ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
Soren, Virgill, Skralg i Daniel siedzieli na trybunach, oglądając pojedynek Gilraena i von Preussa. Normalnie zostaliby wezwani, by towarzyszyć księciu Mórz w loży honorowej jako jego ochroniarze, ale tym razem nie dostali takiego rozkazu. Tak więc dosyć niechętnie rozsiedli się wśród lokalnego rycerstwa, które choć prezentowało się (i pachniało) o niebo lepiej od tutejszego plebsu, nadal ustępowało w tej kwestii szlachcie z Imperium.
Pojedynek trwał. Miecze zderzały się krzesząc iskry, krew bryzgała na piasek. Pospólstwo głośno skandowało imię elfa, co nie uszło uwadze co bystrzejszych widzów. Ci bowiem dobrze wiedzieli, że są świadkami walki nie tylko pomiędzy dwoma zawodnikami. Każdy z wojowników reprezentował potężną siłę, z którą należało się liczyć.
Ku zaskoczeniu najemników, Reinhard także wszedł w komitywę z Księciem Mórz. Soren nigdy by w to nie uwierzył gdyby nie fakt, że ujrzał go na własne oczy gdy prosił o audiencję u Adelhara na "Dumie Driftmaarku". Ciekawiło go, jakaż to zbieżność interesów istniała między tymi dwoma tak bardzo różnymi przecież osobnikami. Tak czy siak, teraz teoretycznie wszyscy działali w jednej drużynie. Przynajmniej do czasu.
- O co chodzi z tym skandowaniem ? - Zapytał Daniel, próbując przekrzyczeć plebs.
- A jak myślisz ? - Skralg poprawił wiewiórczą czapkę opadającą mu na oczy - Ktoś musiał im kazać to krzyczeć. Te brudne wieśniaki same nigdy nie wpadłyby na taki pomysł.
Soren miał coś odpowiedzieć, ale nie zdążył.
Coś ciepłego bryzgnęło mu na twarz w akompaniamencie przerażającego, bolesnego krzyku. Zareagował odruchowo. Dłoń w skórzanej rękawicy sama powędrowała ku rękojeści miecza. Wyszarpnął ostrze z pochwy, szybkim ruchem unosząc je oburącz nad głowę, jednocześnie zrywając się z miejsca. Nawet nie wiedząc do końca, z czym miał do czynienia, ciął po ukosie, z półobrotu.
Półtoraręczny miecz spadł na kosmaty łeb zgarbionej, plugawej istoty ucztującej na rozerwanej krtani szlachcianki siedzącej obok. Cios rozłupał czaszkę potwora, podsyłając w powietrze kawałki kości i krwawe ochłapy rozwalonego mózgu.
- GHULE ! - Wrzasnął jakiś rycerz sekundę przed tym, jak kolejna z poczwar zerwała mu skórę z twarzy jednym machnięciem upazurzonej łapy.
- Cholera jasna ! - Skralg zerwał kuszę z pleców, błyskawicznie umieścił bełt w rowku i jął panicznie kręcić korbką naciągającą cięciwę. Tymczasem paskudny ghul wspiął się na krawędź trybuny, przy której siedział. Dawi głośno wciągnął powietrze. Nie miał najmniejszych szans naładować kuszy na czas i wystrzelić, ani też odrzucić jej i sięgnąć po toporek. Gdy już żegnał się z życiem, obuch buzdygana zdobionego w imperialne czaszki uderzył potwora w twarz, wgniatając ją do środka. Virgill, nadal zachowując doskonale obojętny wyraz twarzy, zepchnął truchło na Arenę, po czym odwinąwszy się w półobrocie, rąbnął kolejnego w skroń.
Soren ciął ghula przez pierś, jednocześnie przyklękając na jedno kolano, gdy kolejna bestia rzuciła się na niego z zamiarem odgryzienia mu głowy.
- NIE MOŻEMY TU ZOSTAĆ ! - Krzyknął do towarzyszy.
Miał rację. Na trybunach panował totalny chaos, spanikowani ludzie wpadali na siebie albo stawiali nieskoordynowany, desperacki i skazany na porażkę opór. Co gorsza, wszelkie wyjścia z trybun były już pozatykane skłębiona masą przerażonego ludu atakowanego przez krwiożercze bestie. W jednym przypadku nawet barierę stanowiła gruba ściana lodu.
- Nie ma którędy spierdalać ! - Skralg, który przeładował już kuszę, właśnie wpakował bełt w oko nacierającego przeciwnika.
- Skaczcie na Arenę ! - Daniel, będąc raczej dystansowym muszkieterem, znajdował się w najgorszej bojowej sytuacji - Może jeszcze nie zamknęli kratownic i wejścia dla zawodników są otwarte !
- Albo nie i wpadniemy w pułapkę ! - Zauważył trzeźwo krasnolud.
- Nie mamy wyboru ! Skakać !
Na całe szczęście najemnicy siedzieli w pierwszym rzędzie i od piasków Areny dzieliły ich zaledwie dwa metry. Znalazłszy się już tam, z ulgą stwierdzili że kratownice były otwarte. Wpadli do tunelu niczym huragan, walcząc po drodze z pojedynczymi ghulami grasującymi w okolicy.
Wydostali się z oblężonego gmachu Areny tylko po to, by przekonać się że na zewnątrz było jeszcze gorzej. Ghule, rezydujące zazwyczaj w okolicach cmentarza, teraz rozbiegły się po całym mieście mordując wszytko co się rusza.
- Gdzie teraz ? - Spytał Skralg, omiatając okolicę czujnym spojrzeniem.
- Jak to gdzie ? - Zdziwił się młody inżynier - Do zamku, do naszych komnat ! Zabunkrujemy się tam i przeczekamy to wszytko.
- Nie - Głos Sorena był przepełniony stanowczością.
Towarzysze spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Wykluczając Virgilla, oczywiście. Najemnik kontynuował.
- Nie możemy wykluczyć że to wszystko - Wskazał ostrzem miecza na dantejskie sceny rozgrywające się wokół - jest dziełem Czarnego Rycerza, który przeciez wie o naszej wspólpracy z Adelharem.
- Po cholerę Mallobaude miałby niszczyć własne miasto ?
- Bo jest zepsutym do szpiku kości sukinsynem ? Nieważne. Tak czy srak nie możemy ryzykować powrotu do zamku. Pójdziemy do najpewniejszego sojusznika jakiego mamy w tej zapyziałej dziurze... Musimy przebić się do doków i "Dumy Driftmaarku" !
To miała być ciężka przeprawa.
Pojedynek trwał. Miecze zderzały się krzesząc iskry, krew bryzgała na piasek. Pospólstwo głośno skandowało imię elfa, co nie uszło uwadze co bystrzejszych widzów. Ci bowiem dobrze wiedzieli, że są świadkami walki nie tylko pomiędzy dwoma zawodnikami. Każdy z wojowników reprezentował potężną siłę, z którą należało się liczyć.
Ku zaskoczeniu najemników, Reinhard także wszedł w komitywę z Księciem Mórz. Soren nigdy by w to nie uwierzył gdyby nie fakt, że ujrzał go na własne oczy gdy prosił o audiencję u Adelhara na "Dumie Driftmaarku". Ciekawiło go, jakaż to zbieżność interesów istniała między tymi dwoma tak bardzo różnymi przecież osobnikami. Tak czy siak, teraz teoretycznie wszyscy działali w jednej drużynie. Przynajmniej do czasu.
- O co chodzi z tym skandowaniem ? - Zapytał Daniel, próbując przekrzyczeć plebs.
- A jak myślisz ? - Skralg poprawił wiewiórczą czapkę opadającą mu na oczy - Ktoś musiał im kazać to krzyczeć. Te brudne wieśniaki same nigdy nie wpadłyby na taki pomysł.
Soren miał coś odpowiedzieć, ale nie zdążył.
Coś ciepłego bryzgnęło mu na twarz w akompaniamencie przerażającego, bolesnego krzyku. Zareagował odruchowo. Dłoń w skórzanej rękawicy sama powędrowała ku rękojeści miecza. Wyszarpnął ostrze z pochwy, szybkim ruchem unosząc je oburącz nad głowę, jednocześnie zrywając się z miejsca. Nawet nie wiedząc do końca, z czym miał do czynienia, ciął po ukosie, z półobrotu.
Półtoraręczny miecz spadł na kosmaty łeb zgarbionej, plugawej istoty ucztującej na rozerwanej krtani szlachcianki siedzącej obok. Cios rozłupał czaszkę potwora, podsyłając w powietrze kawałki kości i krwawe ochłapy rozwalonego mózgu.
- GHULE ! - Wrzasnął jakiś rycerz sekundę przed tym, jak kolejna z poczwar zerwała mu skórę z twarzy jednym machnięciem upazurzonej łapy.
- Cholera jasna ! - Skralg zerwał kuszę z pleców, błyskawicznie umieścił bełt w rowku i jął panicznie kręcić korbką naciągającą cięciwę. Tymczasem paskudny ghul wspiął się na krawędź trybuny, przy której siedział. Dawi głośno wciągnął powietrze. Nie miał najmniejszych szans naładować kuszy na czas i wystrzelić, ani też odrzucić jej i sięgnąć po toporek. Gdy już żegnał się z życiem, obuch buzdygana zdobionego w imperialne czaszki uderzył potwora w twarz, wgniatając ją do środka. Virgill, nadal zachowując doskonale obojętny wyraz twarzy, zepchnął truchło na Arenę, po czym odwinąwszy się w półobrocie, rąbnął kolejnego w skroń.
Soren ciął ghula przez pierś, jednocześnie przyklękając na jedno kolano, gdy kolejna bestia rzuciła się na niego z zamiarem odgryzienia mu głowy.
- NIE MOŻEMY TU ZOSTAĆ ! - Krzyknął do towarzyszy.
Miał rację. Na trybunach panował totalny chaos, spanikowani ludzie wpadali na siebie albo stawiali nieskoordynowany, desperacki i skazany na porażkę opór. Co gorsza, wszelkie wyjścia z trybun były już pozatykane skłębiona masą przerażonego ludu atakowanego przez krwiożercze bestie. W jednym przypadku nawet barierę stanowiła gruba ściana lodu.
- Nie ma którędy spierdalać ! - Skralg, który przeładował już kuszę, właśnie wpakował bełt w oko nacierającego przeciwnika.
- Skaczcie na Arenę ! - Daniel, będąc raczej dystansowym muszkieterem, znajdował się w najgorszej bojowej sytuacji - Może jeszcze nie zamknęli kratownic i wejścia dla zawodników są otwarte !
- Albo nie i wpadniemy w pułapkę ! - Zauważył trzeźwo krasnolud.
- Nie mamy wyboru ! Skakać !
Na całe szczęście najemnicy siedzieli w pierwszym rzędzie i od piasków Areny dzieliły ich zaledwie dwa metry. Znalazłszy się już tam, z ulgą stwierdzili że kratownice były otwarte. Wpadli do tunelu niczym huragan, walcząc po drodze z pojedynczymi ghulami grasującymi w okolicy.
Wydostali się z oblężonego gmachu Areny tylko po to, by przekonać się że na zewnątrz było jeszcze gorzej. Ghule, rezydujące zazwyczaj w okolicach cmentarza, teraz rozbiegły się po całym mieście mordując wszytko co się rusza.
- Gdzie teraz ? - Spytał Skralg, omiatając okolicę czujnym spojrzeniem.
- Jak to gdzie ? - Zdziwił się młody inżynier - Do zamku, do naszych komnat ! Zabunkrujemy się tam i przeczekamy to wszytko.
- Nie - Głos Sorena był przepełniony stanowczością.
Towarzysze spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Wykluczając Virgilla, oczywiście. Najemnik kontynuował.
- Nie możemy wykluczyć że to wszystko - Wskazał ostrzem miecza na dantejskie sceny rozgrywające się wokół - jest dziełem Czarnego Rycerza, który przeciez wie o naszej wspólpracy z Adelharem.
- Po cholerę Mallobaude miałby niszczyć własne miasto ?
- Bo jest zepsutym do szpiku kości sukinsynem ? Nieważne. Tak czy srak nie możemy ryzykować powrotu do zamku. Pójdziemy do najpewniejszego sojusznika jakiego mamy w tej zapyziałej dziurze... Musimy przebić się do doków i "Dumy Driftmaarku" !
To miała być ciężka przeprawa.
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
- No pięknie...- szepnął Ramazal, z chwilą, gdy wydostał się z areny. Ulice miasta przemieniły się w koszmar, jakby obraz szalonego artysty ziszczony nie farbami i płótnem, lecz żywymi ciałami. Potwory w przerażających ilościach ścigały wrzeszczących ludzi, brukając Moussilon krwią i flakami.
Elf szybko otrząsnął się z pierwotnego szoku. W końcu jego życie również było zagrożone. Zatapiając miecz w sinym cielsku najbliższego potwora, zastanawiał się, co czynić dalej. Mógł próbować przebijać się do zamku, lecz w pojedynkę było to mało realne zadanie. Rycerze, do których miał nadzieję dołączyć byli daleko. Znacznie bliżej znajdowali się najemnicy pod wodzą Sorena.
Zaklął, zataczając piruet. Pazury ghula przeorały jego kaftan, szczęśliwie nie sięgając ciała. Za dużo myślał, za mało działał. Nie ociągając się dłużej, dołączył do psów wojny.
