ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
A zimny nocny wiatr, niosący zarówno niepokój jak i szeptane swymi podmuchami słowo 'śmierć' hulał i wił się pomiędzy wieżami książęcego pałacu, w pustych korytarzach, naszpikowanych ostrymi cieniami krużgankach i na ulicach wpół zrujnowanego miasta... nigdzie wycia wichru nie zagłuszył nawet jeden odgłos, nic tylko... cisza...
Która w takim mieście jak to była jeszcze upiorniejsza niż zawodzenie demonów.
[ A tak poważniej to mimo ciszy będę szedł naprzód z fabułą... widać te wakacyjno-zimowe areny trza po prostu konfesjonalnie odwalić i tyle]
Która w takim mieście jak to była jeszcze upiorniejsza niż zawodzenie demonów.
[ A tak poważniej to mimo ciszy będę szedł naprzód z fabułą... widać te wakacyjno-zimowe areny trza po prostu konfesjonalnie odwalić i tyle]
Jego myśli były skryte, jego cel- nieznany. Gdziekolwiek zmierzał Eliot, jakiekolwiek miał zamiary, pozostawały one tajemnicą. Azrael nie wiedział, dlaczego postanowił je poznać. Nie zaprzątał sobie tym głowy. Anioł Śmierci miał działać, nie rozmyślać.
Miarowe, choć ledwo słyszalne skrzypienie śniegu i białe kłęby pary, która wybijała z ust przy każdym oddechu towarzyszyły krokom ex-inkwizytora. Zimno kąsało przenikliwie, aż do kości, lecz wzrok Azraela pozostawał uważny, śledząc z ukrycia swój cel. Jego umysł szybko połączył drogę, jaką pokonywał Eliot z zapamiętanym wcześniej planem miasta. Był to obcy mu, dotychczas nie znany impuls, który okazał się być przydatny. Pewnych rzeczy zdołał się nauczyć.
Zabudowa ubożała, a odrapane budynki wkrótce ustąpiły miejscu zwykłej ruinie, stosie czarnych kamieni i zbutwiałego drewna. Miejsce destynacji, odgadnięte przez Azraela jakiś czas temu, znajdowało się coraz bliżej. Znaleźli się na cmentarzu.
Coś mignęło na granicy cienia, charcząc i skrobiąc pazurami o kamień. Trupojady czaiły się w oddali, łypiąc ślepiami na potencjalną zdobycz, jednak nie odważyły się zbliżyć. Nie były dość głodne. Jeszcze nie.
Eliot płynnym ruchem uniósł ramię, celując nią w ghule, mierząc nie dłużej, niż uderzenie serca. Cichy syk bełtu przeszył mroźne powietrze, odnajdując w mroku cel. Trupożerca padł jak rażony gromem, z czaszką rozłupaną na ćwierci, rozszarpywany przez własnych braci, nim jeszcze ustały agonalne drgawki. Eliot ruszył dalej, nic sobie nie robiąc z ponurej scenerii. Za nim kroczył nieodłączny niczym cień Azrael.
Po dłuższej chwili Lionheart zatrzymał się przez większym grobowcem. Zamarł, bacznie przyglądając się świeżemu kamieniowi, tak osobliwemu pośród pokruszonych nagrobków i stuletnich kwater. W mieście, w którym większość ludzi nie stać na pochówek i chowani byli w zbiorowych mogiłach, łatwo było odgadnąć, że ten monument postawiono dla kogoś wyjątkowego. Właściwie dla piętnastu wyjątkowych osób.
Zgrzyt kamiennej płyty, nieco stłumiony przez śnieg zakłócił ciszę cmentarną. Syk krzesanego płomienia i blask pochodni obrzuciły ponure kontury ciepłym światłem. Eliot wszedł do środka, wyraźnie czegoś szukając.
Piętnaście sarkofagów, z czego sześć zajętych. Lionheart poświecił ogniem, odczytując wyryte na płytach imiona, jakby przebył cały ten trud, by kontemplować nad ich śmiercią. Wtedy, z niemałym trudem, odwalił kamienne płyty przykrywające ciała. Zwłoki, osłonięte całunem wypełniały każdy z sześciu sarkofagów. Jakby niecierpliwiąc się, Eliot pozrywał chusty z twarzy martwych. Zaklął przy tym.
Ciała sześciu poległych gladiatorów spoczywały wiecznym snem. Część z nich jeszcze świeża, wpatrywała się martwym wzrokiem w sklepienie. Nieporuszony dotąd Azrael drgnął, gdy ujrzał zmasakrowaną twarz Faenariona. Niemal zdradził przy tym swoją obecność.
Eliot bacznie przyglądał się każdemu ciału, mrucząc coś pod nosem. W końcu zrezygnowany, zasunął z powrotem płyty i oddalił się. Huk kamienia upewnił elfa, że były łowca oddalił się.
Azrael został sam.
Trupie zimno przeniknęło go na wskroś. Cisza w kamiennym pałacu umarłych zdawała się huczeć, zakłócana słabymi pojękiwaniami wiatru na zewnątrz. Zbliżył się do sarkofagu, ostatniej przystani tego, który przed nim nosił miano Anioła Śmierci. Stalowa dłoń powoli spoczęła na płycie, jak gdyby była ze szkła, nie zaś z marmuru. Jego oddech przeistaczał się w parę, gdy z wzrokiem wbitym w grób targany był przez wspomnienia. Myśli jego, chaotyczne, wciąż przywoływały moment śmierci Faenariona.
Zwątpienie wyciągnęło poń szpony, gdy Kobra i Anioł Śmierci starli się wewnątrz jaźni Ramazala. Rozbity wewnętrznie, nie wiedział, co ma robić. Widział jedynie swój koniec, w grobie takim ja ten, zimny i nieruchomy. Wszystko inne zdawało się być pozbawione sensu.
Coś jednak zakłócało kontemplację Ramazala. Przeczucie. Coś wydawało mu się nie tak. Nie mógł jednak stwierdzić, co to było. Czyżby dopadała go paranoja?
Odszedł, pozostawiając za sobą zimny grobowiec. Walczący rywale, dwie połówki duszy, wycofali się do swych domen, niezadowoleni z patu. Bowiem choć Anioł w tejże chwili dominował, miał ustąpić Kobrze wraz z pierwszymi promieniami słońca.
[No dobra, natura khorniarza ze mnie wychodzi... Co jest? Nie chce wam się? Brak natchnienia? Bo chyba dałoby się wygospodarować pół godzinki na krótki tekst, raz na parę dni, by pokazać , że żyjecie.... Na prawdę szkoda słów na to, co się dzieje
]
Miarowe, choć ledwo słyszalne skrzypienie śniegu i białe kłęby pary, która wybijała z ust przy każdym oddechu towarzyszyły krokom ex-inkwizytora. Zimno kąsało przenikliwie, aż do kości, lecz wzrok Azraela pozostawał uważny, śledząc z ukrycia swój cel. Jego umysł szybko połączył drogę, jaką pokonywał Eliot z zapamiętanym wcześniej planem miasta. Był to obcy mu, dotychczas nie znany impuls, który okazał się być przydatny. Pewnych rzeczy zdołał się nauczyć.
Zabudowa ubożała, a odrapane budynki wkrótce ustąpiły miejscu zwykłej ruinie, stosie czarnych kamieni i zbutwiałego drewna. Miejsce destynacji, odgadnięte przez Azraela jakiś czas temu, znajdowało się coraz bliżej. Znaleźli się na cmentarzu.
Coś mignęło na granicy cienia, charcząc i skrobiąc pazurami o kamień. Trupojady czaiły się w oddali, łypiąc ślepiami na potencjalną zdobycz, jednak nie odważyły się zbliżyć. Nie były dość głodne. Jeszcze nie.
Eliot płynnym ruchem uniósł ramię, celując nią w ghule, mierząc nie dłużej, niż uderzenie serca. Cichy syk bełtu przeszył mroźne powietrze, odnajdując w mroku cel. Trupożerca padł jak rażony gromem, z czaszką rozłupaną na ćwierci, rozszarpywany przez własnych braci, nim jeszcze ustały agonalne drgawki. Eliot ruszył dalej, nic sobie nie robiąc z ponurej scenerii. Za nim kroczył nieodłączny niczym cień Azrael.
Po dłuższej chwili Lionheart zatrzymał się przez większym grobowcem. Zamarł, bacznie przyglądając się świeżemu kamieniowi, tak osobliwemu pośród pokruszonych nagrobków i stuletnich kwater. W mieście, w którym większość ludzi nie stać na pochówek i chowani byli w zbiorowych mogiłach, łatwo było odgadnąć, że ten monument postawiono dla kogoś wyjątkowego. Właściwie dla piętnastu wyjątkowych osób.
Zgrzyt kamiennej płyty, nieco stłumiony przez śnieg zakłócił ciszę cmentarną. Syk krzesanego płomienia i blask pochodni obrzuciły ponure kontury ciepłym światłem. Eliot wszedł do środka, wyraźnie czegoś szukając.
Piętnaście sarkofagów, z czego sześć zajętych. Lionheart poświecił ogniem, odczytując wyryte na płytach imiona, jakby przebył cały ten trud, by kontemplować nad ich śmiercią. Wtedy, z niemałym trudem, odwalił kamienne płyty przykrywające ciała. Zwłoki, osłonięte całunem wypełniały każdy z sześciu sarkofagów. Jakby niecierpliwiąc się, Eliot pozrywał chusty z twarzy martwych. Zaklął przy tym.
Ciała sześciu poległych gladiatorów spoczywały wiecznym snem. Część z nich jeszcze świeża, wpatrywała się martwym wzrokiem w sklepienie. Nieporuszony dotąd Azrael drgnął, gdy ujrzał zmasakrowaną twarz Faenariona. Niemal zdradził przy tym swoją obecność.
Eliot bacznie przyglądał się każdemu ciału, mrucząc coś pod nosem. W końcu zrezygnowany, zasunął z powrotem płyty i oddalił się. Huk kamienia upewnił elfa, że były łowca oddalił się.
Azrael został sam.
Trupie zimno przeniknęło go na wskroś. Cisza w kamiennym pałacu umarłych zdawała się huczeć, zakłócana słabymi pojękiwaniami wiatru na zewnątrz. Zbliżył się do sarkofagu, ostatniej przystani tego, który przed nim nosił miano Anioła Śmierci. Stalowa dłoń powoli spoczęła na płycie, jak gdyby była ze szkła, nie zaś z marmuru. Jego oddech przeistaczał się w parę, gdy z wzrokiem wbitym w grób targany był przez wspomnienia. Myśli jego, chaotyczne, wciąż przywoływały moment śmierci Faenariona.
Zwątpienie wyciągnęło poń szpony, gdy Kobra i Anioł Śmierci starli się wewnątrz jaźni Ramazala. Rozbity wewnętrznie, nie wiedział, co ma robić. Widział jedynie swój koniec, w grobie takim ja ten, zimny i nieruchomy. Wszystko inne zdawało się być pozbawione sensu.
Coś jednak zakłócało kontemplację Ramazala. Przeczucie. Coś wydawało mu się nie tak. Nie mógł jednak stwierdzić, co to było. Czyżby dopadała go paranoja?
Odszedł, pozostawiając za sobą zimny grobowiec. Walczący rywale, dwie połówki duszy, wycofali się do swych domen, niezadowoleni z patu. Bowiem choć Anioł w tejże chwili dominował, miał ustąpić Kobrze wraz z pierwszymi promieniami słońca.
[No dobra, natura khorniarza ze mnie wychodzi... Co jest? Nie chce wam się? Brak natchnienia? Bo chyba dałoby się wygospodarować pół godzinki na krótki tekst, raz na parę dni, by pokazać , że żyjecie.... Na prawdę szkoda słów na to, co się dzieje

WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Chlup.
Odwrócił się gwałtownie. Coś się poruszyło w ciemności. Wytężył zmysły i powoli poszedł dalej w stronę starożytnej części miasta, gdzie niegdyś można było znaleźć sklepy i stoiska elfich kupców. Zanim wszedł do jednego z nich, który w ciągu najbliższej dekady mógłby utonąć w bagnach Grismeire, obejrzał się do tyłu. Nadaremnie, gdyż stworzenie które go śledziło zniknęło. Popchnął drzwi, które tylko stawiły niewielki opór i skrzypnęły, a potem wszedł do środka. Gdyby tylko sklep byłby w innej części Mousillion nadal dobrze by prosperował. Drewno, mimo że zalane wodą od nie wiadomego czasu, nie nosiło na sobie śladów murszenia a na kamieniach były tylko niewielkie kępki mchów. Na ladzie leżał mały, skórzany woreczek, zupełnie jakby ktoś go tutaj specjalnie zostawił. Otworzył go, ze środka dobiegał lekki fioletowy blask, który zniknął po wyjęciu ametystu ze środku. Był na nim wygrawerowany symbol jego rodu, a sam kamień był średnicy jednego centymetra. W tym momencie skojarzył kamień z tym, co jego ród utracił za czasów Morvaela.
-Skąd on wiedział...?-
Chlup.
Gwałtownie się obrócił i ciął po płaszczyźnie. Właśnie podzielił na pół trupojada, który za nim podążał. Słysząc charczenie na wyższym piętrze postanowił oddalić się - Nie potrzebował akurat teraz kłopotów na głowie. Bez dalszych ewenementów dotarł do bardziej przyjaznej części miasta. Nastawał już świt gdy wszedł do swojej komnaty w zamku.
Trzymał zimny jak lód ametyst w prawej ręce, i popatrzył na rękojeść jego noża, rodowego artefaktu. Szmaragd, rubin, diament... Brakowało jednego. Do pustej przestrzeni na rękojeści włożył ostatni kamień. Ostatni promień księżyca błysnął z okiennicy na jeden z kamieni, który nabrał lekkiego blasku jego koloru, a zaraz za nim podążyły wszystkie pozostałe.
Odwrócił się gwałtownie. Coś się poruszyło w ciemności. Wytężył zmysły i powoli poszedł dalej w stronę starożytnej części miasta, gdzie niegdyś można było znaleźć sklepy i stoiska elfich kupców. Zanim wszedł do jednego z nich, który w ciągu najbliższej dekady mógłby utonąć w bagnach Grismeire, obejrzał się do tyłu. Nadaremnie, gdyż stworzenie które go śledziło zniknęło. Popchnął drzwi, które tylko stawiły niewielki opór i skrzypnęły, a potem wszedł do środka. Gdyby tylko sklep byłby w innej części Mousillion nadal dobrze by prosperował. Drewno, mimo że zalane wodą od nie wiadomego czasu, nie nosiło na sobie śladów murszenia a na kamieniach były tylko niewielkie kępki mchów. Na ladzie leżał mały, skórzany woreczek, zupełnie jakby ktoś go tutaj specjalnie zostawił. Otworzył go, ze środka dobiegał lekki fioletowy blask, który zniknął po wyjęciu ametystu ze środku. Był na nim wygrawerowany symbol jego rodu, a sam kamień był średnicy jednego centymetra. W tym momencie skojarzył kamień z tym, co jego ród utracił za czasów Morvaela.
-Skąd on wiedział...?-
Chlup.
Gwałtownie się obrócił i ciął po płaszczyźnie. Właśnie podzielił na pół trupojada, który za nim podążał. Słysząc charczenie na wyższym piętrze postanowił oddalić się - Nie potrzebował akurat teraz kłopotów na głowie. Bez dalszych ewenementów dotarł do bardziej przyjaznej części miasta. Nastawał już świt gdy wszedł do swojej komnaty w zamku.
Trzymał zimny jak lód ametyst w prawej ręce, i popatrzył na rękojeść jego noża, rodowego artefaktu. Szmaragd, rubin, diament... Brakowało jednego. Do pustej przestrzeni na rękojeści włożył ostatni kamień. Ostatni promień księżyca błysnął z okiennicy na jeden z kamieni, który nabrał lekkiego blasku jego koloru, a zaraz za nim podążyły wszystkie pozostałe.
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Drzwi do prywatnej kajuty Księcia Mórz na zadartej rufie Dumy Driftmaarktu rozwarły się z trzaskiem, odsłaniając dwóch gwardzistów w białych płaszczach, usiłujących zatrzymać halabardami grupkę zabrudzonych, mokrych, pobieżnie opatrzonych i ewidentnie niezadowolonych typów o nieprzyjemnej aparycji.
Adelhar odwrócił się w obrotowym fotelu z białej skóry, rzucając krótkie "wpuścić" i pospiesznie wbijając wzrok w galerię obrazów morskich bitew. Soren, bo tak się nazywał mąż w rozdartej pazurami skórzni z kapiącym krwią rękawem był ponury jak sama śmierć, gdy trzasnął w biórko van der Maarena dłonią, niemal wywracając karafkę brandy i schludnie poukładane stosy dokumentów oraz znaczniki na mapach, tak jakby miniaturowymi statkami i żołnierzykami wzruszył miniaturowy sztorm. Gdy najemnik opadł na fotel i cofnął rękę, dało się zauważyć garść prochu w której świecił długi kieł oraz złoty pierścień z inkrustowanym drobiazgowo jakimś herbem, pewnie pamiętający czasy Gillesa Zjednoczyciela.
- Nie mówiłeś kurwa, że to był wampir! - fuknął rębajło, piorunując wzrokiem zaciskającego usta Marienburczyka.
- A stanowiło to jakąś komplikację dla... tak zacnych wojowników ? Poza tym dałem wam maga. - odparł multimilioner, unosząc upierścieniony palec.
- Dupa, nie mag! - warknął Skralg, przeciskajac się do stołu, znad blatu którego Adelhar widział jedynie obandażowany niczym turban łeb krasnoluda. - Rzucił ze dwa zaklęcia i tyle go widziałem jak się zmył!
- Gdyby dowiedziano się, że jest tu magister hierofanta i na dodatek na moich usługach...
- Kasa na Hetfielda... to znaczy na stół. - skwitował twardo krasnolud, głosem skrzywdzonego materialnie krasnoluda, który w niczym nie przypominał głosu krasnoluda, który wczoraj wyniósł z willi ich celu wielkie wory kosztowności.
Adelhar uniósł w obronnym geście ręce, lecz uśmiechnął się pod wąsem, rad z powodzenia misji. Po chwili do kompanii dołączyła z sąsiedniej kajuty jasnowłosa, młoda córka Księcia Mórz, Thalia van der Maaren, jak zwykle dwornie uśmiechnięta i położyła na stole dwa pękate worki złota po czym dygnęła nieśmiało i opuściła kajutę. Zapatrzonego za kibicią dziewczyny Sorena otrzeźwił dopiero odgłos rwanego papieru i głos Adelhara, wręczającego mu jakiś papier ze swoją pieczęcią.
- A to mała premia, do zrealizowania w moich bankach.
- A... które to banki, jeśli można spytać ?
- Wszystkie stąd do Couronne, połowa w Altdorfie i ćwierć w Wolnym Mieście. - wyjaśnił wyszczerzony książę. - Te w Bretonni, rujnujące majątki naiwnych rycerzyków nazwałem dla niepoznaki Crédit Agricole... ale nie będę was zanudzał finansami, skoro macie wypłatę, moja córka odprowadzi was do trapu... herr Soren, jeszcze jedno. - marienburczyk ściszył głos, intensyfikując dyskrecję - Jeśli to nie problem, szepnij paru innym zawodnikom, że byłbym bardzo zainteresowany, sponsorowania tych chętnych na dyskretną współpracę...
Gdy najemnik również wyszedł z kajuty, w progi rajcy Wolnego Miasta wkroczył krasnolud wyglądający na reprezentanta wszystkich najzagorzalszych cech stanu kupieckiego. Na jego wielkim, żyłkowanym nosie spoczywały małe, okrągłe okulary, odziany był w kubrak z wilczych futer spiętych złotymi łańcuszkami, zaś na głowie miał małą, czarną czapkę, pod którą siwe włosy były krótko przycięte poza dwoma pasmami opadającymi spiralnie przed uszami.
- Ach, pan Irwin Goldbergson, zapraszam... - rzucił Adelhar, wypisując jakiś kolejny dokument. - Czy nasze wpływy są już dostateczne na tym padole, karykaturze wolnego rynku ?
- Wasza, magnificencka wysokość... - zaczął, kłaniając się w pas i odchrząkując, po czym pogładził swoją brodę, poprawił okulary i wyjął pakiet pergaminów zza poły płaszcza - Żywy kapitał niemal od razu przejął cały rynek... właściwie niewiele w tym mieście do przejmowania. Kartele i większość czarnego rynku chwilowo uciszył w osobach ich przywódców wynajęty przez spółkę zabójca, niejaki Arno Dorian... dalej... została właściwie tylko tutejsza Krasnoludzka Spółka Wolnego Handlu, ale mamy z nią wspólne długi, jeśli chcą uniknąć zrujnowania będą musieli pójść na współpracę...
- Doskonale panie Goldbergson, - Adelhar skinął ręką - w takim razie, przekaż wszędzie takie koleżeńskie, kupieckie przesłanie: każdy rzemieślnik, handlarz i dystrybutor, każdy nawet zawszony sprzedawca gwoździ i sznurków ma wiedzieć, że jeśli którykolwiek z zawodników Areny, bądź ich towarzyszy nie figurujących na liście moich pionków zechce cokolwiek u nich zamówić, ma tego nie dostać pod żadnym pozorem, null, brak towaru, wyprzedany czy cokolwiek. Nawet jak będą chcieli dostać cholerną łyżkę do butów, osełki czy czarny lotos albo zwykły sznur to nie ma tego w mieście. I nie będzie... chyba, że dogadają się z przedstawicielami tutejszej gildii kupców.
- Pokornie zauważam iż tu nie funkcjonuje żadna... gildia... wasza książęca...
- Właśnie od teraz zaczęła. W osobie mojej, moich oficerów i twojej, wszystko jasne ?
- Jak blask słońca na wyżynach Karak Hirn, wasza magnificencjo. - dawi skłonił się powtórnie, zamiatając białe deski brodą.
- Wyśmienicie. - Książę Mórz stanął z załozonymi rękoma pod wysokimi oknami z widokiem na miasto. - Teraz zajmij się tym, ten barbarzyńca w czarnej zbroi urządza dziś kolejne igrzyska. Do tego zapewne wreszcie zobaczę jak walczy jeden z moich najemnych zawodników, niech lepiej udowodni, że nie przepłaciłem...
*****
Szczęk oręża niósł się żelaznym rytmem na nadmorskim dziedzińcu zamku, częściowo otwartym wysokim klifem na morze poniżej. W czasie gdy kilkunastu dworzan i dam przyglądało się im z balkonów otaczających plac z trzech stron piętro wyżej, Mallobaude jak zwykle zakuty w jedną ze swoich czarnych zbroi, ciężkim stępionym bastardem fechtował się z pięcioma innymi rycerzami w grubych zbrojach treningowych, uzbrojonymi w różnoraki oręż. Lord Aucassin, sztywno trzymając się cienia gabloty z bronią informował swego pana o nowych wieściach z miasta i świata.
- ...armia z zamku Rachard właśnie dotarła do punktu zbornego, wzmożona w liczbie wolnymi zbrojnymi, uciekającymi spod panowania diuka Lyonesse. Tymczasem skończyliśmy nasz wielki turniej, po czternastu dniach, dwustu osiemdziesięciu trzech pojedynkach, dwunastu trupach i dziesięciu ucztach jako zwycięzcę wyłoniono lorda Hectora de la Croix.
- Widać siedemset lat doświadczenia w turniejach dalej nie znajduje konkurencji w moim księstwie. Pogratuluj temu krwiopijcy nie zabijania żadnego z moich ludzi. - rzucił Mallobaude, szerokim zamachem zbijając partyzanę i miecz po czym zebrawszy na naplecznik cios topora, wykręcił się piruetem i płynnym cięciem powalił dwóch rozbrojonych herbowych. - Jak już skończysz, przyślij do mnie margrabiego Étienne'a de Choiseul, chcę wiedzieć czego jego szpiedzy dowiedzieli się o marienburczykach.
- Ekh... - wampir przestąpoł z nogi na nogę - To właśnie ostatnia kwestia... cokolwiek margrabia odkrył, to zabrał to ze sobą do grobu. Tym razem wiecznego.
- CO ?! - huknął Czarny Rycerz, ciosem furiaty rozbijając w drzazgi tarczę topornika i powalając go kopniakiem na bruk by zajął się swoją złamaną ręką.
- Jego willa była splądrowana od wewnątrz, część sług zabita, a on... rozgrzebany w kominku, poznaliśmy popioły po strzępkach rodowego tabarda.
- Kto by śmiał..? - Mallobaude cisnął miecz pod stopy, dając znać dwóm przerażonym gniewem seniora rycerzom iż sparing skończony.
- Właściwie to nie wiemy na pewno... lecz moi opłaceni żebracy widzieli jak dwóch ludzi, podejrzanie podobnych do naszych dwóch ludzkich zawodników kłóciło się z jakimś krasnoludzkim kloszardem wynoszącym wielkie worki z kanału tuż za willą margrabiego...
- Na miecz Maldreda! Ich jednych nie uchodzi mi zabić w tym mieście... chociaż... Są uczestnikami Areny Śmierci i na pewno nie zabijali go dla złota, skoro ryzykowaliby śmierć w walce z akurat tym arystokratą, co oddaliłoby ich od głównej nagrody Areny... Mam tu przynajmniej dziesięciu równie majętnych lordów, którzy nie sa tak niebezpieczni jak de Choiseul, mój człek od szpiegów. Ktoś ich wynajął, a ja dowiem się jutro kto.
- Jak zamierzasz tego dokonać, panie ? - żywo zainteresował się pan zamku Hane.
Czarny Rycerz spojrzał na szalejące, zimne morze poniżej.
- Zmuszę go do tego. Gdy tylko zobaczy jak jego najlepsi ludzie zabijają się nawzajem.
Aucassin wyszczerzył kły, pojmując fortel i ciesząc się jego okrucieństwem oraz poetycką sprawiedliwością.
- Już spieszę ogłosić nowe walki, książę.
Walka siódma: Soren vs Wasilij Michajłowicz Błochin
Walka ósma: Gilraen z rodu Gryfa, Mistrz Miecza Hoetha vs Reinhard von Preuss
[Dobra panowie, Klafuti usprawiedliwiony ale wszyscy nie możemy mieć naraz sesji (prawda?
), Byqu i Kubaf dostają darmo możliwość wybrania/stworzenia postaci ułatwiającej jej wskoczenie do obozu Czarnego Rycerza, bądź Księcia Mórz. Reszta musi się tam jakoś wkręcić albo radzić z problemami. Konsekwencje wyboru wyjdą ofc później.
Tymczasem przypominam Chomikozo o wybraniu Relikwii, a Kordelasowi o awansie postaci. ]
Adelhar odwrócił się w obrotowym fotelu z białej skóry, rzucając krótkie "wpuścić" i pospiesznie wbijając wzrok w galerię obrazów morskich bitew. Soren, bo tak się nazywał mąż w rozdartej pazurami skórzni z kapiącym krwią rękawem był ponury jak sama śmierć, gdy trzasnął w biórko van der Maarena dłonią, niemal wywracając karafkę brandy i schludnie poukładane stosy dokumentów oraz znaczniki na mapach, tak jakby miniaturowymi statkami i żołnierzykami wzruszył miniaturowy sztorm. Gdy najemnik opadł na fotel i cofnął rękę, dało się zauważyć garść prochu w której świecił długi kieł oraz złoty pierścień z inkrustowanym drobiazgowo jakimś herbem, pewnie pamiętający czasy Gillesa Zjednoczyciela.
- Nie mówiłeś kurwa, że to był wampir! - fuknął rębajło, piorunując wzrokiem zaciskającego usta Marienburczyka.
- A stanowiło to jakąś komplikację dla... tak zacnych wojowników ? Poza tym dałem wam maga. - odparł multimilioner, unosząc upierścieniony palec.
- Dupa, nie mag! - warknął Skralg, przeciskajac się do stołu, znad blatu którego Adelhar widział jedynie obandażowany niczym turban łeb krasnoluda. - Rzucił ze dwa zaklęcia i tyle go widziałem jak się zmył!
- Gdyby dowiedziano się, że jest tu magister hierofanta i na dodatek na moich usługach...
- Kasa na Hetfielda... to znaczy na stół. - skwitował twardo krasnolud, głosem skrzywdzonego materialnie krasnoluda, który w niczym nie przypominał głosu krasnoluda, który wczoraj wyniósł z willi ich celu wielkie wory kosztowności.
Adelhar uniósł w obronnym geście ręce, lecz uśmiechnął się pod wąsem, rad z powodzenia misji. Po chwili do kompanii dołączyła z sąsiedniej kajuty jasnowłosa, młoda córka Księcia Mórz, Thalia van der Maaren, jak zwykle dwornie uśmiechnięta i położyła na stole dwa pękate worki złota po czym dygnęła nieśmiało i opuściła kajutę. Zapatrzonego za kibicią dziewczyny Sorena otrzeźwił dopiero odgłos rwanego papieru i głos Adelhara, wręczającego mu jakiś papier ze swoją pieczęcią.
- A to mała premia, do zrealizowania w moich bankach.
- A... które to banki, jeśli można spytać ?
- Wszystkie stąd do Couronne, połowa w Altdorfie i ćwierć w Wolnym Mieście. - wyjaśnił wyszczerzony książę. - Te w Bretonni, rujnujące majątki naiwnych rycerzyków nazwałem dla niepoznaki Crédit Agricole... ale nie będę was zanudzał finansami, skoro macie wypłatę, moja córka odprowadzi was do trapu... herr Soren, jeszcze jedno. - marienburczyk ściszył głos, intensyfikując dyskrecję - Jeśli to nie problem, szepnij paru innym zawodnikom, że byłbym bardzo zainteresowany, sponsorowania tych chętnych na dyskretną współpracę...
Gdy najemnik również wyszedł z kajuty, w progi rajcy Wolnego Miasta wkroczył krasnolud wyglądający na reprezentanta wszystkich najzagorzalszych cech stanu kupieckiego. Na jego wielkim, żyłkowanym nosie spoczywały małe, okrągłe okulary, odziany był w kubrak z wilczych futer spiętych złotymi łańcuszkami, zaś na głowie miał małą, czarną czapkę, pod którą siwe włosy były krótko przycięte poza dwoma pasmami opadającymi spiralnie przed uszami.
- Ach, pan Irwin Goldbergson, zapraszam... - rzucił Adelhar, wypisując jakiś kolejny dokument. - Czy nasze wpływy są już dostateczne na tym padole, karykaturze wolnego rynku ?
- Wasza, magnificencka wysokość... - zaczął, kłaniając się w pas i odchrząkując, po czym pogładził swoją brodę, poprawił okulary i wyjął pakiet pergaminów zza poły płaszcza - Żywy kapitał niemal od razu przejął cały rynek... właściwie niewiele w tym mieście do przejmowania. Kartele i większość czarnego rynku chwilowo uciszył w osobach ich przywódców wynajęty przez spółkę zabójca, niejaki Arno Dorian... dalej... została właściwie tylko tutejsza Krasnoludzka Spółka Wolnego Handlu, ale mamy z nią wspólne długi, jeśli chcą uniknąć zrujnowania będą musieli pójść na współpracę...
- Doskonale panie Goldbergson, - Adelhar skinął ręką - w takim razie, przekaż wszędzie takie koleżeńskie, kupieckie przesłanie: każdy rzemieślnik, handlarz i dystrybutor, każdy nawet zawszony sprzedawca gwoździ i sznurków ma wiedzieć, że jeśli którykolwiek z zawodników Areny, bądź ich towarzyszy nie figurujących na liście moich pionków zechce cokolwiek u nich zamówić, ma tego nie dostać pod żadnym pozorem, null, brak towaru, wyprzedany czy cokolwiek. Nawet jak będą chcieli dostać cholerną łyżkę do butów, osełki czy czarny lotos albo zwykły sznur to nie ma tego w mieście. I nie będzie... chyba, że dogadają się z przedstawicielami tutejszej gildii kupców.
- Pokornie zauważam iż tu nie funkcjonuje żadna... gildia... wasza książęca...
- Właśnie od teraz zaczęła. W osobie mojej, moich oficerów i twojej, wszystko jasne ?
- Jak blask słońca na wyżynach Karak Hirn, wasza magnificencjo. - dawi skłonił się powtórnie, zamiatając białe deski brodą.
- Wyśmienicie. - Książę Mórz stanął z załozonymi rękoma pod wysokimi oknami z widokiem na miasto. - Teraz zajmij się tym, ten barbarzyńca w czarnej zbroi urządza dziś kolejne igrzyska. Do tego zapewne wreszcie zobaczę jak walczy jeden z moich najemnych zawodników, niech lepiej udowodni, że nie przepłaciłem...
*****
Szczęk oręża niósł się żelaznym rytmem na nadmorskim dziedzińcu zamku, częściowo otwartym wysokim klifem na morze poniżej. W czasie gdy kilkunastu dworzan i dam przyglądało się im z balkonów otaczających plac z trzech stron piętro wyżej, Mallobaude jak zwykle zakuty w jedną ze swoich czarnych zbroi, ciężkim stępionym bastardem fechtował się z pięcioma innymi rycerzami w grubych zbrojach treningowych, uzbrojonymi w różnoraki oręż. Lord Aucassin, sztywno trzymając się cienia gabloty z bronią informował swego pana o nowych wieściach z miasta i świata.
- ...armia z zamku Rachard właśnie dotarła do punktu zbornego, wzmożona w liczbie wolnymi zbrojnymi, uciekającymi spod panowania diuka Lyonesse. Tymczasem skończyliśmy nasz wielki turniej, po czternastu dniach, dwustu osiemdziesięciu trzech pojedynkach, dwunastu trupach i dziesięciu ucztach jako zwycięzcę wyłoniono lorda Hectora de la Croix.
- Widać siedemset lat doświadczenia w turniejach dalej nie znajduje konkurencji w moim księstwie. Pogratuluj temu krwiopijcy nie zabijania żadnego z moich ludzi. - rzucił Mallobaude, szerokim zamachem zbijając partyzanę i miecz po czym zebrawszy na naplecznik cios topora, wykręcił się piruetem i płynnym cięciem powalił dwóch rozbrojonych herbowych. - Jak już skończysz, przyślij do mnie margrabiego Étienne'a de Choiseul, chcę wiedzieć czego jego szpiedzy dowiedzieli się o marienburczykach.
- Ekh... - wampir przestąpoł z nogi na nogę - To właśnie ostatnia kwestia... cokolwiek margrabia odkrył, to zabrał to ze sobą do grobu. Tym razem wiecznego.
- CO ?! - huknął Czarny Rycerz, ciosem furiaty rozbijając w drzazgi tarczę topornika i powalając go kopniakiem na bruk by zajął się swoją złamaną ręką.
- Jego willa była splądrowana od wewnątrz, część sług zabita, a on... rozgrzebany w kominku, poznaliśmy popioły po strzępkach rodowego tabarda.
- Kto by śmiał..? - Mallobaude cisnął miecz pod stopy, dając znać dwóm przerażonym gniewem seniora rycerzom iż sparing skończony.
- Właściwie to nie wiemy na pewno... lecz moi opłaceni żebracy widzieli jak dwóch ludzi, podejrzanie podobnych do naszych dwóch ludzkich zawodników kłóciło się z jakimś krasnoludzkim kloszardem wynoszącym wielkie worki z kanału tuż za willą margrabiego...
- Na miecz Maldreda! Ich jednych nie uchodzi mi zabić w tym mieście... chociaż... Są uczestnikami Areny Śmierci i na pewno nie zabijali go dla złota, skoro ryzykowaliby śmierć w walce z akurat tym arystokratą, co oddaliłoby ich od głównej nagrody Areny... Mam tu przynajmniej dziesięciu równie majętnych lordów, którzy nie sa tak niebezpieczni jak de Choiseul, mój człek od szpiegów. Ktoś ich wynajął, a ja dowiem się jutro kto.
- Jak zamierzasz tego dokonać, panie ? - żywo zainteresował się pan zamku Hane.
Czarny Rycerz spojrzał na szalejące, zimne morze poniżej.
- Zmuszę go do tego. Gdy tylko zobaczy jak jego najlepsi ludzie zabijają się nawzajem.
Aucassin wyszczerzył kły, pojmując fortel i ciesząc się jego okrucieństwem oraz poetycką sprawiedliwością.
- Już spieszę ogłosić nowe walki, książę.
Walka siódma: Soren vs Wasilij Michajłowicz Błochin
Walka ósma: Gilraen z rodu Gryfa, Mistrz Miecza Hoetha vs Reinhard von Preuss
[Dobra panowie, Klafuti usprawiedliwiony ale wszyscy nie możemy mieć naraz sesji (prawda?

Tymczasem przypominam Chomikozo o wybraniu Relikwii, a Kordelasowi o awansie postaci. ]
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
Zdziwiłbyś sięwszyscy nie możemy mieć naraz sesji (prawda?)

Kolejny ranek, kolejny dzień. Ktoś dzisiaj miał umrzeć, oto bowiem heroldowie obwieszczali, że czas na kolejny pojedynek turnieju. Ramazal akurat kończył posiłek, gdy wieści do niego doszły. Postanowił tym razem nie spóźnić się na walkę, wstał więc żwawo od stołu, zabierając karafkę na drogę.
Zmierzając ku arenie, miał okazję podziwiać barwny orszak rycerzy, możnych i innych znamienitych person. Oczywiście w miarę niewygórowanych, ludzkich standardów. Pochód zwłaszcza jednej świty przykuwał uwagę, bowiem był on pośród ich wszystkich najznamienitszy.
Aldehar van der Maaren wiedział jak zrobić wrażenie. Można by rzec, że było to już w jego naturze. Tutejsi lordowie i możni wyglądali biedniej przy samych przybocznych księcia, nie mówiąc już o nim samym. Nie ta skala. W ocenie Ramazala Aldehar miał rozmach godny szlachcica Ulthuanu, lecz brakowało mu gracji, by dorównywać do elfich możnych. Mimo, że mógł dysponować większym majątkiem.
W tłumie odnalazł Gilraena, ku jego uciesze, bowiem od dawna nie miał okazji przeprowadzić z nikim inteligentnej konwersacji. Skinął na powitanie, co tamten mu odwzajemnił.
- Caedmill!- zawołał Ramazal, uśmiechając się lekko.
- Caedmill Ramazal. Que rhei?
- Pantha rhei- odparł nieco wesoło, nieco nostalgicznie Kobra- Słońce wschodzi i zachodzi, życie przemija, a wino...- tu uniósł niemal pustą karafkę z wyrazem żalu na twarzy- się kończy.
- Miło porozmawiać z kimś w ellven- dodał po chwili milczenia mistrz miecza.
- Przyjemność odwzajemniona, mellon. Spośród tak barwnego towarzystwa, tak niewielu z nas jest...
- To przykre, że musiałeś zabić Azraela- dodał smutno Gilraen.
- Przykre, lecz konieczne. Faenarion był... chory. Pocieszam się myślą, że ulżyłem jego cierpieniom, zwłaszcza tym dotyczącym umysłu.
- Obyśmy nie musieli tego więcej robić- rzekł mistrz miecza z żalem, lecz Ramazal usłyszał w jego słowach nutę ostrzeżenia.
- Nie wcześniej, niż w finale. Co będzie się wiązało z wybiciem całej gamy dziwadeł i dewiantów- dodał weselej Kobra- I nie tylko. Ekstrawagancja to broń jak miecz, czy włócznia. Widzisz to wszystko? To prawdziwa batalia pomiędzy tymi, którzy myślą, że są lepsi od innych. Bogactwo, sława, władza... Zdają się próbować prześcignąć w istnym pokazie. Ale tylko dwóch graczy się tutaj liczy.
- Czarny Rycerz i Książę Mórz.
- Dokładnie.
- Szachownica rozstawiona, figury na miejscach.
- Trudno będzie przy takim układzie zachować neutralność...
Ramazal uniósł brew, jakby rozważał słowa swego rodaka.
- Prawda. Lecz który z nich godny jest poparcia?
- Mniejsze zło?- zasugerował Gilraen.
- Doprawdy nie wiem, mellon. Liczyłem na twoją radę. Nie teraz jednak, zasiądźmy najpierw na trybunach. Nasze miejsca zdaje się są tam...
Zmierzając ku arenie, miał okazję podziwiać barwny orszak rycerzy, możnych i innych znamienitych person. Oczywiście w miarę niewygórowanych, ludzkich standardów. Pochód zwłaszcza jednej świty przykuwał uwagę, bowiem był on pośród ich wszystkich najznamienitszy.
Aldehar van der Maaren wiedział jak zrobić wrażenie. Można by rzec, że było to już w jego naturze. Tutejsi lordowie i możni wyglądali biedniej przy samych przybocznych księcia, nie mówiąc już o nim samym. Nie ta skala. W ocenie Ramazala Aldehar miał rozmach godny szlachcica Ulthuanu, lecz brakowało mu gracji, by dorównywać do elfich możnych. Mimo, że mógł dysponować większym majątkiem.
W tłumie odnalazł Gilraena, ku jego uciesze, bowiem od dawna nie miał okazji przeprowadzić z nikim inteligentnej konwersacji. Skinął na powitanie, co tamten mu odwzajemnił.
- Caedmill!- zawołał Ramazal, uśmiechając się lekko.
- Caedmill Ramazal. Que rhei?
- Pantha rhei- odparł nieco wesoło, nieco nostalgicznie Kobra- Słońce wschodzi i zachodzi, życie przemija, a wino...- tu uniósł niemal pustą karafkę z wyrazem żalu na twarzy- się kończy.
- Miło porozmawiać z kimś w ellven- dodał po chwili milczenia mistrz miecza.
- Przyjemność odwzajemniona, mellon. Spośród tak barwnego towarzystwa, tak niewielu z nas jest...
- To przykre, że musiałeś zabić Azraela- dodał smutno Gilraen.
- Przykre, lecz konieczne. Faenarion był... chory. Pocieszam się myślą, że ulżyłem jego cierpieniom, zwłaszcza tym dotyczącym umysłu.
- Obyśmy nie musieli tego więcej robić- rzekł mistrz miecza z żalem, lecz Ramazal usłyszał w jego słowach nutę ostrzeżenia.
- Nie wcześniej, niż w finale. Co będzie się wiązało z wybiciem całej gamy dziwadeł i dewiantów- dodał weselej Kobra- I nie tylko. Ekstrawagancja to broń jak miecz, czy włócznia. Widzisz to wszystko? To prawdziwa batalia pomiędzy tymi, którzy myślą, że są lepsi od innych. Bogactwo, sława, władza... Zdają się próbować prześcignąć w istnym pokazie. Ale tylko dwóch graczy się tutaj liczy.
- Czarny Rycerz i Książę Mórz.
- Dokładnie.
- Szachownica rozstawiona, figury na miejscach.
- Trudno będzie przy takim układzie zachować neutralność...
Ramazal uniósł brew, jakby rozważał słowa swego rodaka.
- Prawda. Lecz który z nich godny jest poparcia?
- Mniejsze zło?- zasugerował Gilraen.
- Doprawdy nie wiem, mellon. Liczyłem na twoją radę. Nie teraz jednak, zasiądźmy najpierw na trybunach. Nasze miejsca zdaje się są tam...
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Po pojedynku Azraela, Denethrill straciła zainteresowanie kolejnym, który odbył się Arenie. Sprawdziła tylko na gobelinie kto wygrał, ale nie miało to dla niej większego znaczenia. Tak samo jak wygranie turnieju, było dla niej ważne wypełnienie powierzonego zadania, z tego samego powodu. Przetrwanie. Wraz z przegraną Anioła Śmierci, straciła swoją szansę na łatwe zdobycie informacji. Pierwsza faza turnieju zbliżała się ku końcowi, a przy tym tempie rozgrywania kolejnych pojedynków, cała impreza mogła się niedługo skończyć. Trzeba było podjąć radykalne kroki, tylko problemem było jakie to mają być kroki. Z braku lepszego pomysłu postanowiła wyjść z pałacu. Nie przepadała za brudnymi ulicami tego zapadłego miasta, ale przynajmniej więcej się tu działo. Nawet ona była w stanie zauważyć zmianę, jaką wprowadziło przybycie tego bogacza z Imperium. Denethrill dopiero teraz stwierdziła, że nie ma pojęcia jak ten się nazywa. Skarciła się za to, że nie zainteresowała się jego osobą wcześniej zważywszy, że prawdopodobnie odgrywa dużą rolę w wydarzeniach dotyczących Areny. Po prostu zlekceważyła człowieka, jako niewartego jej uwagi, a tym bardziej Wiedźmiego Króla, którego interesy reprezentowała. Ale to musiało się zmienić. Dalej nie mając zbyt dobrego pomysłu, ruszyła w stronę portu. Niektórzy ludzie jeszcze pamiętali jej wyczyn na koniec pojedynku z rycerzem z Bretonii. Usuwali jej się z drogi, co bardzo ją zadowalało. Czyniło to podróż przez ten rynsztok, zdecydowanie krótszą. Tradycyjne portowe zapachy, tylko jakimś cudem nawet gorsze, dawały znać, że jest już blisko. Z każdym krokiem zmiany było widać coraz bardziej. Przybyły kupiec, czym kim tam był gość Czarnego Rycerza, zdążył już zaznaczyć swoją obecność, zwłaszcza w tym miejscu. I nie chodziło nawet o wielki okręt, wyróżniający się spośród Mousillońskich czółenek. Miało się wrażenie jakby ktoś tchnął nowe życie w ten rejon miasta. Niczym nie przypominało tego portu, który widziała przy okazji zadymy z inkwizycją. Ten człowiek z pewnością miał doświadczenie i niebagatelne umiejętności w operowaniu kapitałem. Wyglądało na to, że w Mousillon wyrastała nowa siła i to skłoniło czarodziejkę do myślenia. Czy Mallobaude zaprosił tutaj tego kupca? Jeśli tak to dlaczego skoro wyrastała mu z tego powodu konkurencja. Czy może sam się zaprosił, a Czarny Rycerz robił tylko dobra minę do złej gry, udając gorące powitanie. Na tą chwilę z pewnością były to dwa stronnictwa, zwalczające się nawzajem. Denethrill w takich przypadkach z reguły pozwoliłaby im walczyć między sobą, by ewentualnie wykorzystać późniejszą słabość konkurentów. Jednak tym razem oznaczałoby to kolejne czekanie, na które nie miała już czasu. Należało się przyłączyć do jednego z nich i liczyć na to, że właśnie ten będzie górą.
- Wreszcie zainteresowałaś się panem Aldeharem van der Maarenem? – Usłyszała z boku głos zrównującego się z nią Zarthyona. Zdążyła się już przyzwyczaić do jego pojawiania się w takich momentach jakich mu się zachciało. Gwardzista do tego stopnia załatwiał własne sprawy w mieście, że przestało jej w ogóle zależeć na jego losie.
- Owszem. Uznałam, że to ważna postać w kontekście przebiegu Areny.
- Powiedziałbym, że późno. Żeby tylko nie, za późno.
Czarodziejka prychnęła zdenerwowana, że Czarny Strażnik znowu wytyka jej błędy, chociaż tak naprawdę bardziej była zła, że w ogóle te błędy popełniła.
- To chyba nie twój interes.
- Masz rację nie mój. - Odpowiedział Zarthyon jednocześnie lekko się uśmiechając.
Nastała niezręczna cisza, ale czarodziejka widziała, że gwardzistę bawi jej upór i jej problemy. W końcu musiała się przełamać.
- Wiesz coś o nim?
- Zwany Księciem Mórz, przyjechał tu ze swoją córką, szybko przejął w swoje władanie wszystko co związane z handlem, kupiectwem i tak dalej dalej. Niewiele, ale za to przydatną informacją, być może prowadzącą do następnych jest to, że wynajął dwójkę z zawodników. Oni mogą wiedzieć więcej.
- Ci ludzie?
- Oceniając na tle reszty, najbardziej zwykli, bym powiedział. Nie to co nasi byli inkwizytorzy.
- Soren i Wasyl…Wasilij… - Próbowała sobie przypomnieć czarodziejka. – Właśnie mają walczyć między sobą. Przypadek?
- Nie sądzę.
- Wreszcie zainteresowałaś się panem Aldeharem van der Maarenem? – Usłyszała z boku głos zrównującego się z nią Zarthyona. Zdążyła się już przyzwyczaić do jego pojawiania się w takich momentach jakich mu się zachciało. Gwardzista do tego stopnia załatwiał własne sprawy w mieście, że przestało jej w ogóle zależeć na jego losie.
- Owszem. Uznałam, że to ważna postać w kontekście przebiegu Areny.
- Powiedziałbym, że późno. Żeby tylko nie, za późno.
Czarodziejka prychnęła zdenerwowana, że Czarny Strażnik znowu wytyka jej błędy, chociaż tak naprawdę bardziej była zła, że w ogóle te błędy popełniła.
- To chyba nie twój interes.
- Masz rację nie mój. - Odpowiedział Zarthyon jednocześnie lekko się uśmiechając.
Nastała niezręczna cisza, ale czarodziejka widziała, że gwardzistę bawi jej upór i jej problemy. W końcu musiała się przełamać.
- Wiesz coś o nim?
- Zwany Księciem Mórz, przyjechał tu ze swoją córką, szybko przejął w swoje władanie wszystko co związane z handlem, kupiectwem i tak dalej dalej. Niewiele, ale za to przydatną informacją, być może prowadzącą do następnych jest to, że wynajął dwójkę z zawodników. Oni mogą wiedzieć więcej.
- Ci ludzie?
- Oceniając na tle reszty, najbardziej zwykli, bym powiedział. Nie to co nasi byli inkwizytorzy.
- Soren i Wasyl…Wasilij… - Próbowała sobie przypomnieć czarodziejka. – Właśnie mają walczyć między sobą. Przypadek?
- Nie sądzę.
Skralg nabrał wody w wielkie niczym bochny chleba dłonie i dokładnie obmył całą twarz. Drobne kropelki spływały po jego ciemnej brodzie i nagim torsie, zakręcając na licznych bliznach i zadrapaniach. Syknął z bólu, kiedy te najnowsze nagle zapiekły pod grubymi opatrunkami. Kilka cięć mieczem, jeden postrzał z łuku i dosyć spory siniak od uderzenia buzdyganem. W sumie mogło być gorzej. Wszak jeszcze niedawno mierzyli się z wampirem i jego sługusami, więc sam fakt, że wszyscy uszli z życiem, stanowił o ich ponadprzeciętnych umiejętnościach. Co prawda mieli jeszcze Helstana do pomocy, ale ten ograniczył się tylko to rozbicia w perzynę oddziału straży przybocznej Étienne'a de Choiseul jedną celną kulą ognia. Potem na krótko starł się z samym krwiopijcą, jednakże udało mu się jedynie nieznacznie go osłabić. Potem zmył się i tyle go widzieli.
Skralg westchnął i spojrzał na jego mundur leżący w kącie. Na skutek dość gwałtownej wymiany ciosów z wampirem, wspaniałe niegdyś odzienie zostało zredukowane do kupki brudnych szmat, niezdatnych nawet do wycierania podłogi. Zaiste, nieumarły margrabia okazał się więcej niż wymagającym przeciwnikiem. W zasadzie tylko ich najemniczna determinacja wspomagana bliską perspektywą pokaźnej wypłaty sprawiła, że nie zwiali z tamtego dworu przy pierwszej lepszej okazji. Wampir tłukł wściekle mieczem, ciał pazurami i miotał przekleństwami a ich trójka (Daniel strzelał z pistoletów a Wasilij wykańczał resztki zbrojnych) ledwo dawała sobie z nim radę. Dopiero gdy Virgill przebił go na wylot zdobyczną piką i wepchnął do kominka, Soren ze Skralgiem zatłukli go na śmierć i przerobili na popiół. Potem nastąpiła przyjemniejsza cześć akcji, czyli splądrowanie dworku i brawurowa ucieczka ulicami Mousillon.
Skrlag splunął na podłogę gęstą flegmą i wyszedł ze swojej komnaty do pokoju wspólnego.
Virgill drzemał na fotelu przy kominku, także rozebrany do pasa i obandażowany jak mumia. Dopiero teraz krasnolud zauważył, jak potężnie był umięśniony, prawie jakby całe życie przepracował w kamieniołomach. Po raz kolejny zastanowił się nad tajemniczą przeszłością brodatego najemnika o której ani on sam (z wiadomych powodów) ani Soren nie chcieli mu opowiedzieć.
- Hej, Daniel ! - Zagaił do młodego inżyniera czytającego książkę przy stole pod ścianą - Widziałeś gdzieś Sorena ?
- Chyba poszedł na ten balkon, wiesz, ten na końcu korytarza. Powiedział, że musi nad czymś pomyśleć w samotności.
- Myślenie nigdy nie było jego mocną stroną. Chyba mu pomogę, he he - Rzucił czerstwym żartem, po czym wyszedł na korytarz.
Na samym jego końcu normalnie znajdowałby się ślepy zaułek, bowiem w tym miejscu nie było żadnych komnat ani innych pomieszczeń. Budowniczy zamczyska jednak postanowili zagospodarować tą przestrzeń w inny sposób i wykuwszy dziurę w ścianie, zbudowali tam niewielki balkonik wychodzący na czarne morze.
Zastał tam Sorena, opartego o kamienną balustradę i wpatrującego się w ciemną noc. Od także ucierpiał w walce z wampirem, chociaż będąc prawdopodobnie najlepszym wojownikiem w całej drużynie, oberwał najmniej. Poza tym, będąc zawodnikiem Areny, otrzymał najlepszą i najpełniejszą pomoc medyczną.
- Co tam, stary ? - Zagaił Dawi, podchodząc do przyjaciela.
- Myślę - Odpowiedział mu po chwili - O tej ostatniej robocie.
- No, Książę Jezior mógł nam wspomnieć o tym malutkim utrudnieniu jakim był chędożony wampiryzm, ale...
- Nawet nie o to mi chodzi. Miałem na myśli że... Cholera. Znasz mnie, Skralg, wiesz że nie zwykłem zastanawiać się nad naturą naszych zleceń.
- Wiem. Najemnik z wątpliwościami to kiepski najemnik.
- Właśnie. Zawsze uważnie wybierałem zleceniodawców i zadania, ale potem nie kwestionowałem rozkazów i robiłem to, za co mi płacili. Teraz też przecież długo zwlekałem z podjęciem decyzji o pracowaniu dla Adelhara.
- To dobra, ale koniec końców podpisałeś kontrakt a koleś obsypał nas złotem. Czego tutaj żałować ?
- Niczego nie żałuje. Po prostu coś mnie niepokoi.
- Czyżby ? Niby co ?
- Ten margrabia, którego wczoraj kazał nam wyeliminować książę... Ten wampirzy sukinsyn Étienne de Choiseul... Nie przeszło ci przez myśl po co to zrobiliśmy ?
- Szczerze mówiąc to nie - Krasnolud zmarszczył brwi - Byłem zbyt zajęty przygotowaniami a potem walką o życie.
- Ja tak samo. Dopiero teraz, kiedy nareszcie mamy chwilę spokoju, mam czas by się nad tym zastanowić. Pomyśl: dlaczego Książę Mórz kazał zabić jednego z poddanych swojego rzekomego sojusznika Czarnego Rycerza w jego własnym domu ?
Dawi wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Może po prostu jest zdradzieckim skurwielem, jak co druga człeczyna z manią wielkości. Co nam do tego ? Czemu miały by nas obchodzić jakieś intrygi pomiędzy potężniejszymi od nas ?
- Jestem uczestnikiem Areny Śmierci i wszytko, co tu się dzieje, dotyczy mnie bezpośrednio. Jakby nie spojrzeć, wczorajszym czynem sabotowałem turniej, w którym sam walczę. Prędzej czy później poniosę konsekwencje...
Skralg, nieco zbity z tropu dziwnym tonem towarzysza, przyjrzał mu się uważnie.
- O czym ty chrzanisz, Soren ? Jakie konsekwencje ? Wtedy, na dworze wampira, to była profesjonalna robota. Może niezbyt szybka, czysta i cicha ale jednak profesjonalna. Nikt nie uszedł z życiem, załatwiliśmy wszystkich świadków. Nie założyliśmy mundurów, mieliśmy na sobie kaptury, Wasilij nawet specjalnie wytrzeźwiał odrobinę na tą okazję. Nikt nie wie że to my.
- Czyżby ? - Soren uśmiechnął się słabo - Według ciebie Czarny Rycerz nie ma o niczym pojęcia ?
- Do czego zmierzasz, stary ? Zaczynasz mnie przerażać...
Soren przestał opierać się o poręcz i stanął wyprostowany przed krasnoludem. Jego długie, czarne włosy opadały bezładnie na poharatane przez wampirze pazury plecy. Wyglądał na dużo starszego i zmęczonego niż w rzeczywistości był.
- Zejdź na dół i zobacz listę walk. Zobaczysz, do czego zmierzam - Rzekł i wyszedł na korytarz.
Skralg westchnął i spojrzał na jego mundur leżący w kącie. Na skutek dość gwałtownej wymiany ciosów z wampirem, wspaniałe niegdyś odzienie zostało zredukowane do kupki brudnych szmat, niezdatnych nawet do wycierania podłogi. Zaiste, nieumarły margrabia okazał się więcej niż wymagającym przeciwnikiem. W zasadzie tylko ich najemniczna determinacja wspomagana bliską perspektywą pokaźnej wypłaty sprawiła, że nie zwiali z tamtego dworu przy pierwszej lepszej okazji. Wampir tłukł wściekle mieczem, ciał pazurami i miotał przekleństwami a ich trójka (Daniel strzelał z pistoletów a Wasilij wykańczał resztki zbrojnych) ledwo dawała sobie z nim radę. Dopiero gdy Virgill przebił go na wylot zdobyczną piką i wepchnął do kominka, Soren ze Skralgiem zatłukli go na śmierć i przerobili na popiół. Potem nastąpiła przyjemniejsza cześć akcji, czyli splądrowanie dworku i brawurowa ucieczka ulicami Mousillon.
Skrlag splunął na podłogę gęstą flegmą i wyszedł ze swojej komnaty do pokoju wspólnego.
Virgill drzemał na fotelu przy kominku, także rozebrany do pasa i obandażowany jak mumia. Dopiero teraz krasnolud zauważył, jak potężnie był umięśniony, prawie jakby całe życie przepracował w kamieniołomach. Po raz kolejny zastanowił się nad tajemniczą przeszłością brodatego najemnika o której ani on sam (z wiadomych powodów) ani Soren nie chcieli mu opowiedzieć.
- Hej, Daniel ! - Zagaił do młodego inżyniera czytającego książkę przy stole pod ścianą - Widziałeś gdzieś Sorena ?
- Chyba poszedł na ten balkon, wiesz, ten na końcu korytarza. Powiedział, że musi nad czymś pomyśleć w samotności.
- Myślenie nigdy nie było jego mocną stroną. Chyba mu pomogę, he he - Rzucił czerstwym żartem, po czym wyszedł na korytarz.
Na samym jego końcu normalnie znajdowałby się ślepy zaułek, bowiem w tym miejscu nie było żadnych komnat ani innych pomieszczeń. Budowniczy zamczyska jednak postanowili zagospodarować tą przestrzeń w inny sposób i wykuwszy dziurę w ścianie, zbudowali tam niewielki balkonik wychodzący na czarne morze.
Zastał tam Sorena, opartego o kamienną balustradę i wpatrującego się w ciemną noc. Od także ucierpiał w walce z wampirem, chociaż będąc prawdopodobnie najlepszym wojownikiem w całej drużynie, oberwał najmniej. Poza tym, będąc zawodnikiem Areny, otrzymał najlepszą i najpełniejszą pomoc medyczną.
- Co tam, stary ? - Zagaił Dawi, podchodząc do przyjaciela.
- Myślę - Odpowiedział mu po chwili - O tej ostatniej robocie.
- No, Książę Jezior mógł nam wspomnieć o tym malutkim utrudnieniu jakim był chędożony wampiryzm, ale...
- Nawet nie o to mi chodzi. Miałem na myśli że... Cholera. Znasz mnie, Skralg, wiesz że nie zwykłem zastanawiać się nad naturą naszych zleceń.
- Wiem. Najemnik z wątpliwościami to kiepski najemnik.
- Właśnie. Zawsze uważnie wybierałem zleceniodawców i zadania, ale potem nie kwestionowałem rozkazów i robiłem to, za co mi płacili. Teraz też przecież długo zwlekałem z podjęciem decyzji o pracowaniu dla Adelhara.
- To dobra, ale koniec końców podpisałeś kontrakt a koleś obsypał nas złotem. Czego tutaj żałować ?
- Niczego nie żałuje. Po prostu coś mnie niepokoi.
- Czyżby ? Niby co ?
- Ten margrabia, którego wczoraj kazał nam wyeliminować książę... Ten wampirzy sukinsyn Étienne de Choiseul... Nie przeszło ci przez myśl po co to zrobiliśmy ?
- Szczerze mówiąc to nie - Krasnolud zmarszczył brwi - Byłem zbyt zajęty przygotowaniami a potem walką o życie.
- Ja tak samo. Dopiero teraz, kiedy nareszcie mamy chwilę spokoju, mam czas by się nad tym zastanowić. Pomyśl: dlaczego Książę Mórz kazał zabić jednego z poddanych swojego rzekomego sojusznika Czarnego Rycerza w jego własnym domu ?
Dawi wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Może po prostu jest zdradzieckim skurwielem, jak co druga człeczyna z manią wielkości. Co nam do tego ? Czemu miały by nas obchodzić jakieś intrygi pomiędzy potężniejszymi od nas ?
- Jestem uczestnikiem Areny Śmierci i wszytko, co tu się dzieje, dotyczy mnie bezpośrednio. Jakby nie spojrzeć, wczorajszym czynem sabotowałem turniej, w którym sam walczę. Prędzej czy później poniosę konsekwencje...
Skralg, nieco zbity z tropu dziwnym tonem towarzysza, przyjrzał mu się uważnie.
- O czym ty chrzanisz, Soren ? Jakie konsekwencje ? Wtedy, na dworze wampira, to była profesjonalna robota. Może niezbyt szybka, czysta i cicha ale jednak profesjonalna. Nikt nie uszedł z życiem, załatwiliśmy wszystkich świadków. Nie założyliśmy mundurów, mieliśmy na sobie kaptury, Wasilij nawet specjalnie wytrzeźwiał odrobinę na tą okazję. Nikt nie wie że to my.
- Czyżby ? - Soren uśmiechnął się słabo - Według ciebie Czarny Rycerz nie ma o niczym pojęcia ?
- Do czego zmierzasz, stary ? Zaczynasz mnie przerażać...
Soren przestał opierać się o poręcz i stanął wyprostowany przed krasnoludem. Jego długie, czarne włosy opadały bezładnie na poharatane przez wampirze pazury plecy. Wyglądał na dużo starszego i zmęczonego niż w rzeczywistości był.
- Zejdź na dół i zobacz listę walk. Zobaczysz, do czego zmierzam - Rzekł i wyszedł na korytarz.
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
Wasilij powoli dochodził do siebie. Liczba otrzymanych obrażeń przekraczała poziom karczemnej rozróby a nawet starcia z strażą miejską. Mówiąc krótko było groźnie. Pełna pomoc medyczna w dodatku z odpowiednimi specyfikantami sprawiły, że bruzdy w ciele sklepiały się nad wyraz szybko. Jednak trzy kolejne blizny szpecące ciało trafiły do kolekcji.
Kurewska robota, ale dobrze płacił. Warto było pomyślał, po czym wznowił spacer po korytarzach zamku. Idąc, mijając sale, pokoje i inne dziwadła lokalnej architektury dostrzegł po przeciwległej stronie holu swych znajomych.
- Szto zać tawariszcze słychować ?
- Ano nic dobrego. Widziałeś liste walk? -Zapytał Sorel
- Anom widział. Ungor ich jebał psia ich mać. Jakby nie było kogo tłuc.
- Cóż, taka praca. Nie będziesz... - Zaczął Sorel
- Pij nie pierdol- Przerwał mu Kislevita wciskając przed chwilą polaną kolejkę bimberku. - Jakiś toast?
- Na pohybel skurwysynom!- Wtrącił się krasnolud, po czym ich ciało przeszyło przyjemne ciepło...
Kurewska robota, ale dobrze płacił. Warto było pomyślał, po czym wznowił spacer po korytarzach zamku. Idąc, mijając sale, pokoje i inne dziwadła lokalnej architektury dostrzegł po przeciwległej stronie holu swych znajomych.
- Szto zać tawariszcze słychować ?
- Ano nic dobrego. Widziałeś liste walk? -Zapytał Sorel
- Anom widział. Ungor ich jebał psia ich mać. Jakby nie było kogo tłuc.
- Cóż, taka praca. Nie będziesz... - Zaczął Sorel
- Pij nie pierdol- Przerwał mu Kislevita wciskając przed chwilą polaną kolejkę bimberku. - Jakiś toast?
- Na pohybel skurwysynom!- Wtrącił się krasnolud, po czym ich ciało przeszyło przyjemne ciepło...
Wcześniej
Galiwyx otulił się mocniej grubym, wełnianym płaszczem. Podpierając się laską ruszył, zmagając się z huczącą mu w twarz śnieżycą. Mróz uderzył w Mausillon i nie zamierzał odpuścić. Galiwyx nie cierpiał takiej pogody. Śnieg był dla niego osobistym wrogiem, a zimno znienawidzonym nemezis. W dodatku akurat dzisiaj w największą zawieruchę musiał opuścić swoją ciepłą i przyjemną komnatę. Niestety ta sprawa wymagała jego natychmiastowej uwagi.
Martwiło go tylko, że czasami śnieg wydawał się błękitny.
Dotarli: podłużny magazyn był przykryty warstwą śniegu podobnie jak wszystkie budynki w mieście. Postrzępiony przez wichurę herb przedstawiający dwa karmazynowe, walczące ze sobą węże na brunatnym tle, wisiał nad wejściem. Grogk trzasnął barkiem w drzwi, wyłamując je. Ork wszedł do środka, bez trudu powalając dwóch pachołków. Za nim podążyli Galiwyx i Tark. Szef bandy oparł laskę o ścianę, wyciągając spod płaszcza kuszę. Tark stanął przed nim, zasłaniając wielką, prostokątną tarczą z czarnej stali, zdobytą na wojowniku chaosu.
- Przybyliśmy na spotkanie. - zakrzyknął Galiwyx i uśmiechnął się nieprzyjemnie.
W ciemności ogarniającej wnętrze magazynu doszło do szarpaniny, która skończyła się wypchnięciem w zasięg światła młodego rycerza o takim samym herbie jak nad wejściem.
- No, więc. - Przełknął ślinę. - Nie zabijajcie. Proszę. To nie ja wysłałem wiadomość do Flaviego. - Wskazał na pogrążony w mroku balkon nad nim.
Galiwyx wyciągnął swój nowy bełt wybuchający, z grotem zastąpionym dynamitem, naciągnął go na cięciwę i wystrzelił. Bełt uderzył zbyt w lewą stronę od balkonu by trafić kogokolwiek kto by tam stał, ale nie to było celem goblina. Wybuch rozświetlił pomieszczenie, ukazując pustkę na piętrze. Młody rycerz – Galiwyx podejrzewał, że musi to być sir Braan de Snacke najmłodszy z rodu, parający się w Mausillon przemytem, już wcześniej rzucił się do ucieczki. Szef westchnął. To miasto zdecydowanie wychowywało nowe, spaczone pokolenie rycerstwa. W dodatku wyjątkowo głupie.
Ludzie, którzy wypchnęli Braana na środek dawno zniknęli przeczuwając jak to się skończy – wyjątkowo nieprzyjemnie. Galiwyx zaczął rozmyślać co zrobi chłopakowi, kiedy go dopadnie i przesłucha. To przez tego padalca musiał wyjść na śnieg, odmrażając sobie palce. Najpierw wywlecze go w jakąś zaspę, wytnie w brzuchu wielką dziurę, a może... Potem zajmie się Flavio, który powinien zweryfikować swój stopień ważności spraw. Najlepiej krwawo i na pokaz.
Braan wrzasnął ze strachu, kiedy okazało się, że tylne drzwi są zatarasowane od zewnątrz. Przynajmniej Estalijczyk wypełnił swoje zadanie. Zielonoskórzy zbliżyli się do młodego rycerza, odcinając mu drogę ucieczki.
- Proszę nie. - mamrotał wciąż pod nosem. - To nie ja. To nie ja.
Grogk chwycił swoim masywnym uciskiem ramię szlachcica. Wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego. Młodzieniec z szybkością, o którą Galiwyx go nie podejrzewał, wyciągnął miecz wbijając go w udo orka. Grogk nie zwrócił na to większej uwagi, zamachując się rembakiem Braan dając pokaz żelaznej dyscypliny, nadstawił na kawałek żelastwa trzymane ramię. Odrąbana ręka została w dłoni zdziwionego orka, a rycerz wywinął się spod kolejnego uderzenie, stając naprzeciw Galiwyxa. Braan spojrzał na obwicie krwawiący kikut z niesmakiem.
- Dlatego nienawidzę ludzkich ciał.
Galiwyx wycelował mu kuszę prosto w twarz.
- Ciekawe czy to samo powiesz kiedy bełt przebije ci mózg. Kim ty jesteś? - Rycerz wzruszył ramieniem.
- Mam wiele imion. Aktualnie jestem Braanem de Snacke, choć jak się pewnie domyśliłeś prawdziwy Braan nie żyje. - Kolana same załamały się pod młodzieńcem. - Czas opuścić to ułomne ciało.
Twarz chłopaka przemieniła się w wielką plątaninę macek i innych kończyn na widok, której Galiwyx miał ochotę zwymiotować. Nie przypominała tak naprawdę nic konkretnego, jeden wielki burdel. Pozostała część ciała również zaczęła się rozdzielać. Goblinowi wydawało się jakby widział przez moment kolorowe smugi światła wystrzeliwujące z postaci.
Szybko przed zielonoskórymi pozostało „coś” i bezwładne ciało Braana de Snacke. Stwór, który się z niego wydostał, odpełzł poza zasięg światła zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Galiwyx wycelował kuszą w ciemność.
- Czym ty jesteś?
- Nasz pan przysłał mnie na pomoc. - Słowa wypowiedziano lekko, przypominały liście szumiące na wietrze. - Nie strzelaj goblinie.
Galiwyx odwrócił się i przycisnął palec do spustu. Postać ledwo zdołała się uchylić.
- Czym, kim jesteś? - Zielonoskóry przedsiębiorca wypowiedział to wyjątkowo stanowczo, dając do zrozumienia, że drugi raz jest ostatni.
- Teraz jestem Delethiel aep Eniellen do usług. - Skłonił się groteskowo.
Istotnie przed Galiwyxem stał nie kto inny jak elf odpowiedzialny za atak na karawanę podczas ich wędrówki do Mausillon. Dokładnie ten sam strój, który szef zauważył w gęstwinie: pancerz z łusek węża, szarfa i peleryna zszyta ze zdobyczy. Tylko łuk wydawał się nowy, choć był wyjątkowo podobny, ale Galiwyx miał do tego oko. Z drugiej strony ten Strażnik Szlaków był inny od tamtego. Ten był, poza szeregiem blizn cały, podczas gdy tamten został zmasakrowany wewnątrz Drzewa Serca. Elf westchnął widząc, że mordercze spojrzenie goblina się nie zmieniło.
- Mojego prawdziwego imienia nie wymówisz, a poza pustką potrzebuje ciała, żeby mieć odpowiednie możliwości. Ten elf był najodpowiedniejszym okazem od wybrzeży Bretonii.
- Po co to przedstawienie. - spytał choć już się domyślał.
- Jakbyś zobaczył tu Delethiela to dostałbym bełtem w oko, a ja to ciało jest w miarę idealne. Musiałeś zobaczyć moje możliwości. - Kiedy Galiwyx nie odpowiedział elf ruszył ku wyjściu z magazynu, goblin z niechęcią podążył za nim, czekając co jeszcze ma do powiedzenia. - Przybyłem na JEGO polecenie. Wskażę ci drogę, czy tego chcesz, czy nie. Lepiej żebyś nie chciał. ON lubi opór, ale wiesz jak się to skończy.
- Niech odwali się ode mnie. - Delethiel zaśmiał się, a jego głos zmienił się. Nie przypominał już dźwięku z tego świata.
- KiEdY pRzYjDzIe CzAs, PrZyBęDę.
Istota zniknęła w lodowej zamieci. Galiwyx wściekły rzucił jeszcze jeden dynamit do wnętrza magazynu.
* * *
Obecnie
- Potrzebuję nowej dostawy prochu i materiałów wybuchowych.
Stojący przed nim łysy zbir, nawet nie zmienił wyrazu twarzy. Jednak ludzie stojący za nim nie byli tak opanowali, a raczej głupi. Pot spływał z nich strumieniami. Co chwilę nerwowo przełykali ślinę. Galiwyx wiedział, że coś jest nie tak. Wiedział to od momentu kiedy zamiast, z którymś z przywódców kartelu, zaczął rozmowę z tym półgłówkiem.
- Ni ma, panie. - odpowiedział bandzior.
- Nie mam na to czasu. To materiały ogólnodostępne, nawet w Bretonii. Muszę porozmawiać z kimś wyżej w hierarchii. - Galiwyx zwrócił się do tych z tyłu.
- To niemożliwe, panie. - powiedział łysy. Reszta udała, że to nie do nich.
Goblin naprawdę się wściekł. Ta heca nie mogła trwać wiecznie.
- Grogk pokaż im, jak kończy się ignorowanie mnie.
Ork przestał dłubać w nosie i zrobił krok do przodu. Bandyci, poza łysym, cofnęli się krok w tył. „Niech nie myślą, że będę ich gonić” pomyślał Galiwyx. Grogk chyba wyczuł intencje szefa, bo stanął przed jego rozmówcą. W chwili śmierci, łysy miał ciągle ten sam debilny wyraz twarzy.
- Przekażcie swoim szefom, że mają dzień na skontaktowanie się ze mną. Osobiście. - Grogk jakby na potwierdzenie, podniósł uciętą głowę, wyżej.
Galiwyx rozparł się wygodnie na trybunach. Trzy spalone magazyny oraz cztery zdemolowane karczmy znaczącą poprawiły mu humor. Na deser dostał, w dodatku przydatne informacje. To Adelhar van der Maaren odpowiadał za wszystko. Cholerny księciunio mórz przejął całą lokalną gospodarkę.
Wykonując tym samym pierwszy ruch.
Pionki rozstawione. Plansza czeka. Rozgrywka już się zaczęła, a Galiwyx nie był pewien po której stronie stanie. Nie sądził jednak, że będzie mieć jakiś wybór. Wola Tego który Zmienia Drogi spełni się niezależnie co uczyni. Chyba. Galiwyx westchnął. Nienawidził tego znamienia. Czuł się przez nie nic nie wartym pionkiem, który właśnie udzie na zatracenie. Został już wybrany przez swoją stronę, która miała określony, niestety nieznany zielonoskóremu, cel.
Tark wpadł na trybuny podając szefowi prażoną kukurydzę i bukłak wina. Walka wiała się niedługo rozpocząć. Pojedynek między ludzkimi najemnikami mógł być ciekawy. Szanse były wyrównane, ciężko wytypować zwycięzce. Jeszcze ciekawsze było to, że obaj zadawali się z Księciem Mórz. Czyżby pierwsi z zawodników jasno określili stronę? Jeśli tak to Czarny Rycerz właśnie odpowiedział na ruch van der Maarena.
Galiwyx otulił się mocniej grubym, wełnianym płaszczem. Podpierając się laską ruszył, zmagając się z huczącą mu w twarz śnieżycą. Mróz uderzył w Mausillon i nie zamierzał odpuścić. Galiwyx nie cierpiał takiej pogody. Śnieg był dla niego osobistym wrogiem, a zimno znienawidzonym nemezis. W dodatku akurat dzisiaj w największą zawieruchę musiał opuścić swoją ciepłą i przyjemną komnatę. Niestety ta sprawa wymagała jego natychmiastowej uwagi.
Martwiło go tylko, że czasami śnieg wydawał się błękitny.
Dotarli: podłużny magazyn był przykryty warstwą śniegu podobnie jak wszystkie budynki w mieście. Postrzępiony przez wichurę herb przedstawiający dwa karmazynowe, walczące ze sobą węże na brunatnym tle, wisiał nad wejściem. Grogk trzasnął barkiem w drzwi, wyłamując je. Ork wszedł do środka, bez trudu powalając dwóch pachołków. Za nim podążyli Galiwyx i Tark. Szef bandy oparł laskę o ścianę, wyciągając spod płaszcza kuszę. Tark stanął przed nim, zasłaniając wielką, prostokątną tarczą z czarnej stali, zdobytą na wojowniku chaosu.
- Przybyliśmy na spotkanie. - zakrzyknął Galiwyx i uśmiechnął się nieprzyjemnie.
W ciemności ogarniającej wnętrze magazynu doszło do szarpaniny, która skończyła się wypchnięciem w zasięg światła młodego rycerza o takim samym herbie jak nad wejściem.
- No, więc. - Przełknął ślinę. - Nie zabijajcie. Proszę. To nie ja wysłałem wiadomość do Flaviego. - Wskazał na pogrążony w mroku balkon nad nim.
Galiwyx wyciągnął swój nowy bełt wybuchający, z grotem zastąpionym dynamitem, naciągnął go na cięciwę i wystrzelił. Bełt uderzył zbyt w lewą stronę od balkonu by trafić kogokolwiek kto by tam stał, ale nie to było celem goblina. Wybuch rozświetlił pomieszczenie, ukazując pustkę na piętrze. Młody rycerz – Galiwyx podejrzewał, że musi to być sir Braan de Snacke najmłodszy z rodu, parający się w Mausillon przemytem, już wcześniej rzucił się do ucieczki. Szef westchnął. To miasto zdecydowanie wychowywało nowe, spaczone pokolenie rycerstwa. W dodatku wyjątkowo głupie.
Ludzie, którzy wypchnęli Braana na środek dawno zniknęli przeczuwając jak to się skończy – wyjątkowo nieprzyjemnie. Galiwyx zaczął rozmyślać co zrobi chłopakowi, kiedy go dopadnie i przesłucha. To przez tego padalca musiał wyjść na śnieg, odmrażając sobie palce. Najpierw wywlecze go w jakąś zaspę, wytnie w brzuchu wielką dziurę, a może... Potem zajmie się Flavio, który powinien zweryfikować swój stopień ważności spraw. Najlepiej krwawo i na pokaz.
Braan wrzasnął ze strachu, kiedy okazało się, że tylne drzwi są zatarasowane od zewnątrz. Przynajmniej Estalijczyk wypełnił swoje zadanie. Zielonoskórzy zbliżyli się do młodego rycerza, odcinając mu drogę ucieczki.
- Proszę nie. - mamrotał wciąż pod nosem. - To nie ja. To nie ja.
Grogk chwycił swoim masywnym uciskiem ramię szlachcica. Wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego. Młodzieniec z szybkością, o którą Galiwyx go nie podejrzewał, wyciągnął miecz wbijając go w udo orka. Grogk nie zwrócił na to większej uwagi, zamachując się rembakiem Braan dając pokaz żelaznej dyscypliny, nadstawił na kawałek żelastwa trzymane ramię. Odrąbana ręka została w dłoni zdziwionego orka, a rycerz wywinął się spod kolejnego uderzenie, stając naprzeciw Galiwyxa. Braan spojrzał na obwicie krwawiący kikut z niesmakiem.
- Dlatego nienawidzę ludzkich ciał.
Galiwyx wycelował mu kuszę prosto w twarz.
- Ciekawe czy to samo powiesz kiedy bełt przebije ci mózg. Kim ty jesteś? - Rycerz wzruszył ramieniem.
- Mam wiele imion. Aktualnie jestem Braanem de Snacke, choć jak się pewnie domyśliłeś prawdziwy Braan nie żyje. - Kolana same załamały się pod młodzieńcem. - Czas opuścić to ułomne ciało.
Twarz chłopaka przemieniła się w wielką plątaninę macek i innych kończyn na widok, której Galiwyx miał ochotę zwymiotować. Nie przypominała tak naprawdę nic konkretnego, jeden wielki burdel. Pozostała część ciała również zaczęła się rozdzielać. Goblinowi wydawało się jakby widział przez moment kolorowe smugi światła wystrzeliwujące z postaci.
Szybko przed zielonoskórymi pozostało „coś” i bezwładne ciało Braana de Snacke. Stwór, który się z niego wydostał, odpełzł poza zasięg światła zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Galiwyx wycelował kuszą w ciemność.
- Czym ty jesteś?
- Nasz pan przysłał mnie na pomoc. - Słowa wypowiedziano lekko, przypominały liście szumiące na wietrze. - Nie strzelaj goblinie.
Galiwyx odwrócił się i przycisnął palec do spustu. Postać ledwo zdołała się uchylić.
- Czym, kim jesteś? - Zielonoskóry przedsiębiorca wypowiedział to wyjątkowo stanowczo, dając do zrozumienia, że drugi raz jest ostatni.
- Teraz jestem Delethiel aep Eniellen do usług. - Skłonił się groteskowo.
Istotnie przed Galiwyxem stał nie kto inny jak elf odpowiedzialny za atak na karawanę podczas ich wędrówki do Mausillon. Dokładnie ten sam strój, który szef zauważył w gęstwinie: pancerz z łusek węża, szarfa i peleryna zszyta ze zdobyczy. Tylko łuk wydawał się nowy, choć był wyjątkowo podobny, ale Galiwyx miał do tego oko. Z drugiej strony ten Strażnik Szlaków był inny od tamtego. Ten był, poza szeregiem blizn cały, podczas gdy tamten został zmasakrowany wewnątrz Drzewa Serca. Elf westchnął widząc, że mordercze spojrzenie goblina się nie zmieniło.
- Mojego prawdziwego imienia nie wymówisz, a poza pustką potrzebuje ciała, żeby mieć odpowiednie możliwości. Ten elf był najodpowiedniejszym okazem od wybrzeży Bretonii.
- Po co to przedstawienie. - spytał choć już się domyślał.
- Jakbyś zobaczył tu Delethiela to dostałbym bełtem w oko, a ja to ciało jest w miarę idealne. Musiałeś zobaczyć moje możliwości. - Kiedy Galiwyx nie odpowiedział elf ruszył ku wyjściu z magazynu, goblin z niechęcią podążył za nim, czekając co jeszcze ma do powiedzenia. - Przybyłem na JEGO polecenie. Wskażę ci drogę, czy tego chcesz, czy nie. Lepiej żebyś nie chciał. ON lubi opór, ale wiesz jak się to skończy.
- Niech odwali się ode mnie. - Delethiel zaśmiał się, a jego głos zmienił się. Nie przypominał już dźwięku z tego świata.
- KiEdY pRzYjDzIe CzAs, PrZyBęDę.
Istota zniknęła w lodowej zamieci. Galiwyx wściekły rzucił jeszcze jeden dynamit do wnętrza magazynu.
* * *
Obecnie
- Potrzebuję nowej dostawy prochu i materiałów wybuchowych.
Stojący przed nim łysy zbir, nawet nie zmienił wyrazu twarzy. Jednak ludzie stojący za nim nie byli tak opanowali, a raczej głupi. Pot spływał z nich strumieniami. Co chwilę nerwowo przełykali ślinę. Galiwyx wiedział, że coś jest nie tak. Wiedział to od momentu kiedy zamiast, z którymś z przywódców kartelu, zaczął rozmowę z tym półgłówkiem.
- Ni ma, panie. - odpowiedział bandzior.
- Nie mam na to czasu. To materiały ogólnodostępne, nawet w Bretonii. Muszę porozmawiać z kimś wyżej w hierarchii. - Galiwyx zwrócił się do tych z tyłu.
- To niemożliwe, panie. - powiedział łysy. Reszta udała, że to nie do nich.
Goblin naprawdę się wściekł. Ta heca nie mogła trwać wiecznie.
- Grogk pokaż im, jak kończy się ignorowanie mnie.
Ork przestał dłubać w nosie i zrobił krok do przodu. Bandyci, poza łysym, cofnęli się krok w tył. „Niech nie myślą, że będę ich gonić” pomyślał Galiwyx. Grogk chyba wyczuł intencje szefa, bo stanął przed jego rozmówcą. W chwili śmierci, łysy miał ciągle ten sam debilny wyraz twarzy.
- Przekażcie swoim szefom, że mają dzień na skontaktowanie się ze mną. Osobiście. - Grogk jakby na potwierdzenie, podniósł uciętą głowę, wyżej.
Galiwyx rozparł się wygodnie na trybunach. Trzy spalone magazyny oraz cztery zdemolowane karczmy znaczącą poprawiły mu humor. Na deser dostał, w dodatku przydatne informacje. To Adelhar van der Maaren odpowiadał za wszystko. Cholerny księciunio mórz przejął całą lokalną gospodarkę.
Wykonując tym samym pierwszy ruch.
Pionki rozstawione. Plansza czeka. Rozgrywka już się zaczęła, a Galiwyx nie był pewien po której stronie stanie. Nie sądził jednak, że będzie mieć jakiś wybór. Wola Tego który Zmienia Drogi spełni się niezależnie co uczyni. Chyba. Galiwyx westchnął. Nienawidził tego znamienia. Czuł się przez nie nic nie wartym pionkiem, który właśnie udzie na zatracenie. Został już wybrany przez swoją stronę, która miała określony, niestety nieznany zielonoskóremu, cel.
Tark wpadł na trybuny podając szefowi prażoną kukurydzę i bukłak wina. Walka wiała się niedługo rozpocząć. Pojedynek między ludzkimi najemnikami mógł być ciekawy. Szanse były wyrównane, ciężko wytypować zwycięzce. Jeszcze ciekawsze było to, że obaj zadawali się z Księciem Mórz. Czyżby pierwsi z zawodników jasno określili stronę? Jeśli tak to Czarny Rycerz właśnie odpowiedział na ruch van der Maarena.
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Walka siódma: Soren vs Wasilij Michajłowicz Błochin
Unoszące się na podmuchach zimnego wichru płatki śniegu, niczym filigranowe tancerki z gracją oddawały się powietrznym pląsom, każda jawiąca się unikalnym dziełem sztuki elfich mistrzów-artystów z Dawnych Dni. Dla kontrastu, spieszącym na ponownie otwartą po długim czasie Arenę tłumom nie widziało się nic poetyckiego czy pięknego, im pozostawał jedynie mróz. Mróz i żądza krwi. Zapełniających trybuny obchodziła dziś jedynie krew, nawet, gdyby miała popłynąć lodowata i zaraz stać się karmazynowym soplem.
W czasie, gdy koloseum jeszcze kończyło się wypełniać książę Adelhar raźno wkroczył do loży honorowej wraz ze swą świtą i zasiadł koło Czarnego Rycerza, zamiatając ciężką peleryną z białego futra.
- Uuuch. Ależ dzisiaj mróz. - sapnął marienburczyk, zacierając upierścienione dłonie w białych rękawiczkach - Macie tu grzanego wina ?
- Wino, jak pewna inna potrawa, serwowana po mousillońsku najlepiej smakuje na zimno... - rzekł jeszcze chłodniej niż kąsający wiatr Mallobaude. - Ale zastanawia mnie jedna rzecz. Wasza... książęca mość nie okazuje zbytniego przejęcia własnymi ludźmi. Ślepy los każe podnieść im miecze przeciw sobie... inni...
- Henrik, przynieś grzanego piwa z goździkami! - zawołał Adelhar, poprawiając kapelusz - Nie znacie się na najemnikach, książę, dziś obaj eliminują tylko konkurencję... Biorą złoto i umierają, taka ich już odwieczna samowolna dola. Dziś przynajmniej sprawdzę, za usługi którego przepłaciłem.
Czarny Rycerz ponownie wbił spojrzenie wizjera w ośnieżony plac boju.
- Hmm... może i masz rację... obce są mi najemne ostrza...
Tymczasem Thalia van der Maaren, siedząca za ojcem jakby nie przejowała się oziębłymi nastrojami królującymi w loży i beztrosko plotkowała z madame de Hane z iście kobiecym zapałem.
- Właśnie... co sądzisz o tych... kawalerach, mających się dzisiaj zmierzyć, moja droga ? - zapytała blada arystokratka, kręcąc czerwonym płynem w szklanym kielichu.
- Oni... nie są tacy jak wasi rycerze... - zaszczebiotała jasnowłosa córka magnata handlowego - Są brudni, krwawią i śmierdzą... zwłaszcza ten wąsaty barbarzyńca, wiecznie pijany jak zwierzę... choć ten drugi starał się być nawet miły. Znaczy wtedy, kiedy papa kazał mi przynieść im wypłatę jak wrócili cali poszarpani. "Mężczyzna nigdy nie zauważy ubytku w umówionej wypłacie, kiedy poda ją mu piękna kobieta, moja syrenko". A dał im wtedy za coś duuużo złota... wiesz czym zajmują się tacy najemnicy ?
To pytanie wyrwało lady Michelle z zamyślenia, wywołanego poprzednimi słowami jej 'przyjaciółki'.
- Również nie mam pojęcia, moja droga - odpowiedziała czarodziejka, ujmując w dłonie ręce Thalii - U nas w Bretonni nie ma ich wielu, lecz pewnie nie czynią tego co nasi rycerze... popatrz, zaczyna się!
Śnieg chrzęścił, bezlitośnie miażdżony pod wysokimi butami wkraczającego na pole walki Sorena. Najemnik odziany był w klasyczną lekką skórznię Psów Wojny, zaś na ramieniu trzymał bastardowy miecz z doskonałej imperialnej stali, dzierżony ze swobodą i lekkością, znamionującą kogoś kto nie tylko wie jak tego oręża używać, ale zgasił już nim niejeden żywot. Nikt, kto dziś spojrzał na tego pogwizdującego mężczyznę, na którego związanych w kok czarnych włosach śnieg układał biały laur, nie miał żadnych złudzeń co do tego, iż patrzy na prawdziwego profesjonalistę, pozbawionego sentymentów wirtuoza Areny w każdym calu.
Z naprzeciwka nadchodził, a właściwie wytoczył się Wasilij, pijany jak bela, czyli właściwie tylko nieco bardziej niż zwykle. Wyszczerzony pod wąsiskami kozak stawiał chwiejne i krzywe kroki, wysoko unosząc nogi pod rytm treli małego wróbelka, wymoszczonego w na jego futrzanej czapie.
- Ejże kumie, jak ten tam właściwie się zowie ? - pytała się publiczność po tej stronie areny, która nawet z tak daleka czuła potężny odór alkoholu.
- Waslja... Michna... Błońchi... Pojęcia nie mam, psiakrew! Pewno to jeden z tych dzikusów z dalekiej północy, z tych co czczą tych no... bogów Chaosu!
- A oni nie czasem z tych, co to są tym całym Przedmurzem na Chaos ?
Michajłowicz tymczasem raz jeszcze pociągnął słusznie z flaszki-niewypitki i wyciągnął nieporadnie zza nabijanego pasa swój oręż. Wtedy wróbelek Bojka sfrunął z czapki kislevity i usiadł na jednej z połamanych szranek turniejowych, ćwierkając wesoło.
- Bojka... bljad... nazad tut! BOOOJKAAA! - gdy widzowie usłyszeli wydzierającego się opoja, zaczęli się porozumiewawczo szturchać, zgadując iż poznali miano wąsatego najemnika, po czym zaczęli razem wołać "BOJ-KA!, BOJ-KA!, BOJ-KA!". Kislevczyk obrócił się, potaczając przekrwionym spojrzeniem po publiczności i drapiąc się nadziakiem po osełedecu.
- Sobacze bljaduny, wot pizda gorbataja... po kiego wołają oni mojego wróbelka..?
Dźwięk rogu, otwierającego walkę zagrzmiał jeszcze trumienniej niż zwykle, jakby chłód zmroził i jego ton. Najemnicy zamiast ruszyć na siebie z krzykiem, zaczęli tylko wpatrywać się w siebie, ci którzy mniemali iż mają opory przed zabiciem dawnego druha mogliby dostać zawrotu głowy od samego poznania ilości obmyślanych właśnie i analizowanych w ciągu jednej sekundy taktyk na uśmiercenie przeciwnika.
- Dobrze nam się współpracowało... i piło, kompanie po fachu! - krzyknął Soren, zsuwając bastarda z ramienia - Za pieniądz, co jak miedź brzęczy!
Soren wiedział, że broń palna w rękach jego wroga znacznie utrudnia mu zadanie. Jedyną szansą najemnika był zdecydowany frontalny atak, im szybszy tym lepszy. Musiał być jak błyskawica.
- Da, rebiata! Na sławu i szczastie!
Kozak wymierzył na próbę pistolet w druha. Ni cholery... Soren dwoił, a nawet troił mu się w oczach w obecnym stanie. Wąsal postanowił pozwolić podejść mu bliżej, związać w walce i strzelić tak, by nie dało się spudłować - wulubiony sposób płatnego zajezdnika jakim był - z przyłożenia. Trzeba bowiem było wiedzieć, iż po setkach bitek, szarpanin i nieustannej walce o życie, Michajłowicz potrafił strzelić między wymianami ciosów równie spokojnie, co hochlandzki snajper, rozłożony w krzakach daleko od celu, z drugim śniadeniem u boku.
Nie umyślając marnować ni chwili więcej, Soren momentalnie zerwał się do biegu, ignorując mierne próby wycelowania pistoletu przez Wasilija. Publiczności widocznie przypadło do gustu, że ktoś wreszcie postanowił zabrać się do akcji i to ekspresowo, ponieważ zaraz nagrodzono cesarskiego rumorem dopingu. Gdy był już prawie przy Wasiliju, Soren mógł zwęszyć podstęp, niestrzelającego przeciwnika, lecz grunt, że nie padł z przestrzelonym łbem, teraz należało puścić w ruch ostrza. Najemnik wzniósł swój miecz, markując potężny cios znad głowy. Pijany kozak niczym automat wzniósł nadziak i puklerz do bloku, jednak nie był przygotowany na to, że jego kompan w ostatniej chwili zanurkuje nisko i tnie płasko z przyklęknięcia. Stal bastarda przecięła workowate hajdawery i wgryzła się bezlitośnie tuż nad kolanem Kislevity.
Wasilij zawył, co mogłoby znamionować ból, gdyby nie było wstępem do szaleńczego roześmiania się. Zamachnął się na odlew nadziakiem, z piorunującą siłą uderzając w będącego w niedogodnej pozycji po śmiałym ataku Sorena.
Czarnowłosy Pies Wojny z najwyższym trudem zablokował cios własną klingą, ścierając ją z trzonkiem nadziaka, którego drżący zadzior tkwił ledwie pół szerokości ostrza od jego twarzy.
- Gratulacje, tawariszczu... teraz paznaj mienja pistol... - rzucił Wasilij nieuchronnie zbliżając lśniącą lufę krócicy do skroni rywala. Przeklinając, Soren prawicą zdjętą z rękojeści miecza złapał kozaka za przegub, lecz nie dał rady zupełnie powstrzymać żelaznego ramienia awanturnika i poczuł na czole ukłucie zimna. Odciągany cyngiel z krzemieniem szczęknął upiornie. Soren zagryzł zęby.
- Eta Masha. Da switania, druz...
W ułamki sekundy po wciśnięciu spustu, Imperialny spanikował i z krzykiem szarpnął głową, własnym czołem podbijając w górę leżysko lufy, która huknęła, wypalając w powietrze.
Soren z wrzaskiem odskoczył w tył, kopniakiem odpychając również zaskoczonego i spowolnionego wypitym alkoholem Kislevczyka. Był oszołomiony po tym jak broń strzeliła niemal w styku z jego uszami, a niespalone ziarna prochu piekły go w twarz. Ale żył i to się liczyło. Otarł twarz rękawem i na powrót ujął swój bastard, znów ruszajć by spotkać gotowego i zwartego Michajłowicza.
Taniec zaczął Soren, wymierzonym z dołu ku górze, zamaszystym ukośnym cięciem, lecz Wasilij zatoczył się pijacko, zamierzenie lub nie unikając cięcia i odgryzając się ciosem nadziaka, który przeszedł tuż obok jego głowy, zdzierając rzemień przytrzymujący włosy mężczyzny, które rozsypały się pokotkiem mokrej czerni. Imperialny dał krok w tył, poza zasięg Błochina i pchnął morderczo z półobrotu, obniżając klingę pod gardę już w czasie pchnięcia.
Ostrze z przeszyło ćwiekowane płytki skóry i futro oraz weszło z mlaskiem w brzuch Kislevity. Ten chrząknął, splunął czymś czerwonym w czym więcej było alkoholu niż krwi i złapał za ostrze, wbijając je sobie głębiej w bebechy. Soren, który za nic nie mógł uwolnić bastarda nawet nie mógł się bronić, gdy mocarne ramię kozaka rąbnęło go ciężką, okutą kolbą pistoletu prosto w pierś raz i drugi.
Weteran bitwy o Wolfenburg cofnął się dwa kroki, usiłując złapać powietrze w obite płuca na przemian z wykasływaniem drobin krwi i łapiąc się nad bolącymi żebrami. Teraz Wasilij rozrzucił szeroko uzbrojone ramiona, wogóle nie przejmując się wystającą z podbrzusza stopą stali i zamachnął się pistoletem na Sorena. Ów skręcił swe ciało w uniku, przeskakując obok ciosu i przetoczył się pod szerokim łukiem nadziaka, chwytając za sterczącą, lepką od krwi rękojeść miecza i z głosnym okrzykiem przekręcając go w ranie za jelec. Błochin sapnął jak żgnięty piką estalijki byk i wypuścił z kącika ust strumień krwi i gorzałki na zwisający wąs, po czym zwalił się w tył, gdy jego długowłosy kompan naparł na miecz i wydarł go z rany. Kislevita, upadając widział jasne niebo, coś czego piękna nigdy nie miał okazji podziwiać, gdyż dni przesypiał, a noce spędzał na zabijaniu, odbieraniu wypłaty i przepijaniu jej. Zdawało mu się nawet, że słyszy żałosne ćwierkanie Bojki...
Gdy odwrócił głowę, by znaleźć malutkiego towarzysza, spostrzegł Sorena leżącego na piachu obok niego, bez sił i bez tchu, łapczywie chłonącego powietrze zaczerwienionymi krwią ustami.
Obaj leżeli tak dłuższą chwilę, ku ewidentnemu w prostactwie fali okrzyków oburzeniu publiki.
- Ej, druzjet... - wydusił wąsacz, sięgając na oślep do pasa - Wódki ?
Soren spojrzał na niego i skinął głową. Obaj wizięli na lężąco po dobrym, rozpalającym przełyk i grzejącym w piersi łyku i spojrzeli w niebo.
- Szkoda, że to nie może się tak skończyć... - zadumał się Soren.
- Izwinicie, parzałsta... podpisaliśmy dokument, a słowo nie dym. - odparł Wasilij, chwytając za nadziak i zaczynając żmudny proces podnoszenia się, za co od razu zaczęła dopingować go publika - Kończmy to.
Soren skinął głową i również podniósł się, znów stając naprzeciw druha z mieczem w ręku. Ryk kibiców nie dawał złudzeń.
Wasilij zaatakował, krzyżowo obiema brońmi, spotykając się nimi w pół drogi z pionowym cięciem bastarda. Próba sił, napierających na oręż trwała kilka uderzeń pobudzonego adrenaliną serca, zanim Michajłowicz odrzucił Sorena i rąbnął znów nadziakiem, który odbił czujnie uniesiony blok bękarciego miecza. Zanim kozak zdążył dołączyć cios pistoletem, Soren przeszedł do kontrataku i ciął, manewrując ostrzem między nadziakiem i kolbą pistoletu. Wasilij w ostatniej chwili skręcił nadgarstek i ze zgrzytem przechwycił kolcem nadziaka sztych miecza, odrzucając go natychmiast. I to był błąd.
Soren bezlitośnie wykorzystał wtórny impet odrzuconego miecza, wkładając całą siłę ugięcia nadgarstków w powtórzenie cięcia od czoła. Na tak szybki kolejny cios Wasilij Michajłowicz Błochin nie był przygotowany.
Miecz z mokrym plaskiem rozdarł futrzaną uszaną czapkę i bryznął krwią, robiąc przedziałek w długim osełedecu kozaka, oraz jego czaszce. Kislevita wydał tylko zduszony jęk i zatoczywszy się dwa razy, padł, upuszczając pistolet. Wróbel Bojka zleciał na jego kapotę, łapiąc za kieszeń drobnymi pazurkami i ruszając główką. W jego czarnych, szklistych oczkach odbił się wyraz zakrwawionej i ogorzałej, lecz szczerej i uśmiechniętej mordy Wasilija oraz obraz opadającego pionowo w dół sztychu długiego ostrza z Imperium. Lud zawył w euforii, gdy Soren beznamiętnie wyrwał miecz, ułożył rękę z nadziakiem na piersi druha i wziął na palec zbordowiałej rękawicy jego wróbla oraz chowając za pas cudowną flaszkę i mieszek ze złotem pokonanego. Czarny Rycerz ogłosił wychodzącego najemnika zwycięzcą, zaraz po spojrzeniu na nieodgadnięte w swym wyrazie oblicze Księcia Mórz.
[ Sorka, miało być wczoraj, ale przez ból głowy zapomniałem się i BP wylogowało mnie przy wysyłaniu, posyłając w warpa pierwotny tekst walki. Mam nadzieję, że ten nie był dużo gorszy od tamtego... ]
Unoszące się na podmuchach zimnego wichru płatki śniegu, niczym filigranowe tancerki z gracją oddawały się powietrznym pląsom, każda jawiąca się unikalnym dziełem sztuki elfich mistrzów-artystów z Dawnych Dni. Dla kontrastu, spieszącym na ponownie otwartą po długim czasie Arenę tłumom nie widziało się nic poetyckiego czy pięknego, im pozostawał jedynie mróz. Mróz i żądza krwi. Zapełniających trybuny obchodziła dziś jedynie krew, nawet, gdyby miała popłynąć lodowata i zaraz stać się karmazynowym soplem.
W czasie, gdy koloseum jeszcze kończyło się wypełniać książę Adelhar raźno wkroczył do loży honorowej wraz ze swą świtą i zasiadł koło Czarnego Rycerza, zamiatając ciężką peleryną z białego futra.
- Uuuch. Ależ dzisiaj mróz. - sapnął marienburczyk, zacierając upierścienione dłonie w białych rękawiczkach - Macie tu grzanego wina ?
- Wino, jak pewna inna potrawa, serwowana po mousillońsku najlepiej smakuje na zimno... - rzekł jeszcze chłodniej niż kąsający wiatr Mallobaude. - Ale zastanawia mnie jedna rzecz. Wasza... książęca mość nie okazuje zbytniego przejęcia własnymi ludźmi. Ślepy los każe podnieść im miecze przeciw sobie... inni...
- Henrik, przynieś grzanego piwa z goździkami! - zawołał Adelhar, poprawiając kapelusz - Nie znacie się na najemnikach, książę, dziś obaj eliminują tylko konkurencję... Biorą złoto i umierają, taka ich już odwieczna samowolna dola. Dziś przynajmniej sprawdzę, za usługi którego przepłaciłem.
Czarny Rycerz ponownie wbił spojrzenie wizjera w ośnieżony plac boju.
- Hmm... może i masz rację... obce są mi najemne ostrza...
Tymczasem Thalia van der Maaren, siedząca za ojcem jakby nie przejowała się oziębłymi nastrojami królującymi w loży i beztrosko plotkowała z madame de Hane z iście kobiecym zapałem.
- Właśnie... co sądzisz o tych... kawalerach, mających się dzisiaj zmierzyć, moja droga ? - zapytała blada arystokratka, kręcąc czerwonym płynem w szklanym kielichu.
- Oni... nie są tacy jak wasi rycerze... - zaszczebiotała jasnowłosa córka magnata handlowego - Są brudni, krwawią i śmierdzą... zwłaszcza ten wąsaty barbarzyńca, wiecznie pijany jak zwierzę... choć ten drugi starał się być nawet miły. Znaczy wtedy, kiedy papa kazał mi przynieść im wypłatę jak wrócili cali poszarpani. "Mężczyzna nigdy nie zauważy ubytku w umówionej wypłacie, kiedy poda ją mu piękna kobieta, moja syrenko". A dał im wtedy za coś duuużo złota... wiesz czym zajmują się tacy najemnicy ?
To pytanie wyrwało lady Michelle z zamyślenia, wywołanego poprzednimi słowami jej 'przyjaciółki'.
- Również nie mam pojęcia, moja droga - odpowiedziała czarodziejka, ujmując w dłonie ręce Thalii - U nas w Bretonni nie ma ich wielu, lecz pewnie nie czynią tego co nasi rycerze... popatrz, zaczyna się!
Śnieg chrzęścił, bezlitośnie miażdżony pod wysokimi butami wkraczającego na pole walki Sorena. Najemnik odziany był w klasyczną lekką skórznię Psów Wojny, zaś na ramieniu trzymał bastardowy miecz z doskonałej imperialnej stali, dzierżony ze swobodą i lekkością, znamionującą kogoś kto nie tylko wie jak tego oręża używać, ale zgasił już nim niejeden żywot. Nikt, kto dziś spojrzał na tego pogwizdującego mężczyznę, na którego związanych w kok czarnych włosach śnieg układał biały laur, nie miał żadnych złudzeń co do tego, iż patrzy na prawdziwego profesjonalistę, pozbawionego sentymentów wirtuoza Areny w każdym calu.
Z naprzeciwka nadchodził, a właściwie wytoczył się Wasilij, pijany jak bela, czyli właściwie tylko nieco bardziej niż zwykle. Wyszczerzony pod wąsiskami kozak stawiał chwiejne i krzywe kroki, wysoko unosząc nogi pod rytm treli małego wróbelka, wymoszczonego w na jego futrzanej czapie.
- Ejże kumie, jak ten tam właściwie się zowie ? - pytała się publiczność po tej stronie areny, która nawet z tak daleka czuła potężny odór alkoholu.
- Waslja... Michna... Błońchi... Pojęcia nie mam, psiakrew! Pewno to jeden z tych dzikusów z dalekiej północy, z tych co czczą tych no... bogów Chaosu!
- A oni nie czasem z tych, co to są tym całym Przedmurzem na Chaos ?
Michajłowicz tymczasem raz jeszcze pociągnął słusznie z flaszki-niewypitki i wyciągnął nieporadnie zza nabijanego pasa swój oręż. Wtedy wróbelek Bojka sfrunął z czapki kislevity i usiadł na jednej z połamanych szranek turniejowych, ćwierkając wesoło.
- Bojka... bljad... nazad tut! BOOOJKAAA! - gdy widzowie usłyszeli wydzierającego się opoja, zaczęli się porozumiewawczo szturchać, zgadując iż poznali miano wąsatego najemnika, po czym zaczęli razem wołać "BOJ-KA!, BOJ-KA!, BOJ-KA!". Kislevczyk obrócił się, potaczając przekrwionym spojrzeniem po publiczności i drapiąc się nadziakiem po osełedecu.
- Sobacze bljaduny, wot pizda gorbataja... po kiego wołają oni mojego wróbelka..?
Dźwięk rogu, otwierającego walkę zagrzmiał jeszcze trumienniej niż zwykle, jakby chłód zmroził i jego ton. Najemnicy zamiast ruszyć na siebie z krzykiem, zaczęli tylko wpatrywać się w siebie, ci którzy mniemali iż mają opory przed zabiciem dawnego druha mogliby dostać zawrotu głowy od samego poznania ilości obmyślanych właśnie i analizowanych w ciągu jednej sekundy taktyk na uśmiercenie przeciwnika.
- Dobrze nam się współpracowało... i piło, kompanie po fachu! - krzyknął Soren, zsuwając bastarda z ramienia - Za pieniądz, co jak miedź brzęczy!
Soren wiedział, że broń palna w rękach jego wroga znacznie utrudnia mu zadanie. Jedyną szansą najemnika był zdecydowany frontalny atak, im szybszy tym lepszy. Musiał być jak błyskawica.
- Da, rebiata! Na sławu i szczastie!
Kozak wymierzył na próbę pistolet w druha. Ni cholery... Soren dwoił, a nawet troił mu się w oczach w obecnym stanie. Wąsal postanowił pozwolić podejść mu bliżej, związać w walce i strzelić tak, by nie dało się spudłować - wulubiony sposób płatnego zajezdnika jakim był - z przyłożenia. Trzeba bowiem było wiedzieć, iż po setkach bitek, szarpanin i nieustannej walce o życie, Michajłowicz potrafił strzelić między wymianami ciosów równie spokojnie, co hochlandzki snajper, rozłożony w krzakach daleko od celu, z drugim śniadeniem u boku.
Nie umyślając marnować ni chwili więcej, Soren momentalnie zerwał się do biegu, ignorując mierne próby wycelowania pistoletu przez Wasilija. Publiczności widocznie przypadło do gustu, że ktoś wreszcie postanowił zabrać się do akcji i to ekspresowo, ponieważ zaraz nagrodzono cesarskiego rumorem dopingu. Gdy był już prawie przy Wasiliju, Soren mógł zwęszyć podstęp, niestrzelającego przeciwnika, lecz grunt, że nie padł z przestrzelonym łbem, teraz należało puścić w ruch ostrza. Najemnik wzniósł swój miecz, markując potężny cios znad głowy. Pijany kozak niczym automat wzniósł nadziak i puklerz do bloku, jednak nie był przygotowany na to, że jego kompan w ostatniej chwili zanurkuje nisko i tnie płasko z przyklęknięcia. Stal bastarda przecięła workowate hajdawery i wgryzła się bezlitośnie tuż nad kolanem Kislevity.
Wasilij zawył, co mogłoby znamionować ból, gdyby nie było wstępem do szaleńczego roześmiania się. Zamachnął się na odlew nadziakiem, z piorunującą siłą uderzając w będącego w niedogodnej pozycji po śmiałym ataku Sorena.
Czarnowłosy Pies Wojny z najwyższym trudem zablokował cios własną klingą, ścierając ją z trzonkiem nadziaka, którego drżący zadzior tkwił ledwie pół szerokości ostrza od jego twarzy.
- Gratulacje, tawariszczu... teraz paznaj mienja pistol... - rzucił Wasilij nieuchronnie zbliżając lśniącą lufę krócicy do skroni rywala. Przeklinając, Soren prawicą zdjętą z rękojeści miecza złapał kozaka za przegub, lecz nie dał rady zupełnie powstrzymać żelaznego ramienia awanturnika i poczuł na czole ukłucie zimna. Odciągany cyngiel z krzemieniem szczęknął upiornie. Soren zagryzł zęby.
- Eta Masha. Da switania, druz...
W ułamki sekundy po wciśnięciu spustu, Imperialny spanikował i z krzykiem szarpnął głową, własnym czołem podbijając w górę leżysko lufy, która huknęła, wypalając w powietrze.
Soren z wrzaskiem odskoczył w tył, kopniakiem odpychając również zaskoczonego i spowolnionego wypitym alkoholem Kislevczyka. Był oszołomiony po tym jak broń strzeliła niemal w styku z jego uszami, a niespalone ziarna prochu piekły go w twarz. Ale żył i to się liczyło. Otarł twarz rękawem i na powrót ujął swój bastard, znów ruszajć by spotkać gotowego i zwartego Michajłowicza.
Taniec zaczął Soren, wymierzonym z dołu ku górze, zamaszystym ukośnym cięciem, lecz Wasilij zatoczył się pijacko, zamierzenie lub nie unikając cięcia i odgryzając się ciosem nadziaka, który przeszedł tuż obok jego głowy, zdzierając rzemień przytrzymujący włosy mężczyzny, które rozsypały się pokotkiem mokrej czerni. Imperialny dał krok w tył, poza zasięg Błochina i pchnął morderczo z półobrotu, obniżając klingę pod gardę już w czasie pchnięcia.
Ostrze z przeszyło ćwiekowane płytki skóry i futro oraz weszło z mlaskiem w brzuch Kislevity. Ten chrząknął, splunął czymś czerwonym w czym więcej było alkoholu niż krwi i złapał za ostrze, wbijając je sobie głębiej w bebechy. Soren, który za nic nie mógł uwolnić bastarda nawet nie mógł się bronić, gdy mocarne ramię kozaka rąbnęło go ciężką, okutą kolbą pistoletu prosto w pierś raz i drugi.
Weteran bitwy o Wolfenburg cofnął się dwa kroki, usiłując złapać powietrze w obite płuca na przemian z wykasływaniem drobin krwi i łapiąc się nad bolącymi żebrami. Teraz Wasilij rozrzucił szeroko uzbrojone ramiona, wogóle nie przejmując się wystającą z podbrzusza stopą stali i zamachnął się pistoletem na Sorena. Ów skręcił swe ciało w uniku, przeskakując obok ciosu i przetoczył się pod szerokim łukiem nadziaka, chwytając za sterczącą, lepką od krwi rękojeść miecza i z głosnym okrzykiem przekręcając go w ranie za jelec. Błochin sapnął jak żgnięty piką estalijki byk i wypuścił z kącika ust strumień krwi i gorzałki na zwisający wąs, po czym zwalił się w tył, gdy jego długowłosy kompan naparł na miecz i wydarł go z rany. Kislevita, upadając widział jasne niebo, coś czego piękna nigdy nie miał okazji podziwiać, gdyż dni przesypiał, a noce spędzał na zabijaniu, odbieraniu wypłaty i przepijaniu jej. Zdawało mu się nawet, że słyszy żałosne ćwierkanie Bojki...
Gdy odwrócił głowę, by znaleźć malutkiego towarzysza, spostrzegł Sorena leżącego na piachu obok niego, bez sił i bez tchu, łapczywie chłonącego powietrze zaczerwienionymi krwią ustami.
Obaj leżeli tak dłuższą chwilę, ku ewidentnemu w prostactwie fali okrzyków oburzeniu publiki.
- Ej, druzjet... - wydusił wąsacz, sięgając na oślep do pasa - Wódki ?
Soren spojrzał na niego i skinął głową. Obaj wizięli na lężąco po dobrym, rozpalającym przełyk i grzejącym w piersi łyku i spojrzeli w niebo.
- Szkoda, że to nie może się tak skończyć... - zadumał się Soren.
- Izwinicie, parzałsta... podpisaliśmy dokument, a słowo nie dym. - odparł Wasilij, chwytając za nadziak i zaczynając żmudny proces podnoszenia się, za co od razu zaczęła dopingować go publika - Kończmy to.
Soren skinął głową i również podniósł się, znów stając naprzeciw druha z mieczem w ręku. Ryk kibiców nie dawał złudzeń.
Wasilij zaatakował, krzyżowo obiema brońmi, spotykając się nimi w pół drogi z pionowym cięciem bastarda. Próba sił, napierających na oręż trwała kilka uderzeń pobudzonego adrenaliną serca, zanim Michajłowicz odrzucił Sorena i rąbnął znów nadziakiem, który odbił czujnie uniesiony blok bękarciego miecza. Zanim kozak zdążył dołączyć cios pistoletem, Soren przeszedł do kontrataku i ciął, manewrując ostrzem między nadziakiem i kolbą pistoletu. Wasilij w ostatniej chwili skręcił nadgarstek i ze zgrzytem przechwycił kolcem nadziaka sztych miecza, odrzucając go natychmiast. I to był błąd.
Soren bezlitośnie wykorzystał wtórny impet odrzuconego miecza, wkładając całą siłę ugięcia nadgarstków w powtórzenie cięcia od czoła. Na tak szybki kolejny cios Wasilij Michajłowicz Błochin nie był przygotowany.
Miecz z mokrym plaskiem rozdarł futrzaną uszaną czapkę i bryznął krwią, robiąc przedziałek w długim osełedecu kozaka, oraz jego czaszce. Kislevita wydał tylko zduszony jęk i zatoczywszy się dwa razy, padł, upuszczając pistolet. Wróbel Bojka zleciał na jego kapotę, łapiąc za kieszeń drobnymi pazurkami i ruszając główką. W jego czarnych, szklistych oczkach odbił się wyraz zakrwawionej i ogorzałej, lecz szczerej i uśmiechniętej mordy Wasilija oraz obraz opadającego pionowo w dół sztychu długiego ostrza z Imperium. Lud zawył w euforii, gdy Soren beznamiętnie wyrwał miecz, ułożył rękę z nadziakiem na piersi druha i wziął na palec zbordowiałej rękawicy jego wróbla oraz chowając za pas cudowną flaszkę i mieszek ze złotem pokonanego. Czarny Rycerz ogłosił wychodzącego najemnika zwycięzcą, zaraz po spojrzeniu na nieodgadnięte w swym wyrazie oblicze Księcia Mórz.
[ Sorka, miało być wczoraj, ale przez ból głowy zapomniałem się i BP wylogowało mnie przy wysyłaniu, posyłając w warpa pierwotny tekst walki. Mam nadzieję, że ten nie był dużo gorszy od tamtego... ]
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
[Próbowałem tak uczynić, ale tekstu już nie było... pewnie Tzeentch go pożarł przez kable Tzeentcha-Tzeentcha
Tydzień inkwizycji, nice - powodzenia na sesji! ]

- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
Cisza spokój. Niebo waliło się, ryk kibiców ustał. Chwila ciągnąca się nieskączoność i tylko ćwierk Bojki który odleciał w siną dał.
[Sympatyczny kawałek tekstu
To jako że moja postać umarła zdradzę parę spoilerów:
- Wasilij Michajłowicz Błochin istniał naprawdę, pogooglajcie.
- Zajmował się mordowaniem ludzi.
- cytat z karty postaci jest rzekomo autentycznym cytatem na temat owej postaci.
- Wróbelek Bojka, cóż chyba wszyscy załapali aż za dobrze o kogo biega
]
[Sympatyczny kawałek tekstu

To jako że moja postać umarła zdradzę parę spoilerów:
- Wasilij Michajłowicz Błochin istniał naprawdę, pogooglajcie.
- Zajmował się mordowaniem ludzi.
- cytat z karty postaci jest rzekomo autentycznym cytatem na temat owej postaci.
- Wróbelek Bojka, cóż chyba wszyscy załapali aż za dobrze o kogo biega

]
Odkąd przybyli z Zarthyonem do Mousillon, oprócz ponurej atmosfery, zrobiło się też zimniej. Śnieg okrył powierzchnię areny, ale Denethrill była pozytywnie zaskoczona, że nawet w takiej dziurze, pomyślano o zadaszeniu trybun. Dla czarodziejki z Naggaroth temperatura nie była oczywiście problemem. Z zaśnieżonym miejscem poradziła by sobie za pomocą magii, ale na szczęście nie musiała zaprzątać sobie głowy takimi drobnostkami. Walka, na którą czekała miała być w pewnym sensie wyjątkowa. Czarny rycerz pozwalał sobie na ustawianie par, oczywiście do pewnego stopnia i być może warto byłoby się z nim zaprzyjaźnić. Dwójka najnormalniejszych ludzi spośród zawodników wyszła na środek. Takiego osobnika jak pijany kozak z potężnym wąsem jeszcze tu nie było. Tak samo jak jeszcze nie było takiej walki, współpraca tych dwóch pod rozkazami Księcia Mórz miała zdecydowanie wpływ na jej wpływ. Nie mniej, poziom był wysoki, a czarodziejka, pomimo małej wiedzy dotyczącej walki wręcz, zauważyło kilka wyróżniających się ruchów i ataków Sorena. Ostatecznie to właśnie on zwyciężył, chociaż obaj zawodnicy dali sobie trochę czasu zanim zakończyli przedstawienie. Ludzie, którym walka wyjątkowo się podobała, zaczęli pomału wychodzić z areny. Denethrill zauważyła jak po drugiej stronie, w loży honorowej, Mallobaude również zbierał się do wyjścia. Czarodziejka podjęła szybką decyzję.
Idąc jednym z wielu tuneli prowadzących na arenę, towarzyszył jej rytmiczny stukot, jej własnych obcasów. Musiała się spieszyć, co w połączeniu z echem panującym w korytarzu, dawało dość głośny efekt. Z pewnością dawała o sobie znać wszystkim w bliskiej odległości. Rzeczywiście, zaraz za zakrętem stał Lord Aucassin, spodziewający się jej przybycia. Czarodziejka skrzywiła się lekko na jego widok, ale trudno, to będzie musiało wystarczyć. Zanim jednak do niego dotarła zdążyła zmienić wyraz twarzy na najmilszy, na jaki było ją stać.
- Witam, Lordzie Aucassin, co za przypadek. Doskonale się składa, że pana spotykam.
- Doprawdy, a z czym ma pani problem? – Wampir uśmiechał się lekko przy wspomnieniu o przypadkowym spotkaniu.
- Nie jest to żaden problem, aczkolwiek mam pewną prośbę. To do pana mieliśmy się zwracać z naszymi potrzebami.
- Zgadza się, po to tu jestem.
- Przejdę od razu do rzeczy, bardzo chciałam się spotkać z naszym gospodarzem, by omówić pewne nie znoszące zwłoki sprawy.
- Jakież to mogą być sprawy, by go kłopotać? Zdaje sobie pani sprawę, że jest bardzo zajętą osobą.
- Oczywiście, oczywiście. Wolałbym jednak pomówić z nim o tym osobiście. – Czarodziejkę zaczynała już denerwować ta rozmowa ze sługą, w której musiała udawać, że przejmuje się jego zdaniem.
- Dopóki nie wiem, w czym leży natura pani problemu, nie wiem czy Pan Mousillon będzie miał na to czas.
Przez twarz Denethrill przez sekundę przeszedł wyraz wściekłości, a gwiazda wisząca jej na szyi lekko błysnęła. Czarodziejka musiała się powstrzymać, żeby nie potraktować rozmówcy jakimś piorunem kulistym, dając znak, co o tym sądzi. Wampir z pewnością to zauważył, bo przestał się tak nonszalancko uśmiechać. Zmiana w postawie Lorda Aucassina, pomogła Denethrill się opanować.
- Rozumiem. Zapewne może pan jednak wspomnieć słówko, panu Mallobaude o mojej prośbie?
- Zobaczę co da się zrobić. – Odparł wampir zimno.
Denethrill już miała jeszcze dodać jakąś kąśliwą uwagę, kiedy oboje usłyszeli zbliżające się kroki.
[Ktoś chce się dołączyć?
]
Idąc jednym z wielu tuneli prowadzących na arenę, towarzyszył jej rytmiczny stukot, jej własnych obcasów. Musiała się spieszyć, co w połączeniu z echem panującym w korytarzu, dawało dość głośny efekt. Z pewnością dawała o sobie znać wszystkim w bliskiej odległości. Rzeczywiście, zaraz za zakrętem stał Lord Aucassin, spodziewający się jej przybycia. Czarodziejka skrzywiła się lekko na jego widok, ale trudno, to będzie musiało wystarczyć. Zanim jednak do niego dotarła zdążyła zmienić wyraz twarzy na najmilszy, na jaki było ją stać.
- Witam, Lordzie Aucassin, co za przypadek. Doskonale się składa, że pana spotykam.
- Doprawdy, a z czym ma pani problem? – Wampir uśmiechał się lekko przy wspomnieniu o przypadkowym spotkaniu.
- Nie jest to żaden problem, aczkolwiek mam pewną prośbę. To do pana mieliśmy się zwracać z naszymi potrzebami.
- Zgadza się, po to tu jestem.
- Przejdę od razu do rzeczy, bardzo chciałam się spotkać z naszym gospodarzem, by omówić pewne nie znoszące zwłoki sprawy.
- Jakież to mogą być sprawy, by go kłopotać? Zdaje sobie pani sprawę, że jest bardzo zajętą osobą.
- Oczywiście, oczywiście. Wolałbym jednak pomówić z nim o tym osobiście. – Czarodziejkę zaczynała już denerwować ta rozmowa ze sługą, w której musiała udawać, że przejmuje się jego zdaniem.
- Dopóki nie wiem, w czym leży natura pani problemu, nie wiem czy Pan Mousillon będzie miał na to czas.
Przez twarz Denethrill przez sekundę przeszedł wyraz wściekłości, a gwiazda wisząca jej na szyi lekko błysnęła. Czarodziejka musiała się powstrzymać, żeby nie potraktować rozmówcy jakimś piorunem kulistym, dając znak, co o tym sądzi. Wampir z pewnością to zauważył, bo przestał się tak nonszalancko uśmiechać. Zmiana w postawie Lorda Aucassina, pomogła Denethrill się opanować.
- Rozumiem. Zapewne może pan jednak wspomnieć słówko, panu Mallobaude o mojej prośbie?
- Zobaczę co da się zrobić. – Odparł wampir zimno.
Denethrill już miała jeszcze dodać jakąś kąśliwą uwagę, kiedy oboje usłyszeli zbliżające się kroki.
[Ktoś chce się dołączyć?

Soren wytarł zakrwawione ostrze o koszulę Wasilija i zszedł z Areny. Jego towarzysze zdążyli już zbiec z trybun i przywitać go tuż za kratą prowadzącą na zewnątrz.
- Wygrałeś ! - Krzyknął Daniel na wejściu - Gratulacje !
- Dzięki - Odpowiedział Soren z nieodgadnionym wyrazem twarzy i po prostu mijając trójkę kompanów, jakby nigdy nic poszedł dalej.
- Hej, zaczekaj... - Inżynier już chciał złapać go za ramię, ale sam poczuł mocarną krasnoludzką rękę na nadgarstku.
- Zostaw go, młody - Mruknął Skralg - Widziałem go już w takim stanie. Musi pobyć trochę samemu i pomyśleć.
- Znowu ? Ostatnio cały czas tylko łazi i myśli w samotności.
Dawi wzruszył ramionami.
- Takie czasy. Wygląda na to, że wplataliśmy się w jakieś zawiłe polityczne gówno. Walka dwóch najemników Księcia Mórz nie może być przypadkiem. Soren ma pełne prawo, żeby się martwić.
- Rozumiem. Ciekawe czy Czarny Rycerz wie, że każdy średnio rozgarnięty wieśniak połapał się w kego podstępie ?
- Tu nie chodzi o prawdę i jej udowadnianie. Tu chodzi o pozory. Najwyraźniej wszyscy wiedzą, kto zabił Étienne'a de Choiseul i domyślają się, że parowanie walk na Arenie nie jest czystym zrządzeniem losu. Rzecz w tym, że że nie da się pełni uwodnić ani jednego, ani drugiego. Dopóki jest im to na rękę, Adelhar i Mallboude nadal będą w sojuszu, jednocześnie prowadząc tajną grę.
- Kurde, Skralg - Daniel pokiwał głową z uznaniem - Nie wiedziałem, że taki z ciebie wytrawny intrygant.
- Zdarzają mi się przebłyski geniuszu. Chociaż od tego wszystkiego zaczyna mnie już boleć głowa. Znam na to tylko jedno skuteczne lekarstwo: chodźmy do tawerny ! Virgill, ty stawiasz. Wiem, że chciałbyś to powiedzieć, a nie możesz, he he.
***
Soren tymczasem szedł powoli przez miasto, oddychając głęboko mroźnym powietrzem. Zaiste, cienka warstwa śniegu, która przykryła Mousillon, ukryła także część jego plugawej brzydoty i brudu czyniąc to miejsce odrobinę przyjemniejszym do życia.
Najemnik wyszedł spomiędzy podupadłych zabudowań nad rzekę Grismerie, której czarne wody kontrastowały mocno z bielą zimowego otoczenia. Upadłe Niebo było doskonale widoczne z tej części miasta.
Soren westchnął i spojrzał na małego wróbelka siedzącego mu na ramieniu.
- Wybacz malutka - Szepnął, delikatnie głaszcząc ją palcem po główce - Musiało tak być. Gdy jest się najemnikiem, trzeba zabijać tego kogo ci wskażą. Takie życie.
Wróbelek zaćwierkał z wyrzutem.
- W każdym razie, teraz jesteś wolna. Uwij sobie gniazdo w jakimś ładnym miejscu i nie daj się zeżreć sokołom.
Ptak, jakby rozumiejąc każde jego słowo, zerwał się do lotu i po chwili stał się tylko małym punkcikiem na szarym niebie, zanim zniknął całkowicie.
Soren zdjął zakrwawione rękawice i sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej skórzany mieszek ze złotem oraz flaszkę pełną przezroczystej cieczy.
To pierwsze było pełne złota i stanowiło zapłatę Wasilija za udział w tej hecy z wampirem. No cóż, teraz już mu się nie przyda. To drugie zaś...
Najemnik zębami wyciągnął korek i wziął ostrożny łyk.
- Na czarne ogrody Morra ! - Sapnął, gdy ognista ciecz paliła mu gardło.
Domyślając się przeznaczenia owej butelki, obrócił ją do góry dnem i zaczął wylewać zawartość w pobliską zaspę. Z każdą sekundą coraz bardziej wytrzeszczał oczy ze zdziwienia. Spiritus lał się niczym wodospad, a mimo to trunku w środku flaszki nie ubywało. Soren pośpiesznie wsadził korek spowrotem i schował ją do sakwy. Tak potężny i niesamowity artefakt nie mógł wpaść w niepowołane ręce. Strach pomyśleć, ile nieopodatkowanego alkoholu zalałoby (nomen omen) światowe rynki, gdyby jakiś pomysłowy biznesmen zdobył tą flaszkę. Kryzys ekonomiczny murowany !
Najemnik po chwili parsknął ze śmiechu i usiadł na gołej ziemi tuż obok parującej kałuży spirytusu. Najpierw zabił swojego kompana, potem gadał z jego ptakiem i na końcu odkrył źródło nielimitowanej gorzały. Co za dzień.
Sama walka z ksilevitą była ciężka i wymagająca. Sam fakt, że w walce używał naraz nadziaka i pistoletu wymusił na Sorenie ciągłe bycie w ruchu. Samo parowanie nie wystarczało, musiał także robić uniki i skakać jak jakiś chędożony tileański akrobata by przeżyć. Tak, to będzie cenna lekcja na przyszłość. Szkoda, że poznał ją ubijając przy okazji kolegę po fachu, ale cóż poradzić.
Taki był psi żywot najemnika. Z definicji pieniądz powinien uciszać sumienie i gasić wątpliwości. I mimo, że Adelhar płacił mu naprawdę sporo, Soren nadal czuł tą dziwną, nieokreśloną pustkę w okolicach klatki piersiowej. No cóż, najwyraźniej nadal miał za mało pieniędzy. Albo za dużo sumienia.
Trening: Błyskawiczny Unik
- Wygrałeś ! - Krzyknął Daniel na wejściu - Gratulacje !
- Dzięki - Odpowiedział Soren z nieodgadnionym wyrazem twarzy i po prostu mijając trójkę kompanów, jakby nigdy nic poszedł dalej.
- Hej, zaczekaj... - Inżynier już chciał złapać go za ramię, ale sam poczuł mocarną krasnoludzką rękę na nadgarstku.
- Zostaw go, młody - Mruknął Skralg - Widziałem go już w takim stanie. Musi pobyć trochę samemu i pomyśleć.
- Znowu ? Ostatnio cały czas tylko łazi i myśli w samotności.
Dawi wzruszył ramionami.
- Takie czasy. Wygląda na to, że wplataliśmy się w jakieś zawiłe polityczne gówno. Walka dwóch najemników Księcia Mórz nie może być przypadkiem. Soren ma pełne prawo, żeby się martwić.
- Rozumiem. Ciekawe czy Czarny Rycerz wie, że każdy średnio rozgarnięty wieśniak połapał się w kego podstępie ?
- Tu nie chodzi o prawdę i jej udowadnianie. Tu chodzi o pozory. Najwyraźniej wszyscy wiedzą, kto zabił Étienne'a de Choiseul i domyślają się, że parowanie walk na Arenie nie jest czystym zrządzeniem losu. Rzecz w tym, że że nie da się pełni uwodnić ani jednego, ani drugiego. Dopóki jest im to na rękę, Adelhar i Mallboude nadal będą w sojuszu, jednocześnie prowadząc tajną grę.
- Kurde, Skralg - Daniel pokiwał głową z uznaniem - Nie wiedziałem, że taki z ciebie wytrawny intrygant.
- Zdarzają mi się przebłyski geniuszu. Chociaż od tego wszystkiego zaczyna mnie już boleć głowa. Znam na to tylko jedno skuteczne lekarstwo: chodźmy do tawerny ! Virgill, ty stawiasz. Wiem, że chciałbyś to powiedzieć, a nie możesz, he he.
***
Soren tymczasem szedł powoli przez miasto, oddychając głęboko mroźnym powietrzem. Zaiste, cienka warstwa śniegu, która przykryła Mousillon, ukryła także część jego plugawej brzydoty i brudu czyniąc to miejsce odrobinę przyjemniejszym do życia.
Najemnik wyszedł spomiędzy podupadłych zabudowań nad rzekę Grismerie, której czarne wody kontrastowały mocno z bielą zimowego otoczenia. Upadłe Niebo było doskonale widoczne z tej części miasta.
Soren westchnął i spojrzał na małego wróbelka siedzącego mu na ramieniu.
- Wybacz malutka - Szepnął, delikatnie głaszcząc ją palcem po główce - Musiało tak być. Gdy jest się najemnikiem, trzeba zabijać tego kogo ci wskażą. Takie życie.
Wróbelek zaćwierkał z wyrzutem.
- W każdym razie, teraz jesteś wolna. Uwij sobie gniazdo w jakimś ładnym miejscu i nie daj się zeżreć sokołom.
Ptak, jakby rozumiejąc każde jego słowo, zerwał się do lotu i po chwili stał się tylko małym punkcikiem na szarym niebie, zanim zniknął całkowicie.
Soren zdjął zakrwawione rękawice i sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej skórzany mieszek ze złotem oraz flaszkę pełną przezroczystej cieczy.
To pierwsze było pełne złota i stanowiło zapłatę Wasilija za udział w tej hecy z wampirem. No cóż, teraz już mu się nie przyda. To drugie zaś...
Najemnik zębami wyciągnął korek i wziął ostrożny łyk.
- Na czarne ogrody Morra ! - Sapnął, gdy ognista ciecz paliła mu gardło.
Domyślając się przeznaczenia owej butelki, obrócił ją do góry dnem i zaczął wylewać zawartość w pobliską zaspę. Z każdą sekundą coraz bardziej wytrzeszczał oczy ze zdziwienia. Spiritus lał się niczym wodospad, a mimo to trunku w środku flaszki nie ubywało. Soren pośpiesznie wsadził korek spowrotem i schował ją do sakwy. Tak potężny i niesamowity artefakt nie mógł wpaść w niepowołane ręce. Strach pomyśleć, ile nieopodatkowanego alkoholu zalałoby (nomen omen) światowe rynki, gdyby jakiś pomysłowy biznesmen zdobył tą flaszkę. Kryzys ekonomiczny murowany !
Najemnik po chwili parsknął ze śmiechu i usiadł na gołej ziemi tuż obok parującej kałuży spirytusu. Najpierw zabił swojego kompana, potem gadał z jego ptakiem i na końcu odkrył źródło nielimitowanej gorzały. Co za dzień.
Sama walka z ksilevitą była ciężka i wymagająca. Sam fakt, że w walce używał naraz nadziaka i pistoletu wymusił na Sorenie ciągłe bycie w ruchu. Samo parowanie nie wystarczało, musiał także robić uniki i skakać jak jakiś chędożony tileański akrobata by przeżyć. Tak, to będzie cenna lekcja na przyszłość. Szkoda, że poznał ją ubijając przy okazji kolegę po fachu, ale cóż poradzić.
Taki był psi żywot najemnika. Z definicji pieniądz powinien uciszać sumienie i gasić wątpliwości. I mimo, że Adelhar płacił mu naprawdę sporo, Soren nadal czuł tą dziwną, nieokreśloną pustkę w okolicach klatki piersiowej. No cóż, najwyraźniej nadal miał za mało pieniędzy. Albo za dużo sumienia.
Trening: Błyskawiczny Unik
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
***
Kilka miesięcy wcześniej...
Słońce prażyło nieubłaganie jasne piaski pustyni. Morderczy żar, drugie oblicze słońca, jakże inne od postrzegania ludzi ze Starego Świata, zdawało się być odpowiednim narzędziem, by pozbawić tę surową krainę życia. Jednak to nie słońce było sprawczą siłą lezących na piasku trupów. Nie tym razem.
Dym wciąż bił w nieskalane ni jedną chmurą niebo, lecz pożary dogasały. Stygnące ruiny pałacu i krzepnąca krew na piaskowcu były jednymi z licznych dowodów masakry, do jakiej doszło. Na schodach wiszących ogrodów walały się zwłoki. Ciała biedoty, głównie u ich stóp walały się dziesiątkami, naszpikowane strzałami, zaszlachtowane glewiami, groteskowo wykręconymi rękoma sięgali ku niebu. Wyżej, ciała biedoty poczęły mieszać się z tymi należącymi do straży pałacowej, która choć bez litości mordowała każdego, który zbliżał się do ich linii, w końcu uległa wielokrotnej przewadze liczebnej tłumu. U szczytów schodów leżeli możni. Pierwsi z nielicznych. Tych nie powalił żaden oręż. Tłuszcza rozszarpała ich żywcem.
Teraz panowała cisza. Jedynie bzyk much, ciężkich i tłustych, radosny chorał, bowiem uczta była aż nadto obfita. Żywi porzucili białe mury Har-Deresh.
Na jego skraju, gdzie miasto ścierało się z pustynią stała zrujnowana świątynia. Znaki, których nikt nie potrafił odczytać, posągi, których nikt nie rozpoznawał stały w opłakanym stanie od wieków, a ludzie zapomnieli komu miała ona oddawać cześć. Oto jednak dzisiaj, wciąż pijany krwią i zwycięstwem tłum padł przed nią na kolana, oddając pokłony. Ich głosy składały się w jedno, powtarzane jak mantra słowo. Nie wiedzieli nawet co ono oznacza. Kogo wzywają.
Mag'ladroth
Oto wystąpił z tłumu człowiek, który podburzył lud do powstania. To on skrzesał ogień wiary w ich sercach, on swymi słowami tchnął w nich odwagę i wolę walki. Był jednym z nich. Żebrakiem. Oto teraz wyrastał w ich oczach przed mistrzem.
Odziany w łachmany Arab piął się po wyszczerbionych schodach ku swemu panu, niosąc dary. Makabryczny dowód oddania, wciąż ciepły i broczący krwią. W końcu dotarł do zrujnowanych bram świątyni. Padł na kolana, składając dary u stóp mistrza.
Odziany w czerń i złoto licz nie zaszczycił go nawet spojrzenie. Uniósł jedynie swe kościste dłonie ku górze w błogosławiącym tłum geście.
- Oto przynoszę ci w darze dowód naszego oddanie, mistrzu!- rzucił Arab- Głowy szejka, jego wezyrów i żon. Te należące do pomniejszych jego doradców zatknęliśmy na pale.
- Jak wam obiecałem. Oto dałem wam śmierć tych, którzy was uciskali- głos licza był suchy i przejmujący, jak pełen kurzu wiatr pustynny- Czy jesteś gotów na swoją nagrodę?
- O tak wielki proroku! Wszyscy jesteśmy gotów! Obdaruj nas swym błogosławieństwem i powiedź nas ku kolejnym miastom, by wyzwolić naszych braci. Sprowadź śmierć na bogaczy, na szejków i na niewiernych!
- Wasza wiara raduje bogów. Mag'ladroth zesłał nam swego herolda w dowód swej łaski. Dobrze się spisaliście- rzekł powoli licz- Oto przynoszę wam wieczność!
Kościsty palec dotknął czoła Araba, który z uwielbieniem spoglądał na swego mistrza z kolan. W jednej chwili jego skóra wyschła, jego oczy i włosy rozsypały się w proch, mięśnie i tłuszcz zaschły, kurcząc się na kościach. Szczęka człowieka opadła nieco, a on powstał, nowo narodzony w błyskawicznej, kilkusekundowej mumifikacji. Tłum zaszumiał radośnie. Arkhan Czarny wzniósł wtedy ponownie ręce, błogosławiąc ich również nie-życiem.
- Nasza armia rośnie- rzekła zgarbiona postać skryta w cieniu świątyni. Postać ta, szczelnie opatulona poszarpaną szatą, poczyniła kilka kroków ku liczowi, wspierając się na grubej ladze, również owiniętej szmatami. Choć zgięta niemal w pół, dorównywała ona liczowi na wysokość i szerokość. Arkhan obrócił ku niej swe oblicze, po czym przemówił.
- Ruszajmy. Kolejni czekają na wyzwolenie...
***
Obecnie
Kolejna śmierć. Jeśli wierzyć plotkom, dokładnie ukartowana. Wojna pomiędzy Księciem Mórz, a Czarnym Rycerzem przyniosła pierwsze ofiary. W swej przebiegłości Mallobaude doprowadził do walki dwóch zauszników swego rywala. Zgrabne zagranie, przeszło przez głowę Ramazalowi. Widział teraz na własne oczy konsekwencję ich wyboru. Zapewne wkrótce sam stanie przed tym samym. I przyjdzie mu się zmierzyć z konsekwencjami.
Lecz nie dzisiaj.
Na jego sygnał, on i Gilraen wstali. Nie było sensu nadal tu siedzieć. Inni i tak opuszczali arenę. Chcąc jednak ominąć barwny pochód herbowych panów, assurowie wybrali inny korytarz. Natrafili tam na nikogo innego, a Denethrill. Rozmowa pomiędzy nią, a lordem Aucassinem, choć toczona spokojnym tonem, musiała być dość zajmująca, bowiem nie od razu ich spostrzegła.
- Panno Denethrill, lordzie Aucassinie- skłonił się lekko Ramazal, na tyle, ile wymagała ogłada, lecz nie dość, by okazać szczerą uprzejmość. Gilraen uczynił podobnie.
Wampir odwzajemnił ukłon, lecz czarodziejka nie odpowiedziała. Kobra jej właściwie nie winił. W końcu nie była szlachetnie urodzona. Zamiast przejmować się jej ogładą, elf skierował swą uwagę ku wampirowi.
- Wspaniałe widowisko, mości Aucassinie! Doprawdy! Przekaż lordowi Malloubadowi wyrazy mego uznania. Prawdziwa uczta dla oczu!
- Z pewnością przekażę- skinął wampir.
- Nie zapominajmy jednak o tych, którzy dopinali wszystko na ostatni guzik!- żachnął się Ramazal, kontynuując wywód- Widziałem dość turniejów, by nie poznać, że to tytani pracy spinają takie uroczystości w całość. Widzę wyraźnie, że twój trud, lordzie, był nie mniejszy od tegoż, jaki włożył władca tej krainy! Wiele czasu i poświęcenia, lecz poznać w efekcie rękę mistrza!
Wampir skinął ponownie, tym razem z lekkim uśmiechem. Ramazal był prawdopodobnie pierwszym, który docenił jego wkład w organizację. Cała reszta zapisywała to na konto Czarnego Rycerza.
- Myślę- podjął elf, zanim wampir zdążył odpowiedzieć- że osobiście wyrazimy naszemu gospodarzowi nasz zachwyt. Nie sądzisz, Gilraenie?
- Lord Mallobaude ma inne obowiązki- wtrącił Aucassin- Obawiam się, że nie będzie w stanie się z panami zobaczyć zbyt rychło.
- Myślę, że znajdzie dla nas czas. Wszyscy z pewnością na tym skorzystamy...
Aluzja była wystarczająco jasna. Elfowie pożegnali wampira i czarodziejkę, po czym oddalili się.
- Co ty robisz?- spytał Giraen, gdy już zostali sami.
- Czasem sam się zastanawiam...- mruknął w odpowiedzi Ramazal.
Kilka miesięcy wcześniej...
Słońce prażyło nieubłaganie jasne piaski pustyni. Morderczy żar, drugie oblicze słońca, jakże inne od postrzegania ludzi ze Starego Świata, zdawało się być odpowiednim narzędziem, by pozbawić tę surową krainę życia. Jednak to nie słońce było sprawczą siłą lezących na piasku trupów. Nie tym razem.
Dym wciąż bił w nieskalane ni jedną chmurą niebo, lecz pożary dogasały. Stygnące ruiny pałacu i krzepnąca krew na piaskowcu były jednymi z licznych dowodów masakry, do jakiej doszło. Na schodach wiszących ogrodów walały się zwłoki. Ciała biedoty, głównie u ich stóp walały się dziesiątkami, naszpikowane strzałami, zaszlachtowane glewiami, groteskowo wykręconymi rękoma sięgali ku niebu. Wyżej, ciała biedoty poczęły mieszać się z tymi należącymi do straży pałacowej, która choć bez litości mordowała każdego, który zbliżał się do ich linii, w końcu uległa wielokrotnej przewadze liczebnej tłumu. U szczytów schodów leżeli możni. Pierwsi z nielicznych. Tych nie powalił żaden oręż. Tłuszcza rozszarpała ich żywcem.
Teraz panowała cisza. Jedynie bzyk much, ciężkich i tłustych, radosny chorał, bowiem uczta była aż nadto obfita. Żywi porzucili białe mury Har-Deresh.
Na jego skraju, gdzie miasto ścierało się z pustynią stała zrujnowana świątynia. Znaki, których nikt nie potrafił odczytać, posągi, których nikt nie rozpoznawał stały w opłakanym stanie od wieków, a ludzie zapomnieli komu miała ona oddawać cześć. Oto jednak dzisiaj, wciąż pijany krwią i zwycięstwem tłum padł przed nią na kolana, oddając pokłony. Ich głosy składały się w jedno, powtarzane jak mantra słowo. Nie wiedzieli nawet co ono oznacza. Kogo wzywają.
Mag'ladroth
Oto wystąpił z tłumu człowiek, który podburzył lud do powstania. To on skrzesał ogień wiary w ich sercach, on swymi słowami tchnął w nich odwagę i wolę walki. Był jednym z nich. Żebrakiem. Oto teraz wyrastał w ich oczach przed mistrzem.
Odziany w łachmany Arab piął się po wyszczerbionych schodach ku swemu panu, niosąc dary. Makabryczny dowód oddania, wciąż ciepły i broczący krwią. W końcu dotarł do zrujnowanych bram świątyni. Padł na kolana, składając dary u stóp mistrza.
Odziany w czerń i złoto licz nie zaszczycił go nawet spojrzenie. Uniósł jedynie swe kościste dłonie ku górze w błogosławiącym tłum geście.
- Oto przynoszę ci w darze dowód naszego oddanie, mistrzu!- rzucił Arab- Głowy szejka, jego wezyrów i żon. Te należące do pomniejszych jego doradców zatknęliśmy na pale.
- Jak wam obiecałem. Oto dałem wam śmierć tych, którzy was uciskali- głos licza był suchy i przejmujący, jak pełen kurzu wiatr pustynny- Czy jesteś gotów na swoją nagrodę?
- O tak wielki proroku! Wszyscy jesteśmy gotów! Obdaruj nas swym błogosławieństwem i powiedź nas ku kolejnym miastom, by wyzwolić naszych braci. Sprowadź śmierć na bogaczy, na szejków i na niewiernych!
- Wasza wiara raduje bogów. Mag'ladroth zesłał nam swego herolda w dowód swej łaski. Dobrze się spisaliście- rzekł powoli licz- Oto przynoszę wam wieczność!
Kościsty palec dotknął czoła Araba, który z uwielbieniem spoglądał na swego mistrza z kolan. W jednej chwili jego skóra wyschła, jego oczy i włosy rozsypały się w proch, mięśnie i tłuszcz zaschły, kurcząc się na kościach. Szczęka człowieka opadła nieco, a on powstał, nowo narodzony w błyskawicznej, kilkusekundowej mumifikacji. Tłum zaszumiał radośnie. Arkhan Czarny wzniósł wtedy ponownie ręce, błogosławiąc ich również nie-życiem.
- Nasza armia rośnie- rzekła zgarbiona postać skryta w cieniu świątyni. Postać ta, szczelnie opatulona poszarpaną szatą, poczyniła kilka kroków ku liczowi, wspierając się na grubej ladze, również owiniętej szmatami. Choć zgięta niemal w pół, dorównywała ona liczowi na wysokość i szerokość. Arkhan obrócił ku niej swe oblicze, po czym przemówił.
- Ruszajmy. Kolejni czekają na wyzwolenie...
***
Obecnie
Kolejna śmierć. Jeśli wierzyć plotkom, dokładnie ukartowana. Wojna pomiędzy Księciem Mórz, a Czarnym Rycerzem przyniosła pierwsze ofiary. W swej przebiegłości Mallobaude doprowadził do walki dwóch zauszników swego rywala. Zgrabne zagranie, przeszło przez głowę Ramazalowi. Widział teraz na własne oczy konsekwencję ich wyboru. Zapewne wkrótce sam stanie przed tym samym. I przyjdzie mu się zmierzyć z konsekwencjami.
Lecz nie dzisiaj.
Na jego sygnał, on i Gilraen wstali. Nie było sensu nadal tu siedzieć. Inni i tak opuszczali arenę. Chcąc jednak ominąć barwny pochód herbowych panów, assurowie wybrali inny korytarz. Natrafili tam na nikogo innego, a Denethrill. Rozmowa pomiędzy nią, a lordem Aucassinem, choć toczona spokojnym tonem, musiała być dość zajmująca, bowiem nie od razu ich spostrzegła.
- Panno Denethrill, lordzie Aucassinie- skłonił się lekko Ramazal, na tyle, ile wymagała ogłada, lecz nie dość, by okazać szczerą uprzejmość. Gilraen uczynił podobnie.
Wampir odwzajemnił ukłon, lecz czarodziejka nie odpowiedziała. Kobra jej właściwie nie winił. W końcu nie była szlachetnie urodzona. Zamiast przejmować się jej ogładą, elf skierował swą uwagę ku wampirowi.
- Wspaniałe widowisko, mości Aucassinie! Doprawdy! Przekaż lordowi Malloubadowi wyrazy mego uznania. Prawdziwa uczta dla oczu!
- Z pewnością przekażę- skinął wampir.
- Nie zapominajmy jednak o tych, którzy dopinali wszystko na ostatni guzik!- żachnął się Ramazal, kontynuując wywód- Widziałem dość turniejów, by nie poznać, że to tytani pracy spinają takie uroczystości w całość. Widzę wyraźnie, że twój trud, lordzie, był nie mniejszy od tegoż, jaki włożył władca tej krainy! Wiele czasu i poświęcenia, lecz poznać w efekcie rękę mistrza!
Wampir skinął ponownie, tym razem z lekkim uśmiechem. Ramazal był prawdopodobnie pierwszym, który docenił jego wkład w organizację. Cała reszta zapisywała to na konto Czarnego Rycerza.
- Myślę- podjął elf, zanim wampir zdążył odpowiedzieć- że osobiście wyrazimy naszemu gospodarzowi nasz zachwyt. Nie sądzisz, Gilraenie?
- Lord Mallobaude ma inne obowiązki- wtrącił Aucassin- Obawiam się, że nie będzie w stanie się z panami zobaczyć zbyt rychło.
- Myślę, że znajdzie dla nas czas. Wszyscy z pewnością na tym skorzystamy...
Aluzja była wystarczająco jasna. Elfowie pożegnali wampira i czarodziejkę, po czym oddalili się.
- Co ty robisz?- spytał Giraen, gdy już zostali sami.
- Czasem sam się zastanawiam...- mruknął w odpowiedzi Ramazal.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN