ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
Ishwald uśmiechnął się opierając o potężny miecz, nadal zmęczenie wypełniało każdą część jego ciała.
- A więc tu mamy naszą anomalie- rzucił łowca- Powinienem już dziękować, czy mam na razie poczekać?
***
Eliot przerąbał kolejnego ze zbirów, po szybkim uderzeniu zawodnicy przejęli główną salę. Kolejnym posunięciem, będzie zapuszczenie się w głąb całego kompleksu. Lionheart jeszcze raz rozejrzał się po całym pomieszczeniu, już tutaj było słychać głosy dochodzące z dołu. W głowię łowcy urodził się plan.
- Anna, Hans zostajecie ze mną- rzucił krótko- Helbrechcie zabierz resztę i zejdźcie na dół, sygnał standardowy- dodał po chwili.
- Czyli skaczecie?- rzucił inkwizytor-siepacz
- Taki mam zamiar.
- A więc tu mamy naszą anomalie- rzucił łowca- Powinienem już dziękować, czy mam na razie poczekać?
***
Eliot przerąbał kolejnego ze zbirów, po szybkim uderzeniu zawodnicy przejęli główną salę. Kolejnym posunięciem, będzie zapuszczenie się w głąb całego kompleksu. Lionheart jeszcze raz rozejrzał się po całym pomieszczeniu, już tutaj było słychać głosy dochodzące z dołu. W głowię łowcy urodził się plan.
- Anna, Hans zostajecie ze mną- rzucił krótko- Helbrechcie zabierz resztę i zejdźcie na dół, sygnał standardowy- dodał po chwili.
- Czyli skaczecie?- rzucił inkwizytor-siepacz
- Taki mam zamiar.
WoCH W.19/R.9/P.7
Razem:35
Razem:35
Wystarczył rzut oka, by Azrael zorientował się, że nie jest dobrze. Co prawda wygrywali walkę, bez większego oporu ścigając i zarzynając kolejnych grzeszników, którzy wzięci z zaskoczenia nie zdołali postawić zaciekłego oporu. Problem był inny.
Były to lokalne szumowiny, wynajęte za garść miedziaków do najprostszych robót. Żaden z nich nie znał imienia tego, co im płacił. Byłoby cudem, gdyby potrafili go opisać.
Ścinając ogorzałego mężczyznę o wyglądzie marynarza, Anioł Śmierci nie zwrócił nawet uwagi na agonalne krzyki. Odwrócenie uwagi- nic więcej...
Wybiegł z magazynu, rozpłatując dwóch ludzi, którzy próbowali go zatrzymać, dwoma płynnymi cięciami. Trop stygł, a poszlaki wymykały się z rąk. Nie miał skrupułów- pozostała kompania to było aż nadto, by wykończyć wszystkich oprychów.
Nikt nie kręcił się na zewnątrz, zupełnie nikt. To samo zauważył przed atakiem. Czy ktoś umyślnie opróżnił port przed całym zajściem? A może jeszcze wcześniej?
Pytania. Wciąż nowe pytania. Żadnych odpowiedzi.
Pierwsze krople deszczu kapnęły na ithilmarowe blachy, rosząc brudny bruk czystą wodą. Azrael spojrzał w górę, na bladą poświatę pioruna, który błysnął po nieboskłonie opatulonym gęstą warstwą chmur. Wrzaski umierających nieco przycichły, co oznaczało, że Eliot i towarzystwo kończą robotę. Krew z rozciętych tętnic chlusnęła na brudną szybę magazynu.
Bez odpowiedzi... A może zadawał niewłaściwe pytania? Pionki zostały rozstawione, lecz okazywało się, że więcej graczy próbuje zgarnąć pulę.
Kawałki puzzli z oddalonych od siebie krańców....
Zmrużył oczy przy kolejnym grzmocie. Głowa go bolała. Odetchnął głębiej wilgotnym powietrzem pełnym przykrych, portowych woni, nie tak różnych od przykrych, miejskich woni.
Postąpił krok do przodu i usłyszał chrzęst tłuczonego szkła pod pancernym butem. Zatrzymał się i spojrzał w dół. Uniósł przedmiot do oczu, by lepiej mu się przyjrzeć.
Wiadomość. Zaproszenie...
Były to lokalne szumowiny, wynajęte za garść miedziaków do najprostszych robót. Żaden z nich nie znał imienia tego, co im płacił. Byłoby cudem, gdyby potrafili go opisać.
Ścinając ogorzałego mężczyznę o wyglądzie marynarza, Anioł Śmierci nie zwrócił nawet uwagi na agonalne krzyki. Odwrócenie uwagi- nic więcej...
Wybiegł z magazynu, rozpłatując dwóch ludzi, którzy próbowali go zatrzymać, dwoma płynnymi cięciami. Trop stygł, a poszlaki wymykały się z rąk. Nie miał skrupułów- pozostała kompania to było aż nadto, by wykończyć wszystkich oprychów.
Nikt nie kręcił się na zewnątrz, zupełnie nikt. To samo zauważył przed atakiem. Czy ktoś umyślnie opróżnił port przed całym zajściem? A może jeszcze wcześniej?
Pytania. Wciąż nowe pytania. Żadnych odpowiedzi.
Pierwsze krople deszczu kapnęły na ithilmarowe blachy, rosząc brudny bruk czystą wodą. Azrael spojrzał w górę, na bladą poświatę pioruna, który błysnął po nieboskłonie opatulonym gęstą warstwą chmur. Wrzaski umierających nieco przycichły, co oznaczało, że Eliot i towarzystwo kończą robotę. Krew z rozciętych tętnic chlusnęła na brudną szybę magazynu.
Bez odpowiedzi... A może zadawał niewłaściwe pytania? Pionki zostały rozstawione, lecz okazywało się, że więcej graczy próbuje zgarnąć pulę.
Kawałki puzzli z oddalonych od siebie krańców....
Zmrużył oczy przy kolejnym grzmocie. Głowa go bolała. Odetchnął głębiej wilgotnym powietrzem pełnym przykrych, portowych woni, nie tak różnych od przykrych, miejskich woni.
Postąpił krok do przodu i usłyszał chrzęst tłuczonego szkła pod pancernym butem. Zatrzymał się i spojrzał w dół. Uniósł przedmiot do oczu, by lepiej mu się przyjrzeć.
Wiadomość. Zaproszenie...
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Ishwald uśmiechnął się opierając o potężny miecz, nadal zmęczenie wypełniało każdą część jego ciała.
- A więc tu mamy naszą anomalie- rzucił łowca- Powinienem już dziękować, czy mam na razie poczekać?
Denethrill nie była wcale mniej zaskoczona widokiem inkwizytora.
- Możesz w ogóle nie dziękować. – Odparła czarodziejka. – Nie planowałam tego, a do tego wciąż mamy wiele do zrobienia.
- Racja. – Stęknął Ishwald stękając i łapiąc się za brzuch.
Przez prowizoryczny opatrunek przeciekała krew.
- Nie dam rady na szybko tego wyleczyć. – Wskazała mu, żeby zdjął bandaż. – Przypalenie musi wystarczyć.
Przy pomocy magii, łatwo mogła kontrolować ilość przepływającego ognia i bez zbędnych oparzeń przypaliła ranę. Łowca nie dał żadnego znaku bólu i wkrótce byli gotowi.
- Możemy iść czy masz tutaj coś jeszcze do załatwienia? – Zapytała Denethrill
- Trzymali tu nasz ekwipunek, wziąłem wszystko, co niezbędne poza jednym. – Wskazał na olbrzymi młot, większy od niej samej stojący w kącie. – To broń Ygreda.
Elfka zamyśliła się przez chwilę, kalkulując czy warto przejmować się młotkiem jednego z ludzi Eliota. Ostatecznie stwierdziła, że nie powinien być to zbyt duży problem. Skoncentrowała się na przedmiocie i przy pomocy telekinezy uniosła go przed sobą.
- Nieźle. – Mruknął Ishwald. – Możemy iść.
- Ty prowadź. Jeśli mamy zamiar pomóc pozostałym to tam skąd przyszłam droga jest dla mnie zamknięta.
- Dlaczego?
- Nie wiem. – Odpowiedziała wzruszając ramionami. – Ale jest.
Łowca nie drążył dalej tematu, tylko ruszył tak szybko na ile pozwalał mu jego aktualny stan. W kryjówce dało się słyszeć zamieszanie, przypuszczalnie odgłosy walki.
- To pewnie nasi. – Zauważył Ishwald. - Najwyraźniej Elina zdołała uciec i wezwała posiłki. Przygotuj się za chwilę będziemy tam gdzie trzymają von Preussa i resztę.
Od pojmanych dzieliły ich już tylko grube metalowe drzwi z solidnymi okuciami. Na szczęście młot, który prowadziła przed sobą również wyglądał solidnie.
- Odsuń się. – Rozkazała inkwizytorowi.
Poprzez przepływ magii, zamachnęła młotem po kolei rozbijając wszystkie zawiasy. Po ostatnim uderzeniu, już ledwo trzymające się drzwi opadły przed ich stopami. Teraz miała zacząć się walka z prawdziwym przeciwnikiem.
- A więc tu mamy naszą anomalie- rzucił łowca- Powinienem już dziękować, czy mam na razie poczekać?
Denethrill nie była wcale mniej zaskoczona widokiem inkwizytora.
- Możesz w ogóle nie dziękować. – Odparła czarodziejka. – Nie planowałam tego, a do tego wciąż mamy wiele do zrobienia.
- Racja. – Stęknął Ishwald stękając i łapiąc się za brzuch.
Przez prowizoryczny opatrunek przeciekała krew.
- Nie dam rady na szybko tego wyleczyć. – Wskazała mu, żeby zdjął bandaż. – Przypalenie musi wystarczyć.
Przy pomocy magii, łatwo mogła kontrolować ilość przepływającego ognia i bez zbędnych oparzeń przypaliła ranę. Łowca nie dał żadnego znaku bólu i wkrótce byli gotowi.
- Możemy iść czy masz tutaj coś jeszcze do załatwienia? – Zapytała Denethrill
- Trzymali tu nasz ekwipunek, wziąłem wszystko, co niezbędne poza jednym. – Wskazał na olbrzymi młot, większy od niej samej stojący w kącie. – To broń Ygreda.
Elfka zamyśliła się przez chwilę, kalkulując czy warto przejmować się młotkiem jednego z ludzi Eliota. Ostatecznie stwierdziła, że nie powinien być to zbyt duży problem. Skoncentrowała się na przedmiocie i przy pomocy telekinezy uniosła go przed sobą.
- Nieźle. – Mruknął Ishwald. – Możemy iść.
- Ty prowadź. Jeśli mamy zamiar pomóc pozostałym to tam skąd przyszłam droga jest dla mnie zamknięta.
- Dlaczego?
- Nie wiem. – Odpowiedziała wzruszając ramionami. – Ale jest.
Łowca nie drążył dalej tematu, tylko ruszył tak szybko na ile pozwalał mu jego aktualny stan. W kryjówce dało się słyszeć zamieszanie, przypuszczalnie odgłosy walki.
- To pewnie nasi. – Zauważył Ishwald. - Najwyraźniej Elina zdołała uciec i wezwała posiłki. Przygotuj się za chwilę będziemy tam gdzie trzymają von Preussa i resztę.
Od pojmanych dzieliły ich już tylko grube metalowe drzwi z solidnymi okuciami. Na szczęście młot, który prowadziła przed sobą również wyglądał solidnie.
- Odsuń się. – Rozkazała inkwizytorowi.
Poprzez przepływ magii, zamachnęła młotem po kolei rozbijając wszystkie zawiasy. Po ostatnim uderzeniu, już ledwo trzymające się drzwi opadły przed ich stopami. Teraz miała zacząć się walka z prawdziwym przeciwnikiem.
Jako pierwsze z masy gęstej, oślepiającej ciemności wyłaniać się zaczęły drobne punkciki światła, stopniowo krystalizując się w kontury, te zaś przechodziły w wyostrzające się z każdą chwilą, całkiem realne już przedmioty i osoby. Dwie z nich stały centralnie na środku. Gdy wzrok odzyskał pełną ostrość, Reinhard rozpoznał w stojącym na przeciw niego niepozornym, żylastym, rachitycznym wręcz człowieku inkwizytora z Ordo Xenos, Ferrego van Helghasta, którego i tak już wąskie usta ścisnęły się jeszcze bardziej we wrednym grymasie. "Więc jednak to się dzieje naprawdę... Jak to możliwe, że się dałem na to nabrać? Nie ufać nikomu, wbijałem to każdemu do łba." W towarzystwie van Helghasta był jeszcze drugi mężczyzna, o czarnej starannie przystrzyżonej brodzie, ubrany w biało złote, luźne szaty, kryjący swą tożsamość za parą okrągłych okularów o czarnych szkłach. Bez wątpienia był hierofantą, to on musiał oślepić i obezwładnić renegatów, przykładając się w kluczowym stopniu do ich obecnego położenia. A nie było ono korzystne. Reinhard widział już wystarczająco dużo inkwizytorów przy pracy, by wiedzieć, dokąd to zmierza. W dodatku szybko przekonał się, że jest unieruchomiony i to solidnie, gdy spróbował wstać i zlikwidować czarodzieja nim ten zdążyłby zapanować nad magicznym wiatrem. Z metalowymi splotami liny, która go krępowała faktycznie nie było sensu walczyć. Absolutnie żadnego.
Jedyne co pozostało, to rozmawiać, grać na zwłokę. Właściwie dobrany dobór słów sprowokował Ferrego do wygadania się. Wyglądało na to, że on i jego ludzie nie służą tylko i wyłącznie Oficjum. Owszem, nie raz zdarzało się, że agent inkwizycji potrafił nawet przez całe lata pozostawać na służbie u jakiegoś oligarchy aby pozyskać jego zaufanie i zagłębić się w struktury. Tym razem, jak podpowiadała wybrańcowi intuicja, było inaczej. Dalsze wypowiedzi van Helghasta zdawały się potwierdzać to podejrzenie. Szczególnie ciekawe wydało się Reinhardowi to, że operatorzy Ordo Xenos chcą wykorzystać jego zdolności oraz albinosa do wykrycia prawdziwego źródła nekromancji w mieście. Rzeczywiście, Czarny Rycerz był przesiąknięty energią chaosu, lecz był to tak naprawdę następny z siepaczy, rozległej sieci niewiele wartych blotek mających służyć za zasłonę dymną. W przeciwnym razie rozwiązanie byłoby zbyt proste. A rozwiązania nie były proste. Nigdy.
Wyglądało na to, że jedynym wyjściem z sytuacji było przystanie na propozycję pracy dla Ferrego, a w dalszej perspektywie zlikwidowanie go. Zupełnie, jakby van Helghast poczuł się zbyt pewny siebie, na tyle, żeby zmusić do posłuszeństwa siłę, która przekracza jego własną. Mając za sobą służbę w Ordo Malleus, wybraniec Malala nie raz miał okazję zobaczyć na własne oczy co działo się z alchemikami i czarodziejami, którzy przecenili własne zdolności i postanowili nagiąć do posłuszeństwa moce, których nie byli w stanie kontrolować. Czyżby Ferre uległ chęci posiadania ujarzmionego wybrańca chaosu, którego nadrzędnym celem jest walka z chaosem właśnie? Już miał przystać na propozycję, gdyby nie nagła pyskówka białowłosego jeńca. "Cóż, można i tak... Koniec końców, miało dojść do przemocy." Pomyślał Reinhard, gdy Kislevitka wyrwała się inkwizycyjnym siepaczom i uciekła na ulicę. Ostatecznie los towarzyszy niedoli był wybrańcowi obojętny, jako że dotknięci byli skazą chaosu. Gdyby nie to, ze byli towarzyszami uczestnika areny i mogli okazać się przydatni w spowodowaniu dalszych masakr sług mrocznych bogów pewnie sam by ich pozabijał przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nie przejął się więc, gdy dwóch członków Orszaku Inkwizycyjnego, z czego jeden, jak spostrzegł łowca-renegat, pokrywał się z opisem domniemanego włamywacza, o którym wspominała Yvonne, wywlokło hardego mutanta na rozkaz kipiącego ze złości i frustracji van Helghasta. W pomieszczeniu, nie licząc Norsmena i zneutralizowanych siepaczy, został teraz tylko on, Ferre i hierofanta.
- I co teraz? Zostawisz mnie na koniec? Czy dasz sobie spokój? - Zagadał von Preuss. Ferre milczał, ważąc słowa. Widać, że był zdenerwowany, zaś Reinhard postanowił to bezlitośnie wykorzystać, jak również to, że nie miał zakneblowanych ust. Ludzie z Ordo Xenos byli ekspertami w ściganiu i likwidacji nieludzi, to jednak było coś innego niż nawalanie z pistoletów do potworów czy handlarzy kontrabandą. - Nie odpowiesz? Czyżby komuś grunt osuwał się pod nogami?
- Ależ odpowiem. Mam swoje sposoby. Nie łudź się, że te absurdalnie wielkie blachy zapewnią jakąkolwiek ochronę wobec nich.
- Co zamierzasz, w takim razie? Czyżbyś zapomniał, że zbroi chaosu, którą mam przyjemność nosić, nie da się zdjąć?
- Tym lepiej, nie będzie czuć swądu spalenizny. - Wycedził Ferre. Wybraniec tylko prychnął z pogardą.
- Mówiłeś, że znasz moje akta, całą biografię. Musi więc być ci wiadome, że w tym pancerzu przetrwałem pożar budynku. Niczym raczej mnie na tym zadupiu nie zaskoczysz, wątpię też, byś miał do dyspozycji również złotego czarodzieja... - Wtedy niespodziewanie van Helghastowi poprawił się humor, a na twarzy zagościł triumfalny uśmiech.
- Doskonale wiem o Marienburgu. W końcu to moje rodzinne miasto, znam doskonale jego mieszkańców, w tym pewną pyzatą blondyneczkę. - Oczy Reinharda zwęziły się. - Tak, tak... Ilsa Chevron, po utracie swojego przełożonego w tajemniczych okolicznościach opuściła przejęty po nim posterunek i... To jest najlepsze: idzie prosto do nas!
- Blefujesz. Ona nie żyje. - Wykrztusił głuchym tonem Reinhard. - Odkryła moją tożsamość. Walczyliśmy. Ja... Ją zabiłem. - To była oczywiście jawna bzdura, ale musiał podtrzymać rozmowę, ciągnąć tamtego za język i zatrzymać go tu, na miejscu.
- Ależ nie. To ty blefujesz, i to słabo. Ale nie martw się. Twoja ukochana uczennica ma się dobrze, no może za wyjątkiem złamanej nogi i urazu kręgosłupa, ale trzyma się dzielnie. Nic jej nie grozi, póki co. Ale wystarczy, żeby wysłać wiadomość do właściwej osoby...
- Sukinsynu. Nawet się nie waż. - Wycedził z wściekłością wybraniec.
- Nie zamierzam. Nie odmówię sobie tej przyjemności. I zrobisz, jak każę. Pozostali też - tu kiwnął na Ygreda. - Ty sam tego dopilnujesz. Gdybym nie mógł cię kontrolować, nie próbowałby zmusić cię do posłuszeństwa. Nie jestem idiotą, von Preuss.
- Ilsa... Jest gotowa poświęcić życie na służbie. Tak została wyszkolona. Do poświęcenia, tak jak i ja. - Ferre zaśmiał się sucho.