- Dzień dobry!- zawołał na przywitanie- Pogoda dziś dopisuje, nieprawdaż? Na popołudnie zapowiadano gęste opady flaków.
Skralg pokiwał głową ze zrozumieniem, pukając się grubym paluchem w czoło.
- Co powiecie na kwintet?- rzucił pół ze śmiechem Ramazal, nie czekając właściwie na odpowiedź najmitów, tnąc z góry atakującego ghula.
***
Ból głowy to doprawdy straszny przeciwnik. Zwłaszcza o trzynastej rano.
Targany boleściami Falthar wspomniał na wczorajszy wieczór i niczego nie żałował. Tyle, że teraz musiał odpokutować swoje. Zwłaszcza przy dość lichym zapasie zamkowego piwa. Nie pomagały prośby i groźby. Głupie człeczyny ciągle próbowały go otruć, podając sfermentowany sok z winogron! Falthar jednak zbyt się szanował, by wziąć do ust to świństwo. Problem jednak pozostał.
- Tenk! Gdzie można wytrzasnąć jakiegoś klina?- mruknął zły, bowiem cierpliwość jego miała swoje granice.
- Zapewne w karczmie Faltharze- odparł stary weteran.
- W karczmie powiadasz... Serwują tam szczyny gorsze od wody w zatoce! Ja rozumiem, człeki są zacofane i w ogóle, ale w tym kraju to się chyba w tym specjalizują! Poza tym... NA GRIMNIRA, CO TO ZA HAŁASY?!
Na polecenie Gromni podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Zaskoczony, spojrzał po raz drugi, przecierając oczy ze zdumienia.
- Wygląda na to, że trupiaki biegają po mieście, wpierdalając mieszkańców- zrelacjonował krótko i zwięźle dawi.
- CO?!- krzyknął oburzony niezmiernie młody książę- To wszyscy się bawią, a nas nie zaprosili?! TENK! Moja zbroja! I wy też się ubierajcie! Pora zażyć trochę sportu!
Elf szybko otrząsnął się z pierwotnego szoku. W końcu jego życie również było zagrożone. Zatapiając miecz w sinym cielsku najbliższego potwora, zastanawiał się, co czynić dalej. Mógł próbować przebijać się do zamku, lecz w pojedynkę było to mało realne zadanie. Rycerze, do których miał nadzieję dołączyć byli daleko. Znacznie bliżej znajdowali się najemnicy pod wodzą Sorena.
Zaklął, zataczając piruet. Pazury ghula przeorały jego kaftan, szczęśliwie nie sięgając ciała. Za dużo myślał, za mało działał. Nie ociągając się dłużej, dołączył do psów wojny.
- Dzień dobry!- zawołał na przywitanie- Pogoda dziś dopisuje, nieprawdaż? Na popołudnie zapowiadano gęste opady flaków.
Skralg pokiwał głową ze zrozumieniem, pukając się grubym paluchem w czoło.
- Co powiecie na kwintet?- rzucił pół ze śmiechem Ramazal, nie czekając właściwie na odpowiedź najmitów, tnąc z góry atakującego ghula.
***
Ból głowy to doprawdy straszny przeciwnik. Zwłaszcza o trzynastej rano.
Targany boleściami Falthar wspomniał na wczorajszy wieczór i niczego nie żałował. Tyle, że teraz musiał odpokutować swoje. Zwłaszcza przy dość lichym zapasie zamkowego piwa. Nie pomagały prośby i groźby. Głupie człeczyny ciągle próbowały go otruć, podając sfermentowany sok z winogron! Falthar jednak zbyt się szanował, by wziąć do ust to świństwo. Problem jednak pozostał.
- Tenk! Gdzie można wytrzasnąć jakiegoś klina?- mruknął zły, bowiem cierpliwość jego miała swoje granice.
- Zapewne w karczmie Faltharze- odparł stary weteran.
- W karczmie powiadasz... Serwują tam szczyny gorsze od wody w zatoce! Ja rozumiem, człeki są zacofane i w ogóle, ale w tym kraju to się chyba w tym specjalizują! Poza tym... NA GRIMNIRA, CO TO ZA HAŁASY?!
Na polecenie Gromni podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Zaskoczony, spojrzał po raz drugi, przecierając oczy ze zdumienia.
- Wygląda na to, że trupiaki biegają po mieście, wpierdalając mieszkańców- zrelacjonował krótko i zwięźle dawi.
- CO?!- krzyknął oburzony niezmiernie młody książę- To wszyscy się bawią, a nas nie zaprosili?! TENK! Moja zbroja! I wy też się ubierajcie! Pora zażyć trochę sportu!
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
[ Celem podsumowania: Relikwie mają Reinhard (Kapelusz Magnusa), Ramazal (Medalion Atheisa) i Soren (działanie wylosowanej zostanie to samo, ale Chomikozo może wybrać jakąś dla klimatu). Mikstury zachowali: Reinhard oraz Bafur (mniejsza mikstura zdrowia)
Aha, Kordelas, wciąż nie wybrałeś Bafurowi Umiejętności, goddamyt
]
Podkute kopyta wielkich rumaków bojowych huczały, uderzając w starożytny bruk raz za razem, gdy Czarny Rycerz i kilkunastu jego towarzyszy mijało wielkie kamienne dwory. Lord de la Croix nanizał na swą czarną kopię skaczącego na poczet rycerstwa ghula i z właściwą wampirom siłą cisnął nim wraz z drzewcem, które przybiły go do pobliskiego muru.
- Skąd się ich tu tyle wzięło ? - krzyczał Aucassin, pełnym bólu głosem. Słońce niemiłosiernie paliło lorda de Hane, toteż podobnie jak inni Książęta Nocy pędził na złamanie karku, wbijając ostrogi głęboko w końskie boki - Nie sądziłem, że w mieście żyje aż tyle tego ścierwa!
Mallobaude przejeżdżając ściął mieczem górną połowę głowy trupojada, który zaalarmowany rumorem podniósł okrwawiony pysk znad ofiary w szlacheckich szatach.
- Nie w mieście, a pod miastem. Ktoś mi za to zapłaci po wszystkim, a tymczasem porozmawiam z Mistrzem!
Przed nimi wyrosły wznoszące się strzeliście pod niebosa mury oraz wieże Pałacu Księcia. Zebrani pospiesznie zbrojni z załogi oraz wskrzeszone przez lorda Gawena Racharda szkielety broniły pod jego dowództwem zwodzonego mostu i szpikowały z wysokości strzałami oraz pociskami innej broni z przemytu każdego kto zbliżył się do fosy. Gdy Czarny Rycerz zsiadł z konia na dziedzińcu, most zwodzony podniósł się, odcinając ponury pałac od ogarniętego śmiercią miasta.
Lady Michelle de Hane dogoniła zostawiającego przerażonym stajennym konia Czarnego Rycerza, dzięki magii czarodziejce udało się uniknąć destrukcyjnego blasku dnia.
- Co z mieszkańcami i zawodnikami ? Nie powinnieneś ich jakoś zabezpieczyć ?
Mallobaude strząsnął z naramiennika bladą dłoń kochanki. Gniew aż kipiał spod czarnych blach.
- Nie obchodzi mnie to. Zawodnicy przetrwali już eliminacje, a mieszkańcy lata głodu i zarazy... być może jakoś przeżyją, liczyłoby się tylko gdyby trupojady znalazły też moich wrogów...
*****
Adelhar van der Maaren nie został by oglądać koniec walki, wrzaski z pobliskich dzielnic jasno mówiły, że zmarnowali już za dużo cennego czasu na podziwianie Reinharda w akcji. Książę Mórz biegł zniszczonymi ulicami w asyście dwóch oficerów i z każdym pobliskim krzykiem lub rechotem potworów zastanawiał się czy przybycie na walkę potajemnie bez znacznej świty było dobrym pomysłem.
- AAA! Pełzacze wyszły z mroku podbić powierzchnię... Pani ratuuj..! - krzyczał jakiś biegnący krzywo kupiec, którego zaraz obskoczyły i rozszarpały trupojady. Rechot rozległ się wszędzie dookoła, zza każdej połamanej ruiny i ciemnego zaułka między zamkniętymi budynkami. Zimny pot spłynął za kołnierz szukającego dłonią pistoletu marienburczyka. Niezbyt jednak zasadnie, kapitan jego gwardii dosłownie rozcinał na dwoje pobliskie ghule, które padały z wyciem pod dwuręcznym ostrzem Gryfa z Marienburga, który zdążył nawet wypalić z pistoletu do zachodzącego go od tyłu stwora i wyszarpniętym wolną ręką buzdyganem roztrzaskał czaszkę kolejnego ghula, zagrażającego Księciu. Sam Adelhar szybkim strzałem z gwintowanego pistoletu przeszył mózg skaczącego z tarasu powyżej potwora i już odwracał się kładąc palce na głowni swego ithilmarowego rapiera, gdy ujrzał iż chroniący tyły porucznik van der Haart sam poradził sobie z bez mała czterema wrogami mając jedynie lewak o trzech ostrzach i marynarski pałasz. Krew nie zdążyła nawet spłynąć po białych płaszczach, kiedy znów biegli ku portowi.
Dobiegające stamtąd regularne, powtarzające się salwy muszkietowe znaczyły, że uprzedzeni o ataku Marienburczycy bronili się przed falą śmierci w typowo automatyczny sposób. Zasłana ciałami główna ulica doków, odsłaniająca zbawienne piękno "Dumy Driftmaarktu" tylko to potwierdzała.
- Przerwać ogień! To książę! - zawołał jeden z oficerów, dowodzący stojącym przed statkami długim szeregiem Białych Płaszczy oraz innych najemników. Adelhar dysząc jak miech kowalski z ledwością wtoczył się na pokład, po tym jak szereg gwardzistów zamknął się za jego przybocznymi.
- To szaleństwo! - złapał się za głowę, podchodzący do Księcia Mórz mag Helstan - Skąd się wzięły te... te...
- Widać zgłodniały. - odburknął krótko kapitan Vandergrifft - Widziałem, że zmarnowaliśmy sporo kul na wieśniaków pośród ghuli...
- Są tak wynędzniali, że ciężko ich odróżnić, a lepiej się w razie czego nie pomylić. - uśmiechnął się zimno jeden z najemników z drugiej linii, nabijając przy nodze muszkiet do wtórej salwy, w czasie gdy strzelcy przy burtach statku osłaniali kompanów z brzegu doku. Gryf z Marienburga sapnął.
- Trzeba ich było wykorzystać jako żywe tarcze.
- Nie ma czasu na militarny czarny humor. - ponaglił Czarny Magister - Jakie rozkazy Książę ? Twój brat Julian zgodnie z planem zabrał Thalię z dala od lądu na jednym z galeonów, wrócą pod wieczór.
- Do tego czasu wszystko powinno ucichnąć. Trzymamy obronę statków. - rozkazał van der Maaren, wchodząc pod pokład, by nie słuchać dłużej grzmotu muszkietów i lekkich dział pokładowych. W drzwiach dodał jeszcze tajemniczo - Chciał chaosu i śmierci w mieście to je dostał. Z nawiązką.
*****
Sir Ronnel Harrevaux gnał jakby goniły go dwie lance królewskich rycerzy. Albo równie niebezpieczny, uzbrojony w kopię ojciec "odwiedzonej" przez niego niegdyś panny, po nieudanych zalotach do której uciekł z rodzimego Artois do Mousillon. Teraz było jeszcze gorzej, zamiast wyzwisk i przekleństw starego rycerza ścigał go jazgot ghuli, a pędząca za nim skromna gromadka konnych zbrojnych niepokojąco zmalała od minięcia dwóch przecznic.
- Musimy odnaleźć zawodników! - krzyknął do ludzi za sobą, niepewny czy wciąż za nim jadą - I najlepiej uciec na jakiś z tego piekła!
- Bez szans. - odparł jadący z nim strzemię w strzemię sir Rudolf Schwaltzer - Wśród lepianek szmaciarzy za murami też szaleją trupojady, nie wyjedziemy z miasta.
- Panie rycerzu! - krzyknął jakiś jeździec, wyjeżdżający do nich z bocznej ulicy i włączający się w umykający pochód - Na cmentarzu widzieliśma takiego dużego, grubego ludojada, ubran w podobne łachy co lordowskie pany, ino zbutwiałe. Ghule słuchały się go jak chłopy herbowego, a siła ich tam była!
- Chędożyć to, trafiliśmy na główny rynek... Uwaga, będzie gorąco! - ryknął sir Ronnel zauważając improwizowany bastion z przewróconych straganów i skrzyń rozłożony dookoła pomnika Landuina i broniony przez gros przerażonych mieszczan i zbrojnych ze straży miejskiej. Resztę placu pokrywała krew, trupy, wyprute im wnętrzności, pożary oraz... morze ghuli. Potwory wydobywały się falami z dziury w bruku, chwytając się za krawędzie pożółkłymi pazurami. Ronnel już chciał zawrócić drużynę, ignorując rozpaczliwe wołania broniących się, gdy ujrzał błyszczącą postać wyłaniającą się z rozpadliny.
Gdyby nie pokrzywiona postura potwór mógłby mieć nawet ze dwa metry. Okryty był szatami tak przegniłymi, że nie dało się dostrzec w nich barwy lub herbu, a kolczuga była pordzewiała do cna, lecz złocone płyty pancerza i takiż hełm, ozdobiony słoneczną tarczą przyciągały uwagę, podobnie jak płonące czerwienią oczy w wizjerach hełmu, z którego dziur wentylacyjnych buchała cuchnąca para i płynęła świeża krew. Nowa aberracja dzierżonym wielkim mieczem o bogato rzeźbionej rękojeści, która oparła się próbie czasu i znilizny wskazała na bastion obrońców.
- Zhaaabić... mięsoo! - wycharczał ghul w pancerzu, inne trupojady wyraźnie bały się go i z nowym wigorem skoczyły na ludzi, czasem oglądając się tylko na swego przerażającego wodza i zbutwiały sztandar, dzierżony przez jednego z ghuli w pordzewiałych pancerzach.
Ronnel wstrzymał konia, w osłupieniu patrząc na widowisko i nie słysząc co jego ludzie krzyczeli mu do uszu.
- Bajania gminu były prawdziwe... Niedowiary... Na litość Pani... Rycerz-ludożerca istnieje naprawdę!
Aha, Kordelas, wciąż nie wybrałeś Bafurowi Umiejętności, goddamyt

Podkute kopyta wielkich rumaków bojowych huczały, uderzając w starożytny bruk raz za razem, gdy Czarny Rycerz i kilkunastu jego towarzyszy mijało wielkie kamienne dwory. Lord de la Croix nanizał na swą czarną kopię skaczącego na poczet rycerstwa ghula i z właściwą wampirom siłą cisnął nim wraz z drzewcem, które przybiły go do pobliskiego muru.
- Skąd się ich tu tyle wzięło ? - krzyczał Aucassin, pełnym bólu głosem. Słońce niemiłosiernie paliło lorda de Hane, toteż podobnie jak inni Książęta Nocy pędził na złamanie karku, wbijając ostrogi głęboko w końskie boki - Nie sądziłem, że w mieście żyje aż tyle tego ścierwa!
Mallobaude przejeżdżając ściął mieczem górną połowę głowy trupojada, który zaalarmowany rumorem podniósł okrwawiony pysk znad ofiary w szlacheckich szatach.
- Nie w mieście, a pod miastem. Ktoś mi za to zapłaci po wszystkim, a tymczasem porozmawiam z Mistrzem!
Przed nimi wyrosły wznoszące się strzeliście pod niebosa mury oraz wieże Pałacu Księcia. Zebrani pospiesznie zbrojni z załogi oraz wskrzeszone przez lorda Gawena Racharda szkielety broniły pod jego dowództwem zwodzonego mostu i szpikowały z wysokości strzałami oraz pociskami innej broni z przemytu każdego kto zbliżył się do fosy. Gdy Czarny Rycerz zsiadł z konia na dziedzińcu, most zwodzony podniósł się, odcinając ponury pałac od ogarniętego śmiercią miasta.
Lady Michelle de Hane dogoniła zostawiającego przerażonym stajennym konia Czarnego Rycerza, dzięki magii czarodziejce udało się uniknąć destrukcyjnego blasku dnia.
- Co z mieszkańcami i zawodnikami ? Nie powinnieneś ich jakoś zabezpieczyć ?
Mallobaude strząsnął z naramiennika bladą dłoń kochanki. Gniew aż kipiał spod czarnych blach.
- Nie obchodzi mnie to. Zawodnicy przetrwali już eliminacje, a mieszkańcy lata głodu i zarazy... być może jakoś przeżyją, liczyłoby się tylko gdyby trupojady znalazły też moich wrogów...
*****
Adelhar van der Maaren nie został by oglądać koniec walki, wrzaski z pobliskich dzielnic jasno mówiły, że zmarnowali już za dużo cennego czasu na podziwianie Reinharda w akcji. Książę Mórz biegł zniszczonymi ulicami w asyście dwóch oficerów i z każdym pobliskim krzykiem lub rechotem potworów zastanawiał się czy przybycie na walkę potajemnie bez znacznej świty było dobrym pomysłem.
- AAA! Pełzacze wyszły z mroku podbić powierzchnię... Pani ratuuj..! - krzyczał jakiś biegnący krzywo kupiec, którego zaraz obskoczyły i rozszarpały trupojady. Rechot rozległ się wszędzie dookoła, zza każdej połamanej ruiny i ciemnego zaułka między zamkniętymi budynkami. Zimny pot spłynął za kołnierz szukającego dłonią pistoletu marienburczyka. Niezbyt jednak zasadnie, kapitan jego gwardii dosłownie rozcinał na dwoje pobliskie ghule, które padały z wyciem pod dwuręcznym ostrzem Gryfa z Marienburga, który zdążył nawet wypalić z pistoletu do zachodzącego go od tyłu stwora i wyszarpniętym wolną ręką buzdyganem roztrzaskał czaszkę kolejnego ghula, zagrażającego Księciu. Sam Adelhar szybkim strzałem z gwintowanego pistoletu przeszył mózg skaczącego z tarasu powyżej potwora i już odwracał się kładąc palce na głowni swego ithilmarowego rapiera, gdy ujrzał iż chroniący tyły porucznik van der Haart sam poradził sobie z bez mała czterema wrogami mając jedynie lewak o trzech ostrzach i marynarski pałasz. Krew nie zdążyła nawet spłynąć po białych płaszczach, kiedy znów biegli ku portowi.
Dobiegające stamtąd regularne, powtarzające się salwy muszkietowe znaczyły, że uprzedzeni o ataku Marienburczycy bronili się przed falą śmierci w typowo automatyczny sposób. Zasłana ciałami główna ulica doków, odsłaniająca zbawienne piękno "Dumy Driftmaarktu" tylko to potwierdzała.
- Przerwać ogień! To książę! - zawołał jeden z oficerów, dowodzący stojącym przed statkami długim szeregiem Białych Płaszczy oraz innych najemników. Adelhar dysząc jak miech kowalski z ledwością wtoczył się na pokład, po tym jak szereg gwardzistów zamknął się za jego przybocznymi.
- To szaleństwo! - złapał się za głowę, podchodzący do Księcia Mórz mag Helstan - Skąd się wzięły te... te...
- Widać zgłodniały. - odburknął krótko kapitan Vandergrifft - Widziałem, że zmarnowaliśmy sporo kul na wieśniaków pośród ghuli...
- Są tak wynędzniali, że ciężko ich odróżnić, a lepiej się w razie czego nie pomylić. - uśmiechnął się zimno jeden z najemników z drugiej linii, nabijając przy nodze muszkiet do wtórej salwy, w czasie gdy strzelcy przy burtach statku osłaniali kompanów z brzegu doku. Gryf z Marienburga sapnął.
- Trzeba ich było wykorzystać jako żywe tarcze.
- Nie ma czasu na militarny czarny humor. - ponaglił Czarny Magister - Jakie rozkazy Książę ? Twój brat Julian zgodnie z planem zabrał Thalię z dala od lądu na jednym z galeonów, wrócą pod wieczór.
- Do tego czasu wszystko powinno ucichnąć. Trzymamy obronę statków. - rozkazał van der Maaren, wchodząc pod pokład, by nie słuchać dłużej grzmotu muszkietów i lekkich dział pokładowych. W drzwiach dodał jeszcze tajemniczo - Chciał chaosu i śmierci w mieście to je dostał. Z nawiązką.
*****
Sir Ronnel Harrevaux gnał jakby goniły go dwie lance królewskich rycerzy. Albo równie niebezpieczny, uzbrojony w kopię ojciec "odwiedzonej" przez niego niegdyś panny, po nieudanych zalotach do której uciekł z rodzimego Artois do Mousillon. Teraz było jeszcze gorzej, zamiast wyzwisk i przekleństw starego rycerza ścigał go jazgot ghuli, a pędząca za nim skromna gromadka konnych zbrojnych niepokojąco zmalała od minięcia dwóch przecznic.
- Musimy odnaleźć zawodników! - krzyknął do ludzi za sobą, niepewny czy wciąż za nim jadą - I najlepiej uciec na jakiś z tego piekła!
- Bez szans. - odparł jadący z nim strzemię w strzemię sir Rudolf Schwaltzer - Wśród lepianek szmaciarzy za murami też szaleją trupojady, nie wyjedziemy z miasta.
- Panie rycerzu! - krzyknął jakiś jeździec, wyjeżdżający do nich z bocznej ulicy i włączający się w umykający pochód - Na cmentarzu widzieliśma takiego dużego, grubego ludojada, ubran w podobne łachy co lordowskie pany, ino zbutwiałe. Ghule słuchały się go jak chłopy herbowego, a siła ich tam była!
- Chędożyć to, trafiliśmy na główny rynek... Uwaga, będzie gorąco! - ryknął sir Ronnel zauważając improwizowany bastion z przewróconych straganów i skrzyń rozłożony dookoła pomnika Landuina i broniony przez gros przerażonych mieszczan i zbrojnych ze straży miejskiej. Resztę placu pokrywała krew, trupy, wyprute im wnętrzności, pożary oraz... morze ghuli. Potwory wydobywały się falami z dziury w bruku, chwytając się za krawędzie pożółkłymi pazurami. Ronnel już chciał zawrócić drużynę, ignorując rozpaczliwe wołania broniących się, gdy ujrzał błyszczącą postać wyłaniającą się z rozpadliny.
Gdyby nie pokrzywiona postura potwór mógłby mieć nawet ze dwa metry. Okryty był szatami tak przegniłymi, że nie dało się dostrzec w nich barwy lub herbu, a kolczuga była pordzewiała do cna, lecz złocone płyty pancerza i takiż hełm, ozdobiony słoneczną tarczą przyciągały uwagę, podobnie jak płonące czerwienią oczy w wizjerach hełmu, z którego dziur wentylacyjnych buchała cuchnąca para i płynęła świeża krew. Nowa aberracja dzierżonym wielkim mieczem o bogato rzeźbionej rękojeści, która oparła się próbie czasu i znilizny wskazała na bastion obrońców.
- Zhaaabić... mięsoo! - wycharczał ghul w pancerzu, inne trupojady wyraźnie bały się go i z nowym wigorem skoczyły na ludzi, czasem oglądając się tylko na swego przerażającego wodza i zbutwiały sztandar, dzierżony przez jednego z ghuli w pordzewiałych pancerzach.
Ronnel wstrzymał konia, w osłupieniu patrząc na widowisko i nie słysząc co jego ludzie krzyczeli mu do uszu.
- Bajania gminu były prawdziwe... Niedowiary... Na litość Pani... Rycerz-ludożerca istnieje naprawdę!
Ostatnio zmieniony 23 lut 2015, o 20:57 przez GrimgorIronhide, łącznie zmieniany 1 raz.
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
[ Gramatyczna Inkwizycja na posterunku. Dodam, że nie spodziewałem się jej
]

Galiwyx w porównaniu do innych zawodników, nie znajdował się na arenie. Uznał, że pojedynek, mimo, że zapewne ciekawy, jest mniej ważny od jego własnych spraw. Wcześniej spotkał się z jednym z ludzi von Maarena, z którym dawno temu prowadził interesy. Przesłał przez niego wiadomość o poparciu dla Księcia Mórz. Galiwyx uznał, że tak będzie najlepiej to załatwić. Wolał nie angażować się osobiście. Jeszcze.
Uliczka, którą wskazał mu głos, nie różniła się od pozostałych. Tony śmieci i gówna zalegały pod zabitymi oknami. Smród unoszący się w powietrzu, był gorszy niż w obozie jakiegoś Waaagh, a jak wiadomo odór tysięcy orków i goblinów zebranych w jednym miejscu nie należał do najprzyjemniejszych. Galiwyx musiał osłonić swój nos chusteczką. Nawet jego towarzysze krzywili się z niesmakiem, choć mogli po prostu wyrabiać sobie gust szefa. Galiwyx przeklinał Tzeentcha za wybór takiego miejsca spotkania bardziej pasującego do Nurgla.
- Wszystko idzie zgodnie z planem. Adelhar i Mallobaude właśnie rzucili się sobie do gardeł. Trzeba to wykorzystać.
Galiwyx spojrzał na elfa wynurzającego się z cienia. Może to demon wybrał to miejsce? W takim razie nienawidził go jeszcze mocniej.
- Jak? - Goblin robił wrażenie znudzonego, ale w środku aż się gotował. Jego przeznaczeniem nie było, usługiwanie bóstwu jako pionek. Miał większe ambicje.
Delethiel uśmiechnął się ukazując spiłowane zęby charakterystyczne dla dzikszej części długouchych.
- Miasto już wybuchło. Chaos się rozprzestrzenia. Posłuchaj tylko. - Faktycznie do uszu Galiwyxa zaczęły dochodzić okrzyki bólu, rozpaczy i błagania. - Nasz pan pokłada w tobie duże nadzieje. Nie zawiedź go.
Demon wtopił się w cień miasta. Galiwyx nawet nie próbował gonić go wzrokiem. Nie uwagę przykuł coraz bliższy harmider.
Jak zwykle zostawiono go, wydając niejasne polecenia. Wprost kochał swojego patrona. W jednym miał rację. Należało działać.
Gdy w polu widzenia pojawiły się pierwsze ghule goblin wiedział co zamierza czynić.
Chaos.
* * *
Flavio de Benevis Bancio wcisnął się w kąt swojego mieszkania, przyciskając ręce do uszu. Liczył, że krzyki z ulicy znikną. Mylił się. Rosły w jego głowie do gigantycznych rozmiarów, wzmagając straw mafioza. Dziecięcy strach przed ghulami i byciem zjedzonym.
Coś ciężkiego walnęło Flavia w twarz, pierwszy, potem drugi raz. Estalijczyk podniósł zakrwawioną od złamanego nosa, twarz.
- Nie sądziłem, że możesz być jeszcze brzydszy.
- Galiwyx. Myślałem, że zakończyłem naszą współpracę. - Gdy tylko spojrzał prosto w jasnoniebieskie oczy goblina, wiedział jak bardzo się myli.
- Skojarzyłem, że mówiłeś coś o armatach, gdy przygotowywaliśmy atak na krasnoludy. A, że byłem akurat w pobliżu, pomyślałem, że zechcesz mi towarzyszyć. - Flavio milczał. Nie było sensu protestować, chyba że chciałeś by dwumetrowy ork wyrwał ci kończyny. - Myślisz, że dasz radę zebrać ludzi w magazynach z amunicją.- Galiwyx przyjrzał się człowiekowi dokładniej. - Nie, nie dasz, ale twoi strażnicy tak. Wydaj polecenia.
Cóż miał zrobić? Wielki ork, razem ze swoim szalonym panem, wciąż tu byli. Nie miał wyboru. Potem wypisał szybko dokument usprawniający Galiwyxa do dowodzenia tą hałastrą i wcisnął się głębiej w kąt. Może ghule go nie znajdą, gdy zostanie sam.
* * *
Biegnąc przez miasto Galiwyx zauważył formujące się gdzieniegdzie punkty oporu. Ghule jednakże zalewały miasto i były dowodzone. Mniejsze stanowiska straży, najemników, czy bandytów były szybko rozbijane.
Dotarli do magazynu, parę godzin popołudniu. Bomby zapalające i teleportacja za wielkie hordy stworów wystarczałyby się przebić. Na ludzi Flavia musieli poczekać, jeszcze trochę zabijając kolejny tuzin trupojadów.
Armaty rzeczywiście tam były. Trzy, wyprodukowane w samym Nuln. Bandytów zjawiło się około dwudziestu. Potrzebowali przywódcy, żeby przeżyć, a wolę przetrwania mieli silną. Większość widziała walkę Galiwyxa i jak załatwił wampirzego rycerza. Może go nie szanowali, ale na pewno czuli respekt przed jego zdolnościami. Wyprowadzili działa na ulicę. Ci, którzy nie umieli z nich korzystać dostali muszkiety. Galiwyx stanął wraz z ochroniarzami pomiędzy armatami, wydając rozkazy. W ciasnych uliczkach Mausillon kartacze rozrywały duże skupiska ghuli z łatwością. Goblin nie przejmował się jeśli w zasięg weszli żywi. Nie ratowanie ludzi było jego celem.
Oddział powoli zbliżając się do partu. Natknął się na otoczoną grupę najemników Sorena z Ramazalem. Ostrzał pomógł zawodnikom wyrwać się z pułapki.
- Dzięki - Soren skrzywił się widząc Galiwyxa dowodzącego odsieczą. Skralg splunął.
Goblin uśmiechnął się.
- Jak miło, że wpadliście na imprezę.
Uliczka, którą wskazał mu głos, nie różniła się od pozostałych. Tony śmieci i gówna zalegały pod zabitymi oknami. Smród unoszący się w powietrzu, był gorszy niż w obozie jakiegoś Waaagh, a jak wiadomo odór tysięcy orków i goblinów zebranych w jednym miejscu nie należał do najprzyjemniejszych. Galiwyx musiał osłonić swój nos chusteczką. Nawet jego towarzysze krzywili się z niesmakiem, choć mogli po prostu wyrabiać sobie gust szefa. Galiwyx przeklinał Tzeentcha za wybór takiego miejsca spotkania bardziej pasującego do Nurgla.
- Wszystko idzie zgodnie z planem. Adelhar i Mallobaude właśnie rzucili się sobie do gardeł. Trzeba to wykorzystać.
Galiwyx spojrzał na elfa wynurzającego się z cienia. Może to demon wybrał to miejsce? W takim razie nienawidził go jeszcze mocniej.
- Jak? - Goblin robił wrażenie znudzonego, ale w środku aż się gotował. Jego przeznaczeniem nie było, usługiwanie bóstwu jako pionek. Miał większe ambicje.
Delethiel uśmiechnął się ukazując spiłowane zęby charakterystyczne dla dzikszej części długouchych.
- Miasto już wybuchło. Chaos się rozprzestrzenia. Posłuchaj tylko. - Faktycznie do uszu Galiwyxa zaczęły dochodzić okrzyki bólu, rozpaczy i błagania. - Nasz pan pokłada w tobie duże nadzieje. Nie zawiedź go.
Demon wtopił się w cień miasta. Galiwyx nawet nie próbował gonić go wzrokiem. Nie uwagę przykuł coraz bliższy harmider.
Jak zwykle zostawiono go, wydając niejasne polecenia. Wprost kochał swojego patrona. W jednym miał rację. Należało działać.
Gdy w polu widzenia pojawiły się pierwsze ghule goblin wiedział co zamierza czynić.
Chaos.
* * *
Flavio de Benevis Bancio wcisnął się w kąt swojego mieszkania, przyciskając ręce do uszu. Liczył, że krzyki z ulicy znikną. Mylił się. Rosły w jego głowie do gigantycznych rozmiarów, wzmagając straw mafioza. Dziecięcy strach przed ghulami i byciem zjedzonym.
Coś ciężkiego walnęło Flavia w twarz, pierwszy, potem drugi raz. Estalijczyk podniósł zakrwawioną od złamanego nosa, twarz.
- Nie sądziłem, że możesz być jeszcze brzydszy.
- Galiwyx. Myślałem, że zakończyłem naszą współpracę. - Gdy tylko spojrzał prosto w jasnoniebieskie oczy goblina, wiedział jak bardzo się myli.
- Skojarzyłem, że mówiłeś coś o armatach, gdy przygotowywaliśmy atak na krasnoludy. A, że byłem akurat w pobliżu, pomyślałem, że zechcesz mi towarzyszyć. - Flavio milczał. Nie było sensu protestować, chyba że chciałeś by dwumetrowy ork wyrwał ci kończyny. - Myślisz, że dasz radę zebrać ludzi w magazynach z amunicją.- Galiwyx przyjrzał się człowiekowi dokładniej. - Nie, nie dasz, ale twoi strażnicy tak. Wydaj polecenia.
Cóż miał zrobić? Wielki ork, razem ze swoim szalonym panem, wciąż tu byli. Nie miał wyboru. Potem wypisał szybko dokument usprawniający Galiwyxa do dowodzenia tą hałastrą i wcisnął się głębiej w kąt. Może ghule go nie znajdą, gdy zostanie sam.
* * *
Biegnąc przez miasto Galiwyx zauważył formujące się gdzieniegdzie punkty oporu. Ghule jednakże zalewały miasto i były dowodzone. Mniejsze stanowiska straży, najemników, czy bandytów były szybko rozbijane.
Dotarli do magazynu, parę godzin popołudniu. Bomby zapalające i teleportacja za wielkie hordy stworów wystarczałyby się przebić. Na ludzi Flavia musieli poczekać, jeszcze trochę zabijając kolejny tuzin trupojadów.
Armaty rzeczywiście tam były. Trzy, wyprodukowane w samym Nuln. Bandytów zjawiło się około dwudziestu. Potrzebowali przywódcy, żeby przeżyć, a wolę przetrwania mieli silną. Większość widziała walkę Galiwyxa i jak załatwił wampirzego rycerza. Może go nie szanowali, ale na pewno czuli respekt przed jego zdolnościami. Wyprowadzili działa na ulicę. Ci, którzy nie umieli z nich korzystać dostali muszkiety. Galiwyx stanął wraz z ochroniarzami pomiędzy armatami, wydając rozkazy. W ciasnych uliczkach Mausillon kartacze rozrywały duże skupiska ghuli z łatwością. Goblin nie przejmował się jeśli w zasięg weszli żywi. Nie ratowanie ludzi było jego celem.
Oddział powoli zbliżając się do partu. Natknął się na otoczoną grupę najemników Sorena z Ramazalem. Ostrzał pomógł zawodnikom wyrwać się z pułapki.
- Dzięki - Soren skrzywił się widząc Galiwyxa dowodzącego odsieczą. Skralg splunął.
Goblin uśmiechnął się.
- Jak miło, że wpadliście na imprezę.
Szli powoli w kierunku portu. Chociaż nie, stwierdzenie "szli" było w tej sytuacji użyte na wyrost. Posuwali się ledwo-ledwo, z każdym krokiem zmuszonymi będąc do położenia tuzina ghuli. Mimo to mieli szczęście. Gdyby choć dziesiąta część potworów skupiła się wyłącznie na nich, nie mili by szans. Nikt by nie miał. Nawet Reinhard. Trupojady jednak atakowały każdego w zasięgu wzroku, zdezorientowane tak wielką ilością pożywienia.
Soren, fachowiec w swej profesji, jako mózg całej akcji twardo prowadził ich ku celu, a jego rozkazy sprawiły, że oddział nie rozsypał się już dawno temu. Ramazal z drugiej strony nie zaprzątał sobie głowy taktycznymi zawiłościami. Wreszcie mógł zażyć ruchu. Cała ta bezczynność i spiskowanie męczyły go. Do pewnego stopnia było to zabawne, lecz ile można. Gdyby tylko przeciwnik, z jakim musieli się mierzyć nie obrzydzał go tak bardzo...
Walczyli w gęstwinie wrogów, lecz rozbiegane chaotycznie potwory dawały pewną przestrzeń. Dzięki temu elf znalazł miejsce na bardziej wyszukane techniki szermiercze, których nie mógł by użyć w typowej młócce podczas starcia dwóch formacji. Nie mówiąc już o tym, że ktoś bez pancerza nie wyszedł by żywy z tego drugiego.
Tak więc elf kręcił piruety, stawiał parady księżycowe i viroledanki. Cięcia jego były czyste, dokładne, poparte pewną dozą akrobacji. W ramach rozsądku oczywiście. Dokładna praca stóp umożliwiała wykonywanie tych, wydawałoby się, zbędnych ruchów bez większego zmęczenia. Balansem ciała unikał ciosów pazurami, często nawet nie musząc zmieniać miejsca. Pojedynczy potwór był bez szans.
Tyle, że były ich dziesiątki. I mimo wysiłku najmitów i elfa, znaleźli się w okrążeniu. Wprawnym okiem weterana Soren pierwszy zauważył zacieśniający się kocioł. Było kwestią czasu jego zamknięcie, a wtedy...
Seria eksplozji wstrząsnęła powietrzem. Poszarpany metal zajęczał w powietrzu, szrapnele darły ciała trupojadów... i kilku nieszczęsnych cywili, którzy znaleźli się w polu rażenia. Huk i dym zdezorientował na chwilę Ramazala. Przetarł oczy i osmalone czoło, nie dowierzając temu, co ujrzał.
Galiwyx nadciągał z odsieczą. Mając pod sobą około dwa tuziny ludzi i lekkie bombardy, goblin szerzył śmiech i zniszczenie skuteczniej, niż czwórka szermierzy razem wzięta. Soren miał głupią minę. Skralg zmełł przekleństwo, będąc z pewnścią w podłym humorze. W końcu życie uratował mu zielonoskóry.
Goblin pozdrowił ich radośnie. Być może szyderczo. Ramazal miał to gdzieś. Liczyło się coś innego.
- Ma styl, aersson- mruknął z lekkim uśmieszkiem.
***
- Ło kuurwa! Więcej was matka nie miała?!
Wbrew raczej pejoratywnemu zabarwieniu słownictwa, ton Falthara wyrażał raczej zaskoczenie i rozbawienie, niż złość. Trzech pancernych dawi wyrąbywało sobie drogę pośród ghuli, jak zastęp drwali w młodym zagajniku. Pazury brzdękały o gromil, lecz najwspanialsze osiągnięcie krasnoludzkiej myśli pancernej śmiało się w twarz tej żałosnej broni. Falthar z niezdrową satysfakcją rozpoławiał trupojady ciosami Kesmeraxa, których mięso i kości nie stanowiły żadnego oporu.
- Fiuuu, patrzcie ją...- mruknął młody książę, zauważywszy w tłumie próbującą nie rzucać się w oczy Denethrill- Patrzcie jak tyłkiem macha, wiedźma zawszona. Wymalowana jak dziwka! Tu ludziska walczą, a ta kręci zadem, jakby na przyjęciu była. E! Lala! Sukienka ci się rozpierdala!
Rzeczywiście, przedzierając się przez natłok ghuli nie sposób było uniknąć kontaktu z ich pazurami. Odzienie czarodziejki nosiło ślady tegoż kontaktu, na szczęście dla niej samej, jej ciało nie.
- Ech- stęknął Gromni- Wszystko te przeklęte elfy sprofanują, psia ich mać! Nawet bitkę krasnoludowi obrzydzą...
Falthar spojrzał na tarczownika z przerażeniem.
- Co ty? Gromni? Wymiękasz?
- Faltharze, z całym szacunkiem, nie jestem jakiś miękki fiucio, co by mu byle babsztyl szpiczastocuhych zabrał zapał do rąbania!
Magnisson splunął.
- I słusznie. Napierdalać!
***
Trzeba było oddać honor Galiwyxowi. Plac przy arenie był w większości pozamiatany i choć nadciągały kolejne ghule, to bohaterowie otrzymali od losu chwilę wytchnienia. Ponadto mogli ustalić plan działania.
- To co robimy?- spytał pierwszy Ramazal, przerywając niezręczną ciszę.
Inni popatrzyli na niego niepewnie.
- Wszystkich nie zabijemy- stęknął Soren.
- Ano nie- dodał Galiwyx- Mimo artylerii.
- Trzeba by całej kompanii- zauważył najmita.
- To co? szukamy schronienia i tam się barykadujemy?- spytał Daniel.
Spojrzeli po sobie ponownie.
- Niezła myśl- w końcu przyznał Ramazal.
- Co proponujecie?- spytał Galiwx, pragnący powiedzieć najmniej, jak to było możliwe.
- Przebijamy się do portu- oznajmił Soren.
- Wróćmy lepiej do zamku- rzekł Ramazal
- Zwiążmy elfa i goblina i zostawmy na pastwę ghulom- zaproponował Skralg.
Galiwyx i Ramazal spojrzeli na niego zaskoczeni.
- No co?- zdziwił się rezolutny krasnolud- Przecież pytaliście.
Ani jeden, ani drugi nie zdołali wypowiedzieć się co do propozycji dawiego. Wszyscy jak na komendę zamilkli. Z niepokojem poczęli rozglądać się, czując jak ziemia trzęsie im się pod stopami. Z początku delikatnie, ledwo wyczuwalnie, każda jednak chwila potęgowała to wrażenie.
- Co to jest?!- krzyknął nieco przestraszony Daniel. Nikt nie miał odwagi mu odpowiedzieć. Mieli paskudne przeczucie, że wkrótce naocznie się przekonają.
Z jednej z bocznych uliczek, niczym nieprzebrana fala powodziowa, wylały się na placyk ghule. Biegły w ślepym szale żarcia, nie rozbiegane jak wcześniej, niczym mrówki, lecz jednym, zwartym strumieniem, depcząc swych poprzedników tylko po to, by znaleźć się ostatecznie pod stopami innych. ( http://youtu.be/HcwTxRuq-uk?t=1m54s )
To, co wiedzieli było nie do opisania.
- O kurwa...- szepnął tylko Skralg.
- Spierdalamy!- zaordynował Soren, a nikt nie śmiał podważać mądrości jego słów.
***
- Ahaha! Gryź gromil paskudne bydlę!- wrzasnął Falthar, odrąbując toporem szczękę ghula. Poniósł go wir bitwy. Towarzyszący mu tarczownicy dzielnie próbowali dotrzymywać mu tempa, choć trzeba było przyznać, czasem było to trudne. Kesmerax cały był skąpany w jusze trupojadów, lecz mimo to runy przebijały się swym blaskiem przez zabrudzenia.
Leżący obok przewrócony wóz służył za prymitywną barykadę. Wrzeszczące ludziska starały chować się za dzielnych dawi, widząc z jaką zawziętością kosili nieumarłe stwory. Dalej biegli w stronę zamku, licząc na pańskie schronienie. Falthar splunął z lekkim obrzydzeniem.
- Ech, ludzie.... trochę godności!
Już chciał coś dodać, gdy ktoś w pędzie wpadł na niego. Ciężar zbroi utrzymał go na miejscu, lecz musiał się złapać belki z wozu, by nie upaść. Wściekły, gotów zdzielić obuszkiem tego, który ośmielił się targnąć na godność krasnoluda, lecz winowajca- jakiś rycerz już oddalał się w te pędy, kopiąc się przy tym piętami po zadku. Młody książę posłał mu na dokładkę okolicznościową wiązankę, oczywiście w khazalidzie, gdy jego uwagę zwrócił Tenk.
- Faltharze... spójrz na to...
Wielki, tłusty stwór, w czymś, co tylko zupełny dyletant (czyli człowiek) nazwałby pancerzem, sunął na czele ghuli mniej więcej w ich kierunku, bulgocząc coś niezrozumiale, brocząc krwią, ropą i śmierdząc okropnie. Krasnoludy aż skrzywiły się z niesmakiem.
- Uech! Ale jesteś brzydki!- rzucił Falthar, nie mogąc z wrażenia znaleźć odpowiedniego epitetu. Podumał chwilę nad odpowiednim porównaniem, w końcu jednak dał za wygraną, machnął ręką i ścisnąwszy mocniej topór popędził na spotkanie ohydnej kreaturze.
Soren, fachowiec w swej profesji, jako mózg całej akcji twardo prowadził ich ku celu, a jego rozkazy sprawiły, że oddział nie rozsypał się już dawno temu. Ramazal z drugiej strony nie zaprzątał sobie głowy taktycznymi zawiłościami. Wreszcie mógł zażyć ruchu. Cała ta bezczynność i spiskowanie męczyły go. Do pewnego stopnia było to zabawne, lecz ile można. Gdyby tylko przeciwnik, z jakim musieli się mierzyć nie obrzydzał go tak bardzo...
Walczyli w gęstwinie wrogów, lecz rozbiegane chaotycznie potwory dawały pewną przestrzeń. Dzięki temu elf znalazł miejsce na bardziej wyszukane techniki szermiercze, których nie mógł by użyć w typowej młócce podczas starcia dwóch formacji. Nie mówiąc już o tym, że ktoś bez pancerza nie wyszedł by żywy z tego drugiego.
Tak więc elf kręcił piruety, stawiał parady księżycowe i viroledanki. Cięcia jego były czyste, dokładne, poparte pewną dozą akrobacji. W ramach rozsądku oczywiście. Dokładna praca stóp umożliwiała wykonywanie tych, wydawałoby się, zbędnych ruchów bez większego zmęczenia. Balansem ciała unikał ciosów pazurami, często nawet nie musząc zmieniać miejsca. Pojedynczy potwór był bez szans.
Tyle, że były ich dziesiątki. I mimo wysiłku najmitów i elfa, znaleźli się w okrążeniu. Wprawnym okiem weterana Soren pierwszy zauważył zacieśniający się kocioł. Było kwestią czasu jego zamknięcie, a wtedy...
Seria eksplozji wstrząsnęła powietrzem. Poszarpany metal zajęczał w powietrzu, szrapnele darły ciała trupojadów... i kilku nieszczęsnych cywili, którzy znaleźli się w polu rażenia. Huk i dym zdezorientował na chwilę Ramazala. Przetarł oczy i osmalone czoło, nie dowierzając temu, co ujrzał.
Galiwyx nadciągał z odsieczą. Mając pod sobą około dwa tuziny ludzi i lekkie bombardy, goblin szerzył śmiech i zniszczenie skuteczniej, niż czwórka szermierzy razem wzięta. Soren miał głupią minę. Skralg zmełł przekleństwo, będąc z pewnścią w podłym humorze. W końcu życie uratował mu zielonoskóry.
Goblin pozdrowił ich radośnie. Być może szyderczo. Ramazal miał to gdzieś. Liczyło się coś innego.
- Ma styl, aersson- mruknął z lekkim uśmieszkiem.
***
- Ło kuurwa! Więcej was matka nie miała?!
Wbrew raczej pejoratywnemu zabarwieniu słownictwa, ton Falthara wyrażał raczej zaskoczenie i rozbawienie, niż złość. Trzech pancernych dawi wyrąbywało sobie drogę pośród ghuli, jak zastęp drwali w młodym zagajniku. Pazury brzdękały o gromil, lecz najwspanialsze osiągnięcie krasnoludzkiej myśli pancernej śmiało się w twarz tej żałosnej broni. Falthar z niezdrową satysfakcją rozpoławiał trupojady ciosami Kesmeraxa, których mięso i kości nie stanowiły żadnego oporu.
- Fiuuu, patrzcie ją...- mruknął młody książę, zauważywszy w tłumie próbującą nie rzucać się w oczy Denethrill- Patrzcie jak tyłkiem macha, wiedźma zawszona. Wymalowana jak dziwka! Tu ludziska walczą, a ta kręci zadem, jakby na przyjęciu była. E! Lala! Sukienka ci się rozpierdala!
Rzeczywiście, przedzierając się przez natłok ghuli nie sposób było uniknąć kontaktu z ich pazurami. Odzienie czarodziejki nosiło ślady tegoż kontaktu, na szczęście dla niej samej, jej ciało nie.
- Ech- stęknął Gromni- Wszystko te przeklęte elfy sprofanują, psia ich mać! Nawet bitkę krasnoludowi obrzydzą...
Falthar spojrzał na tarczownika z przerażeniem.
- Co ty? Gromni? Wymiękasz?
- Faltharze, z całym szacunkiem, nie jestem jakiś miękki fiucio, co by mu byle babsztyl szpiczastocuhych zabrał zapał do rąbania!
Magnisson splunął.
- I słusznie. Napierdalać!
***
Trzeba było oddać honor Galiwyxowi. Plac przy arenie był w większości pozamiatany i choć nadciągały kolejne ghule, to bohaterowie otrzymali od losu chwilę wytchnienia. Ponadto mogli ustalić plan działania.
- To co robimy?- spytał pierwszy Ramazal, przerywając niezręczną ciszę.
Inni popatrzyli na niego niepewnie.
- Wszystkich nie zabijemy- stęknął Soren.
- Ano nie- dodał Galiwyx- Mimo artylerii.
- Trzeba by całej kompanii- zauważył najmita.
- To co? szukamy schronienia i tam się barykadujemy?- spytał Daniel.
Spojrzeli po sobie ponownie.
- Niezła myśl- w końcu przyznał Ramazal.
- Co proponujecie?- spytał Galiwx, pragnący powiedzieć najmniej, jak to było możliwe.
- Przebijamy się do portu- oznajmił Soren.
- Wróćmy lepiej do zamku- rzekł Ramazal
- Zwiążmy elfa i goblina i zostawmy na pastwę ghulom- zaproponował Skralg.
Galiwyx i Ramazal spojrzeli na niego zaskoczeni.
- No co?- zdziwił się rezolutny krasnolud- Przecież pytaliście.
Ani jeden, ani drugi nie zdołali wypowiedzieć się co do propozycji dawiego. Wszyscy jak na komendę zamilkli. Z niepokojem poczęli rozglądać się, czując jak ziemia trzęsie im się pod stopami. Z początku delikatnie, ledwo wyczuwalnie, każda jednak chwila potęgowała to wrażenie.
- Co to jest?!- krzyknął nieco przestraszony Daniel. Nikt nie miał odwagi mu odpowiedzieć. Mieli paskudne przeczucie, że wkrótce naocznie się przekonają.
Z jednej z bocznych uliczek, niczym nieprzebrana fala powodziowa, wylały się na placyk ghule. Biegły w ślepym szale żarcia, nie rozbiegane jak wcześniej, niczym mrówki, lecz jednym, zwartym strumieniem, depcząc swych poprzedników tylko po to, by znaleźć się ostatecznie pod stopami innych. ( http://youtu.be/HcwTxRuq-uk?t=1m54s )
To, co wiedzieli było nie do opisania.
- O kurwa...- szepnął tylko Skralg.
- Spierdalamy!- zaordynował Soren, a nikt nie śmiał podważać mądrości jego słów.
***
- Ahaha! Gryź gromil paskudne bydlę!- wrzasnął Falthar, odrąbując toporem szczękę ghula. Poniósł go wir bitwy. Towarzyszący mu tarczownicy dzielnie próbowali dotrzymywać mu tempa, choć trzeba było przyznać, czasem było to trudne. Kesmerax cały był skąpany w jusze trupojadów, lecz mimo to runy przebijały się swym blaskiem przez zabrudzenia.
Leżący obok przewrócony wóz służył za prymitywną barykadę. Wrzeszczące ludziska starały chować się za dzielnych dawi, widząc z jaką zawziętością kosili nieumarłe stwory. Dalej biegli w stronę zamku, licząc na pańskie schronienie. Falthar splunął z lekkim obrzydzeniem.
- Ech, ludzie.... trochę godności!
Już chciał coś dodać, gdy ktoś w pędzie wpadł na niego. Ciężar zbroi utrzymał go na miejscu, lecz musiał się złapać belki z wozu, by nie upaść. Wściekły, gotów zdzielić obuszkiem tego, który ośmielił się targnąć na godność krasnoluda, lecz winowajca- jakiś rycerz już oddalał się w te pędy, kopiąc się przy tym piętami po zadku. Młody książę posłał mu na dokładkę okolicznościową wiązankę, oczywiście w khazalidzie, gdy jego uwagę zwrócił Tenk.
- Faltharze... spójrz na to...
Wielki, tłusty stwór, w czymś, co tylko zupełny dyletant (czyli człowiek) nazwałby pancerzem, sunął na czele ghuli mniej więcej w ich kierunku, bulgocząc coś niezrozumiale, brocząc krwią, ropą i śmierdząc okropnie. Krasnoludy aż skrzywiły się z niesmakiem.
- Uech! Ale jesteś brzydki!- rzucił Falthar, nie mogąc z wrażenia znaleźć odpowiedniego epitetu. Podumał chwilę nad odpowiednim porównaniem, w końcu jednak dał za wygraną, machnął ręką i ścisnąwszy mocniej topór popędził na spotkanie ohydnej kreaturze.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
https://www.youtube.com/watch?v=EcA24RTmnF8
Harpun wystrzelił, ciągnąc dzwoniący łańcuch, niczym żądło skorpiona, przeszywając dwa żylaste ciała należące do gnanych szaleństwem wiecznego głodu ghuli. Reinhard zakręcił łańcuchem, oplątując bliższego przeciwnika i z całej siły szarpnął ogniwami, w efekcie zaciskając, a ostatecznie rozrywając przegniłe ciało i spróchniałe gnaty. Drugi ghul, nie bacząc na tkwiące w jego bebechach żeleźce rzucił się na przód, nie pomny, że zaczepił uwięzią o wystający z ziemi słup. Pęd obrócił nim tyłem do przodu i wyszarpując żebra. Wybraniec pociągnął po raz drugi, jednak oszczędził sobie spektakularny widok wyłamywanych żeber, gdyż w błyskawicznym piruecie postawił paradę, sprawiając, że rozpędzona, szponiasta łapa rozcięła się na dwoje i odpadła jak drgający ochłap. Mimo zbroi, jaka go okrywała, inkwizytor-renegat poruszał się w sposób tak nieskrępowany, o jaki nie podobna go posądzać. Chłoszcząc zawzięcie zarówno harpunem wirującym na łańcuchu, jakby był to zaimprowizowany korbacz jak i dzierżonym w jednej ręce bastardem, wybraniec zostawiał za sobą ślad porąbanych, okaleczonych i porozrywanych trucheł, leżących w kałużach jadowitej, brunatnej, trudnej do określenia mazi. Wszystko to oczywiście wykonywał w pełnym biegu.
Wokoło było oczywiście nieprzeliczone mrowie głodnych potworów, atakujących wszystko co się rusza, nawet swoich. Tylko dzięki temu von Preuss nie został jeszcze zasypany ich przemożną masą.
Ukąszona ręka zaczynała doskwierać oraz bardziej. Odporność, jaką cieszył się organizm wybrańca spowalniał co prawda skutki jadu, jednak ramię uporczywie mrowiło i drętwiało. "Nie dam rady przebić się do karczmy. Nie w tym tempie. Muszę przedostać się do portu, na statek." - Pomyślał, oceniwszy szybko sytuację, automatycznym ruchem zdejmując kolejny ohydny łeb. Wtem dało się wyczuć tętent, jakby przez miasto przebijały się kipiące wody jakiejś górskiego potoku, porywającej swym wściekłym nurtem wszystko co popadnie. Reinhard dokładnie wiedział co to oznacza, jeżeli jedyna lokalna rzeka była leniwym taplawiskiem. Nie przerywając ani na chwilę walki, zerknął przez ramię: kilka przecznic dalej przewalał się w karkołomnym pędzie największy tabun ożywieńców, jaki zdarzyło mu się oglądać. Chociaż widział już wiele podobnych sytuacji, ta horda pobiła jego osobisty rekord. "Więcej ghuli na raz mogło być chyba tylko pod Hel Fenn." - Przeszło przez myśl renegata. Miał szczęście, że ta tłuszcza nie gna prosto na niego. Do portu zostało jeszcze tylko jakieś dwieście metrów. Może okręt księcia nie zdążył jeszcze odbić? Wszak przygotowanie żaglowca do rejsu wymagało nieco czasu. Wtem von Preuss poczuł jakiś ciężar uczepiony krzepko jego nogi. Pozbawiony dolnych kończyn potwór, starał się sforsować zżółkłymi zębiskami płytę pancerza. Za sprawą jednego, ciężkiego tąpnięcia, ów daremny trud został wnet zakończony.
Nie zwlekając ani chwili dłużej, von Preuss puścił się pędem w kierunku portu. Było nawet szybciej, bo ulice były nachylone w stronę rzecznego koryta. Niczym pocisk wypadł na nabrzeże, ścigany przez wyjącą i ujadającą zajadle masę ghuli, depczącą mu po piętach. Z walki zostało jeszcze kilka petard. Szybkie spojrzenie by ocenić otoczenie. Znalazł to czego szukał - jeden z budynków portowych zdawał się trzymać w pionie wyłącznie dzięki łącznikom z cokolwiek przegniłych bali. Zza zakrętu wypadło w obłąkańczym sprincie kilkadziesiąt trupojadów, niektóre z nich poprzewracały się na stopionej krwią śniegowej plusze, i zaraz zostały opadnięte przez swoich współplemieńców, którzy dostrzegli własną zdobycz. Wiele, zbyt wiele, by stawaić im opór, biegło jednak dalej, wyciągąjac swe garbate, żylaste ciała w boleśnie długich, niemal szpagatowych, susach, lub też podpierając się szponiastymi łapami, niczym jakieś koszmarne parodie hien. Kiedy stado zbliżyło się wystarczająco, były inkwizytor cisnął petardę, trafiając wprost w lichą konstrukcję podpory. W chmurze dymu, odłamków i drzazg kłody spadły na ulicę, miażdżąc kilka stworów, a chwilę później poleciała zmurszała ściana przywalając pozostałych. Jednak on nie oglądał się na to widowisko, gdyż był świadomy, że choć znaczna ilość nieprzyjaciół została w tej jednej chwili zneutralizowana, to po rumowisku już przełazili następni, wyłaniając się jak materializujące się widma pośród obłoków żółto-brunatnego pyłu.
Tymczasem w porcie panował istny popłoch. Wśród nieopisanego zgiełku, bicia w dzwon okrętowe, krzykach załóg i upiornych, chrapliwych skrzekach ghuli, na oczach Reinharda statki, których kapitanowie desperacko próbowali opuścić miasto blokowały się nawzajem. Nieco dalej banda ożywieńców, wdrapawszy się na żuraw towarowy dokonała abordażu. Sternik został rozszarpany wciągu kilku chwil, jednak padając zmienił kurs rozpędzonej już gorączkowym wysiłkiem pragnących wydostać się tego kotła wioślarzy, tak że wpadła ona w burtę odbijającej właśnie kogi, spychając ją z powrotem do nabrzeża, an co tylko czekały i tak już skaczące i spychające się do wody monstra. Jedynie na wodzie było teraz bezpiecznie. Ogarnięte łowieckim szałem kreatury nie potrafiły pływać, jedynie młóciły swymi kończynami wodę, pogrążając się w jej brudnych odmętach. Reinhard zerknął w drugą stronę, bliżej wyjścia na morze. Wtedy dostrzegł go. Biały, smukły jak sztylet kadłub o wysokiej rufie przeciskał się pośród ciżby innych statków. "Duma Driftmaarktu" nie była jeszcze poza zasięgiem. Można było dostać się na jej pokład skacząc po pokładach kilku dzielących ją od brzegu statków.
Nie było czasu na wahanie. Von Preuss wziął rozbieg, świadomy, czym grozi wpadnięcie do wody przy jego masie. Wskoczył na barkę, słysząc za sobą tupot stóp o drewniany pokład, co najmniej dwóch par. Gotterdmmerung zakręcił młyńca, zmiatając jednego ghula, drugi jednak skoczył mu do gardła, jak gończy pies. Ramię zbrojne w harpun uderzyło gwałtownie niczym piorun, wbijając żeleźce w spróchniały mostek z obrzydliwym chrupnięciem. Ghul warczał obscenicznie, zgrzytając kilkukrotnie kłapiącymi zębiskami po stalowej masce. Choć w wytrzeszczone, mętne ślepia maszkary Reinhard spoglądał zaledwie ułamek sekundy, to z paszczy zionęło jej tak paskudnie, że aż zaszczypały go jego własne oczy. Chwilę później, pomagając sobie pędem własnym przeciwnika, przeniósł go sobie nad głową i uderzył drzewcem harpuna o przeciwległą barierkę, strącając wroga do wody. W mgnieniu oka sam przesadził reling i popędził ku "Dumie Driftmaarktu", mijając po drodze zaskoczonych marynarzy na kolejnym statku. Nim zdążyli się otrząsnąć ze zdziwienia doznanego na widok poruszającego się niezwykle zwinnie, mimo wprawiającej pokład w drżenie oczywistej masy kolosa, kilku z nich zostało powalonych i zagryzionych przez zawzięcie ścigające renegata, ghule. Te, które nie zwiazały się walką z załogą, popędziły dalej za wybrańcem wzdłuż kadłuba. Jeszcze jeden skok, a już będzie u celu. W ostatnim momencie zdał sobie sprawę, że rufa fluyta jest przecież bardzo wysoka, wyższa niż kasztel kogi, na której właśnie się znajdował. Kilka kroków dzieliło go od straceńczego skoku... Stalowa rękawica sama zacisnęła się na drzewcu harpuna, rzuconego w momencie, gdy był już w powietrzu. Łańcuch zachrobotał o rzeźbioną szyję konika morskiego, wgryzając się w nią jak piła. Ręką owiniętłą łańcuchem chwycił się parapetu w nadziei, że robota szkutników z Marienburga okaże się równie solidna co elegancka, przynajmniej do chwili, gdy pancerna rękawica nie zdarła zeń lakieru.
Zadowolony, że osiągnął już połowę sukcesu, Reinhard szybko przypomniał sobie, by nie chwalić dnia przed zachodem słońca, gdy poczuł, jak coś agresywnego i żarłocznego spadło mu na plecy i zaczęło łamać sobie zębiska na skądinąd niewzruszonym naramienniku. Von Preuss warknął krótko i rzucił przez zęby, jedno "wypierdalaj", na oślep dźgając bastardem za siebie. Najwyraźniej wykorzystanie ghula w charakterze pochwy do noszenia na plecach poskutkowało, gdyż maszkara zaskrzeczała gniewnie i odpadła, wprost do mulastego kanału z donośnym pluskiem. Ledwie jednak pozbył się tego przeciwnika, gdy spojrzał w prawo, ujrzał mknącą ku jego twarzy szponiastą łapę. Odruchowy blok oddzielił kończynę gładko jakby był to sparciały sznur. Drugi cios rozorał plecy ghula, ale jeszcze jeden był potrzebny, aby odciąć go od kadłuba. Będąc chwilowo oswobodzonym od ciągłych ataków, inkwizytor-renegat schował miecz i rozpoczął wspinaczkę, dalej demolując zdobną w swych wyszukanych rzeźbieniach rufę. Dla pewności spojrzał jeszcze raz na dopiero co opuszczoną kogę. Odetchnął z ulgą, widząc, że jej załoga opanowała sytuację, tłukąc przyszpilone do masztów i pokładu kreatury przy pomocy toporków, bosaków i osęków oraz wielu innych broni improwizowanych, którymi posługiwali się z zaskakującą wręcz skutecznością.
Wreszcie Reinhard podciągnął się ponad burtę, tylko po to by zobaczyć wycelowane w swoją twarz czarne paszcze luf muszkietów i szpikulce halabard. Trwało to jedną niezręczną chwilę, nim gwardziści opuścili broń i pomogli mu wejść. Teraz wreszcie von Preuss mógł rozejrzeć się dookoła. W mieście wybuchały pożary, o czym świadczyły kłęby niosącego się od brzegu czarnego dymu i niemożliwego zgiełku, nad którym wciąż górował jednostajny dźwięk dzwonu, niezłomnie bijącego na alarm.
Reinhard odwinął łańcuch z poharatanego konika morskiego, akurat by za plecami usłyszeć znajomy głos.
- Wiesz ile to kosztowało?! Najlepszy lakier krasnoludzkiej produkcji, nie miał złazić choćby nie wiem co... A figurkę zamawiałem w samym chędożonym Lothern! Za jedną taką można kupić willę przy najdroższych ulicach w Nuln i Altdorfie!
- Nie martw się, zapłacą ci z navi casco...
- Problem w tym, że zapłacę sobie sam: tak się składa, że Marienburg Verzekering Groep, w której wykupiłem polisę również należy do mnie.
- A, no fakt. - Odparł Reinhard, a w myślach dodał: "Problemy bogatych ludzi." O zdemolowanej rufie póki co wolał nie wspominać, zamiast tego zmienił temat. - Myślisz książę, że to sprawka Czarnego Rycerza?
- A ty, Reinhardzie? Co o tym uważasz?
- To prawdopodobne. Ghule zachowywały się w zorganizowany, jak na swój rodzaj, sposób. Ale nie mogły podlegać bezpośrednio Mallobaude'owi, wątpię, by był w stanie zorganizować tak wielką hordę, niezależnie od czasu, jakim dysponował.
- To król ghuli... - Wtrącił ktoś z bretońskim akcentem. Wszyscy zwrócili się w stronę młodego najemnika, patrzącego w dal w stronę upadającego miasta.
- Ty! Kto pozwolił ci się odzywać niepytanym!? - Wypalił najemnik z dystynkcjami porucznika.
- Nie, niech mówi. Co to za król? - Zapytał zaciekawiony Adelhar.
- To tylko bajania lokalnego gminu. - Wtrącił Reinhard. - Miejska legenda o wyjątkowo wielkim i inteligentnym ghulu, noszącym rycerskie blachy.
- Otóż to. Dobrze prawisz, mości rycerzu...!
- Nie jestem rycerzem. - Wtrącił odruchowo von Preuss.
- ...On ma swoje jakby miasto pod miastem, gdzie rządzi sobie podobnymi.
- Coś jeszcze?
- A ja nie wiem, bo nikt tam normalny do niego nie lezie. A jak polezie, to tyle go widzieli. - Odpowiedział żołdak.
- Jeżeli to prawda, to znaczy, że mamy jeszcze jedną siłę w mieście. - Wtrącił wybraniec.
- To jest prawda. Ta twoja "miejska legenda" omal mnie nie zeżarła bez musztardy.
- Zgadza się, książę, ghule nie zwykły używać musztardy. - Fachowym, poważnym tonem skwitował Reinhard. - Nawet te bretońskie. - Twarz Adelhara przybrała na moment taki wyraz, jakby nie wiedział, czy bezczelny żart z jego rozumu, czy faktyczna ekspertyza. - Wracając do meritum, myślę, że Czarny Rycerz faktycznie wezwał siłę, której nie potrafi kontrolować, choć jeszcze o tym nie wie. - Zwykle zawadiacki i pałajacy dobrym humorem, Książę Mórz pokiwał głową z frasunkiem.
- Myślę, że tą sprawę musimy omówić na osobności. To ściśle tajne. - Reinhard przytaknął. Obaj mężczyźni udali się pod pokład, do kajuty księcia by dokładnie przedyskutować całą sprawę, w świetle najnowszych wydarzeń.
Harpun wystrzelił, ciągnąc dzwoniący łańcuch, niczym żądło skorpiona, przeszywając dwa żylaste ciała należące do gnanych szaleństwem wiecznego głodu ghuli. Reinhard zakręcił łańcuchem, oplątując bliższego przeciwnika i z całej siły szarpnął ogniwami, w efekcie zaciskając, a ostatecznie rozrywając przegniłe ciało i spróchniałe gnaty. Drugi ghul, nie bacząc na tkwiące w jego bebechach żeleźce rzucił się na przód, nie pomny, że zaczepił uwięzią o wystający z ziemi słup. Pęd obrócił nim tyłem do przodu i wyszarpując żebra. Wybraniec pociągnął po raz drugi, jednak oszczędził sobie spektakularny widok wyłamywanych żeber, gdyż w błyskawicznym piruecie postawił paradę, sprawiając, że rozpędzona, szponiasta łapa rozcięła się na dwoje i odpadła jak drgający ochłap. Mimo zbroi, jaka go okrywała, inkwizytor-renegat poruszał się w sposób tak nieskrępowany, o jaki nie podobna go posądzać. Chłoszcząc zawzięcie zarówno harpunem wirującym na łańcuchu, jakby był to zaimprowizowany korbacz jak i dzierżonym w jednej ręce bastardem, wybraniec zostawiał za sobą ślad porąbanych, okaleczonych i porozrywanych trucheł, leżących w kałużach jadowitej, brunatnej, trudnej do określenia mazi. Wszystko to oczywiście wykonywał w pełnym biegu.
Wokoło było oczywiście nieprzeliczone mrowie głodnych potworów, atakujących wszystko co się rusza, nawet swoich. Tylko dzięki temu von Preuss nie został jeszcze zasypany ich przemożną masą.
Ukąszona ręka zaczynała doskwierać oraz bardziej. Odporność, jaką cieszył się organizm wybrańca spowalniał co prawda skutki jadu, jednak ramię uporczywie mrowiło i drętwiało. "Nie dam rady przebić się do karczmy. Nie w tym tempie. Muszę przedostać się do portu, na statek." - Pomyślał, oceniwszy szybko sytuację, automatycznym ruchem zdejmując kolejny ohydny łeb. Wtem dało się wyczuć tętent, jakby przez miasto przebijały się kipiące wody jakiejś górskiego potoku, porywającej swym wściekłym nurtem wszystko co popadnie. Reinhard dokładnie wiedział co to oznacza, jeżeli jedyna lokalna rzeka była leniwym taplawiskiem. Nie przerywając ani na chwilę walki, zerknął przez ramię: kilka przecznic dalej przewalał się w karkołomnym pędzie największy tabun ożywieńców, jaki zdarzyło mu się oglądać. Chociaż widział już wiele podobnych sytuacji, ta horda pobiła jego osobisty rekord. "Więcej ghuli na raz mogło być chyba tylko pod Hel Fenn." - Przeszło przez myśl renegata. Miał szczęście, że ta tłuszcza nie gna prosto na niego. Do portu zostało jeszcze tylko jakieś dwieście metrów. Może okręt księcia nie zdążył jeszcze odbić? Wszak przygotowanie żaglowca do rejsu wymagało nieco czasu. Wtem von Preuss poczuł jakiś ciężar uczepiony krzepko jego nogi. Pozbawiony dolnych kończyn potwór, starał się sforsować zżółkłymi zębiskami płytę pancerza. Za sprawą jednego, ciężkiego tąpnięcia, ów daremny trud został wnet zakończony.
Nie zwlekając ani chwili dłużej, von Preuss puścił się pędem w kierunku portu. Było nawet szybciej, bo ulice były nachylone w stronę rzecznego koryta. Niczym pocisk wypadł na nabrzeże, ścigany przez wyjącą i ujadającą zajadle masę ghuli, depczącą mu po piętach. Z walki zostało jeszcze kilka petard. Szybkie spojrzenie by ocenić otoczenie. Znalazł to czego szukał - jeden z budynków portowych zdawał się trzymać w pionie wyłącznie dzięki łącznikom z cokolwiek przegniłych bali. Zza zakrętu wypadło w obłąkańczym sprincie kilkadziesiąt trupojadów, niektóre z nich poprzewracały się na stopionej krwią śniegowej plusze, i zaraz zostały opadnięte przez swoich współplemieńców, którzy dostrzegli własną zdobycz. Wiele, zbyt wiele, by stawaić im opór, biegło jednak dalej, wyciągąjac swe garbate, żylaste ciała w boleśnie długich, niemal szpagatowych, susach, lub też podpierając się szponiastymi łapami, niczym jakieś koszmarne parodie hien. Kiedy stado zbliżyło się wystarczająco, były inkwizytor cisnął petardę, trafiając wprost w lichą konstrukcję podpory. W chmurze dymu, odłamków i drzazg kłody spadły na ulicę, miażdżąc kilka stworów, a chwilę później poleciała zmurszała ściana przywalając pozostałych. Jednak on nie oglądał się na to widowisko, gdyż był świadomy, że choć znaczna ilość nieprzyjaciół została w tej jednej chwili zneutralizowana, to po rumowisku już przełazili następni, wyłaniając się jak materializujące się widma pośród obłoków żółto-brunatnego pyłu.
Tymczasem w porcie panował istny popłoch. Wśród nieopisanego zgiełku, bicia w dzwon okrętowe, krzykach załóg i upiornych, chrapliwych skrzekach ghuli, na oczach Reinharda statki, których kapitanowie desperacko próbowali opuścić miasto blokowały się nawzajem. Nieco dalej banda ożywieńców, wdrapawszy się na żuraw towarowy dokonała abordażu. Sternik został rozszarpany wciągu kilku chwil, jednak padając zmienił kurs rozpędzonej już gorączkowym wysiłkiem pragnących wydostać się tego kotła wioślarzy, tak że wpadła ona w burtę odbijającej właśnie kogi, spychając ją z powrotem do nabrzeża, an co tylko czekały i tak już skaczące i spychające się do wody monstra. Jedynie na wodzie było teraz bezpiecznie. Ogarnięte łowieckim szałem kreatury nie potrafiły pływać, jedynie młóciły swymi kończynami wodę, pogrążając się w jej brudnych odmętach. Reinhard zerknął w drugą stronę, bliżej wyjścia na morze. Wtedy dostrzegł go. Biały, smukły jak sztylet kadłub o wysokiej rufie przeciskał się pośród ciżby innych statków. "Duma Driftmaarktu" nie była jeszcze poza zasięgiem. Można było dostać się na jej pokład skacząc po pokładach kilku dzielących ją od brzegu statków.
Nie było czasu na wahanie. Von Preuss wziął rozbieg, świadomy, czym grozi wpadnięcie do wody przy jego masie. Wskoczył na barkę, słysząc za sobą tupot stóp o drewniany pokład, co najmniej dwóch par. Gotterdmmerung zakręcił młyńca, zmiatając jednego ghula, drugi jednak skoczył mu do gardła, jak gończy pies. Ramię zbrojne w harpun uderzyło gwałtownie niczym piorun, wbijając żeleźce w spróchniały mostek z obrzydliwym chrupnięciem. Ghul warczał obscenicznie, zgrzytając kilkukrotnie kłapiącymi zębiskami po stalowej masce. Choć w wytrzeszczone, mętne ślepia maszkary Reinhard spoglądał zaledwie ułamek sekundy, to z paszczy zionęło jej tak paskudnie, że aż zaszczypały go jego własne oczy. Chwilę później, pomagając sobie pędem własnym przeciwnika, przeniósł go sobie nad głową i uderzył drzewcem harpuna o przeciwległą barierkę, strącając wroga do wody. W mgnieniu oka sam przesadził reling i popędził ku "Dumie Driftmaarktu", mijając po drodze zaskoczonych marynarzy na kolejnym statku. Nim zdążyli się otrząsnąć ze zdziwienia doznanego na widok poruszającego się niezwykle zwinnie, mimo wprawiającej pokład w drżenie oczywistej masy kolosa, kilku z nich zostało powalonych i zagryzionych przez zawzięcie ścigające renegata, ghule. Te, które nie zwiazały się walką z załogą, popędziły dalej za wybrańcem wzdłuż kadłuba. Jeszcze jeden skok, a już będzie u celu. W ostatnim momencie zdał sobie sprawę, że rufa fluyta jest przecież bardzo wysoka, wyższa niż kasztel kogi, na której właśnie się znajdował. Kilka kroków dzieliło go od straceńczego skoku... Stalowa rękawica sama zacisnęła się na drzewcu harpuna, rzuconego w momencie, gdy był już w powietrzu. Łańcuch zachrobotał o rzeźbioną szyję konika morskiego, wgryzając się w nią jak piła. Ręką owiniętłą łańcuchem chwycił się parapetu w nadziei, że robota szkutników z Marienburga okaże się równie solidna co elegancka, przynajmniej do chwili, gdy pancerna rękawica nie zdarła zeń lakieru.
Zadowolony, że osiągnął już połowę sukcesu, Reinhard szybko przypomniał sobie, by nie chwalić dnia przed zachodem słońca, gdy poczuł, jak coś agresywnego i żarłocznego spadło mu na plecy i zaczęło łamać sobie zębiska na skądinąd niewzruszonym naramienniku. Von Preuss warknął krótko i rzucił przez zęby, jedno "wypierdalaj", na oślep dźgając bastardem za siebie. Najwyraźniej wykorzystanie ghula w charakterze pochwy do noszenia na plecach poskutkowało, gdyż maszkara zaskrzeczała gniewnie i odpadła, wprost do mulastego kanału z donośnym pluskiem. Ledwie jednak pozbył się tego przeciwnika, gdy spojrzał w prawo, ujrzał mknącą ku jego twarzy szponiastą łapę. Odruchowy blok oddzielił kończynę gładko jakby był to sparciały sznur. Drugi cios rozorał plecy ghula, ale jeszcze jeden był potrzebny, aby odciąć go od kadłuba. Będąc chwilowo oswobodzonym od ciągłych ataków, inkwizytor-renegat schował miecz i rozpoczął wspinaczkę, dalej demolując zdobną w swych wyszukanych rzeźbieniach rufę. Dla pewności spojrzał jeszcze raz na dopiero co opuszczoną kogę. Odetchnął z ulgą, widząc, że jej załoga opanowała sytuację, tłukąc przyszpilone do masztów i pokładu kreatury przy pomocy toporków, bosaków i osęków oraz wielu innych broni improwizowanych, którymi posługiwali się z zaskakującą wręcz skutecznością.
Wreszcie Reinhard podciągnął się ponad burtę, tylko po to by zobaczyć wycelowane w swoją twarz czarne paszcze luf muszkietów i szpikulce halabard. Trwało to jedną niezręczną chwilę, nim gwardziści opuścili broń i pomogli mu wejść. Teraz wreszcie von Preuss mógł rozejrzeć się dookoła. W mieście wybuchały pożary, o czym świadczyły kłęby niosącego się od brzegu czarnego dymu i niemożliwego zgiełku, nad którym wciąż górował jednostajny dźwięk dzwonu, niezłomnie bijącego na alarm.
Reinhard odwinął łańcuch z poharatanego konika morskiego, akurat by za plecami usłyszeć znajomy głos.
- Wiesz ile to kosztowało?! Najlepszy lakier krasnoludzkiej produkcji, nie miał złazić choćby nie wiem co... A figurkę zamawiałem w samym chędożonym Lothern! Za jedną taką można kupić willę przy najdroższych ulicach w Nuln i Altdorfie!
- Nie martw się, zapłacą ci z navi casco...
- Problem w tym, że zapłacę sobie sam: tak się składa, że Marienburg Verzekering Groep, w której wykupiłem polisę również należy do mnie.
- A, no fakt. - Odparł Reinhard, a w myślach dodał: "Problemy bogatych ludzi." O zdemolowanej rufie póki co wolał nie wspominać, zamiast tego zmienił temat. - Myślisz książę, że to sprawka Czarnego Rycerza?
- A ty, Reinhardzie? Co o tym uważasz?
- To prawdopodobne. Ghule zachowywały się w zorganizowany, jak na swój rodzaj, sposób. Ale nie mogły podlegać bezpośrednio Mallobaude'owi, wątpię, by był w stanie zorganizować tak wielką hordę, niezależnie od czasu, jakim dysponował.
- To król ghuli... - Wtrącił ktoś z bretońskim akcentem. Wszyscy zwrócili się w stronę młodego najemnika, patrzącego w dal w stronę upadającego miasta.
- Ty! Kto pozwolił ci się odzywać niepytanym!? - Wypalił najemnik z dystynkcjami porucznika.
