sir Ronnela za ramię i i ostro mu powiedział:
-Nie wystawiaj ręki w górę, bo się z nią pożegnasz. Tak dla przestrogi.-
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
https://www.youtube.com/watch?v=5OB5yH1bPWA
Konwój zagłębiał się coraz bardziej w przeklętą prowincję, mijając z rzadka jakieś rachityczne drzewa i walące się rudery, tylko z grubsza przypominające wiejskie chaty, jakby w tej jałowej ziemi tkwił jad sączony przez uśpioną pod powierzchnią ziemi żmiję, powoli zatruwając nie tylko przyrodę ożywioną, ale też kamienie i nieliczne konstrukcje, jakie jeszcze utrzymywały się na powierzchni. Z czasem skalisty krajobraz z okolic krwawej bramy zaczął ustępować leżącym w dolinie plugawej rzeki Grismarie moczarom i cuchnącym taplawiskom, będących siedliskiem różnego rodzaju potworności. Wozy podskakiwały na swych sztywnych podwoziach w błotnistych koleinach tego, co miało służyć za drogę do stolicy Mousillon, po obu jej zaś stronach rozciągał się zdegenerowany las zbutwiałych, obumarłych, porośniętych grzybem pni, jeżących się niczym milcząca armia strzegąca zasnutych wieczną mgłą bagien. Jednak okolica bynajmniej nie była cicha: zza zawiesistej zasłony co chwila dochodziły ohydne odgłosy chlupania, jakieś wycia i mamrotanie. Gdy gazy wytwarzane przez rozkład wydobywały się na powierzchnię mokradła, czasem dochodziło do ich zapłonu. Wtedy też niezdrowy, niebieskawy blask spalanego metanu i siarkowodoru rozpraszał na chwilę dławiący wzrok całun, odkrywając pełzające i wałęsające się pokraczne sylwetki żywych trupów. Byli to nieszczęśnicy, którym przyszło utonąć w błocie, czy to przez nieuwagę, czy też przez coś jeszcze gorszego. Teraz, ich rozpadające się ciała zostały przywrócone do makabrycznej parodii życia przez zalegającą nad całą krainą surową energią magiczną, jednak będąc pozbawionymi kontrolującego ich nekromanty ożywieńcy zwyczajnie pałętali się bez celu po całej okolicy. Jedni stali tam nieruchomo inni zaś, którym strzępy świadomości tlącej się w przeżartych przez robactwo mózgach na to pozwalały, wędrowały powłócząc nogami, jeszcze inni oddawali się zmechanizowanym, katatonicznym czynnościom, jak miarowe stukanie głową o spróchniałe pnie czy podrygiwanie kończynami. Choć wszytko to było iście makabrycznym widokiem, a unoszący się miazmat rozkładu przyprawiał o mdłości, to same zombi były w zasadzie potulne jak stado bydląt. Znudzeni rycerze urządzali więc sobie osobliwą rywalizację, polegającą albo na tym, kto położy najwięcej nieumarłych, lub na zrobieniu tego w jak najbardziej efektowny sposób. Czynnośc ta była do tego stopnia rozrywkowa, że mimo przygnębiającej atmosfery, herbowi pozwalali sobie na dowcipy i wymianę krotochwilnych uwag. Dla innych był to po prostu doskonały sposób, żeby poćwiczyć precyzję ciosów, tak jak zrobił to jeden z rycerzy, gdy napatoczyła się mu jakaś nieumarła kobieta. Była całkowicie naga - najpewniej stała się więc ofiarą linczu przez utopienie w bagnie, a ubrania zabrano jej aby się nie zmarnowały. Jej obwisłe piersi nie przerwały woskowatej skóry chyba tylko dzięki wszechobecnej wilgoci, ona sama zaś wpatrywała się wygniłymi oczodołami w zbliżającego się spokojnym krokiem szlachcica, szczerząc do niego żółte zęby zza sinych, wydętych warg. Na ten widok Reinhard skojarzył sobie panujące w tym kraju wymyślne zwyczaje witania się z damami. "Dzielny rycerzyk wraca do swej wybranki z bohaterskiej wyprawy, a ona wita go z szerokim uśmiechem, czekając cierpliwie aż... urżnie jej łeb i wszystkie kończyny jednym sprawnym ruchem zdobywając aprobatę kamratów oklaskujących go z wozu". - Pomyślał von Preuss. Okolica bynajmniej nie była bezpieczna mimo nieszkodliwości umarlaków - wciąż można było wpaść do bagna albo...
- Teraz, teraz, teraz... Dajcie mi tylko złożyć stopy na tej chłodnej skale. Cóż złego może się stać? - Były to ostatnie słowa dziesiętnika Bergerre'a, które wypowiedział sekundę przed tym, jak spod powierzchni szlamu wyrosło oblepione zielskiem monstrum i porwało go w nieprzeniknione trzewia mokradeł, bez wątpienia gotując przerażający los. Ów Bagienny Człowiek, jak zwali te stworzenia miejscowi w ocenie inkwizytora-renegata był zapewne fimirem albo, co bardziej prawdopodobne, rzecznym trollem, tego jednak nie mógł do końca orzec - nigdy nie należał do Ordo Xenos, jego specjalizacją zawsze była walka z heretykami i ich demonicznymi zwierzchnikami.
Wszechogarniające poczucie koszmarnej atmosfery niebezpieczeństwa i osaczenia, tym bardziej uderzającej po opuszczeniu poprzedniej, sielskiej prowincji sprawiły, że Reinhard poczuł się, jakby wrócił do Imperium i to jeszcze do tych jego części, które spustoszył Archaon w czasie Burzy Chaosu, albo do Sylwanii, którą odwiedził przed laty, jeszcze będąc praktykantem na usługach Konrada Seelowa. Musiał jednak przyznać, że Mousillon jest chyba najbardziej rozległym obszarem zauważalnego plugastwa, jakie widział czy o jakim słyszał. Owszem, było jeszcze Praag, czy Spiżowa Cytadela, lecz tam mroczne moce były skoncentrowane na stosunkowo niewielkim obszarze. Sylwania również nie cieszyła się dobrą sławą, ale Reinhard od samego początku w Przeklętym Księstwie wyczuł różnicę. Tutaj, w przeciwieństwie do istniejącej już tyko z nazwy prowincji Imperium, aura beznadziei, rozkładu i bezprawia, sama nasuwała skojarzenia z Ogrodami Nurgla. Z pewnością miejsce to i zalegająca w nim chaotyczna energia przyciągały niejedno spojrzenie. Tak... Reinhard był już teraz pewien, że trafił we właściwe miejsce. Było więc tylko kwestią czasu, aż stanie się potrzebny.
Ściemniało się już, gdy wozy wyjechały na nieco wyższy teren. Nie był on tak błotnisty, więcej za to było skał o truposzach nie wspominając. Teraz było już od nich naprawdę gęsto - było ich chyba nawet więcej niż wieśniaków (a może nie rozpoznali żadnego - tutejsi ludzie byli tak upodleni, że z odległości nie sposób było ich odróżnić od nieumarłych), drugą rzeczą która rzuciła się wybrańcowi w oczy był niemal całkowity brak dzieci. Zazwyczaj plebs mnożył się jak króliki, w każdym normalnym siole można było więc natknąć się na stada brudnych wyrostków, uganiających się po okolicy. Tutaj jedyne co z dziećmi mogło mieć wspólnego, były drobne kończyny przytwierdzone do oblazłego znaku granicznego z zatartym herbem, wyznaczającego czyjeś włości. "Nie lubią tu obcych..." - Pomyślał Reinhard, mijając słup.