- Myślisz, że nie wiemy... Co się tam działo u was, w Suiddock, w noc gdy odszedłeś. Mieszkańcy jeszcze chyba do dziś opowiadają, jak chałupa się trzęsła i obrazki spadały ze ścian. No tak. Sam przecież nie masz nic do stracenia, zapisałeś się w końcu na tę całą arenę. Ciebie osobiście nie można zastraszyć czy zmusić do posłuszeństwa. Mówisz o poświęceniu? A czy ją też poświęcisz? Następną osobę? Ty przecież źle znosisz takie straty. Czyżby komuś osuwał się grunt pod nogami? - Reinhard milczał. W pomieszczeniu rozbrzmiewały teraz jedynie hałasy z dołu, przytłumione przez drzwi i strop. Ferre skrzywił się pod nosem. - Rozkręcili się. Chłopcy. - Podszedł do niewielkiego okna, skąd dochodziły już odgłosy ulicznych zamieszek. - Wygląda na to, że chłopak miał rację. Zawodnicy tu idą. A to znaczy, że czas na nas. - Kiwnął na hierofantę w ciemnych okularach i obaj opuścili pomieszczenie.
Jedyne co pozostało, to rozmawiać, grać na zwłokę. Właściwie dobrany dobór słów sprowokował Ferrego do wygadania się. Wyglądało na to, że on i jego ludzie nie służą tylko i wyłącznie Oficjum. Owszem, nie raz zdarzało się, że agent inkwizycji potrafił nawet przez całe lata pozostawać na służbie u jakiegoś oligarchy aby pozyskać jego zaufanie i zagłębić się w struktury. Tym razem, jak podpowiadała wybrańcowi intuicja, było inaczej. Dalsze wypowiedzi van Helghasta zdawały się potwierdzać to podejrzenie. Szczególnie ciekawe wydało się Reinhardowi to, że operatorzy Ordo Xenos chcą wykorzystać jego zdolności oraz albinosa do wykrycia prawdziwego źródła nekromancji w mieście. Rzeczywiście, Czarny Rycerz był przesiąknięty energią chaosu, lecz był to tak naprawdę następny z siepaczy, rozległej sieci niewiele wartych blotek mających służyć za zasłonę dymną. W przeciwnym razie rozwiązanie byłoby zbyt proste. A rozwiązania nie były proste. Nigdy.
Wyglądało na to, że jedynym wyjściem z sytuacji było przystanie na propozycję pracy dla Ferrego, a w dalszej perspektywie zlikwidowanie go. Zupełnie, jakby van Helghast poczuł się zbyt pewny siebie, na tyle, żeby zmusić do posłuszeństwa siłę, która przekracza jego własną. Mając za sobą służbę w Ordo Malleus, wybraniec Malala nie raz miał okazję zobaczyć na własne oczy co działo się z alchemikami i czarodziejami, którzy przecenili własne zdolności i postanowili nagiąć do posłuszeństwa moce, których nie byli w stanie kontrolować. Czyżby Ferre uległ chęci posiadania ujarzmionego wybrańca chaosu, którego nadrzędnym celem jest walka z chaosem właśnie? Już miał przystać na propozycję, gdyby nie nagła pyskówka białowłosego jeńca. "Cóż, można i tak... Koniec końców, miało dojść do przemocy." Pomyślał Reinhard, gdy Kislevitka wyrwała się inkwizycyjnym siepaczom i uciekła na ulicę. Ostatecznie los towarzyszy niedoli był wybrańcowi obojętny, jako że dotknięci byli skazą chaosu. Gdyby nie to, ze byli towarzyszami uczestnika areny i mogli okazać się przydatni w spowodowaniu dalszych masakr sług mrocznych bogów pewnie sam by ich pozabijał przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nie przejął się więc, gdy dwóch członków Orszaku Inkwizycyjnego, z czego jeden, jak spostrzegł łowca-renegat, pokrywał się z opisem domniemanego włamywacza, o którym wspominała Yvonne, wywlokło hardego mutanta na rozkaz kipiącego ze złości i frustracji van Helghasta. W pomieszczeniu, nie licząc Norsmena i zneutralizowanych siepaczy, został teraz tylko on, Ferre i hierofanta.
- I co teraz? Zostawisz mnie na koniec? Czy dasz sobie spokój? - Zagadał von Preuss. Ferre milczał, ważąc słowa. Widać, że był zdenerwowany, zaś Reinhard postanowił to bezlitośnie wykorzystać, jak również to, że nie miał zakneblowanych ust. Ludzie z Ordo Xenos byli ekspertami w ściganiu i likwidacji nieludzi, to jednak było coś innego niż nawalanie z pistoletów do potworów czy handlarzy kontrabandą. - Nie odpowiesz? Czyżby komuś grunt osuwał się pod nogami?
- Ależ odpowiem. Mam swoje sposoby. Nie łudź się, że te absurdalnie wielkie blachy zapewnią jakąkolwiek ochronę wobec nich.
- Co zamierzasz, w takim razie? Czyżbyś zapomniał, że zbroi chaosu, którą mam przyjemność nosić, nie da się zdjąć?
- Tym lepiej, nie będzie czuć swądu spalenizny. - Wycedził Ferre. Wybraniec tylko prychnął z pogardą.
- Mówiłeś, że znasz moje akta, całą biografię. Musi więc być ci wiadome, że w tym pancerzu przetrwałem pożar budynku. Niczym raczej mnie na tym zadupiu nie zaskoczysz, wątpię też, byś miał do dyspozycji również złotego czarodzieja... - Wtedy niespodziewanie van Helghastowi poprawił się humor, a na twarzy zagościł triumfalny uśmiech.
- Doskonale wiem o Marienburgu. W końcu to moje rodzinne miasto, znam doskonale jego mieszkańców, w tym pewną pyzatą blondyneczkę. - Oczy Reinharda zwęziły się. - Tak, tak... Ilsa Chevron, po utracie swojego przełożonego w tajemniczych okolicznościach opuściła przejęty po nim posterunek i... To jest najlepsze: idzie prosto do nas!
- Blefujesz. Ona nie żyje. - Wykrztusił głuchym tonem Reinhard. - Odkryła moją tożsamość. Walczyliśmy. Ja... Ją zabiłem. - To była oczywiście jawna bzdura, ale musiał podtrzymać rozmowę, ciągnąć tamtego za język i zatrzymać go tu, na miejscu.
- Ależ nie. To ty blefujesz, i to słabo. Ale nie martw się. Twoja ukochana uczennica ma się dobrze, no może za wyjątkiem złamanej nogi i urazu kręgosłupa, ale trzyma się dzielnie. Nic jej nie grozi, póki co. Ale wystarczy, żeby wysłać wiadomość do właściwej osoby...
- Sukinsynu. Nawet się nie waż. - Wycedził z wściekłością wybraniec.
- Nie zamierzam. Nie odmówię sobie tej przyjemności. I zrobisz, jak każę. Pozostali też - tu kiwnął na Ygreda. - Ty sam tego dopilnujesz. Gdybym nie mógł cię kontrolować, nie próbowałby zmusić cię do posłuszeństwa. Nie jestem idiotą, von Preuss.
- Ilsa... Jest gotowa poświęcić życie na służbie. Tak została wyszkolona. Do poświęcenia, tak jak i ja. - Ferre zaśmiał się sucho.
- Myślisz, że nie wiemy... Co się tam działo u was, w Suiddock, w noc gdy odszedłeś. Mieszkańcy jeszcze chyba do dziś opowiadają, jak chałupa się trzęsła i obrazki spadały ze ścian. No tak. Sam przecież nie masz nic do stracenia, zapisałeś się w końcu na tę całą arenę. Ciebie osobiście nie można zastraszyć czy zmusić do posłuszeństwa. Mówisz o poświęceniu? A czy ją też poświęcisz? Następną osobę? Ty przecież źle znosisz takie straty. Czyżby komuś osuwał się grunt pod nogami? - Reinhard milczał. W pomieszczeniu rozbrzmiewały teraz jedynie hałasy z dołu, przytłumione przez drzwi i strop. Ferre skrzywił się pod nosem. - Rozkręcili się. Chłopcy. - Podszedł do niewielkiego okna, skąd dochodziły już odgłosy ulicznych zamieszek. - Wygląda na to, że chłopak miał rację. Zawodnicy tu idą. A to znaczy, że czas na nas. - Kiwnął na hierofantę w ciemnych okularach i obaj opuścili pomieszczenie.
To była ciężka noc na Guillera. Spokój i swoboda działania, jaką zapewniał Czarny Rycerz poszła psu w dupę. Cały ten bałagan, jaki sprowadziła na jego miasto ta cała Arena odbijała mu się kwaśną czkawką.
Choćby dzisiejsza sprawa. Ktoś próbował położyć swoje brudne łapska na jego sakiewce. Dość było powiedzieć, że był bardzo niezadowolony. Dopiero wizyta u Cosette przyniosła mu ulgą. Choć nie całkowicie. Szampan, czerwona pomadka i dziurkowane pończochy. Remedium na każde zło. I kiedy już myślał, że miło spędzi wieczór, rozpętało się piekło.
Szyba w jego oknie nagle wybuchła na setki fragmentów, gdy stalowy upiór wpadł do środka. Cosette wrzasnęła cienko, zeskakując z Guillera w kąt pokoju, opatulając się kołdrą, jakby miała ją osłonić od wszelkiego zła. Guiller patrzył tylko na intruza z rozdziawioną gębą, nie mogąc zdobyć się na jakąkolwiek inną reakcję. A wtedy napastnik przemówił. Głosem, który mógł dobiegać tylko zza grobu.
- Guillerze Benoit! Anioł Śmierci cię oczekuje!
Stalowe palce zacisnęły się na jego gardle, zduszając w nim paskudny skrzek, Guiller charknął, usiłując złapać oddech, lecz ledwo dawał radę. Cosette znów wrzasnęła.
- Klejnoty... są w skrytce... za obrazem...- rzucił z trudem, czując, jak żołądek podchodzi mu pod same usta. To zdało się tylko rozgniewać przybysza.
- Twój majątek mnie nie obchodzi- rzekł- Opowiedz mi o porcie.
- Porcie?- spytał zdumiony Guiller, czując, jak uchwyt na gardle zelżał.
- Nie próbuj kręcić! Port to twój teren, jednak ci, których dzisiaj tam zabiłem nie byli od ciebie! Dość dziwne, jak na kogoś, kto dysponuje większością mięśniaków w mieście.
- Ja nic...
- Wyznaj grzechy!
Wtedy Guiller poczuł ciepło rozchodzące się po gaciach. Nie miał wyboru.
- Ktoś zatrudnia osiłków, całkiem sporą liczbę. Jakby chciał nas wygryźć z interesu. Myślałem, że to konkurencja, ale oni mają ten sam problem. Ludzie dezerterują na potęgę. Podobno płaci dziesięć razy tyle...
- Nazwisko!
- Nie wiem! Przysięgam! Znam wszystkich w tym mieście, ale gość nie jest stąd. Nawet nie jest z Bretonii. Nie mam pojęcia kto to. Mówią na niego "książę"- rzucił jednym tchem- To wszytko, daję słowo!
Cisza. Anioł Śmierci milczał przez chwilę, a jego puste oczodoły wwiercały się w umysł szefa gangu.
Cosette zdążyła zemdleć zanim Azrael poderżnął gardło Guillerowi Benoitowi i pozostawił jego truchło w rosnącej kałuży szkarłatu.
Choćby dzisiejsza sprawa. Ktoś próbował położyć swoje brudne łapska na jego sakiewce. Dość było powiedzieć, że był bardzo niezadowolony. Dopiero wizyta u Cosette przyniosła mu ulgą. Choć nie całkowicie. Szampan, czerwona pomadka i dziurkowane pończochy. Remedium na każde zło. I kiedy już myślał, że miło spędzi wieczór, rozpętało się piekło.
Szyba w jego oknie nagle wybuchła na setki fragmentów, gdy stalowy upiór wpadł do środka. Cosette wrzasnęła cienko, zeskakując z Guillera w kąt pokoju, opatulając się kołdrą, jakby miała ją osłonić od wszelkiego zła. Guiller patrzył tylko na intruza z rozdziawioną gębą, nie mogąc zdobyć się na jakąkolwiek inną reakcję. A wtedy napastnik przemówił. Głosem, który mógł dobiegać tylko zza grobu.
- Guillerze Benoit! Anioł Śmierci cię oczekuje!
Stalowe palce zacisnęły się na jego gardle, zduszając w nim paskudny skrzek, Guiller charknął, usiłując złapać oddech, lecz ledwo dawał radę. Cosette znów wrzasnęła.
- Klejnoty... są w skrytce... za obrazem...- rzucił z trudem, czując, jak żołądek podchodzi mu pod same usta. To zdało się tylko rozgniewać przybysza.
- Twój majątek mnie nie obchodzi- rzekł- Opowiedz mi o porcie.
- Porcie?- spytał zdumiony Guiller, czując, jak uchwyt na gardle zelżał.
- Nie próbuj kręcić! Port to twój teren, jednak ci, których dzisiaj tam zabiłem nie byli od ciebie! Dość dziwne, jak na kogoś, kto dysponuje większością mięśniaków w mieście.
- Ja nic...
- Wyznaj grzechy!
Wtedy Guiller poczuł ciepło rozchodzące się po gaciach. Nie miał wyboru.
- Ktoś zatrudnia osiłków, całkiem sporą liczbę. Jakby chciał nas wygryźć z interesu. Myślałem, że to konkurencja, ale oni mają ten sam problem. Ludzie dezerterują na potęgę. Podobno płaci dziesięć razy tyle...
- Nazwisko!
- Nie wiem! Przysięgam! Znam wszystkich w tym mieście, ale gość nie jest stąd. Nawet nie jest z Bretonii. Nie mam pojęcia kto to. Mówią na niego "książę"- rzucił jednym tchem- To wszytko, daję słowo!
Cisza. Anioł Śmierci milczał przez chwilę, a jego puste oczodoły wwiercały się w umysł szefa gangu.
Cosette zdążyła zemdleć zanim Azrael poderżnął gardło Guillerowi Benoitowi i pozostawił jego truchło w rosnącej kałuży szkarłatu.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Krasnoludzkie powozy wjechały na szeroką ulicę gdzie stał budynek od pewnego czasu będący miejscem niewygodnych zajsc. Dwa wozy błyskawicznie zablokowały wjazd do ulicy z jednej i drugiej strony ,a przebywające w nich krasnoludy były gotowe prowadzić ostrzał zarówno w tych którzy by chcieli na nią wejsc ,jak i ją opuscić ,bez ogródek i oporów pacyfikując przebywających tam mieszkańców i wyrzucając ich poza teren działań. U niektórych nie skończyło się na kilku siniakach ,jak np. u kowala ,któremu jeden z krasnoludów rozbił głowę kolbą w tej szarpaninie ,co dopiero zdołało go "uspokoić". Wóz z Bafurem i drugi wóz na którego dachu zamontowana była skrzynia podjechały niemal pod sam budynek ,gdzie trwały walki ,rozpędzone taranując każdego kto stał im na drodze. -Dobra ,chłopcy! Do roboty!- wykrzyknął Thorgar wyskakując z dyliżansu i chwytając swe pistolety. Trzeci krasnolud w granatowym kaftanie wdrapał się na wóz i jednym uderzeniem małego toporka otworzył skrzynię.
-Piękna rzecz! Warta zakupu! -wykrzyknął radosny zakładając tasmę z amunicją do samopowtarzalnej kartaczownicy nazywanej przez ludzi gatlingiem. Broń była w stanie strzelać seriami pocisków ,a gdy obsługiwał ją celowniczy i doswiadczony amunicyjny można było prowadzić nieprzerwany ostrzał. Cenna rzecz ,poza teatrem działań wojennych dostępna tylko an czarnym rynku. Jednak w miastach takich jak Marienburg ,czy Mousilion nie trudno było kupić na czarnym rynku technologię wojskową.
-To się jeszcze okaże... -mruknął Bafur wsadzając do ust fajkę z mina pełną grymasu. -Thorgar!- warknął -Skasuj ten budynek! Smród wydarzeń z srodka ma się nie rozniesc na miasto!-
-Sie wie!- odparł krasnolud w magierce podpalając granat i natychmiast dmuchając w niego z całych sił ,aby go rozpalić.. Kiedy tylko lont się zajął cisnął go przez okno budynku. -KRYJ RY...- nie zdążył dokończyć zasłaniając uszy ,kiedy potężny huk rozniósł się po ulicy ,a budynek jeszcze mocniej zajął się płomieniami. -Dawaj ,Ondi!- wykrzyknął do krasnoluda przy gatlingu.
Ten nie czekając zaczął kręcić korbką która była elementem kartaczownicy. Pocisk za pociskiem wpadał w budynek zasypujac go gradem ołowianych kul w akompaniamencie huku i dymu. Ondi rzecz jasna starał się celowac w wyłomy i okna ,ale nie było to takie proste.
Bafursson nie tracił czasu -Wy!- mruknął sztygar wskazując na trzech krasnoludów ze strzelbami ,którzy wpatrzeni byli w ostrzał ,zapewne wyborażając sobie jatkę w srodku -Za mną!- rzekł Bafur odrywajac ich od przemysleń.
Krasnoludzkie zakapiory bez słowa chwyciły swe strzelby i ruszyły za starcem. Nie szli daleko. Bafursson minął wóz z kartaczownicą i przeszedł na drugą stronę ulicy. Tam bowiem był pewien pozornie wyglądający sklepik o wdzięcznej nazwie "Wszystko po 5 miedziaków". Bafur nie wątpił ,że szmaty które nosił własciciel i jego praca również była tyle warta. Stał bowiem z roszerzonymi oczami wpatrując się w niespotykany widok po drugiej stronie. Oj tak - człęczyny mają to do siebie ,że widząc zagrożenie gapią się bezczynnie zamiast zacząć działać. I to był jego błąd ,bo ledwo zdążył spojrzeć w wylot lufy strzelby Bafurssona ,kiedy ten wypalił. Siła strzału odrzcuła w tył martwego już nieszczęsnika. Bez żadnych emocji sztygar minął ofiarę ,kiedy drzwi do sklepu zamknęły się gwałtownie. Towarzyszące mu krasnoludy mimo ,iż zdecydowanie wyglądali na wprawionych morderców stały zastanawiając się co się własciwie dzieje i kto jest na tyle brutalny ,by zabijać kogos ot tak!
-Na co się gapicie?! -warknął Bafur -Otwierać!- dodał wskazując swoim ludziom na drzwi.
Ci nie czekając chwycili za toporki przy pasach i zaczęli rozłupywać drzwi ,a Bafur przyglądają się palił fajkę.
W momencie gdy powstał już mały wyłom ,niespodziewanie z wysunęło się ostrze miecza ,a stojący pechowo przed samymi drzwiami krasnoludzki zakapior osunął się łapiąc się za przebity brzuch. Natychmiast w stronę wyłomu padły strzały pozostałej dwójki ,a następnie nastąpiło agresywne wyważenie drzwi. Oboje wpadli do srodka napędzani nienawiscią oraz zemstą i Bafur słyszał tylko odgłos szarpaniny ,tłuczonych przedmiotów ,a potem donosny wrzask ,który w pewnym momencie się urwał. Wkroczył do srodka i ujrzał jak oba krasnoludy stoja zakrwawione nad pozbawionym już głowy człowiekiem ,którego truchło leżało wsród setek odłamków stłuczonych butelek stojących przed chwilą na panicznie przewróconej półce. -Butelka po 5 miedziaków...- mruknął Bafur ,a jego towarzysze spojrzeli pytająco.
-Co się jopicie? Na górę!- warknął. Bez czekania wszsycy udali się stromymi schodami na piętro ,gdzie oprócz mnóstwa przeróżnych przedmiotów widac było drzwi.
- To wszytko, daję słowo!- rozległ się ze srodka paniczny wrzask ,na następnie odgłos ciężkiego przedmiotu upadającego na podłogę.
-Kurwa...- warknął Bafur niezykle mocno pociągając fajkę. Silnym kopnięciem otworzył drzwi momentalnie celując do srodka strzelbą. Jego zakapiory zrobiły to samo nie opuszczając swych dwulufowych strzelb.
Okuta w przeraźliwie zdobiony pancerz ,wysoka postać stała nad zwłokami mężczyzny ,otoczonymi kałużą krwi. Nie wiedział czemu ,ale poczuł na swych starych plecach zimny dreszcz ,bowiem podobne postacie cżęsto nawiedzały go w snach. Okuty w czarną stal wojownik już chwytał za miecz ,kiedy Bafur warknął.
-Zostaw to ,kutafonie! Kim jestes?! Czy ten tu to Guiller?! Mów co tu robisz ,bo jak ci pierdolne to się złożysz w pół!!! -wrzasnął chrypowatym głosem sztygar.
Towarzyszące mu krasnoludy zdziwiły się nagłym przypływem emocji Bafura. Wczesniej bez mrugnięcia okiem zabił stojacego mu na drodze człowieka ,a teraz jakby czuje niepewnosc. Tego krasnoludy już nie mogły zawuażyć ,ale ręce Bafura lekko drżały i bynajmniej nie był to skutek alkoholizmu.
-Piękna rzecz! Warta zakupu! -wykrzyknął radosny zakładając tasmę z amunicją do samopowtarzalnej kartaczownicy nazywanej przez ludzi gatlingiem. Broń była w stanie strzelać seriami pocisków ,a gdy obsługiwał ją celowniczy i doswiadczony amunicyjny można było prowadzić nieprzerwany ostrzał. Cenna rzecz ,poza teatrem działań wojennych dostępna tylko an czarnym rynku. Jednak w miastach takich jak Marienburg ,czy Mousilion nie trudno było kupić na czarnym rynku technologię wojskową.
-To się jeszcze okaże... -mruknął Bafur wsadzając do ust fajkę z mina pełną grymasu. -Thorgar!- warknął -Skasuj ten budynek! Smród wydarzeń z srodka ma się nie rozniesc na miasto!-
-Sie wie!- odparł krasnolud w magierce podpalając granat i natychmiast dmuchając w niego z całych sił ,aby go rozpalić.. Kiedy tylko lont się zajął cisnął go przez okno budynku. -KRYJ RY...- nie zdążył dokończyć zasłaniając uszy ,kiedy potężny huk rozniósł się po ulicy ,a budynek jeszcze mocniej zajął się płomieniami. -Dawaj ,Ondi!- wykrzyknął do krasnoluda przy gatlingu.
Ten nie czekając zaczął kręcić korbką która była elementem kartaczownicy. Pocisk za pociskiem wpadał w budynek zasypujac go gradem ołowianych kul w akompaniamencie huku i dymu. Ondi rzecz jasna starał się celowac w wyłomy i okna ,ale nie było to takie proste.
Bafursson nie tracił czasu -Wy!- mruknął sztygar wskazując na trzech krasnoludów ze strzelbami ,którzy wpatrzeni byli w ostrzał ,zapewne wyborażając sobie jatkę w srodku -Za mną!- rzekł Bafur odrywajac ich od przemysleń.
Krasnoludzkie zakapiory bez słowa chwyciły swe strzelby i ruszyły za starcem. Nie szli daleko. Bafursson minął wóz z kartaczownicą i przeszedł na drugą stronę ulicy. Tam bowiem był pewien pozornie wyglądający sklepik o wdzięcznej nazwie "Wszystko po 5 miedziaków". Bafur nie wątpił ,że szmaty które nosił własciciel i jego praca również była tyle warta. Stał bowiem z roszerzonymi oczami wpatrując się w niespotykany widok po drugiej stronie. Oj tak - człęczyny mają to do siebie ,że widząc zagrożenie gapią się bezczynnie zamiast zacząć działać. I to był jego błąd ,bo ledwo zdążył spojrzeć w wylot lufy strzelby Bafurssona ,kiedy ten wypalił. Siła strzału odrzcuła w tył martwego już nieszczęsnika. Bez żadnych emocji sztygar minął ofiarę ,kiedy drzwi do sklepu zamknęły się gwałtownie. Towarzyszące mu krasnoludy mimo ,iż zdecydowanie wyglądali na wprawionych morderców stały zastanawiając się co się własciwie dzieje i kto jest na tyle brutalny ,by zabijać kogos ot tak!
-Na co się gapicie?! -warknął Bafur -Otwierać!- dodał wskazując swoim ludziom na drzwi.
Ci nie czekając chwycili za toporki przy pasach i zaczęli rozłupywać drzwi ,a Bafur przyglądają się palił fajkę.
W momencie gdy powstał już mały wyłom ,niespodziewanie z wysunęło się ostrze miecza ,a stojący pechowo przed samymi drzwiami krasnoludzki zakapior osunął się łapiąc się za przebity brzuch. Natychmiast w stronę wyłomu padły strzały pozostałej dwójki ,a następnie nastąpiło agresywne wyważenie drzwi. Oboje wpadli do srodka napędzani nienawiscią oraz zemstą i Bafur słyszał tylko odgłos szarpaniny ,tłuczonych przedmiotów ,a potem donosny wrzask ,który w pewnym momencie się urwał. Wkroczył do srodka i ujrzał jak oba krasnoludy stoja zakrwawione nad pozbawionym już głowy człowiekiem ,którego truchło leżało wsród setek odłamków stłuczonych butelek stojących przed chwilą na panicznie przewróconej półce. -Butelka po 5 miedziaków...- mruknął Bafur ,a jego towarzysze spojrzeli pytająco.
-Co się jopicie? Na górę!- warknął. Bez czekania wszsycy udali się stromymi schodami na piętro ,gdzie oprócz mnóstwa przeróżnych przedmiotów widac było drzwi.
- To wszytko, daję słowo!- rozległ się ze srodka paniczny wrzask ,na następnie odgłos ciężkiego przedmiotu upadającego na podłogę.
-Kurwa...- warknął Bafur niezykle mocno pociągając fajkę. Silnym kopnięciem otworzył drzwi momentalnie celując do srodka strzelbą. Jego zakapiory zrobiły to samo nie opuszczając swych dwulufowych strzelb.
Okuta w przeraźliwie zdobiony pancerz ,wysoka postać stała nad zwłokami mężczyzny ,otoczonymi kałużą krwi. Nie wiedział czemu ,ale poczuł na swych starych plecach zimny dreszcz ,bowiem podobne postacie cżęsto nawiedzały go w snach. Okuty w czarną stal wojownik już chwytał za miecz ,kiedy Bafur warknął.
-Zostaw to ,kutafonie! Kim jestes?! Czy ten tu to Guiller?! Mów co tu robisz ,bo jak ci pierdolne to się złożysz w pół!!! -wrzasnął chrypowatym głosem sztygar.
Towarzyszące mu krasnoludy zdziwiły się nagłym przypływem emocji Bafura. Wczesniej bez mrugnięcia okiem zabił stojacego mu na drodze człowieka ,a teraz jakby czuje niepewnosc. Tego krasnoludy już nie mogły zawuażyć ,ale ręce Bafura lekko drżały i bynajmniej nie był to skutek alkoholizmu.
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
Kiedy drzwi wyleciały z zawiasów, Ishwald wpadł do środka. Pierwszy zakapior ciut zaskoczony całym zajściem dostał bardzo piękne powitanie, przy pomocy potężnego miecza wbijającego się w jego czaszkę. Drugim zanim zareagował został zmieciony przez młot, który ponownie wystrzeliła Denethrill. W pomieszczeniu prócz najętych zbirów był tylko Ygred i Reinhard...znaczyło to tylko że prawdziwy wróg zdążył zbiec. Grupa nieprzyjaciół miała już uderzyć na nowo przybyłych, lecz drzwi do pomieszczania otwarły się z hukiem. Helbrecht niczym wystrzelony z balisty wyleciał do przodu pojedynczym zamachem, przerąbując dwójkę z nich. Na jego nieszczęście kontratak spadł równie szybko, wystrzelone bełty wbiły się w klatkę inkwizytora-siepacza zmuszając go do cofnięcia się. Jednak ku wielkiemu zaskoczeniu atakujących, bełty wypadły same a po ranach nie został nawet ślad. W tym samym czasie Machis wypalił ze specjalnego hukowego pistoletu, sygnał padł. Ygred z rykiem zerwał się napinając wszystkie mięśnie do granic możliwości, więzy puściły pod naporem ogromnej siły olbrzyma (co prawda osłabienie ich za pomocą krwi też zrobiło swoje). Norsmen nie czekając długo jednym ruchem ręki przywalił najbliższemu zbirowi. Który mają ograniczoną ilość szczęściem, niesiony siła wyleciał przez okno. W tym samym czasie na środku pomieszczenia zawirowało powietrze, Eliot, Anna i Hans jak by znikąd pojawili się pośrodku wszystkiego. Lionheart przeskoczył od razu do von Preussa kiedy pozostali zajmowali się silami nieprzyjaciela. Eliot jednym precyzyjnym ruchem rozciął więzy wybrańca, które opadły z hukiem na ziemię. Kiedy tylko Reinhard wstał o najbliższą ścianę między oknami oparł się Ishwald, przy okazji wbijając Gotterdammerungana w ziemię- Oddaje- wysapała spoglądając na Reinharda, albinos był już wręcz wyczerpany, cieszył się tylko że walka idzie po ich myśli. Dzięki temu mógł chwile odsapnąć pod ścianą, przy okazji odstrzeliwując kilka łbów korzystając z pistoletów które miał przy sobie.
WoCH W.19/R.9/P.7
Razem:35
Razem:35
Niespodziewany obrót spraw. W jednej chwili drzwi otworzył się pod wpływem silnego kopnięcia, a do pomieszczenia wpadła grupa uzbrojonych krasnoludów. Ręka Azraela odruchowo sięgnęła do miecza.
-Zostaw to ,kutafonie! Kim jestes?! Czy ten tu to Guiller?! Mów co tu robisz ,bo jak ci pierdolne to się złożysz w pół!!! -wrzasnął jeden z nich, najstarszy. Wyglądał na przywódcę grupy.
Anioł Śmierci milczał. Widział wyloty strzelb krasnoludzkich skierowane w jego kierunku, wiedział, że palce ich aż świerzbią , by pociągnąć za język spustowy i uwolnić prawdziwy grad ołowiu. W pomieszczeniu było ciemno, lecz on stał na tle okna- jego sylwetka odcinała się mocnym kontrastem. Z tej odległości nie ochroniłby go żaden pancerz.
Dobyty miecz powrócił do pochwy. Azrael uniósł dłonie do góry na znak poddania się.
- Rozsądnie patałachu, rozsądnie...- mruknął przywódca krasnali, nie spuszczając go z muszki- A teraz gadaj! Czy może zapomniałeś języka ze strachu?!
Stał na tle okna, a jego sylwetka odcinała się mocnym kontrastem, zatapiając krasnoludy w głębokim cieniu. Doskonale widzieli czarny zarys celu. Nie mogli jednak dostrzec trzymanej w jego ręku petardy.
Eksplozja gwałtownego światła uderzyła niezwykle boleśnie po przyzwyczajonych niemal do pełnego mroku oczu. Huk wystrzału pomieszał się z nagłym potokiem plugawych klątw, jaka towarzyszyła boleści Dawi, traktujących niepochlebnie o matce, babce, prababce Azraela i jeszcze kilka pokoleń wstecz. Wymierzone strzelby splunęły ogniem, lecz impuls bólu, który nastąpił przy porażeniu wzroku poderwał lufy do góry. Tylko dzięki temu Anioł Śmierci wciąż żył. Pozostał mu tylko błyskawiczny sus przez okno, nim krasnoludy odzyskają wizję i wygarną kolejną salwą, tym razem śmiertelną. Zdołał jeszcze usłyszeć wściekłe zawołanie:
- Że też każdy kurwiszon ma teraz dostęp do gromowych!
Gdy znikał w mroku, Azrael stwierdził, że jest ranny. Prócz zarysowań na pancerzu po rykoszetach, zbroja w okolicy lewego boku była przebita, a po ithilmarze sączyła się ciemna krew. Wiedział już, że nie może wrócić do zamku. Krasnoludy szybko złapią trop po broczącej posoce. Trzymał się więc cienia, by uniknąć rozpoznania, licząc, że starczy mu sił na ucieczkę. Pobiegł w kierunku Utraconego Miasta...
-Zostaw to ,kutafonie! Kim jestes?! Czy ten tu to Guiller?! Mów co tu robisz ,bo jak ci pierdolne to się złożysz w pół!!! -wrzasnął jeden z nich, najstarszy. Wyglądał na przywódcę grupy.
Anioł Śmierci milczał. Widział wyloty strzelb krasnoludzkich skierowane w jego kierunku, wiedział, że palce ich aż świerzbią , by pociągnąć za język spustowy i uwolnić prawdziwy grad ołowiu. W pomieszczeniu było ciemno, lecz on stał na tle okna- jego sylwetka odcinała się mocnym kontrastem. Z tej odległości nie ochroniłby go żaden pancerz.
Dobyty miecz powrócił do pochwy. Azrael uniósł dłonie do góry na znak poddania się.
- Rozsądnie patałachu, rozsądnie...- mruknął przywódca krasnali, nie spuszczając go z muszki- A teraz gadaj! Czy może zapomniałeś języka ze strachu?!
Stał na tle okna, a jego sylwetka odcinała się mocnym kontrastem, zatapiając krasnoludy w głębokim cieniu. Doskonale widzieli czarny zarys celu. Nie mogli jednak dostrzec trzymanej w jego ręku petardy.
Eksplozja gwałtownego światła uderzyła niezwykle boleśnie po przyzwyczajonych niemal do pełnego mroku oczu. Huk wystrzału pomieszał się z nagłym potokiem plugawych klątw, jaka towarzyszyła boleści Dawi, traktujących niepochlebnie o matce, babce, prababce Azraela i jeszcze kilka pokoleń wstecz. Wymierzone strzelby splunęły ogniem, lecz impuls bólu, który nastąpił przy porażeniu wzroku poderwał lufy do góry. Tylko dzięki temu Anioł Śmierci wciąż żył. Pozostał mu tylko błyskawiczny sus przez okno, nim krasnoludy odzyskają wizję i wygarną kolejną salwą, tym razem śmiertelną. Zdołał jeszcze usłyszeć wściekłe zawołanie:
- Że też każdy kurwiszon ma teraz dostęp do gromowych!
Gdy znikał w mroku, Azrael stwierdził, że jest ranny. Prócz zarysowań na pancerzu po rykoszetach, zbroja w okolicy lewego boku była przebita, a po ithilmarze sączyła się ciemna krew. Wiedział już, że nie może wrócić do zamku. Krasnoludy szybko złapią trop po broczącej posoce. Trzymał się więc cienia, by uniknąć rozpoznania, licząc, że starczy mu sił na ucieczkę. Pobiegł w kierunku Utraconego Miasta...
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
-Że też każdy kurwiszon ma teraz dostęp do gromowych!- jęknął sztygar trzymajac się za oczy. Bafur mrugał gwałtownie oczami. Że też popełnił taki błąd! Stare porzekadło wszak głosi "Najpierw strzelaj ,potem zadawaj pytania".
-Ruszać się jeden z drugim!- warknął do oslepionych krasnoludów ,gdy powoli zaczął odzyskiwać wzrok -Gonić mi tego ptysia ,łajzy! Brać wóz i w miasto! Na pewno ktos widział tyle żelastwa!-
Po chwili w pomieszczeniu było już całkiem cicho. Podniósł z ziemi swoją fajkę ,po czym wytarł ją w swój kaftan. Sztygar nie musiał długo przyglądać się trupowi na ziemi ,żeby poznać Guillera Benoit ,jednego z lokalnych watażków. Cholerne szczury portowe ,którym wydaje się ,że znaczą cos w przestępczym swiecie ,który w ich mniemaniu ogranicza się do działanosci ulicznej. Szefowie urządzający popoijawy ,zęby pokazać wątpliwą władzę. Słabe pędraki ,które włażą tam gdzie nie trzeba ,mysląc ,że umocnią pozycję. I jak pędraki trzeba je tępić w odpowiednich momentach ,takich jak rozruchy w porcie.... tylko kto miał interes ubiec pewne skromne stowarzyszenie scisle związane z pewnym niedołężnym górnikiem...
Wtedy z rozmysleń wyrwał Bafura szloch zza łóżka. Sztygar momentalnie wycelował tam strzelbę i podszedł powoli. W kącie siedziała jakas kobieta owinięta kołdrą ,cała zalana łzami.
-Czemu płaczesz ,moje dziecko?- zapytał Bafur opuszczając strzelbę. W sensie nie celował już jej w głowę ,tylko w brzuch.
-Tttto... było stttraszne...- odpowiedziała słabym głosem
-Co było straszne? Huk? Dym? A co widziałas wczesniej?- kontynuował spokojnie Bafur nachylając się nad nią.
-Wczesniej...Guili był u mnie... i wpadł on...wpadł tutaj!- wrzasnęła głosno i znów zaczęła ryczeć. Bafur złapał ją mocno za ramię i rzekł -Przestań płakać ,młoda człeczynko!-warknął ,a Cossete natychmiast zamilkła patrząc na niego szklistymi oczyma -Kto to był?-
-Posłaniec... Anioła Śmierci... tak powiedział! Guili chciał go przekupić! Ale on go trzymał! Trzymał o tak!- wrzasnęła łapiąc się za szyję -I Guili mu powiedział o jakims nowym w miescie! Jakims księdzu!-
-Księdzu?!- mruknął sztygar
-Tak powiedział Guili! Potem on go złapał mocniej! Guili się dusił! I wtedy...-
-No co wtedy do cholery?!- warknął Bafur
-Obudziłam się jak już wpadliscie... Uratowaliscie mnie! Pan jest dobry! Przypomina mi pan dziadka! To był dobry człowiek! Silny! On...-
Bafursson nie słuchał dalej. Puscił ją i zszedł na dół. To co usłyszał było wyjątkowo ciekawe i chore zarazem. W miescie pojawia się nowy pędrak do zdeptania ,do tego ponoć ksiądz. Do Thorgara dotarły wiesci o jakims nowym graczu ,ale ponoc został prawie stłamszony. Do tego jakis Anioł Śmierci w pelerynie wymierza sprawiedliwosc.
Sztygar wyszedł przed sklepik. Zwłoki zabitego krasnoluda zabrano do wozu ,a martwego sklepikarza wniesiono do jego dawnego miejsca pracy. Thorgar zapalił fajkę i pociągnął ją mocno. Thorgar ,Ondi i reszta dalej prowadzili ostrzał budynku. Jak piękny był dymek w kształcie okręgu puszczony w stronę tego widoczku. Tak samo piękny jak żarzący się lont granatu lecącego w stronę sklepu 'Wszystko po 5 miedziaków". I nie mniej piękny niż była Cossete... była...
-Ruszać się jeden z drugim!- warknął do oslepionych krasnoludów ,gdy powoli zaczął odzyskiwać wzrok -Gonić mi tego ptysia ,łajzy! Brać wóz i w miasto! Na pewno ktos widział tyle żelastwa!-
Po chwili w pomieszczeniu było już całkiem cicho. Podniósł z ziemi swoją fajkę ,po czym wytarł ją w swój kaftan. Sztygar nie musiał długo przyglądać się trupowi na ziemi ,żeby poznać Guillera Benoit ,jednego z lokalnych watażków. Cholerne szczury portowe ,którym wydaje się ,że znaczą cos w przestępczym swiecie ,który w ich mniemaniu ogranicza się do działanosci ulicznej. Szefowie urządzający popoijawy ,zęby pokazać wątpliwą władzę. Słabe pędraki ,które włażą tam gdzie nie trzeba ,mysląc ,że umocnią pozycję. I jak pędraki trzeba je tępić w odpowiednich momentach ,takich jak rozruchy w porcie.... tylko kto miał interes ubiec pewne skromne stowarzyszenie scisle związane z pewnym niedołężnym górnikiem...
Wtedy z rozmysleń wyrwał Bafura szloch zza łóżka. Sztygar momentalnie wycelował tam strzelbę i podszedł powoli. W kącie siedziała jakas kobieta owinięta kołdrą ,cała zalana łzami.
-Czemu płaczesz ,moje dziecko?- zapytał Bafur opuszczając strzelbę. W sensie nie celował już jej w głowę ,tylko w brzuch.
-Tttto... było stttraszne...- odpowiedziała słabym głosem
-Co było straszne? Huk? Dym? A co widziałas wczesniej?- kontynuował spokojnie Bafur nachylając się nad nią.
-Wczesniej...Guili był u mnie... i wpadł on...wpadł tutaj!- wrzasnęła głosno i znów zaczęła ryczeć. Bafur złapał ją mocno za ramię i rzekł -Przestań płakać ,młoda człeczynko!-warknął ,a Cossete natychmiast zamilkła patrząc na niego szklistymi oczyma -Kto to był?-
-Posłaniec... Anioła Śmierci... tak powiedział! Guili chciał go przekupić! Ale on go trzymał! Trzymał o tak!- wrzasnęła łapiąc się za szyję -I Guili mu powiedział o jakims nowym w miescie! Jakims księdzu!-
-Księdzu?!- mruknął sztygar
-Tak powiedział Guili! Potem on go złapał mocniej! Guili się dusił! I wtedy...-
-No co wtedy do cholery?!- warknął Bafur
-Obudziłam się jak już wpadliscie... Uratowaliscie mnie! Pan jest dobry! Przypomina mi pan dziadka! To był dobry człowiek! Silny! On...-
Bafursson nie słuchał dalej. Puscił ją i zszedł na dół. To co usłyszał było wyjątkowo ciekawe i chore zarazem. W miescie pojawia się nowy pędrak do zdeptania ,do tego ponoć ksiądz. Do Thorgara dotarły wiesci o jakims nowym graczu ,ale ponoc został prawie stłamszony. Do tego jakis Anioł Śmierci w pelerynie wymierza sprawiedliwosc.
Sztygar wyszedł przed sklepik. Zwłoki zabitego krasnoluda zabrano do wozu ,a martwego sklepikarza wniesiono do jego dawnego miejsca pracy. Thorgar zapalił fajkę i pociągnął ją mocno. Thorgar ,Ondi i reszta dalej prowadzili ostrzał budynku. Jak piękny był dymek w kształcie okręgu puszczony w stronę tego widoczku. Tak samo piękny jak żarzący się lont granatu lecącego w stronę sklepu 'Wszystko po 5 miedziaków". I nie mniej piękny niż była Cossete... była...
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Dzięki huraganowi zniszczenia, jaki na stary magazyn skrywający ludzi inkwizycji oraz ich mroczny sprzęt spuściły krasnoludy nawet najbardziej doświadczeni i wyrachowani z operatorów podkomendnych Ferremu nie byli w stanie skutecznie stawić oporu, ginąc od kul, odłamków i spadających belek przegniłego drewna albo szukając wątpliwej szansy w starciu z szybkim jak błysk ostrzem Gilraena, kompanią Eliota, a także zimną precyzją Reinharda von Preussa. Wybraniec Malala potężnym cięciem powalił atakującego go ciężkimi katzbalgerami brodacza, a następnie mocarnym tąpnięciem podkutej stopy załamał podłogę pod agentem celującym z hochlandzkiej rusznicy do kapitana Lionhearta, zrzucając pechowca wprost na ostre, połamane ogniem koszącym belki pierwszego piętra. Von Preuss pozostawił dokończenie boju towarzyszom i stanął nad rannym brodaczem w przeciętym napierśniku i czarnym stroju, który czołgał się w tył w kałuży własnej krwi. Żołnierz inkwizycji, czy najemnik musiał być twardy by przeżyć mimo takiej rany - zakrwawiony mężczyzna oparł się głową o ścianę i westchnął przeciągle po czym odkaszlnął krwią w gęstwinę swej rudej brody, dodatkowo ją rumieniąc. Wybraniec zmiażdżył mu stopę butem. Brodaty nawet nie krzyknął, będąc półżywym od ran.
- Powiedz wszystko co wiesz, to wykończę cię szybko. - z weteranem należało mówić krótko i bez pięknych kłamstewek, poza tym niewiele pozostało mu czasu na spowiedź.
- Kh...khe...kch... chędoż się. - rudobrody zapluł się posoką w próbie charkoczącego śmiechu - Helstan i Ferre uciekli. Wolałbym nie być wami, gdy przybędzie tu...
W czasie, gdy mówił jednocześnie sięgnął na oślep drżącą ręką po pistolet i ze szczękiem odciągnął krzemień zamka.
- Nawet nie próbuj i gadaj! Nie możesz mi nic...
Zanim Reinhard zdążył cokolwiek zrobić, brodacz wsunął lufę do ust i palnął ze skałkowca, przyozdabiając szaro-czerwoną masą śluzu pół pomieszczenia.
Nie miało pójść prosto... ale to nie był jeszcze koniec. Walczący zignorowali ten nikły dźwięk, ale wyczulone zmysły wojownika Malala zawyły w ostrzeżeniu. Wszędzie, gdzie drżąca podłoga stykała się ze ścianami unosił się dym, wypuszczający z sykiem iskry.
- To pułapka... budynek zaraz wyleci w powietrze!
*****
Azrael wlókł się zrujnowanymi i często na wpół zatopionymi uliczkami niegdyś jednej z najbogatszych dzielnic Mousillon. Teraz przypominała raczej ściek wydobyty na powierzchnię i zaludniony setkami potworności - zmyślonych, wytworzonych przez przerażającą atmosferę miejsca i wreszcie tych przerażająco realnych. Modlił się właśnie by krasnoludy nie złapały jego tropu, gdy usłyszał krótki, urwany krzyk i szczęk stali. Gdy przyspieszył kroku w tamtym kierunku wydawało mu się, że obserwują go dziesiątki oczu, niektóre zwęszyły krew i tylko czekały aż ofiara osłabnie i stanie się łatwą zdobyczą oraz zapewne przyszłym posiłkiem. Mimo, że opanował do perfekcji tajniki strachu szelest i pluski na krawędzi wzroku oraz słuchu przywoływały ciarki na skórze pod naplecznikiem.
Dotarłszy za zakręt ujrzał wysokiego i obdartego człowieka w kapturze, wstającego z błotniście zapadłego chodnika i oglądającemu pod światło księżyca czyszczone szmatką stalowe ostrze. Pod nim stygł właśnie twarzą do ziemi trup w czarnym kolecie i kapeluszu z czaszką. Łotr aż zachłysnął się, kiedy z mroku wyszła na niego sylwetka jak z najgorszego koszmaru, do tego obnażająca miecz.
- Na Bagienne duchy, nie... - wychrypiał zza podziurawionego szala, cofając się i niemal potykając o ciało.
Ostrze opadło, jednak zatrzymał je elegancki sztylet, zakrzywiony na wzór wschodni.
- Błagam, nie! Ty nic nie rozumiesz... one... pełzacze... musiałem...
- Rozumiem tylko, że musisz odpowiedzieć za zbrodnie. - Miecz Azraela z łatwością posłał ciętego w gardło tajemniczego parcha na ziemię. Nim zdążył wyczyścić oręż i przyjrzeć się ciałom, instynktownie obórcił się powoli.
Z cienia między zawalonymi budynkami a zatopioną studnią wysuwała się powoli podłużna, chorobliwie blada i niemal w ogóle nieludzka twarz o szalonym wyrazie. Istota wywaliła swój długi i wąski język, powoli zbliżając się na czworaka ku elfowi. Jednocześnie inne, podobne potwory o lśniących ślepiach schodziły ze zgruzowanych murów i hałd kamieni. Anioł Śmierci powoli cofał się w tył, na szczęście nie rzuciły się prosto na niego, tylko oblazły stygnące ciała. Mściciel wykorzystał moment i czmychnął w jedynym pozostałym kierunku. Po którymś zakręcie poczuł dotyk na ramieniu.
Z cichym krzykiem Azrael wyciągnął miecz, lecz zaraz odetchnął widząc bladą twarz z ciemnymi oczyma i zmysłowo rozciągniętymi w uśmiechu ustami.
- Czekałam na ciebie w umówionym miejscu lecz się nie zjawiłeś. - wytknęła mu lady de Hane. Zamiast sukni była odziana w obcisły strój z czarnej, impregnowanej skóry i wysokie, imperialne kozaki, fioletowe loki miała spięte srebrnymi szpilami. U prawego boku nosiła dwie eleganckie, lecz krótkie pochwy z czerwonymi rękojeściami. - Przez ciebie ominęło nas tajne spotkanie mojego księcia z jego... mistrzem...
Azrael odnotował z jakimi akcentami wypowiedziała słowa "mojego" i "mistrz".
- Pardon, kim ? To ktoś stoi ponad..? I jak mnie znalazłaś, pani ? - przystawiła mu gałkę sztyletu do żelaznej maski przyłbicy w parodii gestu uciszania.
- I tak powiedziałam za dużo. W sumie to twoja strata, ale w naszym kraju to nietaktownie kazać damie czekać, a tym bardziej ją wystawiać do wiatru.
Elf już miał odpowiedzieć, gdy ciszę nocy rozdarł huk strzału muszkietowego. Oboje pobiegli ku źródłu i z rozpędu zamiast rozeznać się w sytuacji, wbiegli prosto na mały, popękany jak przy małym trzęsieniu ziemi plac, od północy odgrodzony fontanną, a właściwie obecnie bagnem w kamiennych ramach.
Na środku paliło się kilka siarkowych prętów, samozapalających, spowijając całą scenę rubinowym blaskiem. Brudne, powykręcane dłonie o brudnych pazurach wciągały właśnie w cień ciężko rannego, ale wciąż szarpiącego się i wrzeszczącego człowieka w czarnym płaszczu. Obok jego kamrat chciał uciec z dymiącym granatnikiem, lecz zgarbione stwory masowo skakały mu na plecy i nie zważając na ciosy kolbą, zębami odrywały kawałki mięsa z głowy strzelca. Trzech innych ludzi wciąż walczyło, jeden z nich ubrany był w wyblakły czerwony płaszcz i wysoki kapelusz z piórami. Jego dziwny oręż składający się z czterech ostrzy rąbał chciwe łapska stworów, po czym nieznajomy wykonał obrót i wbił najdłuższe ostrze prosto w twarz ghula. Bełkoczące kreatury cofnęły się wraz z ciałami zabitych do pewnego stopnia w cień, zaś wodzący wzrokiem za nimi łowca wypatrzył dwójkę "gości".
- To ty... zaklął łowca, którego już raz spotkał po bitwie z elfami Delethiela. - Przecież cię zabiłem... nieważne. Widzę, że nasza droga paniusia wampirzyca też tu jest! Lady, czyżby twój czarny rycerzyk był równie drętwy w alkowie, że po nocach szukasz wrażeń w tak niedwornych lokacjach ?
- Ten śmiertelnik mnie denerwuje... - lady Michelle obnażyła kły, na co ludzie inkwizytora wycelowali z broni palnej. Byli też uzbrojeni w inną wyszukaną broń i chyba wiedzieli jak jej używać, sądząc po ilości martwych ghuli. Jeszcze więcej jednak syczało i powarkiwało na nich spoza kręgu mrugającego światła. Łowca też to zauważył.
- Słuchajcie, możemy się wzajem pozabijać, ale gdy zgaśnie flara nikt nie ujdzie stąd z życiem. Może puścicie nas wolno i rozejdziemy się jak dżentelmeni ?
- Powiedz wszystko co wiesz, to wykończę cię szybko. - z weteranem należało mówić krótko i bez pięknych kłamstewek, poza tym niewiele pozostało mu czasu na spowiedź.
- Kh...khe...kch... chędoż się. - rudobrody zapluł się posoką w próbie charkoczącego śmiechu - Helstan i Ferre uciekli. Wolałbym nie być wami, gdy przybędzie tu...
W czasie, gdy mówił jednocześnie sięgnął na oślep drżącą ręką po pistolet i ze szczękiem odciągnął krzemień zamka.
- Nawet nie próbuj i gadaj! Nie możesz mi nic...
Zanim Reinhard zdążył cokolwiek zrobić, brodacz wsunął lufę do ust i palnął ze skałkowca, przyozdabiając szaro-czerwoną masą śluzu pół pomieszczenia.
Nie miało pójść prosto... ale to nie był jeszcze koniec. Walczący zignorowali ten nikły dźwięk, ale wyczulone zmysły wojownika Malala zawyły w ostrzeżeniu. Wszędzie, gdzie drżąca podłoga stykała się ze ścianami unosił się dym, wypuszczający z sykiem iskry.
- To pułapka... budynek zaraz wyleci w powietrze!
*****
Azrael wlókł się zrujnowanymi i często na wpół zatopionymi uliczkami niegdyś jednej z najbogatszych dzielnic Mousillon. Teraz przypominała raczej ściek wydobyty na powierzchnię i zaludniony setkami potworności - zmyślonych, wytworzonych przez przerażającą atmosferę miejsca i wreszcie tych przerażająco realnych. Modlił się właśnie by krasnoludy nie złapały jego tropu, gdy usłyszał krótki, urwany krzyk i szczęk stali. Gdy przyspieszył kroku w tamtym kierunku wydawało mu się, że obserwują go dziesiątki oczu, niektóre zwęszyły krew i tylko czekały aż ofiara osłabnie i stanie się łatwą zdobyczą oraz zapewne przyszłym posiłkiem. Mimo, że opanował do perfekcji tajniki strachu szelest i pluski na krawędzi wzroku oraz słuchu przywoływały ciarki na skórze pod naplecznikiem.
Dotarłszy za zakręt ujrzał wysokiego i obdartego człowieka w kapturze, wstającego z błotniście zapadłego chodnika i oglądającemu pod światło księżyca czyszczone szmatką stalowe ostrze. Pod nim stygł właśnie twarzą do ziemi trup w czarnym kolecie i kapeluszu z czaszką. Łotr aż zachłysnął się, kiedy z mroku wyszła na niego sylwetka jak z najgorszego koszmaru, do tego obnażająca miecz.
- Na Bagienne duchy, nie... - wychrypiał zza podziurawionego szala, cofając się i niemal potykając o ciało.
Ostrze opadło, jednak zatrzymał je elegancki sztylet, zakrzywiony na wzór wschodni.
- Błagam, nie! Ty nic nie rozumiesz... one... pełzacze... musiałem...
- Rozumiem tylko, że musisz odpowiedzieć za zbrodnie. - Miecz Azraela z łatwością posłał ciętego w gardło tajemniczego parcha na ziemię. Nim zdążył wyczyścić oręż i przyjrzeć się ciałom, instynktownie obórcił się powoli.
Z cienia między zawalonymi budynkami a zatopioną studnią wysuwała się powoli podłużna, chorobliwie blada i niemal w ogóle nieludzka twarz o szalonym wyrazie. Istota wywaliła swój długi i wąski język, powoli zbliżając się na czworaka ku elfowi. Jednocześnie inne, podobne potwory o lśniących ślepiach schodziły ze zgruzowanych murów i hałd kamieni. Anioł Śmierci powoli cofał się w tył, na szczęście nie rzuciły się prosto na niego, tylko oblazły stygnące ciała. Mściciel wykorzystał moment i czmychnął w jedynym pozostałym kierunku. Po którymś zakręcie poczuł dotyk na ramieniu.
Z cichym krzykiem Azrael wyciągnął miecz, lecz zaraz odetchnął widząc bladą twarz z ciemnymi oczyma i zmysłowo rozciągniętymi w uśmiechu ustami.
- Czekałam na ciebie w umówionym miejscu lecz się nie zjawiłeś. - wytknęła mu lady de Hane. Zamiast sukni była odziana w obcisły strój z czarnej, impregnowanej skóry i wysokie, imperialne kozaki, fioletowe loki miała spięte srebrnymi szpilami. U prawego boku nosiła dwie eleganckie, lecz krótkie pochwy z czerwonymi rękojeściami. - Przez ciebie ominęło nas tajne spotkanie mojego księcia z jego... mistrzem...
Azrael odnotował z jakimi akcentami wypowiedziała słowa "mojego" i "mistrz".
- Pardon, kim ? To ktoś stoi ponad..? I jak mnie znalazłaś, pani ? - przystawiła mu gałkę sztyletu do żelaznej maski przyłbicy w parodii gestu uciszania.
- I tak powiedziałam za dużo. W sumie to twoja strata, ale w naszym kraju to nietaktownie kazać damie czekać, a tym bardziej ją wystawiać do wiatru.
Elf już miał odpowiedzieć, gdy ciszę nocy rozdarł huk strzału muszkietowego. Oboje pobiegli ku źródłu i z rozpędu zamiast rozeznać się w sytuacji, wbiegli prosto na mały, popękany jak przy małym trzęsieniu ziemi plac, od północy odgrodzony fontanną, a właściwie obecnie bagnem w kamiennych ramach.
Na środku paliło się kilka siarkowych prętów, samozapalających, spowijając całą scenę rubinowym blaskiem. Brudne, powykręcane dłonie o brudnych pazurach wciągały właśnie w cień ciężko rannego, ale wciąż szarpiącego się i wrzeszczącego człowieka w czarnym płaszczu. Obok jego kamrat chciał uciec z dymiącym granatnikiem, lecz zgarbione stwory masowo skakały mu na plecy i nie zważając na ciosy kolbą, zębami odrywały kawałki mięsa z głowy strzelca. Trzech innych ludzi wciąż walczyło, jeden z nich ubrany był w wyblakły czerwony płaszcz i wysoki kapelusz z piórami. Jego dziwny oręż składający się z czterech ostrzy rąbał chciwe łapska stworów, po czym nieznajomy wykonał obrót i wbił najdłuższe ostrze prosto w twarz ghula. Bełkoczące kreatury cofnęły się wraz z ciałami zabitych do pewnego stopnia w cień, zaś wodzący wzrokiem za nimi łowca wypatrzył dwójkę "gości".
- To ty... zaklął łowca, którego już raz spotkał po bitwie z elfami Delethiela. - Przecież cię zabiłem... nieważne. Widzę, że nasza droga paniusia wampirzyca też tu jest! Lady, czyżby twój czarny rycerzyk był równie drętwy w alkowie, że po nocach szukasz wrażeń w tak niedwornych lokacjach ?
- Ten śmiertelnik mnie denerwuje... - lady Michelle obnażyła kły, na co ludzie inkwizytora wycelowali z broni palnej. Byli też uzbrojeni w inną wyszukaną broń i chyba wiedzieli jak jej używać, sądząc po ilości martwych ghuli. Jeszcze więcej jednak syczało i powarkiwało na nich spoza kręgu mrugającego światła. Łowca też to zauważył.
- Słuchajcie, możemy się wzajem pozabijać, ale gdy zgaśnie flara nikt nie ujdzie stąd z życiem. Może puścicie nas wolno i rozejdziemy się jak dżentelmeni ?
Ten śmiertelnik mnie denerwuje... - lady Michelle obnażyła kły, na co ludzie inkwizytora wycelowali z broni palnej. Byli też uzbrojeni w inną wyszukaną broń i chyba wiedzieli jak jej używać, sądząc po ilości martwych ghuli. Jeszcze więcej jednak syczało i powarkiwało na nich spoza kręgu mrugającego światła. Łowca też to zauważył.
- Słuchajcie, możemy się wzajem pozabijać, ale gdy zgaśnie flara nikt nie ujdzie stąd z życiem. Może puścicie nas wolno i rozejdziemy się jak dżentelmeni ?
Nikłe oświetlenie słabło coraz bardziej. Azrael wiedział, że inkwizytor musiał w równym stopniu podzielić uwagę na niego i ghule. Czas uciekał.
- Tak by było najrozsądniej...- odparł powoli. Dwaj przyboczni łowcy mieli wyraźną chęć skierowania luf w ciemność. Siarkowe pręty niemal dogasały.
- Ale tu nie rozsądek chodzi. Tylko sprawiedliwość...
Pierwszy ghul skoczył, gdy flara się jeszcze tliła. Przyboczny widząc bezpośrednie zaskoczenie, wypalił do potwora. Kula przeszła przez paszczę i podstawę czaszki, wychodząc tyłem w fontannie brunatnoszarej masy, okraszonej białawymi odłamkami kostnymi. Drugi strzelił do wampirzycy, która nawet się nie uchyliła. Pocisk poszybował w ciemność, nie czyniąc jej szkody. Azrael w mig pojął co się stało. Z tej odległości żołdak nie mógł chybić. Wampirzyca maskowała swoją prawdziwą pozycję iluzją. Wystarczyło niecałe pół metra.
Szybkie cięcie rozpłatało trupojada, który usiłował skoczyć mu na plecy, tarczą odepchnął kolejnego. Dwa kordy mignęły w świetle księżyca, tnąc atakujące ghule w prawdziwym wirze stali. Azrael zwarł się z inkwizytorem, a ich żelaza poszły iskry. Była to prawdziwa batalia koncentracji, gdyż wymieniając ciosy, wciąż musieli się bronić przed hordą trupojadów, jaka nadciągała z ciemności. Anioł Śmierci był szybki i zdecydowany. Musiał szybko obezwładnić wroga, póki miał przewagę zaskoczenia i onieśmielenia. Było jasne, że nie zdoła obronić się przed ghulami, nawet z całą resztą u boku. Przeciwnik jego zaś był dobrze wyszkolony i zdeterminowany, wsparty wiarą i dyscypliną. Jeśli batalia się przedłuży, przegra.
Wampirzyca zdawała się dzierżyć zamiast oręża dwie krwawe pręgi, albowiem gęsto chlustająca krew nie zdołała ścieknąć po ostrzach, a już kładła kolejnego wroga. W pędzie dopadła podwładnego inkwizytora, który odpierając wymachującego mu przed twarzą pazurami ghula nie zdołał w porę zastawić się swoją dość niecodzienną bronią. Cięty od biodra po pachę, osunął się na kolana, stając się obfitą ucztą dla trupożerców.
Lecz nie wszystkich. Ghule, choć zadowalały się truchłami swoich pobratymców i powalonymi wcześniej ludźmi, były w zbyt wielkiej ilości, by starczyło nasycić ich szaleńczy apetyt. Jednakowoż wybuchały między nimi walki o lepsze kawałki mięsa, toteż szeregi atakujących przerzedziły się same. W końcu ghule przedkładały mięso trupów nad żywych. Co innego jednak niepokoiło Azraela.
W dali słychać było echo wystrzałów. Ktoś inny nadchodził, ktoś dysponujący niemałą siłą ognia. Jeśli miał zdołać ujść przed krasnoludami, Azrael musiał zakończyć walkę rychło.
Ostrza inkwizytora wirowały mu przed twarzą, zataczając jasne łuki refleksów księżyca. Krzesały jasne iskry, uderzając w tarczę o zbroję elfa. Inkwizytor był trudnym przeciwnikiem, lecz w końcu miecz Azraela odnalazł swój cel. Zgrzytając o postawionej w pośpiechu zastawie, stal rozcięła boleśnie udo łowcy. Wtedy poczwórne ostrza znalazły lukę w obronie elfa, nie mogąc nie wykorzystać nadarzającej się okazji. Miecz wypadł z ręki Azraela, zaś stal wędrowała do jego gardła. Jednak to, co wyglądało na zwycięstwo, okazało się pułapką.
Wolą ręką Azrael sypnął w twarz inkwizytora piekącym proszkiem, oślepiając go. Łowca krzyknął z bólu i gniewu. Azrael porwał miecz z bruku i czekał. Grupa ghuli oderwała się od reszty i zaszarżowała w ślepym szale, rozdzielając elfa od wampirzycy.
Michelle rozdarła gardło drugiego z asystentów inkwizytora, po czym zatopiła w jego szyi kły, pożywiając się. Krew dodała jej wigoru, co pozwoliło jej odeprzeć trupożerców z bestialską skutecznością. Stwory wycofywały się, mając lepsze źródło pożywienia, niż trudna do zabicia wampirzyca- ciała powalonych braci. Gdy jednak Michelle rozejrzała się, stwierdziła, że inkwizytor i Azrael zniknęli.
Van Helghast odzyskiwał powoli wzrok. Udało mu się już ustalić, że znajduje się w jakiejś walącej się ruderze, zaś po dźwiękach i zapachach mógł się zorientować, że wciąż znajduje się w Utraconym Mieście. Był związany do belki, która niegdyś podtrzymywała strop domu- teraz był to tylko słup sterczący samotnie w niebo. Przede wszystkim jednak inkwizytor nie był sam.
Przed nim stała postać rodem z czyiś sennych koszmarów. Van Helghast znał już tego osobnika, a na dodatek będąc agentem Świętego Oficjum nie należał do osób strachliwych.
- Ocknąłeś się wreszcie. Dobrze. Chcę porozmawiać- rzekł powoli Anioł Śmierci. Inkwizytor splunął w odpowiedzi.
- Chędoż się! Nie mam ci nic do powiedzenia.
- Naprawdę? Nawet tego, co robi agent inkwizycji na usługach księcia, który nie jest oficerem z Czarnego Zamku?
Van Helghast zamilkł na chwilę. Strzał był celny. Jednak to następne słowa nieco zaskoczyły łowcę.
- Nie musimy być przeciwnikami. Nie widzę sprzeczności w interesach twojego księcia i moich.
- Akurat- żachnął się inkwizytor- Nawet, jeśli bym ci uwierzył, a musiałbym być debilem, to skąd miałbyś wiedzieć czego chce mój pracodawca?
Azrael milczał przez chwilę. Van Helghast zdawał się triumfować.
- Myślisz, że jesteś taki sprytny, że znasz zasady gry. Jesteś jedynie pionkiem, trybikiem, w wielkiej maszynie. To jest większe od ciebie, a stawka przekracza twoją wyobraźnię. Co chcesz zmienić? Jesteś tylko zwykłym, szarym elfem w kiczowatym pancerzu. I porwanym płaszczu. Co miałbyś zaoferować?
Azrael znów milczał. Patrzył chwilę na inkwizytora, jakby był nieobecny w ciele, a ocknął się po dłuższej chwili. Westchnął.
- Wolałem dowiedzieć się tego, co chcę w inny sposób, lecz skoro nie zostawiasz mi wyboru... Mój pancerz... Nie wydaje się zbyt straszny, prawda?
Van Helghast był nieco zbity z tropu nagłą zmianą tematu. Skrzywił się odruchowo.
- Z pewnością nie dla kogoś o twoim doświadczeniu łowcy czarownic. Ale dla grzeszników, dewiantów i psychopatów... Boją się go. Mógłbym powiedzieć, że dostają świra na jego widok.
Trzask tłuczonego szkła. Kłąb szarawego dymu o dziwnym zapachu uderzył w Van Helghasta. I wtedy ujrzał.
Przed nim stał już nie elf w rzeźbionej zbroi. To był stalowy upiór, żywy koszmar. Łowca wrzasnął na całe gardło.
- Krzyczą, wiją się i wrzeszczą, tak jak ty teraz- rzekł Azrael, a jego głos, ochrypły i nieprzyjemny, teraz nabrał nienaturalnie głębokiego wyrazu. Inkwizytor wrzeszczał. Anioł Śmierci słuchał i osądzał.
***
Do zamku wrócił skrajnie wyczerpany. Utracił sporo krwi, a walka i trud odcisnęły na nim swoje piętno. Co ważniejsze jednak pozostał niezauważony, a wiedza, którą zdobył rzucała nowe światło na sprawę. Jedyny ślad, jaki pozostawił, to skrwawione zwłoki inkwizytora w gruzach Utraconego Miasta.
Ledwo doczłapał się swojej komnaty, w której mógł wreszcie zdjąć zbroję. Wezwany wcześniej uzdrowiciel miał nadejść lada chwila. Tymczasem umysł Azraela zaprzątała nowa myśl. Myśl ta stawała się niemal obsesją, która nie dawała się odpędzić.
Potrzebował usprawnień. Dziś niemal przypłacił życiem swoją krucjatę, tylko dlatego, że nie był dość dobry. Brakowało mu czegoś. A gdy po kolei analizował, myśli przelewały się na papier, na którym kreślił kawałkiem węgla schematy...
- Słuchajcie, możemy się wzajem pozabijać, ale gdy zgaśnie flara nikt nie ujdzie stąd z życiem. Może puścicie nas wolno i rozejdziemy się jak dżentelmeni ?
Nikłe oświetlenie słabło coraz bardziej. Azrael wiedział, że inkwizytor musiał w równym stopniu podzielić uwagę na niego i ghule. Czas uciekał.
- Tak by było najrozsądniej...- odparł powoli. Dwaj przyboczni łowcy mieli wyraźną chęć skierowania luf w ciemność. Siarkowe pręty niemal dogasały.
- Ale tu nie rozsądek chodzi. Tylko sprawiedliwość...
Pierwszy ghul skoczył, gdy flara się jeszcze tliła. Przyboczny widząc bezpośrednie zaskoczenie, wypalił do potwora. Kula przeszła przez paszczę i podstawę czaszki, wychodząc tyłem w fontannie brunatnoszarej masy, okraszonej białawymi odłamkami kostnymi. Drugi strzelił do wampirzycy, która nawet się nie uchyliła. Pocisk poszybował w ciemność, nie czyniąc jej szkody. Azrael w mig pojął co się stało. Z tej odległości żołdak nie mógł chybić. Wampirzyca maskowała swoją prawdziwą pozycję iluzją. Wystarczyło niecałe pół metra.
Szybkie cięcie rozpłatało trupojada, który usiłował skoczyć mu na plecy, tarczą odepchnął kolejnego. Dwa kordy mignęły w świetle księżyca, tnąc atakujące ghule w prawdziwym wirze stali. Azrael zwarł się z inkwizytorem, a ich żelaza poszły iskry. Była to prawdziwa batalia koncentracji, gdyż wymieniając ciosy, wciąż musieli się bronić przed hordą trupojadów, jaka nadciągała z ciemności. Anioł Śmierci był szybki i zdecydowany. Musiał szybko obezwładnić wroga, póki miał przewagę zaskoczenia i onieśmielenia. Było jasne, że nie zdoła obronić się przed ghulami, nawet z całą resztą u boku. Przeciwnik jego zaś był dobrze wyszkolony i zdeterminowany, wsparty wiarą i dyscypliną. Jeśli batalia się przedłuży, przegra.
Wampirzyca zdawała się dzierżyć zamiast oręża dwie krwawe pręgi, albowiem gęsto chlustająca krew nie zdołała ścieknąć po ostrzach, a już kładła kolejnego wroga. W pędzie dopadła podwładnego inkwizytora, który odpierając wymachującego mu przed twarzą pazurami ghula nie zdołał w porę zastawić się swoją dość niecodzienną bronią. Cięty od biodra po pachę, osunął się na kolana, stając się obfitą ucztą dla trupożerców.
Lecz nie wszystkich. Ghule, choć zadowalały się truchłami swoich pobratymców i powalonymi wcześniej ludźmi, były w zbyt wielkiej ilości, by starczyło nasycić ich szaleńczy apetyt. Jednakowoż wybuchały między nimi walki o lepsze kawałki mięsa, toteż szeregi atakujących przerzedziły się same. W końcu ghule przedkładały mięso trupów nad żywych. Co innego jednak niepokoiło Azraela.
W dali słychać było echo wystrzałów. Ktoś inny nadchodził, ktoś dysponujący niemałą siłą ognia. Jeśli miał zdołać ujść przed krasnoludami, Azrael musiał zakończyć walkę rychło.
Ostrza inkwizytora wirowały mu przed twarzą, zataczając jasne łuki refleksów księżyca. Krzesały jasne iskry, uderzając w tarczę o zbroję elfa. Inkwizytor był trudnym przeciwnikiem, lecz w końcu miecz Azraela odnalazł swój cel. Zgrzytając o postawionej w pośpiechu zastawie, stal rozcięła boleśnie udo łowcy. Wtedy poczwórne ostrza znalazły lukę w obronie elfa, nie mogąc nie wykorzystać nadarzającej się okazji. Miecz wypadł z ręki Azraela, zaś stal wędrowała do jego gardła. Jednak to, co wyglądało na zwycięstwo, okazało się pułapką.
Wolą ręką Azrael sypnął w twarz inkwizytora piekącym proszkiem, oślepiając go. Łowca krzyknął z bólu i gniewu. Azrael porwał miecz z bruku i czekał. Grupa ghuli oderwała się od reszty i zaszarżowała w ślepym szale, rozdzielając elfa od wampirzycy.
Michelle rozdarła gardło drugiego z asystentów inkwizytora, po czym zatopiła w jego szyi kły, pożywiając się. Krew dodała jej wigoru, co pozwoliło jej odeprzeć trupożerców z bestialską skutecznością. Stwory wycofywały się, mając lepsze źródło pożywienia, niż trudna do zabicia wampirzyca- ciała powalonych braci. Gdy jednak Michelle rozejrzała się, stwierdziła, że inkwizytor i Azrael zniknęli.
Van Helghast odzyskiwał powoli wzrok. Udało mu się już ustalić, że znajduje się w jakiejś walącej się ruderze, zaś po dźwiękach i zapachach mógł się zorientować, że wciąż znajduje się w Utraconym Mieście. Był związany do belki, która niegdyś podtrzymywała strop domu- teraz był to tylko słup sterczący samotnie w niebo. Przede wszystkim jednak inkwizytor nie był sam.
Przed nim stała postać rodem z czyiś sennych koszmarów. Van Helghast znał już tego osobnika, a na dodatek będąc agentem Świętego Oficjum nie należał do osób strachliwych.
- Ocknąłeś się wreszcie. Dobrze. Chcę porozmawiać- rzekł powoli Anioł Śmierci. Inkwizytor splunął w odpowiedzi.
- Chędoż się! Nie mam ci nic do powiedzenia.
- Naprawdę? Nawet tego, co robi agent inkwizycji na usługach księcia, który nie jest oficerem z Czarnego Zamku?
Van Helghast zamilkł na chwilę. Strzał był celny. Jednak to następne słowa nieco zaskoczyły łowcę.
- Nie musimy być przeciwnikami. Nie widzę sprzeczności w interesach twojego księcia i moich.
- Akurat- żachnął się inkwizytor- Nawet, jeśli bym ci uwierzył, a musiałbym być debilem, to skąd miałbyś wiedzieć czego chce mój pracodawca?
Azrael milczał przez chwilę. Van Helghast zdawał się triumfować.
- Myślisz, że jesteś taki sprytny, że znasz zasady gry. Jesteś jedynie pionkiem, trybikiem, w wielkiej maszynie. To jest większe od ciebie, a stawka przekracza twoją wyobraźnię. Co chcesz zmienić? Jesteś tylko zwykłym, szarym elfem w kiczowatym pancerzu. I porwanym płaszczu. Co miałbyś zaoferować?
Azrael znów milczał. Patrzył chwilę na inkwizytora, jakby był nieobecny w ciele, a ocknął się po dłuższej chwili. Westchnął.
- Wolałem dowiedzieć się tego, co chcę w inny sposób, lecz skoro nie zostawiasz mi wyboru... Mój pancerz... Nie wydaje się zbyt straszny, prawda?
Van Helghast był nieco zbity z tropu nagłą zmianą tematu. Skrzywił się odruchowo.
- Z pewnością nie dla kogoś o twoim doświadczeniu łowcy czarownic. Ale dla grzeszników, dewiantów i psychopatów... Boją się go. Mógłbym powiedzieć, że dostają świra na jego widok.
Trzask tłuczonego szkła. Kłąb szarawego dymu o dziwnym zapachu uderzył w Van Helghasta. I wtedy ujrzał.
Przed nim stał już nie elf w rzeźbionej zbroi. To był stalowy upiór, żywy koszmar. Łowca wrzasnął na całe gardło.
- Krzyczą, wiją się i wrzeszczą, tak jak ty teraz- rzekł Azrael, a jego głos, ochrypły i nieprzyjemny, teraz nabrał nienaturalnie głębokiego wyrazu. Inkwizytor wrzeszczał. Anioł Śmierci słuchał i osądzał.
***
Do zamku wrócił skrajnie wyczerpany. Utracił sporo krwi, a walka i trud odcisnęły na nim swoje piętno. Co ważniejsze jednak pozostał niezauważony, a wiedza, którą zdobył rzucała nowe światło na sprawę. Jedyny ślad, jaki pozostawił, to skrwawione zwłoki inkwizytora w gruzach Utraconego Miasta.
Ledwo doczłapał się swojej komnaty, w której mógł wreszcie zdjąć zbroję. Wezwany wcześniej uzdrowiciel miał nadejść lada chwila. Tymczasem umysł Azraela zaprzątała nowa myśl. Myśl ta stawała się niemal obsesją, która nie dawała się odpędzić.
Potrzebował usprawnień. Dziś niemal przypłacił życiem swoją krucjatę, tylko dlatego, że nie był dość dobry. Brakowało mu czegoś. A gdy po kolei analizował, myśli przelewały się na papier, na którym kreślił kawałkiem węgla schematy...
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Ile sił w nogach, zakuty w chaotyczną stal kolos rzucił się ku oknu. Ledwie wybił się w przód, gdy poczuł jak drewniane klepki w podłodze nie odrywają się od stopy, wypiętrzając się jak żagiel na wietrze. W następnej sekundzie Reinhard był już jednak na zewnątrz i szybował w nad zbutwiałym pomostem prosto w smolistą toń, zalepioną gęstą warstwą rzęsy, gnany przez deszcz drzazg i strzaskanej ceramiki, których fala zadźwięczała na płytach pancerza, pod nim zaś ciasne dotychczas okna rzygnęły krótko strumieniami płomieni, na podobieństwo cyrkowego połykacza ognia, jednocześnie w brutalny sposób zostając obdartymi z futryn i okiennic.
Tuż przed uderzeniem w wodę wybraniec zaczerpnął powietrza, po czym, jak wielki kamień, z donośnym pluskiem zniknął w ciemnych odmętach, pozostawiając za sobą jedyny ślad w postaci falujących kręgów i dziury w warstwie zielska, z grubsza zarysem swym przypominająca człowieka w kapeluszu z mieczem w dłoni.
Kanał był niewiarygodnie wręcz zaniedbany: ledwie Reinhard znalazł się pod wodą, zarył butami w warstwę mułu, tracąc równowagę i zataczając się w głębię po spadzistym dnie, potykając się o tkwiące w nim rupiecie i wyrywając splątane kłącza. Otworzył oczy i zamrugał kilkukrotnie, lecz na nic się to nie zdało - woda była tak zamulona, że nie można byłoby dostrzec czubka nosa nawet za dnia, a co dopiero po nocy. Wyprostował się i cofnął kilka kroków, aby wystawić głowę na powierzchnię. Konieczne było zachowanie szczególnej ostrożności - von Preuss zdawał sobie sprawę, że Mousillon, podobnie jak kilka innych pradawnych miast Starego Świata, zostało zbudowanych na opuszczonej elfiej zabudowie, której ruiny często pozostawały zalane, gdy z biegiem czasu zapadały się w pozbawionym irygacji gruncie. W efekcie kanały, a w szczególności położone bardziej na uboczu zbiorniki często mogły oznaczać zabójczą pułapkę, dla tych, którzy pozbawieni byli umiejętności pływania - wystarczył jeden fałszywy krok, aby zmurszałe dachówki czy zrujnowany strop zarwał się pod naciskiem, otwierając pod nieszczęśnikiem przepastną czeluść, z której nijak nie można było uciec. Zbroja chaosu w rzeczy samej była świetnym rozwiązaniem, ale na lądzie, w wirze zajadłej walki wręcz, natomiast w zdradliwej wodzie zapuszczonych kanałów portowych, przeciwnie: stanowiła poważne zagrożenie dla właściciela, mogąc pociągnąć go w dół jak kula armatnia przywiązana do nóg skazańca.
Wygramoliwszy się na zasypany tlącym się gruzem pomost, z resztą z niemałym trudem, gdyż zbutwiała konstrukcja co i rusz łamała się pod naporem usiłującego podciągnąć się wybrańca, spojrzał na zdemolowany budynek, który przed chwilą opuścił w tak spektakularny sposób. Wewnątrz tańczyły płomienie rzucając rozdygotane cienie, pomału wygrywając z wilgocią przenikającą drewniane elementy konstrukcji, a śladem tych zmagań były gęstniejące kłęby pary. Co chwila było też słychać jakieś stuknięcia i huki. W pierwszej chwili zdać by się mogło, że to spadające belki, lecz w rzeczywistości były to strzały z broni palnej i szczęk oręża. Echem niosły się też pokrzykiwania, tworząc razem niemożliwy do pomylenia zgiełk zamieszek, szalejących teraz gdzieś w dokach.
Tuż przed uderzeniem w wodę wybraniec zaczerpnął powietrza, po czym, jak wielki kamień, z donośnym pluskiem zniknął w ciemnych odmętach, pozostawiając za sobą jedyny ślad w postaci falujących kręgów i dziury w warstwie zielska, z grubsza zarysem swym przypominająca człowieka w kapeluszu z mieczem w dłoni.
Kanał był niewiarygodnie wręcz zaniedbany: ledwie Reinhard znalazł się pod wodą, zarył butami w warstwę mułu, tracąc równowagę i zataczając się w głębię po spadzistym dnie, potykając się o tkwiące w nim rupiecie i wyrywając splątane kłącza. Otworzył oczy i zamrugał kilkukrotnie, lecz na nic się to nie zdało - woda była tak zamulona, że nie można byłoby dostrzec czubka nosa nawet za dnia, a co dopiero po nocy. Wyprostował się i cofnął kilka kroków, aby wystawić głowę na powierzchnię. Konieczne było zachowanie szczególnej ostrożności - von Preuss zdawał sobie sprawę, że Mousillon, podobnie jak kilka innych pradawnych miast Starego Świata, zostało zbudowanych na opuszczonej elfiej zabudowie, której ruiny często pozostawały zalane, gdy z biegiem czasu zapadały się w pozbawionym irygacji gruncie. W efekcie kanały, a w szczególności położone bardziej na uboczu zbiorniki często mogły oznaczać zabójczą pułapkę, dla tych, którzy pozbawieni byli umiejętności pływania - wystarczył jeden fałszywy krok, aby zmurszałe dachówki czy zrujnowany strop zarwał się pod naciskiem, otwierając pod nieszczęśnikiem przepastną czeluść, z której nijak nie można było uciec. Zbroja chaosu w rzeczy samej była świetnym rozwiązaniem, ale na lądzie, w wirze zajadłej walki wręcz, natomiast w zdradliwej wodzie zapuszczonych kanałów portowych, przeciwnie: stanowiła poważne zagrożenie dla właściciela, mogąc pociągnąć go w dół jak kula armatnia przywiązana do nóg skazańca.
Wygramoliwszy się na zasypany tlącym się gruzem pomost, z resztą z niemałym trudem, gdyż zbutwiała konstrukcja co i rusz łamała się pod naporem usiłującego podciągnąć się wybrańca, spojrzał na zdemolowany budynek, który przed chwilą opuścił w tak spektakularny sposób. Wewnątrz tańczyły płomienie rzucając rozdygotane cienie, pomału wygrywając z wilgocią przenikającą drewniane elementy konstrukcji, a śladem tych zmagań były gęstniejące kłęby pary. Co chwila było też słychać jakieś stuknięcia i huki. W pierwszej chwili zdać by się mogło, że to spadające belki, lecz w rzeczywistości były to strzały z broni palnej i szczęk oręża. Echem niosły się też pokrzykiwania, tworząc razem niemożliwy do pomylenia zgiełk zamieszek, szalejących teraz gdzieś w dokach.
- To pułapka... budynek zaraz wyleci w powietrze!
Ostrzeżenie von Preussa, postawiła wszystkich w stan działania. Denethrill nie zastanawiała się nad resztą, wiedząc gdzie znajduje się magazyn, w którym przypuszczalnie znajdował się proch czy cokolwiek co mogło spowodować eksplozję, pobiegła w odwrotnym kierunku. Usłyszała za plecami dźwięk tłuczonego szkła, ktoś lub coś wyleciało przez okno. Zdając sobie sprawę, że ma niewiele czasu czarodziejka zdecydowała się na tą samą drogę ucieczki. Rzuciła swoim kosturem w najbliższe okno, a kawałeczki szkła opadły w tym samym momencie, w którym przelatywała przez otwór. To była ostatnia chwila, gdyż zaraz za nią rozległ się ryk eksplozji, a posuwające się naprzód płomienie, zdążyły złapać końcówkę jej długich włosów. Odepchnięta siła wybuchu w zasadzie padła na wybrukowaną ulicę, nie będąc nawet blisko bezpiecznego lądowania. Potrzebowała dobrych paru sekund, by się pozbierać, oszołomiona upadkiem i ogłuszona hukiem wybuchu. Próbowała odnaleźć ręką swój wyrzucony kostur, ale zamiast tego zaskoczona napotkała silną dłoń, która pomogła jej wstać.
- Przynajmniej tyle mogę się odwdzięczyć, za pomoc. – Powiedział albinos, którego spotkała w lochu.
- Tyle zdecydowanie wystarczy. Jak nie ja to ktoś inny by tam zszedł. – Odpowiedziała Denethrill próbując na szybko się otrzepać z kurzu, pyłu i sadzy, oraz usiłując poprawić lekko przypalone włosy.
- Nie byłbym taki pewny. Mógłbym nie zdążyć przed wybuchem. Jestem Ishwald. – Przedstawił się inkwizytor.
- Denethrill.
Białowłosy łowca chciał powiedzieć coś jeszcze, ale spojrzał na coś za plecami czarodziejki i zrezygnował.
- Muszę już iść. – Elfka obejrzała się i zobaczyła resztę kompanii Eliota, czekającą na niego kilka metrów dalej.
Wciąż lekko oszołomiona odnalazła swój kostur i poszła do pałacu, mając zdecydowanie dość wrażeń jak na jeden dzień.
Kiedy dotarła na miejscu jedyne o czym myślała było jedzenie. Odnalazła w pałacu miejsce, które wcześniej wskazał im Aucassin. Kazała przynieść sobie coś lekkiego i usiadła w oczekiwanie na posiłek. Jak często ostatnio, dołączył do niej Zarthyon.
- Co ty w ogóle robisz kiedy mnie nie ma? – Zapytała zmęczona czarodziejka, kiedy ten usiadł obok niej.
- Krzątam się po mieście. Załatwiam pewne sprawy. – Odpowiedział gwardzista z małym uśmieszkiem.
- A co ty możesz mieć do załatwienia w mieście, w którym jesteś pierwszy raz w życiu? – Czarodziejka popatrzyła na niego z politowaniem.
- Powiedzmy, że gdybyś chciała się kogoś pozbyć, to możesz się do mnie z tym zwrócić. A już zajmę się resztą.
- Jedyne osoby, które chce w tej chwili widzieć martwe to reszta zawodników, a to powinno się wydarzyć wyłącznie na piaskach Areny.
- Wielka szkoda. Ale gdyby twoja misja, wymagała tego typu interwencji to pamiętaj o tym co ci mówiłem.
- Już nawet nie wiem, czy to tylko kiepski żart, czy mówisz serio.
Zarthyon wzruszył ramionami, wyrażając jego zainteresowanie, czy Denethrill mu wierzy czy nie. Jej od razu pogorszył się humor, gdyż strażnik przypomniał jej, o tym że powinna złożyć nowy raport Mortathi, a przecież na dobrą sprawę to ona mogła walczyć w następnej walce. Co z kolei dało jej do myślenia, że nawet nie wiek jak często będą odbywały się pojedynki, a nawet kiedy będzie po prostu następny. Powinna jeszcze porozmawiać z Reinhardem na temat tego człowieka z dziwną bronią, o czterech ostrzach. A przecież najchętniej zaraz po zjedzeniu, zebrałaby się do jako takiego porządku, bo po całej akcji w dokach jej wygląd był co najmniej niezadowalający. Z poczucia bezsilności schowała twarz w dłoniach, a przed nią postawiono potrawkę z królika.
Ostrzeżenie von Preussa, postawiła wszystkich w stan działania. Denethrill nie zastanawiała się nad resztą, wiedząc gdzie znajduje się magazyn, w którym przypuszczalnie znajdował się proch czy cokolwiek co mogło spowodować eksplozję, pobiegła w odwrotnym kierunku. Usłyszała za plecami dźwięk tłuczonego szkła, ktoś lub coś wyleciało przez okno. Zdając sobie sprawę, że ma niewiele czasu czarodziejka zdecydowała się na tą samą drogę ucieczki. Rzuciła swoim kosturem w najbliższe okno, a kawałeczki szkła opadły w tym samym momencie, w którym przelatywała przez otwór. To była ostatnia chwila, gdyż zaraz za nią rozległ się ryk eksplozji, a posuwające się naprzód płomienie, zdążyły złapać końcówkę jej długich włosów. Odepchnięta siła wybuchu w zasadzie padła na wybrukowaną ulicę, nie będąc nawet blisko bezpiecznego lądowania. Potrzebowała dobrych paru sekund, by się pozbierać, oszołomiona upadkiem i ogłuszona hukiem wybuchu. Próbowała odnaleźć ręką swój wyrzucony kostur, ale zamiast tego zaskoczona napotkała silną dłoń, która pomogła jej wstać.
- Przynajmniej tyle mogę się odwdzięczyć, za pomoc. – Powiedział albinos, którego spotkała w lochu.
- Tyle zdecydowanie wystarczy. Jak nie ja to ktoś inny by tam zszedł. – Odpowiedziała Denethrill próbując na szybko się otrzepać z kurzu, pyłu i sadzy, oraz usiłując poprawić lekko przypalone włosy.
- Nie byłbym taki pewny. Mógłbym nie zdążyć przed wybuchem. Jestem Ishwald. – Przedstawił się inkwizytor.
- Denethrill.
Białowłosy łowca chciał powiedzieć coś jeszcze, ale spojrzał na coś za plecami czarodziejki i zrezygnował.
- Muszę już iść. – Elfka obejrzała się i zobaczyła resztę kompanii Eliota, czekającą na niego kilka metrów dalej.
Wciąż lekko oszołomiona odnalazła swój kostur i poszła do pałacu, mając zdecydowanie dość wrażeń jak na jeden dzień.
Kiedy dotarła na miejscu jedyne o czym myślała było jedzenie. Odnalazła w pałacu miejsce, które wcześniej wskazał im Aucassin. Kazała przynieść sobie coś lekkiego i usiadła w oczekiwanie na posiłek. Jak często ostatnio, dołączył do niej Zarthyon.
- Co ty w ogóle robisz kiedy mnie nie ma? – Zapytała zmęczona czarodziejka, kiedy ten usiadł obok niej.
- Krzątam się po mieście. Załatwiam pewne sprawy. – Odpowiedział gwardzista z małym uśmieszkiem.
- A co ty możesz mieć do załatwienia w mieście, w którym jesteś pierwszy raz w życiu? – Czarodziejka popatrzyła na niego z politowaniem.
- Powiedzmy, że gdybyś chciała się kogoś pozbyć, to możesz się do mnie z tym zwrócić. A już zajmę się resztą.
- Jedyne osoby, które chce w tej chwili widzieć martwe to reszta zawodników, a to powinno się wydarzyć wyłącznie na piaskach Areny.
- Wielka szkoda. Ale gdyby twoja misja, wymagała tego typu interwencji to pamiętaj o tym co ci mówiłem.
- Już nawet nie wiem, czy to tylko kiepski żart, czy mówisz serio.
Zarthyon wzruszył ramionami, wyrażając jego zainteresowanie, czy Denethrill mu wierzy czy nie. Jej od razu pogorszył się humor, gdyż strażnik przypomniał jej, o tym że powinna złożyć nowy raport Mortathi, a przecież na dobrą sprawę to ona mogła walczyć w następnej walce. Co z kolei dało jej do myślenia, że nawet nie wiek jak często będą odbywały się pojedynki, a nawet kiedy będzie po prostu następny. Powinna jeszcze porozmawiać z Reinhardem na temat tego człowieka z dziwną bronią, o czterech ostrzach. A przecież najchętniej zaraz po zjedzeniu, zebrałaby się do jako takiego porządku, bo po całej akcji w dokach jej wygląd był co najmniej niezadowalający. Z poczucia bezsilności schowała twarz w dłoniach, a przed nią postawiono potrawkę z królika.
Wciąż ociekając wodą, Reinhard stał w pomarańczowym świetle trawionego przez pożar budynku. Szybko sprawdził stan wyposażenia, czy niczego nie brakuje. Oprócz nieodłącznego harpuna wielorybniczego, którego zwykł używać jako niezawodnej broni do walki na krótki dystans, inkwizytorzy skonfiskowali mu również zestaw tych kilku petard, które zabrał ze sobą. Wnioskując po tym, że albinos i Denethrill przynieśli broń z niższego piętra, zbrojownia musiała znajdować się gdzieś na parterze, lub niżej. Po chwili namysłu, wybraniec wszedł do zrujnowanego wnętrza, które z każdą chwilą coraz bardziej pogrążało się w płomieniach, powstrzymywanych jedynie przez wszechobecną wilgoć. Wreszcie odnalazł to, czego szukał. Harpun wydawał się być nienaruszony, natomiast po petardach nie zostało ani śladu, co z resztą nie może dziwić, gdyż zostały zdetonowane przy eksplozji. "Trudno, będzie trzeba przygotować nowe... To z resztą i tak najmniejsze zmartwienie. Ferre miał rację. Ilsa jest w niebezpieczeństwie, a ja... Źle znoszę straty towarzyszy. Trzeba go znaleźć, tylko on wie, kto go nasłał. I dla kogo pracuje tamten wyżej. W który punkt mechanizmu uderzyć, żeby zatrzymać go choć na chwilę? Jak daleko będę musiał się zagłębić?" Wybraniec Malala starał się zająć swoje myśli jakkolwiek mógł. Nawet przed sobą nie mógł, a w zasadzie nie chciał, przyznać się do swojej prawdziwej motywacji.
Wyszedł na zewnątrz przez wiszące na wyrwanych zawiasach drzwi i rozejrzał się pobieżnie. Tak, to były doki, nie wiedział jedynie, w której ich części się znajduje. Trafił tu w końcu będąc nieprzytomnym. Była noc i w normalnych warunkach, przy czystym niebie mógłby określić kierunek na podstawie gwiazd, to jednak uniemożliwiała wieczna zawiesina chmur i kwaśnego smogu, wydobywającego się z kominów torfowych palenisk. Jedyne źródła światła stanowiły nieliczne okna i anemiczne pochodnie oraz lampy oliwne, nielicznie rozrzucone po fasadach gęsto upakowanych zabudowań, których wysokie mury zasłaniały również widok na ewentualne punkty orientacyjne takie jak chociażby zamkowa wieża. Drogę bez wątpienia mogły wskazywać natomiast odgłosy zamieszek, niosące się echem wśród ciasnych ulic i kanałów. Początkowo von Preuss chciał skierować się w tamtą stronę, jednak uczyniwszy zaledwie kilka kroków przystanął i spojrzał się za siebie, gdzie w ciemności majaczyły walące się pozostałości zabudowań Utraconego Miasta, teraz wystające ponad warstwę nocnej mgły przywodząc skojarzenie z grzbietem jakiegoś wymarłego od zamierzchłych czasów gada. Jakieś niemożliwe do wytłumaczenia przeświadczenie, hipnotyczny zew, nakazywał wybrańcowi udać się właśnie w tamtą stronę, w niewytłumaczalny sposób ciągnąc go jak magnes. Nic dziwnego, w tym przesiąkniętym chaosem mieście to właśnie podtopiona dzielnica była przesiąknięta nim w szczególności.
Rozum podpowiadał mu cały czas, że zagłębianie się w tę część Mousillon to głupota, zwłaszcza po nocy, jednak bycie wybrańcem Malala wiązało się nieodmiennie z ciągłym wystawianiem się na zagrożenia, gdyż była to ścieżka powolnego samozniszczenia. Tylko najsilniejsi byli w stanie utrzymać się na niej i nie runąć w otchłań, zyskując dostęp do potęgi o jakiej wielu nawet się nie śniło.
Błąkał się po okolicy dłuższy czas, co jakiś czas zabijając ghula, które miały pecha napatoczyć się pod ostrze Gotterdammerunga. Najpierw było ich cokolwiek mało, z każdą chwilą jednak ataki stawały się coraz bardziej intensywne, wzrastała też liczba atakujących go topielców. Pchany po części ciekawością, po części intuicją, Reinhard udał się w stronę, skąd zdawały się nadchodzić potwory, aż w końcu jego oczom ukazała się swego rodzaju wysepka powstała z zawalonego budynku oraz naniesionego mułu. Pośród strzaskanych ścian i rachitycznego, samosiewnego zielska pełzały oślizgłe, przygarbione sylwetki. Były one też odgłosem ciamkania, siorbania i mlaskania, a także wielu innych, znacznie bardziej przerażających odgłosów, które mogło wydawać jedynie rozrywane ich brudnymi pazurami surowe mięso. Grupa była niewielka - gdy inkwizytor-renegat zbliżył się nieco, dowiedział się wnet co zwabiło ścierwojadów: wysepka była bowiem pobojowiskiem, zaległym przez wychudzone, żylaste ciała ghuli, a także, co zaintrygowało von Preussa, poległych inkwizytorów. Gdy chmury na moment przerzedziły się, księżyc oświetlił scenę, rzucając blask na coś co białe oczy wybrańca rozpoznały od razu - osobliwą broń o kształcie czteroramiennej gwiazdy.
Wyszedł na zewnątrz przez wiszące na wyrwanych zawiasach drzwi i rozejrzał się pobieżnie. Tak, to były doki, nie wiedział jedynie, w której ich części się znajduje. Trafił tu w końcu będąc nieprzytomnym. Była noc i w normalnych warunkach, przy czystym niebie mógłby określić kierunek na podstawie gwiazd, to jednak uniemożliwiała wieczna zawiesina chmur i kwaśnego smogu, wydobywającego się z kominów torfowych palenisk. Jedyne źródła światła stanowiły nieliczne okna i anemiczne pochodnie oraz lampy oliwne, nielicznie rozrzucone po fasadach gęsto upakowanych zabudowań, których wysokie mury zasłaniały również widok na ewentualne punkty orientacyjne takie jak chociażby zamkowa wieża. Drogę bez wątpienia mogły wskazywać natomiast odgłosy zamieszek, niosące się echem wśród ciasnych ulic i kanałów. Początkowo von Preuss chciał skierować się w tamtą stronę, jednak uczyniwszy zaledwie kilka kroków przystanął i spojrzał się za siebie, gdzie w ciemności majaczyły walące się pozostałości zabudowań Utraconego Miasta, teraz wystające ponad warstwę nocnej mgły przywodząc skojarzenie z grzbietem jakiegoś wymarłego od zamierzchłych czasów gada. Jakieś niemożliwe do wytłumaczenia przeświadczenie, hipnotyczny zew, nakazywał wybrańcowi udać się właśnie w tamtą stronę, w niewytłumaczalny sposób ciągnąc go jak magnes. Nic dziwnego, w tym przesiąkniętym chaosem mieście to właśnie podtopiona dzielnica była przesiąknięta nim w szczególności.
Rozum podpowiadał mu cały czas, że zagłębianie się w tę część Mousillon to głupota, zwłaszcza po nocy, jednak bycie wybrańcem Malala wiązało się nieodmiennie z ciągłym wystawianiem się na zagrożenia, gdyż była to ścieżka powolnego samozniszczenia. Tylko najsilniejsi byli w stanie utrzymać się na niej i nie runąć w otchłań, zyskując dostęp do potęgi o jakiej wielu nawet się nie śniło.
Błąkał się po okolicy dłuższy czas, co jakiś czas zabijając ghula, które miały pecha napatoczyć się pod ostrze Gotterdammerunga. Najpierw było ich cokolwiek mało, z każdą chwilą jednak ataki stawały się coraz bardziej intensywne, wzrastała też liczba atakujących go topielców. Pchany po części ciekawością, po części intuicją, Reinhard udał się w stronę, skąd zdawały się nadchodzić potwory, aż w końcu jego oczom ukazała się swego rodzaju wysepka powstała z zawalonego budynku oraz naniesionego mułu. Pośród strzaskanych ścian i rachitycznego, samosiewnego zielska pełzały oślizgłe, przygarbione sylwetki. Były one też odgłosem ciamkania, siorbania i mlaskania, a także wielu innych, znacznie bardziej przerażających odgłosów, które mogło wydawać jedynie rozrywane ich brudnymi pazurami surowe mięso. Grupa była niewielka - gdy inkwizytor-renegat zbliżył się nieco, dowiedział się wnet co zwabiło ścierwojadów: wysepka była bowiem pobojowiskiem, zaległym przez wychudzone, żylaste ciała ghuli, a także, co zaintrygowało von Preussa, poległych inkwizytorów. Gdy chmury na moment przerzedziły się, księżyc oświetlił scenę, rzucając blask na coś co białe oczy wybrańca rozpoznały od razu - osobliwą broń o kształcie czteroramiennej gwiazdy.
[Wybaczcie nieobecność, ale teraz wracam do gry
]
Budząc się wiedział, że miał przechlapane. Rynsztok, w którym leżał, potwornie śmierdział. Gorsze było jednak główne źródło potwornego zapachu. Trup leżący obok zdążył już przegnić, co niezbyt przeszkadzało posilającym się nim trupojadom. Typowy widok w Mausillon. Galiwyx kichnął zwracając na siebie uwagę ghuli. Stwory przez w chwilę wpatrywały się w gotowego na walkę goblina po czym uciekły. „Że co?” Galiwyx na krótki moment zgłupiał, o co było nietrudno w tych okolicznościach. Jego odświętne ubranie było podarte i brudne, na dodatek cuchnęło moczem i rzygowinami.
Goblin usiadł i przeanalizował to co pamiętał. Był na imprezie u Czarnego Rycerza. Tak, jadł i pił, a potem pojawił się sam gospodarz zapowiadając pierwszą walkę. Z tym, że Galiwyx miał dziurę w pamięci co działo się zarówno pomiędzy przybyciem na przyjęcie, a pojawieniem się organizatora, a tym co działo się potem. Dwie wielkie czarne dziury. Umysł z kolei wypełniały mu sceny wizji rodem z najgorszych koszmarów. Krajobraz w nich falował i wciąż się zmieniał, do tego ten głos... Galiwyx musiał przyznać przed samym sobą, że potrzebuje pomocy. Najlepiej jakiegoś maga znającego się na domenie chaosu. Goblin nie był głupi. Wiedział, że to co nadało mu wyjątkową inteligencję i moce, upomni się o swoją zapłatę.
Galiwyx starał się nie zamykać powiek, żeby nie widzieć obrazu błękitnego oka otoczonego wężową spiralą. Wstał, otrzepując się, zastanawiał się kto może mu pomóc. Niektórzy zawodnicy wydawali się obiecujący. Ruszył przed siebie w mroku nocy. Najpierw musiał dotrzeć do zamku, do komnat, które na pewno mu przydzielono, przebrać się i skontaktować z swoimi...hmm... „sponsorami”.
Gdzieś w oddali ciszę zmącił huk eksplozji. Potem w ruch poszły karabiny. Krzyki umierających mieszał się z pękającym drewnem oraz rykiem wystrzałów. „Ktoś tam używa dużego kalibru”. Przed nim, na drodze wyrosły dwie sylwetki. Wielki ochroniarz rozglądał się w boki nerwowo, nie zwracając większej uwagi na Galiwyxa. Jego towarzysz estalijczyk splunął goblinowi pod stopy.
- Ty! Wreszcie się łaskawie pojawiłeś! Czy ty wiesz co tam się dzieje? - Jego słowa zagłuszyła kolejna eksplozja.
- Nie. - odrzekł spokojnie Galiwyx. - Może mi wytłumaczysz zamiast, mnie obwiniać.
- To ten nowy - kapelusznik. Twoi kumple, zawodnicy go dopadli. Chyba. - Bandyta zaczął nerwowo obgryzać paznokcie. - Ale wykorzystali zamieszanie i zabili Guillera! Wysadzili cały budynek.
- Kto?
- Krasnoludy! Oni! Chyba mają rację za wysokie progi dla nas.
- Opowiedz o tych krasnoludach.
Estalijczyk, Flavio, nie wiedział zbyt wiele. W głowie Galiwyxa wyglądało to na jakiś krasnoludzki gang. Dziwne, średnio to pasowało to tego brodatego ludu, chociaż w sumie są gotowi na wszystko dla fortuny. A nikt nie zaprzeczy, że Arena to interes stulecia, o ile uda ci się przeżyć.
- Spokojnie. - Galiwyx uśmiechnął się. Miał już plan. - Zbierz do jutra kogo zdołasz i uzbrój najlepiej jak się da, w muszkiety jeśli macie.
- Ale...
- Dasz sobą pomiatać? - Goblin patrzył, jak na twarzy Flavia walczą emocję. Żądza zysku i zemsty w końcu zwyciężyła. Pokręcił głową. - Dobrze, więc zrób co mówię.
- Są lepiej uzbrojeni.
Galiwyx uśmiechnął się ponownie.
* * *
Sługa zaprowadził go do przydzielonych komnat. Galiwyx obejrzał je, wiedząc, że zapewne nie robi tego po raz pierwszy. „Cholerne, zaniki pamięci”. Wykąpał się, a następnie przebrał w swój typowy strój, skórzaną kamizelkę bez rękawów. Przez ramię przewiesił kuszę. Uznał, że morgenstern i tarcza mu się nie przydadzą.
Na kolacji dołączyli do niego jego towarzysze. Grogk miał jak zawsze głupią minę, natomiast Tark wyglądał na znudzonego.
- Co się z tobą działo szefie?
Galiwyx machnął ręką. Dając podwładnemu się wygadać. Wyglądało na to, że ominęła go pierwsza, niezbyt ciekawa walka. W czasie, gdy Tark mówił, Galiwyx rozejrzał się wokół szukając innych zawodników, szczególnie władających magią. Co zresztą trudno było określić, bo nie wszyscy ujawnili na co ich stać.
Poza dziwnie spokojnymi ogrami dostrzegł parę elfów. Z tego co udało się mu dowiedzieć jedna z nich, zawodniczka była czarodziejką. Właśnie takiej pomocy potrzebował. Czarownice druchnii, musiały używać energii chaosu. Denethrill, wygrzebał z pamięci jej kiedyś usłyszane imię, powinna umieć zaradzić jego zanikom pamięci i tym przeklętym snom.
Każąc swoim podwładnym zostać, stanął dokładnie po drugiej stronie stołu, od dwójki mrocznych elfów. Ignorując mężczyznę, który był chyba ochroniarzem albo strażnikiem, ukłonił się przed czarodziejką.
- Galiwyx do usług. Mogę się dosiąść? Mam do pani interes.

Budząc się wiedział, że miał przechlapane. Rynsztok, w którym leżał, potwornie śmierdział. Gorsze było jednak główne źródło potwornego zapachu. Trup leżący obok zdążył już przegnić, co niezbyt przeszkadzało posilającym się nim trupojadom. Typowy widok w Mausillon. Galiwyx kichnął zwracając na siebie uwagę ghuli. Stwory przez w chwilę wpatrywały się w gotowego na walkę goblina po czym uciekły. „Że co?” Galiwyx na krótki moment zgłupiał, o co było nietrudno w tych okolicznościach. Jego odświętne ubranie było podarte i brudne, na dodatek cuchnęło moczem i rzygowinami.
Goblin usiadł i przeanalizował to co pamiętał. Był na imprezie u Czarnego Rycerza. Tak, jadł i pił, a potem pojawił się sam gospodarz zapowiadając pierwszą walkę. Z tym, że Galiwyx miał dziurę w pamięci co działo się zarówno pomiędzy przybyciem na przyjęcie, a pojawieniem się organizatora, a tym co działo się potem. Dwie wielkie czarne dziury. Umysł z kolei wypełniały mu sceny wizji rodem z najgorszych koszmarów. Krajobraz w nich falował i wciąż się zmieniał, do tego ten głos... Galiwyx musiał przyznać przed samym sobą, że potrzebuje pomocy. Najlepiej jakiegoś maga znającego się na domenie chaosu. Goblin nie był głupi. Wiedział, że to co nadało mu wyjątkową inteligencję i moce, upomni się o swoją zapłatę.
Galiwyx starał się nie zamykać powiek, żeby nie widzieć obrazu błękitnego oka otoczonego wężową spiralą. Wstał, otrzepując się, zastanawiał się kto może mu pomóc. Niektórzy zawodnicy wydawali się obiecujący. Ruszył przed siebie w mroku nocy. Najpierw musiał dotrzeć do zamku, do komnat, które na pewno mu przydzielono, przebrać się i skontaktować z swoimi...hmm... „sponsorami”.
Gdzieś w oddali ciszę zmącił huk eksplozji. Potem w ruch poszły karabiny. Krzyki umierających mieszał się z pękającym drewnem oraz rykiem wystrzałów. „Ktoś tam używa dużego kalibru”. Przed nim, na drodze wyrosły dwie sylwetki. Wielki ochroniarz rozglądał się w boki nerwowo, nie zwracając większej uwagi na Galiwyxa. Jego towarzysz estalijczyk splunął goblinowi pod stopy.
- Ty! Wreszcie się łaskawie pojawiłeś! Czy ty wiesz co tam się dzieje? - Jego słowa zagłuszyła kolejna eksplozja.
- Nie. - odrzekł spokojnie Galiwyx. - Może mi wytłumaczysz zamiast, mnie obwiniać.
- To ten nowy - kapelusznik. Twoi kumple, zawodnicy go dopadli. Chyba. - Bandyta zaczął nerwowo obgryzać paznokcie. - Ale wykorzystali zamieszanie i zabili Guillera! Wysadzili cały budynek.
- Kto?
- Krasnoludy! Oni! Chyba mają rację za wysokie progi dla nas.
- Opowiedz o tych krasnoludach.
Estalijczyk, Flavio, nie wiedział zbyt wiele. W głowie Galiwyxa wyglądało to na jakiś krasnoludzki gang. Dziwne, średnio to pasowało to tego brodatego ludu, chociaż w sumie są gotowi na wszystko dla fortuny. A nikt nie zaprzeczy, że Arena to interes stulecia, o ile uda ci się przeżyć.
- Spokojnie. - Galiwyx uśmiechnął się. Miał już plan. - Zbierz do jutra kogo zdołasz i uzbrój najlepiej jak się da, w muszkiety jeśli macie.
- Ale...
- Dasz sobą pomiatać? - Goblin patrzył, jak na twarzy Flavia walczą emocję. Żądza zysku i zemsty w końcu zwyciężyła. Pokręcił głową. - Dobrze, więc zrób co mówię.
- Są lepiej uzbrojeni.
Galiwyx uśmiechnął się ponownie.
* * *
Sługa zaprowadził go do przydzielonych komnat. Galiwyx obejrzał je, wiedząc, że zapewne nie robi tego po raz pierwszy. „Cholerne, zaniki pamięci”. Wykąpał się, a następnie przebrał w swój typowy strój, skórzaną kamizelkę bez rękawów. Przez ramię przewiesił kuszę. Uznał, że morgenstern i tarcza mu się nie przydadzą.
Na kolacji dołączyli do niego jego towarzysze. Grogk miał jak zawsze głupią minę, natomiast Tark wyglądał na znudzonego.
- Co się z tobą działo szefie?
Galiwyx machnął ręką. Dając podwładnemu się wygadać. Wyglądało na to, że ominęła go pierwsza, niezbyt ciekawa walka. W czasie, gdy Tark mówił, Galiwyx rozejrzał się wokół szukając innych zawodników, szczególnie władających magią. Co zresztą trudno było określić, bo nie wszyscy ujawnili na co ich stać.
Poza dziwnie spokojnymi ogrami dostrzegł parę elfów. Z tego co udało się mu dowiedzieć jedna z nich, zawodniczka była czarodziejką. Właśnie takiej pomocy potrzebował. Czarownice druchnii, musiały używać energii chaosu. Denethrill, wygrzebał z pamięci jej kiedyś usłyszane imię, powinna umieć zaradzić jego zanikom pamięci i tym przeklętym snom.
Każąc swoim podwładnym zostać, stanął dokładnie po drugiej stronie stołu, od dwójki mrocznych elfów. Ignorując mężczyznę, który był chyba ochroniarzem albo strażnikiem, ukłonił się przed czarodziejką.
- Galiwyx do usług. Mogę się dosiąść? Mam do pani interes.
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Aucassin przeszedł między dwoma wielkimi, milczącymi posągami ze stali, obrzucając je przelotnie spojrzeniem. Nikt by nie pomyślał, że nieruchome, matowe i noszące ślady wielu bitew czarne zbroje skrywają najwierniejszych rycerzy księcia Mallobaude, noszących jego personalny symbol złotego węża na tarczach i pelerynach. Dla niektórych ich wieczne milczenie oraz złowieszcze spojrzenia czarnych wizjerów również były przerażające... choć ni w połowie tak jak ich suweren. Wampirzy arystorkata pchnął podwójne drzwi i wszedł do książęcych komnat.
- Panie, wzywałeś. - lord de Hane ukłonił się - Kapitan Rochbard twierdzi, że w dokach wybuchły jakieś zamieszki, lecz zarzeka się że stłumi je lada moment ze swoimi... "ludźmi".
Określenie "zbiry" czy "rzeźnicy" pasowałoby bardziej.
- Dobrze. Mój gość niedługo przypłynie i nie chcę żadnych niepokojów w moim mieście. - głos Czarnego Rycerza, choć pozbawiony metalicznego oddźwięku żelaznej zbroi wciąż brzmiał imponująco. Pan na Mousillon stał przy palenisku, ubrany jedynie w obszerną ferezję z ciężkiego aksamitu i czarnego futra, jego podobnie czarny cień przeszywał na wskroś pomieszczenie, niczym czarna włócznia.
- Ludzie z Biaucaire donoszą mi, iż nad granicami bandy wojsk tego koronowanego głupca zacieśniają kordon graniczny i coraz śmielej poczynają sobie z patrolami... niedługo nawet wsparcie z Bordeleaux nie pozwoli nam utrzymać przemytu. - rozpoczął swój raport Aucassin.
- Wiem. Mistrz widział też nadciągającą wielką armię psów mojego ojca pod sztandarem z Jeleniem w diademie. Kazałem lady de Oisentient i Szubienicznikowi wyjechać z częścią wojsk do swych włości i wystraszyć te ogary. - książę wyciągnął bladą dłoń do ognia. - Twoja siostra wydaje się być ostatnio wyjątkowo ożywiona. Cały czas wymyka się z zamku...
- Panie... zapewniam, że to nic takiego. Jeśli zechcesz każę sir Gefrelarowi codziennie jej towarzyszyć...
- Zachowaj swojego bratanka na turniej, którym niedługo uświetnimy przyjazd naszych sojuszników w walce o sprawę mojej korony. - Mallobaude zacisnął dłoń w pięść, oglądając oprawione w złoto sygnety - Sir Bayard z Trupich Strumieni najlepiej zajmie się... obroną mojej pani.
"Ten ponury kolos, równie gadatliwy co dworny ?" - niemal odparł wampirzy lord. Zamiast tego rozwinął pergamin.
- Kucharze uniżenie błagają o dodatkowe zapasy jadła do spiżarni zamku. Banda tych ogrów je więcej niż roczny zaciąg wojska i ze dwie chorągwie rycerstwa...
- Wystaw więc ich lidera w jutrzejszym pojedynku na Arenie. Najlepiej z kimś upartym o silnym duchu. Zobaczymy z czego są zrobieni pod całym tym tłuszczem. To wszystko, Aucassinie.
Wampir skłonił się ponownie i odwrócił się. W drzwiach minął swoją siostrę, chyłkiem poprawiającą będące w nieładzie fioletowe loki. Na jego pytająco uniesioną brew i cyniczne spojrzenie odpowiedziała, wykrzywiając tajemniczo usta i wbijając wzrok w podłogę. Potem drzwi zamknęły się za nią. Aucassin, dręczony wątpliwościami natury, których nie miał zamiaru się domyślać udał się spełniać wolę swego seniora.
********
- Słuchajcie, słuchajcie! Z woli waszego prawowitego pana, księcia na Mousillon, pana Deszczowego Lasu i Sierocych Wzgórz, Tarczy Zachodniego Wybrzeża i diuka Korony Bretonni...
Herold z wysokiego podwyższenia przemawiał do powiększającej się grupy tępo gapiących się na przybitą do konstrukcji wielką tablicę plebejów. Widniały na niej cztery szeregi nieodczytywalnych dla nich symboli, wedle herolda przedstawiających miana mających się zmierzyć na Arenie Śmiałków. Połowę jednego z nich pokrywała czerwony jak krew barwnik. Niestety mało kto umiał czytać, a i dziwaczne imiona, wymieniane przez mówiącego niewiele im mówiły. Jakiś cwańszy łyczek wspiął się na belki obok tablicy i słuchając słów herolda zaczął nożem wycinać krzywe podobizny postaci.
Tymczasem w Wielkiej Jadalni w Pałacu Książęcym wywieszono wspaniały arras z cudnie drobiazgowo wyhaftowanymi motywami roślinnymi, rycerskimi i zwierzęcymi, na którym złotą nicią haftowano imiona zawodników. Tkanina wzdłuż "Don Oliwera" była rozpruta, złote i czerwone nici sterczały z rozdarcia groteskowo podobno do żeber z rozpłatanej piersi dziwacznego krasnoluda.
Walka pierwsza: Don Oliwer, Niesamowity Krasnolud vs Eliot Lionheart, Kapitan Wyklętej Kompanii
Walka druga: Dwójka, Ogr Najemnik vs Falthar Magnisson
Walka Trzecia: Denethrill vs Lord Eist Havdon z Bastonne
Walka Czwarta: sir Ferragus vs Galiwyx
- Panie, wzywałeś. - lord de Hane ukłonił się - Kapitan Rochbard twierdzi, że w dokach wybuchły jakieś zamieszki, lecz zarzeka się że stłumi je lada moment ze swoimi... "ludźmi".
Określenie "zbiry" czy "rzeźnicy" pasowałoby bardziej.
- Dobrze. Mój gość niedługo przypłynie i nie chcę żadnych niepokojów w moim mieście. - głos Czarnego Rycerza, choć pozbawiony metalicznego oddźwięku żelaznej zbroi wciąż brzmiał imponująco. Pan na Mousillon stał przy palenisku, ubrany jedynie w obszerną ferezję z ciężkiego aksamitu i czarnego futra, jego podobnie czarny cień przeszywał na wskroś pomieszczenie, niczym czarna włócznia.
- Ludzie z Biaucaire donoszą mi, iż nad granicami bandy wojsk tego koronowanego głupca zacieśniają kordon graniczny i coraz śmielej poczynają sobie z patrolami... niedługo nawet wsparcie z Bordeleaux nie pozwoli nam utrzymać przemytu. - rozpoczął swój raport Aucassin.
- Wiem. Mistrz widział też nadciągającą wielką armię psów mojego ojca pod sztandarem z Jeleniem w diademie. Kazałem lady de Oisentient i Szubienicznikowi wyjechać z częścią wojsk do swych włości i wystraszyć te ogary. - książę wyciągnął bladą dłoń do ognia. - Twoja siostra wydaje się być ostatnio wyjątkowo ożywiona. Cały czas wymyka się z zamku...
- Panie... zapewniam, że to nic takiego. Jeśli zechcesz każę sir Gefrelarowi codziennie jej towarzyszyć...
- Zachowaj swojego bratanka na turniej, którym niedługo uświetnimy przyjazd naszych sojuszników w walce o sprawę mojej korony. - Mallobaude zacisnął dłoń w pięść, oglądając oprawione w złoto sygnety - Sir Bayard z Trupich Strumieni najlepiej zajmie się... obroną mojej pani.
"Ten ponury kolos, równie gadatliwy co dworny ?" - niemal odparł wampirzy lord. Zamiast tego rozwinął pergamin.
- Kucharze uniżenie błagają o dodatkowe zapasy jadła do spiżarni zamku. Banda tych ogrów je więcej niż roczny zaciąg wojska i ze dwie chorągwie rycerstwa...
- Wystaw więc ich lidera w jutrzejszym pojedynku na Arenie. Najlepiej z kimś upartym o silnym duchu. Zobaczymy z czego są zrobieni pod całym tym tłuszczem. To wszystko, Aucassinie.
Wampir skłonił się ponownie i odwrócił się. W drzwiach minął swoją siostrę, chyłkiem poprawiającą będące w nieładzie fioletowe loki. Na jego pytająco uniesioną brew i cyniczne spojrzenie odpowiedziała, wykrzywiając tajemniczo usta i wbijając wzrok w podłogę. Potem drzwi zamknęły się za nią. Aucassin, dręczony wątpliwościami natury, których nie miał zamiaru się domyślać udał się spełniać wolę swego seniora.
********
- Słuchajcie, słuchajcie! Z woli waszego prawowitego pana, księcia na Mousillon, pana Deszczowego Lasu i Sierocych Wzgórz, Tarczy Zachodniego Wybrzeża i diuka Korony Bretonni...
Herold z wysokiego podwyższenia przemawiał do powiększającej się grupy tępo gapiących się na przybitą do konstrukcji wielką tablicę plebejów. Widniały na niej cztery szeregi nieodczytywalnych dla nich symboli, wedle herolda przedstawiających miana mających się zmierzyć na Arenie Śmiałków. Połowę jednego z nich pokrywała czerwony jak krew barwnik. Niestety mało kto umiał czytać, a i dziwaczne imiona, wymieniane przez mówiącego niewiele im mówiły. Jakiś cwańszy łyczek wspiął się na belki obok tablicy i słuchając słów herolda zaczął nożem wycinać krzywe podobizny postaci.
Tymczasem w Wielkiej Jadalni w Pałacu Książęcym wywieszono wspaniały arras z cudnie drobiazgowo wyhaftowanymi motywami roślinnymi, rycerskimi i zwierzęcymi, na którym złotą nicią haftowano imiona zawodników. Tkanina wzdłuż "Don Oliwera" była rozpruta, złote i czerwone nici sterczały z rozdarcia groteskowo podobno do żeber z rozpłatanej piersi dziwacznego krasnoluda.
Walka pierwsza: Don Oliwer, Niesamowity Krasnolud vs Eliot Lionheart, Kapitan Wyklętej Kompanii
Walka druga: Dwójka, Ogr Najemnik vs Falthar Magnisson
Walka Trzecia: Denethrill vs Lord Eist Havdon z Bastonne
Walka Czwarta: sir Ferragus vs Galiwyx
Czworo zbirów szybkim krokiem zbliżało się do drzwi prowadzących na zewnątrz od strony rzeki. Drzwi za nimi zostały zatrzaśnięte, mogli właściwie bez przeszkód wyjść tylną uliczką.
-Nie ma tak łatwo... skurwiele!- Powiedział do nich Gilraen wyłaniając się z cienia. Cała piątka równocześnie padła na ziemię gdy pociski szybowały centymetry nad ich głowami rozwalając ściany i sypiąc drzazgi. Gilraen przekręcił głowę i popatrzył prosto w oczy jednego z nich, strach ogarniał go całego. Wtedy on i reszta jego kamratów zerwała się z podłogi mimo ostrzału. Wyważyli drzwi i wybiegli na zewnątrz, zanim zniknęli mu z pola widzenia widział, że wszyscy dostali kilka kulek, a jeden upadł na ziemię i przestał dawać jakiekolwiek oznaki życia. Wtedy on wybiegł z budynku, gdy ten eksplodował, na szczęście nie zadając mu żadnych poważniejszych ran. Udał się w stronę swojej kwatery, po drodze mijając herolda i wielką tablicę najwyraźniej z najnowszymi walkami, a jego imię nie było tam wypisane.
-Nie ma tak łatwo... skurwiele!- Powiedział do nich Gilraen wyłaniając się z cienia. Cała piątka równocześnie padła na ziemię gdy pociski szybowały centymetry nad ich głowami rozwalając ściany i sypiąc drzazgi. Gilraen przekręcił głowę i popatrzył prosto w oczy jednego z nich, strach ogarniał go całego. Wtedy on i reszta jego kamratów zerwała się z podłogi mimo ostrzału. Wyważyli drzwi i wybiegli na zewnątrz, zanim zniknęli mu z pola widzenia widział, że wszyscy dostali kilka kulek, a jeden upadł na ziemię i przestał dawać jakiekolwiek oznaki życia. Wtedy on wybiegł z budynku, gdy ten eksplodował, na szczęście nie zadając mu żadnych poważniejszych ran. Udał się w stronę swojej kwatery, po drodze mijając herolda i wielką tablicę najwyraźniej z najnowszymi walkami, a jego imię nie było tam wypisane.
Ostatnio zmieniony 29 lis 2014, o 21:12 przez Kubaf16, łącznie zmieniany 1 raz.
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
Każąc swoim podwładnym zostać, stanął dokładnie po drugiej stronie stołu, od dwójki mrocznych elfów. Ignorując mężczyznę, który był chyba ochroniarzem albo strażnikiem, ukłonił się przed czarodziejką.
- Galiwyx do usług. Mogę się dosiąść? Mam do pani interes.
Denethrill podniosła głowę, by raczej zrezygnowanym wzrokiem ocenić przybysza. Był to goblin, jedyny którego widziała w ostatnim czasie, a już na pewno jedyny wśród zawodników. Pojawił się kilka razy w jej zasięgu wzroku w trakcie starcia z leśnymi elfami, ale nic o nim nie wiedziała. W ogóle nie wiedziała wiele o goblinach oprócz tego, że nie grzeszą inteligencją ani odwagą. W odpowiedzi na pytanie skinęła głową, bo pomimo, że nie zbyt obchodził ją przedstawiciel zielonoskórych, był zawodnikiem, a na tym właściwie polegało jej zadanie. Pilnować przebiegu Areny.
- Słucham. – Odpowiedziała lakonicznie, zmęczonym głosem, kiedy goblin już usiadł naprzeciw niej.
- Widzę, że nie jest pani w humorze, więc przejdę od razu do rzeczy. – Denethrill dopiero teraz zauważyła, że jej rozmówca wysławia się co najmniej inaczej niż większość jego pobratymców. – Miałem kiedyś pewien wypadek, który znacząco odmienił moje życie.
- Jaki ma to związek ze mną? – Zapytała czarodziejka unosząc brew.
- Był to pewnego rodzaju wybuch magiczny.
- Rozumiem. Mógłbyś nas zostawić samych? – Zwróciła się do Zarthyona. Ten bez słowa wstał, niezbyt zainteresowany problemami goblina. - Jakiego rodzaju jest to zmiana? – Spytała kiedy gwardzista zdążył już się oddalić.
Galiwyx wyglądał jakby chwilę się zastanawiał, być może nad tym ile ze swoich tajemnic powinien wyjawić druchii, która na dodatek była potencjalnym przeciwnikiem. Denethrill już miała go pospieszyć, by albo powiedział co trzeba, żeby mogła mu pomóc, albo zostawił ją w spokoju, kiedy goblin zniknął i w tym samym momencie pojawił się obok niej. Elfka zdążyła tylko otworzyć szeroko usta ze zdziwienia i Galiwyx siedział z powrotem po drugiej stronie stołu. Przez jej myśli przepływało w tej chwili mnóstwo pytań. Jak często, jak szybko potrafi to robić? Na jaką odległość potrafi się przenieść? Jakie są skutki uboczne? Denethrill stwierdziła jednak, że sam zainteresowany nie będzie chętny zdradzić szczegółów, zwłaszcza pod naciskiem.
- Miał pan moją uwagę, teraz ma pan moją ciekawość. – Od kiedy ktokolwiek zwraca się do goblina per pan?
- Cieszę się.
- Ale dalej nie wiem w czym problem. Zdolność którą mi pan pokazał z pewnością jest zagadkowa, ale pan wybaczy, moim zdaniem użyteczna?
- Galiwyx do usług. Mogę się dosiąść? Mam do pani interes.
Denethrill podniosła głowę, by raczej zrezygnowanym wzrokiem ocenić przybysza. Był to goblin, jedyny którego widziała w ostatnim czasie, a już na pewno jedyny wśród zawodników. Pojawił się kilka razy w jej zasięgu wzroku w trakcie starcia z leśnymi elfami, ale nic o nim nie wiedziała. W ogóle nie wiedziała wiele o goblinach oprócz tego, że nie grzeszą inteligencją ani odwagą. W odpowiedzi na pytanie skinęła głową, bo pomimo, że nie zbyt obchodził ją przedstawiciel zielonoskórych, był zawodnikiem, a na tym właściwie polegało jej zadanie. Pilnować przebiegu Areny.
- Słucham. – Odpowiedziała lakonicznie, zmęczonym głosem, kiedy goblin już usiadł naprzeciw niej.
- Widzę, że nie jest pani w humorze, więc przejdę od razu do rzeczy. – Denethrill dopiero teraz zauważyła, że jej rozmówca wysławia się co najmniej inaczej niż większość jego pobratymców. – Miałem kiedyś pewien wypadek, który znacząco odmienił moje życie.
- Jaki ma to związek ze mną? – Zapytała czarodziejka unosząc brew.
- Był to pewnego rodzaju wybuch magiczny.
- Rozumiem. Mógłbyś nas zostawić samych? – Zwróciła się do Zarthyona. Ten bez słowa wstał, niezbyt zainteresowany problemami goblina. - Jakiego rodzaju jest to zmiana? – Spytała kiedy gwardzista zdążył już się oddalić.
Galiwyx wyglądał jakby chwilę się zastanawiał, być może nad tym ile ze swoich tajemnic powinien wyjawić druchii, która na dodatek była potencjalnym przeciwnikiem. Denethrill już miała go pospieszyć, by albo powiedział co trzeba, żeby mogła mu pomóc, albo zostawił ją w spokoju, kiedy goblin zniknął i w tym samym momencie pojawił się obok niej. Elfka zdążyła tylko otworzyć szeroko usta ze zdziwienia i Galiwyx siedział z powrotem po drugiej stronie stołu. Przez jej myśli przepływało w tej chwili mnóstwo pytań. Jak często, jak szybko potrafi to robić? Na jaką odległość potrafi się przenieść? Jakie są skutki uboczne? Denethrill stwierdziła jednak, że sam zainteresowany nie będzie chętny zdradzić szczegółów, zwłaszcza pod naciskiem.
- Miał pan moją uwagę, teraz ma pan moją ciekawość. – Od kiedy ktokolwiek zwraca się do goblina per pan?
- Cieszę się.
- Ale dalej nie wiem w czym problem. Zdolność którą mi pan pokazał z pewnością jest zagadkowa, ale pan wybaczy, moim zdaniem użyteczna?
Mimo pokrzepienia się snem, który z racji zarwania nocy trwał do południa, Azrael wciąż był słaby. Ból, wtedy przytłumiony środkami odurzającymi, teraz wrócił ze zdwojoną mocą, skutecznie przykuwając elfa do łoża. Postanowił dzisiaj nie wstawać. Służba zadbała o to, by otrzymał posiłek do łoża. Jadł z niewielkim przymusem, albowiem apetyt mu nie dopisywał, lecz jeśli miał odzyskać siły, musiał.
Po dość późnym śniadaniu odwiedził go Ferragus, który od czasu przyjęcia powitalnego uznał najwyraźniej, że Azrael jest dobrym słuchaczem, nie omieszkał więc, po dość długiej mowie wstępnej, pochwalić się, że oto on będzie uczestniczył w czwartym pojedynku turnieju.
- Czwartym?- zdziwił się Anioł Śmierci- A co z drugim i trzecim?
- Zmierzą się w nich odpowiednio pan Falthar Magnusson i ogr zwany Dwójką oraz Lord Eist Havdon z Bastonne z panienką Denethrill- wyjaśniał wampir- Nadmienię przy tym, że ubolewam nad faktem, iż rycerz ma stanąć przeciw niewieście.
Azrael miał ochotę parsknąć śmiechem na na zwanie elfki "panienką", lecz powstrzymał się. Krwawy Smok mógłby się obrazić. Mimo wszystko dla kogoś, kto żyje lat ponad sto, z czego większość spędził na uprawianiu czarnej magii takie określenie pasowało nijak.
- A ty? Z kim przypadło ci się zmierzyć?
- Z Galiwyxem. To goblin. Na honor, nie przyjdzie mi się wykazać męstwem i kunsztem rycerskim w tymże pojedynku- strapił się rycerz.
Azrael nie odpowiedział, choć stwierdzenie "jeszcze się przekonasz, co z niego za rodzynek" samo cisnęło się na usta. Elf widział jednak, że Ferragusowi śpieszno do jakiś rycerskich czynów, czy czegoś tam. Przynajmniej w wyniku podniecenia nie zapytał o powód, dla którego Azrael nie wstał dzisiaj z łoża.
Nim się pożegnali, poprosił, by wampir podał mu deskę kreślarską i kilka kartek papieru. Pożegnawszy się, Ferragus wyszedł.
Wtedy jego druga osobowość weszła na główny plan. Ręka sama zdawała się wędrować po papierze, kreśląc kawałkiem węgla projekt. Nie wiedział, ile nad tym siedział, lecz gdy skończył, czarny odłamek niemal się skończył zupełnie. Rzucił okiem na efekt swojej pracy. Gdy tylko wstanie na nogi, będzie musiał odszukać alchemika i dobrego kowala...
Po dość późnym śniadaniu odwiedził go Ferragus, który od czasu przyjęcia powitalnego uznał najwyraźniej, że Azrael jest dobrym słuchaczem, nie omieszkał więc, po dość długiej mowie wstępnej, pochwalić się, że oto on będzie uczestniczył w czwartym pojedynku turnieju.
- Czwartym?- zdziwił się Anioł Śmierci- A co z drugim i trzecim?
- Zmierzą się w nich odpowiednio pan Falthar Magnusson i ogr zwany Dwójką oraz Lord Eist Havdon z Bastonne z panienką Denethrill- wyjaśniał wampir- Nadmienię przy tym, że ubolewam nad faktem, iż rycerz ma stanąć przeciw niewieście.
Azrael miał ochotę parsknąć śmiechem na na zwanie elfki "panienką", lecz powstrzymał się. Krwawy Smok mógłby się obrazić. Mimo wszystko dla kogoś, kto żyje lat ponad sto, z czego większość spędził na uprawianiu czarnej magii takie określenie pasowało nijak.
- A ty? Z kim przypadło ci się zmierzyć?
- Z Galiwyxem. To goblin. Na honor, nie przyjdzie mi się wykazać męstwem i kunsztem rycerskim w tymże pojedynku- strapił się rycerz.
Azrael nie odpowiedział, choć stwierdzenie "jeszcze się przekonasz, co z niego za rodzynek" samo cisnęło się na usta. Elf widział jednak, że Ferragusowi śpieszno do jakiś rycerskich czynów, czy czegoś tam. Przynajmniej w wyniku podniecenia nie zapytał o powód, dla którego Azrael nie wstał dzisiaj z łoża.
Nim się pożegnali, poprosił, by wampir podał mu deskę kreślarską i kilka kartek papieru. Pożegnawszy się, Ferragus wyszedł.
Wtedy jego druga osobowość weszła na główny plan. Ręka sama zdawała się wędrować po papierze, kreśląc kawałkiem węgla projekt. Nie wiedział, ile nad tym siedział, lecz gdy skończył, czarny odłamek niemal się skończył zupełnie. Rzucił okiem na efekt swojej pracy. Gdy tylko wstanie na nogi, będzie musiał odszukać alchemika i dobrego kowala...
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN