ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
Wypadałoby wyjaśnić czemu nasz bohater niewiele sobie robił z magicznych zjawisk dziejących się do okola. Widamomym już jest że z nieznanych przyczyn nasz woj ma tatuaże krasnoludzkich zabójców na zadku. Jednak to nie jedyna rzecz która łączy go z krasnoludzką antymagią. Kislevscy naukowcy długo badali tę odporność srogich konferencji naukowych. W trakcie jednej z nich jeden z krasnoludzkich dostawców piwa tak się nabzdryngolił że zdradził sekret swojej rasy. Otóż alkohol we krwi kiedy zaczyna przekraczać 2%(czyt. 20 promili) zaczyna generować w połączeniu z hemoglobiną silną barierę antymagiczną( tylko kransoludy sa w stanie przeżyć taką dawkę, a że chodzą w kółko pijane to aura utrzymuje się prawie non stop). Dlatego nasz bohater niewiele sobie czynił z panującego rozgardiaszu dookoła. Z resztą nie bardzo też kontaktował. Zsunął się za stół i polał nowym kolegom najemnikom babciny bimberek wersja mocna. 180% czystego etanolu pędzonego przy specjalnych ekstraktach z ziół w sposób taki by nie zabić przeciętnego człowieka, szybko spowodowało zarzyganie swoich portek ale pomogło na działanie magii. Wynik też tak duuuużego stężenia alkoholu sprawił że nasi bohaterowie szybko się rozweselili.
-Job ich mać. Soren, prać? - Zapytał Wasilij
-Prać!- orzekł najmita.
Wasilij wygrał z grawitacją, zachwiał się i podrapał po głowie. Nie za bardzo widział cel do bicia. W między czasie nie spostrzegł jak z jego nogawki pociekła struga moczu. Cóż nie każdy kontroluje pęcherz przy 20 promila alkoholu we krwi...
-Job ich mać. Soren, prać? - Zapytał Wasilij
-Prać!- orzekł najmita.
Wasilij wygrał z grawitacją, zachwiał się i podrapał po głowie. Nie za bardzo widział cel do bicia. W między czasie nie spostrzegł jak z jego nogawki pociekła struga moczu. Cóż nie każdy kontroluje pęcherz przy 20 promila alkoholu we krwi...
Chaos. Zdawało się, że cała sala była wypełniona po brzegi bezpostaciową paniką, nieujarzmioną, sztuczną. Azrael jednak w pewnym momencie zaprzestał przelewania krwi grzeszników i począł się zastanawiać. A gdy przystanął, dostrzegł szczegóły. Ludzie, choć reagowali podobnie, wykazywali drobne różnice. Pewien mężczyzna krzyczał coś o szarańczy atakującej mu oczy, włażącej do ust, inny z kolei wrzeszczał o szczurach. Pewna kobieta rzuciła się na podłogę, lecz nie, jak pierwotnie zakładał, pchnięta przez tłum. Azrael widział już podobny wyraz twarzy. Należały do topiących się osób.
A więc ktoś magicznie wzbudzał w tych ludziach strach, lecz nie na receptory obwodowe, lecz pobudzając centralny ośrodek, wywołując wrażenie spełniania się najgorszej fobii. To było niepokojące. Efekt ten był identyczny z działaniem środka alchemicznego, jaki używał on sam. Anioł Śmierci odrzucał przypadek.
Odpowiedzi przynosiły jednak kolejne pytania, a zwłaszcza jedno wysuwało się na czoło- dlaczego lista osób nieobjętych psychozą zgadzała się dokładnie z listą zawodników?
Nie było jednak czasu na dalsze rozważania. Tłum, dotychczas bezwładny, poruszający się we wszystkich kierunkach, nabrał uporządkowania. Wszyscy ruszyli w tym samym kierunku, porzucając wszystko co mieli, ruszając w kierunku tarasu. I choć gladiatorzy stawiali zaciekły opór, całkowita liczba tłumu była tak wielka, że zostali oni porwani przez nurt ludzi. Tym większa była zgroza tegoż faktu, że pierwsi goście, niczym lemingi z dalekiej północy rzucali się w opętaniu z balkonu, a on był na samym przedzie szaleńczego korowodu.
Umysł elfa pracował teraz na pełnych obrotach. Wiedział, że potrzeby będzie silny bodziec, by przebić się przez całun paniki. Do głowy przyszło mu jedno rozwiązanie.
Gromowa petarda rzucona pod nogi tłumu wywarła efekt mniejszy od pożądango, lecz zadowalający. Ludzki potok zwolnił, dając mu kilka cennych sekund. Wtedy sięgnął po drugą bombę, tą właściwą.
Detonacja uwolniła nagle kłęby gęstego dymu, który w jednej chwili wypełnił okolicę. Nie miał on uspokoić tłumu- spanikowani, dysząc niczym psy podczas pogoni wciągali do płuc opary, które zawierały coraz mniej tlenu. Wystarczyła krótka chwila, by ich po prostu zemdleli, by za jakiś czas odzyskać przytomność w pełni zdrowym.
Jeśli Anioł Śmierci dobrze obliczył dawkę. Nie miał zamiaru wszystkich podusić.
Udało się. Ludzie poczęli padać na posadzkę jak ścięte zboże. Niestety, Azrael daleki był do szczęścia. Kilka osób zdążyło przelecieć przez kamienną balustradę. Między innymi on sam.
Uratowały go pnącza rosnące na murze. Kaleczył sobie przy tym dłonie, lecz udało mu się wychamować swój pęd. Potem nastała chwila zadumy.
Stwierdziwszy, że nieco bliżej mu ku dołowi, niż ku górze, rozpoczął ostrożne schodzenie...
A więc ktoś magicznie wzbudzał w tych ludziach strach, lecz nie na receptory obwodowe, lecz pobudzając centralny ośrodek, wywołując wrażenie spełniania się najgorszej fobii. To było niepokojące. Efekt ten był identyczny z działaniem środka alchemicznego, jaki używał on sam. Anioł Śmierci odrzucał przypadek.
Odpowiedzi przynosiły jednak kolejne pytania, a zwłaszcza jedno wysuwało się na czoło- dlaczego lista osób nieobjętych psychozą zgadzała się dokładnie z listą zawodników?
Nie było jednak czasu na dalsze rozważania. Tłum, dotychczas bezwładny, poruszający się we wszystkich kierunkach, nabrał uporządkowania. Wszyscy ruszyli w tym samym kierunku, porzucając wszystko co mieli, ruszając w kierunku tarasu. I choć gladiatorzy stawiali zaciekły opór, całkowita liczba tłumu była tak wielka, że zostali oni porwani przez nurt ludzi. Tym większa była zgroza tegoż faktu, że pierwsi goście, niczym lemingi z dalekiej północy rzucali się w opętaniu z balkonu, a on był na samym przedzie szaleńczego korowodu.
Umysł elfa pracował teraz na pełnych obrotach. Wiedział, że potrzeby będzie silny bodziec, by przebić się przez całun paniki. Do głowy przyszło mu jedno rozwiązanie.
Gromowa petarda rzucona pod nogi tłumu wywarła efekt mniejszy od pożądango, lecz zadowalający. Ludzki potok zwolnił, dając mu kilka cennych sekund. Wtedy sięgnął po drugą bombę, tą właściwą.
Detonacja uwolniła nagle kłęby gęstego dymu, który w jednej chwili wypełnił okolicę. Nie miał on uspokoić tłumu- spanikowani, dysząc niczym psy podczas pogoni wciągali do płuc opary, które zawierały coraz mniej tlenu. Wystarczyła krótka chwila, by ich po prostu zemdleli, by za jakiś czas odzyskać przytomność w pełni zdrowym.
Jeśli Anioł Śmierci dobrze obliczył dawkę. Nie miał zamiaru wszystkich podusić.
Udało się. Ludzie poczęli padać na posadzkę jak ścięte zboże. Niestety, Azrael daleki był do szczęścia. Kilka osób zdążyło przelecieć przez kamienną balustradę. Między innymi on sam.
Uratowały go pnącza rosnące na murze. Kaleczył sobie przy tym dłonie, lecz udało mu się wychamować swój pęd. Potem nastała chwila zadumy.
Stwierdziwszy, że nieco bliżej mu ku dołowi, niż ku górze, rozpoczął ostrożne schodzenie...
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
W czasie gdy chaos wstrząsnął Wysokim Dziedzińcem ponurego zamczyska, wznoszącego się ponad wpółzrujnowanym Mousillon, tylko jeden stół pozostał niemal obojętny na panujące szaleństwo.
- Jak dzieci... - westchnęła lady de Oisentient, odstawiając kielich z którego od zetknięcia się z wąskimi, przyciemnionymi barwiczką ustami ubyło zaledwie kilka kropel - Aucassinie, ci twoi zawodnicy nie potrafią nawet opanować najprostszych zaklęć. Śmiem wątpić w ich przydatność.
Komenderujący gastką pozstających przy zmysłach strażników i paziów wampir, odwrócił się do arystokratki, szczerząc kły w dawno nie widzianym na jego szlachetnej twarzy wyrazie gniewu.
- Nie moi, tylko księcia..! A, z resztą zamilcz - spójrz tylko co robią z twoimi rycerzami domowymi, których opętało to coś.
Furia pana na zamku Hane, nie zrobiła wrażenia na lady Nicole, odziana w czarne jak noc szaty i welon dziedziczka zamku Oisentient przez chwilę wpatrywała się w ciągnącą ku krużgankom i balkonom, po czym znów opuściła wzrok na trzymaną na kolanach księgę o dacie wydania gabarytach mogących zawstydzić niejedno kompendium historii przedimperialnej. Mimo suchego i zmęczonego głosu, blada lady wciąż raniła oczy dystyngowaną urodą, jednak większość adorujących ją rycerzy nawet nie mogła wiedzieć że ta czarnooka, piękna powłoka rozpięta jest na ponad stuletnich kościach. Wdowa po sir Ellandzie Oisentient, zdeprawowana mistrzyni czarnej magii, pół wieku temu zamurowana żywcem przez paladynów lyonesskiego księcia za porywanie dzieci i używanie ich w swoich plugawych rytuałach, dzięki którym zachowywała pozorną młodość. A i tak nie była najgorsza z obecnego tu towarzystwa.
Szarmancki i uśmiechnięty lord Gawen Rachard, o pociągłej i dumnie zadartej twarzy z przystrzyżoną bródką i długimi włosami zaczesanymi do tyłu, w których zaczęły się pojawiać zakola. Któż by przypuszczał, że przebogaty strój kryje potężnego nekromantę, usuwającego zgodnie z rodową tradycją zdeformowanych, chorych i brzydkich poddanych ze swych włości by w podziemiach zamku dołączać ich do niemal już milionowej armii żywych trupów ?
Wysoki, chudy i szpakowaty Edric Carron z Kruczego Gniazda, doskonale przypominał samą Kostuchę, która z resztą kroczyła za nim przez cały jego krwawy żywot i tuziny bitew, z gatunku tych o których żaden minstrel nigdy nie napisze pieśni. No, chyba że zmuszony torturami. Dalej ze śmiechem sytuację obserwował jednooki i zarośnięty Guillame Szubienicznik, pan na Czarnych Sosnach, które wprost uwielbiał ozdabiać zgodnie ze swym przydomkiem. Do tego sybarata i zwyrodnialec, przy którym nawet nieżałowany baron de Rais mógł uchodzić za wzór cnót.
Nagły ryk instynktownie zmusił Aucassina do uniku. Toczący pianę na przemian z rzygowinami z ust olbrzymi brutal z imperium, jeden z junkrów-renegatów ciężkim bękartem powalił dwóch strażników, tnąc ich lekkie kolczugi jak papier. Imperialny rycerz zawył i już miał skoczyć na siedzących spokojnie lordów, gdy jeden z nich go ubiegł. Czarny cień wystrzelił z jednego z krzeseł i przeskakując w blasku księżyca wylądował za szaleńcem w szponach strachu. Lord w długiej skórzanej pelerynie i wysokich, imperialnych butach z czarnej skóry wstał i wytarł swój pożerający światło miecz kawałkiem krezy urwanej tamtemu. Cesarski olbrzym zwalił się na ziemię z przerąbanym kręgosłupem dokładnie w tej samej chwili co zużyty kawałek materiału. Jego zabójca, powoli wracał na miejsce, księżyc oświetlał jego długie srebrne włosy ze staromodną grzywką i porcelanową maskę, za którą skrywał twarz. Jednak nawet mimo niej Aucassin wiedział że lord Hector de la Croix się uśmiecha. Uśmiechem drapieżnika, pełnym psich kłów takich samych jak u lorda de Hane.
- Wiem, że zabijanie śmiertelnych zawsze cię radowało, ale może ktoś ogarnąłby tą katastrofę balu ?
- Zanim ściągniemy na zamek naszych zbrojnych miną wieki. - westchnął cicho de la Croix.
- A służba tutaj nic nie zdziała! Nasz pan będzie... - Aucassin drgnął, słysząc huk żelaznych drzwi za stołem lordów. - ...mérde.
Ciemność w tajnym przejściu zafalowała, błysnęła i wystąpiła z futryny przyjmując kształt wysokiej, czarnej zbroi z drobiazgowymi zdobieniami, za którą niczym para nocnych skrzydeł załopotała obszerna peleryna z wyszytą złotą nicią parą węży. Czubek hełmu zdobił odbijający światło pochodni diadem z czystego złota, pyszniący się trzema złotymi liliami. http://fc05.deviantart.net/fs5/i/2005/0 ... aveIgo.jpg
- Wasza książęca... - Aucassin skłonił się, w jego ślady podążyli zaraz inni lordowie lecz zaciśnięcie stalowej rękawicy powstrzymało ich w pół ruchu. Zza pancernej postaci wyłoniła się wyglądająca na wyjątkowo zmęczoną, lecz dziwnie zadowoloną lady de Hane. Oboje przystanęli przy wielkim tronie u szczytu stołu, skąd mroczny wizjer potoczył złowieszczo po wrzeszczącym rozgardiaszu. - Próbowaliśmy, panie mój ale wystąpiły nieprzewidziane komplikacje... uczta jest...
- Skończona. Bracie. - syknęła wampirzyca z cienia postaci Czarnego Rycerza.
Aucassin ujrzał jak z chrzęstem blach czarna ręka godzi w tłuszczę przy balkonie niczym włócznią palcem wskazującym. Jednocześnie śmiertelni z lordów Mousillon poczuli dojmujący chłód i dreszcze, towarzyszące splataniu magii, całe wrażenie zdawało się wypływać zza pleców księcia, a nawet dalej... z czarnych drzwi, w których ciemnościach przy samej niemal już framudze płonęła para zielonych wiedźmich ogników, która zniknęła równie nagle jak Aucassin rzucił na nią okiem.
Chwilę później krzyk spadających z balkonu, przygłuszył dwa razy głośniejszy - tym razem gości uciekających przez główne drzwi, których roztrącił biegnący z szybkością strzał długi szereg włóczników w staromodnych hełmach z nosalem. Jedna z dam, mijanych z głośnym chrzęstem przez wojowników westchnęła i zemdlała, widząc kości. Piszczele, czaszki, i kościane palce, całe postacie z kości dzierżące pordzewiałe włódznie i odziane w strzępy dawnych szat. Szkielety niczym prowadzone na wiatrach śmierci okrążyły niosącą zawodników tłuszczę i ścisnęły ją w miejscu elfimi tarczami z brązu. Kilku najbardziej się szamoczących poznało smak niedobywanych od tysiącleci liściastych grotów. Rysujące parkiet kościane stopy zatrzymały pchający się tłum na samej krawędzi zawalonych barierek, tuż nad przepaścią i zakrwawionymi klifami wieledziesiąt metrów poniżej.
Ci, którzy już uwolnili się z klątwy strachu, teraz zaczęli krzyczeć, widząc godzące w nich włóczniami szkielety elfów i ludzi, nieruchome aż do momentu gdy Pan na Mousillon opuścił wymierzony palec i stanęły na baczność.
Wszyscy spojrzeli na górującą nad pobojowiskiem postać Czarnego Rycerza. Ten, gdy wypatrzył w tłumie poszukiwane szesnaście sylwetek skinął znów na szkielety. Te puściły wolno przerażony, ale wolny już od szaleństwa kocioł ludzi i szpalerem przyprowadziły zawodników przed oblicze, a właściwie wizjer księcia. Ów wpatrywał się w nich chwilę po czym przemówił głębokim i doskonale słyszalnym nawet w zakamarkach dziedzińca głosem.
- Desperaci... szaleńcy... najmici... samozwańczy bohaterowie... renegaci i zgubnie ambitni... - rzekł książę, przypatrując się każdemu po kolei, widząc Wasilija, obrzygującego jeden ze szkieletów, dodał - oraz degeneraci. Jesteście tu wszyscy, choć trochę to trwało. Czas by dać wam to, po co tu przybyliście. Zakładam, że widzieliście idąc tu arenę ze szrankami - jutro jej ubita ziemia wychłepce krew jednego z was, a po nim czternastu kolejnych. Ostatni zaś, będzie mógł zażyczyć sobie wszystkiego... i żyć dalej z przelaną krwią na rękach... ale to już pewnie wiecie...
Mrok wizjera jakby zgęstniał.
- Nie wiecie natomiast kto dostanie zaszczyt przelania jej jako pierwszy by otworzyć zawody. Taaak... urodzeni w ludach złączonych od stuleci więzami przyjaźni i sojuszy... jutro zmierzą się ze sobą syn imperium boga Młotodzierżcy oraz wojownik upartego ludu gór. Stawcie się na arenie jutro samym świtem, nie będziemy czekać. Aucassinie, zajmij się nimi.
Czarny rycerz zamiótł peleryną i opuścił pobojowisko przy akompaniamencie przerażonych szeptów, ukłonów wielmożów oraz stukotu żelaznych obcasów. Lady de Hane posłała Azraelowi nienawistne spojrzenie i podążyła za swym panem.
Aucassin spojrzał na zawodników i odetchnął głęboko, mimo iż nie potrzebował powietrza.
- Słuchajcie, wszyscy którzy nie znaleźli sobie kwater lub zamyślają je zmienić udadzą się ze mną i służbą do Skrzydła Pani oraz Zachodniej Wieży by wybrać sobie komnaty. Ci, preferujący pozostać tam gdzie już zamieszkali poczekają aż moi zbrojni odeskortują ich do miasta, gdziekolwiek chcą. Co do posiłków i wierzchowców - nasza kuchnia oraz stajnie wraz z ich obsługą są uniżenie do waszych usług cały czas. Tak samo jak kowal, uzdrowiciel i każdy poddany mego pana. Jutro na walkę obudzi was trzykrotny sygnał rogów, doradzam więc rychłe udanie się na spoczynek, zwłaszcza w waszym obecnym... stanie.
[ Jutro wieczorem pierwsza jatka, z zaskoczenia ot co
]
- Jak dzieci... - westchnęła lady de Oisentient, odstawiając kielich z którego od zetknięcia się z wąskimi, przyciemnionymi barwiczką ustami ubyło zaledwie kilka kropel - Aucassinie, ci twoi zawodnicy nie potrafią nawet opanować najprostszych zaklęć. Śmiem wątpić w ich przydatność.
Komenderujący gastką pozstających przy zmysłach strażników i paziów wampir, odwrócił się do arystokratki, szczerząc kły w dawno nie widzianym na jego szlachetnej twarzy wyrazie gniewu.
- Nie moi, tylko księcia..! A, z resztą zamilcz - spójrz tylko co robią z twoimi rycerzami domowymi, których opętało to coś.
Furia pana na zamku Hane, nie zrobiła wrażenia na lady Nicole, odziana w czarne jak noc szaty i welon dziedziczka zamku Oisentient przez chwilę wpatrywała się w ciągnącą ku krużgankom i balkonom, po czym znów opuściła wzrok na trzymaną na kolanach księgę o dacie wydania gabarytach mogących zawstydzić niejedno kompendium historii przedimperialnej. Mimo suchego i zmęczonego głosu, blada lady wciąż raniła oczy dystyngowaną urodą, jednak większość adorujących ją rycerzy nawet nie mogła wiedzieć że ta czarnooka, piękna powłoka rozpięta jest na ponad stuletnich kościach. Wdowa po sir Ellandzie Oisentient, zdeprawowana mistrzyni czarnej magii, pół wieku temu zamurowana żywcem przez paladynów lyonesskiego księcia za porywanie dzieci i używanie ich w swoich plugawych rytuałach, dzięki którym zachowywała pozorną młodość. A i tak nie była najgorsza z obecnego tu towarzystwa.
Szarmancki i uśmiechnięty lord Gawen Rachard, o pociągłej i dumnie zadartej twarzy z przystrzyżoną bródką i długimi włosami zaczesanymi do tyłu, w których zaczęły się pojawiać zakola. Któż by przypuszczał, że przebogaty strój kryje potężnego nekromantę, usuwającego zgodnie z rodową tradycją zdeformowanych, chorych i brzydkich poddanych ze swych włości by w podziemiach zamku dołączać ich do niemal już milionowej armii żywych trupów ?
Wysoki, chudy i szpakowaty Edric Carron z Kruczego Gniazda, doskonale przypominał samą Kostuchę, która z resztą kroczyła za nim przez cały jego krwawy żywot i tuziny bitew, z gatunku tych o których żaden minstrel nigdy nie napisze pieśni. No, chyba że zmuszony torturami. Dalej ze śmiechem sytuację obserwował jednooki i zarośnięty Guillame Szubienicznik, pan na Czarnych Sosnach, które wprost uwielbiał ozdabiać zgodnie ze swym przydomkiem. Do tego sybarata i zwyrodnialec, przy którym nawet nieżałowany baron de Rais mógł uchodzić za wzór cnót.
Nagły ryk instynktownie zmusił Aucassina do uniku. Toczący pianę na przemian z rzygowinami z ust olbrzymi brutal z imperium, jeden z junkrów-renegatów ciężkim bękartem powalił dwóch strażników, tnąc ich lekkie kolczugi jak papier. Imperialny rycerz zawył i już miał skoczyć na siedzących spokojnie lordów, gdy jeden z nich go ubiegł. Czarny cień wystrzelił z jednego z krzeseł i przeskakując w blasku księżyca wylądował za szaleńcem w szponach strachu. Lord w długiej skórzanej pelerynie i wysokich, imperialnych butach z czarnej skóry wstał i wytarł swój pożerający światło miecz kawałkiem krezy urwanej tamtemu. Cesarski olbrzym zwalił się na ziemię z przerąbanym kręgosłupem dokładnie w tej samej chwili co zużyty kawałek materiału. Jego zabójca, powoli wracał na miejsce, księżyc oświetlał jego długie srebrne włosy ze staromodną grzywką i porcelanową maskę, za którą skrywał twarz. Jednak nawet mimo niej Aucassin wiedział że lord Hector de la Croix się uśmiecha. Uśmiechem drapieżnika, pełnym psich kłów takich samych jak u lorda de Hane.
- Wiem, że zabijanie śmiertelnych zawsze cię radowało, ale może ktoś ogarnąłby tą katastrofę balu ?
- Zanim ściągniemy na zamek naszych zbrojnych miną wieki. - westchnął cicho de la Croix.
- A służba tutaj nic nie zdziała! Nasz pan będzie... - Aucassin drgnął, słysząc huk żelaznych drzwi za stołem lordów. - ...mérde.
Ciemność w tajnym przejściu zafalowała, błysnęła i wystąpiła z futryny przyjmując kształt wysokiej, czarnej zbroi z drobiazgowymi zdobieniami, za którą niczym para nocnych skrzydeł załopotała obszerna peleryna z wyszytą złotą nicią parą węży. Czubek hełmu zdobił odbijający światło pochodni diadem z czystego złota, pyszniący się trzema złotymi liliami. http://fc05.deviantart.net/fs5/i/2005/0 ... aveIgo.jpg
- Wasza książęca... - Aucassin skłonił się, w jego ślady podążyli zaraz inni lordowie lecz zaciśnięcie stalowej rękawicy powstrzymało ich w pół ruchu. Zza pancernej postaci wyłoniła się wyglądająca na wyjątkowo zmęczoną, lecz dziwnie zadowoloną lady de Hane. Oboje przystanęli przy wielkim tronie u szczytu stołu, skąd mroczny wizjer potoczył złowieszczo po wrzeszczącym rozgardiaszu. - Próbowaliśmy, panie mój ale wystąpiły nieprzewidziane komplikacje... uczta jest...
- Skończona. Bracie. - syknęła wampirzyca z cienia postaci Czarnego Rycerza.
Aucassin ujrzał jak z chrzęstem blach czarna ręka godzi w tłuszczę przy balkonie niczym włócznią palcem wskazującym. Jednocześnie śmiertelni z lordów Mousillon poczuli dojmujący chłód i dreszcze, towarzyszące splataniu magii, całe wrażenie zdawało się wypływać zza pleców księcia, a nawet dalej... z czarnych drzwi, w których ciemnościach przy samej niemal już framudze płonęła para zielonych wiedźmich ogników, która zniknęła równie nagle jak Aucassin rzucił na nią okiem.
Chwilę później krzyk spadających z balkonu, przygłuszył dwa razy głośniejszy - tym razem gości uciekających przez główne drzwi, których roztrącił biegnący z szybkością strzał długi szereg włóczników w staromodnych hełmach z nosalem. Jedna z dam, mijanych z głośnym chrzęstem przez wojowników westchnęła i zemdlała, widząc kości. Piszczele, czaszki, i kościane palce, całe postacie z kości dzierżące pordzewiałe włódznie i odziane w strzępy dawnych szat. Szkielety niczym prowadzone na wiatrach śmierci okrążyły niosącą zawodników tłuszczę i ścisnęły ją w miejscu elfimi tarczami z brązu. Kilku najbardziej się szamoczących poznało smak niedobywanych od tysiącleci liściastych grotów. Rysujące parkiet kościane stopy zatrzymały pchający się tłum na samej krawędzi zawalonych barierek, tuż nad przepaścią i zakrwawionymi klifami wieledziesiąt metrów poniżej.
Ci, którzy już uwolnili się z klątwy strachu, teraz zaczęli krzyczeć, widząc godzące w nich włóczniami szkielety elfów i ludzi, nieruchome aż do momentu gdy Pan na Mousillon opuścił wymierzony palec i stanęły na baczność.
Wszyscy spojrzeli na górującą nad pobojowiskiem postać Czarnego Rycerza. Ten, gdy wypatrzył w tłumie poszukiwane szesnaście sylwetek skinął znów na szkielety. Te puściły wolno przerażony, ale wolny już od szaleństwa kocioł ludzi i szpalerem przyprowadziły zawodników przed oblicze, a właściwie wizjer księcia. Ów wpatrywał się w nich chwilę po czym przemówił głębokim i doskonale słyszalnym nawet w zakamarkach dziedzińca głosem.
- Desperaci... szaleńcy... najmici... samozwańczy bohaterowie... renegaci i zgubnie ambitni... - rzekł książę, przypatrując się każdemu po kolei, widząc Wasilija, obrzygującego jeden ze szkieletów, dodał - oraz degeneraci. Jesteście tu wszyscy, choć trochę to trwało. Czas by dać wam to, po co tu przybyliście. Zakładam, że widzieliście idąc tu arenę ze szrankami - jutro jej ubita ziemia wychłepce krew jednego z was, a po nim czternastu kolejnych. Ostatni zaś, będzie mógł zażyczyć sobie wszystkiego... i żyć dalej z przelaną krwią na rękach... ale to już pewnie wiecie...
Mrok wizjera jakby zgęstniał.
- Nie wiecie natomiast kto dostanie zaszczyt przelania jej jako pierwszy by otworzyć zawody. Taaak... urodzeni w ludach złączonych od stuleci więzami przyjaźni i sojuszy... jutro zmierzą się ze sobą syn imperium boga Młotodzierżcy oraz wojownik upartego ludu gór. Stawcie się na arenie jutro samym świtem, nie będziemy czekać. Aucassinie, zajmij się nimi.
Czarny rycerz zamiótł peleryną i opuścił pobojowisko przy akompaniamencie przerażonych szeptów, ukłonów wielmożów oraz stukotu żelaznych obcasów. Lady de Hane posłała Azraelowi nienawistne spojrzenie i podążyła za swym panem.
Aucassin spojrzał na zawodników i odetchnął głęboko, mimo iż nie potrzebował powietrza.
- Słuchajcie, wszyscy którzy nie znaleźli sobie kwater lub zamyślają je zmienić udadzą się ze mną i służbą do Skrzydła Pani oraz Zachodniej Wieży by wybrać sobie komnaty. Ci, preferujący pozostać tam gdzie już zamieszkali poczekają aż moi zbrojni odeskortują ich do miasta, gdziekolwiek chcą. Co do posiłków i wierzchowców - nasza kuchnia oraz stajnie wraz z ich obsługą są uniżenie do waszych usług cały czas. Tak samo jak kowal, uzdrowiciel i każdy poddany mego pana. Jutro na walkę obudzi was trzykrotny sygnał rogów, doradzam więc rychłe udanie się na spoczynek, zwłaszcza w waszym obecnym... stanie.
[ Jutro wieczorem pierwsza jatka, z zaskoczenia ot co

Było tylko kwestią czasu, nim któryś z owładniętych szaleństwem gości podniósł broń na Reinharda. Niestety, ten, kto podnosił broń na Inkwizytora musiał ponieść konsekwencje, wyrok zaś mógł być tylko jeden. Gotterdammerung raz za razem zbierał krwawe żniwo pośród ogarniętych amokiem dotąd dumnych rycerzy, eleganckich paziów i wytwornych dam. A już renegat był gotów pomyśleć, że podczas tej uczty się nie naje. Wręcz przeciwnie - z każdym zgaszonym istnieniem czuł jak energia chaosu przenikająca serca tych ludzi płynie po okrytym karmazynem ostrzu, mimochodem nasuwając skojarzenie z gęstym sosem ociekającym po wystawionych wkoło mięsiwach. Czy właśnie tak czuł się wampir na łowach? Po namyśle szkoda, że nigdy żadnego nie zapytał o tego typu sprawy osobiste. Być może dlatego, że nie za bardzo nadarzały się ku temu okazje. Podobnych relacji też nie sposób było wyczytać z cudzych notatek czy raportów, z jakimi zdarzyło mu się zapoznać. Jako gliniarza tak naprawdę nigdy nie obchodziło go co czuje człowiek w chwili popełnienia zbrodni, po prostu miał znaleźć winnego, osądzić go i wydać sprawiedliwy wyrok, pod żadnym pozorem nie mógł więc podchodzić do sprawy emocjonalnie. Teraz jednak, jakiś niemy głosik z tyłu głowy wciąż mówił mu, że oto stał się ostatecznie z tym, z czym całe życie walczył.
Chociaż na sali panował nieopisany rozgardiasz i spora część gości albo wyrzynała się w akcie szaleńczej przemocy, dokonując również aktów samookaleczeń, rzucania się w konwulsjach na posadzkę i tratując się nawzajem, było też wielu takich, którzy rzucili się po prostu do panicznej ucieczki. Byli to najczęściej ci, których nie dotknęły halucynacje ożywiające ich najgorsze fobie, stąd też niektórzy tarzali się, jakby usiłując ugasić trawiące ich płomienie czy opędzający się od iluzorycznych potworów, grasujące jedynie w ich umysłach. Ból i strach jednak musiał być jak najbardziej prawdziwy, koniec końców to umysł tworzy wykładnię rzeczywistości. Od własnej świadomości wszak nie sposób uciec, stąd też, gdy oślepienie się nie pomogło zasłonić wszechobecnej grozy, zdjęci zimnym przerażeniem ludzie w amoku bili czołami o podłogę, gdyż nic innego im nie pozostało. Ten mechanizm "snu na jawie", o czym von Preuss wiedział doskonale wykorzystywali użytkownicy wiatru Ulgu, badanego przez Szare Kolegium, i rzecz jasna inkwizycyjne Ordo Hereticus, do którego w przeszłości należał on sam. Dlatego też iluzje, jak na przykład wahadło półcienia potrafiły wyciąć całkiem realne, krwawe ścieżki wśród tych, którym zdało się dość prawdziwe.
Tymczasem tłum gęstniał i napierał coraz bardziej, kierując swą bezwładną masę w stronę balkonu i porywając ze sobą wszystko i wszystkich niczym błotna lawina, schodząca po nieuzbrojonym zboczu wzgórza przy wyjątkowo ciężkiej ulewie. Akurat gdy Reinhard starał się oswobodzić chroboczące pośród zgruchotanych kości ostrze swego bastarda, fala ciał pochłonęła go gęstą, dyszącą ciżbą, przekreślając dalsze szanse na uwolnienie się, o obronie nie wspominając. Nawet ponadprzeciętna siła wybrańca nie pozwalała za bardzo na jakieś manewry - Gotterdammerung i tkwiące na nim bezwładne ciało ciążyły jak kotwica utrudniając jakiekolwiek przepychanie się. Reinhardowi nie pozostało wiele więcej, jak po prostu zaprzeć się i raz po raz spoglądać za siebie na wypadające poza barierkę pierwsze szeregi biesiadników, oraz zastanawianie się, czy tam tak naprawdę jest wysoko, bo sale balowe zazwyczaj umieszcza się na parterach, by ułatwić dostęp z kuchni.
Jednak zanim były łowca zdążył zapoznać się z rozplanowaniem przestrzennym zamku wydarzyły się dwie rzeczy: eksplozje petard, hukowej i gazowej, które wprowadziły najpierw zamieszanie pośród tłumu, a później otumaniły go oraz...
"Co jest grane? Czy ja tak naprawdę boję się szkieletów?" - Pomyślał zrazu Reinhard, zdecydowanie bardziej zdziwiony niż przestraszony, gdy do sali wmaszerowała cała masa ożywieńców zgrzytających zardzewiałym żelastwem o klekoczące kości. Jego wątpliwości całkowicie rozwiał widok kobiety, która westchnąwszy słabo osunęła się na ziemię, blada jak ściana. "Tak jak myślałem. Nic się nie zmieniło, po prostu gówno właśnie stało się prawdziwe." Na czele oddziału kroczył zaś najmroczniejszy rycerz jakiego von Preussowi zdarzyło się oglądać od czasów rozwiązania sprawy pewnego ekscentrycznego, milionera, który w akcie zemsty postanowił wtrącać się w sprawy Inkwizycji w sposób niezwykle irytujący dla funkcjonariuszy tej organizacji, rzecz jasna na swoją własną szkodę. Różnice były widoczne od samego początku. Najbardziej wyraźna leżała w tonie głosu - ten tutaj, w przeciwieństwie do swego odpowiednika miał aksamitnie gładki, a zarazem głęboki głos. Wybraniec wiedział dokładnie kto to jest. Nijaki Czarny Rycerz, władca Mousillon i okolicy. Samozwańczy książę, bo na taki tytuł wskazywałaby piastowana przezeń funkcja, leniwym krokiem krążył to w lewo to w prawo przed ustawionymi w szereg przez szkieletową straż zawodnikami.
- Nie wiecie natomiast kto dostanie zaszczyt przelania jej jako pierwszy by otworzyć zawody. Taaak... urodzeni w ludach złączonych od stuleci więzami przyjaźni i sojuszy... jutro zmierzą się ze sobą syn imperium boga Młotodzierżcy oraz wojownik upartego ludu gór. Stawcie się na arenie jutro samym świtem, nie będziemy czekać. Aucassinie, zajmij się nimi. - Od początku Czarny Rycerz sprawiał wrażenie, jakby przeglądał trzodę albo kolekcję jakichś cennych eksponatów, które dowieziono mu długim i pełnym niebezpieczeństw szlak, bo prawdę mówiąc, tak właśnie było. Reinhard znał ten typ "super złoczyńcy" doskonale - przestawali być tacy "super", gdy ciężki, choć niosący imperialną sprawiedliwość, młot Inkwizycji (w jego własnej osobie) niespodziewanie przerabiał ich na krwawą papkę, choć bardziej trafnym określeniem byłby siwy proszek. W wypełnionym kłębami stygijskiej ciemności wizjerze czarnego hełmu Reinhard dostrzegł pogardę, a może była to po prostu jego własna wyobraźnia? Sam jednak przyłapał się na tym, że na miejscowego władykę spoglądał z łakomstwem. Trudno się dziwić - tutejszy władca wręcz ociekał surową energią Dhar, której nitki łączyły w niemal widzialny sposób jego osobę z pęknięciem w Osnowie na dalekiej północy.
Skończywszy swą krótką, acz mającą robić wrażenie przemowę, Czarny Rycerz zawinął jak pochmurna noc peleryną i w dławiącej ciszy ruszył do wyjścia, a za nim podreptała lady de Hane, wtórując swoimi drobnymi pantoflami ciężkiemu echu pancernych butów niosących się w przepastnych korytarzach zamku.
Gdy drzwi na korytarz zamknęły się za rycerzem i wampirzycą, głos zabrał Aucassin, ogłaszając jakieś sprawy organizacyjne. Inkwizytor-renegat zapamiętał tylko to, co musiał. Bardziej zajmowało go, kto weźmie udział w nadchodzącym pojedynku. Miał to być bez wątpienia krasnolud oraz ktoś z Imperium. Wypowiedź Czarnego Rycerza była frustrująco nieprecyzyjna. Zarówno krasnoludów, jak i obywateli Imperium było biorących udział w arenie było wszak kilku. Odpowiedź jednak miała pojawić sama, wraz z nadejściem poranka.
Chociaż na sali panował nieopisany rozgardiasz i spora część gości albo wyrzynała się w akcie szaleńczej przemocy, dokonując również aktów samookaleczeń, rzucania się w konwulsjach na posadzkę i tratując się nawzajem, było też wielu takich, którzy rzucili się po prostu do panicznej ucieczki. Byli to najczęściej ci, których nie dotknęły halucynacje ożywiające ich najgorsze fobie, stąd też niektórzy tarzali się, jakby usiłując ugasić trawiące ich płomienie czy opędzający się od iluzorycznych potworów, grasujące jedynie w ich umysłach. Ból i strach jednak musiał być jak najbardziej prawdziwy, koniec końców to umysł tworzy wykładnię rzeczywistości. Od własnej świadomości wszak nie sposób uciec, stąd też, gdy oślepienie się nie pomogło zasłonić wszechobecnej grozy, zdjęci zimnym przerażeniem ludzie w amoku bili czołami o podłogę, gdyż nic innego im nie pozostało. Ten mechanizm "snu na jawie", o czym von Preuss wiedział doskonale wykorzystywali użytkownicy wiatru Ulgu, badanego przez Szare Kolegium, i rzecz jasna inkwizycyjne Ordo Hereticus, do którego w przeszłości należał on sam. Dlatego też iluzje, jak na przykład wahadło półcienia potrafiły wyciąć całkiem realne, krwawe ścieżki wśród tych, którym zdało się dość prawdziwe.
Tymczasem tłum gęstniał i napierał coraz bardziej, kierując swą bezwładną masę w stronę balkonu i porywając ze sobą wszystko i wszystkich niczym błotna lawina, schodząca po nieuzbrojonym zboczu wzgórza przy wyjątkowo ciężkiej ulewie. Akurat gdy Reinhard starał się oswobodzić chroboczące pośród zgruchotanych kości ostrze swego bastarda, fala ciał pochłonęła go gęstą, dyszącą ciżbą, przekreślając dalsze szanse na uwolnienie się, o obronie nie wspominając. Nawet ponadprzeciętna siła wybrańca nie pozwalała za bardzo na jakieś manewry - Gotterdammerung i tkwiące na nim bezwładne ciało ciążyły jak kotwica utrudniając jakiekolwiek przepychanie się. Reinhardowi nie pozostało wiele więcej, jak po prostu zaprzeć się i raz po raz spoglądać za siebie na wypadające poza barierkę pierwsze szeregi biesiadników, oraz zastanawianie się, czy tam tak naprawdę jest wysoko, bo sale balowe zazwyczaj umieszcza się na parterach, by ułatwić dostęp z kuchni.
Jednak zanim były łowca zdążył zapoznać się z rozplanowaniem przestrzennym zamku wydarzyły się dwie rzeczy: eksplozje petard, hukowej i gazowej, które wprowadziły najpierw zamieszanie pośród tłumu, a później otumaniły go oraz...
"Co jest grane? Czy ja tak naprawdę boję się szkieletów?" - Pomyślał zrazu Reinhard, zdecydowanie bardziej zdziwiony niż przestraszony, gdy do sali wmaszerowała cała masa ożywieńców zgrzytających zardzewiałym żelastwem o klekoczące kości. Jego wątpliwości całkowicie rozwiał widok kobiety, która westchnąwszy słabo osunęła się na ziemię, blada jak ściana. "Tak jak myślałem. Nic się nie zmieniło, po prostu gówno właśnie stało się prawdziwe." Na czele oddziału kroczył zaś najmroczniejszy rycerz jakiego von Preussowi zdarzyło się oglądać od czasów rozwiązania sprawy pewnego ekscentrycznego, milionera, który w akcie zemsty postanowił wtrącać się w sprawy Inkwizycji w sposób niezwykle irytujący dla funkcjonariuszy tej organizacji, rzecz jasna na swoją własną szkodę. Różnice były widoczne od samego początku. Najbardziej wyraźna leżała w tonie głosu - ten tutaj, w przeciwieństwie do swego odpowiednika miał aksamitnie gładki, a zarazem głęboki głos. Wybraniec wiedział dokładnie kto to jest. Nijaki Czarny Rycerz, władca Mousillon i okolicy. Samozwańczy książę, bo na taki tytuł wskazywałaby piastowana przezeń funkcja, leniwym krokiem krążył to w lewo to w prawo przed ustawionymi w szereg przez szkieletową straż zawodnikami.
- Nie wiecie natomiast kto dostanie zaszczyt przelania jej jako pierwszy by otworzyć zawody. Taaak... urodzeni w ludach złączonych od stuleci więzami przyjaźni i sojuszy... jutro zmierzą się ze sobą syn imperium boga Młotodzierżcy oraz wojownik upartego ludu gór. Stawcie się na arenie jutro samym świtem, nie będziemy czekać. Aucassinie, zajmij się nimi. - Od początku Czarny Rycerz sprawiał wrażenie, jakby przeglądał trzodę albo kolekcję jakichś cennych eksponatów, które dowieziono mu długim i pełnym niebezpieczeństw szlak, bo prawdę mówiąc, tak właśnie było. Reinhard znał ten typ "super złoczyńcy" doskonale - przestawali być tacy "super", gdy ciężki, choć niosący imperialną sprawiedliwość, młot Inkwizycji (w jego własnej osobie) niespodziewanie przerabiał ich na krwawą papkę, choć bardziej trafnym określeniem byłby siwy proszek. W wypełnionym kłębami stygijskiej ciemności wizjerze czarnego hełmu Reinhard dostrzegł pogardę, a może była to po prostu jego własna wyobraźnia? Sam jednak przyłapał się na tym, że na miejscowego władykę spoglądał z łakomstwem. Trudno się dziwić - tutejszy władca wręcz ociekał surową energią Dhar, której nitki łączyły w niemal widzialny sposób jego osobę z pęknięciem w Osnowie na dalekiej północy.
Skończywszy swą krótką, acz mającą robić wrażenie przemowę, Czarny Rycerz zawinął jak pochmurna noc peleryną i w dławiącej ciszy ruszył do wyjścia, a za nim podreptała lady de Hane, wtórując swoimi drobnymi pantoflami ciężkiemu echu pancernych butów niosących się w przepastnych korytarzach zamku.
Gdy drzwi na korytarz zamknęły się za rycerzem i wampirzycą, głos zabrał Aucassin, ogłaszając jakieś sprawy organizacyjne. Inkwizytor-renegat zapamiętał tylko to, co musiał. Bardziej zajmowało go, kto weźmie udział w nadchodzącym pojedynku. Miał to być bez wątpienia krasnolud oraz ktoś z Imperium. Wypowiedź Czarnego Rycerza była frustrująco nieprecyzyjna. Zarówno krasnoludów, jak i obywateli Imperium było biorących udział w arenie było wszak kilku. Odpowiedź jednak miała pojawić sama, wraz z nadejściem poranka.
Tłum rzucił się w kierunku balkonu, zbierając swoją wszystko, co stanęło mu na drodze. Zarthyon próbował osłaniać Denethrill, siekając mieczem na lewo i prawo, ale nic to nie dało. Wkrótce tak jak cała reszta uwiązł w ścisku ciał.
- Ludzki motłoch! – Krzyczał wściekły, ale bardziej z powodu własnej bezsilności. Czarny Strażnik, który nie mógł wypełnić swojego zadania.
Sama czarodziejka, również nie była w stanie rzucić najprostszego zaklęcia, przez uwięzione ręce, oraz absolutny brak skupienia w ciągłej walce przed stratowaniem. Lekka elfka była tak szybko niesiona przez falę, że znalazła się już właściwie na balkonie. Ją i być może wszystkich gości tej wspaniałej uczty uratowało przybycie jej organizatora. Pomimo panującego chaosu, nie mogła przegapić wyróżniającej się postaci. W jej przypadku, nie tylko wygląd czarnej zbroi rzucał się w oczy, ale także magiczna aura wokół niej. Czarodziejka od razu wiedziała, że nie może się z nim równać, nieważne jak sprytnie wykorzystywałaby swoje czary. Wszyscy obecni od razu mieli okazję uświadczyć jego umiejętności, kiedy kontrolowane przez niego szkielety, sprawnie opanowały pędzący tłum. Potem cała szesnastka zawodników została wyprowadzona na środek, przed oblicze samozwańczego pana Mousillon. Denethrill z niesmakiem stwierdziła, że pobyt w pędzącej grupie gości, bardzo źle wpłynął na jej wygląd, zaczynając od jej sukni, a na fryzurze kończąc. Pocieszyć się mogła tym, że to już w zasadzie koniec uczty i nie będzie musiała długo paradować w ten sposób.
- Nie wiecie natomiast kto dostanie zaszczyt przelania jej jako pierwszy by otworzyć zawody. Taaak... urodzeni w ludach złączonych od stuleci więzami przyjaźni i sojuszy... jutro zmierzą się ze sobą syn imperium boga Młotodzierżcy oraz wojownik upartego ludu gór. Stawcie się na arenie jutro samym świtem, nie będziemy czekać. Aucassinie, zajmij się nimi.
Informacja dotycząca następnej walki, chociaż mglista, w przypadku Denethrill dawała pewność, że to nie ona będzie walczyć następnego dnia. Aucassin zgodnie z poleceniem zajął się zawodnikami i zaprowadził między innymi elfkę do jej kwatery. Jak cała reszta pałacu, pokoje były bogato urządzone, a kiedy zobaczyła na środku olbrzymie łóżko z baldachimem, dopiero wtedy poczuła, jaka jest zmęczona. Nie zastanawiała się nawet, co się stało z Zarthyonem, tylko szybko padła na miękką pościel.
- Ludzki motłoch! – Krzyczał wściekły, ale bardziej z powodu własnej bezsilności. Czarny Strażnik, który nie mógł wypełnić swojego zadania.
Sama czarodziejka, również nie była w stanie rzucić najprostszego zaklęcia, przez uwięzione ręce, oraz absolutny brak skupienia w ciągłej walce przed stratowaniem. Lekka elfka była tak szybko niesiona przez falę, że znalazła się już właściwie na balkonie. Ją i być może wszystkich gości tej wspaniałej uczty uratowało przybycie jej organizatora. Pomimo panującego chaosu, nie mogła przegapić wyróżniającej się postaci. W jej przypadku, nie tylko wygląd czarnej zbroi rzucał się w oczy, ale także magiczna aura wokół niej. Czarodziejka od razu wiedziała, że nie może się z nim równać, nieważne jak sprytnie wykorzystywałaby swoje czary. Wszyscy obecni od razu mieli okazję uświadczyć jego umiejętności, kiedy kontrolowane przez niego szkielety, sprawnie opanowały pędzący tłum. Potem cała szesnastka zawodników została wyprowadzona na środek, przed oblicze samozwańczego pana Mousillon. Denethrill z niesmakiem stwierdziła, że pobyt w pędzącej grupie gości, bardzo źle wpłynął na jej wygląd, zaczynając od jej sukni, a na fryzurze kończąc. Pocieszyć się mogła tym, że to już w zasadzie koniec uczty i nie będzie musiała długo paradować w ten sposób.
- Nie wiecie natomiast kto dostanie zaszczyt przelania jej jako pierwszy by otworzyć zawody. Taaak... urodzeni w ludach złączonych od stuleci więzami przyjaźni i sojuszy... jutro zmierzą się ze sobą syn imperium boga Młotodzierżcy oraz wojownik upartego ludu gór. Stawcie się na arenie jutro samym świtem, nie będziemy czekać. Aucassinie, zajmij się nimi.
Informacja dotycząca następnej walki, chociaż mglista, w przypadku Denethrill dawała pewność, że to nie ona będzie walczyć następnego dnia. Aucassin zgodnie z poleceniem zajął się zawodnikami i zaprowadził między innymi elfkę do jej kwatery. Jak cała reszta pałacu, pokoje były bogato urządzone, a kiedy zobaczyła na środku olbrzymie łóżko z baldachimem, dopiero wtedy poczuła, jaka jest zmęczona. Nie zastanawiała się nawet, co się stało z Zarthyonem, tylko szybko padła na miękką pościel.
-Nie mówiłeś, że sprosiłeś rodzinę.- Gloin szturchnął mnie w bok ze złośliwym uśmieszkiem, po czym podstawił nogę uciekającemu strażnikowi. Następnie wskoczył na niego i zaczął okładać go pięściami nie zwracając uwagi na to, że reszta już dawno się uspokoiła.
-Chciałeś spierdolić?- krzyknął do żołnierza, który z ledwością zachowywał przytomność. Nawet raz udało mu się oddać krasnoludowi, lecz gdy spróbował znów Gloin chwycił jego pięść i mocna zacisnął na niej swoją. Doszedł do mnie tylko trzask łamanych kości i rechot przyjaciela.- Bawi mnie twój opór.
-Gloin.- położyłem dłoń na jego ramieniu. Krasnolud skupił na sobie uwagę wszystkich zgromadzonych.- Już po wszystkim.
-Kpisz sobie, przecież...- jego wzrok powędrował po sali. Oprócz kilkunastu trupów i paru ledwo oddychających ludzi nie było nikogo. Nie licząc rzecz jasna zawodników.- Kilka wykałaczek w zbrojach przerwało bitkę?- spluną wściekle.- Przecież rzucić w to kamieniem i się rozpieprzy w drobny mak.- znów zaczął rechotać.- Dus! Mówię ci te dwa wilczki miałyby wyżerkę. Cholerne przerośnięte kundle.- zamilkł na chwilę widzą, że tylko on się śmieje. Sam obserwowałem naszego organizatora. Ciężko określić jego aurę, cuchnie od niego chaosem na kilometr, jednakże te "wykałaczki" były dość silne. Inaczej, wystarczająco silne by stawić opór nawet zawodnikom. Prawda nie wyglądają może przerażająca, lecz to w jaki sposób są zlepieni, ta magia... Nie jest amatorszczyzną. Sam potrzebowałem wiele czasu by doprowadzić moich dawnych popleczników do takiego poziomu. Ktoś wśród bliskich współpracowników Czarnego Rycerza, musi maczać łapy w nekromancji.- Wyszli!- Gloin krzyknął oburzony.- Tak bez słowa?! Ni krzty kultury...
-Przegapiłeś przemowę tłukąc tego nieszczęśnika.- wskazałem na obitego mężczyznę, nad który przed momentem przeszedł Azreal.- Jutro odbędzie się pierwsze starcie, krasnolud oraz osoba pochodząca z Imperium.
-Taka sytuacja.- zamilkł na chwilę i spojrzał na swoich współbraci.- Idziemy pić?- krzyknął radośnie.- Jutro któryś z was wygra pojedynek!- po czym wyszeptał.- Nie czekaj na mnie. Schleje się jak świnia...
-Nie miałem zamiaru.- uśmiechnąłem się lekko.- Miej się na baczności przyjacielu...
-I tak będziesz mnie cały czas obserwował.- wzruszył ramionami.- Taki anioł stróż z ciebie Dus. Ty też uważaj. Wątpię byś miał ochotę na udawanie snu.
-Pozwiedzam.
-Taaa... I jak zawsze wpieprzysz się w jakieś kłopoty.
-Wiem, że mogę na ciebie liczyć.- poklepałem go po ramieniu i odwróciłem się w stronę wyjścia.
-Choćbym był zalany w trupa, ruszę ci z pomocą.- rzucił za mną, a następnie znów zwrócił się do swoich pobratymców.- To który stawia?!
-Chciałeś spierdolić?- krzyknął do żołnierza, który z ledwością zachowywał przytomność. Nawet raz udało mu się oddać krasnoludowi, lecz gdy spróbował znów Gloin chwycił jego pięść i mocna zacisnął na niej swoją. Doszedł do mnie tylko trzask łamanych kości i rechot przyjaciela.- Bawi mnie twój opór.
-Gloin.- położyłem dłoń na jego ramieniu. Krasnolud skupił na sobie uwagę wszystkich zgromadzonych.- Już po wszystkim.
-Kpisz sobie, przecież...- jego wzrok powędrował po sali. Oprócz kilkunastu trupów i paru ledwo oddychających ludzi nie było nikogo. Nie licząc rzecz jasna zawodników.- Kilka wykałaczek w zbrojach przerwało bitkę?- spluną wściekle.- Przecież rzucić w to kamieniem i się rozpieprzy w drobny mak.- znów zaczął rechotać.- Dus! Mówię ci te dwa wilczki miałyby wyżerkę. Cholerne przerośnięte kundle.- zamilkł na chwilę widzą, że tylko on się śmieje. Sam obserwowałem naszego organizatora. Ciężko określić jego aurę, cuchnie od niego chaosem na kilometr, jednakże te "wykałaczki" były dość silne. Inaczej, wystarczająco silne by stawić opór nawet zawodnikom. Prawda nie wyglądają może przerażająca, lecz to w jaki sposób są zlepieni, ta magia... Nie jest amatorszczyzną. Sam potrzebowałem wiele czasu by doprowadzić moich dawnych popleczników do takiego poziomu. Ktoś wśród bliskich współpracowników Czarnego Rycerza, musi maczać łapy w nekromancji.- Wyszli!- Gloin krzyknął oburzony.- Tak bez słowa?! Ni krzty kultury...
-Przegapiłeś przemowę tłukąc tego nieszczęśnika.- wskazałem na obitego mężczyznę, nad który przed momentem przeszedł Azreal.- Jutro odbędzie się pierwsze starcie, krasnolud oraz osoba pochodząca z Imperium.
-Taka sytuacja.- zamilkł na chwilę i spojrzał na swoich współbraci.- Idziemy pić?- krzyknął radośnie.- Jutro któryś z was wygra pojedynek!- po czym wyszeptał.- Nie czekaj na mnie. Schleje się jak świnia...
-Nie miałem zamiaru.- uśmiechnąłem się lekko.- Miej się na baczności przyjacielu...
-I tak będziesz mnie cały czas obserwował.- wzruszył ramionami.- Taki anioł stróż z ciebie Dus. Ty też uważaj. Wątpię byś miał ochotę na udawanie snu.
-Pozwiedzam.
-Taaa... I jak zawsze wpieprzysz się w jakieś kłopoty.
-Wiem, że mogę na ciebie liczyć.- poklepałem go po ramieniu i odwróciłem się w stronę wyjścia.
-Choćbym był zalany w trupa, ruszę ci z pomocą.- rzucił za mną, a następnie znów zwrócił się do swoich pobratymców.- To który stawia?!
Droga na górę nie była jednak tak odległa, jak mu się wydawało. Przecenił jednak swoje siły. Zajęło mu chwilę, zanim wdrapał się z powrotem na taras. W samą porę.
Gdy oblepiony błotem i zachlapany krwią, dysząc jak pies przekraczał balustradę, okazało się, że całe zajście zostało sprawnie opanowane. Na dodatek gospodarz wreszcie stawił się na salę. To było dość zabawne, bo cała ta sytuacja wywabiła go z ukrycia.
Słowa rycerza niewiele mówiły Azraelowi, zapowiadając jedynie jutrzejszą walkę, inaugurując Arenę na dobre. Nareszcie. Nieco więcej mówił strój pana na zamku Mousillon, choć to raczej tyczyło się charakteru, a nie zamiarów. To drugie wymagało bliższego zaznajomienia się w dalszej perspektywie. W tej chwili elf był dość zmęczony. Wyłapał jeszcze spojrzenie lady de Hane w świcie księcia, po czym sam dał się zaprowadzić do swych komnat.
Pomieszczenie, które mu przydzielono wystrojone było nieco zbyt wystawnie. Potężne łoże z baldachimem najbardziej zwracało uwagę, podobnie jak pozostałe meble z drzewa dęby, o ciemnej politurze, co nadawało nieco przytłaczającego wrażenia. Ścianę zdobił kobierzec przedstawiające jakieś dantejskie sceny, z białymi ciałami rozrywanymi przez wilki i nietoperze. Całości dopełniały zasłony w wysokim oknie, barwy dojrzałego wina.
Ktoś albo ocenił jego preferencje po wyglądzie, albo chciał mu zrobić na złość. Pomieszczenie przypominało sypialnię wampira z jakiejś taniej powieści. Brakowało tylko katafalku i trumny do sypiania wewnątrz. Były to jednak nieporównywalnie lepsze warunki od tego, co oferowała mu obskurna rudera, w której się zatrzymał wcześniej, nie pozostało więc nic innego, jak posłać sługi po jego dobytek i udać się na spoczynek. Ranek miał przynieść wiele zmian...
Gdy oblepiony błotem i zachlapany krwią, dysząc jak pies przekraczał balustradę, okazało się, że całe zajście zostało sprawnie opanowane. Na dodatek gospodarz wreszcie stawił się na salę. To było dość zabawne, bo cała ta sytuacja wywabiła go z ukrycia.
Słowa rycerza niewiele mówiły Azraelowi, zapowiadając jedynie jutrzejszą walkę, inaugurując Arenę na dobre. Nareszcie. Nieco więcej mówił strój pana na zamku Mousillon, choć to raczej tyczyło się charakteru, a nie zamiarów. To drugie wymagało bliższego zaznajomienia się w dalszej perspektywie. W tej chwili elf był dość zmęczony. Wyłapał jeszcze spojrzenie lady de Hane w świcie księcia, po czym sam dał się zaprowadzić do swych komnat.
Pomieszczenie, które mu przydzielono wystrojone było nieco zbyt wystawnie. Potężne łoże z baldachimem najbardziej zwracało uwagę, podobnie jak pozostałe meble z drzewa dęby, o ciemnej politurze, co nadawało nieco przytłaczającego wrażenia. Ścianę zdobił kobierzec przedstawiające jakieś dantejskie sceny, z białymi ciałami rozrywanymi przez wilki i nietoperze. Całości dopełniały zasłony w wysokim oknie, barwy dojrzałego wina.
Ktoś albo ocenił jego preferencje po wyglądzie, albo chciał mu zrobić na złość. Pomieszczenie przypominało sypialnię wampira z jakiejś taniej powieści. Brakowało tylko katafalku i trumny do sypiania wewnątrz. Były to jednak nieporównywalnie lepsze warunki od tego, co oferowała mu obskurna rudera, w której się zatrzymał wcześniej, nie pozostało więc nic innego, jak posłać sługi po jego dobytek i udać się na spoczynek. Ranek miał przynieść wiele zmian...
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Gdy atak paniki ogarnął szlachtę przy stole zaraz za jego siedzeniem, nie mógł wiele zrobić poza uskoczeniem przed atakującym z szablą. Danathiel momentalnie wyrwał się z letargu naskakując i rozszarpując napastnika. Magia która zdołała zasiać strach w umysłach ludzi na balu powoli przedzierał się również do umysłu zawodników. Pochodził do reszty zawodników, gdy kolejny szlachcic z buławą zaatakował go. Będąc uzbrojony jedynie w sztylet, mógł właściwie tylko unikać jego ataków, czekając na odpowiedni moment do ataku. Przy kolejnym ciosie, udało mu się wypatrzyć najsłabszy punkt, od razu zastosował trzecią formę ofensywną, kończąc męki przeciwnika na miejscu. Był ostatnią osobą która zabiła kogoś po opanowaniu sytuacji przez tutejszego władcę, nie licząc krasnoluda. Jedyne co była dla niego ważne, to że jutro miał walczyć człowiek z krasnoludem oraz że może zostawić tu swojego podopiecznego. Bal dla niego dobiegł końca, udał się do karczmy by zażyć spoczynku.
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
"Tak to jest jak na imprezę zaprosisz elfy." pomyslał Bafur widząc jak wszyscy obecni zostali opętani przez jakąs nieznaną siłę. Krasnolud słyszał już o podobnych orgiach ,bo różne plotki docierały do Twierdz ,jak to źle żyją elfy. Jednak pierwszy raz widział to na własne oczy. Sztygarowi widok rzucających sie na wszystkie strony ludzi w panicznych wrzaskach przypominał mu nieco proces oczyszczania szybów kopalnianych ze skavenów poprzez kontrolowane uwalnianie do nich gazu. Wszak w mysl starego krasnoludzkiego porzekadła jesli matka natura nie chce współpracować to należy ją okiełznać i przekuć w sprawną machinę. A dawi już od setek lat nie dosc ,że obrali metody chronienia się przed trującym gazem to zdołali go wykorzystać przeciwko szczuroczłekom. A broń to była niezwykle skuteczna ,gdyż scierwa wyczuwały gaz ,gdy było już za późno. I własnie wpadały w podobną panikę jak ten motłoch na sali. Stary krasnolud jednak oprócz zawodowej mysli nie zwrócił na to większej uwagi ,nie przerywajac wypełniania swego kufla. Wszak ,żeby cos opróżnić ,trzeba to najpierw napełnić. Oh ,jakie to głębokie.
-Zawsze wpieprzą swoją chędożoną magię!- rzekł do człowieka ,który leżał obok niego z głową na stole pograzony głębokim snem. Widząc ,że towarzysz nie odpowiada stuknął jego kufel ,po czym pociągnął długi łyk. -Achh! Dobry browar tu mają!- rzekł ocierając brodę ,po czym zmrużył oczy próbując dostrzec symbol browarnika na beczce obok ,wzrok jednak mu nie służył jak dawniej. Wrócił jednak myslą do sytuacji na balu -Echh. Urządzić wielki bal ,ze służbą ,wieloma trunkami ,orkiestrą ,po czym zaprosić elfy to jak gotować wyborną ,aromatyczna zupę i nasrać do niej tuż przed podaniem...-
I gdy zastanawiał się tak nad swoją trafną metaforą ,nagle jego spiący towarzysz zaczął dziwnie dygotać ,po chwili wykrzykiwał cos przez sen ,lecz nie otworzył oczu. Bafursson powstał od stołu ,po czym odszedł od niego uznając ,że to koniec wątpliwej przyjaźni.
Bafur owszem nie był jakims człeczyńskim fanatykiem ,żeby chodzić w szmatach ,ale jego gruby ,granatowy kaftan zaczął mu trochę ciążyć. Było mu w nim za gorąco ,bo trzeba było przyznać ,że nasilająca się ruchliwosc tego zdegenerowanego towarzystwa istotnie zabiera cenne powietrze ,a kto jak kto ,ale górnik zna ten problem. I być może sprawa wydawała by się błaha ,gdyby nie wiek Bafura. A ,gdy ma się swoje lata to największym problemem przestaje być nadchodząca wojna ,czy wyższy przeciwnik ,a zamiast tego pojawiają się dusznosci ,reuamtyzm ,niewdzięczna młodzież ,poborcy podatkowi ,stare kosci ,słaby wzrok ,dreszcze ,hałas ,smród no i własnie za gorące kaftany. Oczywiscie wyjątkiem był elfy ,one niezależnie od wieku wyprowadzały z równowagi.
Jednak rasa krasnoludzka już w dawnych wiekach wynalazła panaceum na wszelkie schorzenia - piwo. No chyba ,że chodziło o elfy ,wtedy przydawał się bardziej topór.
I przechadzał się tak Bafur w kuflem widząc jak niektórzy stresują się obecnoscią opętanych magią. Lecz co go to mogło obchodzić. Przecież jakby mu się cos stało to organizatorzy złożą się wpół z odszkodowania. Nie mówiąc ,że jego Bracia byliby istotnie niepocieszeni. Nie oznacza to jednak ,że czyha na odszkodowanie i chce się narażać dla tak marnego oszustwa. Wszak astronomiczne odszkodowanie byłoby raczej nauczką dla ubezpieczyciela ,niż jakims istotnym zastrzykiem gotówki dla niego. On już swoje zarobił.
Nagle poczuł przeraźliwy smród ,który uderzył w jego nozdrza. Pociągnął głęboki łyk ,po czym spojrzał w stronę wejscia i zobaczył jak szeregi szkieletów wpadają do sali pacyfikując wariatów ogarniętych magią. Nawet nie zdążył się zorientować jak cos szarpnęło nim i znalazł się wraz z resztą zawodników w jednej kupie. Odpechnął łokciem jakiegos współzawodnika który nie uszanował starszego ,po czym przeszedł bliżej ,żeby zobaczyć do jakiej sytuacji znowu doszło przez kretynów ,którzy nie umieją pić... i elfy.
Wtedy dopiero sztygar ujrzał gospodarza. Znów pociągnął łyk z kufla ,po czym wsłuchał się w jego słowa.
- Desperaci... szaleńcy... najmici... samozwańczy bohaterowie... renegaci i zgubnie ambitni... - rzekł książę, przypatrując się każdemu po kolei, widząc Wasilija, obrzygującego jeden ze szkieletów, dodał - oraz degeneraci. Jesteście tu wszyscy, choć trochę to trwało. Czas by dać wam to, po co tu przybyliście. Zakładam, że widzieliście idąc tu arenę ze szrankami - jutro jej ubita ziemia wychłepce krew jednego z was, a po nim czternastu kolejnych. Ostatni zaś, będzie mógł zażyczyć sobie wszystkiego... i żyć dalej z przelaną krwią na rękach... ale to już pewnie wiecie...
Mrok wizjera jakby zgęstniał ,lecz dla Bafura to marna cyrkowa sztuczka.
- Nie wiecie natomiast kto dostanie zaszczyt przelania jej jako pierwszy by otworzyć zawody. Taaak... urodzeni w ludach złączonych od stuleci więzami przyjaźni i sojuszy... jutro zmierzą się ze sobą syn imperium boga Młotodzierżcy oraz wojownik upartego ludu gór. Stawcie się na arenie jutro samym świtem, nie będziemy czekać. Aucassinie, zajmij się nimi.-
"Dziwkarz" pomyslał Bafur ,wszak krasnolud nie lubił ludzi ( o ile można go tak nazwać) którzy zamiast mówić wprost szukają setek metafor i innych wymyslnych słówek.
Czarny rycerz zamiótł pelerynką i opuścił pobojowisko przy akompaniamencie przerażonych szeptów, ukłonów wielmożów oraz stukotu żelaznych obcasów. Lady de Hane posłała Azraelowi nienawistne spojrzenie i podążyła za swym panem.
-Obcasy!- zarechotał jak najciszej mógł sztygar ,nie mogąc powstrzymać się od smiechu zaczął pić swoje piwo.
Aucassin spojrzał na zawodników i odetchnął głęboko, mimo iż nie potrzebował powietrza.
- Słuchajcie, wszyscy którzy nie znaleźli sobie kwater lub zamyślają je zmienić udadzą się ze mną i służbą do Skrzydła Pani oraz Zachodniej Wieży by wybrać sobie komnaty. Ci, preferujący pozostać tam gdzie już zamieszkali poczekają aż moi zbrojni odeskortują ich do miasta, gdziekolwiek chcą. Co do posiłków i wierzchowców - nasza kuchnia oraz stajnie wraz z ich obsługą są uniżenie do waszych usług cały czas. Tak samo jak kowal, uzdrowiciel i każdy poddany mego pana. Jutro na walkę obudzi was trzykrotny sygnał rogów, doradzam więc rychłe udanie się na spoczynek, zwłaszcza w waszym obecnym... stanie.-
-Z gówna bata nie ukręcisz.- rzekł już podchmielony krasnolud kładąc delikatnie kufel na ziemi. I natychmiast po tym gescie opuscił kółko wzajemnej adoracji udając się do swej kwatery na miescie. "Wpradzie ten fagas cos chędożył o jakiejs straży ,ale nie czas na takie luksusy" pomyslał wychodząc.
-Zawsze wpieprzą swoją chędożoną magię!- rzekł do człowieka ,który leżał obok niego z głową na stole pograzony głębokim snem. Widząc ,że towarzysz nie odpowiada stuknął jego kufel ,po czym pociągnął długi łyk. -Achh! Dobry browar tu mają!- rzekł ocierając brodę ,po czym zmrużył oczy próbując dostrzec symbol browarnika na beczce obok ,wzrok jednak mu nie służył jak dawniej. Wrócił jednak myslą do sytuacji na balu -Echh. Urządzić wielki bal ,ze służbą ,wieloma trunkami ,orkiestrą ,po czym zaprosić elfy to jak gotować wyborną ,aromatyczna zupę i nasrać do niej tuż przed podaniem...-
I gdy zastanawiał się tak nad swoją trafną metaforą ,nagle jego spiący towarzysz zaczął dziwnie dygotać ,po chwili wykrzykiwał cos przez sen ,lecz nie otworzył oczu. Bafursson powstał od stołu ,po czym odszedł od niego uznając ,że to koniec wątpliwej przyjaźni.
Bafur owszem nie był jakims człeczyńskim fanatykiem ,żeby chodzić w szmatach ,ale jego gruby ,granatowy kaftan zaczął mu trochę ciążyć. Było mu w nim za gorąco ,bo trzeba było przyznać ,że nasilająca się ruchliwosc tego zdegenerowanego towarzystwa istotnie zabiera cenne powietrze ,a kto jak kto ,ale górnik zna ten problem. I być może sprawa wydawała by się błaha ,gdyby nie wiek Bafura. A ,gdy ma się swoje lata to największym problemem przestaje być nadchodząca wojna ,czy wyższy przeciwnik ,a zamiast tego pojawiają się dusznosci ,reuamtyzm ,niewdzięczna młodzież ,poborcy podatkowi ,stare kosci ,słaby wzrok ,dreszcze ,hałas ,smród no i własnie za gorące kaftany. Oczywiscie wyjątkiem był elfy ,one niezależnie od wieku wyprowadzały z równowagi.
Jednak rasa krasnoludzka już w dawnych wiekach wynalazła panaceum na wszelkie schorzenia - piwo. No chyba ,że chodziło o elfy ,wtedy przydawał się bardziej topór.
I przechadzał się tak Bafur w kuflem widząc jak niektórzy stresują się obecnoscią opętanych magią. Lecz co go to mogło obchodzić. Przecież jakby mu się cos stało to organizatorzy złożą się wpół z odszkodowania. Nie mówiąc ,że jego Bracia byliby istotnie niepocieszeni. Nie oznacza to jednak ,że czyha na odszkodowanie i chce się narażać dla tak marnego oszustwa. Wszak astronomiczne odszkodowanie byłoby raczej nauczką dla ubezpieczyciela ,niż jakims istotnym zastrzykiem gotówki dla niego. On już swoje zarobił.
Nagle poczuł przeraźliwy smród ,który uderzył w jego nozdrza. Pociągnął głęboki łyk ,po czym spojrzał w stronę wejscia i zobaczył jak szeregi szkieletów wpadają do sali pacyfikując wariatów ogarniętych magią. Nawet nie zdążył się zorientować jak cos szarpnęło nim i znalazł się wraz z resztą zawodników w jednej kupie. Odpechnął łokciem jakiegos współzawodnika który nie uszanował starszego ,po czym przeszedł bliżej ,żeby zobaczyć do jakiej sytuacji znowu doszło przez kretynów ,którzy nie umieją pić... i elfy.
Wtedy dopiero sztygar ujrzał gospodarza. Znów pociągnął łyk z kufla ,po czym wsłuchał się w jego słowa.
- Desperaci... szaleńcy... najmici... samozwańczy bohaterowie... renegaci i zgubnie ambitni... - rzekł książę, przypatrując się każdemu po kolei, widząc Wasilija, obrzygującego jeden ze szkieletów, dodał - oraz degeneraci. Jesteście tu wszyscy, choć trochę to trwało. Czas by dać wam to, po co tu przybyliście. Zakładam, że widzieliście idąc tu arenę ze szrankami - jutro jej ubita ziemia wychłepce krew jednego z was, a po nim czternastu kolejnych. Ostatni zaś, będzie mógł zażyczyć sobie wszystkiego... i żyć dalej z przelaną krwią na rękach... ale to już pewnie wiecie...
Mrok wizjera jakby zgęstniał ,lecz dla Bafura to marna cyrkowa sztuczka.
- Nie wiecie natomiast kto dostanie zaszczyt przelania jej jako pierwszy by otworzyć zawody. Taaak... urodzeni w ludach złączonych od stuleci więzami przyjaźni i sojuszy... jutro zmierzą się ze sobą syn imperium boga Młotodzierżcy oraz wojownik upartego ludu gór. Stawcie się na arenie jutro samym świtem, nie będziemy czekać. Aucassinie, zajmij się nimi.-
"Dziwkarz" pomyslał Bafur ,wszak krasnolud nie lubił ludzi ( o ile można go tak nazwać) którzy zamiast mówić wprost szukają setek metafor i innych wymyslnych słówek.
Czarny rycerz zamiótł pelerynką i opuścił pobojowisko przy akompaniamencie przerażonych szeptów, ukłonów wielmożów oraz stukotu żelaznych obcasów. Lady de Hane posłała Azraelowi nienawistne spojrzenie i podążyła za swym panem.
-Obcasy!- zarechotał jak najciszej mógł sztygar ,nie mogąc powstrzymać się od smiechu zaczął pić swoje piwo.
Aucassin spojrzał na zawodników i odetchnął głęboko, mimo iż nie potrzebował powietrza.
- Słuchajcie, wszyscy którzy nie znaleźli sobie kwater lub zamyślają je zmienić udadzą się ze mną i służbą do Skrzydła Pani oraz Zachodniej Wieży by wybrać sobie komnaty. Ci, preferujący pozostać tam gdzie już zamieszkali poczekają aż moi zbrojni odeskortują ich do miasta, gdziekolwiek chcą. Co do posiłków i wierzchowców - nasza kuchnia oraz stajnie wraz z ich obsługą są uniżenie do waszych usług cały czas. Tak samo jak kowal, uzdrowiciel i każdy poddany mego pana. Jutro na walkę obudzi was trzykrotny sygnał rogów, doradzam więc rychłe udanie się na spoczynek, zwłaszcza w waszym obecnym... stanie.-
-Z gówna bata nie ukręcisz.- rzekł już podchmielony krasnolud kładąc delikatnie kufel na ziemi. I natychmiast po tym gescie opuscił kółko wzajemnej adoracji udając się do swej kwatery na miescie. "Wpradzie ten fagas cos chędożył o jakiejs straży ,ale nie czas na takie luksusy" pomyslał wychodząc.
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
- A więc krasnolud i ktoś z naszych- rzucił Ishwald oparty o ścianę korytarza, bawiąc się przy okazji dziurą w rękawie która powstała podczas ostatnich wydarzeń.
- Nie ma co gdybać- rzekł Eliot spoglądając w sufit- Mnie tam bardziej interesuje przyczyna tego całego zajścia- dodał dawny inkwizytor wspominając zajście na balu
- No wszystko skończyło się na szczęście dobrze- włączył się do rozmowy Ygred, grzebiąc przy okazji w zębach.
- tak szczęście w nieszczęściu- po tych słowach Eliot oparł się o parapet a reszta kompanii obserowała go, Lionheart spojrzał w niebo jak by szukając natchnienia- Dobra trochę będzie trzeba powęszyć- rzucił w końcu odwracając się w stronę podkomendnych
- Haraszo- rzuciła Elina jako jedyna wyrażając entuzjazm po ostatnich wydarzeniach.
- Dobra Ishwald, Anna pójdziecie ze mną. Reszta zajmnie jakieś pokoje w Zachodniej Wieży i zaniesie tam co ważniejszy sprzęt
- A co zamierzasz zrobić?- spytał się Ishwald wpatrując się swoim niezasłoniętym okiem w dowódce.
- W końcu wymienić kilka słów z naszym zamaskowanym jegomoście.
- Nie ma co gdybać- rzekł Eliot spoglądając w sufit- Mnie tam bardziej interesuje przyczyna tego całego zajścia- dodał dawny inkwizytor wspominając zajście na balu
- No wszystko skończyło się na szczęście dobrze- włączył się do rozmowy Ygred, grzebiąc przy okazji w zębach.
- tak szczęście w nieszczęściu- po tych słowach Eliot oparł się o parapet a reszta kompanii obserowała go, Lionheart spojrzał w niebo jak by szukając natchnienia- Dobra trochę będzie trzeba powęszyć- rzucił w końcu odwracając się w stronę podkomendnych
- Haraszo- rzuciła Elina jako jedyna wyrażając entuzjazm po ostatnich wydarzeniach.
- Dobra Ishwald, Anna pójdziecie ze mną. Reszta zajmnie jakieś pokoje w Zachodniej Wieży i zaniesie tam co ważniejszy sprzęt
- A co zamierzasz zrobić?- spytał się Ishwald wpatrując się swoim niezasłoniętym okiem w dowódce.
- W końcu wymienić kilka słów z naszym zamaskowanym jegomoście.
WoCH W.19/R.9/P.7
Razem:35
Razem:35
Grupka najemników wyglądała jak przysłowiowe siedem nieszczęść. Soren w zamieszaniu stracił opaskę do włosów, podarł swoje imperialne bryczesy i wytarzał się w winie i resztach jedzenia podczas krycia się za biesiadnym stołem. Skralg ściskał w swoją futrzaną czapkę z wiewiórczym ogonem w jednej ręce, a drugą gładził się po potarganej brodzie, wodząc wokół nienienawistnym wzrokiem. Daniel, zarzygany od stóp do głów, ledwo słaniał się na nogach, a jego blade, spocone oblicze nie wyrażało żadnych emocji. Nawet zbrojne szkielety opuszczające dziedziniec prezentowały się lepiej w porównaniu z nieszczęsnym inżynierem. Virgill zaś... No cóż, on zawsze wyglądał nieciekawie.
Czarny Rycerz skończył przemawiać przed chwilą, a jego enigmatyczna zapowiedź kolejnej walki jakoś nie poprawiła ekipie humoru.
- Jakiś krasnolud i Imperialny - Soren wychrypiał okrutnie zmęczonym głosem - Cholera, to mogę być ja. Muszę się jakoś ogarnąć do rana, jestem wyczerpany.
Zaiste, to był bardzo długi dzień. Przyjazd do Mousillon, "wycieczka" po mieście, niezbyt udana uczta... I pomyśleć, że Virgill nie zmrużył oka od czasu pamiętnego ataku na zamek barona de Rais.
- Dobra, to gdzie się dekujemy ? - Skralg wycisnął resztki przeróżnych płynów ustrojowych ze swojej czapki i spojrzał pytająco na towarzyszy.
- Mamy dwie opcje, obie chujowe - Soren przetarł twarz przedramieniem - Możemy albo mieszkać w zamku z bandą zdegenerowanej szlachty, wampirów, nieumarłych i Sigmar wie czego jeszcze...
- ... Albo wrócić do obrzydliwego, cuchnącego miasta i wynająć pokoje w jakiejś plugawej karczmie, gdzie "komfort" jest pojęciem czysto abstrakcyjnym - Skralg dokończył.
Cała czwórka westchnęła ciężko (z czego u Daniela brzmiało to raczej na zapowiedź kolejnego ataku wymiotów), po czym wszyscy zwrócili swe głowy ku potężnym, czarnym wieżom zamku.
- Tam to chociaż nakarmią. I wykąpią - Zauważył krasnolud.
- Ano - przytaknął Soren. Chyba z dwojga złego już lepiej iść tam.
Nikt nie zaprotestował, bowiem nikomu się nie chciało. Przebierając nogami, dzielni wojownicy podążyli za Aucassinem i innymi zawodnikami, którzy wybrali ten rodzaj zakwaterowania.
Droga na górę po schodach zachodniej wieży była prawdziwą męczarni dla wyczerpanych najemników. Soren i Virgill prawie że nieśli Daniela, który przestawał dawać jakiekolwiek znaki życia kilkadziesiąt stopni wcześniej. Skralg, jak na twardego krasnoluda przystało, maszerował dzielnie, ograniczając się do okazjonalnych przekleństw w khazalidzie.
Gdy w końcu dotarli na najwyższe piętro, Aucassin pozwolił im wybrać sobie komnaty. Miało to sens, bowiem wyglądało na to, że miejsca i tak było aż nad to.
Najemnikom udało się znaleźć prawdziwy rarytas - coś w rodzaju apartamentowca. Z korytarza wchodziło się do całkiem sporej komnaty, w której stał niewielki stół, kominek, para nadgryzionych przez mole i czas foteli oraz parę innych przydatnych rzeczy. Małe okienka prezentowały niezbyt atrakcyjny widok Mousillon i okolic. Po obu stronach pomieszczenia znajdowały się drzwi do relatywnie niewielkich sypialni, w których stały po dwa łóżka. Soren z Virgillem wzięli tą po lewej, zaś Skralg z Danielem tą po prawej. Mimo, że cała komnata była starannie wysprzątana, a kołdry i poduszki były świeżo wyprane, w pomieszczeniu nadal dało się wyczuć ulotny, osobliwy zapach starości. Kurz i pleśń, chociaż usunięte przez sumienną służbę (kto wie, czy też nieumarłą), odcisnęły na tym miejscu swoje piętno, które nie pozwalało zapomnieć, jak strasznie stare jest owo zamczysko, w którym swą siedzibę miał niesławny Czarny Rycerz.
- Nie wiem jak wy, chłopaki, ale ja idę spać - Skralg bezceremonialnie zrzucił z siebie odzienie noszące ślady długiej podróży i obfitej w wydarzenia uczty i od razu poszedł do swojej sypialni.
Soren z Virgillem zanieśli Daniela do jego łóżka, po czym sami udali się na spoczynek.
Kto wie, może jutro Soren stanie do walki na Arenie Śmierci ?
Czarny Rycerz skończył przemawiać przed chwilą, a jego enigmatyczna zapowiedź kolejnej walki jakoś nie poprawiła ekipie humoru.
- Jakiś krasnolud i Imperialny - Soren wychrypiał okrutnie zmęczonym głosem - Cholera, to mogę być ja. Muszę się jakoś ogarnąć do rana, jestem wyczerpany.
Zaiste, to był bardzo długi dzień. Przyjazd do Mousillon, "wycieczka" po mieście, niezbyt udana uczta... I pomyśleć, że Virgill nie zmrużył oka od czasu pamiętnego ataku na zamek barona de Rais.
- Dobra, to gdzie się dekujemy ? - Skralg wycisnął resztki przeróżnych płynów ustrojowych ze swojej czapki i spojrzał pytająco na towarzyszy.
- Mamy dwie opcje, obie chujowe - Soren przetarł twarz przedramieniem - Możemy albo mieszkać w zamku z bandą zdegenerowanej szlachty, wampirów, nieumarłych i Sigmar wie czego jeszcze...
- ... Albo wrócić do obrzydliwego, cuchnącego miasta i wynająć pokoje w jakiejś plugawej karczmie, gdzie "komfort" jest pojęciem czysto abstrakcyjnym - Skralg dokończył.
Cała czwórka westchnęła ciężko (z czego u Daniela brzmiało to raczej na zapowiedź kolejnego ataku wymiotów), po czym wszyscy zwrócili swe głowy ku potężnym, czarnym wieżom zamku.
- Tam to chociaż nakarmią. I wykąpią - Zauważył krasnolud.
- Ano - przytaknął Soren. Chyba z dwojga złego już lepiej iść tam.
Nikt nie zaprotestował, bowiem nikomu się nie chciało. Przebierając nogami, dzielni wojownicy podążyli za Aucassinem i innymi zawodnikami, którzy wybrali ten rodzaj zakwaterowania.
Droga na górę po schodach zachodniej wieży była prawdziwą męczarni dla wyczerpanych najemników. Soren i Virgill prawie że nieśli Daniela, który przestawał dawać jakiekolwiek znaki życia kilkadziesiąt stopni wcześniej. Skralg, jak na twardego krasnoluda przystało, maszerował dzielnie, ograniczając się do okazjonalnych przekleństw w khazalidzie.
Gdy w końcu dotarli na najwyższe piętro, Aucassin pozwolił im wybrać sobie komnaty. Miało to sens, bowiem wyglądało na to, że miejsca i tak było aż nad to.
Najemnikom udało się znaleźć prawdziwy rarytas - coś w rodzaju apartamentowca. Z korytarza wchodziło się do całkiem sporej komnaty, w której stał niewielki stół, kominek, para nadgryzionych przez mole i czas foteli oraz parę innych przydatnych rzeczy. Małe okienka prezentowały niezbyt atrakcyjny widok Mousillon i okolic. Po obu stronach pomieszczenia znajdowały się drzwi do relatywnie niewielkich sypialni, w których stały po dwa łóżka. Soren z Virgillem wzięli tą po lewej, zaś Skralg z Danielem tą po prawej. Mimo, że cała komnata była starannie wysprzątana, a kołdry i poduszki były świeżo wyprane, w pomieszczeniu nadal dało się wyczuć ulotny, osobliwy zapach starości. Kurz i pleśń, chociaż usunięte przez sumienną służbę (kto wie, czy też nieumarłą), odcisnęły na tym miejscu swoje piętno, które nie pozwalało zapomnieć, jak strasznie stare jest owo zamczysko, w którym swą siedzibę miał niesławny Czarny Rycerz.
- Nie wiem jak wy, chłopaki, ale ja idę spać - Skralg bezceremonialnie zrzucił z siebie odzienie noszące ślady długiej podróży i obfitej w wydarzenia uczty i od razu poszedł do swojej sypialni.
Soren z Virgillem zanieśli Daniela do jego łóżka, po czym sami udali się na spoczynek.
Kto wie, może jutro Soren stanie do walki na Arenie Śmierci ?
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
- Slayer Zabójców
- Masakrator
- Posty: 2332
- Lokalizacja: Oleśnica
Tenk stanął jednym butem na pancerzu wcześniej powalonego szkieletora i wysłuchał w spokoju przemowy mrocznego rycerza, kątem oka zauważył, że Falthar miał dość tej całej szopki, w oczach jego władcy tliły się małe iskierki złości, które niekontrolowane mogą zamienić się w coś gorszego...
- Nareszcie tfu jego mać - krzyknął Falthar - już mam dość tych całych elfich podchodów, czas w końcu zacząć tę przeklętą arenę! Tenk, Gromni, wracamy do mej komnaty...
- Komn... tak jest Faltharze! - odpowiedział zmieszany Tenk.
- Nareszcie tfu jego mać - krzyknął Falthar - już mam dość tych całych elfich podchodów, czas w końcu zacząć tę przeklętą arenę! Tenk, Gromni, wracamy do mej komnaty...
- Komn... tak jest Faltharze! - odpowiedział zmieszany Tenk.

- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Walka pierwsza: Don Oliwier, Niesamowity Krasnolud vs Eliot Lionheart, Kapitan Wyklętej Kompanii
Podobnie jak większość rzeczy w wyklętym Mousillon, poranek, nawet rozpoczęty w starych i bogato urządzoych komnatach zamku, do przyjemnych nie należał. Światło leniwie zerkającego zza morza słońca ledwie przenikało przez spowite chorobliwą mgłą i bagiennymi wyziewami powietrze, a grzmot rogów i hałas krzątającej się służby po prostu nie pozwolił usiedzieć w ciepłych prześcieradłach i na grubych piernatach.
Drużyna zbrojnych księcia Mousillon poprowadziła gości zamku wśród tłumów rycerzy, pachołków, zbrojnych, oberwanych mieszczan, jeszcze bardziej oberwanych chłopów i całego karnawału innych, podejrzanych indywiduów, które altdorfska gwardia miejska zatrzymałaby już za sam wygląd. Wszyscy zmierzali na obrzeża otaczającego zamek okręgu kamienic i podniszczonych dworów, których skupisko stanowiło jedyny bezpieczny obszar na północnym brzegu Grismerie - wysepka wątpiwego bezpieczeństwa wśród mroku Utraconego Miasta. Nie dziwiło więc, że im bliżej byli olbrzymiej, elipsowatej budowli z z ciemnego, zamokłego drewna i kamienia, której szczyt zdobiły liczne tarcze z zatartymi przez deszcze herbami oraz okrąg drewnianych pali, dziś tylko z rzadka ozdobiony zmurszałymi czaszkami, tym więcej mijali strażników o podejrzliwie rozbieganym i całkiem niespokojnym spojrzeniu.
Prącej fali widzów nie byli w stanie powstrzymać nawet ponurzy siepacze Czarnego Rycerza, toteż zawodnicy i ich towarzysze szybko zostali rozsiani po trybunach, pośród tłumu zajmującego sektory zgodnie z pozycją społeczną. Co znaczniejsi starali się usiąść w niższych, kamiennych rzędach i jak najbliżej wielkiej, nowozbudowanej loży, górującej nad podłużnym polem udeptanej ziemi z kilkoma rzędami popękanych szranek i wyblakłych chorągiewek. Przypatrując się lordom Mousillon, wchodzącym na zaszczytne miejsca tuż za prowadzącym pod rękę lady de Hane księciem Mousillon, tym razem zakutym w inny niż wczoraj lecz równie czarny pancerz, niektórzy zaczęli się zastanawiać czy ktoś z grona zawodników jest nieobecny na trybunach. Niestety tłok zarówno na niższych rzędach ze starego, ociosanego jeszcze przez elfy kamienia, jak i wyższych sektorach ze spróchniałego drewna był zbyt gęsty by dało się to stwierdzić.
(https://www.youtube.com/watch?v=xgjIFPZrwsA)
Nagły ryk trąb przerwał bezcelowe poszukiwania. Wielkie drewniane wrota po obu końcach stadionu, przez które zwykli wyjeżdżać mający skruszyć kopie rycerze zawarczały w zardzewiałych zawiasach, wypuszczając w zielonkawe światło poranka dwie postacie.
Z prawej nadciągała powoli niska i krępa postać w dziwacznej zbroi oraz egzotycznym pancerzu, ćmiąc tileańskie cygaro w gąszczu czarnego zarostu o śmiesznie podkręconych wąsiskach i dźwigając na ramieniu pięknie wykonany okaz sztuki rusznikarskiej. Całą tą dziwaczną postać krył od góry niebywale szeroki estalijski kapelusz ze sporym pióropuszem. Nakrycie głowy zwykle nadające szermierzom nutkę tajemniczego wyglądu, w przypadku krasnoluda zamieniało go w wielką purchawkę. Mimo ekscentrycznego wyglądu Don Oliwer trzymał gębę na kłódkę, nawet wśród brodatej braci i stąd nikt nie wiedział o jego motywach i misji więcej niż o sposobach rozmnażania zielonoskórych.
Naprzeciw niemu sprężystym krokiem szedł lider Wyklętej Kompanii, ponury renegat sił inkwizycyjnych, budząc grozę już samym szczękiem łusek pancerza i złowrogim blaskiem czarnego ostrza. Eliot Lionheart przerażał jednak czymś więcej - lewe ramię, na czas uczty skryte w pękatej rękawicy było demoniczną plątaniną żywego żelaza i roztopionej skały, ukształtowanej w poblaskujące szpony, niemal wydłużające się upiornie na oczach widzów, wyglądające na tak ostre, iż chyba nikt z publiczności nie miałby odwagi sprawdzić ich zdolności penetracyjnych.
Obaj zatrzymali się w pewnej odległości od siebie, spoglądając chłodno ku górze, gdzie delikatna dłoń lady de Hane trzymała za rąbek jedwabnej chusty. Na niewidzialny dla pospólstwa sygnał czarodziejka upuściła materiał, który zawirował parę razy na podmuchach wiatru po czym upadł na kurz placu boju. Wyczekująca na przelew krwi tłuszcza ryknęła wiwatami, gdy krótki dźwięk rogu rozpoczął pojedynek.
Don Oliwer ucieszony oklaskami, niemal zapomniał o szarżującym jak ciśnięty nóż przeciwniku, lecz podświadomie wyćwiczonym ruchem zrzucił z barku swój krasnoludzki muszkiet, gotów do strzału.
- Enfrentando arquabus... estúpido. - zmełł obok cygara krasnolud, patrząc przez runiczą szczerbinkę na mknącą z łopotem porwanego płaszcza sylwetkę przeciwnika. Krzemień opadł na panewkę, odbijając zamek w snopie iskier i zapalając proch. Eliot mimowolnie zmrużył oczy, słysząc huk strzału. Teraz miał zdecydować się jego los.
Kapitan Lionheart wrzasnął i zatoczył się, gdy ołowiana kula przestrzeliła mu prawy bark, rozbryzgując krew i zapalając jego układ nerwowy falą bólu na który wogóle nie był przygotowany. Zaciskając zęby utrzymał się jednak na nogach i odpychając się rannym ramieniem od szranki turniejowej, kilkoma susami znalazł się przy dziwnym Dawi, z rozpędu przechodząc do błyskawicznego ataku. Czarne Pióro świsnęło, opadając z góry głodne kolejnej egzekucji, jednak jego pragnienie ugasił Oliwer, zasłaniając się muszkietem. Obsydian wgryzł się w drewniane łożysko broni, pryskając drzazgami i zgrzytając o stal lufy. Eliot nie dał jednak za wygraną i kurczowo trzymając się planu zabicia wroga nim sięgnie po miecz, szarpnął własną klingą, wyginając w bok zakleszczony muszkiet w którego niedawnej pozycji zaraz znalazły się okrutne szpony, tnące z wizgiem powietrze. Zmutowane palce, ściśnięte razem na podobieństwo jednego miecza, wgryzły się głęboko w ramię i pierś Niesamowitego Krasnoluda, tnąc kirys zbroi i to co pod nim niczym młode źdźbła trawy.
Don Oliwer syknął, wypluwając wraz ze strużką krwi filtr przeciętego cygara i odskoczył do tyłu, dobywając miecza o rękojeści podobnej estalijskim szpadom. Krasnolud, przy głośnym westchnieniu widowni po prostu przebiegł pod tnącym z półobrotu Czarnym Piórem, które ścięło sporą część jego wielkiego kapelusza i z głośnym okrzykiem wznosząc swą broń nad to, co z niego zostało rąbnął oburącz z wykroku. Prosto w pierś eks-agenta sigmaryckiego Oficjum. Żelazne łuski prysnęły spod ostrza, zaraz zaczerwienione strumienim ciemnej posoki, tryskającym z otwartej piersi Lionhearta. Kapitan aż odsunął się kilka chwiejnych kroków od Oliwera i padł na kolana z głośnym charkotem, wybałuszając z niedowierzaniem oczy oraz zbliżając szponiastą kończynę do rany.
Krasnoludzki kapelusznik spojrzał na słaniającego się człowieka, niedowierzając własnej skuteczności. Nigdy jeszcze nie sprowadził do swojego poziomu tak szybko tak groźnego zabijaki... Unosząc czerwony sztych w górę, Don Oliwer pławił się w wiwacie publiczności z szerokim uśmiechem. Napawając się stęknięciami przeciwnika, Dawi załadował muszkiet i podszedł teatralnie do Eliota, przystawiając mu czerń lufy do pochylonej głowy. Niesamowity Krasnolud zdziwił się tylko na moment, wyczuwając zapach ani chybi przypalanej rany...
Na moment przed strzałem Lionheart poderwał głowę i wystrzelił do przodu, opierając ciężar zranionego ciała na prawej stopie. Osłabiona postrzałem prawica ledwie zdołała dźgnąć brodacza-ekscentryka czarnym bastardem, lecz jej zmutowany odpowiednik, jakby żył własnym życiem przeorał szponami kapelusz i twarz Oliwera, po czym chwycił wrzeszczącego i komletnie zaskoczonego krasnoluda za gardło. Brutalny trening w Czarnym Zamku i lata morderczych misji samobójczych potrafiły utwardzić każdego. W połączeniu zaś ze spaczoną odpornością mutanta pozwalały walczyć mimo potwornych ran, z których otwór w piersi mógł uchodzić za pośledniejszą. Eliot z trudem powstał z półklęczek i wyprostował się, jednocześnie z demoniczną siłą zaciskając uchwyt na gardle wroga, unosząc wierzgającego nogami krasnala nad ziemię.
Oczy Niesamowitego Krasnoluda wyszły na wierzch, gorejąca nieświętym ogniem ręka trzymała go jak imadło. Czuł nawet jak jego broda zostaje osmalona i wtopiona w miażdżoną skórę gardła. W żelaznych kleszczach nie mógł jednaka pozwolić sobie na zmarnowanie oddechu na wrzask bólu. Podkutym butem kopnął mutanta w krocze i złapał z całych sił wolną ręką za jeden ze szponów, zbiwszy przed chwilą puklerzem unoszący się dopiero bastard, w którego obsydianowym ostrzu odbijała się cała scena. Wywalczywszy sobie dwa oddechy, Oliwer jęknął.
- Puść... mnie, demonie!
Eliot zmrużył oczy, lecz zaraz przypomniał sobie o tym w jak bestialski sposób właśnie walczył.
- Już... - rzekł rozluźniając uchwyt, lecz dłoń ani drgnęła. Wręcz przeciwnie zbuntowane szpony ponownie zakleszczyły się z nową mocą na gardle krasnoluda. Zanim egzekutor zdążył pojąć co działo się właśnie z częścią jego ciała, Don Oliwer resztką gasnących sił z jękiem rąbnął po przegubie demonicznej łapy, krzesząc iskry i odkruszając kawałki węglowatych wypustek. Całym ramieniem natychmiast szarpnęło, jego wewnętrzny blask zgasł, a ciało Niesamowitego Krasnoluda huknęło z brzękiem o grunt.
Eliot Lionheart z rosnącym niepokojem poruszał już za pomocą własnej woli zmutowaną ręką i zapamiętał co właśnie się stało. Musiał prędko zobaczyć się z drużyną. Czy ich skazy również zaczęły ich zdradzać ? Wyjście z areny zablokowało mu drgające w żwirze ciało. Don Oliwer spoglądał na niego z wyrzutem pełnym krwi okiem, zaś jego spaloną i wgniecioną do środka krtanią mozolnie poruszały świszczące wydechy, dobywając ze skóry pękające krwawe bańki. Kapitan zatrzymał się, czarny bastard obrócił się zręcznie w ręce i świsnął, jednym sztychem kończąc męczarnie pierwszego martwego zawodnika turnieju.
Niewiele myśląc o wygranej Kapitan Wyklętej Kompanii opuścił arenę przez wrota po drugiej stronie placu, nawet nie zważając na jakiegoś wielmożę ogłaszającego z loży wynik walki, ani nawet na ogłuszające wiwaty tlumu nasyconego krwią. Przynajmniej na dobry początek.
Podobnie jak większość rzeczy w wyklętym Mousillon, poranek, nawet rozpoczęty w starych i bogato urządzoych komnatach zamku, do przyjemnych nie należał. Światło leniwie zerkającego zza morza słońca ledwie przenikało przez spowite chorobliwą mgłą i bagiennymi wyziewami powietrze, a grzmot rogów i hałas krzątającej się służby po prostu nie pozwolił usiedzieć w ciepłych prześcieradłach i na grubych piernatach.
Drużyna zbrojnych księcia Mousillon poprowadziła gości zamku wśród tłumów rycerzy, pachołków, zbrojnych, oberwanych mieszczan, jeszcze bardziej oberwanych chłopów i całego karnawału innych, podejrzanych indywiduów, które altdorfska gwardia miejska zatrzymałaby już za sam wygląd. Wszyscy zmierzali na obrzeża otaczającego zamek okręgu kamienic i podniszczonych dworów, których skupisko stanowiło jedyny bezpieczny obszar na północnym brzegu Grismerie - wysepka wątpiwego bezpieczeństwa wśród mroku Utraconego Miasta. Nie dziwiło więc, że im bliżej byli olbrzymiej, elipsowatej budowli z z ciemnego, zamokłego drewna i kamienia, której szczyt zdobiły liczne tarcze z zatartymi przez deszcze herbami oraz okrąg drewnianych pali, dziś tylko z rzadka ozdobiony zmurszałymi czaszkami, tym więcej mijali strażników o podejrzliwie rozbieganym i całkiem niespokojnym spojrzeniu.
Prącej fali widzów nie byli w stanie powstrzymać nawet ponurzy siepacze Czarnego Rycerza, toteż zawodnicy i ich towarzysze szybko zostali rozsiani po trybunach, pośród tłumu zajmującego sektory zgodnie z pozycją społeczną. Co znaczniejsi starali się usiąść w niższych, kamiennych rzędach i jak najbliżej wielkiej, nowozbudowanej loży, górującej nad podłużnym polem udeptanej ziemi z kilkoma rzędami popękanych szranek i wyblakłych chorągiewek. Przypatrując się lordom Mousillon, wchodzącym na zaszczytne miejsca tuż za prowadzącym pod rękę lady de Hane księciem Mousillon, tym razem zakutym w inny niż wczoraj lecz równie czarny pancerz, niektórzy zaczęli się zastanawiać czy ktoś z grona zawodników jest nieobecny na trybunach. Niestety tłok zarówno na niższych rzędach ze starego, ociosanego jeszcze przez elfy kamienia, jak i wyższych sektorach ze spróchniałego drewna był zbyt gęsty by dało się to stwierdzić.
(https://www.youtube.com/watch?v=xgjIFPZrwsA)
Nagły ryk trąb przerwał bezcelowe poszukiwania. Wielkie drewniane wrota po obu końcach stadionu, przez które zwykli wyjeżdżać mający skruszyć kopie rycerze zawarczały w zardzewiałych zawiasach, wypuszczając w zielonkawe światło poranka dwie postacie.
Z prawej nadciągała powoli niska i krępa postać w dziwacznej zbroi oraz egzotycznym pancerzu, ćmiąc tileańskie cygaro w gąszczu czarnego zarostu o śmiesznie podkręconych wąsiskach i dźwigając na ramieniu pięknie wykonany okaz sztuki rusznikarskiej. Całą tą dziwaczną postać krył od góry niebywale szeroki estalijski kapelusz ze sporym pióropuszem. Nakrycie głowy zwykle nadające szermierzom nutkę tajemniczego wyglądu, w przypadku krasnoluda zamieniało go w wielką purchawkę. Mimo ekscentrycznego wyglądu Don Oliwer trzymał gębę na kłódkę, nawet wśród brodatej braci i stąd nikt nie wiedział o jego motywach i misji więcej niż o sposobach rozmnażania zielonoskórych.
Naprzeciw niemu sprężystym krokiem szedł lider Wyklętej Kompanii, ponury renegat sił inkwizycyjnych, budząc grozę już samym szczękiem łusek pancerza i złowrogim blaskiem czarnego ostrza. Eliot Lionheart przerażał jednak czymś więcej - lewe ramię, na czas uczty skryte w pękatej rękawicy było demoniczną plątaniną żywego żelaza i roztopionej skały, ukształtowanej w poblaskujące szpony, niemal wydłużające się upiornie na oczach widzów, wyglądające na tak ostre, iż chyba nikt z publiczności nie miałby odwagi sprawdzić ich zdolności penetracyjnych.
Obaj zatrzymali się w pewnej odległości od siebie, spoglądając chłodno ku górze, gdzie delikatna dłoń lady de Hane trzymała za rąbek jedwabnej chusty. Na niewidzialny dla pospólstwa sygnał czarodziejka upuściła materiał, który zawirował parę razy na podmuchach wiatru po czym upadł na kurz placu boju. Wyczekująca na przelew krwi tłuszcza ryknęła wiwatami, gdy krótki dźwięk rogu rozpoczął pojedynek.
Don Oliwer ucieszony oklaskami, niemal zapomniał o szarżującym jak ciśnięty nóż przeciwniku, lecz podświadomie wyćwiczonym ruchem zrzucił z barku swój krasnoludzki muszkiet, gotów do strzału.
- Enfrentando arquabus... estúpido. - zmełł obok cygara krasnolud, patrząc przez runiczą szczerbinkę na mknącą z łopotem porwanego płaszcza sylwetkę przeciwnika. Krzemień opadł na panewkę, odbijając zamek w snopie iskier i zapalając proch. Eliot mimowolnie zmrużył oczy, słysząc huk strzału. Teraz miał zdecydować się jego los.
Kapitan Lionheart wrzasnął i zatoczył się, gdy ołowiana kula przestrzeliła mu prawy bark, rozbryzgując krew i zapalając jego układ nerwowy falą bólu na który wogóle nie był przygotowany. Zaciskając zęby utrzymał się jednak na nogach i odpychając się rannym ramieniem od szranki turniejowej, kilkoma susami znalazł się przy dziwnym Dawi, z rozpędu przechodząc do błyskawicznego ataku. Czarne Pióro świsnęło, opadając z góry głodne kolejnej egzekucji, jednak jego pragnienie ugasił Oliwer, zasłaniając się muszkietem. Obsydian wgryzł się w drewniane łożysko broni, pryskając drzazgami i zgrzytając o stal lufy. Eliot nie dał jednak za wygraną i kurczowo trzymając się planu zabicia wroga nim sięgnie po miecz, szarpnął własną klingą, wyginając w bok zakleszczony muszkiet w którego niedawnej pozycji zaraz znalazły się okrutne szpony, tnące z wizgiem powietrze. Zmutowane palce, ściśnięte razem na podobieństwo jednego miecza, wgryzły się głęboko w ramię i pierś Niesamowitego Krasnoluda, tnąc kirys zbroi i to co pod nim niczym młode źdźbła trawy.
Don Oliwer syknął, wypluwając wraz ze strużką krwi filtr przeciętego cygara i odskoczył do tyłu, dobywając miecza o rękojeści podobnej estalijskim szpadom. Krasnolud, przy głośnym westchnieniu widowni po prostu przebiegł pod tnącym z półobrotu Czarnym Piórem, które ścięło sporą część jego wielkiego kapelusza i z głośnym okrzykiem wznosząc swą broń nad to, co z niego zostało rąbnął oburącz z wykroku. Prosto w pierś eks-agenta sigmaryckiego Oficjum. Żelazne łuski prysnęły spod ostrza, zaraz zaczerwienione strumienim ciemnej posoki, tryskającym z otwartej piersi Lionhearta. Kapitan aż odsunął się kilka chwiejnych kroków od Oliwera i padł na kolana z głośnym charkotem, wybałuszając z niedowierzaniem oczy oraz zbliżając szponiastą kończynę do rany.
Krasnoludzki kapelusznik spojrzał na słaniającego się człowieka, niedowierzając własnej skuteczności. Nigdy jeszcze nie sprowadził do swojego poziomu tak szybko tak groźnego zabijaki... Unosząc czerwony sztych w górę, Don Oliwer pławił się w wiwacie publiczności z szerokim uśmiechem. Napawając się stęknięciami przeciwnika, Dawi załadował muszkiet i podszedł teatralnie do Eliota, przystawiając mu czerń lufy do pochylonej głowy. Niesamowity Krasnolud zdziwił się tylko na moment, wyczuwając zapach ani chybi przypalanej rany...
Na moment przed strzałem Lionheart poderwał głowę i wystrzelił do przodu, opierając ciężar zranionego ciała na prawej stopie. Osłabiona postrzałem prawica ledwie zdołała dźgnąć brodacza-ekscentryka czarnym bastardem, lecz jej zmutowany odpowiednik, jakby żył własnym życiem przeorał szponami kapelusz i twarz Oliwera, po czym chwycił wrzeszczącego i komletnie zaskoczonego krasnoluda za gardło. Brutalny trening w Czarnym Zamku i lata morderczych misji samobójczych potrafiły utwardzić każdego. W połączeniu zaś ze spaczoną odpornością mutanta pozwalały walczyć mimo potwornych ran, z których otwór w piersi mógł uchodzić za pośledniejszą. Eliot z trudem powstał z półklęczek i wyprostował się, jednocześnie z demoniczną siłą zaciskając uchwyt na gardle wroga, unosząc wierzgającego nogami krasnala nad ziemię.
Oczy Niesamowitego Krasnoluda wyszły na wierzch, gorejąca nieświętym ogniem ręka trzymała go jak imadło. Czuł nawet jak jego broda zostaje osmalona i wtopiona w miażdżoną skórę gardła. W żelaznych kleszczach nie mógł jednaka pozwolić sobie na zmarnowanie oddechu na wrzask bólu. Podkutym butem kopnął mutanta w krocze i złapał z całych sił wolną ręką za jeden ze szponów, zbiwszy przed chwilą puklerzem unoszący się dopiero bastard, w którego obsydianowym ostrzu odbijała się cała scena. Wywalczywszy sobie dwa oddechy, Oliwer jęknął.
- Puść... mnie, demonie!
Eliot zmrużył oczy, lecz zaraz przypomniał sobie o tym w jak bestialski sposób właśnie walczył.
- Już... - rzekł rozluźniając uchwyt, lecz dłoń ani drgnęła. Wręcz przeciwnie zbuntowane szpony ponownie zakleszczyły się z nową mocą na gardle krasnoluda. Zanim egzekutor zdążył pojąć co działo się właśnie z częścią jego ciała, Don Oliwer resztką gasnących sił z jękiem rąbnął po przegubie demonicznej łapy, krzesząc iskry i odkruszając kawałki węglowatych wypustek. Całym ramieniem natychmiast szarpnęło, jego wewnętrzny blask zgasł, a ciało Niesamowitego Krasnoluda huknęło z brzękiem o grunt.
Eliot Lionheart z rosnącym niepokojem poruszał już za pomocą własnej woli zmutowaną ręką i zapamiętał co właśnie się stało. Musiał prędko zobaczyć się z drużyną. Czy ich skazy również zaczęły ich zdradzać ? Wyjście z areny zablokowało mu drgające w żwirze ciało. Don Oliwer spoglądał na niego z wyrzutem pełnym krwi okiem, zaś jego spaloną i wgniecioną do środka krtanią mozolnie poruszały świszczące wydechy, dobywając ze skóry pękające krwawe bańki. Kapitan zatrzymał się, czarny bastard obrócił się zręcznie w ręce i świsnął, jednym sztychem kończąc męczarnie pierwszego martwego zawodnika turnieju.
Niewiele myśląc o wygranej Kapitan Wyklętej Kompanii opuścił arenę przez wrota po drugiej stronie placu, nawet nie zważając na jakiegoś wielmożę ogłaszającego z loży wynik walki, ani nawet na ogłuszające wiwaty tlumu nasyconego krwią. Przynajmniej na dobry początek.
[ Pierwsze walki na arenie tradycyjnie dla Rogala, ale muszę przyznać dreszczyk emocji był]
Eliot zaraz po wejściu w korytarza oparł się o ścianę, ból jeszcze pulsował w jego ciele. Głęboki wdechem wciągnął powietrze, po czym jeszcze głośnie je wypuścił. Jego myśli były w nieładzie, nie potrafił sobie odpowiedzieć co nawet się stało. Odruchowo spojrzał na swoją demoniczną rękę, jednego w tym wszystkim był pewien to jeszcze nie koniec niespodzianek. Nie opuszczało go też przeczucie, że teraz będzie coraz gorzej. Lionheart oderwał plecy od zimnej ściany, zwinnym ruchem lewej ręki poprawił Czarne Pióro po czym ruszył przed siebie. Nie przeszedł nawet kilku metrów, kiedy powietrze przed nim zawirowało a rzeczywistość wręcz zawirowała.
***
Trochę wcześniej na trybunach
Kompania obserwowała całą walkę w wielkim napięciu, co chwila stęknięcia emocji przerywały gardłowe krzyki Ygreda którego nikt w pobliżu nie mógł uciszyć... w sumie nie znalazł się żaden odważny który by zwrócił uwagę ponad dwu i pół metrowemu olbrzymowi. Radość która wybuchła w momencie śmierci Oliwiera nie trwała też zbyt długo, vice-kapitan szybko i sprawnie uciszył wszystkich. Coś mu nie pasowało, albinos postanowił wydać kilka rozkazów.
- Helbrecht weź Anne- przemówił Ishwald rozglądając się po trybunach- Hans was rzuci w pobliże Eliota- po czym albinos odwrócił się do zakapturzonego jego mościa- Po tym zabierzecie się z Machisem i przygotujecie pokoje z kapitanem może być nieciekawie
- Coś zobaczyłeś?- spytała się Smoczyca dokładnie mierząc vice-kapitana wzrokiem, ten na jej słowa jak by odruchowo skierował rękę do prawego oka skrywanego zarówno pod białą grzywką oraz opaską
- W pewnym sensie- rzucił spokojnym tonem albinos- Dobra robimy co mamy robić... Ygred, Elina wy ze mną- dodał kierując się w stronę wyjścia.
- Co znów planujesz?- spytał się olbrzym doganiając przełożonego.
- Jak to się mówi do trzech razy sztuka, Eliotowi zrządzenia losu nie pozwalały tego zrobić... więc moim obowiązkiem jest zrobić to czego nie może zrobić kapitan- rzekł Ishwald poprawiając ostrze przy pasie.
***
Albinos i dwójka inkwizytorów czekała przy zejściu z trybun, ich celem było w końcu rozmówić się Reinhardem. Bądź chociaż umówić spotkanie, Ishwald wiedział sporo i jeszcze więcej zostało mu przekazane przez Lionhearta. Jednak albinos nie chciał podejmować zbyt wielu decyzji bez rozmówienia się z Eliotem.
Eliot zaraz po wejściu w korytarza oparł się o ścianę, ból jeszcze pulsował w jego ciele. Głęboki wdechem wciągnął powietrze, po czym jeszcze głośnie je wypuścił. Jego myśli były w nieładzie, nie potrafił sobie odpowiedzieć co nawet się stało. Odruchowo spojrzał na swoją demoniczną rękę, jednego w tym wszystkim był pewien to jeszcze nie koniec niespodzianek. Nie opuszczało go też przeczucie, że teraz będzie coraz gorzej. Lionheart oderwał plecy od zimnej ściany, zwinnym ruchem lewej ręki poprawił Czarne Pióro po czym ruszył przed siebie. Nie przeszedł nawet kilku metrów, kiedy powietrze przed nim zawirowało a rzeczywistość wręcz zawirowała.
***
Trochę wcześniej na trybunach
Kompania obserwowała całą walkę w wielkim napięciu, co chwila stęknięcia emocji przerywały gardłowe krzyki Ygreda którego nikt w pobliżu nie mógł uciszyć... w sumie nie znalazł się żaden odważny który by zwrócił uwagę ponad dwu i pół metrowemu olbrzymowi. Radość która wybuchła w momencie śmierci Oliwiera nie trwała też zbyt długo, vice-kapitan szybko i sprawnie uciszył wszystkich. Coś mu nie pasowało, albinos postanowił wydać kilka rozkazów.
- Helbrecht weź Anne- przemówił Ishwald rozglądając się po trybunach- Hans was rzuci w pobliże Eliota- po czym albinos odwrócił się do zakapturzonego jego mościa- Po tym zabierzecie się z Machisem i przygotujecie pokoje z kapitanem może być nieciekawie
- Coś zobaczyłeś?- spytała się Smoczyca dokładnie mierząc vice-kapitana wzrokiem, ten na jej słowa jak by odruchowo skierował rękę do prawego oka skrywanego zarówno pod białą grzywką oraz opaską
- W pewnym sensie- rzucił spokojnym tonem albinos- Dobra robimy co mamy robić... Ygred, Elina wy ze mną- dodał kierując się w stronę wyjścia.
- Co znów planujesz?- spytał się olbrzym doganiając przełożonego.
- Jak to się mówi do trzech razy sztuka, Eliotowi zrządzenia losu nie pozwalały tego zrobić... więc moim obowiązkiem jest zrobić to czego nie może zrobić kapitan- rzekł Ishwald poprawiając ostrze przy pasie.
***
Albinos i dwójka inkwizytorów czekała przy zejściu z trybun, ich celem było w końcu rozmówić się Reinhardem. Bądź chociaż umówić spotkanie, Ishwald wiedział sporo i jeszcze więcej zostało mu przekazane przez Lionhearta. Jednak albinos nie chciał podejmować zbyt wielu decyzji bez rozmówienia się z Eliotem.
WoCH W.19/R.9/P.7
Razem:35
Razem:35
Soren spał jak dziecko. Wszystkie trudy podróży i koszmarnej uczty zostały mu wynagrodzone tymi kilkoma godzinami spędzonymi w miękkim, wygodnym łóżku. Do pełni szczęścia brakowało tylko bezwzględnej ciszy, bowiem na zewnątrz rozbrzmiewały cokolwiek irytujące dźwięki rogów.
Zaraz, zaraz...
Najemnik otworzył oczy i wsłuchał się.
- Kurde, walka ! - Wykrzyknął, zrywając się z łóżka - Virgill, wstawaj !
Nie czekając na reakcję towarzysza, Soren wybiegł z sypialni, w kilku susach przeskoczył całą komnatę i głośno zapukał w drzwi pokoju Daniela i Skralga.
- Wstawać, do cholery ! Wzywają na walkę !
Odwróciwszy się, odkrył ku swemu największemu zdziwieniu że ktoś wyprał i wysuszył ich niezbyt wyjściowe odzienie. Normalny człowiek zapewne zmartwiłby się faktem, że nocami ktoś wchodzi do jego zamkniętej na cztery rygle komnaty, zabierania ubrania i jeszcze przed rankiem dostarcza je z powrotem. Dla niego tylko liczył się fakt, ze były czyste.
Po chwili cała czwórka mężczyzn gorączkowo zbierała swoje rzeczy i przygotowywała się do wyjścia.
- Kurwa, na dobrą sprawę to nawet nie wiemy, czy to ty będziesz dzisiaj walczył ! - Skralg próbował włożyć spodnie, komicznie podskakując na jednej nodze.
- Dlatego ważne jest, żebyśmy dotarli na czas ! - Soren włożył swoją ćwiekowaną kurtkę i przepasał miecz - Dobra, panienki, w drogę ! Mamy jeszcze spory dystans do przebycia !
Zaiste, do samej Areny było raczej daleko. Najemnicy w największym pośpiechu zbiegli ze schodów Zachodniej Wieży, wypadli na dziedziniec zamku, niczym huragan minęli ospałych zbrojnych przy bramie i wyszli do miasta.
Jak można było przewidzieć, Arena Śmierci była raczej ważnym wydarzeniem, urozmaicającym szarą i smutna egzystencję mieszkańców Mousillon. Tak więc znaczna większość miejscowych kierowała się ku dobrze widocznemu z daleka drewnianemu budynkowi, na którym tego ranka miano przelać krew. Znacznie spowolniło to przemarsz najemników, którzy nierzadko musieli torować sobie drogę łokciami i pięściami.
Po kilku kwadransach nareszcie udało im się dojść do Areny. Tam Soren dowiedział się, że to jednak nie on będzie walczył tego dnia.
- No to jednak pożyję sobie kilka dni dłużej - Mruknął, zajmując miejsce na trybunach.
Okazało się, że to Eliot Lionheart był owym "Synem Imperium", o którym mówił czarny Rycerz. Jego przeciwnikiem zaś był Don Oliwer, krasnolud, którego dosłownie nikt nigdy nie widział na oczy. Skralg wprawdzie twierdził, że raz zobaczył jego niecodziennie ubranego rodaka gdy ten wypróżniał się w krzakach, tuż przed pamiętnym atakiem Leśnych Elfów, ale nikt jakoś nie dawał mu wiary.
To już zresztą nie było ważne. Miecz Lionela całkiem dosłownie uciął wszelkie spekulacje na temat estalijskiego krasnoluda-szermierza. Soren z kompanami postanowił udać się do karczmy i wypić za tą pierwszą ofiarę niesławnej Areny Śmierci.
Zaraz, zaraz...
Najemnik otworzył oczy i wsłuchał się.
- Kurde, walka ! - Wykrzyknął, zrywając się z łóżka - Virgill, wstawaj !
Nie czekając na reakcję towarzysza, Soren wybiegł z sypialni, w kilku susach przeskoczył całą komnatę i głośno zapukał w drzwi pokoju Daniela i Skralga.
- Wstawać, do cholery ! Wzywają na walkę !
Odwróciwszy się, odkrył ku swemu największemu zdziwieniu że ktoś wyprał i wysuszył ich niezbyt wyjściowe odzienie. Normalny człowiek zapewne zmartwiłby się faktem, że nocami ktoś wchodzi do jego zamkniętej na cztery rygle komnaty, zabierania ubrania i jeszcze przed rankiem dostarcza je z powrotem. Dla niego tylko liczył się fakt, ze były czyste.
Po chwili cała czwórka mężczyzn gorączkowo zbierała swoje rzeczy i przygotowywała się do wyjścia.
- Kurwa, na dobrą sprawę to nawet nie wiemy, czy to ty będziesz dzisiaj walczył ! - Skralg próbował włożyć spodnie, komicznie podskakując na jednej nodze.
- Dlatego ważne jest, żebyśmy dotarli na czas ! - Soren włożył swoją ćwiekowaną kurtkę i przepasał miecz - Dobra, panienki, w drogę ! Mamy jeszcze spory dystans do przebycia !
Zaiste, do samej Areny było raczej daleko. Najemnicy w największym pośpiechu zbiegli ze schodów Zachodniej Wieży, wypadli na dziedziniec zamku, niczym huragan minęli ospałych zbrojnych przy bramie i wyszli do miasta.
Jak można było przewidzieć, Arena Śmierci była raczej ważnym wydarzeniem, urozmaicającym szarą i smutna egzystencję mieszkańców Mousillon. Tak więc znaczna większość miejscowych kierowała się ku dobrze widocznemu z daleka drewnianemu budynkowi, na którym tego ranka miano przelać krew. Znacznie spowolniło to przemarsz najemników, którzy nierzadko musieli torować sobie drogę łokciami i pięściami.
Po kilku kwadransach nareszcie udało im się dojść do Areny. Tam Soren dowiedział się, że to jednak nie on będzie walczył tego dnia.
- No to jednak pożyję sobie kilka dni dłużej - Mruknął, zajmując miejsce na trybunach.
Okazało się, że to Eliot Lionheart był owym "Synem Imperium", o którym mówił czarny Rycerz. Jego przeciwnikiem zaś był Don Oliwer, krasnolud, którego dosłownie nikt nigdy nie widział na oczy. Skralg wprawdzie twierdził, że raz zobaczył jego niecodziennie ubranego rodaka gdy ten wypróżniał się w krzakach, tuż przed pamiętnym atakiem Leśnych Elfów, ale nikt jakoś nie dawał mu wiary.
To już zresztą nie było ważne. Miecz Lionela całkiem dosłownie uciął wszelkie spekulacje na temat estalijskiego krasnoluda-szermierza. Soren z kompanami postanowił udać się do karczmy i wypić za tą pierwszą ofiarę niesławnej Areny Śmierci.
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
Uczta dobiegła końca. Zgromadzeni goście udawali się w milczeniu do wyjścia, aż w zdemolowanej sali pozostały tylko stratowane ciała zalegające rudą od krzepnącej krwi posadzkę. Reinhard wyszedł na korytarz jako jeden z ostatnich, znacząc swą ścieżkę czerwonymi śladami niknącymi w gąszczu wielu innych. Nie musiał zostawać, by wiedzieć co teraz będzie działo się w zamku. Tego, że szkieletowi słudzy Czarnego Rycerza w milczeniu ruszą zaprowadzić porządek, zmyć podłogę i zebrać zwłoki, aby dostarczyć nekromantom materiału na kilka dodatkowych sług. Bynajmniej nie pierwszy, ani nie ostatni raz.
Nim doszedł do Coq Rouge na Upadłym Niebie, podeszwy jego butów już dawno oczyściły się z krwi, zamieniając ją na zalegające miejskie ulice szumowiny. Wspiął się po skrzypiących głośno pod niecodziennie dużym obciążeniem schodach na najwyższe piętro karczmy, przeszedł przez obskurny korytarzyk, oświetlany jedynie przez pojedynczą, niemiłosiernie kopcącą świeczkę łojową, byle jak nabitą na kolec w końcowej ścianie. Właściciel zapewne chciał zaoszczędzić na oświetleniu, tak samo jak na sprzątaniu. Wybraniec poczuł lekkie ukłucie zadowolenia, że od czasu przywdziania zbroi chaosu nie musi jeść. Jako zwykły człowiek stołował się czasem w takich wstrętnych garkuchniach. Nie pochorował się chyba tylko dlatego, że na "deser" miał w zwyczaju schrupać bryłkę węgla drzewnego, która nierzadko była najsmaczniejsza z całego posiłku. Mimo to, tego typu nory cieszyły się w wielu przypadkach zaskakującą popularnością, zapewne z powodu niskich cen jedzenia i wynajmu pokoi. Nie inaczej było w Czerwonym Kogucie, gdzie na każdej kondygnacji, zza złuszczonych drzwi dochodziły odgłosy chrapania lub bardziej aktywnych sposobów spędzania nocy. Póki co brakowało jedynie sarkań na gryzące opary z zaimprowizowanego laboratorium, to jednak niebawem miało się zmienić.
Klucz zachrobotał w opornym z barku smaru mechanizmie zamka, gdy wybraniec usłyszał jak ktoś idzie po schodach. Odruchowo spojrzał w tamtą stronę i zobaczył wyłaniającą się zza barierki sylwetkę. Było ciemno więc nie poznał jej od razu.
- Proszę pana... - Powiedziała przybyszka.
- Yvonne. - Wybraniec rozpoznał głos. - Masz mi coś do powiedzenia?
- Tak. Ktoś tu był, chyba chciał się włamać do któregoś z pokojów. Akurat szłam z klientem, musieliśmy go spłoszyć.
- Jak wyglądał?
- Nie wiem. Tu jest zbyt ciemno, chyba miał też jakąś chustkę na twarzy. Może to był zwykły złodziej... - Dodała szybko, pod naciskiem świdrującego spojrzenia błyszczących w nieruchomej masce białych oczu.
- Być może. Dobrze, że mówisz. Pamiętaj, by mówić mi o wszystkim co wydaje ci się podejrzane choćby w najmniejszym stopniu. Powiedz mi, Yvonne, czy otrzymałaś przesyłkę?
- Tak.
- Doskonale. Idź teraz. - Zakomenderował von Preuss, po czym sam wszedł do pokoju, zostawiając kobietę na korytarzu. Zaryglował za sobą drzwi, zapalił stojącą na szafce świeczkę i zaczął badać swoje rzeczy. Wyglądało na to, że były nietknięte. Wybraniec Malala usiadł na łóżku, które zaprotestowało głośnym skrzypnięciem. Dużo myśli kłębiło mu się w głowie, zaczynając od ostatnich wydarzeń, kończąc na wspomnieniach z odległej przeszłości. Minęła chwila, ni je uporządkował. Wyglądało na to, że Duszołap, bo niemal na pewno to on był bezpośrednim sprawcą całego zamieszania na bankiecie przyczynił się mimowolnie do odkrycia tożsamości władców tego miasta. Kolejny element układanki wskoczył na miejsce, choć do ujawnienia całego obrazu było jeszcze daleko. W Mousillon rządziły wampiry, co z resztą wyjaśniałoby podobieństwo tej krainy do Sylvanii, z tą różnicą, że lesista prowincja Imperium została, przynajmniej w teorii, spacyfikowana i od tego czasu podlega innemu księstwu. Z tego co Reinhard wiedział o wampirach, nie różniły się one charakterem od ludzi. Zdarzali się wśród nich szlachetni i honorowi rycerze służący swoimi zdolnościami zwykłym ludziom, ale zdecydowana większość z nich traktowała żywych jak trzodę i źródło rozrywki. To mogłoby wyjaśniać motywację stojącą za zorganizowaniem areny. Może również dlatego madame de Vinteur dała się złapać de Raisowi? Wyłącznie po to, żeby sprawdzić, czy zawodnicy faktycznie dadzą dobre widowisko? Ciekawe, czy te pijawki zdawały sobie również sprawę, z tego że wpuściły do kurnika lisa... I to niejednego.
Choć cała noc zeszła wybrańcowi na przygotowania do walki, to o poranku okazało się, że mówiąc o przedstawicielu Imperium Czarny Rycerz miał na myśli kogoś zgoła innego. Jednak prawdziwym zaskoczeniem było pojawienie się nieznanego nikomu dziwacznego krasnoluda. A przynajmniej kogoś, kto wyglądał jak krasnolud, tylko ubrany w strój z południa Starego Świata, Tilei albo Estalii. Jego pochodzenie miało jednak pozostać zagadką, gdyż miecz o czarnym, lśniącym szkliście ostrzu uciął wszelką szansę na poznanie szczegółów tego osobnika, jednak nie bez pomocy straszliwej, poważnie zmutowanej ręki, w ocenie wybrańca musiała być to mutacja co najmniej czwartego stopnia. To ona była powodem, dla którego ów mężczyzna cały czas chodził w bandażu i rękawicach, a także tego dziwnego napięcia, jakie von Preuss odczuwał w pobliżu manifestacji energii chaosu. Do tego dochodził, co prawdo mocno już znoszony i pozbawiony insygniów, ale charakterystyczny strój operatora Inkwizycji Imperialnej. Jednak na świecie było wielu mutantów, wielu też było poległych łowców, których solidne i funkcjonalne ubrania stanowiły powszechny przedmiot pożądania, kapelusze w szczególności. Wszelkie wątpliwości co do pochodzenia tego mutanta rozwiały się jednak, gdy padł sygnał do rozpoczęcia pojedynku.
Para źrenic czerniących się pośrodku kredowo białych tęczówek pozostawały jedynymi ruchomymi punktami w stalowej płycie maski, kryjącej twarz wybrańca, gdy śledziły ruchy obydwu zawodników. Nie minęło wiele czasu, by Reinhard skupił się na człowieku zwanym Eliotem Lionheartem. Mógł skryć swoją tożsamość za dwa razy grubszą warstwą bandaży, mógł udawać najemnika i przetłumaczyć prawdziwe nazwisko na mało znany język albioński, jednak nie mógł wyrugować stylu walki, rozpoznawalnego jak podpis, przynajmniej tak długo, jak chciał przedstawiać sobą skuteczną siłę bojową.
Gdy patrzał na Eliota, to prawie tak jakby widział siebie samego. A także wielu innych towarzyszy służby, których spotkał. Fakt, każdy wprowadzał większe lub mniejsze modyfikacje do swego fechtunku, tak aby dostosować system do swoich indywidualnych potrzeb, lecz zbyt dużo elementów pozostawała taka sama. Sposób chodzenia, oszczędne, planowane ruchy, postawa mająca ograniczyć przeciwnikowi pole ataku. To wszystko było nie do podrobienia, a zarazem wymagało intensywnych i długotrwałych ćwiczeń, opracowywanych na przestrzeni lat przez najlepszych szermierzy, a także specjalistów od walki bez użycia oręża jakich Oficjum miało do dyspozycji, włączając w to samych Mistrzów Miecza z Hoeth.
Gdy walka dobiegła końca, Eliot jakby nieprzytomny ruszył do niknącego w cieniu wyjścia wiodącego pod trybunami. Reinhard uznał, że również czas się zbierać, zanim zrobi się naprawdę tłoczno. Kiedy dotarł do skraju widowni, na dole ujrzał ich: trójka ludzi Eliota stała tam, wymownie patrząc na wybrańca. W rzeczy samej, mieli kilka spraw do wyjaśnienia.
Nim doszedł do Coq Rouge na Upadłym Niebie, podeszwy jego butów już dawno oczyściły się z krwi, zamieniając ją na zalegające miejskie ulice szumowiny. Wspiął się po skrzypiących głośno pod niecodziennie dużym obciążeniem schodach na najwyższe piętro karczmy, przeszedł przez obskurny korytarzyk, oświetlany jedynie przez pojedynczą, niemiłosiernie kopcącą świeczkę łojową, byle jak nabitą na kolec w końcowej ścianie. Właściciel zapewne chciał zaoszczędzić na oświetleniu, tak samo jak na sprzątaniu. Wybraniec poczuł lekkie ukłucie zadowolenia, że od czasu przywdziania zbroi chaosu nie musi jeść. Jako zwykły człowiek stołował się czasem w takich wstrętnych garkuchniach. Nie pochorował się chyba tylko dlatego, że na "deser" miał w zwyczaju schrupać bryłkę węgla drzewnego, która nierzadko była najsmaczniejsza z całego posiłku. Mimo to, tego typu nory cieszyły się w wielu przypadkach zaskakującą popularnością, zapewne z powodu niskich cen jedzenia i wynajmu pokoi. Nie inaczej było w Czerwonym Kogucie, gdzie na każdej kondygnacji, zza złuszczonych drzwi dochodziły odgłosy chrapania lub bardziej aktywnych sposobów spędzania nocy. Póki co brakowało jedynie sarkań na gryzące opary z zaimprowizowanego laboratorium, to jednak niebawem miało się zmienić.
Klucz zachrobotał w opornym z barku smaru mechanizmie zamka, gdy wybraniec usłyszał jak ktoś idzie po schodach. Odruchowo spojrzał w tamtą stronę i zobaczył wyłaniającą się zza barierki sylwetkę. Było ciemno więc nie poznał jej od razu.
- Proszę pana... - Powiedziała przybyszka.
- Yvonne. - Wybraniec rozpoznał głos. - Masz mi coś do powiedzenia?
- Tak. Ktoś tu był, chyba chciał się włamać do któregoś z pokojów. Akurat szłam z klientem, musieliśmy go spłoszyć.
- Jak wyglądał?
- Nie wiem. Tu jest zbyt ciemno, chyba miał też jakąś chustkę na twarzy. Może to był zwykły złodziej... - Dodała szybko, pod naciskiem świdrującego spojrzenia błyszczących w nieruchomej masce białych oczu.
- Być może. Dobrze, że mówisz. Pamiętaj, by mówić mi o wszystkim co wydaje ci się podejrzane choćby w najmniejszym stopniu. Powiedz mi, Yvonne, czy otrzymałaś przesyłkę?
- Tak.
- Doskonale. Idź teraz. - Zakomenderował von Preuss, po czym sam wszedł do pokoju, zostawiając kobietę na korytarzu. Zaryglował za sobą drzwi, zapalił stojącą na szafce świeczkę i zaczął badać swoje rzeczy. Wyglądało na to, że były nietknięte. Wybraniec Malala usiadł na łóżku, które zaprotestowało głośnym skrzypnięciem. Dużo myśli kłębiło mu się w głowie, zaczynając od ostatnich wydarzeń, kończąc na wspomnieniach z odległej przeszłości. Minęła chwila, ni je uporządkował. Wyglądało na to, że Duszołap, bo niemal na pewno to on był bezpośrednim sprawcą całego zamieszania na bankiecie przyczynił się mimowolnie do odkrycia tożsamości władców tego miasta. Kolejny element układanki wskoczył na miejsce, choć do ujawnienia całego obrazu było jeszcze daleko. W Mousillon rządziły wampiry, co z resztą wyjaśniałoby podobieństwo tej krainy do Sylvanii, z tą różnicą, że lesista prowincja Imperium została, przynajmniej w teorii, spacyfikowana i od tego czasu podlega innemu księstwu. Z tego co Reinhard wiedział o wampirach, nie różniły się one charakterem od ludzi. Zdarzali się wśród nich szlachetni i honorowi rycerze służący swoimi zdolnościami zwykłym ludziom, ale zdecydowana większość z nich traktowała żywych jak trzodę i źródło rozrywki. To mogłoby wyjaśniać motywację stojącą za zorganizowaniem areny. Może również dlatego madame de Vinteur dała się złapać de Raisowi? Wyłącznie po to, żeby sprawdzić, czy zawodnicy faktycznie dadzą dobre widowisko? Ciekawe, czy te pijawki zdawały sobie również sprawę, z tego że wpuściły do kurnika lisa... I to niejednego.
Choć cała noc zeszła wybrańcowi na przygotowania do walki, to o poranku okazało się, że mówiąc o przedstawicielu Imperium Czarny Rycerz miał na myśli kogoś zgoła innego. Jednak prawdziwym zaskoczeniem było pojawienie się nieznanego nikomu dziwacznego krasnoluda. A przynajmniej kogoś, kto wyglądał jak krasnolud, tylko ubrany w strój z południa Starego Świata, Tilei albo Estalii. Jego pochodzenie miało jednak pozostać zagadką, gdyż miecz o czarnym, lśniącym szkliście ostrzu uciął wszelką szansę na poznanie szczegółów tego osobnika, jednak nie bez pomocy straszliwej, poważnie zmutowanej ręki, w ocenie wybrańca musiała być to mutacja co najmniej czwartego stopnia. To ona była powodem, dla którego ów mężczyzna cały czas chodził w bandażu i rękawicach, a także tego dziwnego napięcia, jakie von Preuss odczuwał w pobliżu manifestacji energii chaosu. Do tego dochodził, co prawdo mocno już znoszony i pozbawiony insygniów, ale charakterystyczny strój operatora Inkwizycji Imperialnej. Jednak na świecie było wielu mutantów, wielu też było poległych łowców, których solidne i funkcjonalne ubrania stanowiły powszechny przedmiot pożądania, kapelusze w szczególności. Wszelkie wątpliwości co do pochodzenia tego mutanta rozwiały się jednak, gdy padł sygnał do rozpoczęcia pojedynku.
Para źrenic czerniących się pośrodku kredowo białych tęczówek pozostawały jedynymi ruchomymi punktami w stalowej płycie maski, kryjącej twarz wybrańca, gdy śledziły ruchy obydwu zawodników. Nie minęło wiele czasu, by Reinhard skupił się na człowieku zwanym Eliotem Lionheartem. Mógł skryć swoją tożsamość za dwa razy grubszą warstwą bandaży, mógł udawać najemnika i przetłumaczyć prawdziwe nazwisko na mało znany język albioński, jednak nie mógł wyrugować stylu walki, rozpoznawalnego jak podpis, przynajmniej tak długo, jak chciał przedstawiać sobą skuteczną siłę bojową.
Gdy patrzał na Eliota, to prawie tak jakby widział siebie samego. A także wielu innych towarzyszy służby, których spotkał. Fakt, każdy wprowadzał większe lub mniejsze modyfikacje do swego fechtunku, tak aby dostosować system do swoich indywidualnych potrzeb, lecz zbyt dużo elementów pozostawała taka sama. Sposób chodzenia, oszczędne, planowane ruchy, postawa mająca ograniczyć przeciwnikowi pole ataku. To wszystko było nie do podrobienia, a zarazem wymagało intensywnych i długotrwałych ćwiczeń, opracowywanych na przestrzeni lat przez najlepszych szermierzy, a także specjalistów od walki bez użycia oręża jakich Oficjum miało do dyspozycji, włączając w to samych Mistrzów Miecza z Hoeth.
Gdy walka dobiegła końca, Eliot jakby nieprzytomny ruszył do niknącego w cieniu wyjścia wiodącego pod trybunami. Reinhard uznał, że również czas się zbierać, zanim zrobi się naprawdę tłoczno. Kiedy dotarł do skraju widowni, na dole ujrzał ich: trójka ludzi Eliota stała tam, wymownie patrząc na wybrańca. W rzeczy samej, mieli kilka spraw do wyjaśnienia.
Azrael niemal zaspał na walkę. Długie dni spędzone w siodle i pod brudną derką dały mu się we znaki, toteż nie miał wyrzutów sumienia, że spał do niemal południa. Gdy wstał, słońce nie stało wysoko na nieboskłonie, albowiem panowała typowa mousillońska pogoda- całkowita szarówa i lekka mgła. Przeto elf nie śpieszył się ze wstaniem. Ociągając się nieco, umył się i ubrał swój czarny, codzienny wams. Zastanawiał się przy tym, czy założyć zbroję. Po chwili namysłu zdecydował się na to.
Zdążył na ostatni akt walki. Anioł Śmierci nawet nie zasiadł, widząc, że pojedynek ma się ku końcowi. Długo wpatrywał się w umierającego, nawet, gdy inni już opuszczali swe miejsca i powracali do codziennych zajęć, a ciało Don Oliwera ściągnięte zostało z piasków areny. Wtedy Azrael jakby powrócił do rzeczywistości i udał się do miasta.
Jakiś czas potem, gdy po dłuższej nieobecności powrócił do zamku, udał się do skrzydła północnego, gdzie, jak mu powiedziano zastanie poszukiwaną przez niego osobę. Gdy już dotarł do odpowiedniej komnaty, zapukał, poprawiając ułożenie swej czarnej peleryny na wyczyszczonej na błysk przez służbę zbroi.
Gdy w drzwiach ukazała się lady de Hane, nie miała uradowanej miny. Można by rzec, że przywitała ona Aniłoła Śmierci ozięble.
- Pani!- rzucił Azrael, nim ta zdołała go zbyć, kłaniając się lekko, po czym wręczył jej ogromny bukiet białych lilii. Zaskoczenie wnet zagościło na twarzy wampirzycy. Nie spodziewała się widocznie takiego zagrania.
- Pani, zechciej mi wybaczyć me impertynenckie zachowanie z wczoraj. Zbrodnia, której dokonałem... Nie byłem sobą! Szaleństwo, które wdarło się w umysły gości musiało i mnie dotknąć, skorom się dopuścił takiego afrontu wobec ciebie, pani...
Wampirzyca uniosła brew.
- To wszystko?
- Pani, słowa nie są wstanie naprawić krzywd, jakich się dopuściłem, lecz rzeknij tylko, a mój miecz jest na twe usługi!
Chciała już coś powiedzieć, lecz w ostatniej chwili zrezygnowała. Przytaknęła tylko głową, wtulając twarz w kwiaty, racząc się ich wonią.
- Zdajesz sobie sprawę z wymowy tych kwiatów, czy to przypadkowy wybór?- spytała. Azrael podniósł głowę i wstał z klęczek.
- Wiem- rzucił krótko, po czym ujął jej dłoń, składając na niej pocałunek. Delikatny i dystyngowany. Wampirzyca nie broniła się. Coś jakby cień uśmiechu zawitał na jej blade usta.
- Do zobaczenia na kolacji, Aniele Śmieci.
Elf ukłonił się jeszcze raz, zanim odszedł. Niemal zdołał wyczuć nienawistne spojrzenie, które dościgało go z cienia. Spojrzenie lorda de Hane.
Zdążył na ostatni akt walki. Anioł Śmierci nawet nie zasiadł, widząc, że pojedynek ma się ku końcowi. Długo wpatrywał się w umierającego, nawet, gdy inni już opuszczali swe miejsca i powracali do codziennych zajęć, a ciało Don Oliwera ściągnięte zostało z piasków areny. Wtedy Azrael jakby powrócił do rzeczywistości i udał się do miasta.
Jakiś czas potem, gdy po dłuższej nieobecności powrócił do zamku, udał się do skrzydła północnego, gdzie, jak mu powiedziano zastanie poszukiwaną przez niego osobę. Gdy już dotarł do odpowiedniej komnaty, zapukał, poprawiając ułożenie swej czarnej peleryny na wyczyszczonej na błysk przez służbę zbroi.
Gdy w drzwiach ukazała się lady de Hane, nie miała uradowanej miny. Można by rzec, że przywitała ona Aniłoła Śmierci ozięble.
- Pani!- rzucił Azrael, nim ta zdołała go zbyć, kłaniając się lekko, po czym wręczył jej ogromny bukiet białych lilii. Zaskoczenie wnet zagościło na twarzy wampirzycy. Nie spodziewała się widocznie takiego zagrania.
- Pani, zechciej mi wybaczyć me impertynenckie zachowanie z wczoraj. Zbrodnia, której dokonałem... Nie byłem sobą! Szaleństwo, które wdarło się w umysły gości musiało i mnie dotknąć, skorom się dopuścił takiego afrontu wobec ciebie, pani...
Wampirzyca uniosła brew.
- To wszystko?
- Pani, słowa nie są wstanie naprawić krzywd, jakich się dopuściłem, lecz rzeknij tylko, a mój miecz jest na twe usługi!
Chciała już coś powiedzieć, lecz w ostatniej chwili zrezygnowała. Przytaknęła tylko głową, wtulając twarz w kwiaty, racząc się ich wonią.
- Zdajesz sobie sprawę z wymowy tych kwiatów, czy to przypadkowy wybór?- spytała. Azrael podniósł głowę i wstał z klęczek.
- Wiem- rzucił krótko, po czym ujął jej dłoń, składając na niej pocałunek. Delikatny i dystyngowany. Wampirzyca nie broniła się. Coś jakby cień uśmiechu zawitał na jej blade usta.
- Do zobaczenia na kolacji, Aniele Śmieci.
Elf ukłonił się jeszcze raz, zanim odszedł. Niemal zdołał wyczuć nienawistne spojrzenie, które dościgało go z cienia. Spojrzenie lorda de Hane.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Pomimo tego, że wciąż była niewyspana, Denethrill wstała jeszcze przed świtem. Przed zaśnięciem zdążyła przygotować magiczny alarm, pozwalający jej zarówno przygotować się przed walką jak i nie spóźnić się na nią. Oczywiście nie miała zamiaru paradować w swojej sukni z poprzedniego wieczoru, ale też nie chciała, by widziano ją w szacie przygotowanej bezpośrednio na walki na arenie. Wybrała strój bliski temu, którego używała w podróży, tak żeby każdy wciąż wiedział kim tutaj jest na tym turnieju, ale bez zbędnej krzykliwości. Gdy już była gotowa ruszyła na miejsce pierwszego starcia. Chętnych na obejrzenie widowiska było naprawdę dużo, toteż usiadła gdziekolwiek, byle dobrze widzieć zmagania. Wciąż nie wiedziała, kto będzie walczył po raz pierwszy, ale biorąc pod uwagę to, że chciała być tą jedyną, która przeżyje turniej, los dzisiaj walczących zawodników był jej obojętny. Tak jak i całej reszty. Rogi rozbrzmiały, widownia wydała okrzyk zadowolenia, a para walcząca jako pierwsza, weszła na piaski areny. Był to jeden z ludzi, przewodniczący sporej kompanii, od których wszystkich Denethrill wyczuwała jakąś manifestację chaosu. Miał walczyć z krasnoludem, którego jednak nie widziała do tej pory, ani razu a przynajmniej nie zauważyła. Kto by zwracał uwagę na wszystkich tych karzełków. Chociaż ten akurat dosyć się wyróżniał, przede wszystkim swoim ubiorem. Rozległ się huk wystrzału z krasnoludzkiego muszkietu i usłyszała obok siebie głos.
- U ciebie wszystko w porządku? – Zapytał Zarthyon siadając obok niej, chociaż mogła przysiąc, że przed chwilą był tu wyjątkowo gruby człowiek.
- A co miałoby być nie tak?
- No nie wiem, może armia szkieletów, przy pomocy której nasz Czarny Rycerz utrzymuje jako taki porządek?
- Nie rozśmieszaj mnie, to tylko odrobina magii. – Skłamała czarodziejka widząc wczoraj możliwości tej odrobiny magii.
Zarthyon wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że nie ma na ten temat żadnego pojęcia.
- To raczej ja powinnam się zapytać, co z tobą. – Uśmiechnęła się wrednie Denethrill. – Może spędziłeś noc pod jakimś stołem?
- Poradziłem sobie. – Odpowiedział gwardzista nie zwracając uwagi na zaczepkę, ani nie mając zamiaru rozwinąć myśli.
Denethrill z powrotem skupiła się na walce, chcąc jak najwięcej dowiedzieć się o potencjalnym przeciwniku.
- Te szpony, to nie może być nowy nabytek. – Wtrącił Zarthyon. – Gdyby tak było, stanowiłyby raczej utrudnienie. A ten człowiek radzi sobie z tą ręką doskonale. Jest zdecydowanie szybsza od tej trzymającą miecz i nie mam na myśli jego drugiej ręki. Tylko każdego, kto chciałby z nim walczyć przy pomocy konwencjonalnej broni. Pamiętaj o tym.
- Myślisz, że nie potrafię tego dostrzec sama? – Odpowiedziała zła czarodziejka w momencie, kiedy wspomniana mutacja zacisnęła się na gardle krasnoluda.
- A potrafisz dostrzec w jaki sposób bezpośrednia atakuje mieczem? Tam nie ma miejsca na finezję, a sam styl jest bardzo charakterystyczny dla pewnej grupy ludzi. – Odpowiedziała mu cisza, którą pozwolił sobie przez chwilę podtrzymać na złość czarodziejce. – Inkwizytorów.
- Nie ważne, już po wszystkim. – Wstała i zostawiła gwardzistę za sobą, mając dość jego towarzystwa.
Wychodząc zobaczyła na końcu korytarza trojkę ludzi właśnie z grupy inkwizytora, który dopiero, co wygrał swoja walkę. Szybko cofnęła się za słup i rzuciła zaklęcie, stając się nie tyle niewidzialna co cieniem, zlewającym się z otoczeniem. Obawiała się, że ta trójka również może być dotknięta różnymi mutacjami, co znacząco zwiększało prawdopodobieństwo wykrycia, ale bardzo ją ciekawiło, na co mogą tutaj czekać tacy ludzie. Odpowiedzią była postać Reinharda, co tylko pobudziło ją ciekawość. Jaki interes mogą mieć inkwizytorzy do wybrańca chaosu.
- U ciebie wszystko w porządku? – Zapytał Zarthyon siadając obok niej, chociaż mogła przysiąc, że przed chwilą był tu wyjątkowo gruby człowiek.
- A co miałoby być nie tak?
- No nie wiem, może armia szkieletów, przy pomocy której nasz Czarny Rycerz utrzymuje jako taki porządek?
- Nie rozśmieszaj mnie, to tylko odrobina magii. – Skłamała czarodziejka widząc wczoraj możliwości tej odrobiny magii.
Zarthyon wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że nie ma na ten temat żadnego pojęcia.
- To raczej ja powinnam się zapytać, co z tobą. – Uśmiechnęła się wrednie Denethrill. – Może spędziłeś noc pod jakimś stołem?
- Poradziłem sobie. – Odpowiedział gwardzista nie zwracając uwagi na zaczepkę, ani nie mając zamiaru rozwinąć myśli.
Denethrill z powrotem skupiła się na walce, chcąc jak najwięcej dowiedzieć się o potencjalnym przeciwniku.
- Te szpony, to nie może być nowy nabytek. – Wtrącił Zarthyon. – Gdyby tak było, stanowiłyby raczej utrudnienie. A ten człowiek radzi sobie z tą ręką doskonale. Jest zdecydowanie szybsza od tej trzymającą miecz i nie mam na myśli jego drugiej ręki. Tylko każdego, kto chciałby z nim walczyć przy pomocy konwencjonalnej broni. Pamiętaj o tym.
- Myślisz, że nie potrafię tego dostrzec sama? – Odpowiedziała zła czarodziejka w momencie, kiedy wspomniana mutacja zacisnęła się na gardle krasnoluda.
- A potrafisz dostrzec w jaki sposób bezpośrednia atakuje mieczem? Tam nie ma miejsca na finezję, a sam styl jest bardzo charakterystyczny dla pewnej grupy ludzi. – Odpowiedziała mu cisza, którą pozwolił sobie przez chwilę podtrzymać na złość czarodziejce. – Inkwizytorów.
- Nie ważne, już po wszystkim. – Wstała i zostawiła gwardzistę za sobą, mając dość jego towarzystwa.
Wychodząc zobaczyła na końcu korytarza trojkę ludzi właśnie z grupy inkwizytora, który dopiero, co wygrał swoja walkę. Szybko cofnęła się za słup i rzuciła zaklęcie, stając się nie tyle niewidzialna co cieniem, zlewającym się z otoczeniem. Obawiała się, że ta trójka również może być dotknięta różnymi mutacjami, co znacząco zwiększało prawdopodobieństwo wykrycia, ale bardzo ją ciekawiło, na co mogą tutaj czekać tacy ludzie. Odpowiedzią była postać Reinharda, co tylko pobudziło ją ciekawość. Jaki interes mogą mieć inkwizytorzy do wybrańca chaosu.
Ishwald kiwnął pozostałej dwójce aby odeszli, ci nadal nie wiedząc co kombinuje vive-kapian po prostu zniknęli za zakrętem. Albionos stanął na środku korytarza był tam teraz tylko on i Reinhard. Po chwili Ishwald skłonił głowę na znak powitania, kiedy uniósł czoło do góry przemówił:
- Ishwald Rainsteel, vice-kapitan Wyklętej Kompanii, dawniej przedstawiciel Świętego Oficjum, Inkwizytor na usługach imperium, porucznik w kompani egzekucyjnej Czarnego Zamku- Albinos mówił otwarcie nie miał nic do ukrycia, nie chodziło tu o żadne podchody prędzej czy później i tak wszystko wyjdzie na jaw. von Preuss należał do najlepszych ludzi którymi mógł się pochwalić Czarny Zamek. A zważywszy że w kompanii są takie osoby jak Ygred sekret długo nie pozostanie sekretem- Jak mnie mam trafiłem dobrze, Reinhard von Preuss- Eliot i Ishwald spędził masę czasu upewniając się co do słuszności swojej teorii, ale kilka rzeczy między innymi Gotterdammerungen oraz informacje ze starych akt oraz książki opisującą dzieje areny w Spiżowej Cytadeli pozwoliły rozwiać wątpliwości.. do tego Rainsteel był stanie dojrzeć prawdziwą naturę von Preussa, wszystko dzięki mutacji którą otrzymał. Według klasyfikacji inkwizycji, mieściła by się ona wysoko na liście. Jednak miało to też swoje minusy, krew zaczęła już pomału wyciekać z oczodołu Ishwalda zmuszając do do ponownego ubrania opaski. Całe szczęście oka cały czas znajdowało się pod białą grzywką, mimo to wprawne spojrzenie Reinharda mogło coś dostrzec.. a łowca renegat na pewno wyczuł zawirowania w wiatrach magii- Nie mam zły zamiarów..żaden z nas nie ma- rzucił Ishwald kontynuując wypowiedź- Eliot chciał by się z panem widzieć i ustalić kilka spraw. Pojawił by się osobiście jednak kilka czynników temu przeszkodziło- Wtedy też Rainsteel poczuł a wręcz dostrzegł ruch wiatrów magii, Reinhard za pewnie poczuł to samo.
- Ishwald Rainsteel, vice-kapitan Wyklętej Kompanii, dawniej przedstawiciel Świętego Oficjum, Inkwizytor na usługach imperium, porucznik w kompani egzekucyjnej Czarnego Zamku- Albinos mówił otwarcie nie miał nic do ukrycia, nie chodziło tu o żadne podchody prędzej czy później i tak wszystko wyjdzie na jaw. von Preuss należał do najlepszych ludzi którymi mógł się pochwalić Czarny Zamek. A zważywszy że w kompanii są takie osoby jak Ygred sekret długo nie pozostanie sekretem- Jak mnie mam trafiłem dobrze, Reinhard von Preuss- Eliot i Ishwald spędził masę czasu upewniając się co do słuszności swojej teorii, ale kilka rzeczy między innymi Gotterdammerungen oraz informacje ze starych akt oraz książki opisującą dzieje areny w Spiżowej Cytadeli pozwoliły rozwiać wątpliwości.. do tego Rainsteel był stanie dojrzeć prawdziwą naturę von Preussa, wszystko dzięki mutacji którą otrzymał. Według klasyfikacji inkwizycji, mieściła by się ona wysoko na liście. Jednak miało to też swoje minusy, krew zaczęła już pomału wyciekać z oczodołu Ishwalda zmuszając do do ponownego ubrania opaski. Całe szczęście oka cały czas znajdowało się pod białą grzywką, mimo to wprawne spojrzenie Reinharda mogło coś dostrzec.. a łowca renegat na pewno wyczuł zawirowania w wiatrach magii- Nie mam zły zamiarów..żaden z nas nie ma- rzucił Ishwald kontynuując wypowiedź- Eliot chciał by się z panem widzieć i ustalić kilka spraw. Pojawił by się osobiście jednak kilka czynników temu przeszkodziło- Wtedy też Rainsteel poczuł a wręcz dostrzegł ruch wiatrów magii, Reinhard za pewnie poczuł to samo.
Ostatnio zmieniony 16 lis 2014, o 22:52 przez Rogal700, łącznie zmieniany 1 raz.
WoCH W.19/R.9/P.7
Razem:35
Razem:35