
ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
[Nie mam internetu w nowym mieszkaniu. Przepraszam za zwłokę. Ciekawa walka
]

Dzik wpatrywał się wybałuszonymi oczami w północny kraniec sali. Wielkie, czerwone jabłko, które trzymał w pysku błyszczało się w blasku pochodni, wypolerowane przez kuchcików z niemałą starannością.
Ramazal nalał do złotego pucharu wina, po czym odkroił plaster szynki z pieczeni. Podlał mięso sosem, który podano, po czym rozpoczął ucztowanie, nie obdarzając rozmówcy ni więcej, niż przelotnym spojrzeniem.
Azrael nie jadł. Skończył posilać się po niewielkim daniu, teraz tylko popijając wino. Ramazal jadł. Mięso było krwiste.
- Coś nie tak, przyjacielu- rzucił lekkim tonem Kobra. Nie przerywał przy tym posiłku.
Azrael nie odpowiedział. Zamiast tego pociągnął solidny łyk krwistego trunku, po czym wytarł jego strużki, które pociekły mu po brodzie przez ubytki w policzku.
- Nie muszę ci chyba mówić, że źle wyglądasz... Oczywiście nie chodzi mi o...- tu uczynił okrążający gest przy twarzy- Źle sypiasz? A może to tutejsza żywność? Pewnie w Tor Elyr jadałeś lepiej...
- Nadal sądzisz, że wiesz kim jestem?- odpowiedź Azraela była chłodna, lecz spokojna.
- Nadal udajesz, że nie jesteś Faenarionem? Z resztą bez różnicy. Nazywaj się jak chcesz.
- Czy tak ważne jest dla ciebie moje imię. Moje pochodzenie?
- Przecież mówiłem- wzruszył ramionami Ramazal- Z Ellyrionu, Caledoru, Tiranoc...
- Naggaroth?
Ramazal nadział na widelec kolejny kęs, po czym włożył go do ust.
- Chciałeś powiedzieć Naggarythe- rzekł, wciąż jeszcze przeżuwając.
- Słyszałeś, co chciałem powiedzieć.
- Wtedy ten oto srebrny sztuciec znalazłby się w twoim oku- stwierdził zupełnie spokojnie Kobra- Ale nie jesteś stamtąd. A ja nie zajmuję się teorią.
- Skąd masz pewność, że jestem Assurem? W końcu jesteśmy tą samą rasą. Nie odróżnisz jednych od drugich po wyglądzie.
- Skąd? Bo wiem, kim jesteś.
Azrael uśmiechnął się. Krzywo i wyjątkowo paskudnie. Obecnie inaczej nie potrafił.
- A gdybym ci powiedział, że jestem owocem związku Assura i elfki z Naggaroth?
Dzierżąca widelec ręka Ramazala zatrzymała się w pół ruchu. Kobra skrzywił się mocno.
- Na bogów, nie przy jedzeniu! Poza tym to niemożliwe. Nawet nie śmiej mnie pytać dlaczego. A druga sprawa- po prostu mnie prowokujesz. Asuryan mi świadkiem, po takich słowach muszę się napić.
Chwila milczenia, która okraszona była tylko dźwiękami przełykania. Azrael również się napił.
- Więc potwierdzasz, że oceniasz mnie po moim pochodzeniu nie dawał za wygraną Anioł Śmierci. Ramazal aż przewrócił oczami.
- Oto co musisz wiedzieć- rzucił nieco ostro- Gdybyś był parszywym Druchii, wyczułbym na kilometr. Wiesz dlaczego? Bo każdy z tych popaprańców ma krew na rękach. Każdy z nich jest sadystą, dla którego zabatożenie niewolnika na śmierć to tyle, co dla ciebie zabić muchę. Oni kochają się w zadawaniu bólu. Ich egzystencja opiera się na mordowaniu i torturowaniu niewinnych. Zabijałem Druchii dziesiątkami. Zabijałem ich generałów i kapitanów, zwykłych żołnierzy i zabójców. Zabijałem odpierając szarżę i podczas ataku, nawet podczas ataku na uśpiony obóz. I wiesz co?
Kobra, nieco zaczerwieniony na twarzy, trzymał nóż odwrotnym chwytem, wbitym w pieczeń aż po rękojeść. Azrael spoglądał mu prosto w oczy.
- Zawsze walczyliśmy na terenach Ulthuanu. Nigdy w Naggaroth. To chyba wystarczająco jasne, kto był agresorem.
Ramazal nałożył kolejną porcję szynki na talerz. Była zimna. Atmosfera też.
- Dziękuję, przyjacielu- rzekł wreszcie Azrael powoli- Powiedziałeś mi, co chciałem usłyszeć.
***
Lista została nieco uzupełniona. Wciąż było na niej zbyt dużo białych plam- niewiadomych, które mogły kosztować go życie, lecz uzupełniał je na bieżąco. Dzięki przedmiotom uzyskanym z dzisiejszego wypadu do miasta był gotowy na pewne okoliczności.
Eliot Lionhart- niski priorytet
Denethrill- niski priorytet. Ambitna, za wszelką cenę dąży do zwielokrotnienia swej mocy. Podatność umysłu nieznana.
Ferragus- niski priorytet
Galiwyx- niski priorytet
Eist Havdon- niski priorytet
Falthar- niski priorytet
Gilraen- wysoki priorytet. Olej lub inna substancja poślizgowa?
Soren- wysoki priorytet. "Sen Anioła".
Wasilij- wysoki priorytet. Ciągle pijany, odporny na "Sen Anioła". Zasłona dymna.
Bafur Bafursson- bardzo wysoki priorytet. Rasista. Ciężko opancerzony strzelec. Mało mobilny. Sabotaż broni?
Duszołap- wysoki priorytet. Nieumarły- odporność na "Sen Anioła". Mag dysponujący atakiem obszarowym i ponadnaturalnym wejrzeniem. Zasłona dymna nieskuteczna. Amulety lub magia światłości?
Ramazal- bardzo wysoki priorytet. Rasista, arogancki. Polega na szybkości i zatrutej broni. "Sen Anioła" oraz unieruchomienie przy pomocy ładunku klejowego.
Reinhardt von Preuss- wysoki priorytet. Ciężko opancerzony, niezwykle przebiegły i zdolny w walce. Przebicie zbroi tylko przy punktowym uderzeniu z dużą siłą- szarża. Odporność na "Sen Anioła", oraz inne substancje pomocnicze. Odpowiednie kontrśrodki trudno dostępne.
Ramazal nalał do złotego pucharu wina, po czym odkroił plaster szynki z pieczeni. Podlał mięso sosem, który podano, po czym rozpoczął ucztowanie, nie obdarzając rozmówcy ni więcej, niż przelotnym spojrzeniem.
Azrael nie jadł. Skończył posilać się po niewielkim daniu, teraz tylko popijając wino. Ramazal jadł. Mięso było krwiste.
- Coś nie tak, przyjacielu- rzucił lekkim tonem Kobra. Nie przerywał przy tym posiłku.
Azrael nie odpowiedział. Zamiast tego pociągnął solidny łyk krwistego trunku, po czym wytarł jego strużki, które pociekły mu po brodzie przez ubytki w policzku.
- Nie muszę ci chyba mówić, że źle wyglądasz... Oczywiście nie chodzi mi o...- tu uczynił okrążający gest przy twarzy- Źle sypiasz? A może to tutejsza żywność? Pewnie w Tor Elyr jadałeś lepiej...
- Nadal sądzisz, że wiesz kim jestem?- odpowiedź Azraela była chłodna, lecz spokojna.
- Nadal udajesz, że nie jesteś Faenarionem? Z resztą bez różnicy. Nazywaj się jak chcesz.
- Czy tak ważne jest dla ciebie moje imię. Moje pochodzenie?
- Przecież mówiłem- wzruszył ramionami Ramazal- Z Ellyrionu, Caledoru, Tiranoc...
- Naggaroth?
Ramazal nadział na widelec kolejny kęs, po czym włożył go do ust.
- Chciałeś powiedzieć Naggarythe- rzekł, wciąż jeszcze przeżuwając.
- Słyszałeś, co chciałem powiedzieć.
- Wtedy ten oto srebrny sztuciec znalazłby się w twoim oku- stwierdził zupełnie spokojnie Kobra- Ale nie jesteś stamtąd. A ja nie zajmuję się teorią.
- Skąd masz pewność, że jestem Assurem? W końcu jesteśmy tą samą rasą. Nie odróżnisz jednych od drugich po wyglądzie.
- Skąd? Bo wiem, kim jesteś.
Azrael uśmiechnął się. Krzywo i wyjątkowo paskudnie. Obecnie inaczej nie potrafił.
- A gdybym ci powiedział, że jestem owocem związku Assura i elfki z Naggaroth?
Dzierżąca widelec ręka Ramazala zatrzymała się w pół ruchu. Kobra skrzywił się mocno.
- Na bogów, nie przy jedzeniu! Poza tym to niemożliwe. Nawet nie śmiej mnie pytać dlaczego. A druga sprawa- po prostu mnie prowokujesz. Asuryan mi świadkiem, po takich słowach muszę się napić.
Chwila milczenia, która okraszona była tylko dźwiękami przełykania. Azrael również się napił.
- Więc potwierdzasz, że oceniasz mnie po moim pochodzeniu nie dawał za wygraną Anioł Śmierci. Ramazal aż przewrócił oczami.
- Oto co musisz wiedzieć- rzucił nieco ostro- Gdybyś był parszywym Druchii, wyczułbym na kilometr. Wiesz dlaczego? Bo każdy z tych popaprańców ma krew na rękach. Każdy z nich jest sadystą, dla którego zabatożenie niewolnika na śmierć to tyle, co dla ciebie zabić muchę. Oni kochają się w zadawaniu bólu. Ich egzystencja opiera się na mordowaniu i torturowaniu niewinnych. Zabijałem Druchii dziesiątkami. Zabijałem ich generałów i kapitanów, zwykłych żołnierzy i zabójców. Zabijałem odpierając szarżę i podczas ataku, nawet podczas ataku na uśpiony obóz. I wiesz co?
Kobra, nieco zaczerwieniony na twarzy, trzymał nóż odwrotnym chwytem, wbitym w pieczeń aż po rękojeść. Azrael spoglądał mu prosto w oczy.
- Zawsze walczyliśmy na terenach Ulthuanu. Nigdy w Naggaroth. To chyba wystarczająco jasne, kto był agresorem.
Ramazal nałożył kolejną porcję szynki na talerz. Była zimna. Atmosfera też.
- Dziękuję, przyjacielu- rzekł wreszcie Azrael powoli- Powiedziałeś mi, co chciałem usłyszeć.
***
Lista została nieco uzupełniona. Wciąż było na niej zbyt dużo białych plam- niewiadomych, które mogły kosztować go życie, lecz uzupełniał je na bieżąco. Dzięki przedmiotom uzyskanym z dzisiejszego wypadu do miasta był gotowy na pewne okoliczności.
Eliot Lionhart- niski priorytet
Denethrill- niski priorytet. Ambitna, za wszelką cenę dąży do zwielokrotnienia swej mocy. Podatność umysłu nieznana.
Ferragus- niski priorytet
Galiwyx- niski priorytet
Eist Havdon- niski priorytet
Falthar- niski priorytet
Gilraen- wysoki priorytet. Olej lub inna substancja poślizgowa?
Soren- wysoki priorytet. "Sen Anioła".
Wasilij- wysoki priorytet. Ciągle pijany, odporny na "Sen Anioła". Zasłona dymna.
Bafur Bafursson- bardzo wysoki priorytet. Rasista. Ciężko opancerzony strzelec. Mało mobilny. Sabotaż broni?
Duszołap- wysoki priorytet. Nieumarły- odporność na "Sen Anioła". Mag dysponujący atakiem obszarowym i ponadnaturalnym wejrzeniem. Zasłona dymna nieskuteczna. Amulety lub magia światłości?
Ramazal- bardzo wysoki priorytet. Rasista, arogancki. Polega na szybkości i zatrutej broni. "Sen Anioła" oraz unieruchomienie przy pomocy ładunku klejowego.
Reinhardt von Preuss- wysoki priorytet. Ciężko opancerzony, niezwykle przebiegły i zdolny w walce. Przebicie zbroi tylko przy punktowym uderzeniu z dużą siłą- szarża. Odporność na "Sen Anioła", oraz inne substancje pomocnicze. Odpowiednie kontrśrodki trudno dostępne.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
[ Rozumiemy i współczujemy Klafuti
]
[ Wybaczcie brak walki (miała być w sobotę), ale pomagałem w organizacji i grałem na chellengerze dwudniowym w 40K oraz festiwalu modelarskim, co w połączeniu z popijawą pomiędzy dniami zupełnie odebrało mi siły na jakikolwiek konstruktywny wysiłek pisarski. Jutro walka. ]
Lekki powiew nocnej bryzy, nadchodzący od doków prześlizgnął się zatęchłymi ulicami Mousillon i poruszył włosami lorda Eista Havdona. Bastonński paladyn trzymał uzdę pożywiającego się konia. Wielki, kary ogier znakomicie spisał się dzisiaj na placu, zasłużył na najlepsze ziarno jakie możnabyło dostać w Przeklętym Księstwie. Jeszcze tylko durniowaty sługa z gminu przyniesie mu wyczyszczone siodło i będzie można wracać do pałacu. Kolejny powiew wiatru miał w sobie coś zimnego, zupełnie jakby ukrywał w sobie złowrogie szelesty i szepty. Rumak zarżał i trącił lekko łbem ramię rycerza, ten nie puszczając uzdy położył dłoń na rękojeści miecza, po czym ruszył kilka kroków w otaczającą stajnię mętną zasłonę mgły. Lata walk nauczyły go aż za dobrze, by ufać instynktowi wiernego wierzchowca.
Zaraz po usłyszeniu zgrzytu za plecami Eist odwrócił się z dobytym mieczem. Oddech bretończyka puszczał kłęby pary w powietrze, gdy dysząc stał tak nerwowo, nie widząc zagrożenia. Wtem na ścianie bieli nakreśliła się czarna sylwetka.
- Paaanhie... - usłyszał zdziwiony lord, na chwilę przed tym jak ciężko ranny i cały pokryty ciemnym płynem chłop padł u jego stóp. Tuż za chłopem zarysowała się kolejna sylwetka, większa i kanciasta. Słysząc kolejny chrobot za plecami rycerz odwrócił się, skroplona mgła spływała po zbroczu brudną strużką. Zauważył kolejną sylwetkę. I kolejną. A za nią dwie następne. Był otoczony.
Młga cofnęła się lekko z wiatrem, ukazując w świetle odbitego w ostrzu miecza blasku księżyca prosto wykonane, czarne zbroje o nieco staroświeckim typie. Rycerze ze złotymi wężami na kirysach ani drgnęli, nie słychać było nawet ich oddechu. Havdon przysiągłby, że niektórzy nawet nie wypuszczali kłębów ogrzanego powietrza z kratownic garnczaków. Po chwili dosłyszał kroki. Ciężkie i rezonujące, niczym z dna morza. W pole widzenia wszedł kolejny czarny pancerz, jednak nijak nie podbony do poprzednich. Eist czuł wlepione w niego spojrzenie z wizjera i ciężar jego złej woli. Skierował na chwilę myśli ku ukochanej i wycelował we wroga sztych.
- To ty... w końcu się spotkamy. - zaczął cicho lord Havdon. W odpowiedzi stanowcze słowa spłynęły do niego zza żelaznego hełmu z diademem.
- Nie, sir... już nie raz nasze ścieżki skrzyżowały się. Pamiętasz trzy złamane przy samym uchwycie kopie ?
Eist rozszerzył oczy, nagle rozumiejąc. Pamiętał tamtą potyczkę w czasie turnieju w osiemdziesiąte urodziny króla Louena.
- Ty... - syknął lord, po drugiej stronie Czarny Rycerz zdjął swój hełm, wprawdzie oblicze zasłaniały ostatnie pasma mgły i potok czarnych włosów, lecz Bastonnczyk miał je wypalone w pamięci. - Bodaj byś się nigdy nie narodził.
- Być może tak byłoby w istocie lepiej... - Mallobaude przeszedł dalej - Wiesz po co tu przyszedłem. Jesteś jednym z najlepszych rycerzy, jakich jeszcze nosi ta ziemia, twój górnolotny honor, poczucie obowiązku i kopia służą niewłaściwej sprawie... ale to już niedługo. Walki na tym turnieju kończą się czymś gorszym, niźli upadkiem z siodła. Któraś może być twoją ostatnią. - książę Mousillon zerknął na złotą obrączkę na palcu Eista - Widzę, że znalazłeś sobie także żonę. Szkoda byłoby czynić z niej wdowę, nie mówiąc o utracie kogoś tak zdolnego jak ty.
Moment pauzy groźnie zabrzmiał w powietrzu.
- Nigdy, nawet o tym nie myśl. - Eist zaatakował. Szybko, zdecydowanie i śmiercionośnie. Na moment przed trafieniem w cel, ostrze Havdona napotkało ciemny i błyszczący miecz o złotej rękojeści - jego przeciwnik niemal się nie poruszył. - Służba komuś takiemu jak ty to potępieńcze złamanie kodeksu rycerskiego i śmierć dla honoru.
Miecz paladyna znów świsnął. Czarna postać cofnęła się przed nim w objęcia mgły.
- Każdemu szlachetnie urodzonemu oferuję szansę na dołączenie do mnie, do zwycięskiej strony. Jedną... i tylko jedną.
Długi, ciemny miecz uderzył w sekwencji cięć, niczym błyskawica. Lord Eist ledwo sparował pierwszy atak i cofnął się przed nawałą stali w tył. Z niepokojem zobaczył, że czarne sylwetki wokół wciąż stoją nieruchomo. Finta, zostawiającą jego paradę w beznadziejnym punkcie i następujący po niej potężny zamach, niemal pozbawiły Bastonnczyka głowy. Lord odciął się trzema najwymyślniejszymi pchnięciami, jakie znał oraz młyńcem. Nie zrobiło to najmniejszego wrażenia na czarno opancerzonym bękarcie. Był szybki i pewny swoich ruchów, co stanowiło zabójczą mieszankę. Nie dość zabójczą by szybko skrócić żywot Paladyna z Bastonne, jednak tracił on inicjatywę w zastraszającym tempie.
- Jak widzisz twoja misja nie ma szans na powodzenie, twój król skazał cię na śmierć.
- Milcz, zdrajco!
Po potężnym cięciu znad głowy Czarnego Rycerza oraz kontrującym zamachu z prawej Eista ich ostrza skrzyżowały się. Lord kopnął przeciwnika w czaszkowy nagolennik i naparł z całej siły na miecz, dzięki zaskoczeniu udało mu się odepchnąć przeciwnika i rozbić jego gardę.
Pojedynczy sztych, prosty acz wystarczająco efektywny by położyć z miejsca każdego dotychczasowego oponenta Havdona świsnął w ułamku sekundy. W jeszcze krótszym ułamku został on zatrzymany ukośną paradą, milimetry od twarzy mousillończyka.
Czarny Rycerz zbił miecz wroga i ciął oburącz z pełnego obrotu, obracając się z nadludzką prędkością. Cios nie do sparowania niespodziewanie trafił zamierzenie w jelec miecza. Żelazne odłamki prysnęły wokoło, żłobiąc rysy w zbrojach, gdy z ostrza Havdona została tylko rękojeść. Cios w plecy posłał pokonanego możnowładcę na ziemię.
Stojący nad nim Mallobaude włożył swój czarny hełm.
- Przegrałeś, lordzie Havdon. W obu znaczeniach tego słowa. Zostawię cię jednakże twemu losowi, jako że pisze ci on śmierć, jeśli nie w jutrzejszej walce to w następnej albo jeszcze kolejnej. Pomyśl o tym, że mogłeś tego uniknąć, pomyśl o swojej ukochanej... na chwilę zanim stracisz ją na zawsze.
Wśród odgłosów żelaznych stóp, zgniatających błotnistą ziemię uliczki dało się jeszcze usłyszeć słowa Czarnego Rycerza.
- Zobaczymy się jutro wieczorem na Arenie... jeśli nie uszła z ciebie jeszcze cała odwaga...
Wśród śmiechu księcia Mousillon, lord Havdon uderzył ubłoconą pięścią w glebę.
******
Piątka najemników przepijała właśnie kolejną część swego sowitego żołdu, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
- Kogo demony o tak późnej porze niosą... wejść! - rzucił Soren, chowając za plecy gąsior okowity.
Bretoński paź usłużnie otworzył drzwi siwemu staruszkowi z Marienburga, który jak zwykle nienagannie ubrany w srebrzysty dublet, przepasany błękitnozłotą szarfą wszedł z nieodłączną laską do komnaty, pobieżnie ze słabo skrywaną dezaprobatą oglądając całe pomieszczenie. Zanim cokolwiek powiedział handlowiec rozkaszlał się w jedwabną chustkę, którą następnie dyskretnie schował, lecz czujny wzrok Sorena wyłapał karmazynową barwę. Czy była to zwykła choroba poczciwego starca ? Alternatywy były iście przerażające. W końcu w Mousillon trucizny i zarazy kładły do snu, w ten sam sposób co kołysanki w innych krajach.
- Panowie... panowie... mój kurier doniósł mi dziś, że za około dwa dni nasz wspólny dobrodziej osobiście zawita do tego miasta. Dufam iż rozumiecie, że należałoby go powitać godnie, więc stawcie się wtedy w porcie ze mną pod bronią i w waszych nowych liberiach... czystych, jeśli łaska...
*******
Następnego ranka heroldowie uparcie zdawali się usilnie budzić całe miasto, swymi nawoływaniami wypowiadając wojnę senności i innym porannym przypadłościom. Informacje o kolejnej walce w końcu znalazły jednak zainteresowanych...
Walka Trzecia: Denethrill vs Lord Eist Havdon z Bastonne

[ Wybaczcie brak walki (miała być w sobotę), ale pomagałem w organizacji i grałem na chellengerze dwudniowym w 40K oraz festiwalu modelarskim, co w połączeniu z popijawą pomiędzy dniami zupełnie odebrało mi siły na jakikolwiek konstruktywny wysiłek pisarski. Jutro walka. ]
Lekki powiew nocnej bryzy, nadchodzący od doków prześlizgnął się zatęchłymi ulicami Mousillon i poruszył włosami lorda Eista Havdona. Bastonński paladyn trzymał uzdę pożywiającego się konia. Wielki, kary ogier znakomicie spisał się dzisiaj na placu, zasłużył na najlepsze ziarno jakie możnabyło dostać w Przeklętym Księstwie. Jeszcze tylko durniowaty sługa z gminu przyniesie mu wyczyszczone siodło i będzie można wracać do pałacu. Kolejny powiew wiatru miał w sobie coś zimnego, zupełnie jakby ukrywał w sobie złowrogie szelesty i szepty. Rumak zarżał i trącił lekko łbem ramię rycerza, ten nie puszczając uzdy położył dłoń na rękojeści miecza, po czym ruszył kilka kroków w otaczającą stajnię mętną zasłonę mgły. Lata walk nauczyły go aż za dobrze, by ufać instynktowi wiernego wierzchowca.
Zaraz po usłyszeniu zgrzytu za plecami Eist odwrócił się z dobytym mieczem. Oddech bretończyka puszczał kłęby pary w powietrze, gdy dysząc stał tak nerwowo, nie widząc zagrożenia. Wtem na ścianie bieli nakreśliła się czarna sylwetka.
- Paaanhie... - usłyszał zdziwiony lord, na chwilę przed tym jak ciężko ranny i cały pokryty ciemnym płynem chłop padł u jego stóp. Tuż za chłopem zarysowała się kolejna sylwetka, większa i kanciasta. Słysząc kolejny chrobot za plecami rycerz odwrócił się, skroplona mgła spływała po zbroczu brudną strużką. Zauważył kolejną sylwetkę. I kolejną. A za nią dwie następne. Był otoczony.
Młga cofnęła się lekko z wiatrem, ukazując w świetle odbitego w ostrzu miecza blasku księżyca prosto wykonane, czarne zbroje o nieco staroświeckim typie. Rycerze ze złotymi wężami na kirysach ani drgnęli, nie słychać było nawet ich oddechu. Havdon przysiągłby, że niektórzy nawet nie wypuszczali kłębów ogrzanego powietrza z kratownic garnczaków. Po chwili dosłyszał kroki. Ciężkie i rezonujące, niczym z dna morza. W pole widzenia wszedł kolejny czarny pancerz, jednak nijak nie podbony do poprzednich. Eist czuł wlepione w niego spojrzenie z wizjera i ciężar jego złej woli. Skierował na chwilę myśli ku ukochanej i wycelował we wroga sztych.
- To ty... w końcu się spotkamy. - zaczął cicho lord Havdon. W odpowiedzi stanowcze słowa spłynęły do niego zza żelaznego hełmu z diademem.
- Nie, sir... już nie raz nasze ścieżki skrzyżowały się. Pamiętasz trzy złamane przy samym uchwycie kopie ?
Eist rozszerzył oczy, nagle rozumiejąc. Pamiętał tamtą potyczkę w czasie turnieju w osiemdziesiąte urodziny króla Louena.
- Ty... - syknął lord, po drugiej stronie Czarny Rycerz zdjął swój hełm, wprawdzie oblicze zasłaniały ostatnie pasma mgły i potok czarnych włosów, lecz Bastonnczyk miał je wypalone w pamięci. - Bodaj byś się nigdy nie narodził.
- Być może tak byłoby w istocie lepiej... - Mallobaude przeszedł dalej - Wiesz po co tu przyszedłem. Jesteś jednym z najlepszych rycerzy, jakich jeszcze nosi ta ziemia, twój górnolotny honor, poczucie obowiązku i kopia służą niewłaściwej sprawie... ale to już niedługo. Walki na tym turnieju kończą się czymś gorszym, niźli upadkiem z siodła. Któraś może być twoją ostatnią. - książę Mousillon zerknął na złotą obrączkę na palcu Eista - Widzę, że znalazłeś sobie także żonę. Szkoda byłoby czynić z niej wdowę, nie mówiąc o utracie kogoś tak zdolnego jak ty.
Moment pauzy groźnie zabrzmiał w powietrzu.
- Nigdy, nawet o tym nie myśl. - Eist zaatakował. Szybko, zdecydowanie i śmiercionośnie. Na moment przed trafieniem w cel, ostrze Havdona napotkało ciemny i błyszczący miecz o złotej rękojeści - jego przeciwnik niemal się nie poruszył. - Służba komuś takiemu jak ty to potępieńcze złamanie kodeksu rycerskiego i śmierć dla honoru.
Miecz paladyna znów świsnął. Czarna postać cofnęła się przed nim w objęcia mgły.
- Każdemu szlachetnie urodzonemu oferuję szansę na dołączenie do mnie, do zwycięskiej strony. Jedną... i tylko jedną.
Długi, ciemny miecz uderzył w sekwencji cięć, niczym błyskawica. Lord Eist ledwo sparował pierwszy atak i cofnął się przed nawałą stali w tył. Z niepokojem zobaczył, że czarne sylwetki wokół wciąż stoją nieruchomo. Finta, zostawiającą jego paradę w beznadziejnym punkcie i następujący po niej potężny zamach, niemal pozbawiły Bastonnczyka głowy. Lord odciął się trzema najwymyślniejszymi pchnięciami, jakie znał oraz młyńcem. Nie zrobiło to najmniejszego wrażenia na czarno opancerzonym bękarcie. Był szybki i pewny swoich ruchów, co stanowiło zabójczą mieszankę. Nie dość zabójczą by szybko skrócić żywot Paladyna z Bastonne, jednak tracił on inicjatywę w zastraszającym tempie.
- Jak widzisz twoja misja nie ma szans na powodzenie, twój król skazał cię na śmierć.
- Milcz, zdrajco!
Po potężnym cięciu znad głowy Czarnego Rycerza oraz kontrującym zamachu z prawej Eista ich ostrza skrzyżowały się. Lord kopnął przeciwnika w czaszkowy nagolennik i naparł z całej siły na miecz, dzięki zaskoczeniu udało mu się odepchnąć przeciwnika i rozbić jego gardę.
Pojedynczy sztych, prosty acz wystarczająco efektywny by położyć z miejsca każdego dotychczasowego oponenta Havdona świsnął w ułamku sekundy. W jeszcze krótszym ułamku został on zatrzymany ukośną paradą, milimetry od twarzy mousillończyka.
Czarny Rycerz zbił miecz wroga i ciął oburącz z pełnego obrotu, obracając się z nadludzką prędkością. Cios nie do sparowania niespodziewanie trafił zamierzenie w jelec miecza. Żelazne odłamki prysnęły wokoło, żłobiąc rysy w zbrojach, gdy z ostrza Havdona została tylko rękojeść. Cios w plecy posłał pokonanego możnowładcę na ziemię.
Stojący nad nim Mallobaude włożył swój czarny hełm.
- Przegrałeś, lordzie Havdon. W obu znaczeniach tego słowa. Zostawię cię jednakże twemu losowi, jako że pisze ci on śmierć, jeśli nie w jutrzejszej walce to w następnej albo jeszcze kolejnej. Pomyśl o tym, że mogłeś tego uniknąć, pomyśl o swojej ukochanej... na chwilę zanim stracisz ją na zawsze.
Wśród odgłosów żelaznych stóp, zgniatających błotnistą ziemię uliczki dało się jeszcze usłyszeć słowa Czarnego Rycerza.
- Zobaczymy się jutro wieczorem na Arenie... jeśli nie uszła z ciebie jeszcze cała odwaga...
Wśród śmiechu księcia Mousillon, lord Havdon uderzył ubłoconą pięścią w glebę.
******
Piątka najemników przepijała właśnie kolejną część swego sowitego żołdu, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
- Kogo demony o tak późnej porze niosą... wejść! - rzucił Soren, chowając za plecy gąsior okowity.
Bretoński paź usłużnie otworzył drzwi siwemu staruszkowi z Marienburga, który jak zwykle nienagannie ubrany w srebrzysty dublet, przepasany błękitnozłotą szarfą wszedł z nieodłączną laską do komnaty, pobieżnie ze słabo skrywaną dezaprobatą oglądając całe pomieszczenie. Zanim cokolwiek powiedział handlowiec rozkaszlał się w jedwabną chustkę, którą następnie dyskretnie schował, lecz czujny wzrok Sorena wyłapał karmazynową barwę. Czy była to zwykła choroba poczciwego starca ? Alternatywy były iście przerażające. W końcu w Mousillon trucizny i zarazy kładły do snu, w ten sam sposób co kołysanki w innych krajach.
- Panowie... panowie... mój kurier doniósł mi dziś, że za około dwa dni nasz wspólny dobrodziej osobiście zawita do tego miasta. Dufam iż rozumiecie, że należałoby go powitać godnie, więc stawcie się wtedy w porcie ze mną pod bronią i w waszych nowych liberiach... czystych, jeśli łaska...
*******
Następnego ranka heroldowie uparcie zdawali się usilnie budzić całe miasto, swymi nawoływaniami wypowiadając wojnę senności i innym porannym przypadłościom. Informacje o kolejnej walce w końcu znalazły jednak zainteresowanych...
Walka Trzecia: Denethrill vs Lord Eist Havdon z Bastonne
- Slayer Zabójców
- Masakrator
- Posty: 2332
- Lokalizacja: Oleśnica
Minęły 4 godzin od czasu, kiedy medyk wraz z 2 pomocnikami zamknął się w pokoju razem z Gromnim, Tenk siedział spokojnie przy stoliczku popijając ciepłą herbatę. Wcześniej jeden z lekarzy zajął się nim, wyczyścił jego ranę i podał jakieś proszki, obrażenia nie były poważne, powinien być w pełni sił po około 2 tygodniach, ciekawe tylko jak trzyma się jego przyjaciel.
Falthar leżał na łóżku wpatrując się w czerwień baldachimu cały czas rozmyślając o poprzedniej walce, już niejednokrotnie mierzył się z zielonoskórymi, skavenami i sługami chaosu, lecz pierwszy raz walczył z ogrem, żeby tego było mało, ogrem na jeszcze dwa razy większej bestii. Wynik walki tylko upewnił Falthara w przekonaniu, że uda mu się ukończyć arenę, to on zdobędzie tytuł mistrza areny, w końcu jeżeli 5 metrowemu ogrowi nie udało się zakończyć jego żywota, to tym bardziej nie uda się to reszcie zawodników.
- I jak co z nim? - zapytał Falthar.
- Nie mam pojęcia, siedzę tutaj cały czas, nikt jeszcze nie opuścił tego pokoju.
- Mhm, a co z Tobą?
- W porządku, trochę mi się dostało, ale szybko się z tego wyliżę, będę gotowy stanąć u twego boku w następnej walce, nie wiem jak Gromni...
- Wyzdrowieje, znasz go.
Falthar obrócił się i stanął plecami do Tenka.
- Wybieram się do miasta, trzeba znaleźć kowala który naprawi nasz sprzęt.
- Idę z Tobą mój książę.
- Nie ty zostajesz tutaj, masz mieć oko na Gromniego, poza tym sam musisz wyzdrowieć, nie potrzebuje niańki.
- Ale... - Tenk wiedział, że nie ma sensu spieranie się z Faltharem, poza tym miał on trochę racji. - Zrozumiałem.
- Falthar uśmiechnął się pod swą gęstą brodą po czym wyszedł.
Mousillon, jeszcze niedawno wymarłe miasto duchów dziś tętniło życiem, ludzie przyjeżdżali tutaj tylko po to, aby oglądać zmagania 16 śmiałków na arenie śmierci, Falthar był jednym z nich i po wygranej z Ogrem Dwójką stał się rozpoznawalny w mieście potępionych, z tłumu dało się usłyszeć komentarze ludzi na temat wygranej młodego Tana, większość z nich pozytywnie odnosiła się do postaci Falthara, lecz nie wszystkie.
Z bocznej uliczki wyłoniło się trzech oprychów, dwóch krępych zabijaków i jeden mięśniak prawie dwa razy wyższy od Falthara.
- Co jest karzełku, gdzie twoja obstawa? Wiesz, że przez twoje szczęście straciliśmy z chłopakami nasz cały majątek? Gdybyś przegrał, dostalibyśmy hajs z zakładów, a tak to wszystko...
- Wiecie z kim rozmawiacie? - zapytał ozięble Falthar.
- Nie cwaniakuj ka... - mięśniak nie dokończył zdania, ponieważ pięść Falthara trafiła go w podbrzusze, goryl zwinął się z bólu łapiąc za żołądek, wtedy Magnisson pięknym podbródkowym ciosem wyrzucił mięśniaka w powietrze, największy z oprychów wylądował na ziemi tracąc przytomność.
- Więcej szacunku, psie - skomentował Falthar - a teraz zabierajcie go i zniknijcie sprzed mych oczu, zanim naprawdę zrobię się zły.
Dwójka rzezimieszków z prędkością światła zabrała swego lidera i zniknęła w ciemnym zaułku.\
-Huhuhu... nic się nie zmieniłeś Magnisson. - Falthar znał ten skrzekliwy głos, gdy się obrócił zobaczył krępego zakapturzonego krasnoluda, podpierającego się na wielkiej lasce zwieńczonej znakiem kowadła.
- Bjorni Madeye, a niech mnie, jak ci się udało uciec z Karaz Kron?
- Czy to ważne? Ważne jest, że teraz jestem tutaj i razem możemy napić się browaru! Co Faltharze? Tak tak musimy, teraz!
Falthar wybrał niewielką karczmę reklamującą się pod szyldem "Złotego bażanta", podobno podawali tutaj bardzo dobre i niedrogie piwo, a oberża sama w sobie była idealnym miejscem do przedyskutowania kilku spraw.
Młode dziewka przyniosła Faltharowi i jego staremu znajomemu dwa wielkie kufle piwa, Falthar na wejściu zapłacił złotą monetą, karczmarzowi oczy zaświeciły się jak ogniki i zagwarantował, że dostaną tyle piwa, ile zdołają wypić.
Zanim usiedli Bjorni zdjął swój płaszcz i zawiesił na krześle, jego wygląd był naprawdę groteskowy, lecz odpowiadał do jego postrzelonego charakteru, miał długie białe włosy i jeszcze dłuższą, zjeżoną brodę pospinaną metalowymi klamrami i poozdabianą runicznymi wisiorkami, jego twarz była zdeformowana, lewe oko było dwa razy większe od prawego i wystawało z oczodołu, jakby miało za chwilę wyskoczyć, nie miał także kawałka włosów nad tym okiem, a jego prawa część twarzy była cała poparzona.
- Huhuhu, no to zdrowie Faltharze, zdrowie i abyśmy żyli jeszcze kolejne 400 lat!
- Zdrowie - wznieśli kufle do toastu.
- Powiedz mi Bjorni co cię sprowadza do Mousillon?
- Mnie? Co mnie sprowadza? Hmm pomyślmy... o co pytałeś Faltharze?
- Na brodę Grungniego... nic ci się nie polepszyło, co cię sprowadza do Mousillon stary dziwaku?
- A tak tak, no więc słyszałem o tym, że wyruszyłeś zmagać się na arenie śmierci, z tego względu poczyniłem pewne kroki, pociągnąłem za niektóre nici i...
- Dobrze, przejdź do rzeczy - rozkazał zirytowany Falthar.
- A więc wiedziałem, że przyda ci się moja pomoc, w końcu w starciach na arenie nie głaskacie się po twarzy tylko bijecie po mordach buzdyganami, a w takich starciach łatwo o uszkodzenie rynsztunku.
- No proszę, sam Bjorni Madeye, szalony Kowal Runów przybył do Mousillon aby robić za mojego prywatnego kowala?
- Tak, ale to nie wszystko - Bjorni wsadził do torby rękę i wyciągnął z niej kopertę - rzuć okiem na to.
Falthar wziął do ręki cieniutką kopertę i obrócił ją przodem, pierwsze co się rzuciło w oczy to pieczęć królewskiego klanu Durazklad.
- Co to jest? - zapytał Magnisson
- Otwórz i sam się przekonaj - odpowiedział spokojnym tonem Bjorni popijając piwko.
Falthar leżał na łóżku wpatrując się w czerwień baldachimu cały czas rozmyślając o poprzedniej walce, już niejednokrotnie mierzył się z zielonoskórymi, skavenami i sługami chaosu, lecz pierwszy raz walczył z ogrem, żeby tego było mało, ogrem na jeszcze dwa razy większej bestii. Wynik walki tylko upewnił Falthara w przekonaniu, że uda mu się ukończyć arenę, to on zdobędzie tytuł mistrza areny, w końcu jeżeli 5 metrowemu ogrowi nie udało się zakończyć jego żywota, to tym bardziej nie uda się to reszcie zawodników.
- I jak co z nim? - zapytał Falthar.
- Nie mam pojęcia, siedzę tutaj cały czas, nikt jeszcze nie opuścił tego pokoju.
- Mhm, a co z Tobą?
- W porządku, trochę mi się dostało, ale szybko się z tego wyliżę, będę gotowy stanąć u twego boku w następnej walce, nie wiem jak Gromni...
- Wyzdrowieje, znasz go.
Falthar obrócił się i stanął plecami do Tenka.
- Wybieram się do miasta, trzeba znaleźć kowala który naprawi nasz sprzęt.
- Idę z Tobą mój książę.
- Nie ty zostajesz tutaj, masz mieć oko na Gromniego, poza tym sam musisz wyzdrowieć, nie potrzebuje niańki.
- Ale... - Tenk wiedział, że nie ma sensu spieranie się z Faltharem, poza tym miał on trochę racji. - Zrozumiałem.
- Falthar uśmiechnął się pod swą gęstą brodą po czym wyszedł.
Mousillon, jeszcze niedawno wymarłe miasto duchów dziś tętniło życiem, ludzie przyjeżdżali tutaj tylko po to, aby oglądać zmagania 16 śmiałków na arenie śmierci, Falthar był jednym z nich i po wygranej z Ogrem Dwójką stał się rozpoznawalny w mieście potępionych, z tłumu dało się usłyszeć komentarze ludzi na temat wygranej młodego Tana, większość z nich pozytywnie odnosiła się do postaci Falthara, lecz nie wszystkie.
Z bocznej uliczki wyłoniło się trzech oprychów, dwóch krępych zabijaków i jeden mięśniak prawie dwa razy wyższy od Falthara.
- Co jest karzełku, gdzie twoja obstawa? Wiesz, że przez twoje szczęście straciliśmy z chłopakami nasz cały majątek? Gdybyś przegrał, dostalibyśmy hajs z zakładów, a tak to wszystko...
- Wiecie z kim rozmawiacie? - zapytał ozięble Falthar.
- Nie cwaniakuj ka... - mięśniak nie dokończył zdania, ponieważ pięść Falthara trafiła go w podbrzusze, goryl zwinął się z bólu łapiąc za żołądek, wtedy Magnisson pięknym podbródkowym ciosem wyrzucił mięśniaka w powietrze, największy z oprychów wylądował na ziemi tracąc przytomność.
- Więcej szacunku, psie - skomentował Falthar - a teraz zabierajcie go i zniknijcie sprzed mych oczu, zanim naprawdę zrobię się zły.
Dwójka rzezimieszków z prędkością światła zabrała swego lidera i zniknęła w ciemnym zaułku.\
-Huhuhu... nic się nie zmieniłeś Magnisson. - Falthar znał ten skrzekliwy głos, gdy się obrócił zobaczył krępego zakapturzonego krasnoluda, podpierającego się na wielkiej lasce zwieńczonej znakiem kowadła.
- Bjorni Madeye, a niech mnie, jak ci się udało uciec z Karaz Kron?
- Czy to ważne? Ważne jest, że teraz jestem tutaj i razem możemy napić się browaru! Co Faltharze? Tak tak musimy, teraz!
Falthar wybrał niewielką karczmę reklamującą się pod szyldem "Złotego bażanta", podobno podawali tutaj bardzo dobre i niedrogie piwo, a oberża sama w sobie była idealnym miejscem do przedyskutowania kilku spraw.
Młode dziewka przyniosła Faltharowi i jego staremu znajomemu dwa wielkie kufle piwa, Falthar na wejściu zapłacił złotą monetą, karczmarzowi oczy zaświeciły się jak ogniki i zagwarantował, że dostaną tyle piwa, ile zdołają wypić.
Zanim usiedli Bjorni zdjął swój płaszcz i zawiesił na krześle, jego wygląd był naprawdę groteskowy, lecz odpowiadał do jego postrzelonego charakteru, miał długie białe włosy i jeszcze dłuższą, zjeżoną brodę pospinaną metalowymi klamrami i poozdabianą runicznymi wisiorkami, jego twarz była zdeformowana, lewe oko było dwa razy większe od prawego i wystawało z oczodołu, jakby miało za chwilę wyskoczyć, nie miał także kawałka włosów nad tym okiem, a jego prawa część twarzy była cała poparzona.
- Huhuhu, no to zdrowie Faltharze, zdrowie i abyśmy żyli jeszcze kolejne 400 lat!
- Zdrowie - wznieśli kufle do toastu.
- Powiedz mi Bjorni co cię sprowadza do Mousillon?
- Mnie? Co mnie sprowadza? Hmm pomyślmy... o co pytałeś Faltharze?
- Na brodę Grungniego... nic ci się nie polepszyło, co cię sprowadza do Mousillon stary dziwaku?
- A tak tak, no więc słyszałem o tym, że wyruszyłeś zmagać się na arenie śmierci, z tego względu poczyniłem pewne kroki, pociągnąłem za niektóre nici i...
- Dobrze, przejdź do rzeczy - rozkazał zirytowany Falthar.
- A więc wiedziałem, że przyda ci się moja pomoc, w końcu w starciach na arenie nie głaskacie się po twarzy tylko bijecie po mordach buzdyganami, a w takich starciach łatwo o uszkodzenie rynsztunku.
- No proszę, sam Bjorni Madeye, szalony Kowal Runów przybył do Mousillon aby robić za mojego prywatnego kowala?
- Tak, ale to nie wszystko - Bjorni wsadził do torby rękę i wyciągnął z niej kopertę - rzuć okiem na to.
Falthar wziął do ręki cieniutką kopertę i obrócił ją przodem, pierwsze co się rzuciło w oczy to pieczęć królewskiego klanu Durazklad.
- Co to jest? - zapytał Magnisson
- Otwórz i sam się przekonaj - odpowiedział spokojnym tonem Bjorni popijając piwko.
Ostatnio zmieniony 9 gru 2014, o 18:24 przez Slayer Zabójców, łącznie zmieniany 1 raz.

- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Walka Trzecia: Denethrill vs Lord Eist Havdon z Bastonne
(soundtrack: https://www.youtube.com/watch?v=Lb2pBGtdt4Q)
Żelazne koksowniki, płonące pod ścianami owalnego placu boju areny iluminowały ubity grunt, wciąż noszący jeszcze ślady dwóch poprzednich potyczek, nadając mu nieco demonicznego poblasku. Wieczorny wicher, chulający między wieżami pałacu oraz w ciemnych zaułkach ruin Mousillon szelestem wkradał się w uszy widzów, niczym obietnica rychłej śmierci.
Zasiadający na swym tronie w oświetlonej pochodniami loży Czarny Rycerz uważnie wpatrywał się we wkraczających na krwawe piaski zawodników, a jego cień w tym świetle zdawał się równie realny co on sam.
Idąca w blasku ognia Denethrill prezentowała swoje smukłe, zgrabne nogi w kolejnych dystyngowanych krokach. Wydawać by się mogło, że to uosobienie mrocznie uwodzicielskiego i egzotycznego, ale jednocześnie drapieżnego piękna kieruje się właśnie na jedno z przyjęć w swojej zimnej ojczyźnie, a nie na śmiertelny pojedynek. Mało kto wiedział jednak iż bale w Naggaroth były równie niebezpieczne co otwarte bitwy, być może nawet bardziej. Czarodziejka zatrzymała się w połowie drogi na środek areny, posyłając widowni obojętne spojrzenie, gdy jej ożywione wiatrem czarne włosy falowały wokół pociągłej twarzy i szczupłej talii. Nieliczni, którzy zamiast skąpego, wręcz szczątkowego stroju spojrzeli w owe ciemne oczy, lub na dzierżony przez nią kostur czuli instynktownie niespokojne drgania energii. Cokolwiek miało się dziś wydarzyć, elfka była gotowa uwolnić iście przerażające moce.
Naprzeciw niej stukot kopyt robił za jedynego herolda Pierwszej Kopii Bastonne, gdy zakuty w ciężkie blachy lord Eist Havdon wjechał na ubitą ziemię na swoim wielkim, czarnym jak noc perszeronie. Czarno-białe ladry powiewały wokół ozdobionego dziesiątkami przedmiotów o nieznanym szerszemu gremium znaczeniu hełmu, zaś pyszniący się na tarczy herb rodu Havdon wraz z królewskim symbolem miecza raził wszelakie nieprzychylne spojrzenia. Rycerz zatrzymał swego konia, nie zaszczycając publiki nawet odwróceniem swego wizjera i pochylił w siodle głowę, lekko opuszczając także wycelowaną w nocne niebo potężną kopię, pomalowaną czarnobiałą spiralą i ozdobioną łopoczącym proporcem z wijącymi się ogonami w barwach złota i karmazynu. Pozostał tak dłuższy czas, szepcząc jakieś niedosłyszalne słowa.
Czarny Rycerz uśmiechnął się pobłażliwie pod czarnym arametem i skinął na niecierpliwiącego się trębacza. Donośny sygnał ożywił nudzącą się oglądaniem modlącego się bez końca paladyna publiczność, która głośną owacją domagała się akcji.
Zdziwiona dziwacznym zachowaniem przeciwnika Denethrill postanowiła nie czekać i już za moment jej długie palce zaczęły tańczyć w powietrzu i składać się w skomplikowane gesty, przy akompaniamencie wyszeptywanych w mrocznej mowie fraz, od których otaczające ją powietrze zadrgało i naelektryzowało się. Smugi tańczącej między koksownikami ciemności ożyły i delikatnie prowadzone gestami elfki zaczęły łączyć się w jej dłoni w rosnącą kulę czystej i skrzącej się, skumulowanej energii Dhar, raniąc oczy zimnym blaskiem. Ametystowa gwiazda, wdzięcznie zdobiąca dekolt czarodziejki jarzyła się teraz dziko fioletowym blaskiem, który widać było także w oczach Druchii, wciąż powiększając formujący się pocisk.
Nagle lord Eist Havdon podniósł błyszczący hełm. W wizjerze garnczaka przez chwilę zabłysły ulotne, zielone ogniki, wielkością przypominające szmaragd z noszonego na palcu pierścienia zaręczynowego. Niebosiężna kopia pochyliła się, godząc w elfkę jasnym jak świt grotem.
Adeptka Mrocznego Konwentu nie czekała dłużej, cofnęła rękę i wykrzykując niknące w ryku energii słowo, cisnęła Pociskiem Zagłady w rycerza. Impet sfery niszczycielskiej energii wzbijał w powietrze tuman rozpryśniętej ziemi wzdłuż trasy swego lotu, który przysłonił moment trafienia konnego.
Denethrill oparła się na swoim kosturze, jej pierś miarowo unosiła się i opadała, gdy czarodziejka odczuła moc uwolnionej magii. Całym jej ciałem szarpnęło ostre uczucie piekielnego chłodu, a na jej alabastrowej skórze pojawił się pot, mimo wszystkiego zaklęcie udało się. Wracanie do siebie przerwał jej zdziwiony okrzyk ludzi z trybun. Pośród opadających ziaren ziemi dało się zauważyć najpierw przebłyski zielonej poświaty, a potem zarys stojącej niewzruszenie sylwetki, dosiadającej okrytego białym kropierzem rumaka. Lord Eist siedział w siodle nawet nie draśnięty, wokół jego pancerza pełgała za to szmaragdowa aura, świecąca szczególnie mocno wokół jego hełmu, niczym aureola oraz przy kamieniu w pierścieniu na prawym palcu. Druchii zrozumiała, że najwyraźniej błyskotka musiała wzmacniać jakoś to, cokolwiek go chroniło. Że też wcześniej nie poświęciła temu uwagi...
Bretończyk zadarł wprawnie konia, który zamłócił w powietrzu kopytami przednich nóg i z gromkim okrzykiem runął do szarży. Denethrill zaklnęła i odwróciwszy się pobiegła ile sił w nogach, uciekając jak najdalej przed rozpędzającą się górą żelaza. Słyszała za sobą stukot kopyt i ryk tłumu, lecz zmusiła się do zachowania zimnej krwi i znów zaczęła wypowiadać formuły magiczne w przerwach na urywane wdechy. Tnący powietrze grot kopii dzieliły od jej pleców nieledwie dwa łokcie i nawet one kurczyły się z każdym uderzeniem kopyt.
Eist był już przekonany, że dopadł długonogą wiedźmę niczym łanię na polowaniu w jednym z jego lasów. Choć biegła szybko i walczyła - to trzeba jej przyznać - to nie ocali dziś życia. Zamiatając burzą czarnych włosów, elfka odwróciła się w biegu. W lewej ręce dzierżyła półprzezroczyste, lśniące purpurowo ostrze. Ku zdziwienu lorda, rzuciła nim ona w powietrze, tuż przed ostrzem jego kopii, o które brzęknęło z dziwnym odgłosem. W momencie, gdy miecz powinien zacząć spadać, magiczna projekcja zatoczyła potężny łuk, podczas którego zostawiała za sobą kolejne widmowe klingi, tworzące unoszący się wachlarz. Który nagle nabrał życia. Jeden z mieczy wyskoczył w górę, zbijając z trasy kopię paladyna, kolejne rzuciły się jego śladem, rąbiąc wściekle drzewce i atakując rycerza plątaniną fioletowych smug. Havdon osłonił się tarczą i przerąbaną w połowie pozostałością kopii, odbijając magiczny mur mieczy. Gdy jednak opuszczał swoją egidę, grunt zawalił się pod nim, a widok przekręcił. Zdezorientowany lord pojrzał w dół i wrzasnął, widząc schlapany krwią kropierz oraz szyję wiernego rumaka, poprzebijaną rozpływającymi się w powietrzu mieczami.
Denethrill tymczasem uratowana w ostatnim momencie przed nabiciem na szpilkę jak motyl wciąż stała przed rozpędzoną masą zwierzęcia i jego pancerza. Elfka desperacko zaparła się kosturem, broniąc się przed stratowaniem, lecz koń naparł na laskę, wbijając jej drugi koniec z wielką siłą w podbrzusze Druchii. Straciwszy całe powietrze z płuc, czuła się niczym przywalona głazem z katapulty. Upadła, a wciąż naciskany kostur wbił ją w ziemię i popchnął dalej. Wtedy, tuż nad nią olbrzymi ogier turniejowy wydał dojmujący kwik i runął z hukiem na bok. Denethrill odtoczyła się spod padającej lawiny i spróbowała się podnieść. Chwyciły ją potężne mdłości, z którymi musiała walczyć, łapiąc jednocześnie powietrze i choć wyglądała na niedraśniętą to cała pokryta była ziemią i brudem, zaś pod sińcem, wybitym przez wgnieciony w bok kostur pulsował ostry ból, być może z uszkodzonego żebra. Adeptka Konwentu wciąż zgięta wpół, ujrzała jak poobijany rycerz z trudem wygrzebuje się zza wierchowca i kulejąc na jedną nogę pada przy truchle czarnego ogiera.
- Brian des noir... - załkał, pochylając hełm - Beaucoup de fois vous me transporta dans la bataille...
Elfka cofnęła się o krok, wtedy rycerz spojrzał na nią. W oczach lorda Eista widoczna była bezgraniczna wściekłość.
- Bądź przeklęta wiedźmo... zapłacisz mi za to! - ryknął Eist i skoczył na czarodziejkę, ściskając w prawicy okrutną, czwórgraniastą mizerykordię. Bretończyk zapomniał o skręconej kostce i sapnął, nawet nie trafiwszy przeciwniczki. Ta zwinnie odskoczyła w tył i sama zaatakowała, wykorzystując przewagę zasięgu. Rycerz bez trudu odbił ciężką tarczą niewprawny atak i odciął się, uderzając rantem tarczy, który przeleciał półtora dłoni od Druchii, wyginającej się w tył w imponującym uniku.
Bretoński lord warknął ze wściekłości i ignorując ból w nodze zaszarżował prosto na czarownicę, bez opamiętania. Denethrill szybkim piruetem zeszła z drogi mężczyzny, trafiając go przy okazji końcem kostura w plecy, jednakże na ciężkiej zbroi paladyna nie zrobiło to większego wrażenia, poza rozdarciem herbowego wappenroda. Rozpędzony niczym dzik Havdon wpadł prosto w ścianę areny, wbijając mizerykordię głęboko w drewno. Widząc jak elfka ucieka przed nim by znów użyć czarów, lord wyrwał ostrze z posiekanego bala i znów zaszarżował na Denethrill, tym razem markując wypad, zamiast naprawdę go czynić czym wybił z rytmu przeciwniczkę, która niestety i tak zbiła jego zbrojną dłoń przy kolejnym ataku. Druchii skontrowała oburącz, mierząc w głowę wroga. Lord Eist zastawił się w ostatniej chwili mizerykordią, wyszczerzył się pod hełmem i tarczą, zakleszczył na niej laskę czarodziejki. Elfka żadną miarą nie mogła oswobodzić swej jedynej gwarancji przeżycia w bezpośrednim starciu, brakowało jej szeregu żołnierzy, odgradzających ją od takowych brutali z niższych ras, którym normalnie rozkazałaby go zaszlachtować po puszczeniu kostura. Właśnie! Zarthyon miał podać mu truciz...
Potężne uderzenie w twarz posłało Denethrill na ziemię o dobry metr w tył.
Czarodziejka zamrugała, parę razy tracąc obraz i kontakt z rzeczywistością. Odgłosy walki i owacje umilkły w jej uszach. Niewyraźnie czuła jak coś spływa piekącą strużką z jej policzka i kącika ust... Przez moment ujrzała jak zadowolony człowiek opuszcza tarczę z kilkoma kroplami jej krwi na herbie, staje nad nią wznosząc mizerykordię... I krzyczy coś w kierunku loży, celując w stojącego tam ogranizatora sztyletem. Najwyraźniej musiało to rozgniewać Czarnego Rycerza, gdyż niemal rozróżniła słowa w jego głębokim i donośnym tonie. Lecz to nie było ważne... misja, Morathi... Wiedźmi Król! Nie mogła zawieść, nie, nie teraz, nie dziś..! Po omacku odnalazła leżący obok kostur i wcisnęła tylko sobie znany element, wysuwając z podstawy niewielkie ostrze...
- ...i tak samo jak tamci warty jesteś mniej niż gnój w twoich stajniach! Całe twoje zawszone miasto spłonie razem z tobą, gdy przybędzie armia Lwiego Serca, a ja będę się śmiał, oglądając ten widok! - ciągnął swój potok obelg Eist, radośnie widząc jak gniew zdejmuje bezradnego Czarnego Rycerza, podczas gdy tłum buczał i wygwizdywał Bastonnczyka. Wygrał walkę, cóż on może mu teraz uczynić ? Należało zrobić jeszcze jedno. Obrócił w dłoni mizerykordię, odwracając się... by zauważyć jak ta długoucha wiedźma wbija mu coś między żelazną osłonę buta a nagolennik na zdrowej nodze. Herbowy ryknął z bólu, czując jak ostrze otarło się o staw. Po chwili ujrzał jak Denethrill wstaje i zamachuje się oburącz kosturem, mijając jego spóźnioną paradę. Trzonek trafił go prosto w wizjer, wgniatając go. Krew bryznęła wewnątrz garnczaka, zasłaniając mu wzrok. Lord zatoczył się, lecz ustał na nogach, desperacko usiłując zdjąć hełm.
Denethrill tymczasem cofnęła się o dwa kroki i prowadzona wściekłością, emanującą z niej jaśniej niż światło z gwiazdy Raz'zina, wyśpiewała kolejne zaklęcie. W jej wyciągniętej dłoni momentalnie powstał wir dzikiej energii, kotłującej się w wydarciu rzeczywistości i zasysający piasek i powietrze dookoła. Eist w końcu zrzucił wgnieciony garnczak, akurat by zobaczyć formujący się Pocisk Zagłady. Jego zagłady. Denethrill uwolniła zaklęcie, które z tak niewielkiej odległości trafiając Bretończyka, dosłownie zdmuchnęło go z ziemi. Rycząca od energii Dhar kula poleciała dalej, trafiając w ścianę areny i rozrywając ją razem z obserwującą spektakl z trybun publicznością.
Słysząc nawoływania o krew, zmieniające się w paniczne krzyki i wrzask umierających, Denethrill mimowolnie się uśmiechnęła. Ściana w zachodnim sektorze oraz trybuny do połowy ich wysokości w tym punkcie zmieniły się w jedno wielkie gruzowisko, pełne rozerwanych na ochłapy ciał. Jakiś metalowy przedmiot upadł z trzaskiem koło stóp Mrocznej Elfki. Była to zwęglona rękawica lorda Eista Havdona, z kawałkiem dłoni wciąż w środku stali. Na jednym z jej zgniecionych palców zauważyła osmalony złoty pierścień z pękniętym szmaragdem. Denethrill ukłoniła się wyzywająco w stronę loży organizatora i publiczności po czym zeszła z areny wśród cichnących krzyków.
(soundtrack: https://www.youtube.com/watch?v=Lb2pBGtdt4Q)
Żelazne koksowniki, płonące pod ścianami owalnego placu boju areny iluminowały ubity grunt, wciąż noszący jeszcze ślady dwóch poprzednich potyczek, nadając mu nieco demonicznego poblasku. Wieczorny wicher, chulający między wieżami pałacu oraz w ciemnych zaułkach ruin Mousillon szelestem wkradał się w uszy widzów, niczym obietnica rychłej śmierci.
Zasiadający na swym tronie w oświetlonej pochodniami loży Czarny Rycerz uważnie wpatrywał się we wkraczających na krwawe piaski zawodników, a jego cień w tym świetle zdawał się równie realny co on sam.
Idąca w blasku ognia Denethrill prezentowała swoje smukłe, zgrabne nogi w kolejnych dystyngowanych krokach. Wydawać by się mogło, że to uosobienie mrocznie uwodzicielskiego i egzotycznego, ale jednocześnie drapieżnego piękna kieruje się właśnie na jedno z przyjęć w swojej zimnej ojczyźnie, a nie na śmiertelny pojedynek. Mało kto wiedział jednak iż bale w Naggaroth były równie niebezpieczne co otwarte bitwy, być może nawet bardziej. Czarodziejka zatrzymała się w połowie drogi na środek areny, posyłając widowni obojętne spojrzenie, gdy jej ożywione wiatrem czarne włosy falowały wokół pociągłej twarzy i szczupłej talii. Nieliczni, którzy zamiast skąpego, wręcz szczątkowego stroju spojrzeli w owe ciemne oczy, lub na dzierżony przez nią kostur czuli instynktownie niespokojne drgania energii. Cokolwiek miało się dziś wydarzyć, elfka była gotowa uwolnić iście przerażające moce.
Naprzeciw niej stukot kopyt robił za jedynego herolda Pierwszej Kopii Bastonne, gdy zakuty w ciężkie blachy lord Eist Havdon wjechał na ubitą ziemię na swoim wielkim, czarnym jak noc perszeronie. Czarno-białe ladry powiewały wokół ozdobionego dziesiątkami przedmiotów o nieznanym szerszemu gremium znaczeniu hełmu, zaś pyszniący się na tarczy herb rodu Havdon wraz z królewskim symbolem miecza raził wszelakie nieprzychylne spojrzenia. Rycerz zatrzymał swego konia, nie zaszczycając publiki nawet odwróceniem swego wizjera i pochylił w siodle głowę, lekko opuszczając także wycelowaną w nocne niebo potężną kopię, pomalowaną czarnobiałą spiralą i ozdobioną łopoczącym proporcem z wijącymi się ogonami w barwach złota i karmazynu. Pozostał tak dłuższy czas, szepcząc jakieś niedosłyszalne słowa.
Czarny Rycerz uśmiechnął się pobłażliwie pod czarnym arametem i skinął na niecierpliwiącego się trębacza. Donośny sygnał ożywił nudzącą się oglądaniem modlącego się bez końca paladyna publiczność, która głośną owacją domagała się akcji.
Zdziwiona dziwacznym zachowaniem przeciwnika Denethrill postanowiła nie czekać i już za moment jej długie palce zaczęły tańczyć w powietrzu i składać się w skomplikowane gesty, przy akompaniamencie wyszeptywanych w mrocznej mowie fraz, od których otaczające ją powietrze zadrgało i naelektryzowało się. Smugi tańczącej między koksownikami ciemności ożyły i delikatnie prowadzone gestami elfki zaczęły łączyć się w jej dłoni w rosnącą kulę czystej i skrzącej się, skumulowanej energii Dhar, raniąc oczy zimnym blaskiem. Ametystowa gwiazda, wdzięcznie zdobiąca dekolt czarodziejki jarzyła się teraz dziko fioletowym blaskiem, który widać było także w oczach Druchii, wciąż powiększając formujący się pocisk.
Nagle lord Eist Havdon podniósł błyszczący hełm. W wizjerze garnczaka przez chwilę zabłysły ulotne, zielone ogniki, wielkością przypominające szmaragd z noszonego na palcu pierścienia zaręczynowego. Niebosiężna kopia pochyliła się, godząc w elfkę jasnym jak świt grotem.
Adeptka Mrocznego Konwentu nie czekała dłużej, cofnęła rękę i wykrzykując niknące w ryku energii słowo, cisnęła Pociskiem Zagłady w rycerza. Impet sfery niszczycielskiej energii wzbijał w powietrze tuman rozpryśniętej ziemi wzdłuż trasy swego lotu, który przysłonił moment trafienia konnego.
Denethrill oparła się na swoim kosturze, jej pierś miarowo unosiła się i opadała, gdy czarodziejka odczuła moc uwolnionej magii. Całym jej ciałem szarpnęło ostre uczucie piekielnego chłodu, a na jej alabastrowej skórze pojawił się pot, mimo wszystkiego zaklęcie udało się. Wracanie do siebie przerwał jej zdziwiony okrzyk ludzi z trybun. Pośród opadających ziaren ziemi dało się zauważyć najpierw przebłyski zielonej poświaty, a potem zarys stojącej niewzruszenie sylwetki, dosiadającej okrytego białym kropierzem rumaka. Lord Eist siedział w siodle nawet nie draśnięty, wokół jego pancerza pełgała za to szmaragdowa aura, świecąca szczególnie mocno wokół jego hełmu, niczym aureola oraz przy kamieniu w pierścieniu na prawym palcu. Druchii zrozumiała, że najwyraźniej błyskotka musiała wzmacniać jakoś to, cokolwiek go chroniło. Że też wcześniej nie poświęciła temu uwagi...
Bretończyk zadarł wprawnie konia, który zamłócił w powietrzu kopytami przednich nóg i z gromkim okrzykiem runął do szarży. Denethrill zaklnęła i odwróciwszy się pobiegła ile sił w nogach, uciekając jak najdalej przed rozpędzającą się górą żelaza. Słyszała za sobą stukot kopyt i ryk tłumu, lecz zmusiła się do zachowania zimnej krwi i znów zaczęła wypowiadać formuły magiczne w przerwach na urywane wdechy. Tnący powietrze grot kopii dzieliły od jej pleców nieledwie dwa łokcie i nawet one kurczyły się z każdym uderzeniem kopyt.
Eist był już przekonany, że dopadł długonogą wiedźmę niczym łanię na polowaniu w jednym z jego lasów. Choć biegła szybko i walczyła - to trzeba jej przyznać - to nie ocali dziś życia. Zamiatając burzą czarnych włosów, elfka odwróciła się w biegu. W lewej ręce dzierżyła półprzezroczyste, lśniące purpurowo ostrze. Ku zdziwienu lorda, rzuciła nim ona w powietrze, tuż przed ostrzem jego kopii, o które brzęknęło z dziwnym odgłosem. W momencie, gdy miecz powinien zacząć spadać, magiczna projekcja zatoczyła potężny łuk, podczas którego zostawiała za sobą kolejne widmowe klingi, tworzące unoszący się wachlarz. Który nagle nabrał życia. Jeden z mieczy wyskoczył w górę, zbijając z trasy kopię paladyna, kolejne rzuciły się jego śladem, rąbiąc wściekle drzewce i atakując rycerza plątaniną fioletowych smug. Havdon osłonił się tarczą i przerąbaną w połowie pozostałością kopii, odbijając magiczny mur mieczy. Gdy jednak opuszczał swoją egidę, grunt zawalił się pod nim, a widok przekręcił. Zdezorientowany lord pojrzał w dół i wrzasnął, widząc schlapany krwią kropierz oraz szyję wiernego rumaka, poprzebijaną rozpływającymi się w powietrzu mieczami.
Denethrill tymczasem uratowana w ostatnim momencie przed nabiciem na szpilkę jak motyl wciąż stała przed rozpędzoną masą zwierzęcia i jego pancerza. Elfka desperacko zaparła się kosturem, broniąc się przed stratowaniem, lecz koń naparł na laskę, wbijając jej drugi koniec z wielką siłą w podbrzusze Druchii. Straciwszy całe powietrze z płuc, czuła się niczym przywalona głazem z katapulty. Upadła, a wciąż naciskany kostur wbił ją w ziemię i popchnął dalej. Wtedy, tuż nad nią olbrzymi ogier turniejowy wydał dojmujący kwik i runął z hukiem na bok. Denethrill odtoczyła się spod padającej lawiny i spróbowała się podnieść. Chwyciły ją potężne mdłości, z którymi musiała walczyć, łapiąc jednocześnie powietrze i choć wyglądała na niedraśniętą to cała pokryta była ziemią i brudem, zaś pod sińcem, wybitym przez wgnieciony w bok kostur pulsował ostry ból, być może z uszkodzonego żebra. Adeptka Konwentu wciąż zgięta wpół, ujrzała jak poobijany rycerz z trudem wygrzebuje się zza wierchowca i kulejąc na jedną nogę pada przy truchle czarnego ogiera.
- Brian des noir... - załkał, pochylając hełm - Beaucoup de fois vous me transporta dans la bataille...
Elfka cofnęła się o krok, wtedy rycerz spojrzał na nią. W oczach lorda Eista widoczna była bezgraniczna wściekłość.
- Bądź przeklęta wiedźmo... zapłacisz mi za to! - ryknął Eist i skoczył na czarodziejkę, ściskając w prawicy okrutną, czwórgraniastą mizerykordię. Bretończyk zapomniał o skręconej kostce i sapnął, nawet nie trafiwszy przeciwniczki. Ta zwinnie odskoczyła w tył i sama zaatakowała, wykorzystując przewagę zasięgu. Rycerz bez trudu odbił ciężką tarczą niewprawny atak i odciął się, uderzając rantem tarczy, który przeleciał półtora dłoni od Druchii, wyginającej się w tył w imponującym uniku.
Bretoński lord warknął ze wściekłości i ignorując ból w nodze zaszarżował prosto na czarownicę, bez opamiętania. Denethrill szybkim piruetem zeszła z drogi mężczyzny, trafiając go przy okazji końcem kostura w plecy, jednakże na ciężkiej zbroi paladyna nie zrobiło to większego wrażenia, poza rozdarciem herbowego wappenroda. Rozpędzony niczym dzik Havdon wpadł prosto w ścianę areny, wbijając mizerykordię głęboko w drewno. Widząc jak elfka ucieka przed nim by znów użyć czarów, lord wyrwał ostrze z posiekanego bala i znów zaszarżował na Denethrill, tym razem markując wypad, zamiast naprawdę go czynić czym wybił z rytmu przeciwniczkę, która niestety i tak zbiła jego zbrojną dłoń przy kolejnym ataku. Druchii skontrowała oburącz, mierząc w głowę wroga. Lord Eist zastawił się w ostatniej chwili mizerykordią, wyszczerzył się pod hełmem i tarczą, zakleszczył na niej laskę czarodziejki. Elfka żadną miarą nie mogła oswobodzić swej jedynej gwarancji przeżycia w bezpośrednim starciu, brakowało jej szeregu żołnierzy, odgradzających ją od takowych brutali z niższych ras, którym normalnie rozkazałaby go zaszlachtować po puszczeniu kostura. Właśnie! Zarthyon miał podać mu truciz...
Potężne uderzenie w twarz posłało Denethrill na ziemię o dobry metr w tył.
Czarodziejka zamrugała, parę razy tracąc obraz i kontakt z rzeczywistością. Odgłosy walki i owacje umilkły w jej uszach. Niewyraźnie czuła jak coś spływa piekącą strużką z jej policzka i kącika ust... Przez moment ujrzała jak zadowolony człowiek opuszcza tarczę z kilkoma kroplami jej krwi na herbie, staje nad nią wznosząc mizerykordię... I krzyczy coś w kierunku loży, celując w stojącego tam ogranizatora sztyletem. Najwyraźniej musiało to rozgniewać Czarnego Rycerza, gdyż niemal rozróżniła słowa w jego głębokim i donośnym tonie. Lecz to nie było ważne... misja, Morathi... Wiedźmi Król! Nie mogła zawieść, nie, nie teraz, nie dziś..! Po omacku odnalazła leżący obok kostur i wcisnęła tylko sobie znany element, wysuwając z podstawy niewielkie ostrze...
- ...i tak samo jak tamci warty jesteś mniej niż gnój w twoich stajniach! Całe twoje zawszone miasto spłonie razem z tobą, gdy przybędzie armia Lwiego Serca, a ja będę się śmiał, oglądając ten widok! - ciągnął swój potok obelg Eist, radośnie widząc jak gniew zdejmuje bezradnego Czarnego Rycerza, podczas gdy tłum buczał i wygwizdywał Bastonnczyka. Wygrał walkę, cóż on może mu teraz uczynić ? Należało zrobić jeszcze jedno. Obrócił w dłoni mizerykordię, odwracając się... by zauważyć jak ta długoucha wiedźma wbija mu coś między żelazną osłonę buta a nagolennik na zdrowej nodze. Herbowy ryknął z bólu, czując jak ostrze otarło się o staw. Po chwili ujrzał jak Denethrill wstaje i zamachuje się oburącz kosturem, mijając jego spóźnioną paradę. Trzonek trafił go prosto w wizjer, wgniatając go. Krew bryznęła wewnątrz garnczaka, zasłaniając mu wzrok. Lord zatoczył się, lecz ustał na nogach, desperacko usiłując zdjąć hełm.
Denethrill tymczasem cofnęła się o dwa kroki i prowadzona wściekłością, emanującą z niej jaśniej niż światło z gwiazdy Raz'zina, wyśpiewała kolejne zaklęcie. W jej wyciągniętej dłoni momentalnie powstał wir dzikiej energii, kotłującej się w wydarciu rzeczywistości i zasysający piasek i powietrze dookoła. Eist w końcu zrzucił wgnieciony garnczak, akurat by zobaczyć formujący się Pocisk Zagłady. Jego zagłady. Denethrill uwolniła zaklęcie, które z tak niewielkiej odległości trafiając Bretończyka, dosłownie zdmuchnęło go z ziemi. Rycząca od energii Dhar kula poleciała dalej, trafiając w ścianę areny i rozrywając ją razem z obserwującą spektakl z trybun publicznością.
Słysząc nawoływania o krew, zmieniające się w paniczne krzyki i wrzask umierających, Denethrill mimowolnie się uśmiechnęła. Ściana w zachodnim sektorze oraz trybuny do połowy ich wysokości w tym punkcie zmieniły się w jedno wielkie gruzowisko, pełne rozerwanych na ochłapy ciał. Jakiś metalowy przedmiot upadł z trzaskiem koło stóp Mrocznej Elfki. Była to zwęglona rękawica lorda Eista Havdona, z kawałkiem dłoni wciąż w środku stali. Na jednym z jej zgniecionych palców zauważyła osmalony złoty pierścień z pękniętym szmaragdem. Denethrill ukłoniła się wyzywająco w stronę loży organizatora i publiczności po czym zeszła z areny wśród cichnących krzyków.
Nie pamiętał, jak znalazł się na cmentarzu. Znów kroczył kwaterami Utraconego miasta, mijając ciemnoszare monolity nagrobków odcinających się niewyraźnie na tle czerni nocy. Ich ponure kształty, przedstawiające figury aniołów, krzyży, czy zwykłe kamienne płyty układały się w nierówne rzędy, pomiędzy którymi wypiętrzały się suche, przeżarte próchnicą drzewa, wyciągając ku niebu swe nagie gałęzie niczym w błagalnym geście do opatrzności. Azrael szedł powolnym krokiem wśród grobowców, ku jakiemuś nieznanemu celu, nie wahając się jednak ani moment w którą kwaterę skręcić. Lekki powiew wiatru poruszał jego podartym płaszczem koloru trupiego mięsa, przez którego otwory dostawała się nikła poświata odległych błyskawic. Anioł Śmierci kroczył w swojej domenie.
Zatrzymał się u końca ścieżki. Kończył się ona ślepo, zewsząd otoczona grobami, których ząb czasu nadkruszył granit i wyryte weń napisy. Lecz to z tego po środku nie mógł oderwać oczu. Widział go po raz pierwszy, był tego pewien, lecz dziwne uczucie wewnątrz mówiło mu co innego. Azrael zdjął hełm i przebiegł oczami po wytartej płycie, nad którą górowała figura pięknego niegdyś anioła, teraz pokrytego erozją, o połamanych skrzydłach. A gdy pobliski grzmot rozświetlił na ledwo jedną chwilę okolicę, oczom jego ukazał się skryty w mroku napis.
Faenarion Arwilling.
Elf warknął boleśnie, a jego protest przeszedł w krzyk. Dawny ból powrócił, niosąc się wśród tego pozbawionego życia miejsca.
- NIE JESTEM MARTWY! NIE JESTEM...
Kamień jednak był nieubłagany.
Targany boleścią Azrael padł na kolana przed swym grobem, uderzony dawno zapomnianym ludzkim uczuciem. W szaleńczym akcie zaprzeczenia wbił swe pancerne rękawice w mokrą ziemię, rozrzucając ją na boki.
Minęły całe wieki, nim jego palce uderzyły o przegniłe drewno trumny. Azrael zawahał się. Być może przestraszył się prawdy? Po chwili jednak odrzucił wieko. Oczom jego ukazały się zwłoki.
Wyszukane szaty z najlepszego materiału nie utraciły swej świetności, ni koloru, poznać w nich było łatwo strój szlachcica. Twarz zmarłego przykryta była niegdyś białą chustą, teraz nieco szarawą. Ręce trupa ściskały drewnianą lutnię, instrument, który znał aż nadto dobrze...
Stalowe palce wyciągnęły się w kierunku chusty, zrywając ją w niecierpliwym geście. Jedyne jednak, co Azrael ujrzał, to przegniła twarz trupa, który wyszczerzony zębami nieprzykrytymi przez tkanki miękkie, spoglądał nań pustymi oczodołami, z których jedynie robactwo teraz miało użytek. Ich bracia i siostry pełzały po martwym mięsie i delikatnym obiciu drewna, pozostawiając słaby ślad swego śluzu.
- Nie jestem... martwy...- rzucił Azrael, lecz znacznie ciszej i słabiej.
Wtem martwe palce zacisnęły się na jego gardle. Trup uniósł głowę, wbijając oczodoły prosto w jego oczy. Azrael jeszcze raz poczuł ogarniające go płomienie, lecz nie widział niczego. Jedynie głos rezonujący w jego głowie.
Oczywiście, że jesteś martwy.
Choć szczęka umarłego nie ruszyła się ani na centymetr, elf wiedział, że to on wypowiada te słowa. Uścisk na jego szyi zacieśniał się. Wtedy obrazy, które nawiedzały go w snach od wielu miesięcy powróciły. Była w nich śmierć... cierpienie... Niewyobrażalne okrucieństwo. Były jak wspomnienia, lecz należące do kogoś innego.
Chciałeś się wymknąć... Głupcze. Nie było ucieczki. Nie dla ciebie. Nie po tym co zrobiłeś...
Uderzył grom.
Obudził się we własnym łóżku, zlany zimnym potem, dysząc ciężko. Zajęło mu dłuższą chwilę, nim sobie przypomniał.
Wczorajszego wieczoru Denethrill wyszła zwycięsko ze starcia. Tradycyjnie wydano kolację na cześć zwyciężczyni, choć tak naprawdę nikt nie świętował z sympatii do elfki. Pamiętał, że sporo wypił...
Wyglądało na to, że był środek nocy. Księżyc nie wychylał się zza gęstej kołdry z chmur, jakby sam pogrążony był we śnie, tak jak całe to przeklęte miasto.
Lecz nie wszyscy. Azrael wyczuwał czyjąś obecność.
Jak wyćwiczonym latami ruchem, elf odwrócił się gwałtownie, chwytając intruza za gardło. Ten jednak zdał się tym nie przejąć. Skrzekliwy, paskudny głos przemówił do niego wesołym tonem.
- Trudności ze snem, panie? Ja bym miał. Całe to wesołe miasteczko...
Azrael puścił go, gdy dostrzegł jego twarz, bladą, z wymalowanymi czarną farbą rombami.
- Dzwoneczek...- szepnął- Gdzie się podziewałeś?
- Nigdy nie opuszczałem twojego boku panie... Nigdy-nigdy, haha!
- Co tutaj robisz?
- Widziałem sen! Sen! Pan zaczyna dostrzegać! Widzieć!
Azrael wzruszył ramionami.
- To był tylko sen. Paskudny, ale ja nie mam innych.
- Nie, nie! Myślisz, że to zwykła ułuda? Pomyśl! Jak rozpieszczony syn szlachcica byłby w stanie przeistoczyć się w zimnego mordercę, co? Jak on mógł zakradać się w ciemnościach, zasiewając strach w ich sercach, co?!
Milczenie. Azrael myślał, że zna banalną odpowiedź, lecz nagle stwierdził, że się mylił.
- Odruchy, odruchy, odruchy. Nie uciekniesz od tego. Są jak podpis... choć nie całkiem- gadał jak najęty błazen- Faenarion Arwilling jest martwy. I nie chodzi mi o metafizyczny wymiar, o nie!
Azrael porwał go za poły jaskrawego kubraczka, unosząc z ziemi.
- Powiedz! Co o mnie wiesz?! POWIEDZ MI!
- Uczyniłeś wiele złego, panie... Podążaj tym szlakiem...
W jednej chwili na odległość ręki, w następnej, Dzwoneczek po prostu zniknął. Jedynie jego śmiech odbijał się echem po pustej komnacie. Azrael zacisnął pieść. Potrzebował informacji.
Ramazal jak zwykle bawił się do bardzo późna. Nie on jeden z resztą, lecz nie każdy był w stanie dotrzymać mu tempa. Służba już zdołała przywyknąć do nocnych zmian, odpoczywając po prostu za dnia, gdy i tak goście kręcili się po mieście.
Jeśli Kobra chował urazę po ostatniej rozmowie, nie okazał tego. Co prawda nie powstał i nie powitał Azraela, po prostu dalej pijąc wino, zagryzając krewetkami i puszczając oko do całkiem ładnej służki. Panna zarumieniła się niczym rak.
- TY!- rzucił Anioł Śmierci, wywołując zgorszone skrzywienie u drugiego Assura- Skąd o mnie wiesz? Skąd wiesz, kim jestem?!
Ramazal przewrócił oczami, które niechętnie oderwał od młodej kobiety, i westchnął.
- Porzucamy wreszcie pozory? Najwyższy czas.
- Odpowiedz.
- Zrobiło się głośno o tobie- wyjaśniał Kobra- Gdy przyniesiono cię w tym stanie... A potem, gdy ci odbiło i rzuciłeś się na swoich żołnierzy.... Wiesz, gdybym tam był, nie wahałbym się. Wpakowałbym ci grot w czaszkę.
- Jak mnie rozpoznano?!
- Słucham?- Ramazal wyraźnie był zaskoczony.
- Jak rozpoznano mnie w obozie? Na jakiej podstawie mnie zidentyfikowano?
- No fakt, nie przypominałeś ani trochę dawnego siebie- tu Kobra zaśmiał się lekko, jakby opowiedział żarcik- Twarz była jedną wielką blizną. Znaleziono cię w obozie tego psychola, imię teraz mi uciekło... W każdym razie zidentyfikowano wszystkich zaginionych z twojego oddziału. Ciała w większości. Nie licząc zabitych w zasadzce, zgadzaliście się co do jednego. Gdy znaleziono jeńca u słupa, bez twarzy, lecz w szatach Faenariona i z jego znamieniem na łopatce, nie było wątpliwości...
- Kto to stwierdził?
- Twój brat. Gdy upewnił się, że jesteś już bezpieczny, ruszył z kontrnatarciem. Zginął w pierwszym uderzeniu...
Całość wygłaszał znudzonym tonem, jakby była to jakaś kiepska historyjka opowiadana do piwa.
Azrael odetchnął. Był teraz nieco spokojniejszy, nie wiedzieć czemu. Przecież miał zostawić tamto życie za sobą. Dlaczego usilnie do niego wracał?
- Coś jeszcze? Jakieś kolejne pytanie, czy może oświecona wypowiedź, która zrujnuje resztę mojego wieczoru?
Anioł Śmierci nie odpowiedział. Odszedł, trawiony uczuciem, że jego ulga jest wyłącznie pozorna.
Zatrzymał się u końca ścieżki. Kończył się ona ślepo, zewsząd otoczona grobami, których ząb czasu nadkruszył granit i wyryte weń napisy. Lecz to z tego po środku nie mógł oderwać oczu. Widział go po raz pierwszy, był tego pewien, lecz dziwne uczucie wewnątrz mówiło mu co innego. Azrael zdjął hełm i przebiegł oczami po wytartej płycie, nad którą górowała figura pięknego niegdyś anioła, teraz pokrytego erozją, o połamanych skrzydłach. A gdy pobliski grzmot rozświetlił na ledwo jedną chwilę okolicę, oczom jego ukazał się skryty w mroku napis.
Faenarion Arwilling.
Elf warknął boleśnie, a jego protest przeszedł w krzyk. Dawny ból powrócił, niosąc się wśród tego pozbawionego życia miejsca.
- NIE JESTEM MARTWY! NIE JESTEM...
Kamień jednak był nieubłagany.
Targany boleścią Azrael padł na kolana przed swym grobem, uderzony dawno zapomnianym ludzkim uczuciem. W szaleńczym akcie zaprzeczenia wbił swe pancerne rękawice w mokrą ziemię, rozrzucając ją na boki.
Minęły całe wieki, nim jego palce uderzyły o przegniłe drewno trumny. Azrael zawahał się. Być może przestraszył się prawdy? Po chwili jednak odrzucił wieko. Oczom jego ukazały się zwłoki.
Wyszukane szaty z najlepszego materiału nie utraciły swej świetności, ni koloru, poznać w nich było łatwo strój szlachcica. Twarz zmarłego przykryta była niegdyś białą chustą, teraz nieco szarawą. Ręce trupa ściskały drewnianą lutnię, instrument, który znał aż nadto dobrze...
Stalowe palce wyciągnęły się w kierunku chusty, zrywając ją w niecierpliwym geście. Jedyne jednak, co Azrael ujrzał, to przegniła twarz trupa, który wyszczerzony zębami nieprzykrytymi przez tkanki miękkie, spoglądał nań pustymi oczodołami, z których jedynie robactwo teraz miało użytek. Ich bracia i siostry pełzały po martwym mięsie i delikatnym obiciu drewna, pozostawiając słaby ślad swego śluzu.
- Nie jestem... martwy...- rzucił Azrael, lecz znacznie ciszej i słabiej.
Wtem martwe palce zacisnęły się na jego gardle. Trup uniósł głowę, wbijając oczodoły prosto w jego oczy. Azrael jeszcze raz poczuł ogarniające go płomienie, lecz nie widział niczego. Jedynie głos rezonujący w jego głowie.
Oczywiście, że jesteś martwy.
Choć szczęka umarłego nie ruszyła się ani na centymetr, elf wiedział, że to on wypowiada te słowa. Uścisk na jego szyi zacieśniał się. Wtedy obrazy, które nawiedzały go w snach od wielu miesięcy powróciły. Była w nich śmierć... cierpienie... Niewyobrażalne okrucieństwo. Były jak wspomnienia, lecz należące do kogoś innego.
Chciałeś się wymknąć... Głupcze. Nie było ucieczki. Nie dla ciebie. Nie po tym co zrobiłeś...
Uderzył grom.
Obudził się we własnym łóżku, zlany zimnym potem, dysząc ciężko. Zajęło mu dłuższą chwilę, nim sobie przypomniał.
Wczorajszego wieczoru Denethrill wyszła zwycięsko ze starcia. Tradycyjnie wydano kolację na cześć zwyciężczyni, choć tak naprawdę nikt nie świętował z sympatii do elfki. Pamiętał, że sporo wypił...
Wyglądało na to, że był środek nocy. Księżyc nie wychylał się zza gęstej kołdry z chmur, jakby sam pogrążony był we śnie, tak jak całe to przeklęte miasto.
Lecz nie wszyscy. Azrael wyczuwał czyjąś obecność.
Jak wyćwiczonym latami ruchem, elf odwrócił się gwałtownie, chwytając intruza za gardło. Ten jednak zdał się tym nie przejąć. Skrzekliwy, paskudny głos przemówił do niego wesołym tonem.
- Trudności ze snem, panie? Ja bym miał. Całe to wesołe miasteczko...
Azrael puścił go, gdy dostrzegł jego twarz, bladą, z wymalowanymi czarną farbą rombami.
- Dzwoneczek...- szepnął- Gdzie się podziewałeś?
- Nigdy nie opuszczałem twojego boku panie... Nigdy-nigdy, haha!
- Co tutaj robisz?
- Widziałem sen! Sen! Pan zaczyna dostrzegać! Widzieć!
Azrael wzruszył ramionami.
- To był tylko sen. Paskudny, ale ja nie mam innych.
- Nie, nie! Myślisz, że to zwykła ułuda? Pomyśl! Jak rozpieszczony syn szlachcica byłby w stanie przeistoczyć się w zimnego mordercę, co? Jak on mógł zakradać się w ciemnościach, zasiewając strach w ich sercach, co?!
Milczenie. Azrael myślał, że zna banalną odpowiedź, lecz nagle stwierdził, że się mylił.
- Odruchy, odruchy, odruchy. Nie uciekniesz od tego. Są jak podpis... choć nie całkiem- gadał jak najęty błazen- Faenarion Arwilling jest martwy. I nie chodzi mi o metafizyczny wymiar, o nie!
Azrael porwał go za poły jaskrawego kubraczka, unosząc z ziemi.
- Powiedz! Co o mnie wiesz?! POWIEDZ MI!
- Uczyniłeś wiele złego, panie... Podążaj tym szlakiem...
W jednej chwili na odległość ręki, w następnej, Dzwoneczek po prostu zniknął. Jedynie jego śmiech odbijał się echem po pustej komnacie. Azrael zacisnął pieść. Potrzebował informacji.
Ramazal jak zwykle bawił się do bardzo późna. Nie on jeden z resztą, lecz nie każdy był w stanie dotrzymać mu tempa. Służba już zdołała przywyknąć do nocnych zmian, odpoczywając po prostu za dnia, gdy i tak goście kręcili się po mieście.
Jeśli Kobra chował urazę po ostatniej rozmowie, nie okazał tego. Co prawda nie powstał i nie powitał Azraela, po prostu dalej pijąc wino, zagryzając krewetkami i puszczając oko do całkiem ładnej służki. Panna zarumieniła się niczym rak.
- TY!- rzucił Anioł Śmierci, wywołując zgorszone skrzywienie u drugiego Assura- Skąd o mnie wiesz? Skąd wiesz, kim jestem?!
Ramazal przewrócił oczami, które niechętnie oderwał od młodej kobiety, i westchnął.
- Porzucamy wreszcie pozory? Najwyższy czas.
- Odpowiedz.
- Zrobiło się głośno o tobie- wyjaśniał Kobra- Gdy przyniesiono cię w tym stanie... A potem, gdy ci odbiło i rzuciłeś się na swoich żołnierzy.... Wiesz, gdybym tam był, nie wahałbym się. Wpakowałbym ci grot w czaszkę.
- Jak mnie rozpoznano?!
- Słucham?- Ramazal wyraźnie był zaskoczony.
- Jak rozpoznano mnie w obozie? Na jakiej podstawie mnie zidentyfikowano?
- No fakt, nie przypominałeś ani trochę dawnego siebie- tu Kobra zaśmiał się lekko, jakby opowiedział żarcik- Twarz była jedną wielką blizną. Znaleziono cię w obozie tego psychola, imię teraz mi uciekło... W każdym razie zidentyfikowano wszystkich zaginionych z twojego oddziału. Ciała w większości. Nie licząc zabitych w zasadzce, zgadzaliście się co do jednego. Gdy znaleziono jeńca u słupa, bez twarzy, lecz w szatach Faenariona i z jego znamieniem na łopatce, nie było wątpliwości...
- Kto to stwierdził?
- Twój brat. Gdy upewnił się, że jesteś już bezpieczny, ruszył z kontrnatarciem. Zginął w pierwszym uderzeniu...
Całość wygłaszał znudzonym tonem, jakby była to jakaś kiepska historyjka opowiadana do piwa.
Azrael odetchnął. Był teraz nieco spokojniejszy, nie wiedzieć czemu. Przecież miał zostawić tamto życie za sobą. Dlaczego usilnie do niego wracał?
- Coś jeszcze? Jakieś kolejne pytanie, czy może oświecona wypowiedź, która zrujnuje resztę mojego wieczoru?
Anioł Śmierci nie odpowiedział. Odszedł, trawiony uczuciem, że jego ulga jest wyłącznie pozorna.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Denethrill wyszła z areny, pośród krzyków zdenerwowanego tłumu, ale jednocześnie widziała, że po tym pokazie nie są chętni osobiście się do niej fatygować. Kiedy jednak zniknęła w tunelu prowadzącym poza arenę, złapała się za ranę na brzuchu. Poza bólem, którego nie uświadczyła w sowim życiu zbyt wiele, a na pewno nie takiego, irytowało ją, że to od jej własnego kostura. Wszystko przez człowieka, który oczywiście nie potrafił nic innego niż zaszarżować na swoim dzielnym rumaku i liczyć na to, że trafi. Z drugiej strony, nie musiała się już nim przejmować. Na razie postanowiła zostawić swoje obrażenia, tak jak były. Nie bardzo wiedziała dokąd się udać z takim problemem, a sama zdecydowanie nie miała ochoty, babrać się w magii życia. To zdecydowanie nie była rana wymagająca natychmiastowego leczenia. W tej chwili miała na głowie coś innego. Lord Eist przydał się do jednej rzeczy. Przebieg walki szybko doprowadził jej do prawdziwej wściekłości. Już nieraz zdarzało jej się czuć do kogoś wyłącznie nienawiść, ale z kolei jeszcze nikt, nigdy jej tak nie zranił jak ten człowiek. Nie spodziewała się, że będzie w stanie napędzić własne czary czystą nienawiścią. Prawdopodobnie udało jej się to dzięki gwieździe Raz`Zina, w której najwyraźniej wciąż krył się duży potencjał. Efekt mogli podziwiać wszyscy zgromadzeni, no może z wyjątkiem przypadkiem trafionych, ale przynajmniej mieli prawdziwie wspaniały widok przed śmiercią. Wzięli udział w rozwoju czegoś wielkiego, czegoś z pewnością dla nich niepojętego. Jednego Denethrill była pewna, dla niej był to kolejny krok ku wygraniu całej Areny, a już w szczególności nie mogła się doczekać dezintegrowania przeciwników swoim nowym Pociskiem Zagłady. Wystarczyło przecież trochę ich nie lubić…
Rozwój postaci: Mistrzyni Magii Ofensywnej
Rozwój postaci: Mistrzyni Magii Ofensywnej
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
- Z drogi, zawszone kmioty! - ryknął zakuty w pełną zbroję herbowy, z grzbietu masywnego ogiera, którego trzaskające o bruk kopyta nadawały ostrości słowom jeźdźca. - Przejście dla książęcego pocztu!
Tłum zarówno szarych i nieciekawych obywateli Mousillon, jak i barwnie przybranych cudzoziemców runął w pośpiechu pod ściany kamiennych ruder, ci którzy nie zdążyli się usunąć byli dosłownie wyrzucani na rachityczne kramy po bokach portowej uliczki. Po kilku grupkach zbrojnych, rycerzy i parach heroldów czy innych dworaków ulicą popłynął niczym czołowa fala sztormu potok czerni, z powiewającymi nad nim sztandarami z wężem i lilią. Nawet nie zwracając uwagi na krzyki kilku stratowanych poddanych, Czarny Rycerz obrócił się w siodle, skinieniem hełmu przywołując spomiędzy swych przybocznych rycerzy chowającego się przed słońcem pod przyłbicą hełmu Aucassina.
- Przybyli wcześniej niż oczekiwałem. - słowa pana na Mousillon przebijały się przez huk kopyt i pokrzykiwania jeźdźców.
- Widać sprzyjały im wiatry, mój panie. - wampir setny raz poprawił naramiennik zbroi, należał raczej do arystokratów nie lubiących wkładać pancerza. - Kazałem naszym najlepszym strażnikom pałacowym wdziać nowe barwy i wyczyścić ekwipunek, reszta naszych ludzi też powinna już tam być.
- Rozpędźcie więc ten motłoch przed nami! Nie zbłaźnię się przed jakimiś nisko urodzonymi handlarczykami z Marienburga! - huknął Czarny Rycerz i pogonił konia. Po chwili cały zastęp wjechał już na główny plac portowy, wokół którego jeszcze równali szereg jego piechurzy. Gdzie indziej stały poczty kilku lordów pod rodowymi sztandarami, a wokół całej sceny zbierały się prawdziwe tłumu gapiów w liczbie, której nikt by nie podał przy domniemaniu populacji nawet całego miasta. Było bowiem na co patrzeć.
Cztery ogromne morskie potwory z drewna i stali, zdawały się mieć burty wyższe niż zamkowe mury, a ich maszty, dla gminu równie wielkie co kopie jakichś rycerzy-olbrzymów, wyciągały pod niebiosa niczym sztandary nadęte poranną bryzą żagle. Z boków każdego z nich ziały czarne paszcze armat, kalibru których Czarny Rycerz nie miał zamiaru nawet się domyślać, zaś łopoczące wysoko nad rejami chorągwie przedstawiały unoszące kordy syreny oraz kilka innych potworów morskich.
- Dobrze, że zapłaciliśmy szefowi gang... znaczy się naszemu nowemu portowemu zarządcy by porozsuwał gdzieś lub wyrugował z portu większość tych przemytniczych statków. - zachwycił się Aucassin - Nasi dostojni goście musieliby inaczej rozgnieść je kilami tych swoich galeonów, zaprawdę wspaniale wyglądają.
- Mało waży mi to, kogo miałyby taranować, liczy się tylko ile takich będzie dla mnie pływać i jak wielu najemnych rębajłów zejdzie z ich pokładów. - rzucił cierpko Mallobaude.
Wtem tłum wydał okrzyk zachwytu. Piąty okręt, który wynurzył się z pomiędzy eskorty był istnym arcydziełem sztuki szkutniczej. Wysoki i długi biały galeon o srebrnych nadburciach, przypominał tnący gładko fale, misternie wykonany rapier. Jego smukły kadłub zamiast wielkich dział, zdobiły posrebrzane rzeźby morskich motywów i trzy rzędy luf falkonetów z boku oraz wspaniała figura dziobowa błyszczącego rycerza z uniesionym trójzębem na morskim koniku od przodu. Ów srebrny koń morski widniał także na żaglach oraz chorągwiach na tle wzburzonych fal. Smukły okręt zajął centralne miejsce portu przy kamiennym molo i opuścił trap przy akompaniamencie dźwięku trąb.
Po trapie na ląd zaczęły schodzić równe szeregi żołnierzy o regulaminowo obojętnych, zimnych obliczach, każdy z nich odziany był w wysokie czarne buty oraz białe kolety z bufiastymi rękawami i pelerynami barwy świeżego śniegu, które błyszczały od morskiej soli równie jasno, co wypolerowane na błysk pancerze półpłytowe i halabardy oraz lufy muszkietów. Stojący pod białymi sztandarami oficerowie w srebrnych szarfach, przewieszonych przez napierśniki kolejno opuszczali swoje rapiery, gdy mijała ich czwórka powoli schodzących z trapu za gwardią ludzi. Poczet skierował się prosto na środek placu, zatrzymując się ze stuknięciem obcasów przed koniem księcia Mousillon.
Pierwszy z czwórki, odziany w niesamowicie bogate szaty i elementy pancerza zdjął dłoń w białej rękawiczce z rękojeści ostrza przy pasie i sięgając kapelusza z obszernym pióropuszem, przytrzymywanym szafirami wykonał obszerny, dworny ukłon, kontrastujący z oszczędnymi, kupieckimi skinieniami swojej świty.
- Jego magnificencka, książęca mość, szlachetny rajca Marienburga i Starszy nad Monetą morskiego magistratu, pan na Driftmaarktcie, protektor ujścia Rijku, hrabia Świętego Cesarstwa Sigmara oraz władca mórz z nadania samego Maanana, Adelhar van der Maaren! - zaintonował na jeden dech herold w pozłacanym morionie.

- Czternasty szlachetny książę Mousillon, Tarcza Zachodniego Wybrzeża i baron Wdowiego Lasu oraz hrabia marchii Grismerie, mój senior i pretendent do korony zjednoczonej monarchii bretońskiej, książę Mallobaude, zwany także Czarnym Rycerzem. - odpowiedział Aucassin, przeklinając się w duchu, za to że nie zdołał wymyśleć na poczekaniu jeszcze kilku tytułów.
Marienburczyk uśmiechnął się.
- Słyszałem wiele o twych rycerskich dokonaniach, wasza książęca mość. Pozwól, że przedstawię ci mojego brata, Juliana van der Maarena, admirała floty Wolnego Miasta.
Mniej bogato odziana i gładko ogolona, ciemnowłosa wersja Adelhara ukłoniła się. Książę Mórz wskazał na wysokiego jak drzewo brodatego weterana o poblźnionej twarzy z dwuręcznym mieczem na plecach.
- A to kapitan mojej osobistej gwardii, Wilhelm Vandergrifft. Och, zapomniałbym o mojej drogiej córce... Ta młoda dama to Thalia van der Maaren, moja dziedziczka.
Dziewczyna, na którą gapiło się pół portu dygnęła nieśmiało przed Czarnym Rycerzem.

- Doskonale... książę. - słowo to ledwo przeszło panu na Mousillon przez gardło. - Czy życzysz sobie przejść do moich komnat i rozmówić się o sprawach nie cierpiących zwłoki ?
- Wolałbym najpierw za pozwoleniem udać się do własnych na spoczynek, podróż była długa i męcząca... - tu Adelhar ziewnął nieco teatralnie - Moja Thal chciała też koniecznie obejrzeć jeden z pojedynków tych śmiałków z Areny Śmierci, kiedy jakiś się odbędzie ?
Aucassin był przekonany, że pod czernią przyłbicy twarz jego pana jest purpurowa z gniewu. Wymusił jednak u siebie kurtuazyjność.
- Czegokolwiek zechcecie, wieczorem powalczy dla was pewien przesławny rycerz. - Mallobaude zawrócił konia i zaczął odjeżdżać ku pałacowi - Aucassinie zajmij się nimi.
Wampir westchnął.
- Wasi ludzie dostaną zaraz zakwaterowanie i wikt, a służba już może was poprowadzić do najlepszych komnat w pałacu...
- Świetnie, Wilhelmie odprowadź tam Thalię. Ja muszę się jeszcze z kimś rozmówić. - Adelhar bezceremonialnie minął lorda i podszedł do kaszlącego staruszka, stojącego obok piątki przybranych w biel najemników. Książę Mórz przyjrzał im się uważnie - Więc to są ci zawodnicy, o których tyle słyszałem... A tak, oraz ich towarzysze. Pozwólcie za mną na pokład mojego statku, panowie. Mamy o czym pogadać przed wieczorną walką... pijecie brandy ?
Walka Czwarta: sir Ferragus vs Galiwyx
Tłum zarówno szarych i nieciekawych obywateli Mousillon, jak i barwnie przybranych cudzoziemców runął w pośpiechu pod ściany kamiennych ruder, ci którzy nie zdążyli się usunąć byli dosłownie wyrzucani na rachityczne kramy po bokach portowej uliczki. Po kilku grupkach zbrojnych, rycerzy i parach heroldów czy innych dworaków ulicą popłynął niczym czołowa fala sztormu potok czerni, z powiewającymi nad nim sztandarami z wężem i lilią. Nawet nie zwracając uwagi na krzyki kilku stratowanych poddanych, Czarny Rycerz obrócił się w siodle, skinieniem hełmu przywołując spomiędzy swych przybocznych rycerzy chowającego się przed słońcem pod przyłbicą hełmu Aucassina.
- Przybyli wcześniej niż oczekiwałem. - słowa pana na Mousillon przebijały się przez huk kopyt i pokrzykiwania jeźdźców.
- Widać sprzyjały im wiatry, mój panie. - wampir setny raz poprawił naramiennik zbroi, należał raczej do arystokratów nie lubiących wkładać pancerza. - Kazałem naszym najlepszym strażnikom pałacowym wdziać nowe barwy i wyczyścić ekwipunek, reszta naszych ludzi też powinna już tam być.
- Rozpędźcie więc ten motłoch przed nami! Nie zbłaźnię się przed jakimiś nisko urodzonymi handlarczykami z Marienburga! - huknął Czarny Rycerz i pogonił konia. Po chwili cały zastęp wjechał już na główny plac portowy, wokół którego jeszcze równali szereg jego piechurzy. Gdzie indziej stały poczty kilku lordów pod rodowymi sztandarami, a wokół całej sceny zbierały się prawdziwe tłumu gapiów w liczbie, której nikt by nie podał przy domniemaniu populacji nawet całego miasta. Było bowiem na co patrzeć.
Cztery ogromne morskie potwory z drewna i stali, zdawały się mieć burty wyższe niż zamkowe mury, a ich maszty, dla gminu równie wielkie co kopie jakichś rycerzy-olbrzymów, wyciągały pod niebiosa niczym sztandary nadęte poranną bryzą żagle. Z boków każdego z nich ziały czarne paszcze armat, kalibru których Czarny Rycerz nie miał zamiaru nawet się domyślać, zaś łopoczące wysoko nad rejami chorągwie przedstawiały unoszące kordy syreny oraz kilka innych potworów morskich.
- Dobrze, że zapłaciliśmy szefowi gang... znaczy się naszemu nowemu portowemu zarządcy by porozsuwał gdzieś lub wyrugował z portu większość tych przemytniczych statków. - zachwycił się Aucassin - Nasi dostojni goście musieliby inaczej rozgnieść je kilami tych swoich galeonów, zaprawdę wspaniale wyglądają.
- Mało waży mi to, kogo miałyby taranować, liczy się tylko ile takich będzie dla mnie pływać i jak wielu najemnych rębajłów zejdzie z ich pokładów. - rzucił cierpko Mallobaude.
Wtem tłum wydał okrzyk zachwytu. Piąty okręt, który wynurzył się z pomiędzy eskorty był istnym arcydziełem sztuki szkutniczej. Wysoki i długi biały galeon o srebrnych nadburciach, przypominał tnący gładko fale, misternie wykonany rapier. Jego smukły kadłub zamiast wielkich dział, zdobiły posrebrzane rzeźby morskich motywów i trzy rzędy luf falkonetów z boku oraz wspaniała figura dziobowa błyszczącego rycerza z uniesionym trójzębem na morskim koniku od przodu. Ów srebrny koń morski widniał także na żaglach oraz chorągwiach na tle wzburzonych fal. Smukły okręt zajął centralne miejsce portu przy kamiennym molo i opuścił trap przy akompaniamencie dźwięku trąb.
Po trapie na ląd zaczęły schodzić równe szeregi żołnierzy o regulaminowo obojętnych, zimnych obliczach, każdy z nich odziany był w wysokie czarne buty oraz białe kolety z bufiastymi rękawami i pelerynami barwy świeżego śniegu, które błyszczały od morskiej soli równie jasno, co wypolerowane na błysk pancerze półpłytowe i halabardy oraz lufy muszkietów. Stojący pod białymi sztandarami oficerowie w srebrnych szarfach, przewieszonych przez napierśniki kolejno opuszczali swoje rapiery, gdy mijała ich czwórka powoli schodzących z trapu za gwardią ludzi. Poczet skierował się prosto na środek placu, zatrzymując się ze stuknięciem obcasów przed koniem księcia Mousillon.
Pierwszy z czwórki, odziany w niesamowicie bogate szaty i elementy pancerza zdjął dłoń w białej rękawiczce z rękojeści ostrza przy pasie i sięgając kapelusza z obszernym pióropuszem, przytrzymywanym szafirami wykonał obszerny, dworny ukłon, kontrastujący z oszczędnymi, kupieckimi skinieniami swojej świty.
- Jego magnificencka, książęca mość, szlachetny rajca Marienburga i Starszy nad Monetą morskiego magistratu, pan na Driftmaarktcie, protektor ujścia Rijku, hrabia Świętego Cesarstwa Sigmara oraz władca mórz z nadania samego Maanana, Adelhar van der Maaren! - zaintonował na jeden dech herold w pozłacanym morionie.

- Czternasty szlachetny książę Mousillon, Tarcza Zachodniego Wybrzeża i baron Wdowiego Lasu oraz hrabia marchii Grismerie, mój senior i pretendent do korony zjednoczonej monarchii bretońskiej, książę Mallobaude, zwany także Czarnym Rycerzem. - odpowiedział Aucassin, przeklinając się w duchu, za to że nie zdołał wymyśleć na poczekaniu jeszcze kilku tytułów.
Marienburczyk uśmiechnął się.
- Słyszałem wiele o twych rycerskich dokonaniach, wasza książęca mość. Pozwól, że przedstawię ci mojego brata, Juliana van der Maarena, admirała floty Wolnego Miasta.
Mniej bogato odziana i gładko ogolona, ciemnowłosa wersja Adelhara ukłoniła się. Książę Mórz wskazał na wysokiego jak drzewo brodatego weterana o poblźnionej twarzy z dwuręcznym mieczem na plecach.
- A to kapitan mojej osobistej gwardii, Wilhelm Vandergrifft. Och, zapomniałbym o mojej drogiej córce... Ta młoda dama to Thalia van der Maaren, moja dziedziczka.
Dziewczyna, na którą gapiło się pół portu dygnęła nieśmiało przed Czarnym Rycerzem.

- Doskonale... książę. - słowo to ledwo przeszło panu na Mousillon przez gardło. - Czy życzysz sobie przejść do moich komnat i rozmówić się o sprawach nie cierpiących zwłoki ?
- Wolałbym najpierw za pozwoleniem udać się do własnych na spoczynek, podróż była długa i męcząca... - tu Adelhar ziewnął nieco teatralnie - Moja Thal chciała też koniecznie obejrzeć jeden z pojedynków tych śmiałków z Areny Śmierci, kiedy jakiś się odbędzie ?
Aucassin był przekonany, że pod czernią przyłbicy twarz jego pana jest purpurowa z gniewu. Wymusił jednak u siebie kurtuazyjność.
- Czegokolwiek zechcecie, wieczorem powalczy dla was pewien przesławny rycerz. - Mallobaude zawrócił konia i zaczął odjeżdżać ku pałacowi - Aucassinie zajmij się nimi.
Wampir westchnął.
- Wasi ludzie dostaną zaraz zakwaterowanie i wikt, a służba już może was poprowadzić do najlepszych komnat w pałacu...
- Świetnie, Wilhelmie odprowadź tam Thalię. Ja muszę się jeszcze z kimś rozmówić. - Adelhar bezceremonialnie minął lorda i podszedł do kaszlącego staruszka, stojącego obok piątki przybranych w biel najemników. Książę Mórz przyjrzał im się uważnie - Więc to są ci zawodnicy, o których tyle słyszałem... A tak, oraz ich towarzysze. Pozwólcie za mną na pokład mojego statku, panowie. Mamy o czym pogadać przed wieczorną walką... pijecie brandy ?
Walka Czwarta: sir Ferragus vs Galiwyx
Galiwyx stał na wybrzeżu wmieszany w tłum, dzięki standardowemu wyposażeniu każdego szanującego się awanturnika - płaszcza z kapturem. "Zaiste wyjątkowo przydatny" myślał czekając na przybycie zacnego gościa. Sam, owinięty ciemnym ubiorem i podpierając się na mniej rzucającej się w oczy wersji laski z wysuwanym cienkim ostrzem, przypominał raczej jakiegoś karłowatego staruszka lub niziołka kupca, któremu nie najlepiej się wiedzie. W każdym razie nie zwracał powszechnej uwagi jako zawodnik i to się liczyło.
Gdy goście zeszli po trapie i zbliżyli się do Czarnego Rycerza, Galiwyx rozpoznał godło na ich sztandarach. Van der Maaren, kiedyś już handlował z pośrednikami tego człowieka. Nie dziwota, wpływy księcia docierały do najdalszych zakątków wybrzeża. Z tym, że goblin nie pamiętam czy aby interes wyszedł dobrze. Miał złe przeczucie, które nieustępliwie kazało trzymać się od "władcy mórz" z dala. Stał za daleko, by słyszeć jego rozmowę z gospodarzem. Ludzie z przodu szybko jednak wyłapali najważniejszą w ich mniemaniu informację. Dziś wieczorem miała odbyć się kolejna walka. Jego walka.
Przy okazji zauważył, że jeden z zawodników, najemnik, razem z swoimi kompanami nosili w miarę czyste i świeże mundury z symbolem księcia. Czyżby chciał wpłynąć jakoś na zawody werbując uczestników? A może potrzebował dodatkowego wsparcia w wypadku nieprzewidzianych lub odwrotnie, zaplanowanych zdarzeń? Galiwyx uznał to za ciekawe.
Przedstawienie szybko się skończyło, a aktorzy rozeszli. Galiwyx zamyślony podążał w stronę pałacu. Lecz tym razem martwił się o pojedynek. Źródła podały mu, że jego przeciwnik to doświadczony rycerz. Bardzo doświadczony zważywszy na stan. Że też trafił się mu cholerny wampir. Do tego konny i ciężko opancerzony. A nawet na ziemi będzie szybki i groźny. Może być ciężko, nawet jeśli bomby zabiją wierzchowca. Na szczęście wynikało, że w tym przypadku nie będzie najlepszy w magii. Goblin miał wyjątkowe szczęście albo chronił go jakiś bóg (po ostatnich wypadkach z Tzeentchem tego obawiał się najbardziej), bo przypadkiem natrafił na księgę opisującą główne linie krwi krwiopijców. Z opisu wynikało, że Ferragus najbardziej pasował do krwawych smoków - wyjątkowo krwiożerczych i zaciekłych wojowników, jednak rzadko posługujących się magią. Jego charakterystyczna zbroja go zdradziła.
Galiwyx poznał też ich główną słabą cechę - często wpadając w szał bitewny tracą nad sobą kontrolę, szczególnie na widok krwi. To dawało nadzieję, że rycerza nie będzie opanowany i popełni jakiś błąd, a zielonoskóry już to skrzętnie wykorzysta.
Teraz należało tylko zadbać o odpowiedni stan wyposażenia i czekać na swój wielki triumf.
Gdy goście zeszli po trapie i zbliżyli się do Czarnego Rycerza, Galiwyx rozpoznał godło na ich sztandarach. Van der Maaren, kiedyś już handlował z pośrednikami tego człowieka. Nie dziwota, wpływy księcia docierały do najdalszych zakątków wybrzeża. Z tym, że goblin nie pamiętam czy aby interes wyszedł dobrze. Miał złe przeczucie, które nieustępliwie kazało trzymać się od "władcy mórz" z dala. Stał za daleko, by słyszeć jego rozmowę z gospodarzem. Ludzie z przodu szybko jednak wyłapali najważniejszą w ich mniemaniu informację. Dziś wieczorem miała odbyć się kolejna walka. Jego walka.
Przy okazji zauważył, że jeden z zawodników, najemnik, razem z swoimi kompanami nosili w miarę czyste i świeże mundury z symbolem księcia. Czyżby chciał wpłynąć jakoś na zawody werbując uczestników? A może potrzebował dodatkowego wsparcia w wypadku nieprzewidzianych lub odwrotnie, zaplanowanych zdarzeń? Galiwyx uznał to za ciekawe.
Przedstawienie szybko się skończyło, a aktorzy rozeszli. Galiwyx zamyślony podążał w stronę pałacu. Lecz tym razem martwił się o pojedynek. Źródła podały mu, że jego przeciwnik to doświadczony rycerz. Bardzo doświadczony zważywszy na stan. Że też trafił się mu cholerny wampir. Do tego konny i ciężko opancerzony. A nawet na ziemi będzie szybki i groźny. Może być ciężko, nawet jeśli bomby zabiją wierzchowca. Na szczęście wynikało, że w tym przypadku nie będzie najlepszy w magii. Goblin miał wyjątkowe szczęście albo chronił go jakiś bóg (po ostatnich wypadkach z Tzeentchem tego obawiał się najbardziej), bo przypadkiem natrafił na księgę opisującą główne linie krwi krwiopijców. Z opisu wynikało, że Ferragus najbardziej pasował do krwawych smoków - wyjątkowo krwiożerczych i zaciekłych wojowników, jednak rzadko posługujących się magią. Jego charakterystyczna zbroja go zdradziła.
Galiwyx poznał też ich główną słabą cechę - często wpadając w szał bitewny tracą nad sobą kontrolę, szczególnie na widok krwi. To dawało nadzieję, że rycerza nie będzie opanowany i popełni jakiś błąd, a zielonoskóry już to skrzętnie wykorzysta.
Teraz należało tylko zadbać o odpowiedni stan wyposażenia i czekać na swój wielki triumf.
Soren, Virgill, Daniel, Skralg i Wasilij stali w pierwszym szeregu oddziału zbrojnych zebranego na nadbrzeżu. Nosili świeżo wyprane i wykrochmalone mundury, które aż raziły nieskazitelną bielą kontrastującą z raczej mrocznym otoczeniem. Wszyscy także byli w pełnym rynsztunku bojowym, chcieli bowiem prezentować się jak najlepiej przed swym tajemniczym pracodawcą. Tak więc pas Sorena obciążała pochwa z jego wiernym bastardem, Skralg przerzucił kuszę przez plecy i zabrał cały swój zapas bełtów, Daniel założył specjalnie modyfikowaną kamizelkę, na której umieścił swoje dwanaście pistoletów, a Wasilij zadowolił się pospolitym, acz cholernie groźnym nadziakiem. Virgill zaś uzbroił się w swój najnowszy nabytek: ciężki, jednoręczny buzdygan. Sądząc po bogatych ornamentach i charakterystycznych czaszkowych motywach, oręż ten musiał być wykuty w Imperium. Takie importowane towary kosztowały majątek w takim miejscu jak Mousillon, tak więc milczący wojownik musiał wydać sporą część swego niedawno zarobionego żołdu.
Obok nich stał staruszek z Marienburga, który, oprócz wydania kilku krótkich instrukcji, nie odezwał się do nich ani słowem.
Po chwili tłum gęsto zalegający w porcie przerzedził się i orszak Czarnego Rycerza zjawił się w porcie. Sam Pan na Mousillon zatrzymał się kilka metrów od najemników. Soren po raz pierwszy miał okazję obejrzeć go z bliska. Trzeba przyznać, że robił wrażenie swoja potężną posturą i mrocznym majestatem. W pewnym sensie przypominał mu jednego z Wojowników Chaosu, z którymi miał nieszczęście walczyć podczas oblężenia Wolfenburga, zapewne przez ciężki, płytowy pancerz, bez którego nie pokazywał się publicznie.
- Na brodate jajca Grungiego... - Mruknął Skralg, wyrywając najemnika z zamyślenia - Ciekawe, ile złota musiały kosztować takie okręty ?
Krasnolud mówił oczywiście o niewielkiej, acz niewątpliwie imponującej flocie okrętów, która właśnie wpływała do portu i budziła zachwyt wśród apatycznych zazwyczaj tubylców. Soren poczuł lekkie ukłucie irracjonalnego niepokoju, kiedy ujrzał na żaglach dokładnie ten sam herb, który teraz zdobił jego pierś. Przez to dopiero teraz zauważył, że to z zapewne tego powodu kilku zbrojnych i zawodników przygląda się im z intensywną ciekawością.
- Zwracamy uwagę - Mruknął Daniel.
- No szto ty nie powiesz ? - Wychrypiał Wasilij.
Faktycznie, jakby wcześniej nie zwracali uwagi swoimi przesadzonymi pod każdym względem libacjami i rozrzutnością w mieście, gdzie pajda chleba na śniadanie uważana jest za majątek.
Kiedy tak rozmawiali, statki zdążyły zbliżyć się i zacumować w porcie. Soren nareszcie mógł zobaczyć Księcia Mórz na własne oczy.
W sumie wyglądał dokładnie tak, jak go sobie wyobrażał. Czyli jak nieprzyzwoicie bogaty szlachcic, ubrany według najwyższych standardów imperialnej mody. Ostentacyjne bogactwo wyzierało z każdego kawałka drogiego materiału, z każdej srebrnej ozdoby, z każdego pióra w jego kapeluszu. Nic dziwnego, że nie szczędził złota na ich zaliczki. Praca dla takiej persony mogła zaiste okazać się bardzo dochodowym zajęciem.
Adelhar van der Maaren zamienił kilka słów z Czarnym Rycerzem, po czym, ku zaskoczeniu najemników, zwrócił się do nich bezpośrednio.
- Więc to są ci zawodnicy, o których tyle słyszałem... A tak, oraz ich towarzysze. Pozwólcie za mną na pokład mojego statku, panowie. Mamy o czym pogadać przed wieczorną walką... pijecie brandy ?
- Tak w zasadzie to wolałbym wód... - Zaczął Wasilij.
- Oczywiście - Soren wszedł mu w słowo - Prowadź, wasza książęca mość.
- O, widzę że nie jesteś jeno tępym zabijaką, co to zdania nie potrafi złożyć - Ucieszył się, ewidentnie na pokaz, książę - Wspaniale ! Jak już mówiłem, za mną, panowie !
Adelhar odwrócił się i wszedł z powrotem na trap. Najemnicy, spoglądając po sobie, poszli za nim.
[Niestety ostatnio moja promotorka zażądała ode mnie kilku stron mojej pracy licencjackiej (które, jak pewnie się domyślacie, jeszcze nie powstały
), więc teraz piszę to zamiast dużo ciekawszej Areny.]
Obok nich stał staruszek z Marienburga, który, oprócz wydania kilku krótkich instrukcji, nie odezwał się do nich ani słowem.
Po chwili tłum gęsto zalegający w porcie przerzedził się i orszak Czarnego Rycerza zjawił się w porcie. Sam Pan na Mousillon zatrzymał się kilka metrów od najemników. Soren po raz pierwszy miał okazję obejrzeć go z bliska. Trzeba przyznać, że robił wrażenie swoja potężną posturą i mrocznym majestatem. W pewnym sensie przypominał mu jednego z Wojowników Chaosu, z którymi miał nieszczęście walczyć podczas oblężenia Wolfenburga, zapewne przez ciężki, płytowy pancerz, bez którego nie pokazywał się publicznie.
- Na brodate jajca Grungiego... - Mruknął Skralg, wyrywając najemnika z zamyślenia - Ciekawe, ile złota musiały kosztować takie okręty ?
Krasnolud mówił oczywiście o niewielkiej, acz niewątpliwie imponującej flocie okrętów, która właśnie wpływała do portu i budziła zachwyt wśród apatycznych zazwyczaj tubylców. Soren poczuł lekkie ukłucie irracjonalnego niepokoju, kiedy ujrzał na żaglach dokładnie ten sam herb, który teraz zdobił jego pierś. Przez to dopiero teraz zauważył, że to z zapewne tego powodu kilku zbrojnych i zawodników przygląda się im z intensywną ciekawością.
- Zwracamy uwagę - Mruknął Daniel.
- No szto ty nie powiesz ? - Wychrypiał Wasilij.
Faktycznie, jakby wcześniej nie zwracali uwagi swoimi przesadzonymi pod każdym względem libacjami i rozrzutnością w mieście, gdzie pajda chleba na śniadanie uważana jest za majątek.
Kiedy tak rozmawiali, statki zdążyły zbliżyć się i zacumować w porcie. Soren nareszcie mógł zobaczyć Księcia Mórz na własne oczy.
W sumie wyglądał dokładnie tak, jak go sobie wyobrażał. Czyli jak nieprzyzwoicie bogaty szlachcic, ubrany według najwyższych standardów imperialnej mody. Ostentacyjne bogactwo wyzierało z każdego kawałka drogiego materiału, z każdej srebrnej ozdoby, z każdego pióra w jego kapeluszu. Nic dziwnego, że nie szczędził złota na ich zaliczki. Praca dla takiej persony mogła zaiste okazać się bardzo dochodowym zajęciem.
Adelhar van der Maaren zamienił kilka słów z Czarnym Rycerzem, po czym, ku zaskoczeniu najemników, zwrócił się do nich bezpośrednio.
- Więc to są ci zawodnicy, o których tyle słyszałem... A tak, oraz ich towarzysze. Pozwólcie za mną na pokład mojego statku, panowie. Mamy o czym pogadać przed wieczorną walką... pijecie brandy ?
- Tak w zasadzie to wolałbym wód... - Zaczął Wasilij.
- Oczywiście - Soren wszedł mu w słowo - Prowadź, wasza książęca mość.
- O, widzę że nie jesteś jeno tępym zabijaką, co to zdania nie potrafi złożyć - Ucieszył się, ewidentnie na pokaz, książę - Wspaniale ! Jak już mówiłem, za mną, panowie !
Adelhar odwrócił się i wszedł z powrotem na trap. Najemnicy, spoglądając po sobie, poszli za nim.
[Niestety ostatnio moja promotorka zażądała ode mnie kilku stron mojej pracy licencjackiej (które, jak pewnie się domyślacie, jeszcze nie powstały

Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Walka Czwarta: sir Ferragus vs Galiwyx
(soundtrack: https://www.youtube.com/watch?v=qnO_KVi ... 75&index=4 )
Książę van der Maaren i ludzie z jego statków ledwie zdążyli się zakwaterować, gdy dwuskrzydłowa, okuta kolczastą i zardzewiałą stalą brama na arenę znów się rozwarła, niczym paszcza bestii, która przetrawiła właśnie poprzednią ofiarę i szykuje się by pożreć kolejną.
Siedzący w otoczeniu swoich ludzi książę Adelhar nieco znudzonym wzrokiem oglądał wchodzących na pole walki przeciwników, w odróżnieniu od jego córki, która nieustannie przenosiła wzrok z cudacznego goblina w aksamitnym płaszczu z kuszą na dosiadającego nieco przerażającego, acz dobrze prezentującego się czarnego rumaka rycerza, dzierżącego tarczę z symbolem karmazynowego smoka oraz ciężką włócznię z długim grotem, wyrzeźbionym na podobieństwo smoczego ogona i z powrotem. Podczas gdy Ferragus starym rycerskim obyczajem sięgnął do loży honorowej, na trzonku włóczni podając zachwyconej panience z Marienburga zdjęty z hełmu wieniec z krwiście czerwonymi ladrami, Czarny Rycerz zagadnął do popijającego wino Księcia Mórz.
- Nie widać po tobie ekscytacji moją Areną - rzucił Mallobaude, ze zdziwieniem zauważając, że stojący za Adelharem gwardzista jest uderzająco podobny do jednego z zawodników... któregoś z ludzi, choć nie pamiętał którego - Może przejdziemy zatem do kwestii zaplanowania kierunku uderzenia twoich najemnych armii oraz ich liczebności...
- Sam kiedyś już zorganizowałem jedną taką. Jednak pojedynek obejrzę z ochotą, byłbyś łaskaw dać sygnał do jego rozpoczęcia ?
Kielich trzymany przez księcia Mousillon aż zatrzeszczał w jego stalowej prawicy, gdy dawał znak heroldowi z trąbą.
Na sam dźwięk rozpoczęcia walki, krew znów zaśpiewała swą rozedrganą pieśń w żyłach Ferragusa, niosąc ze sobą echa wszystkich jego zwycięstw, od czasów gdy stał się jednym z wampirzych rycerzy. Na znane tylko jemu samemu słowo Zmora Krwawego Smoka obnażyła nieco kły i poniosła go, niby czarny wiatr śmierci przez piaski areny, niemal nie dotykając kopytami ziemi. Jego włócznia nie była zatknięta w tulei - wprawiona wiekami ręka adepta Drogi Miecza potrafiła nim w szarży uderzyć pod dowolnym kątem, a także zrobić to szybko jak błyskawica, bądź miażdżąco niczym grom, za taką doskonałość Smoki płaciły swą duszą Valachowi Harkonowi...
Galiwyx tymczasem stał spokojnie, zrazu poprawiwszy kitę jasnych kłaków i wyszczerzywszy się szelmowsko bawił się kolbą swej kuszy. W małych oczkach goblina, skrywał się wredny intelekt z nie mniej wrednym planem.
"Stoi tak tylko, nawet nie wystrzeli..." - zamyślił się Ferragus, patrząc przez wizjer hełmu - "Jeśli chce umrzeć to tym lepiej."
Na moment przed tym jak wysoka, koścista figura jeźdźca stratowała małego goblina, ten uniósł kuszę. Ferragus momentalnie zastawił się ciężką tarczą z wizerunkiem smoka, po czym pchnął zabójczo włócznią w momencie w którym powinien wbijać się we wroga. Ferragus przejechał dalej ze zwycięskim okrzykiem i rozejrzał się. Nigdzie nie było zwłok goblina... wogóle nie było po nim śladu... Wampir rozglądał się na tyle, na ile pozwalał mu wizjer hełmu i zaklął, słysząc jak publiczność gromko się śmieje. Jemu samemu nie było jednak do śmiechu, zwłaszcza w momencie, gdy dosłyszał wibrujący świst i żelazny bełt przebił mu na wylot prawą rękę. Ferragus wściekle zawrócił z miejsca posłuszną, nieumarłą bestią i ujrzał wyszczerzoną mordę zielonoskórego po drugiej stronie areny. Przekleństwem zwyciężając ból w ręce, Bretończyk znów stał się w pędzie smugą mroku i czerwieni.
Tym razem to Galiwyxowi zrzedła mina, gdy ujrzał jak ostrze włóczni z prędkością niedostępną śmiertelnym mija jego ślamazarnie unoszony w paradzie morgensztern i ludzki hełm robiący za puklerz. Krew bryznęła obficie na piaski, a gobliński herszt zatoczył się, upadając tuż obok kopyt przejeżdżającego krwiopijcy, jego głowa była przeorana niemal aż po samą czaszkę. Tocząc ze łba strumienie ciemnej juchy, Galiwyx zorientował się, że grot musiał być pokryty jakimś paskudztwem, jego kończyny traciły czucie i sprawność o wiele drastyczniej niż spowodowałby to upływ krwi. Unoszona do rozwartych w niedowierzaniu ust ręka z buteleczką wyciągniętą tuż przed upadkiem zza poły płaszcza zamarła w pół ruchu. Słysząc odległy, cichnący tętent kopyt goblin zamknął w beznadziei oczy i zmusił sztywniejące palce do ostatniego wysiłku. Krótki trzask szkła i krople czerwonego płynu, zarówno krwi jak i życiodajnego eliksiru zaczęły skapywać z zaciśniętej pięści.
Sir Ferragus przejechał wzdłuż jednej ze zrujnowanych szranek i uniósł zwycięsko włócznię. Wtem ktoś z oddanej mu części widowni krzyknął ostrzegawczo, a może z niedowierzania. Wampir spojrzał na przeciwnika i zamiast sztywnego trupa ujrzał z trudem wstającą postać z głową nietkniętą niczym, poza paskudną, świeżą blizną. Jego Zmora, która wciąż czuła woń krwi w powietrzu huknęła przednimi kopytami w piasek. Krwawy Smok powoli ruszył w kierunku gobosa, zataczając wokół niego coraz węższe kręgi niczym sęp nad ofiarą.
- Pełen niespodzianek z ciebie osobnik, pokrako. Tych z gatunku irytujących. Masz jeszcze jakieś sztuczki w zanadrzu ?
- Tylko jedną. - sarknał goblin, po czym w jego dłoni nagle zapłonął ogień. Ciśnięty niewielki przedmiot poleciał, ciągnąc za sobą iskrzący ogon i ugrzązł w piachu pomiędzy kopytami nieumarłego konia. - Żegnaj, blaszata pijawko.
Żar kuli ognia, która na moment objęła całą postać kawalerzysty przyjemnie uderzył Galiwyxa w twarz. W momencie, gdy żałował, że nie odpalił od niego cygara z przygasających płomieni dał się słyszeć nieludzki, wysoki wrzask, który każdemu obecnemu przy spektaklu zmroził krew w żyłach.
Łopocząca peleryna Ferragusa płonęła, niczym skrzydła feniksa, płonął także on sam w swej zbroi ze wszystkimi ozdobami oraz jego wierzchowiec. Przez kilka chwil obraz ognistego jeźdźca, wyjeżdżającego z płomieni awatara żywiołu ognia, szukającego zemsty był iście hipnotyzujący. Galiwyx pamiętał jednakże, że jest równie śmiertelny. Uniesiony do parady puklerz został przecięty przez diabelnie precyzyjne pchnięcie i nagrzany grot wbił się głęboko w ramię goblina. Ów zaskrzeczał z bólu, lecz wykręcił się w uniku wydzierając włócznię z ciała i lądując po lewej stronie szarżującej bestii, której kopyt oraz kłapnięcia olbrzymich kłów uniknął o jakieś cale. Niezwykły gobos, zmotywowany nienawiścią za zniszczenie nowego płaszcza kapitańskiego wzniósł kolczasty bijak i walnął nim w przejeżdżającego rycerza. Krwawy Smok odbił ten cios jakby od niechcenia, syczącym zygzakiem zabójczej lancy, którą zakręcił w dłoni i chwycił gotową do kontrataku. Galiwyx wiedział, kiedy nie ma już czego szukać w danym miejscu i że ten czas właśnie nadszedł. Skupił się więc i znów rozpłynął się w eterze.
Wampirzy rycerz, na którym dopalały się ostatnie płomyczki warknął, słabo widząc gdzie uciekł jego adwersarz przez uszkodzone żarem wrażliwe oczy właściwe swemu rodzajowi. W końcu jednak posłyszał szczęk ładowanego bełta i chrobot kołowrotu gdzieś daleko na prawo i siłą złączonej z wierzchowcem woli, pokierował tam potwornie oparzoną Zmorę. On sam pewnie nie wyglądał lepiej pod całym tym dymiącym żelastwem...
Galiwyx, po raz kolejny będąc świadkiem morderczej szarży Krwawego Smoka, przysiągł na obu swoich bogów, że wróg nie dostanie kolejnej okazji na łatwe zabicie go. Goblin uniósł do oka grzbiet kuszy i wycelował.
Krótki brzęk posłał lecący nawet szybciej od włóczni wampira pocisk. Skrzydełka bełtu obróciły się parę razy w locie i wbiły się prosto między oczy wampirzej kreatury, okrwawiony grot wysunął się drugą stroną, bryzgając drobinkami szarej masy mózgowej. Zmora zwaliła się w pełnym pędzie przez jedną z przednich nóg, efektownie wywijając koziołka w piachu. Ferragus jednakże zdążył wyswobodzić się ze strzemion i nawet w pełnej płycie wyskoczył z siodła, spadając na równe nogi prosto przed goblinem, sypiąc ze zbroi płatkami sadzy.
Nieumarły Bretończyk, którego źrenice zwężyły się, patrząc na zielonoskórego zmienił uchwyt na drzewcu i zamarkował potężny zamach włócznią, przed którym Galiwyx ledwie się uchylił, robiąc nie całkiem planowany przewrót w tył. Dzierżony oburącz morgensztern odbił się po chwili z trzaskiem od ciężkiej tarczy i wampir znów zaatakował, mierząc w bijące wyraźnie dla jego oczu czarne serce goblina. Tym razem parada udała się cwanemu gobasowi i zbił grot lancy, który wciąż niesiony rozpędęm wrył się w piasek. Dzięki zyskanej chwili czasu, Galiwyx sięgnął do torby po kolejną sferę z zabójczym ładunkiem, lecz zaalarmowany Ferragus lękając się nade wszystko kolejnego pocałunku ognia rąbnął go natychmiast tarczą. Trzaśnięty goblin stracił równowagę i zaklął, gdy podpalona bomba wytoczyła się z jego dłoni. Lądując dokładnie między nimi.
Inferno zalało ich obu potokiem płomieni, zakrywając cały świat gryzącym dymem chemikaliów i okrutnym żarem. Nawet nie mogący wrzasnąć od ogromu cierpienia Galiwyx trącił w pewnym momencie o rant tarczy wroga i ostatkiem sił odepchnął się od rozpływającej się płaskorzeźby skrzydlatego gada. Goblin wyleciał poza obszar rażenia żarłocznego żywiołu i jak szalony zaczął się miotać w kurzu, aby ugasić wciąż kąsające oparzenia płomienie. Spoglądając na Ferragusa ujrzał, że ów także z nimi walczył - rycerz nie dawał rady ugasić jęzorów czerwieni, które tym razem znajdując podatny grunt między płytami stali jeszcze mocniej objęły Bretończyka, który wrzeszczał i wołał swojej bogini w niebogłosy.
Koślawo stąpająca przez konwulsje bólu, objęta ogniem postać w stali postawiła kolejny krok ku leżącemu bezradnie w piachu, wyczerpanemu Galiwyxowi. Potem kolejny. Ostatni. Coś nagle szarpnęło ciałem Krwawego Smoka, który padł na prawe kolano, jeszcze raz zachwiał się i wyciągając płonącą rękę ku przeciwnikowi runął na twarz, niczym gorejący posąg ze stali. Z płonącej, lecz pustej już czarnej zbroi jeszcze długi czas unosił się słup smolistego dymu, nawet gdy Galiwyx dał zabrać się mousillońskim konowałom i z noszy, mimo wyczerpania i ran z pewną złośliwą satysfakcją oglądał zwęglony pancerz pokonanego wroga.
(soundtrack: https://www.youtube.com/watch?v=qnO_KVi ... 75&index=4 )
Książę van der Maaren i ludzie z jego statków ledwie zdążyli się zakwaterować, gdy dwuskrzydłowa, okuta kolczastą i zardzewiałą stalą brama na arenę znów się rozwarła, niczym paszcza bestii, która przetrawiła właśnie poprzednią ofiarę i szykuje się by pożreć kolejną.
Siedzący w otoczeniu swoich ludzi książę Adelhar nieco znudzonym wzrokiem oglądał wchodzących na pole walki przeciwników, w odróżnieniu od jego córki, która nieustannie przenosiła wzrok z cudacznego goblina w aksamitnym płaszczu z kuszą na dosiadającego nieco przerażającego, acz dobrze prezentującego się czarnego rumaka rycerza, dzierżącego tarczę z symbolem karmazynowego smoka oraz ciężką włócznię z długim grotem, wyrzeźbionym na podobieństwo smoczego ogona i z powrotem. Podczas gdy Ferragus starym rycerskim obyczajem sięgnął do loży honorowej, na trzonku włóczni podając zachwyconej panience z Marienburga zdjęty z hełmu wieniec z krwiście czerwonymi ladrami, Czarny Rycerz zagadnął do popijającego wino Księcia Mórz.
- Nie widać po tobie ekscytacji moją Areną - rzucił Mallobaude, ze zdziwieniem zauważając, że stojący za Adelharem gwardzista jest uderzająco podobny do jednego z zawodników... któregoś z ludzi, choć nie pamiętał którego - Może przejdziemy zatem do kwestii zaplanowania kierunku uderzenia twoich najemnych armii oraz ich liczebności...
- Sam kiedyś już zorganizowałem jedną taką. Jednak pojedynek obejrzę z ochotą, byłbyś łaskaw dać sygnał do jego rozpoczęcia ?
Kielich trzymany przez księcia Mousillon aż zatrzeszczał w jego stalowej prawicy, gdy dawał znak heroldowi z trąbą.
Na sam dźwięk rozpoczęcia walki, krew znów zaśpiewała swą rozedrganą pieśń w żyłach Ferragusa, niosąc ze sobą echa wszystkich jego zwycięstw, od czasów gdy stał się jednym z wampirzych rycerzy. Na znane tylko jemu samemu słowo Zmora Krwawego Smoka obnażyła nieco kły i poniosła go, niby czarny wiatr śmierci przez piaski areny, niemal nie dotykając kopytami ziemi. Jego włócznia nie była zatknięta w tulei - wprawiona wiekami ręka adepta Drogi Miecza potrafiła nim w szarży uderzyć pod dowolnym kątem, a także zrobić to szybko jak błyskawica, bądź miażdżąco niczym grom, za taką doskonałość Smoki płaciły swą duszą Valachowi Harkonowi...
Galiwyx tymczasem stał spokojnie, zrazu poprawiwszy kitę jasnych kłaków i wyszczerzywszy się szelmowsko bawił się kolbą swej kuszy. W małych oczkach goblina, skrywał się wredny intelekt z nie mniej wrednym planem.
"Stoi tak tylko, nawet nie wystrzeli..." - zamyślił się Ferragus, patrząc przez wizjer hełmu - "Jeśli chce umrzeć to tym lepiej."
Na moment przed tym jak wysoka, koścista figura jeźdźca stratowała małego goblina, ten uniósł kuszę. Ferragus momentalnie zastawił się ciężką tarczą z wizerunkiem smoka, po czym pchnął zabójczo włócznią w momencie w którym powinien wbijać się we wroga. Ferragus przejechał dalej ze zwycięskim okrzykiem i rozejrzał się. Nigdzie nie było zwłok goblina... wogóle nie było po nim śladu... Wampir rozglądał się na tyle, na ile pozwalał mu wizjer hełmu i zaklął, słysząc jak publiczność gromko się śmieje. Jemu samemu nie było jednak do śmiechu, zwłaszcza w momencie, gdy dosłyszał wibrujący świst i żelazny bełt przebił mu na wylot prawą rękę. Ferragus wściekle zawrócił z miejsca posłuszną, nieumarłą bestią i ujrzał wyszczerzoną mordę zielonoskórego po drugiej stronie areny. Przekleństwem zwyciężając ból w ręce, Bretończyk znów stał się w pędzie smugą mroku i czerwieni.
Tym razem to Galiwyxowi zrzedła mina, gdy ujrzał jak ostrze włóczni z prędkością niedostępną śmiertelnym mija jego ślamazarnie unoszony w paradzie morgensztern i ludzki hełm robiący za puklerz. Krew bryznęła obficie na piaski, a gobliński herszt zatoczył się, upadając tuż obok kopyt przejeżdżającego krwiopijcy, jego głowa była przeorana niemal aż po samą czaszkę. Tocząc ze łba strumienie ciemnej juchy, Galiwyx zorientował się, że grot musiał być pokryty jakimś paskudztwem, jego kończyny traciły czucie i sprawność o wiele drastyczniej niż spowodowałby to upływ krwi. Unoszona do rozwartych w niedowierzaniu ust ręka z buteleczką wyciągniętą tuż przed upadkiem zza poły płaszcza zamarła w pół ruchu. Słysząc odległy, cichnący tętent kopyt goblin zamknął w beznadziei oczy i zmusił sztywniejące palce do ostatniego wysiłku. Krótki trzask szkła i krople czerwonego płynu, zarówno krwi jak i życiodajnego eliksiru zaczęły skapywać z zaciśniętej pięści.
Sir Ferragus przejechał wzdłuż jednej ze zrujnowanych szranek i uniósł zwycięsko włócznię. Wtem ktoś z oddanej mu części widowni krzyknął ostrzegawczo, a może z niedowierzania. Wampir spojrzał na przeciwnika i zamiast sztywnego trupa ujrzał z trudem wstającą postać z głową nietkniętą niczym, poza paskudną, świeżą blizną. Jego Zmora, która wciąż czuła woń krwi w powietrzu huknęła przednimi kopytami w piasek. Krwawy Smok powoli ruszył w kierunku gobosa, zataczając wokół niego coraz węższe kręgi niczym sęp nad ofiarą.
- Pełen niespodzianek z ciebie osobnik, pokrako. Tych z gatunku irytujących. Masz jeszcze jakieś sztuczki w zanadrzu ?
- Tylko jedną. - sarknał goblin, po czym w jego dłoni nagle zapłonął ogień. Ciśnięty niewielki przedmiot poleciał, ciągnąc za sobą iskrzący ogon i ugrzązł w piachu pomiędzy kopytami nieumarłego konia. - Żegnaj, blaszata pijawko.
Żar kuli ognia, która na moment objęła całą postać kawalerzysty przyjemnie uderzył Galiwyxa w twarz. W momencie, gdy żałował, że nie odpalił od niego cygara z przygasających płomieni dał się słyszeć nieludzki, wysoki wrzask, który każdemu obecnemu przy spektaklu zmroził krew w żyłach.
Łopocząca peleryna Ferragusa płonęła, niczym skrzydła feniksa, płonął także on sam w swej zbroi ze wszystkimi ozdobami oraz jego wierzchowiec. Przez kilka chwil obraz ognistego jeźdźca, wyjeżdżającego z płomieni awatara żywiołu ognia, szukającego zemsty był iście hipnotyzujący. Galiwyx pamiętał jednakże, że jest równie śmiertelny. Uniesiony do parady puklerz został przecięty przez diabelnie precyzyjne pchnięcie i nagrzany grot wbił się głęboko w ramię goblina. Ów zaskrzeczał z bólu, lecz wykręcił się w uniku wydzierając włócznię z ciała i lądując po lewej stronie szarżującej bestii, której kopyt oraz kłapnięcia olbrzymich kłów uniknął o jakieś cale. Niezwykły gobos, zmotywowany nienawiścią za zniszczenie nowego płaszcza kapitańskiego wzniósł kolczasty bijak i walnął nim w przejeżdżającego rycerza. Krwawy Smok odbił ten cios jakby od niechcenia, syczącym zygzakiem zabójczej lancy, którą zakręcił w dłoni i chwycił gotową do kontrataku. Galiwyx wiedział, kiedy nie ma już czego szukać w danym miejscu i że ten czas właśnie nadszedł. Skupił się więc i znów rozpłynął się w eterze.
Wampirzy rycerz, na którym dopalały się ostatnie płomyczki warknął, słabo widząc gdzie uciekł jego adwersarz przez uszkodzone żarem wrażliwe oczy właściwe swemu rodzajowi. W końcu jednak posłyszał szczęk ładowanego bełta i chrobot kołowrotu gdzieś daleko na prawo i siłą złączonej z wierzchowcem woli, pokierował tam potwornie oparzoną Zmorę. On sam pewnie nie wyglądał lepiej pod całym tym dymiącym żelastwem...
Galiwyx, po raz kolejny będąc świadkiem morderczej szarży Krwawego Smoka, przysiągł na obu swoich bogów, że wróg nie dostanie kolejnej okazji na łatwe zabicie go. Goblin uniósł do oka grzbiet kuszy i wycelował.
Krótki brzęk posłał lecący nawet szybciej od włóczni wampira pocisk. Skrzydełka bełtu obróciły się parę razy w locie i wbiły się prosto między oczy wampirzej kreatury, okrwawiony grot wysunął się drugą stroną, bryzgając drobinkami szarej masy mózgowej. Zmora zwaliła się w pełnym pędzie przez jedną z przednich nóg, efektownie wywijając koziołka w piachu. Ferragus jednakże zdążył wyswobodzić się ze strzemion i nawet w pełnej płycie wyskoczył z siodła, spadając na równe nogi prosto przed goblinem, sypiąc ze zbroi płatkami sadzy.
Nieumarły Bretończyk, którego źrenice zwężyły się, patrząc na zielonoskórego zmienił uchwyt na drzewcu i zamarkował potężny zamach włócznią, przed którym Galiwyx ledwie się uchylił, robiąc nie całkiem planowany przewrót w tył. Dzierżony oburącz morgensztern odbił się po chwili z trzaskiem od ciężkiej tarczy i wampir znów zaatakował, mierząc w bijące wyraźnie dla jego oczu czarne serce goblina. Tym razem parada udała się cwanemu gobasowi i zbił grot lancy, który wciąż niesiony rozpędęm wrył się w piasek. Dzięki zyskanej chwili czasu, Galiwyx sięgnął do torby po kolejną sferę z zabójczym ładunkiem, lecz zaalarmowany Ferragus lękając się nade wszystko kolejnego pocałunku ognia rąbnął go natychmiast tarczą. Trzaśnięty goblin stracił równowagę i zaklął, gdy podpalona bomba wytoczyła się z jego dłoni. Lądując dokładnie między nimi.
Inferno zalało ich obu potokiem płomieni, zakrywając cały świat gryzącym dymem chemikaliów i okrutnym żarem. Nawet nie mogący wrzasnąć od ogromu cierpienia Galiwyx trącił w pewnym momencie o rant tarczy wroga i ostatkiem sił odepchnął się od rozpływającej się płaskorzeźby skrzydlatego gada. Goblin wyleciał poza obszar rażenia żarłocznego żywiołu i jak szalony zaczął się miotać w kurzu, aby ugasić wciąż kąsające oparzenia płomienie. Spoglądając na Ferragusa ujrzał, że ów także z nimi walczył - rycerz nie dawał rady ugasić jęzorów czerwieni, które tym razem znajdując podatny grunt między płytami stali jeszcze mocniej objęły Bretończyka, który wrzeszczał i wołał swojej bogini w niebogłosy.
Koślawo stąpająca przez konwulsje bólu, objęta ogniem postać w stali postawiła kolejny krok ku leżącemu bezradnie w piachu, wyczerpanemu Galiwyxowi. Potem kolejny. Ostatni. Coś nagle szarpnęło ciałem Krwawego Smoka, który padł na prawe kolano, jeszcze raz zachwiał się i wyciągając płonącą rękę ku przeciwnikowi runął na twarz, niczym gorejący posąg ze stali. Z płonącej, lecz pustej już czarnej zbroi jeszcze długi czas unosił się słup smolistego dymu, nawet gdy Galiwyx dał zabrać się mousillońskim konowałom i z noszy, mimo wyczerpania i ran z pewną złośliwą satysfakcją oglądał zwęglony pancerz pokonanego wroga.
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
GrimgorIronhide pisze: z pewną złośliwą satysfakcją oglądał zwęglony pancerz pokonanego wroga.

[Jak później będę miał czas, to coś napiszę. Świetna walka
]

kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
[Dzisiaj odpoczywałem po wczorajszym wypadzie do Berlina z licznymi przygodami
Postaram się w najbliższych dniach wrzucić kolejną porcję tekstu, który wyjaśnia, jakie zadanie Ramazal (jako że jest to bot
, pozwolę sobie zadecydować
) otrzymał od Teclisa, z związku z Areną]



WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Spotkanie z Duszołapem nastąpiło w karczmie "Czerwony Kogut". Traf chciał, że nekromanta akurat tam wstąpił w towarzystwie swojego nieodłącznego przyjaciela Gloina. Reinhard nawet nie miał ochoty zastanawiać się teraz, co skłoniło krasnoluda do trzymania się z nekromantą. Miał ważniejszą sprawę na głowie, a było to wyśledzenie kto jest odpowiedzialny za skorumpowanie Inkwizycji, kto rzeczywiście pociąga za sznurki. Czy byli to ci sami kultyści, o których wspominał de Rais? A może ktoś jeszcze inny, o kim nie wiedział? Niemniej, sprawiedliwości musiało stać się zadość. Tak przynajmniej sobie wmawiał, nie chciał przyznać się sam przed sobą, że chce chronić Ilsę. Wśród wszechogarniającego głodu krwi sług chaosu, jego adeptka zdawała się być jedynym łącznikiem z jego dawnym życiem, nim poświęcił swoje człowieczeństwo dla misji. Wszystkie inne wspomnienia z przeszłości były dla niego jak za szybą, tym bardziej oderwane od rzeczywistości, im starsze. Czasami zastanawiał się, czy nawet poczucie celu jest jeszcze jego własne, czy też i ono zostało spaczone od środka. Natomiast troska o Ilsę była jego własna, z tym uczuciem mógł się w pełni utożsamić. Tylko dlaczego to robił? Być może Ferre van Helghast miał rację - źle znosił straty towarzyszy i nie chciał dopuścić do następnej.
- W czym mogę Ci pomóc Reinhardzie? - Ton Duszołapa był uprzejmy, zupełnie niepasujący do jego aparycji i rzemiosła. Natomiast Reinhard nie miał ochoty ani czasu bawić się w kurtuazje - miał swoje obowiązki do wykonania.
- Idziemy do mojego pokoju. Jest sprawa. - Zakomenderował wybraniec.
Kiedy znaleźli się już w pomieszczeniu na piętrze, wojownik pokazał przybyszom zapaćkany teraz już rdzawymi plamami worek.
- Mówią, że dusze znajdują się w głowie, prawda to? - Duszołap skinął z ekspertyzą. - Świetnie, mam nadzieję, że jeszcze coś z niej wydobędziesz. Dawniej nie uciekałbym się do takich plugawych metod, teraz jednak sytuacja diametralnie się zmieniła.
- Co konkretnie miałbym zrobić? - Spytał zaciekawiony nekromanta, przyglądając się workowi.
- Wydobyć informacje, tyle ile zdołasz, ale najpewniej skończy się to na ostatnim wspomnieniu... Kto to zrobił. Nic więcej na razie nie potrzebujesz wiedzieć.
- Rozumiem.
- Świetnie. Zaczynaj więc. - Powiedział von Preuss, wytrząsając głowę o twarzy, jak poplamione płótno, wciąż wykrzywionej w panice na rozłażące się deski zakurzonej podłogi. Duszołap przytrzymał czerep Ferrego końcówką buta, by nie uciekał. Twarz nekromanty ściągnęła się w skupieniu, kilka razy też skrzywił się z niesmakiem, jakby zjadł coś wstrętnego. W końcu podniósł wzrok na renegata.
- I co? Dowiedziałeś się czegoś?
- Nie zgadniesz. Zabił go metalowy upiór, podobny do zbroi, której używa jeden z zawodników.
- Wiesz może... Dla kogo pracowali ci inkwizytorzy?
- Z tych strzępów nie dało się za wiele wycisnąć. Ale wygląda na to, że przez cały czas pozostawali lojalni wobec władzy Cesarstwa. Przynajmniej ten tu był do ostatniej chwili.
- To ciekawe... Bardzo ciekawe. - I dodał w myślach "jestem ci winien przysługę". Dziękuję za pomoc, teraz jednak potrzebuję zostać sam. I jeszcze jedno: lepiej nie mów nikomu, nie ma potrzeby dalej komplikować sytuacji.
Reinhard został w pokoju sam na sam z domysłami. Zabójcą był Azrael, który okazał się najwyraźniej albo krótkowzrocznym głupcem lub fanatykiem, bezgranicznie oddanym własnej misji wymierzania sprawiedliwości. To drugie łowca-renegat był jeszcze w stanie pojąć, jednak szkoda było, że elf nie planował dalekosiężnie. Może chociaż dowiedział się czegoś użytecznego - ostatecznie łączyła ich zbieżność interesów. Trzeba będzie koniecznie się z nim rozmówić przy najbliższym spotkaniu.
Następnego ranka Reinhard udał się obejrzeć walkę Denethrill i jakiegoś miejscowego rycerza. Herbowy, choć przetrwał pierwszy atak magicznego pocisku i omal nie nanizał czarodziejki na kopię. I to był jego koniec. Utraciwszy wierzchowca doznał wyraźnej kontuzji nogi - widać było, jak kilka razy potknął się, na próżno ścigając zwinną przeciwniczkę. Było tylko kwestią czasu aż rzucony z nieodpartą siłą pocisk mrocznej energii zmiótł rycerza powierzchni ziemi i eksplodował w trybunach. Tym razem nie było oklasków - tylko krew i wrzaski. Całe zajście przypomniało Reinhardowi przypadek pewnego wojownika chaosu, którego przebił promień magicznej energii. Przez chwilę wyobraził sobie siebie samego, rozrywanego przez skoncentrowaną wiązkę wiatrów magii. Pozostało mieć tylko nadzieję, że czarnowłosa elfka w następnej walce zmierzy się innym magiem.
Tymczasem poszukiwania elfiego mściciela póki co pozostawały nieskuteczne. Widziano go co prawda w kilku miejscach, takich jak targowisko, ale nikt nie miał pojęcia, gdzie teraz ów odpychający, nawet jak na tutejsze standardy, osobnik mógł się znajdować. Bez niego śledztwo nie mogło posunąć się naprzód, gdyż był jedyną osobą mającą informacje na temat tajemniczego zleceniodawcy Ferrego van Helghasta. Pewna nadzieja pojawiła się, gdy w porcie nastąpiło niemałe poruszenie - na przystań poszło chyba całe miasto, oglądać przybycie pięknej floty okrętów. Licząc na obecność poszukiwanego elfa, Reinhard poszedł do doków wraz z resztą mieszczaństwa. Chociaż nie udało mu się spotkać Ulthuańczyka, to poczynił inne odkrycie, którego waga miała ujawnić się później.
Okręty wchodzące do portu nosiły na wydętych żaglach symbol, który rozpoznawał każdy chyba mieszkaniec Marienburga. Srebrny konik morski był herbem, który Reinhard oglądał niemal codziennie, gdy służył jeszcze w tamtym mieście. "Ciekawe, co on tutaj robi" - Pomyślał von Preuss, przeciskając się bliżej nabrzeża. Z tego co wiedział, Adelhar van der Maaren, słynny multimilioner, a zarazem rajca miejski, znany był z kilku rzeczy: prywatnej floty okrętów, kompanii najemniczej i przedsiębiorstwa zajmującego się transportem morskim. Jednak prawdziwy rozgłos, choć nie wśród zwykłych obywateli Imperium, przyniosła mu Arena na morzu, jaką zorganizował na jednym ze swoich luksusowych okrętów. I nie chodziło tu wyłącznie o fakt, że przeprowadzenie tego typu widowiska było samo w sobie było świetnym sposobem na zwrócenie uwagi pewnych służb. Z raportów sporządzonych przez jednego z agentów (którego zadanie było zgoła inne), wynikało, że flota natrafiła na tajemniczą wyspę, zaś śledzące ich jednostki rządowe w dużej części uległy zniszczeniu w tajemniczym kataklizmie, towarzyszącym zatopieniu wspomnianego lądu. Od tego czasu, jako inkwizytor rezydujący w Marienburgu, Reinhard miał za zadanie trzymać Księcia Mórz pod lupą. Nawet on i jego ówczesny uczeń, Oscar Decker, pokusili się o przeszukanie ładowni statków. Adelhar oprowadził ich osobiście i pokazał wszystko, czyli absurdalnie wręcz dużą ilość kosztowności. Nic podejrzanego, za wyjątkiem jednej tylko, bardzo szpetnej figurki, wykonanej z nieznanego materiału, o podstawie pokrytej szlaczkami kółek i kresek. Została ona zarekwirowana i wysłana do Czarnego Zamku w skrzyni opatrzonej napisem: "własność Świętego Oficjum - otwieranie wzbronione", podobno do badań. Sam właściciel bynajmniej nie protestował, nawet zdawał się być szczęśliwy, że znalazł się ktoś, kto tę rzeźbę zabrał. Reinhard nie dziwił mu się - była w pewien niewyjaśniony sposób niepokojąca, zaś Oscar wspominał coś o koszmarnych snach, przedstawiających podwodne miasta z gigantycznych kamieni, wyciętych w niezwykły, przeczący prawom geometrii sposób. Młody inkwizytor przyczyny dopytywał się właśnie w tej figurce, gdyż to jemu przypadło dostarczenie jej do inkwizycyjnego archiwum. Koszmary ustąpiły, gdy tylko zostawił Altdorf za sobą.
Czego Adelhar van der Maaren mógłby chcieć szukać w tym podłym mieście? Żadne z rozwiązań przychodzących Reinhardowi na myśl nie były legalne. Zwłaszcza, że milioner pojawił się w Mousillon akurat przy okazji Areny. Żadnych odpowiedzi, coraz więcej pytań. Jak zwykle.
Były inkwizytor z pewnej przyglądał się, jak z flagowej jednostki, ozdobionej złotymi literami układającymi się w imię "Duma Driftmaarku" schodzą postacie. Książę we własnej osobie, jakaś młoda kobieta, kilku innych arystokratów i oczywiście ochroniarze. Naprzeciwko trapu oczekiwał zaś Czarny Rycerz we własnej osobie, w otoczeniu własnej świty. Jednak najciekawsze było co innego - kilku zawodników, w tym ten alkoholik, Wasilij stało w szeregu, odziani w nowiutkie mundury w barwach nikogo innego jak rodu van der Maaren. "A więc jednak. Mieszasz się w arenę, Adelhar? Czy zapomniałeś, co ci mówiłem?"
Kilka lat wcześniej:
- ...dzisiaj skończy się na pouczeniu. Ale jak zobaczę, że chociażby używasz łyżki napełnionej kleikiem w niewłaściwy sposób... - Świdrujące, szare spojrzenie podkrążonych oczu, błyszczało zimno, łamiąc frywolny uśmieszek szlachcica. Resztę pokrytej kilkudniową szczeciną twarzy skrywała spowita cieniem kapelusza maska ze stali.
[Byqu - zapomnij o Ramazalu - Inkwizycja nadchodzi.]
- W czym mogę Ci pomóc Reinhardzie? - Ton Duszołapa był uprzejmy, zupełnie niepasujący do jego aparycji i rzemiosła. Natomiast Reinhard nie miał ochoty ani czasu bawić się w kurtuazje - miał swoje obowiązki do wykonania.
- Idziemy do mojego pokoju. Jest sprawa. - Zakomenderował wybraniec.
Kiedy znaleźli się już w pomieszczeniu na piętrze, wojownik pokazał przybyszom zapaćkany teraz już rdzawymi plamami worek.
- Mówią, że dusze znajdują się w głowie, prawda to? - Duszołap skinął z ekspertyzą. - Świetnie, mam nadzieję, że jeszcze coś z niej wydobędziesz. Dawniej nie uciekałbym się do takich plugawych metod, teraz jednak sytuacja diametralnie się zmieniła.
- Co konkretnie miałbym zrobić? - Spytał zaciekawiony nekromanta, przyglądając się workowi.
- Wydobyć informacje, tyle ile zdołasz, ale najpewniej skończy się to na ostatnim wspomnieniu... Kto to zrobił. Nic więcej na razie nie potrzebujesz wiedzieć.
- Rozumiem.
- Świetnie. Zaczynaj więc. - Powiedział von Preuss, wytrząsając głowę o twarzy, jak poplamione płótno, wciąż wykrzywionej w panice na rozłażące się deski zakurzonej podłogi. Duszołap przytrzymał czerep Ferrego końcówką buta, by nie uciekał. Twarz nekromanty ściągnęła się w skupieniu, kilka razy też skrzywił się z niesmakiem, jakby zjadł coś wstrętnego. W końcu podniósł wzrok na renegata.
- I co? Dowiedziałeś się czegoś?
- Nie zgadniesz. Zabił go metalowy upiór, podobny do zbroi, której używa jeden z zawodników.
- Wiesz może... Dla kogo pracowali ci inkwizytorzy?
- Z tych strzępów nie dało się za wiele wycisnąć. Ale wygląda na to, że przez cały czas pozostawali lojalni wobec władzy Cesarstwa. Przynajmniej ten tu był do ostatniej chwili.
- To ciekawe... Bardzo ciekawe. - I dodał w myślach "jestem ci winien przysługę". Dziękuję za pomoc, teraz jednak potrzebuję zostać sam. I jeszcze jedno: lepiej nie mów nikomu, nie ma potrzeby dalej komplikować sytuacji.
Reinhard został w pokoju sam na sam z domysłami. Zabójcą był Azrael, który okazał się najwyraźniej albo krótkowzrocznym głupcem lub fanatykiem, bezgranicznie oddanym własnej misji wymierzania sprawiedliwości. To drugie łowca-renegat był jeszcze w stanie pojąć, jednak szkoda było, że elf nie planował dalekosiężnie. Może chociaż dowiedział się czegoś użytecznego - ostatecznie łączyła ich zbieżność interesów. Trzeba będzie koniecznie się z nim rozmówić przy najbliższym spotkaniu.
Następnego ranka Reinhard udał się obejrzeć walkę Denethrill i jakiegoś miejscowego rycerza. Herbowy, choć przetrwał pierwszy atak magicznego pocisku i omal nie nanizał czarodziejki na kopię. I to był jego koniec. Utraciwszy wierzchowca doznał wyraźnej kontuzji nogi - widać było, jak kilka razy potknął się, na próżno ścigając zwinną przeciwniczkę. Było tylko kwestią czasu aż rzucony z nieodpartą siłą pocisk mrocznej energii zmiótł rycerza powierzchni ziemi i eksplodował w trybunach. Tym razem nie było oklasków - tylko krew i wrzaski. Całe zajście przypomniało Reinhardowi przypadek pewnego wojownika chaosu, którego przebił promień magicznej energii. Przez chwilę wyobraził sobie siebie samego, rozrywanego przez skoncentrowaną wiązkę wiatrów magii. Pozostało mieć tylko nadzieję, że czarnowłosa elfka w następnej walce zmierzy się innym magiem.
Tymczasem poszukiwania elfiego mściciela póki co pozostawały nieskuteczne. Widziano go co prawda w kilku miejscach, takich jak targowisko, ale nikt nie miał pojęcia, gdzie teraz ów odpychający, nawet jak na tutejsze standardy, osobnik mógł się znajdować. Bez niego śledztwo nie mogło posunąć się naprzód, gdyż był jedyną osobą mającą informacje na temat tajemniczego zleceniodawcy Ferrego van Helghasta. Pewna nadzieja pojawiła się, gdy w porcie nastąpiło niemałe poruszenie - na przystań poszło chyba całe miasto, oglądać przybycie pięknej floty okrętów. Licząc na obecność poszukiwanego elfa, Reinhard poszedł do doków wraz z resztą mieszczaństwa. Chociaż nie udało mu się spotkać Ulthuańczyka, to poczynił inne odkrycie, którego waga miała ujawnić się później.
Okręty wchodzące do portu nosiły na wydętych żaglach symbol, który rozpoznawał każdy chyba mieszkaniec Marienburga. Srebrny konik morski był herbem, który Reinhard oglądał niemal codziennie, gdy służył jeszcze w tamtym mieście. "Ciekawe, co on tutaj robi" - Pomyślał von Preuss, przeciskając się bliżej nabrzeża. Z tego co wiedział, Adelhar van der Maaren, słynny multimilioner, a zarazem rajca miejski, znany był z kilku rzeczy: prywatnej floty okrętów, kompanii najemniczej i przedsiębiorstwa zajmującego się transportem morskim. Jednak prawdziwy rozgłos, choć nie wśród zwykłych obywateli Imperium, przyniosła mu Arena na morzu, jaką zorganizował na jednym ze swoich luksusowych okrętów. I nie chodziło tu wyłącznie o fakt, że przeprowadzenie tego typu widowiska było samo w sobie było świetnym sposobem na zwrócenie uwagi pewnych służb. Z raportów sporządzonych przez jednego z agentów (którego zadanie było zgoła inne), wynikało, że flota natrafiła na tajemniczą wyspę, zaś śledzące ich jednostki rządowe w dużej części uległy zniszczeniu w tajemniczym kataklizmie, towarzyszącym zatopieniu wspomnianego lądu. Od tego czasu, jako inkwizytor rezydujący w Marienburgu, Reinhard miał za zadanie trzymać Księcia Mórz pod lupą. Nawet on i jego ówczesny uczeń, Oscar Decker, pokusili się o przeszukanie ładowni statków. Adelhar oprowadził ich osobiście i pokazał wszystko, czyli absurdalnie wręcz dużą ilość kosztowności. Nic podejrzanego, za wyjątkiem jednej tylko, bardzo szpetnej figurki, wykonanej z nieznanego materiału, o podstawie pokrytej szlaczkami kółek i kresek. Została ona zarekwirowana i wysłana do Czarnego Zamku w skrzyni opatrzonej napisem: "własność Świętego Oficjum - otwieranie wzbronione", podobno do badań. Sam właściciel bynajmniej nie protestował, nawet zdawał się być szczęśliwy, że znalazł się ktoś, kto tę rzeźbę zabrał. Reinhard nie dziwił mu się - była w pewien niewyjaśniony sposób niepokojąca, zaś Oscar wspominał coś o koszmarnych snach, przedstawiających podwodne miasta z gigantycznych kamieni, wyciętych w niezwykły, przeczący prawom geometrii sposób. Młody inkwizytor przyczyny dopytywał się właśnie w tej figurce, gdyż to jemu przypadło dostarczenie jej do inkwizycyjnego archiwum. Koszmary ustąpiły, gdy tylko zostawił Altdorf za sobą.
Czego Adelhar van der Maaren mógłby chcieć szukać w tym podłym mieście? Żadne z rozwiązań przychodzących Reinhardowi na myśl nie były legalne. Zwłaszcza, że milioner pojawił się w Mousillon akurat przy okazji Areny. Żadnych odpowiedzi, coraz więcej pytań. Jak zwykle.
Były inkwizytor z pewnej przyglądał się, jak z flagowej jednostki, ozdobionej złotymi literami układającymi się w imię "Duma Driftmaarku" schodzą postacie. Książę we własnej osobie, jakaś młoda kobieta, kilku innych arystokratów i oczywiście ochroniarze. Naprzeciwko trapu oczekiwał zaś Czarny Rycerz we własnej osobie, w otoczeniu własnej świty. Jednak najciekawsze było co innego - kilku zawodników, w tym ten alkoholik, Wasilij stało w szeregu, odziani w nowiutkie mundury w barwach nikogo innego jak rodu van der Maaren. "A więc jednak. Mieszasz się w arenę, Adelhar? Czy zapomniałeś, co ci mówiłem?"
Kilka lat wcześniej:
- ...dzisiaj skończy się na pouczeniu. Ale jak zobaczę, że chociażby używasz łyżki napełnionej kleikiem w niewłaściwy sposób... - Świdrujące, szare spojrzenie podkrążonych oczu, błyszczało zimno, łamiąc frywolny uśmieszek szlachcica. Resztę pokrytej kilkudniową szczeciną twarzy skrywała spowita cieniem kapelusza maska ze stali.
[Byqu - zapomnij o Ramazalu - Inkwizycja nadchodzi.]
Ostatnio zmieniony 14 gru 2014, o 22:18 przez Klafuti, łącznie zmieniany 1 raz.
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
Wasilij od paru dni łaził jak duch. Może i wątroba wytrzymywała ale serducho tej moczymordy już nie. Łaził za drużyną Sorena bez większych rozmyślunków bo to job Borysa mać swojskie chopy są.
Ostatnimi czasy musieli chodzić w jakiś iście elfich kolorkach które bardziej by się na damskie giezło nadawały niż na szaty ungola czy husara.
Po paru dniach moczenia mordy albo inaczej mówiąc chlania mieli się w miarę nie zarzygani stawić w porcie. Wziął tedy nasz heroiczny bohater pełen swój ekwipunek rad że pójdzie popatrzeć na przypływające ponoć ładne czółenka.
I fakt faktem duże to czółenka duże, namachali by sie siekierką coby to na opał przerobić.
Kiedy już owe łódeczki sobie podpłynęły do porciku wygramolił się jakiś заячий помёт a w dodatku ubrany jak педаль. Ale diewuszka łaj fajniutka cycata tylko hyc w sianko i fiku miku.
Adelhar van der Maaren zamienił kilka słów z Czarnym Rycerzem, po czym, ku zaskoczeniu najemników, zwrócił się do nich bezpośrednio.
- Więc to są ci zawodnicy, o których tyle słyszałem... A tak, oraz ich towarzysze. Pozwólcie za mną na pokład mojego statku, panowie. Mamy o czym pogadać przed wieczorną walką... pijecie brandy ?
- Tak w zasadzie to wolałbym wód... - Zaczął Wasilij.
- Oczywiście - Soren wszedł mu w słowo - Prowadź, wasza książęca mość.
- O, widzę że nie jesteś jeno tępym zabijaką, co to zdania nie potrafi złożyć - Ucieszył się, ewidentnie na pokaz, książę - Wspaniale ! Jak już mówiłem, za mną, panowie !
Adelhar odwrócił się i wszedł z powrotem na trap. Najemnicy, spoglądając po sobie, poszli za nim.
- Cóż to jest to brandy czy insze gówno- Szepnął Wasilij do Sorena, poprawiając równolegle bojkę siedzącego mu za pazuchą.
- Taka wódka, tylko brązowa i ładnie pachnie.
- Aaa to dobrze. Jak ryj krzywi ale kobie to dobrze.
Szli i szli. Wasilij zastanawiał się czy więcej myszy jest efektem delirium czy nędzy tego miasta.
Kiedy dotarli na miejsce, które nie było tak całkiem daleko.
Jak łatwo się było domyśleć kajuta owego typka per заячий помёт była porównywalna z salą wielkich bohaterów z rodzimej wioski Kislevity. Obsrane wszystko złotem jak kieszeń w kaftanie gównem Bojki. Może gówno nie złoto ale jak świeże to też się świeci. Te i inne myśli zaprzątały głowę najemnika kiedy kazano mu się rozgościć w czymś co można by nazwać taboretem do którego przywykł gdyby nie obicie z jakiegoś dziwnego miękkiego czegoś, co w sumie było miłe w dotyku. Reszta kompani bardziej obyta nie dziwiła się tak bardzo.
Pludrak polał im ową dziwną wódkę. Wasilij wyciągnął kiszone ogórki z kieszeni zawinięte w papier.
- Chce ktoś zagrychę?
Konsternacja na wszystkich twarzach trwała naprawdę długą chwilę ciszy, którą to Soren przerwał odmaiwając. Reszta poszła za jego śladem. заячий помёт siadł za stołem na którym wyciągnął nogi po czym rzekł.
-Wasza robótka trudna nie będzie. Zasadniczo chyba każdy z was zauważył uroczą damę z którą przypłynąłem.
- ловушка? -Zapytał Wasilij.
- Nie rozumiem.
- Haczyk. Nasz kolega zapytał czy jest jakiś haczyk. - Dodał Soren.
- Hmm to zależy jak na to patrzeć ...
[ reszta później
]
-
Ostatnimi czasy musieli chodzić w jakiś iście elfich kolorkach które bardziej by się na damskie giezło nadawały niż na szaty ungola czy husara.
Po paru dniach moczenia mordy albo inaczej mówiąc chlania mieli się w miarę nie zarzygani stawić w porcie. Wziął tedy nasz heroiczny bohater pełen swój ekwipunek rad że pójdzie popatrzeć na przypływające ponoć ładne czółenka.
I fakt faktem duże to czółenka duże, namachali by sie siekierką coby to na opał przerobić.
Kiedy już owe łódeczki sobie podpłynęły do porciku wygramolił się jakiś заячий помёт a w dodatku ubrany jak педаль. Ale diewuszka łaj fajniutka cycata tylko hyc w sianko i fiku miku.
Adelhar van der Maaren zamienił kilka słów z Czarnym Rycerzem, po czym, ku zaskoczeniu najemników, zwrócił się do nich bezpośrednio.
- Więc to są ci zawodnicy, o których tyle słyszałem... A tak, oraz ich towarzysze. Pozwólcie za mną na pokład mojego statku, panowie. Mamy o czym pogadać przed wieczorną walką... pijecie brandy ?
- Tak w zasadzie to wolałbym wód... - Zaczął Wasilij.
- Oczywiście - Soren wszedł mu w słowo - Prowadź, wasza książęca mość.
- O, widzę że nie jesteś jeno tępym zabijaką, co to zdania nie potrafi złożyć - Ucieszył się, ewidentnie na pokaz, książę - Wspaniale ! Jak już mówiłem, za mną, panowie !
Adelhar odwrócił się i wszedł z powrotem na trap. Najemnicy, spoglądając po sobie, poszli za nim.
- Cóż to jest to brandy czy insze gówno- Szepnął Wasilij do Sorena, poprawiając równolegle bojkę siedzącego mu za pazuchą.
- Taka wódka, tylko brązowa i ładnie pachnie.
- Aaa to dobrze. Jak ryj krzywi ale kobie to dobrze.
Szli i szli. Wasilij zastanawiał się czy więcej myszy jest efektem delirium czy nędzy tego miasta.
Kiedy dotarli na miejsce, które nie było tak całkiem daleko.
Jak łatwo się było domyśleć kajuta owego typka per заячий помёт była porównywalna z salą wielkich bohaterów z rodzimej wioski Kislevity. Obsrane wszystko złotem jak kieszeń w kaftanie gównem Bojki. Może gówno nie złoto ale jak świeże to też się świeci. Te i inne myśli zaprzątały głowę najemnika kiedy kazano mu się rozgościć w czymś co można by nazwać taboretem do którego przywykł gdyby nie obicie z jakiegoś dziwnego miękkiego czegoś, co w sumie było miłe w dotyku. Reszta kompani bardziej obyta nie dziwiła się tak bardzo.
Pludrak polał im ową dziwną wódkę. Wasilij wyciągnął kiszone ogórki z kieszeni zawinięte w papier.
- Chce ktoś zagrychę?
Konsternacja na wszystkich twarzach trwała naprawdę długą chwilę ciszy, którą to Soren przerwał odmaiwając. Reszta poszła za jego śladem. заячий помёт siadł za stołem na którym wyciągnął nogi po czym rzekł.
-Wasza robótka trudna nie będzie. Zasadniczo chyba każdy z was zauważył uroczą damę z którą przypłynąłem.
- ловушка? -Zapytał Wasilij.
- Nie rozumiem.
- Haczyk. Nasz kolega zapytał czy jest jakiś haczyk. - Dodał Soren.
- Hmm to zależy jak na to patrzeć ...
[ reszta później

-
- Mistrz Miecza Hoetha
- Falubaz
- Posty: 1011
Ramazal oglądał walkę.
Szybka i brutalna obudziła w nim zmysł łowcy. Poczuł się jak za dawnych, dobrych dni. Wspomnienia powróciły, instynkt zabójcy odrodził się w nim na nowo. Przypomniała mu się rozmowa z Azraelem i wydarzenia przed nią. Walka pobudziła go sprawiła iż jakoby obudził się po długim, męczącym śnie.
Zaśmiał i napił wina przyniesionego przez sługę.
Po walce ruszył do swych komnat, czując iż mięśnie domagają się treningu. Gdy był już w kwaterze, zza łóżka wyciągnął długą włócznią. Chwycił jej trzonek czując jak od dawne zasiedział mięśnie zaczynają pracować. Nie zaszkodzi mu mały trening... Niespodziewanie ktoś zapukał do jego drzwi. Elf uśmiechnął się, ukazując swoje białe kły. Może gość będzie miał ochotę na wspólny trening?
[Słowa o bocie, choć prawdziwe zabolały
]
Szybka i brutalna obudziła w nim zmysł łowcy. Poczuł się jak za dawnych, dobrych dni. Wspomnienia powróciły, instynkt zabójcy odrodził się w nim na nowo. Przypomniała mu się rozmowa z Azraelem i wydarzenia przed nią. Walka pobudziła go sprawiła iż jakoby obudził się po długim, męczącym śnie.
Zaśmiał i napił wina przyniesionego przez sługę.
Po walce ruszył do swych komnat, czując iż mięśnie domagają się treningu. Gdy był już w kwaterze, zza łóżka wyciągnął długą włócznią. Chwycił jej trzonek czując jak od dawne zasiedział mięśnie zaczynają pracować. Nie zaszkodzi mu mały trening... Niespodziewanie ktoś zapukał do jego drzwi. Elf uśmiechnął się, ukazując swoje białe kły. Może gość będzie miał ochotę na wspólny trening?
[Słowa o bocie, choć prawdziwe zabolały

Moja Galeria: http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php? ... 9#p1076079
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
Zmrok wcześnie zapadł nad Mousillon sprowadzając na miasto pogodę mroźną i dość wietrzną, lecz niebo pozostało czyste. Blade światło księżyca omiatało czarne wieże zamku Mallobaude'a, które rysowały granatowy nieboskłon swą strzelistością. W tą późnojesienną noc nikt nie miał ochoty przebywać na blankach zamczyska, nawet gwardziści Czarnego Rycerza pozostawali w ciepłym wnętrzu fortecy. Mimo to jedna istota przemierzała mur wzdłuż kamiennych zębów, niczym potępieniec uwięziony w granicie. Jego stalowe kroki zagłuszały pojękiwania wiatru, który dodawał tej ponurej nocy szczególnie smętnego wyrazu.
Nagle metalowy kolos zatrzymał się, jakby poczuł, że nie jest tu sam. Gdyby ktokolwiek wychynąłby z ciepłego wnętrza zamku, uznałby, że to jedynie złudne wrażenie, nie lepsze, niż paranoja szaleńca, lecz wyćwiczony latami szósty zmysł był nie do oszukania.
- Wiem, że tu jesteś- rzekł Reinhard, on to bowiem był tym stalowym kolosem, który przemierzał, zdawało się, że samotnie, blanki- Wyłaź. Musimy porozmawiać.
Zdawało się, że jedynie wiatr jest mu w stanie odpowiedzieć, lecz oto niewinny cień poruszył się, ukazując kolejnego potępieńca. Również ze stali.
- To prawda- odparł Azrael- Myślę, że mamy wiele do omówienia.
Wybraniec Malaala zwęził oczy. Dwojakość zachowania Anioła Śmierci przemawiała za jego niestabilnością umysłową. Nie byłoby rozsądne powierzać mu informacji o zbyt wielkiej wadze. Chyba, że w wielkiej potrzebie.
- Nie byłeś ostatnio zbyt uchwytny. Wiele się wydarzyło od czasu naszej ostatniej rozmowy- Reinhard nie miał zamiaru zaczynać rozmowy od własnych rewelacji- Nie miałem czasu gonić za cieniem.
- Jeśli nasza współpraca ma być owocna, kontakty nasze nie powinny być za częste. Przynajmniej w początkowej fazie turnieju.
Inkwizytor uśmiechnął się w duchu. W tym elfie wciąż znajdowało się miejsce na rozsądek.
- Znalazłeś ciało van Helghasta w Utraconym Mieście?- spytał nagle Azrael. Chwila ciszy sugerowała, że Reinhard wahał się nad odpowiedzią, lecz odparł w końcu:
- Tak- przytaknął- Uważam jednak, że niepotrzebnie go zabiłeś.
- Było wiele powodów, dla których musiał on umrzeć. Z pewnością do dostrzegasz. Choćby fakt, że utrudniłby kontakt ze swym pracodawcą.
- Którym to jest...?
- Aldehar van der Maaren. Przyspieszył on swoje przybycie, gdyż przestał otrzymywać meldunki od swych agentów. Lecz drugi jego człowiek, przyboczny mag księcia, wciąż się ukrywa w mieście. Z tego, co wiem nie zdążył się jeszcze z nim skontaktować, lecz jeśli chcemy dopaść go pierwsi, to zostało nam bardzo niewiele czasu.
Reinhard przytaknął.
-Ruszymy na łowy jeszcze dziś- rzekł- Lecz to nie wszystko, co masz mi do powiedzenia.
Stwierdzenie, nie pytanie. Były inkwizytor nie stracił ani krztyny ze swej bystrości.
- Wiem co planuje Aldehar, nie wiem jednak dlaczego.
- Mów.
- W porządku. Jednak będę potrzebował czegoś w zamian.
Reinhard, choć jego ciało przyobleczony było całe w stal, wydał się niemiło zaskoczony. Uniósł nieco głowę, obrzucając podejrzliwym wzrokiem elfa, którego upiorna zbroja umożliwiała odczytanie emocji w równym topniu,co jego własny pancerz Chaosu.
- Potrzebuję najlepszego kowala, do jakiego jesteś w stanie uzyskać dostęp. Będzie musiał być zdolny do wykonania... niecodziennych zamówień. Nieważne, jak takiego znajdziesz. Cena również nie gra roli.
- To wszystko?
- Nie. Będę potrzebował czegoś podobnego do harpuna, którego używasz. Najlepiej nieco mniejszy i lżejszy, wersja jednoręczna byłaby idealna. Nie, nie usiłuję poznać budowy twojej broni. Zbyt prosta, zbyt przejrzysta. Ma jednak pewne zalety, z których bym skorzystał.
- Zobaczę, co da się zrobić. Co z Helghastem?
- Zdradził mi imię. Należy ono do pana Czarnego Rycerza prawdziwego mistrza Areny. To przeciw niemu działa Aldehar. Usunięcie łowcy powinno otworzyć nam dostęp do jego pomocy.
- Czyje imię? Mów!
Azrael wymówił je. Cicho, ledwo słyszalnie z powodu wyjącego wiatru. Mimo to, gdy wyostrzone zmysły Reinharda wychwyciły je, to, co zdawało się bezemocjonalną skorupą stali, drgnęło.
Wojna miała być długa i ciężka.
Nagle metalowy kolos zatrzymał się, jakby poczuł, że nie jest tu sam. Gdyby ktokolwiek wychynąłby z ciepłego wnętrza zamku, uznałby, że to jedynie złudne wrażenie, nie lepsze, niż paranoja szaleńca, lecz wyćwiczony latami szósty zmysł był nie do oszukania.
- Wiem, że tu jesteś- rzekł Reinhard, on to bowiem był tym stalowym kolosem, który przemierzał, zdawało się, że samotnie, blanki- Wyłaź. Musimy porozmawiać.
Zdawało się, że jedynie wiatr jest mu w stanie odpowiedzieć, lecz oto niewinny cień poruszył się, ukazując kolejnego potępieńca. Również ze stali.
- To prawda- odparł Azrael- Myślę, że mamy wiele do omówienia.
Wybraniec Malaala zwęził oczy. Dwojakość zachowania Anioła Śmierci przemawiała za jego niestabilnością umysłową. Nie byłoby rozsądne powierzać mu informacji o zbyt wielkiej wadze. Chyba, że w wielkiej potrzebie.
- Nie byłeś ostatnio zbyt uchwytny. Wiele się wydarzyło od czasu naszej ostatniej rozmowy- Reinhard nie miał zamiaru zaczynać rozmowy od własnych rewelacji- Nie miałem czasu gonić za cieniem.
- Jeśli nasza współpraca ma być owocna, kontakty nasze nie powinny być za częste. Przynajmniej w początkowej fazie turnieju.
Inkwizytor uśmiechnął się w duchu. W tym elfie wciąż znajdowało się miejsce na rozsądek.
- Znalazłeś ciało van Helghasta w Utraconym Mieście?- spytał nagle Azrael. Chwila ciszy sugerowała, że Reinhard wahał się nad odpowiedzią, lecz odparł w końcu:
- Tak- przytaknął- Uważam jednak, że niepotrzebnie go zabiłeś.
- Było wiele powodów, dla których musiał on umrzeć. Z pewnością do dostrzegasz. Choćby fakt, że utrudniłby kontakt ze swym pracodawcą.
- Którym to jest...?
- Aldehar van der Maaren. Przyspieszył on swoje przybycie, gdyż przestał otrzymywać meldunki od swych agentów. Lecz drugi jego człowiek, przyboczny mag księcia, wciąż się ukrywa w mieście. Z tego, co wiem nie zdążył się jeszcze z nim skontaktować, lecz jeśli chcemy dopaść go pierwsi, to zostało nam bardzo niewiele czasu.
Reinhard przytaknął.
-Ruszymy na łowy jeszcze dziś- rzekł- Lecz to nie wszystko, co masz mi do powiedzenia.
Stwierdzenie, nie pytanie. Były inkwizytor nie stracił ani krztyny ze swej bystrości.
- Wiem co planuje Aldehar, nie wiem jednak dlaczego.
- Mów.
- W porządku. Jednak będę potrzebował czegoś w zamian.
Reinhard, choć jego ciało przyobleczony było całe w stal, wydał się niemiło zaskoczony. Uniósł nieco głowę, obrzucając podejrzliwym wzrokiem elfa, którego upiorna zbroja umożliwiała odczytanie emocji w równym topniu,co jego własny pancerz Chaosu.
- Potrzebuję najlepszego kowala, do jakiego jesteś w stanie uzyskać dostęp. Będzie musiał być zdolny do wykonania... niecodziennych zamówień. Nieważne, jak takiego znajdziesz. Cena również nie gra roli.
- To wszystko?
- Nie. Będę potrzebował czegoś podobnego do harpuna, którego używasz. Najlepiej nieco mniejszy i lżejszy, wersja jednoręczna byłaby idealna. Nie, nie usiłuję poznać budowy twojej broni. Zbyt prosta, zbyt przejrzysta. Ma jednak pewne zalety, z których bym skorzystał.
- Zobaczę, co da się zrobić. Co z Helghastem?
- Zdradził mi imię. Należy ono do pana Czarnego Rycerza prawdziwego mistrza Areny. To przeciw niemu działa Aldehar. Usunięcie łowcy powinno otworzyć nam dostęp do jego pomocy.
- Czyje imię? Mów!
Azrael wymówił je. Cicho, ledwo słyszalnie z powodu wyjącego wiatru. Mimo to, gdy wyostrzone zmysły Reinharda wychwyciły je, to, co zdawało się bezemocjonalną skorupą stali, drgnęło.
Wojna miała być długa i ciężka.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN