Tytułem wstępu - nie wiedziałem gdzie to wrzucić, jak coś zwaliłem to przepraszam, nie banujcie mnie
Prowadzę małą kampanię na zasadach Warhammera, oczywiście z pewnymi uproszczeniami z racji tego, że podobnie jak gracze wolę klimat od mety. Jako że kampania ma fabułę więc gracze mają nieco ograniczone możliwości zepsucia wszystkiego. A skoro i tak robię fabularyzowane opisy tur kampanii to czemu nie miałbym się nimi podzielić.
Armie biorące udział to
Bretonnia - Władcy wyspy
Orki i Gobliny, - krwiożerczy oprawcy zza morza.
Wampiry - ściągnięci przez głównego złego
Krasnoludy - licznie zatrudniani w kopalniach stwierdzili że nie będą ginąć za ludzi
Ponieważ nie uważam się za mega giga eksperta od Fluffu Warhammera, wszelkie uwagi merytoryczne będą bardzo mile widziane. Jak na razie jest 3 tura. Kolejne rzecz jasna w drodze
A teraz do rzeczy
Tom I
Rozdział pierwszy: Inwazja.
Piękna i spokojna niegdyś wyspa Astaria leżała na pograniczu Astalii i Bretonii rządzona była przez mądrego i dobrego Lorda Delibeusza. Na południu znajdowały się wzgórza oraz święte gaje poświęcone starym bożkom. Skupione wokół resztek wykarczowanego i zamienionego na pola uprawne lasu. Mimo starań lorda część wieśniaków nadal oddawała cześć starym bogom, zaś dobroć Delibeusza nie pozwalała mu na utopienie herezji we krwi. Zamieszkiwali oni głównie niewielkie portowe miasto „ Poisson” wciśnięte między wzgórza a morze, które urzekało swym spokojem. Za nim na wzgórzach znajdowały się sady i winnice. Łagodne stoki spotykały się ze znajdującym się w centrum wyspy olbrzymim post wulkanicznym kraterem. U stóp wulkanu na postrzępionych wzgórzach znajdowała się niewielka świątynia poświęcona Pani. W niecce utworzonej przez rozerwaną koronę wulkanu znajdowała się równina, zwana patelnią zaś otaczające ją skały były bogate w złoża złota. Ze zbocza sączyły się niewielkie potoki splatające swe wody w leżącym u podnóżu góry jeziorku. Stamtąd w trzech kierunkach wypływały wąskie acz rwące rzeki zmierzające w kierunku północy „Froid” zachodu „Triste” i południa „Saint” Ta ostatnia wpadała do niewielkiego jeziora, nad nim właśnie znajdowała się świątynia Pani z Jeziora. Piękny posąg spoglądał na największe miasto Astarii, i równocześnie jedyny pełnoprawny port morski – Calice, mając za plecami złowrogie góry wysoko strzelające w niebo. Samo Calice było jednym z najpiękniejszych miast całej Bretonii wysokie strzeliste budowle, potężne blanki z olbrzymimi trebuszetami strzegącymi wejścia do portu oraz lśniące od bogactwa dachy, z daleka wskazywały drogę kupieckim statkom. Bogactwo wyspy przekładało się na komfort jej mieszkańców. Liczne złoża złota i srebra, bogate i żyzne gleby oraz silny władca zapewniały krainie rozwój i bezpieczeństwo. Porządku strzegli nie tylko rycerze będący wasalami lorda ale i pięć szybkich i sprawnych okrętów patrolujących okolice wyspy. Zaprawieni w bojach marynarze byli pierwszą linią obrony płynącej mlekiem i miodem krainy.
Nie wszystko było jednak tak piękne, na wschodzie znajdowały się jeszcze ruiny dwóch miast spalonych przez najazd Mrocznych elfów. Grabieżcy przybyli pod osłoną nocy mordując paląc i rabując przekonanych o swym bezpieczeństwie mieszkańców. Mimo że od tego czasu upłynęło już kilka lat w ruinach dalej można znaleźć nie tylko niezwykła magiczne przedmioty pozostawione przez wycofujących się najeźdźców ale tez śmierć z rąk upiorów czy duchów, które nawiedzają miejsca rzezi.
W północnej części wyspy znajdował się jeden z ocalałych przed wyrębem lasów. Niewielkie skupisko natury do którego zbliżanie się było zabronione pod karą śmierci powoli odzyskiwało dawny majestat. Reszta wyspy była wykarczowana i oprócz sadów bądź dziko rosnących zagajników ciężko było znaleźć cokolwiek przypominającego las. Nieopodal lesistego cypla znajdowała się niewielka skalista wysepka, zwana „Minuit canin” na wyspie tej bogatej w złoto i inne minerały wybudowano karną kolonię. Lodowate wody były najskuteczniejszymi kratami oddzielającymi złoczyńców od bogobojnych mieszkańców Astarii mieszkających w niewielkiej wiosce naprzeciwko wyspy zwanej przez mieszkańców „Liberte”. Druga mała wysepka mieści starą wieżę magów. Obecnie bardzo ciężko się do niej dostać zaś ten kto tam dopłynie ryzykuje życiem. Ponoć w wieży mieszka potężny Arcymag, który w zależności od nastroju potrafi zmienić w żabę śmiałka zakłócającego jego spokój bądź też obdarzyć go jakąś paskudną przypadłością. W okolicy wyspy bieleją kości Druchii których statek miał nieszczęście wpaść na mieliznę zaś wiatr czasami przynosi krzyki bólu i cierpienia dochodzące z wieży. Nikt o zdrowych zmysłach nie zapuszcza się tam, ci którzy jednak zdrowych zmysłów nie mają zazwyczaj nie wracają…
Ostatnim godnym wspomnienia miejscem jest położone centralnie w środku wyspy duże miasteczko zwane „Ville d’or” wyrosło jako miejsce skupiające górników pracujących w pobliskich kopalniach złota i srebra. Z czasem przekształcając się w bogate i prężnie działające centrum handlu wszelakiego z bogatą siecią usług wszelkiej maści i pułapek czyhających na wracających z kopalni górników. Burdele, tawerny, i wszelkiej maści rozrywki gwarantowały każdemu chętnemu pozbycie się ciężko zarobionego złota. W miasteczku prócz usług kwitł również handel. Kupcy obracali złotem i żywnością wyprodukowaną przez rolników z wyspy. Ciężkie wypełnione dobrami wozy toczyły się następnie przez centralną równinę i rozbity wulkan w kierunku jedynego mostu na wyspie. Przeprawa przez „Saint” umożliwiała wjazd na bitą drogę i szybkie dotarcie do portu i stolicy wyspy. Tam towary trafiały na statki i wyruszały w drogę na kontynent. Ta oto piękna i sielska wyspa miała stać się niebawem areną wydarzeń które wstrząsną spokojnym życiem bogobojnych sług Pani z Jeziora.
***
Koga z patrolowa „Garmantka” płynęła z wiatrem powoli prując spokojne morze. Fale leniwie rozbijały się o dziób okrętu, przyozdobiony galionem w kształcie pięknej kobiety dzierżącej miecz. Na pokładzie krzątali się marynarze wykonując rutynowe czynności, pogoda dopisywała a i od dawna nie było żadnego kontaktu bojowego z piratami czy przemytnikami. Można by rzec że na pokład wkradła się nuda. Zachodnie wybrzeże nie było aż tak narażone na ataki jak południe czy wschód jednak i tu od czasu do czasu trafiały się utarczki z piratami.
Kapitan Valonaj stał na rufowym kasztelu tuz obok sternika, zgodnie z zasadą „Pańskie oko konia tuczy” spoglądał na pracujących marynarzy, nie miał wielu powodów do narzekania na załogę, stwierdził uśmiechając się pod sumiastym wąsem.
-Ahoj. Żagiel na horyzoncie!! – z bocianiego gniazda dobiegł głośny krzyk marynarza na oku. – drugi i trzeci, idą na dwunastej prosto na nas!!
Kapitan spojrzał do góry po czym przeszedł spokojnie kilka kroków do schodów prowadzących na pokład.
- Szykować się do walki, utrzymać kurs. Zobaczymy kto zacz nas odwiedzać raczy. Pierwszy do mnie! – rozkaz był zbędny bo już z przedniego kasztelu schodził do niego wysoki wychudzony mężczyzna z przypiętym do pasa groźnie wyglądającym kordelasem.
- Panie, cztery żagle na horyzoncie wyglądają na uszkodzone. Może kogoś burza tu przygnała. Nie widać wiele z tej odległości. – meldował Krans idąc z kapitanem na dziobowy kasztel. Za nimi przemknął adiutant kapitana, niosąc pod pachą niewielkie zawiniątko. Kapitan stanął wreszcie na pozycji i wyciągnął rękę. Chłopak natychmiast wsunął w nią wyjetą z zawiniątka lunetę. Chwilę trwało zanim oficer dostroił ostrość, patrzył chwilę i nagle zaklął szpetnie..
- Natychmiast zwrot przez burtę!! Spierdalamy to orki w dodatku cała jebana flota!! Krans przygotować załogę do obrony, Szykować balistę rufową. I niech Pani ma nas w swojej opiece.
Na pokładzie zagotowało się, marynarze szybko zajęli się wykonywaniem manewru a okręt leniwie zmienił kurs udając się w kierunku wyspy. Na pokład wbiegło kilkunastu zbrojnych, rozsypano piasek a na kasztelach pojawiły się dwie piątki łuczników. Rufa stanowiąca zwykle główny punkt oporu została obsadzona przez dziesiątkę mieczników. Zaś z przodu jednostki skupiła się pozostała szóstka wraz z Kransem. Marynarze również wyciągali broń i kiedy tylko żagiel ponownie chwycił wiatr, zajęli się uzbrajaniem siebie w najróżniejszej maści narzędzia zagłady. We wnętrzu rufowego kasztelu czwórka marynarzy ładowała lekką balistę, opuścili zasłaniające otwory strzeleckie okiennice i z niepokojem wpatrywali się w zbliżające się ciemne żagle.
-Galery, Przynajmniej cztery. Idą za nami. – Wieści z bocianiego gniazda nie napawały optymizmem. – razem będzie ze dwa razy po dziesięć albo i więcej okrętów.
Załoga czekała na pozycjach zaś marynarze robili co mogli aby wyciągnąć jak najwięcej ze słabego wiatru. Wypełnione orkami galery były już wyraźnie widoczne gołym okiem.
- nie uciekniemy, - kapitan ujął w dłoń rękojeść miecza. Spojrzał na wschód gdzie powoli pojawiał się zarys jego rodzinnej wyspy. – Szykować się na abordaż, zabijemy ilu damy radę. Wysłać gołębie pocztowe z ostrzeżeniem, stąd powinny już dolecieć do Calice. Pokażemy tym zielonym skurwysynom jak walczą Astarijczycy!!!
Przemowie kapitana towarzyszył umiarkowany pomruk entuzjazmu. Marynarze zdali sobie sprawę że za chwilę ich życie skończy się i to w bardzo bolesny sposób.
- Ognia!!
Bełt z balisty był chyba większym zaskoczeniem niż salwa łuczników. Pierwsza galera obsadzona przez zielonoskórych została trafiona w dziób, co nie uczyniło jej większej krzywdy. Łucznicy trafili paru przeciwników, lecz napędzana siłą mięśni jednostka zbliżała się nieubłaganie. Kolejny bełt z balisty trafił znacznie skuteczniej mordując kilku wioślarzy i wybijając z rytmu pozostałych. Galera zwolniła znacząco pozostając z tyłu. Dwie pozostałe były znacznie mniejsze i zdecydowanie bardziej agresywne. Pokład Kogi zasypały strzały z krótkich goblińskich łuków. Kilku marynarzy osunęło się trafionych czarnymi grotami, jeden z łuczników wpadł do wody zaś Balista ponownie strzeliła tym razem do jednej ze zbliżających się od boków galer. Pocisk przebił dno jednostki nie zatopił jej jednak natychmiast. Pod ostrzałem z łuków Gobliny zarzuciły na pokład Gramantki liny abordażowe silnie motywowani coraz szybciej tonącą jednostką zaczęli atak. Druga z Galer zbliżyła się z prawej burty osaczając Bretoński okręt i sczepiając się z nim przy pomocy haków. Salwy łuczników obu stron wypadły tym razem na korzyść Bretończyków. Niewiele goblinów było w stanie opuścić okręt. Marynarze szybko poradzili sobie z próbującymi dostać się na pokład zielonoskórymi. Kiedy Odcięto haki pokład Kogi poryty był krwią ludzi i goblinów. Na kontynuowanie ucieczki było jednak za późno. Dwie znacznie większe galery dopadły do niewielkiej jednostki. Tym razem z pokładów w kierunku obrońców szczerzyły się orcze pyski. Z wyciem WAAAGH na pokład Kogi wdarła się zielona fala.
Krans zasalutował kapitanowi swym kordelasem po czym runął w wir walki. Szybkie cięcie w wykrzywiony pysk wspinającego się do kasztelu orka podarowało oficerowi nieco czasu. Byli tak blisko brzegu a zarazem tak daleko. Wokół żołnierze i marynarze siekli w nacierającą tłuszczę spychając do morza kolejnych przeciwników. Tuż obok z jękiem zwalił się postawny jak dąb Grendar z włóczną wystającą z brzucha. W powstałą wyrwę wpadł wymachując toporem wielki ork. Tylko po to by po chwili leżeć we własnych wnętrznościach. Krans, podniósł upuszczoną przez Grendara tarczę i dołączył do walki, jego ludzi było zwyczajnie zbyt mało. Po chwili jedynie trójka rannych walczyła przyparta do dziobu jednostki. Opierając się plecami o galion oficer z dziką furią operował Kordelasem, tnąc i mordując. Jego zastawa nie była już tak szczelna. Co i raz któraś z orczych włóczni dosięgała ciała, wraz z krwią uchodziło życie z walecznego mężczyzny. Gdy nagle przez szereg orków przedarł się czarnoskóry olbrzym. Tasak z łatwością strzaskał tarczę i przebił zastawę chudzielca rozcinając go od szyi po brzuch. Ostatnią rzeczą którą widział umierający pierwszy oficer był olbrzymi czarny Ork ryczący WAAAGH. Potem ktoś przerzucił ciało przez barierkę i nad Kransem zamknęły się fale.
Grumsh był wściekły, zielone gobbasy zupełnie nie potrafiły się bić, duzi ludzie wybili dwa galery gobbasów. Ale on im pokaże Chodził po pokładzie w tą i z powrotem od czasu do czasu nerwowo tłukąc tasakiem w tarczę. Wielki czarny ork z pogardą przyjął salwę strzał wystrzeloną w kierunku jego galery. Bębniarz nadający rytm zmienił styl gry. Za chwilę będą walczyć, spowolniony łup był tuż tuż. Haki wbiły się w drewno, zaś zielona fala uderzyła na pokład. W samym sercu walki był Grumsh jego tasak rozpłatał jednego z marynarzy, tarcza zatrzymała dwie strzały, trzecia która uderzyła w hełm wbiła mu się w głowę. Zerwał hełm pozbywając się dokuczliwego drapania. Na tyle okrętu Bretończycy postawili mur z tarcz. Łucznicy strzelali z kasztelu zaś miecznicy desperacko odpierali kolejną szarżę jego wojowników. Niewiele myśląc Grumsh runął w kierunku walki otoczony przez swoich przybocznych. Największe zielone orki w hordzie. Mur tarcz nie wytrzymał naporu rojących się na pokładzie wrogów. Mimo że wróg stawał dzielnie ostrze Czarnego Orka nie raz posmakowało krwi. Przebił się przez linię mieczników wpadając z przerażonych łuczników. Gdy zieloni z tyłu mordowali niedobitki żołnierzy i marynarzy. Grumsh wyrżnął desperacko broniących się strzelców i stanął naprzeciw kapitana. Poraniony strzałami z zakrwawionym tasakiem i tarczą ork dyszał ciężko mierząc wzrokiem Kapitana Valonaj’a Mężczyzna wytarł zakrwawiony miecz którym właśnie raczył rozpłatać jakiegoś orka, i ruszył w kierunku przeciwnika. Grumsh wściekle zaatakował jednak jego tasak trafił w pokład i uwiązł na chwilę w deskach. Na ten moment czekał Valonaj szybkim sztychem pchnął w bok wielkiego orka. Ostrze ześlizgnęło się jednak po zbroi raniąc jedynie olbrzyma. Cios na odlew łapą niemal pozbawił głowy mężczyznę. W ostatniej chwili kucając Kapitan przeturlał się pod łapą Grumsha stając ponownie w pozycji do walki. Tym razem jednak Czarny ork zaatakował znacznie ostrożniej. Można by rzec że przemyślał taktykę, ruszył bowiem ukryty za tarczą do przodu starając się wepchnąć mężczyznę do narożnika. Szybko jednak instynkty bestii wzięły górę. Gdy tylko sparował cios Astarijczyka runął do kolejnej szarży otwierając się zupełnie. Valonaj pchnął ponownie mierząc w gardło bestii, niestety chybił o cal, może mniej. Stalowy kołnierz zbroi zetknął się z ostrzem odchylając je zaś rozpędzony ork wyrżnął z impetem w mężczyznę. Tym razem Valonaj nie zdążył się podnieść, potężna łapa chwyciła go za nogę i poczęła tłuc postawnym skądinąd mężczyzną o pokład. Oficer miał szczęście stracił przytomność praktycznie od pierwszego uderzenia, to co działo się później napełniło radością serce Grumsha, rozszarpany kapitan padł na pokład niczym szmaciana lalka a sam Ork udał się w kierunku ostatniego punktu oporu, dziobowego kasztelu. Nie minęło wiele czasu gdy z pokładu w kierunku orczej floty pomknęło gromkie WAAGH!! Zielonoskórzy pokonali ostatniego przeciwnika i nic nie stało na ich drodze do połyskującej na zielono wyspy.
***
- panie, wieści z „Garmantki” – posłaniec wszedł do komnaty należącej do markiza Roderta de Edas. Młody mężczyzna podniósł głowę znad zwoju który aktualnie czytał. Sprawa musiała być ważna w przeciwnym wypadku sługa nie śmiałby mu przeszkodzić. Młody mężczyzna o ciemnej karnacji i kruczoczarnych włosach z pewnością nie był rodowitym Astalijczykiem. Przeciętnej budowy i dość oryginalnej urody wyglądał jak drapieżny ptak czekający na ofiarę. Na dźwięk głosu odwrócił głowę i spojrzał swymi brązowymi oczami na struchlałego sługę.
- Co masz?
- Wieści, złe wieści, Flota orków nadciąga z zachodu. Kapitan Valonaj pisze o wielu okrętach i dodaje że to jego ostatni raport.
- Kto jeszcze go widział?
- Tylko ja i kurier panie, od razu do Ciebie przybiegłem. – przez twarz sługi przebiegł grymas strachu
- świetnie, dawaj mi papier, i anonsuj u Lorda, natychmiast… To sprawa nie cierpiąca zwłoki.
- Tak panie, - Sługa zniknął jak wymieciony a de Edas usiadł ponownie przy zwoju. Młodzieniec zerknął ukradkowo na miniaturę przedstawiającą najmłodszą córkę lorda, Emmę Astalijską, dziewczynę wielbioną przez lud i nie tylko. Piękna łabędzia szyja, szczerozłote włosy oraz niebieskie oczy z łatwością topiły serca najbardziej zatwardziałych kawalerów. Ona jednak nie zamierzała wiązać się z byle szlachcicem. Zaś Lord nie chciał nawet słyszeć o wydaniu jej za jakiegoś przybłędę… jak się wyraził podczas jednej z rozmów w cztery oczy.
- już wkrótce będziesz moją księżniczką. – wyszeptał a palce przebiegły po miniaturze, - i wierz mi nie będzie ci się to podobało. Zniszczę cię i będę patrzył jak cierpisz tak jak i twój świętojebliwy tatuś. – Twarz mężczyzny przeszył złowrogi uśmiech. Tak jego plan powoli zaczął nabierać kształtów, a inwazja orków skutecznie odwróci uwagę starego głupca od… mroczne oblicze mężczyzny jeszcze pociemniało zaś komnatę przeszył cichy przerażający śmiech. Już wkrótce jego pragnienia będą zaspokojone a głupcy zdani na łaskę wielkiego Pana de Edas księcia Astalii. - Ciekawe czy wtedy będzie ci tak wesoło dziwko! - Warknął do miniatury uśmiechniętej dziewczyny i cisnął ją w głąb szuflady. Musiał jeszcze napisać kilka wiadomości…
popołudnie dnia następnego Calice, zamek Lorda.
Sala tronowa w której Lord Delibeusz z Astalii przyjmował gości została zmieniona w salę narad. Na solidnym stole znajdowała się mapa wyspy z naniesionymi na nią oddziałami należącymi do Bretońskiego władcy. Na samym skraju wyspy znajdował się niewielki znacznik w czerwonym kolorze, tam właśnie zgodnie z doniesieniami zwiadowców wylądowała armia inwazyjna orków. Zieloni ruszyli w kierunku Ville d’or ale zostali odparci przez straż miejską i łuczników, złupili więc tylko karawanę i pod palili pola. W kierunku nabrzeżnej wioski zwanej wolnością podobno także wyruszyły już jakieś watahy goblinów na wilkach. Jednak główne siły tkwiły wciąż przy brzegu budując z okrętów którymi przybyli tymczasowy obóz.
- Pewnie składają maszyny oblężnicze, po tym jak zobaczyli mury D’or z pewnością nie uderzą na nie bez drabin i taranów. – Starszy mężczyzna w pełnej zbroi pochylał się nad stołem. Pełna płyta i uzbrojenie kontrastowały drastycznie z odzianą w sukna resztą zgromadzonych. – Nie wiemy z resztą jakie abnominacje i potworności przywlekli ze sobą najeźdźcy. Musimy na nich uderzyć całą siłą już teraz.
-Sir Olandzie, - siwy Lord Delibeusz zwrócił swą zatroskaną twarz w stronę rozmówcy. - Nie godzi się tak nie godzi. Musimy wybadać jakie zamiary ma nasz przeciwnik.
- Ależ Ojcze!! Młodzieniec stojący obok Olanda nie miał co prawda pełnej zbroi za to okazały miecz przy pasie. – To są Orki!! Niszczą palą i plądrują, jak możesz być tak krótkowzroczny. Musimy wyplenić zarazę zanim się rozprzestrzeni.
- Nie róbmy niczego pochopnie, to samo mówiłeś o upiorach z ruin a jak widać można z nimi pokojowo koegzystować synu. –Przez twarz starca przebiegł dobrotliwy uśmiech - nie ma powodu do paniki, zaraz wyślę posłańca do twojej siostry, jej mąż z pewnością przybędzie nam z pomocą.
- Panie miną miesiące nim to się stanie, sama trasa na kontynent to tydzień żeglugi, a zebranie armii i przeprawienie jej? – Sir Oland pokręcił głową z dezaprobatą. – do tego czasu może być już po nas.
- Myślę że Lordowska mość ma wiele racji – Markiz de Edas zabrał głos z charakterystycznym dla siebie tonem uniżonej usłużności. – Wielka wyprawa wojenna byłaby jak najbardziej niewskazana dla interesów i spokoju ludu. Nie możemy jednak pozostawić bez pomocy mieszkańców D’or. Z pewnością młody panicz wraz z kilkoma setkami wojska zdołają utrzymać i w razie potrzeby obronić miasto. – Mężczyzna przeszedł do stołu pokazując na drogę prowadząca do D’or. – kawaleria i piechota dotrze tam w góra trzy dni intensywnego marszu jeżeli okaże się że nasze siły są zbyt małe zawsze można przesłać posiłki. Panicz Probeusz z pewnością ma wystarczające doświadczenie by poradzić sobie w polu. Oczywiście Jako przedstawiciel gildii kupieckiej deklaruję że nasze najemne jednostki zajmą się zabezpieczaniem mostu na Świętej na wypadek gdyby podjazdy orków zamierzały przejąć przeprawę.
- Zaprawdę błyskotliwy plan Markizie, - Sir Oland patrzył podejrzliwie na śniadego mężczyznę, zupełnie odwrotną reakcję okazywał młody Probeusz. Delikatny uśmieszek błąkał się w kącikach ust rycerza. – ale co z mieszkańcami Liberte i „Minuit canin”
- Poradzą sobie jak tylko opanujemy zagony goblinów – umysł młodego rycerza z pewnością zaprzątały bohaterskie szarże z nim w roli głównej – jeśli wezmę wszystkich konnych z pewnością zdążę na czas
- Nie powinieneś jechać bez piechoty, wszak wiadomo że nic tak nie spowalnia przeciwników jak mur tarcz. Ach, synu weź też ze sobą służkę Pani z Jeziora. – Stary lord zerknął w kierunku ostatniej ze znajdujących się w pomieszczeniu osób. Kobiety w sile wieku o nieprzeciętnej urodzie i złocistych włosach. – jestem pewien że Lady Aurelia z radością pomoże Ci w tym przedsięwzięciu.
- Jak sobie życzysz panie, - kobieta odparła melodyjnym głosem skłaniając się lekko – z przyjemnością rozprostuję kości i wyruszę poza stolice.
- jak zawsze skromna – zaśmiał się dobrotliwie Delibeusz po czym stuknął w stół. - Zatem postanowione. Jutro Probeusz wyruszy na czele jazdy do Ville d’or zaś za nim podąży piechota i najemnicy gildii kupieckiej. Zapraszam na wieczerzę albowiem jest czym się radować…
Sala biesiadna kilka godzin później.
-Mój ojciec całkowicie stracił poczucie rzeczywistości.
- nie wolno ci tak mówić chłopcze, to nasz Pan i dobrze panujący władca.
- Daruj sobie Oland, to było bardzo delikatne określenie na to co on ostatnio wyrabia. Spójrz, wróg u bram a mój szanowny tatuś raczy balować. – młody następca był najwyraźniej zdegustowany postawą swojego rodziciela –po śmierci matki drastycznie mu się pogorszyło. Musze rozwalić te orki i wrócić w chwale, wtedy lud mnie poprze a dzięki pieniądzom de Edas’a będę miał kupców w kieszeni. I zostanę Lordem...
- Pobożne życzenie, stary Delibeusz może i niedomaga, ale nie wybiera się na tamten świat. Zanim zostaniesz Lordem sporo czasu upłynie. Tym niemniej popieram cię mój uczniu. Musimy działać dla dobra Astalii. Martwi mnie jednak twa wiara w Roderta, to zły człowiek.
- Wiem, - młody rycerz był nad wyraz dojrzały jak na swój wiek, - od pewnego czasu znam jego mały sekret, i wierz mi, Rodert będzie skakał tak jak mu zagram
Tej samej nocy Komnata markiza.
Cień siedzący w oknie z pewnością nie był niczym normalnym a mimo to markiz zachowywał się tak jakby miał do czynienia ze swoim sługą. Stojący na straży komnat Markiza najemnicy byli mu bezwzględnie oddani. Podobnie jak i przerażona służba. Nikt z pewnością nie śmie mu przeszkodzić, mógł więc zachowywać się w miarę swobodnie.
-zrozumiałaś co masz przekazać?
-taaak paaanie – skrzekliwy głos harpii przeszył powietrze.
-dobrze zatem, precz.
Skrzydlata istota rozłożyła błoniaste skrzydła i pomknęła pionowo w górę. Cicho i bezszelestnie znikając w mroku. Gra o wyspę się rozpoczęła i wyglądało na to że to on Markiz de Edas będzie rozdawał karty. Wrócił ponownie za swoje biurko i wyciągnął z głębi szuflady znajomą miniaturę.
-Już niedługo…
Rozdział II: Herosi i zdrajcy
WAAAGH!!! krótko po wylądowaniu, a raczej rozbiciu się o brzegi wyspy z racji niezwykłych zdolności nawigacyjnych orków, musiało się nieco zreorganizować. Polegało to na wysłaniu we wszystkie możliwe strony grup łupieżczych które robiły za rozpoznanie walką. W ten sposób przywódca WAAAGH!!! Bruum Miażdżypięść dowiedział się że mury Ville d’or. Są całkiem dobrze strzeżone, a w niewielkiej wiosce na północy mają dużo łuczników. Rajdy które ruszyły na południe zdobyły wiele żarcia i jeńców. Z pewnością niewolnicy przydadzą się przy budowie obozu. Zdobycie miasta wymagać będzie bowiem maszyn oblężniczych i drabin. Niestety pracujące przy nich gobliny bez należytego nadzoru były nieefektywne. Znacznie spowolniło to Warlorda przed marszem na przód. Zdawał on sobie jednak sprawę że siedzenie na dupie nie przybliża go do walki. Wykopał on więc z obozu niemal całą kawalerię. Gobliny na wilkach wraz z orkami zaczęły szerzyć terror i panikę łupiąc mordując i pustosząc zachodnią część wyspy. Unikali oni jednak zbliżania się do wioski czy też miasta zdając sobie sprawę z zasięgu łuku i sprawności bretońskiej kawalerii. Zielona horda, przystanęła na chwilę, dając oddech zaskoczonym Bretończykom. Nie była to jednak chwila dość długa by pozwolić im na przejęcie inicjatywy. A narada wojenna która miała zadecydować o dalszych losach WAAAGH!!! skończyła się tradycyjnym mordobiciem i pozostawieniem wszystkiego w rękach wielkiego Bruuma.
Przygotowania do inwazji prowadzone były już od dawna, w ruinach zniszczonych miast pełnych upiorów i strzyg zdrajca ukrył potężną nieumarłą armię, czekała ona teraz jedynie na nadejście swojego pana. Gdy w środku nocy Harpia wylądowała na pokładzie niewielkiej łodzi Martianus de Lavante wiedział że czas jego powrotu nadszedł. Zarówno wygląd jednostki jak i fetor śmierci unoszący się dookoła wskazywał na to że niedawno doszło na jej pokładzie do walki. Upiorny stwór z ciekawością przekrzywił głowę patrząc na stojącą na środku postać. Wampir skończył posiłek i jednym ruchem ręki wrzucił pozbawione krwi ciało marynarza do znajdującej się nieopodal ładowni. Zwłoki zniknęły w czarnym otworze, a po chwili rozległo się dość przerażające mlaskanie i chrupanie. Cokolwiek było pod pokładem, harpia zdecydowanie nie chciała tam zaglądać. Widok przerażającego stwora nerwowo przestępującego z nogi na nogę i rysującego pokład zakrzywionymi szponami z pewnością nie należał do częstych. Lord de Lavante skończył się posilać i obdarzył swą uwagą nerwowo przestępującego z nogi na nogę posłańca.
- Panie, nadszedł czas. Markiz raczył rozkazać abyście już lądowali i sposobili armię do marszu na stolicę. - Harpia skuliła się pod siłą spojrzenia wampira. – Pan prosił też o pewną drobną przysługę, czy jedna z twoich sług może lecieć ze mną?
- Precz. - Pradawny Wampir skinął głową i jedna z jego przemienionych sług ruszyła w ślad za startującą harpią. Zaś łódź skierowała swój dziób w kierunku czarnego zarysu lądu.
Wylądowali, niemal natychmiast w nozdrza Wampira uderzył zapach śmierci i zniszczenia. Mroczne elfy które najechały miasto były mistrzami rzezi. W zrujnowanych ulicach leżały potwornie okaleczone i zmumifikowane ciała. Sterty nienaturalnie powykrzywianych szkieletów czy kołyszące się na stalowych drutach ciała obrońców miasta stanowiły przykry widok. Towarzyszący Lordowi nekromanci ustawili się w krąg. Piątka głupców nie zdawała sobie sprawy z zamiarów swego pana. Powoli wznieśli ręce nucąc inkantację wskrzeszenia. Przywoływali do siebie potężną moc spaczenia dającą nieżycie i władzę nad ożywieńcami. Powietrze zgęstniało i Lord z łatwością mógł dostrzec upiory i zjawy zwabione potęgą magii. Zbliżały się niczym ćmy do ognia, zew nie dawał im wyboru. W środek kręgu pięciu weszła młoda dziewczyna z groźnie wyglądającym sztyletem, stanęła naprzeciw swego pana zrzucając szatę i odkrywając swe nagie młode ciało. Wampir patrzył w jej oczy kiedy podrzynała sobie gardło. Słodka krew spłynęła na ziemię a inkantacja przybrała na sile. Wokół kręgu wprost kłębiły się dusze. Wampir uniósł siłą woli upuszczony przez dziewczynę sztylet. Krew na nim jeszcze nie zastygła gdy rzucił się z nadludzką prędkością obiegając krąg. Nekromanci nie wiedzieli nawet że umierają. Ich ciała upadły na ziemię a śpiew inkantacji przejął Wampirzy lord stojący w kałuży krwi. Dusze krążące w koło zawyły gdy potężne słowa mocy uderzyły w osnowę wydzierając jej moc i kierując ją w poznaczoną krwią i śmiercią ziemię. Zagrzechotał grom a leżące na ulicach ciała i szkielety poczęły powstawać na zew swego pana. Maszerowały w kierunku centralnego placu z całej okolicy.
- Na świętą panienkę, widzisz to co ja?
-Jo… jo… jontek.. dyć to szkielety idą…
- Trzeba…powiadomić… dyć tak być nie może… -chłop jąkał się z przerażenia patrząc na kolumnę maszerujących nieumarłych. Część z nich miała jeszcze zbroje i bronie z którymi poległa. Inni zbrojni byli we własne kończyny czy rolnicze narzędzia. Pewne było jedno. Było ich wiele.
-Nie kłamię panie, gdzież bym śmiał kłamać panu najjaśniejszemu. – przyciśnięty przez żołnierza chłop wił się jak w ukropie- Na własne oczy żeśmy widzieli.
-Tak.. t…tak.. p…panie. – rycerz nie wydawał się być przekonany jednak skreślił na prędce kilka słów i podpiął papier do gołębia. Przez chwilę zastanawiał się nad jego wypuszczeniem. Potrząsnął głową i odłożył ptaka do klatki. - Jutro sprawdzimy a tymczasem..
Drzwi niewielkiej strażnicy wyleciały z hukiem i pojawił się w nich olbrzymi wilkopodobny kształt. Rycerz chwycił za miecz, podobnie jak pozostały przy życiu żołnierz. Wieśniak z płaczem osunął się na ziemię, patrząc na swojego zmiażdżonego drzwiami towarzysza. Wilkołak zaatakował wściekle walczących zbrojnych zaś kmiot wstał z kolan. Klatka, ptak ma wiadomość. Wieśniak wykorzystał chwilę którą dała mu śmierć rycerza i wypuścił ptaka, który przerażony pomknął w stronę domu. Chwilę później wilkołak dorwał i jego. Ciszę nadchodzącego poranka rozdarł straszliwy wrzask rozszarpywanego człowieka. W ciągu niespełna minuty załoga niewielkiej strażnicy została wybita, tylko po to by dołączyć do swojego nowego władcy jako żywe trupy. Armia Wampirów zaczęła wzbogacać się o pierwsze zombie.
Atak orków odbił się głośnym echem wśród mieszkańców wyspy, mniej zamożni szukali schronienia w wioskach, i miastach opuszczając swoje farmy porozrzucane między żyznymi polami południowego zachodu i północy. Ci bogatsi pakowali dobytek na wozy i ruszali w kierunku D’or czy Calice szukając schronienia w potężnych murach dwóch miast. Desperaci którzy postanowili bronić swojego dobytku bądź liczyli na szybką interwencję Lorda Delibeusza skupili się na umacnianiu swoich włości i wypatrywaniu bretońskich sztandarów z nadzieją i wiarą. Niestety wieści nie były zbyt dobre. W złotym zagłębiu, okopali się krasnoludzcy najemnicy, ci którzy do tej pory zajmowali się wydobyciem złota nie zamierzali ginąć za ludzi. Rozproszone po kopalniach pokurcze szybko zorientowały się, w zagrożeniu. Dzielni górnicy nie zamierzali robić za mięso armatnie. Szybko zostały zawiązane podstawowe grupy bojowe. Wszystkie zmierzały w kierunku centrum wyspy, tam gdzie w zboczach wulkanu były najbogatsze złoża, tam też znajdowało się najwięcej krasnoludów. Waleczni brodacze rozpoczęli niezwłocznie budowanie umocnień, wytop uzbrojenia i zaanektowali całe wnętrze wulkanu przeganiając z niego swoich ludzkich współpracowników. Tanowie wybrali spośród siebie najgodniejszego aby poprowadził krasnoludzkie szeregi do walki z zieloną zarazą. Niestety sytuacja niewielkich wojowników pozostawiała wiele do życzenia. Odcięci od swoich pobratymców. Otoczeni przez ludzi i orki, dysponowali ograniczonymi zasobami siły żywej. Na szczęście Kopalnie i ich otoczenie to nie tylko złoto, ale także wielkie kadzie i paleniska. Przestawienie produkcji z wytopu złota na stal zajęło krasnoludzkim inżynierom sporo czasu. Gdy już tego dokonali nic nie było w stanie powstrzymać wytopu armat i innych krasnoludzkich broni. Prowizoryczny młyn pracował non stop dostarczając prochu jakże potrzebnego w obronie. Kolejna narada Tanów prowadzona przez Lorda miała zadecydować o dalszych losach Wulkanicznej Twierdzy.
- Broni ci u nas dostatek, zbocza strome, wały usypaliśmy solidne. Nie przejdą.
- Oni nie przejdą ale i my nie wyjdziemy, głodem nas wezmą jak nie siłą.
- Głupiś. Wyrżniemy ich w pień. Hahahaha w pień…
- Trzeba wezwać pomoc z kontynentu. Nie damy rady sami, a ludzie, ludzie jak zwykle nas zdradzą. – stary wojownik będący przywódcą długobrodych cieszył się jako takim posłuchem - bić zielonych i tak będziemy, tylko jak się stąd wydostać. Nie uśmiecha mi się zdychać z ręki zielonego w walce o cudzą ziemie.
- Hańba!! Nie ma mowy o kroku w tył!!
- Zdrada, jak śmiesz mówić że nie damy… - prawy prosty długobrodego skutecznie wyłączył wojownika z tej i zapewne z kilku kolejnych narad.
- Siła ich, i nie ginąć nam trzeba tylko zabijać. Dobrze wiecie że my Długobrodzi nikogo się nie lękamy.- Krasnolud powiódł wzrokiem po zgromadzonych którzy nagle ucichli i zatrzymał swe spojrzenie na nowowybranym lordzie który do tej pory milczał. Garil Thorgrimsson wstał wymownie opierając dłonie o stół przy którym siedział.
-Wyślemy żyrokopter z prośbą o wsparcie. A jeżeli to nie możliwe to przynajmniej poinformujemy naszych że zginęliśmy z bronią w dłoniach jak przystało krasnoludom. A tymczasem musimy zdobyć zapas żywności na wypadek oblężenia. I obawiam się że Bretończycy nie oddadzą nam jej dobrowolnie. A teraz rozejść się i do pracy. Co chciałem usłyszeć usłyszałem.
***
Z każdym kolejnym dniem prowizoryczne umocnienia rosły a niewysocy kowale rozpoczęli już wyrób broni i artylerii. Jak donosił bretoński zwiad krasnoludy sposobiły się na wojnę a ich improwizowana forteca położona na złotodajnych zboczach wulkanu, z jednej strony chroniła Calice przed inwazją zielonych. Z drugiej jednak strony znacznie wydłużała drogę do Ville d’or i zachodniej części wyspy w której znajdował się aktualnie orszak młodego Lorda. Nie wyglądało to najlepiej dlatego też Delibeusz zwołał kolejną naradę.
Tym razem oprócz de Edasa i Sir Olanda był jedynie stary Lord. Żadnych sług, doradców, kapłanek, nawet straże stały w sporej odległości od trójki mężczyzn.
- Panowie, wezwałem was ponieważ ufam wam bezgranicznie, oto co donieśli moi zwiadowcy. – Delibeusz rozwinął kartkę papieru zapisaną niestarannym pismem. Zarówno Oland jak i Edas pochylili głowy nad stołem wpatrując się w kawałek pergaminu. Pierwszy odezwał się Oland.
- Jeżeli to prawda… to – oblizał wargi – należy natychmiast powiadomić Probeusza, inwazja orków mogła być jedynie dywersją.
Markiz skrzywił się słysząc słowa starego rycerza. - Nawet jeżeli to prawda to nic nie wskazuje na to żeby nieumarli mieli zaatakować. Od początku słyszymy o upiorach w zniszczonych miastach. Lordzie, nie można wywoływać paniki. Owszem powiadommy Probeusza, lecz nic poza tym. Mury Calice są wysokie i solidne. Nikt o zdrowych zmysłach nie uderzy na miasto. Tymczasem doradzam obserwację nekropolii i czekanie na bieg wydarzeń.
- A jeżeli nieumarli ruszą i zastaną nas nieprzygotowanych? Zaleją nas samą liczbą. – Sir Oland był wyraźnie przejęty – ich armia rośnie z każdym rzuconym czarem. Zaś nasze siły będą topnieć.
- Zatem chcesz wydać na pastwę orków całą wyspę aż do Świetej? A co z mieszkańcami wiosek, co z tymi którzy na nas liczą.
-krasnoludy mogą powstrzymać orki, jakiś czas – Delibeusz pierwszy raz zabrał głos – Nieumarli są znacznie mniej przewidywalni od orków. Musimy być gotowi na wszystko. Także na atak.
-Jak sobie życzysz panie. – Markiz de Edas ukłonił się sztywno najwyraźniej zły z takiego obrotu sprawy. – mam tylko nadzieję że D’or nie upadnie, kiedy my będziemy zajmować się jakimiś duchami.
Narada zakończyła się bez, żadnej konkretnej decyzji. Jednak w grze Edasa pojawił się czynnik ryzyka, jego sojusznicy zostali wykryci nieco za wcześnie. Z drugiej jednak strony wiedział, że nie ma zwycięstwa bez ryzyka. Szpiedzy markiza donosili o ruchach dużej grupy kawalerii zielonoskórych. Szybkie i silne oddziały łupiły zachodnią część wyspy. Było tylko kwestią czasu kiedy zetrą się z Bretońskim rycerstwem, a wtedy uderzą jego sojusznicy. Jedyne czego się obawiał Rodert to fakt, że Lord mógł wpaść na pomysł odesłania swojej córki statkiem, na kontynent. Miał co prawda plan na tą możliwość nie zamierzał jednak zostawiać niczego przypadkowi.
Północ miała przynieść ze sobą powrót posłańca, tym razem do wysłania był tylko jeden rozkaz. Zanim jednak go wyśle, Markiz musi załatwić jeszcze jedna sprawę. Młodziutka dziewczyna, przysiadła na skraju krzesła, jedna z licznych służek jakich były setki w pałacu i mieście. Gdyby nie drobniutka różnica nikt by niczego nie dostrzegł. Markiz powoli odchylił szatę z prawego ramienia dziewczyny i jego oczom ukazały się dwa niemal identyczne czerwone ślady.
- Zostałaś już przygotowana?
- Tak panie
- Zrobisz co ci każę.
- tak panie.
- Pójdziesz do koszar, i odwiedzisz kuchnię, a następnie wlejesz zawartość tej butelki, do kotła z jedzeniem.
- tak panie – po raz kolejny powtórzyła beznamiętnie dziewczyna, biorąc do ręki niewielką butelkę – kiedy to zrobisz udasz się do kwatery Sir Olanda i wyskoczysz z okna jego wieży. Z najwyższego okna do którego zdołasz się dostać.
- tak panie.
- Idź już.
Dziewczyna wyszła a Rodert pozostał w komnacie zdegustowany, wampirza magia była zbyt ograniczająca. Tłumiła uczucia ofiary, a przecież to uczucia były w tym wszystkim najistotniejsze. Markiz uśmiechnął się pod nosem po czym usiadł na stole czekając na pojawienie się harpii.
Próba otrucia miejskiej milicji nie powiodła się, jedynie kilku ludzi zostało przeniesionych pod opiekę kapłanek Pani z jeziora, zamachowiec pomylił kotły i wlał truciznę do kotła z resztkami obiadu dla nocnej straży. I to właśnie oni padli ofiarą trucizny. Z kolei tajemnicza śmierć młodej dziewki służebnej, która rzuciła się z okna kwater Sir Olanda odbiła się szerokim echem. Ludzie mówili że dziewczyna została zgwałcona, inni że pobita. Wszyscy zaś byli zgodni że w sprawie coś śmierdzi. Sam Oland był zdenerwowany tym wydarzeniem, zarzekał się że dziewczyna po prostu przeszła przez jego strażników, pod pozorem przyniesienia posiłku dla gościa a następnie skoczyła z okna. Ni jak nie trzymało się to kupy, zwłaszcza że ciało które upadło na bruk było solidnie rozbite, cala głowa i twarz dziewczyny były zmasakrowane tak że dopiero po ubraniu udało się dojść kim była ofiara.
Tymczasem niewielka Armia Probeusza dotarła do Ville d’or. Zwiadowcy donosili o licznych orkach i goblinach w okolicy w tym także jeździe. Na zachodzie ponoć powstał jakiś obóz ale z racji natężenia patroli zielonoskórych zwiadowcy nie zbliżali się do niego. Nie było wiec wiadomo jakie są zamiary i siłą przeciwnika. Probeusz wiedział jednak jedno. W bezpośrednim starciu z pełną potęgą zielonoskórych jego armia zostanie starta z powierzchni ziemi. Jakby tego było mało do uszu młodzieńca doszły informacje o ruchach nieumarłych na wschodzie. Ton raportu był naprawdę niepokojący. Jednak zaraz po nim przyszła informacja od Roderta mówiąca że jego najemnicy obsadzają przełęcz prowadzącą do zniszczonych miast i z pewnością nie przepuszczą nikogo.
Panoszące się na zachodzie orki stanęły przed przyprowadzoną przez młodego Probeusza armią bretońską. W centrum okopywał się krasnoludzki Hufiec, zasilany przez uchodźców z całej wyspy zamieniając krater wulkanu w niezdobytą twierdzę. Na wschodzie zaś podnosił łeb potężny nieumarły, który w skutek plugawego spisku zdrajcy został sprowadzony na bezpieczną i bogobojną ziemię Asturii. Gra o władzę nad wyspą rozpoczęła się.
Rozdział II Krew niewinnych
Panie, łorki idą. - żołnierz padł przed swoim dowódcą. - Tysiunc albo wincyj, chłop zaciągał gwarą, trzęsąc się ze strachu,
Mamy rozkazy, Zająć i umocnić się w kopalni złota. - Oficer był niewzruszony - nie utrzymamy miasteczka, nie mamy szans, wyspę i kopalnię być może uda się obronić. Dalej do łodzi. Ewakuować kogo się da. A wy tu czego?
W stronę oficera maszerowało kilkudziesięciu wyrostków i starców, głównie mężczyzn z miasta. Wszyscy byli jako tako uzbrojeni i z zaciętym wyrazem twarzy.
- Panie - wystąpił jeden ze starszych - My zostajemy, Będziemy osłaniać ucieczkę do lasu, łodzie wszak zajęliście.
- Czego więc chcecie?
- Zbrojnych, albo kogoś kto by poprowadził. Broń mamy.
- Wiecie że to pewna śmierć? - oficer spojrzał stalowymi oczami po zbieraninie, - nie macie szans.
Starszy splunął na ziemię, po czym wskazał za siebie,
-Nie zostaniemy orki przejdą, dopadną nasze rodziny, wyrżną w pień. My tu zginiemy, oni mają szansę na skrycie się w lasach. Nie da się inaczej.
- Marna szansa. - Oficer skinął głową, - zapytam może się znajdzie jakiś ochotnik. - Odwrócił się z rezygnacją i prawie wpadł na sierżanta pospolitego ruszenia.
- Co do cholery Szon?
- Poprowadzę ich.
Mężczyzna stojący przed szlachcicem był weteranem wielu bitew, niejednokrotnie dowiódł swej przydatności zarówno w polu jak i w garnizonie. Żal ścisnął serce oficera, mógł zabronić wiarusowi pozostania, znał jednak swoich ludzi. Weteran taki jak Szon nie ruszyłby na samobójczą misję bez dobrego powodu.
- Dlaczego - spytał cicho tak żeby inni nie słyszeli
- Dla chłopaków, ktoś musi. - Szon nie musiał kończyć. Żołnierze z garnizonów nigdy nie byli elitą, ci tutaj nie odbiegali od szablonu. Młode wystraszone chłopaki. Morale już było wątłe.
- Zgoda. Zabijcie ilu zdołacie.
Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie, rozchodząc się w przeciwnych kierunkach. Odpływając na jednej z ostatnich łodzi dowódca niewielkiego garnizonu widział jak jego sierżant wydaje rozkazy bandzie ochotników. Skazani na porażkę nie mieli najmniejszych szans. Ze wschodu nadciągała zielona śmierć, na zachód w kierunku ściany lasu uchodziły rodziny obrońców i mieszkańcy Liberte. Stojąc na blankach niewielkiej strażnicy zbudowanej do pilnowania więźniów szlachcic mógł jedynie domyślać się tego co się dzieje na brzegu powoli pokrywanym kolejnymi punktami pożarów.
Nieprzebrana horda rozciągała się jak okiem sięgnąć. Nic dziwnego że wysłani zwiadowcy nie wrócili. Szon powoli schodził z wieży obserwacyjnej zdając sobie sprawę z tego jak szybko padną. Poświęcenie jego i jego ludzi pójdzie na marne. To nie była zwykła horda jakich wiele widział w swoim dotychczasowym życiu. To było prawdziwe Waaagh!! Nigdy nie miał do czynienia z czymś takim. Wiarus zdawał sobie jednak sprawę z tego że jego ochotnicy stoją tylko dzięki nadziei na ocalenie bliskich. Śmierć od miecza zawsze lepsza od zgonu pod batogami. Bretończyk poprawił przeszywanicę i wyszedł do swoich.
- Damy radę zatrzymać ich na tyle długo żeby nasi uciekli – skłamał w miarę gładko – przodem idą gobliny i paru orkasów, zatem nie boją się nas. I tu jest nasza szansa jak tylko się pojawią trzeba jebnąć raz a solidnie. - Zwrócił się do swojego kontyngentu łuczniczego, całej piątki starszych gości którzy najwyraźniej nie mieli już sił uciekać. –Pierwsza salwa ma trafić, potem strzelajcie najszybciej jak potraficie, nie będziecie musieli przejmować się celowaniem.
Przeszedł wzdłuż prowizorycznej barykady na głównej ulicy osady. Dwa sczepione ze sobą wozy w zupełności wystarczyły do zablokowania wąskiej uliczki. Obłożone jakimiś skrzyniami, stołami i innym dobrem wyniesionym z zabezpieczających flanki domostw stanowiły całkiem przyzwoitą przeszkodę. Ostre tyczki i stare piki przywleczone od jednego z kupców stanowiły jedyne zabezpieczenie przed szarżą kawalerii. Z boku prowizoryczną barykadę osłaniały dwa kamienne domy. Sklep i niewielka karczma stanowiąca jeden z solidniejszych budynków w mieścinie. Obrońcy nie przejmowali się za bardzo umacnianiem tyłów. Było ich zbyt mało a w dodatku okrążenie nie było mocną stroną armii Orków i goblinów.
- Tutaj przyjmiemy szarżę, pierwszy atak musimy bezwarunkowo odeprzeć, jeżeli przejdą po nas całe poświęcenie na nic. Przeczekać w ukryciu ostrzał ichnich łuczników i jak tylko podbiegną siec ile wlezie. – Szturchnął w pierś jednego z wyrostków. – Dacie radę, może nawet się wycofają. – Tu wzrok Szona prześlizgnął się z wystraszonej twarzy chłopaka na smutną i poważną twarz dotychczasowego przywódcy ochotników. Głos weterana nie zadrżał ale natychmiast zerwał kontakt wzrokowy.
- Lepsza śmierć w boju niźli życie w gnoju. Za Panią z Jeziora!! Do boju!!
Okrzyk bojowy z pewnością mógł zabrzmieć lepiej, nie było już zbyt wiele czasu. Mężczyźni zajęli pozycje na barykadzie wyczekując coraz głośniejszego przeciwnika. Na przeciwnym skraju miasta pojawiła się horda goblinów. Kłębiąc się i wymachując włóczniami zieloni dostrzegli barykadę i przeciwnika z dzikim wyciem runęli do szarży. – Stać!! Jeszcze nie! Ognia!!.
Strzały wypuszczone na komendę Szona zniknęły w hordzie nawet nie spowalniając biegu szarżujących pokurczy. Mimo że piątka myśliwych strzelała jak szalona nie byli oni w stanie powstrzymać ataku kilkuset wściekłych goblinów. Pierwszy szereg dotarł już do pik i kołków. Część została złamana, niektóre zaś wyglądały jak wielkie szaszłyki z nadzianymi na nie kilkoma goblinami. Nie powstrzymały one szarży. Rozpoczęła się rąbanina. Miecze i topory spadały z góry rozpłatując czaszki i odrąbując kończyny. Z dołu dźgały włócznie, wyciągały się silne ramiona ściągając w dół co mniej rozważnych obrońców. I ludzie i zielonoskórzy ginęli w hałasie bitwy. Wydawało się już że gobliny po trupach obrońców i pobratymców przełamią barykadę gdy nagle jeden z ciosów okrwawionego od pasa w górę marynarza rozpłatał niemal na pół goblińskiego przywódcę. Zieloni pierzchnęli w popłochu.
- Żyjemy, ustaliśmy.. –bardziej wycharczał niż powiedział Szon. Z przebitego włócznią boku sączyła się krew. Ramię omdlewało od ciągłego rąbania wychylających się łbów. Równie źle wyglądało kilku pozostałych przy życiu obrońców. Poranieni, cali skąpani we krwi spoglądali w ciszy na nadchodzącą śmierć. Przed barykadą leżało kilkanaście ciał zabitych goblinów oraz rozszarpane trudne do zidentyfikowania zwłoki kilku obrońców. Po drugiej stronie barykady leżeli głównie zabici ludzie. Dwóch czy trzech jeszcze żyło, podobnie jak jeden z łuczników siedzący przy chodach do karczmy myśliwy miał wbitą w brzuch dzidę. Trzymał łuk w rękach i ostatnią strzałę. On jeszcze nie wiedział.
- O dobra panienko… - wyszeptał jeden z chłopaków stojących jeszcze na barykadzie.
Wąską ulicą maszerowało ramię w ramię mrowie czarnych orków. Obrońcy spojrzeli po sobie z rezygnacją, to koniec. Czarna ściana mięśni broni i gniewu runęła na zmęczonych walką ochotników roznosząc ich na strzępy. Orki przelały się przez barykadę. Ranny myśliwy był ostatnim żywym obrońcą, wypuścił strzałę, w straceńczej nadziei ta jednak z ledwością przebiła zbroję szarżującego orka. Cios młota zakończył żywot człowieka a strzępy jego czaszki rozbryzgnęły się na wszystkie strony świata.
-WAAAGH!!! – setki a może tysiące gardeł podchwyciły ryk zwycięstwa. Horda przelała się przez niewielką osadę, paląc i niszcząc co się tylko dało. Wielki zły i groźny przywódca wydał jednak rozkazy. A nagroda za ich wykonanie była sowita. Goblińska Jazda już mknęła w stronę ostatnich uchodźców widocznych jeszcze na horyzoncie a zmierzających w stronę lasu. Nie trzeba było długo czekać by ostatnie wozy i uciekający ludzie zostali ogarnięci przez zielonoskórych. Poświęcenie obrońców nie poszło całkowicie na marne. Znaczna część z tych którzy porzucili swój dobytek i zdecydowali się ratować życie dobiegła do bezpiecznej ściany lasu.
Garść przerażonych kobiet i mężczyzn stanęła przed obliczem a raczej pyskiem Warlorda. Olbrzym podniósł jednego z mieszczan za twarz i zapytał.
- Ile ich uciec na wyspa.
-Mhmhgh, - mężczyzna desperacko próbował uwolnić swoją twarz z miażdżącego ją uścisku walcząc przy okazji o każdy oddech. Dłoń zaczęła się powoli zaciskać miażdżąc najpierw nos i krusząc powoli czaszkę nieszczęśnika. Z jego ust wyrwało się rozpaczliwe wycie bólu.
- Panie będzie ze dwie setki, zbrojni i łucznicy. Kilku z rycerstwa. Pomiłuj, oszczędź. Jedna ze związanych kobiet najwyraźniej nie była w stanie znieść widoku. Wykrzyczała swoje zanim stojący za nią jeniec zdołał ją powstrzymać.
- Twoja dobra. – z obrzydliwym chrupnięciem czaszka nieszczęśnika pękła a jej zawartość przeciekła pomiędzy palcami orka. – Oni wasi, ona moja. Zadecydował biorąc za szyję kobietę, która zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Orki i gobliny rzuciły się na resztę jeńców rozszarpując ich na miejscu zaś wielki przywódca zabrawszy swoją kolację ruszył w kierunku nabrzeża spojrzeć na morze oddzielające go od wyspy.
Dymy i zgliszcza znaczyły szlak przemarszu olbrzymiej armii orków I goblinów. Północne prowincje stały się celem ataku a niewielka osada upadła niemal natychmiast. Jej garnizon wycofał się na małą i skalistą wyspę która teraz miała być jego twierdzą. Zrozpaczeni żołnierze widzieli dymy nad miasteczkiem, które przysięgali chronić. W wielu podupadło morale, wielu jednak pragnęło zemsty. Obsadzili strażnicę i po połączeniu z załogą więzienia przygotowywali się do odparcia inwazji pustoszącej miasteczko hordy. Na jedynej zdatnej do lądowania plaży osadzali ociosane pale i kopali wilcze doły. Obsługa zaczęła stawiać trebusz przewieziony w częściach na wyspę i szykować amunicję do niego. Dowodzący obroną Oficer oddelegował strażników więziennych do pilnowania więźniów, sam zaś spoglądał na przeciwległy brzeg. Liczył się z tym że zieloni zdobędą jakieś łodzie, bądź też przerzucą okręty na których przypłynęli, jego siły były zbyt wątłe do utrzymania plaży, ale jeżeli nie powstrzyma zielonych w wodzie, to zarówno strażnica jak i kopalnia będą zgubione.
- Panie, jest problem. – Oficer odwrócił się i spojrzał na zestresowane oblicze dowódcy straży.
- Co tym razem?
- żywności starczy nam na tydzień góra dwa, jak przestaniemy karmić więźniów.
- a ryby?
- a widzi gdzieś tu pan rybaków?
Mężczyzna już wzniósł dłoń do jelca miecza by ukarać zuchwalca, ale równie szybko ją opuścił.
- I tak uderzą jutro, najpóźniej jak dotrą ich okręty. Nie ma to znaczenia.
- Zginiemy…
- może, jeśli powstrzymamy ich na plaży to odpuszczą. Wtedy też rozwiąże się problem z żywnością.
- Co powiedzieć kwatermistrzowi?
- Wydać pełne racje. Będziemy się tym martwić za dwa, trzy dni.
- Tak panie.
Tymczasem orki które z łatwością zajęły osadę, kipiały żądzą walki. Skoro nie było komu w mordę przywalić wybuchały regularne bójki pomiędzy oddziałami Waaagh. A to gobliny pobiły się z dzikusami. A to czarny ork podtarł się dowódcą goblińskiej jazdy. Tak czy inaczej w zdobytej osadzie panowała napięta atmosfera. Zwiadowcy wszelkich armii donosili o przemarszu zielonych. Choć gobliny i kawaleria robiły co mogły nie były w stanie wychwycić wszystkich oczu obserwujących przemarsz Waaagh. Drogę na północy na pewien czas zablokowały wozy uchodźców, szybko jednak okazało się że wilki i dziki są szybsze od wołów, i cały dobytek wraz z wozami padł łupem Zielonoskórych grabieżców. Nieliczni ocaleli rwali włosy z głowy i błagali o pomoc napotkanych żołnierzy.
***
Bretońska armia również nie próżnowała, Sam lord Delibeliusz wyruszył na czele zbrojnego orszaku w kierunku przechodzących przez góry nieumarłych. Lśniące w słońcu zbroje rycerstwa, zdobione tarcze i kropierze dodawały otuchy mieszkańcom Stolicy. Długa pancerna kolumna opuściła mury twierdzy zostawiając za sobą solidny garnizon, wraz z licznymi trebuszami. Niestety Lord nie wiedział że zostawia również zdrajcę. Trąby jeszcze nie przebrzmiały gdy sam Markiz de Edas rozsiadł się wygodnie w fotelu. Jego plan działał. Armia Lorda szła na pewną zgubę. Jego zdrajcy donosili przeciwnikowi o każdym najdrobniejszym ruchu starca. Pozostało mu jeszcze przygotować niespodziankę w mieście i droga do zawładnięcia wyspą, stanie otworem.
- Wejść. – Przez drzwi przeszedł jeden z jego zaufanych oficerów, dowódca najemników którzy strzegli mostku przez smutną. – Jeżeli krasnoludy się ruszą ze swojej twierdzy macie ich powstrzymać, nie życzę sobie żeby ktokolwiek pałętał się po mojej stronie.
- A co z wojskami młodego lorda? Raz już przysłał posiłki dla ojca,
- Tak, to komplikuje moje plany, mam jednak nadzieję że orki skutecznie go spowolnią. – Markiz przeczesał dłonią włosy, od pewnego czasu stał się nerwowy i niepewny – niech przechodzą, to nie jest nic z czym bym sobie nie poradził.
-Wedle woli panie, - Mężczyzna skłonił się nisko i zniknął odprawiony gestem dłoni swojego mocodawcy.
Markiz został sam, przez chwilę wpatrywał się tępo w mapę na której zaznaczone były znane mu ruchy wojska. Po chwili zaś wiedziony jakąś wewnętrzną siłą, ruszył w głab swoich komnat. Zza drzwi które za sobą zatrzasnął dobiegł świst bicza i towarzyszące mu stłumione jęki bólu.
Tymczasem zwiadowcy idący przed Armią Bretonni donosili o ruchu wojsk nieumarłych. Przeciwnik jak gdyby nigdy nic przeszedł przez góry i zaczął zajmować tereny dwóch kolejnych prowincji. Przerażeni wieśniacy i uchodźcy donosili, że nieumarli biorą wielu jeńców, ale nie zabijają ich. Jadący na koniach chłopscy zwiadowcy wymieniali się najnowszymi plotkami, mając jednak oczy dookoła głowy.
- Psie juchy nieumarłe, ponoć ludzi łapią, robić im niestworzone rzeczy karzą – jeden z jeźdźców był wyraźnie bardziej ogarnięty od swojego towarzysza. – Karmę dla panów wampierzy zbieroją. Będą ich żryć.
- Łolaboga, niechaj Panienka z jeziora broni, już lepij zginąć niźli w niewolę iść. – przerażony chłop rozglądał się jeszcze bardziej nerwowo, ściskając wykonany z drewna amulet w kształcie kielicha.
-Kaj tam zginąć, dyć czarna magija zadziała i się jako zombie łodrodzisz, swoich mordować. – dołożył mu jeszcze towarzysz - Ni żyć ni umrzeć z nimi. Jedyne co trza to się bić. Kaj my już tyla ujechali a nikogo ni ma, nawet dymów nie widać?
Uniósł się w strzemionach, jednak faktycznie, pofałdowane wzgórza zarośnięte krzakami, a tu i ówdzie poprzecinane polami z rosnącym dopiero zbożem wydawały się być nieskalane dotykiem mroku.
- Może być że oni sobie poszli? – Chłop poprawił drżący w ręku oszczep. – Kaj wracać nam trza.
- Nie, kazali co najmniej do wsi dojechać, obaczym. – Wodze naprowadziły konia na jedyną słuszną drogę, i dwójka zwiadowców ruszyła dalej w kierunku pobliskiej wsi.
Z dołu z krzaków mężczyzn obserwowały martwe źrenice nienaturalnie wygiętego chłopa. Niespełna kilkadziesiąt metrów od zwiadowców, za niewielkim żywopłotem, leżało na ziemi wiele ciał. Świeże zwłoki czekające tylko na zew swego nowego pana. Gotowe powstać i spełnić jego wolę. Tymczasem nieświadomi niczego zwiadowcy kontynuowali jazdę w głąb terytorium zajętego już przez nieumarłych.
Krasnoludzki hufiec ochotniczy także przygotowywał się na odparcie najazdu, Unikając walki zajęli jedną z prowincji świątynnych zaś pozostali w Twierdzy brodacze działali ze wszech sił nad rozbudową umocnień i infrastruktury warowni. Nie pomogło im w tym zjawienie się pod bramami Młodego Lorda na czele swojej Armii. Rycerstwo i szlachta na zadbanych koniach, setki piechoty i pospólstwa. Mimo przewagi technologicznej, brodacze nie mogli być pewni zwycięstwa. Mogli być pewni jednego, jeżeli negocjacje nie przebiegną pomyślnie to odejdą z wielkim hukiem zabierając ze sobą tak wielu ludzi jak tylko zdołają. Nie zmieniało to jednak niepewnej sytuacji obu ras. Nawet jeżeli ich sojusz powstanie, będzie niezwykle kruchy. Wzajemny brak zaufania i pogarda dla drugiej strony znacznie utrudniały nawiązanie pewnego przymierza.