W końcu zapadł zmrok, konwój zatrzymał się i rozbito obóz. Rycerze rozpoczęli pogawędki przy anemicznym ognisku, leniwie memłającym zawilgocony opał - tak jak pożar przypomina wygłodniałą paszczę pełną ostrych zębisk, tak ten ogieniek nasuwał analogię do starego, bezzębnego dziada proszalnego, wykrwawiającego parchate dziąsła w próbie sforsowania czerstwego suchara. Nie minęło dużo czasu, gdy doszło do sprzeczki - dwóch szlachciców, już wstawionych zawartością beczułki zaczęło wywlekać jakieś prywatne waśnie i unosić się honorem do tego stopnia, że pojedynek był tylko kwestią czasu. Wybraniec tylko przyglądał się, jak dwaj zacietrzewieni mężczyźni skaczą sobie do oczu, trzeci z nich zaś postanowił pójść po rozum do głowy, albo po prostu po kogoś, kto przynajmniej będzie umiał posprzątać po nieuchronnej jatce do jakiej miało nastąpić z powodu jakiegoś śmiesznego (przynajmniej dla pragmatycznego inkwizytora) abstraktu. Po chwili ów rycerz wrócił, powtarzając coś pod nosem, sprawiał wrażenie bardzo zaniepokojonego. Reinhard odchylił się nieco, coraz bardziej zaciekawiony wymykającym się spod kontroli spektaklem. Gdy rycerz podbiegł do ogniska zawodników, wyszło na jaw, co jest przyczyną jego zdenerwowania.
- N-nie mam... mamy czasu! Nasza czarodziejka została porwana i...
- Co nam do tego, człeczyno ? - burknął Bafur, ćmiąc fajkę.
- No w zasadzie... błagam was, jeśli nie przywiozę jej całej i zdrowej to pożegnam się z głową! Jeśli macie choć krztę litości... niech ktoś wybierze się ze mną na ratunek..!
- Ja pomogę. - chrzęszcząc upiornym pancerzem, Azrael podniosł się z błyskiem w oku. - Kto ją porwał ?
- Niedaleko stąd przy zatęchłej zatoczce rzeki Grismarie, za tamtym zagajnikiem jest mała kamienna wieża z drewnianym podgrodziem... opowiadają o niej straszne rzeczy... tamtejszy lord, Tremond de Rais to człek okrutny i szalony, jego ludzie są niemal równie źli, lecz może uda nam się ją odbić na czas... kto jeszcze pójdzie, nocą mamy szansę?
Denethrill otwarcie prychnęła. - Będę za nią po nocy ganiała. Jej problem.
Jednak za chwilę wręcz rozdziawiła usta ze zdziwienia, kiedy obok niej wstał Zarthyon.
- Dlaczego?
- Najwyraźniej brak tej czarodziejki, może zakłócić przebieg Areny. To że jej nie lubisz, to twój problem.
- Jak sobie chcesz. – Czarodziejka szybko odzyskała rezon.
- Idę z wami. – Oznajmił rycerzowi gwardzista.
Widząc zbierającą się grupę i to, kto do niej należy Reinhard stwierdził, że przyda się ktoś znający się na rzeczy. W pierwszej kolejności należało jednakże ustalić pewną kwestię, na którą nikt nie zwrócił uwagi.
- Skąd wiecie, panie rycerzu, że uprowadzili ją ludzie miejscowego... władyki? - Przez moment von Preuss zastanawiał się, czy lepsze będzie określenie "watażka". - Okolica jest niebezpieczna, czarodziejkę mógł porwać ktokolwiek.
- Obok wozu jest ciało w szacie herbowej...
- Rozumiem, to już jest trop. Po prostu nie chcę, abyśmy marnowali czas i energię za uganianiem się za kimś, kto jest zupełnie gdzie indziej.- W głosie wybrańca nie było kpiny czy sarkazmu, tylko całkowita powaga i profesjonalizm. - Dlaczego mógł ją porwać?
- De Rais jest szalonym okrutnikiem. Tyle wiemy. Nie wiadomo dokładnie co robi, co dzieje się w jego zamku... Ale krążą opowieści... że to zbok jest. - Łowca renegat uważnie wbił spojrzenie białych oczu w sir Ronnela. - W okolicy znikali już ludzie, ale głównie dzieci... Niby nic dziwnego bo i pełno tu potworów...
- Ale ofiary nie są przypadkowe. Facet jest nietykalny, bo to kraina bezprawia. Faktycznie, musimy ruszać natychmiast, jeżeli to jest to co podejrzewam, to nasza dama jest w cholernych tarapatach. Prowadź więc, panie...?
- Ronnel, nazywam się...
- Wiem, zrozumiałem. - Szczeknął krótko von Preuss. Nie chciał, żeby tamten się rozgadał. Teraz nastąpił czas śledztwa, osądu i wymierzania sprawiedliwości.
Konwój zagłębiał się coraz bardziej w przeklętą prowincję, mijając z rzadka jakieś rachityczne drzewa i walące się rudery, tylko z grubsza przypominające wiejskie chaty, jakby w tej jałowej ziemi tkwił jad sączony przez uśpioną pod powierzchnią ziemi żmiję, powoli zatruwając nie tylko przyrodę ożywioną, ale też kamienie i nieliczne konstrukcje, jakie jeszcze utrzymywały się na powierzchni. Z czasem skalisty krajobraz z okolic krwawej bramy zaczął ustępować leżącym w dolinie plugawej rzeki Grismarie moczarom i cuchnącym taplawiskom, będących siedliskiem różnego rodzaju potworności. Wozy podskakiwały na swych sztywnych podwoziach w błotnistych koleinach tego, co miało służyć za drogę do stolicy Mousillon, po obu jej zaś stronach rozciągał się zdegenerowany las zbutwiałych, obumarłych, porośniętych grzybem pni, jeżących się niczym milcząca armia strzegąca zasnutych wieczną mgłą bagien. Jednak okolica bynajmniej nie była cicha: zza zawiesistej zasłony co chwila dochodziły ohydne odgłosy chlupania, jakieś wycia i mamrotanie. Gdy gazy wytwarzane przez rozkład wydobywały się na powierzchnię mokradła, czasem dochodziło do ich zapłonu. Wtedy też niezdrowy, niebieskawy blask spalanego metanu i siarkowodoru rozpraszał na chwilę dławiący wzrok całun, odkrywając pełzające i wałęsające się pokraczne sylwetki żywych trupów. Byli to nieszczęśnicy, którym przyszło utonąć w błocie, czy to przez nieuwagę, czy też przez coś jeszcze gorszego. Teraz, ich rozpadające się ciała zostały przywrócone do makabrycznej parodii życia przez zalegającą nad całą krainą surową energią magiczną, jednak będąc pozbawionymi kontrolującego ich nekromanty ożywieńcy zwyczajnie pałętali się bez celu po całej okolicy. Jedni stali tam nieruchomo inni zaś, którym strzępy świadomości tlącej się w przeżartych przez robactwo mózgach na to pozwalały, wędrowały powłócząc nogami, jeszcze inni oddawali się zmechanizowanym, katatonicznym czynnościom, jak miarowe stukanie głową o spróchniałe pnie czy podrygiwanie kończynami. Choć wszytko to było iście makabrycznym widokiem, a unoszący się miazmat rozkładu przyprawiał o mdłości, to same zombi były w zasadzie potulne jak stado bydląt. Znudzeni rycerze urządzali więc sobie osobliwą rywalizację, polegającą albo na tym, kto położy najwięcej nieumarłych, lub na zrobieniu tego w jak najbardziej efektowny sposób. Czynnośc ta była do tego stopnia rozrywkowa, że mimo przygnębiającej atmosfery, herbowi pozwalali sobie na dowcipy i wymianę krotochwilnych uwag. Dla innych był to po prostu doskonały sposób, żeby poćwiczyć precyzję ciosów, tak jak zrobił to jeden z rycerzy, gdy napatoczyła się mu jakaś nieumarła kobieta. Była całkowicie naga - najpewniej stała się więc ofiarą linczu przez utopienie w bagnie, a ubrania zabrano jej aby się nie zmarnowały. Jej obwisłe piersi nie przerwały woskowatej skóry chyba tylko dzięki wszechobecnej wilgoci, ona sama zaś wpatrywała się wygniłymi oczodołami w zbliżającego się spokojnym krokiem szlachcica, szczerząc do niego żółte zęby zza sinych, wydętych warg. Na ten widok Reinhard skojarzył sobie panujące w tym kraju wymyślne zwyczaje witania się z damami. "Dzielny rycerzyk wraca do swej wybranki z bohaterskiej wyprawy, a ona wita go z szerokim uśmiechem, czekając cierpliwie aż... urżnie jej łeb i wszystkie kończyny jednym sprawnym ruchem zdobywając aprobatę kamratów oklaskujących go z wozu". - Pomyślał von Preuss. Okolica bynajmniej nie była bezpieczna mimo nieszkodliwości umarlaków - wciąż można było wpaść do bagna albo...
- Teraz, teraz, teraz... Dajcie mi tylko złożyć stopy na tej chłodnej skale. Cóż złego może się stać? - Były to ostatnie słowa dziesiętnika Bergerre'a, które wypowiedział sekundę przed tym, jak spod powierzchni szlamu wyrosło oblepione zielskiem monstrum i porwało go w nieprzeniknione trzewia mokradeł, bez wątpienia gotując przerażający los. Ów Bagienny Człowiek, jak zwali te stworzenia miejscowi w ocenie inkwizytora-renegata był zapewne fimirem albo, co bardziej prawdopodobne, rzecznym trollem, tego jednak nie mógł do końca orzec - nigdy nie należał do Ordo Xenos, jego specjalizacją zawsze była walka z heretykami i ich demonicznymi zwierzchnikami.
Wszechogarniające poczucie koszmarnej atmosfery niebezpieczeństwa i osaczenia, tym bardziej uderzającej po opuszczeniu poprzedniej, sielskiej prowincji sprawiły, że Reinhard poczuł się, jakby wrócił do Imperium i to jeszcze do tych jego części, które spustoszył Archaon w czasie Burzy Chaosu, albo do Sylwanii, którą odwiedził przed laty, jeszcze będąc praktykantem na usługach Konrada Seelowa. Musiał jednak przyznać, że Mousillon jest chyba najbardziej rozległym obszarem zauważalnego plugastwa, jakie widział czy o jakim słyszał. Owszem, było jeszcze Praag, czy Spiżowa Cytadela, lecz tam mroczne moce były skoncentrowane na stosunkowo niewielkim obszarze. Sylwania również nie cieszyła się dobrą sławą, ale Reinhard od samego początku w Przeklętym Księstwie wyczuł różnicę. Tutaj, w przeciwieństwie do istniejącej już tyko z nazwy prowincji Imperium, aura beznadziei, rozkładu i bezprawia, sama nasuwała skojarzenia z Ogrodami Nurgla. Z pewnością miejsce to i zalegająca w nim chaotyczna energia przyciągały niejedno spojrzenie. Tak... Reinhard był już teraz pewien, że trafił we właściwe miejsce. Było więc tylko kwestią czasu, aż stanie się potrzebny.
Ściemniało się już, gdy wozy wyjechały na nieco wyższy teren. Nie był on tak błotnisty, więcej za to było skał o truposzach nie wspominając. Teraz było już od nich naprawdę gęsto - było ich chyba nawet więcej niż wieśniaków (a może nie rozpoznali żadnego - tutejsi ludzie byli tak upodleni, że z odległości nie sposób było ich odróżnić od nieumarłych), drugą rzeczą która rzuciła się wybrańcowi w oczy był niemal całkowity brak dzieci. Zazwyczaj plebs mnożył się jak króliki, w każdym normalnym siole można było więc natknąć się na stada brudnych wyrostków, uganiających się po okolicy. Tutaj jedyne co z dziećmi mogło mieć wspólnego, były drobne kończyny przytwierdzone do oblazłego znaku granicznego z zatartym herbem, wyznaczającego czyjeś włości. "Nie lubią tu obcych..." - Pomyślał Reinhard, mijając słup.
W końcu zapadł zmrok, konwój zatrzymał się i rozbito obóz. Rycerze rozpoczęli pogawędki przy anemicznym ognisku, leniwie memłającym zawilgocony opał - tak jak pożar przypomina wygłodniałą paszczę pełną ostrych zębisk, tak ten ogieniek nasuwał analogię do starego, bezzębnego dziada proszalnego, wykrwawiającego parchate dziąsła w próbie sforsowania czerstwego suchara. Nie minęło dużo czasu, gdy doszło do sprzeczki - dwóch szlachciców, już wstawionych zawartością beczułki zaczęło wywlekać jakieś prywatne waśnie i unosić się honorem do tego stopnia, że pojedynek był tylko kwestią czasu. Wybraniec tylko przyglądał się, jak dwaj zacietrzewieni mężczyźni skaczą sobie do oczu, trzeci z nich zaś postanowił pójść po rozum do głowy, albo po prostu po kogoś, kto przynajmniej będzie umiał posprzątać po nieuchronnej jatce do jakiej miało nastąpić z powodu jakiegoś śmiesznego (przynajmniej dla pragmatycznego inkwizytora) abstraktu. Po chwili ów rycerz wrócił, powtarzając coś pod nosem, sprawiał wrażenie bardzo zaniepokojonego. Reinhard odchylił się nieco, coraz bardziej zaciekawiony wymykającym się spod kontroli spektaklem. Gdy rycerz podbiegł do ogniska zawodników, wyszło na jaw, co jest przyczyną jego zdenerwowania.
- N-nie mam... mamy czasu! Nasza czarodziejka została porwana i...
- Co nam do tego, człeczyno ? - burknął Bafur, ćmiąc fajkę.
- No w zasadzie... błagam was, jeśli nie przywiozę jej całej i zdrowej to pożegnam się z głową! Jeśli macie choć krztę litości... niech ktoś wybierze się ze mną na ratunek..!
- Ja pomogę. - chrzęszcząc upiornym pancerzem, Azrael podniosł się z błyskiem w oku. - Kto ją porwał ?
- Niedaleko stąd przy zatęchłej zatoczce rzeki Grismarie, za tamtym zagajnikiem jest mała kamienna wieża z drewnianym podgrodziem... opowiadają o niej straszne rzeczy... tamtejszy lord, Tremond de Rais to człek okrutny i szalony, jego ludzie są niemal równie źli, lecz może uda nam się ją odbić na czas... kto jeszcze pójdzie, nocą mamy szansę?
Denethrill otwarcie prychnęła. - Będę za nią po nocy ganiała. Jej problem.
Jednak za chwilę wręcz rozdziawiła usta ze zdziwienia, kiedy obok niej wstał Zarthyon.
- Dlaczego?
- Najwyraźniej brak tej czarodziejki, może zakłócić przebieg Areny. To że jej nie lubisz, to twój problem.
- Jak sobie chcesz. – Czarodziejka szybko odzyskała rezon.
- Idę z wami. – Oznajmił rycerzowi gwardzista.
Widząc zbierającą się grupę i to, kto do niej należy Reinhard stwierdził, że przyda się ktoś znający się na rzeczy. W pierwszej kolejności należało jednakże ustalić pewną kwestię, na którą nikt nie zwrócił uwagi.
- Skąd wiecie, panie rycerzu, że uprowadzili ją ludzie miejscowego... władyki? - Przez moment von Preuss zastanawiał się, czy lepsze będzie określenie "watażka". - Okolica jest niebezpieczna, czarodziejkę mógł porwać ktokolwiek.
- Obok wozu jest ciało w szacie herbowej...
- Rozumiem, to już jest trop. Po prostu nie chcę, abyśmy marnowali czas i energię za uganianiem się za kimś, kto jest zupełnie gdzie indziej.- W głosie wybrańca nie było kpiny czy sarkazmu, tylko całkowita powaga i profesjonalizm. - Dlaczego mógł ją porwać?
- De Rais jest szalonym okrutnikiem. Tyle wiemy. Nie wiadomo dokładnie co robi, co dzieje się w jego zamku... Ale krążą opowieści... że to zbok jest. - Łowca renegat uważnie wbił spojrzenie białych oczu w sir Ronnela. - W okolicy znikali już ludzie, ale głównie dzieci... Niby nic dziwnego bo i pełno tu potworów...
- Ale ofiary nie są przypadkowe. Facet jest nietykalny, bo to kraina bezprawia. Faktycznie, musimy ruszać natychmiast, jeżeli to jest to co podejrzewam, to nasza dama jest w cholernych tarapatach. Prowadź więc, panie...?
- Ronnel, nazywam się...
- Wiem, zrozumiałem. - Szczeknął krótko von Preuss. Nie chciał, żeby tamten się rozgadał. Teraz nastąpił czas śledztwa, osądu i wymierzania sprawiedliwości.
Większość drogi trzymaliśmy się na uboczu. Nie ze względu na brak chęci do integrowania się, lecz zwykłej ostrożności. Dowiedzieli się i tak za wiele o mnie i moich zdolnościach. Krajobraz zmieniał się z każdą chwilą i coraz bardziej mi odpowiadał, Gloin miał jednak zupełnie inne zdanie.
-Wiesz Dus,- zaczął po długiej przerwie.- nie to, że się boję... czy coś.- Rozejrzał się wokół z miną wyrażającą tylko jedno. Obrzydzenie.- Mdli mnie od tego smrodu... do tego ta twoja rodzinka szlajająca się po okolicy.
-Zabawny jak zawsze.- skomentowałem jego złośliwą uwagę.- Nie są agresywni. Otępiali i puści.- zwróciłem uwagę na jednego z zombii zastrzelonego przez rycerza.- Potrzeba im kogoś do pokierowania... Wówczas i ta jego pukawka nie zdałaby się na wiele.
-Już ty lepiej nic nie kombinuj Stary.- krasnolud wyjął za pasa sporych rozmiarów butelkę, owiniętą grubą warstwą materiału.- Chcesz?- parsknął śmiechem.
-Nawet gdybym chciał to byś się nie podzielił.- przewróciłem oczami.
-Obrażasz mnie!- krzyknął błyskawicznie.- Jestem krasnoludem, nie psia jego mać elfe...
Nim zakończył zagłuszył go okrzyk jednego ze zbrojnych, który poinformował nas o zarządzeniu postoju.
Gloin rozpalił małe ognisko, do którego co i raz dorzucał pojedyncze gałęzie. Tępo gapił się w ogień i nucił pod nosem starą jak świat krasnoludzią pieśń.
-Matka ci ją śpiewała?- zapytałem z lekkich uśmiechem, był wyczulony na jej punkcie. Była jedyną osobą, za którą tęsknił.
-Tak.- wyjął z płaszcza swoją ukochaną fajkę. Nabił ją i zapalił. Po mocnym zaciągnięciu znów zaczął mówić.- Minęły lata od kiedy ostatni raz widziałem tą wspaniała kobietę.
-Nie spotkałem nigdy osoby o czystszym sercu.- poklepałem go po ramieniu.- Po arenie...
-Jeśli zwyciężysz pomogę ci zbudować to cholerne gospodarstwo, o którym tak długo marzysz.- przerwał mi i strącił moją dłoń.- Nie rozczulaj się. Jesteśmy przyjaciółmi.
-Do końca.
-I dzień dłużej.
Naszą chwile spokoju przerwał krzyk jednego z "szlachetnych" rycerzy.
- N-nie mam... mamy czasu! Nasza czarodziejka została porwana i...
Nie przysłuchiwaliśmy się dalszej wymianie zdań, Gloin spojrzał na mnie pytającą.
-Nic nie wiem,- odpowiedziałem mu.- zamyśliłem się.
-Eh... Jaki z ciebie pożytek?- wyszeptał pod nosem.
-Lubisz mnie denerwować.- wzruszyłem ramionami, po czym podniosłem się z ziemi.
-Co wy byście bez nas zrobiły elfickie cipiki?!- krzyknął rozradowany krasnolud.- Idziemy z wami, ktoś musi się tam mimo wszystko tłuc!
[Praca, dom, dziewczyna. Wybaczcie ostatnio nie miałem na nic zbyt bardzo czasu, jedyne na co mam siłę to walnąć się na łóżko i pójść spać. Postaram się teraz trochę nadrobić! ]
-Wiesz Dus,- zaczął po długiej przerwie.- nie to, że się boję... czy coś.- Rozejrzał się wokół z miną wyrażającą tylko jedno. Obrzydzenie.- Mdli mnie od tego smrodu... do tego ta twoja rodzinka szlajająca się po okolicy.
-Zabawny jak zawsze.- skomentowałem jego złośliwą uwagę.- Nie są agresywni. Otępiali i puści.- zwróciłem uwagę na jednego z zombii zastrzelonego przez rycerza.- Potrzeba im kogoś do pokierowania... Wówczas i ta jego pukawka nie zdałaby się na wiele.
-Już ty lepiej nic nie kombinuj Stary.- krasnolud wyjął za pasa sporych rozmiarów butelkę, owiniętą grubą warstwą materiału.- Chcesz?- parsknął śmiechem.
-Nawet gdybym chciał to byś się nie podzielił.- przewróciłem oczami.
-Obrażasz mnie!- krzyknął błyskawicznie.- Jestem krasnoludem, nie psia jego mać elfe...
Nim zakończył zagłuszył go okrzyk jednego ze zbrojnych, który poinformował nas o zarządzeniu postoju.
Gloin rozpalił małe ognisko, do którego co i raz dorzucał pojedyncze gałęzie. Tępo gapił się w ogień i nucił pod nosem starą jak świat krasnoludzią pieśń.
-Matka ci ją śpiewała?- zapytałem z lekkich uśmiechem, był wyczulony na jej punkcie. Była jedyną osobą, za którą tęsknił.
-Tak.- wyjął z płaszcza swoją ukochaną fajkę. Nabił ją i zapalił. Po mocnym zaciągnięciu znów zaczął mówić.- Minęły lata od kiedy ostatni raz widziałem tą wspaniała kobietę.
-Nie spotkałem nigdy osoby o czystszym sercu.- poklepałem go po ramieniu.- Po arenie...
-Jeśli zwyciężysz pomogę ci zbudować to cholerne gospodarstwo, o którym tak długo marzysz.- przerwał mi i strącił moją dłoń.- Nie rozczulaj się. Jesteśmy przyjaciółmi.
-Do końca.
-I dzień dłużej.
Naszą chwile spokoju przerwał krzyk jednego z "szlachetnych" rycerzy.
- N-nie mam... mamy czasu! Nasza czarodziejka została porwana i...
Nie przysłuchiwaliśmy się dalszej wymianie zdań, Gloin spojrzał na mnie pytającą.
-Nic nie wiem,- odpowiedziałem mu.- zamyśliłem się.
-Eh... Jaki z ciebie pożytek?- wyszeptał pod nosem.
-Lubisz mnie denerwować.- wzruszyłem ramionami, po czym podniosłem się z ziemi.
-Co wy byście bez nas zrobiły elfickie cipiki?!- krzyknął rozradowany krasnolud.- Idziemy z wami, ktoś musi się tam mimo wszystko tłuc!
[Praca, dom, dziewczyna. Wybaczcie ostatnio nie miałem na nic zbyt bardzo czasu, jedyne na co mam siłę to walnąć się na łóżko i pójść spać. Postaram się teraz trochę nadrobić! ]