- Nie, niech mówi. Co to za król? - Zapytał zaciekawiony Adelhar.
- To tylko bajania lokalnego gminu. - Wtrącił Reinhard. - Miejska legenda o wyjątkowo wielkim i inteligentnym ghulu, noszącym rycerskie blachy.
- Otóż to. Dobrze prawisz, mości rycerzu...!
- Nie jestem rycerzem. - Wtrącił odruchowo von Preuss.
- ...On ma swoje jakby miasto pod miastem, gdzie rządzi sobie podobnymi.
- Coś jeszcze?
- A ja nie wiem, bo nikt tam normalny do niego nie lezie. A jak polezie, to tyle go widzieli. - Odpowiedział żołdak.
- Jeżeli to prawda, to znaczy, że mamy jeszcze jedną siłę w mieście. - Wtrącił wybraniec.
- To jest prawda. Ta twoja "miejska legenda" omal mnie nie zeżarła bez musztardy.
- Zgadza się, książę, ghule nie zwykły używać musztardy. - Fachowym, poważnym tonem skwitował Reinhard. - Nawet te bretońskie. - Twarz Adelhara przybrała na moment taki wyraz, jakby nie wiedział, czy bezczelny żart z jego rozumu, czy faktyczna ekspertyza. - Wracając do meritum, myślę, że Czarny Rycerz faktycznie wezwał siłę, której nie potrafi kontrolować, choć jeszcze o tym nie wie. - Zwykle zawadiacki i pałajacy dobrym humorem, Książę Mórz pokiwał głową z frasunkiem.
- Myślę, że tą sprawę musimy omówić na osobności. To ściśle tajne. - Reinhard przytaknął. Obaj mężczyźni udali się pod pokład, do kajuty księcia by dokładnie przedyskutować całą sprawę, w świetle najnowszych wydarzeń.
[Więc teraz bawimy się w World War Z?
No dobra]
- Spierdalamy!- zaordynował Soren, widząc nadchodzącą hordę.
Bandyci powoli tracili nerwy, ale pod groźnym spojrzeniem Grogka nie porzucili dział. Ucieczka do najbliższej wolnej uliczki nie przemieniła się na szczęście w bezmyślną gonitwę. Galiwyx spojrzał do swojej torby. Zostały mu trzy ostatnie bomby. Muszą wystarczyć.
Ściana ognia jaką wywołał wybuch oddzielił na chwilę drużynę do stada ghuli, ale nie na długo. Stwory przeskakiwały ogień na ciałach martwych towarzyszy koniecznie chcąc dopaść zdobycz. Nawet już palące się ghule człapały lub czołgały się, o ile miały jeszcze jak.
- Celować w budynki obok! - Galiwyxowi zaczęły powoli kończyć się pomysły.
- To szaleństwo! Głupi goblin, zabijesz nas wszystkich! To nie są krasnoludzcy inżynierowi...baa nawet wyszkoleni artylerzyści. Jedno złe obliczenie i wszystko zwali się na nas! - Skralg powziął za honor negować każdą decyzję zielonoskórego.
- Szefie, nie zdążymy załadować.
Galiwyx zmiękł w ustach przekleństwo. Horda właśnie wlała się do uliczki. Drużyna wciąż się cofała, ale ludzie mieli problem z załadowaniem bombard podczas ruchu. Proch i odłamki rozsypywały się wszędzie.
- Musimy zostawić działa! -krzyknął Soren.
- Chcesz porzucić naszą jedyną nadzieję na przetrwanie? - Galiwyx nie dał za wygraną. - I tak nas dopadną. Równie dobrze możemy się tu zatrzymać.
Bardziej to poczuł niż zauważył. Nagłą zmianę kolorów. Dopalające się płomienie za ghulami wydawały się większe, bardziej agresywne. Galiwyx rozejrzał się. Jego towarzysze poruszali się wolno, jakby coś ich spowalniało, podobnie nadchodzący nieumarli. Kierując się wolą umiejscowioną na granicy świadomości goblin wzniósł ogień do góry rozszerzając go, kształtując. Równie nagle wszystko wróciło do normalnego stanu. Wrócił dźwięk: krzyki i wystrzały oraz zapach palonego mięsa. Galiwyx nawet nie zauważył kiedy padł na kolana. Z nosa skapywała mu na bruk, krew. Zielonoskóry podniósł głowę.
Błękitny pożar pochłaniał właśnie pierwsze szeregi stworów stając się barierą nie do przebycia. Galiwyx czuł jednak, że zaraz się wypalą. Ogień był zmienny i kapryśny tak jak jego pan.
- Szefie? Wszystko w porządku? - Tark od razu znalazł się przy bracie.
- Co ma być nie w porządku? Ognia! - krzyknął Galiwyx przypominając sobie o wcześniejszym planie.
Sekundy, które zdobyli dały czas na solidne załadowanie dział. Pociski uderzyły w dachy budynków po ich lewej i prawej. Stare i przegniłe materiały nie wytrzymały kolejnego wstrząsu. Wszystko runęło zasypując jeden kraniec uliczki i odgradzając drużynę od zagrożenia.
Mieli szczęście, a może to była wola bogów? W każdym razie na nich spadł jedynie pył i sadza.
- Świetnie. O mało nas nie zabiłeś. - powiedział Ramazal pomiędzy napadami kaszlu.
- Ale żyjemy, nie? - Grogk i Tark pomogli szefowi wstać.
- Dobra co teraz? - Soren postanowił poruszyć główny problem.
- Ta droga prowadzi prosto do areny. Chyba nie mamy wyjścia. - Elf spojrzał na wznoszący się nad miastem budynek. - Jeśli zamkniemy kraty i obsadzimy wejścia...to może się udać. I nie będziemy się kłócić u kogo się schronić.
- To dobry plan. - wtrącił Galiwyx.
- Jeśli elf i goblin się w czymś zgadzają to debilny plan. - Skralg postanowił dopowiedzieć swoje zdanie.
- Eee, chłopaki?
- Czego młody? - wszyscy zwrócili się w stronę Daniela.
- One chyba się przedzierają.
Rumowisko było wysokie i wciąż się paliło. Człowiek nie dałby rady się wdrapać. Tylko, że nie gonili ich ludzie. Pojedyncze ghule spadały już ze szczytu co prawda w większości roztrzaskując się po drugiej stronie, ale to nie było wszystko. Okropny rumor wskazywał, że zaraz stanie się coś niedobrego.
- Najlepszy plan miałem na początku. - powiedział Soren już ruszając dalej. - Spadamy.
Wszyscy zebrali się szybko. Na końcu uliczki Galiwyx odwrócił się. Mimo rumowiska ghule przedzierały się tworząc wieżę z własnych ciał i nie zważając na obrażenie. Musiała kierować nimi naprawdę silna wola.
Mieli fart. Droga do areny była zajęta jedynie przez pojedyncze trupojady. Większość wejść była zawalona lub zamknięta, ale znaleźli otwarte jedno z wejść dla zawodników. Skralg znalazł wajchę i zatrzasnął za nimi kratownicę. Sama arena okazał się zaskakująco pusta. Ciała zabitych na trybunach były zmasakrowane, ale pośród tego pobojowiska wyróżniał się jeden trup. Gilraen z rodu Gryfa leżał wciąż tam gdzie zadano mu ostateczny cios. Poza ranami zadanymi przez Reinharda wydawał się nietknięty, z rękami złożonymi na swoim pękniętym mieczu. Twarz miał spokojną jakby znalazł wreszcie ukojenie.
- Symboliczne. - stwierdził ironicznie Galiwyx. - Zacznijcie się okopywać.
- Szefie. - Jeden z artylerzystów podszedł do zawodników niepewnie. - Kończy nam się amunicja.
- I dopiero teraz to mówisz!?
- Wiedziałem, że mamy przerąbane, gdy zobaczyłem jak goblin dowodzi armatami. To nienaturalne. - Skralg wykrzywił się w kierunku Galiwyxa.
- Świetnie. Nie zmienia to faktu, że utknęliśmy sami nie mając wystarczających środków, by przetrwać do jutro. - Soren rozejrzał się wokół, zapewne szukając co może im pomóc.
- W magazynie przy Upadłym Niebie, mogą być jeszcze pociski. - Bandyta widząc, że powiedział za dużo i nie chcąc być wybranym na ochotnika starał się oddalić. Wpadł prosto na Grogka.
- Świetnie. Pokażesz nam, który to magazyn. Musimy wysłać ekipę po amunicję. Obstawiam, że musi być mała, żeby zdołała się przemknąć po cichu i wystarczająco duża, żeby zabrała jak najwięcej.
- To niewykonalne. - stwierdził Ramazal, a gwizd wiatru zawtórował jego słowom.

- Spierdalamy!- zaordynował Soren, widząc nadchodzącą hordę.
Bandyci powoli tracili nerwy, ale pod groźnym spojrzeniem Grogka nie porzucili dział. Ucieczka do najbliższej wolnej uliczki nie przemieniła się na szczęście w bezmyślną gonitwę. Galiwyx spojrzał do swojej torby. Zostały mu trzy ostatnie bomby. Muszą wystarczyć.
Ściana ognia jaką wywołał wybuch oddzielił na chwilę drużynę do stada ghuli, ale nie na długo. Stwory przeskakiwały ogień na ciałach martwych towarzyszy koniecznie chcąc dopaść zdobycz. Nawet już palące się ghule człapały lub czołgały się, o ile miały jeszcze jak.
- Celować w budynki obok! - Galiwyxowi zaczęły powoli kończyć się pomysły.
- To szaleństwo! Głupi goblin, zabijesz nas wszystkich! To nie są krasnoludzcy inżynierowi...baa nawet wyszkoleni artylerzyści. Jedno złe obliczenie i wszystko zwali się na nas! - Skralg powziął za honor negować każdą decyzję zielonoskórego.
- Szefie, nie zdążymy załadować.
Galiwyx zmiękł w ustach przekleństwo. Horda właśnie wlała się do uliczki. Drużyna wciąż się cofała, ale ludzie mieli problem z załadowaniem bombard podczas ruchu. Proch i odłamki rozsypywały się wszędzie.
- Musimy zostawić działa! -krzyknął Soren.
- Chcesz porzucić naszą jedyną nadzieję na przetrwanie? - Galiwyx nie dał za wygraną. - I tak nas dopadną. Równie dobrze możemy się tu zatrzymać.
Bardziej to poczuł niż zauważył. Nagłą zmianę kolorów. Dopalające się płomienie za ghulami wydawały się większe, bardziej agresywne. Galiwyx rozejrzał się. Jego towarzysze poruszali się wolno, jakby coś ich spowalniało, podobnie nadchodzący nieumarli. Kierując się wolą umiejscowioną na granicy świadomości goblin wzniósł ogień do góry rozszerzając go, kształtując. Równie nagle wszystko wróciło do normalnego stanu. Wrócił dźwięk: krzyki i wystrzały oraz zapach palonego mięsa. Galiwyx nawet nie zauważył kiedy padł na kolana. Z nosa skapywała mu na bruk, krew. Zielonoskóry podniósł głowę.
Błękitny pożar pochłaniał właśnie pierwsze szeregi stworów stając się barierą nie do przebycia. Galiwyx czuł jednak, że zaraz się wypalą. Ogień był zmienny i kapryśny tak jak jego pan.
- Szefie? Wszystko w porządku? - Tark od razu znalazł się przy bracie.
- Co ma być nie w porządku? Ognia! - krzyknął Galiwyx przypominając sobie o wcześniejszym planie.
Sekundy, które zdobyli dały czas na solidne załadowanie dział. Pociski uderzyły w dachy budynków po ich lewej i prawej. Stare i przegniłe materiały nie wytrzymały kolejnego wstrząsu. Wszystko runęło zasypując jeden kraniec uliczki i odgradzając drużynę od zagrożenia.
Mieli szczęście, a może to była wola bogów? W każdym razie na nich spadł jedynie pył i sadza.
- Świetnie. O mało nas nie zabiłeś. - powiedział Ramazal pomiędzy napadami kaszlu.
- Ale żyjemy, nie? - Grogk i Tark pomogli szefowi wstać.
- Dobra co teraz? - Soren postanowił poruszyć główny problem.
- Ta droga prowadzi prosto do areny. Chyba nie mamy wyjścia. - Elf spojrzał na wznoszący się nad miastem budynek. - Jeśli zamkniemy kraty i obsadzimy wejścia...to może się udać. I nie będziemy się kłócić u kogo się schronić.
- To dobry plan. - wtrącił Galiwyx.
- Jeśli elf i goblin się w czymś zgadzają to debilny plan. - Skralg postanowił dopowiedzieć swoje zdanie.
- Eee, chłopaki?
- Czego młody? - wszyscy zwrócili się w stronę Daniela.
- One chyba się przedzierają.
Rumowisko było wysokie i wciąż się paliło. Człowiek nie dałby rady się wdrapać. Tylko, że nie gonili ich ludzie. Pojedyncze ghule spadały już ze szczytu co prawda w większości roztrzaskując się po drugiej stronie, ale to nie było wszystko. Okropny rumor wskazywał, że zaraz stanie się coś niedobrego.
- Najlepszy plan miałem na początku. - powiedział Soren już ruszając dalej. - Spadamy.
Wszyscy zebrali się szybko. Na końcu uliczki Galiwyx odwrócił się. Mimo rumowiska ghule przedzierały się tworząc wieżę z własnych ciał i nie zważając na obrażenie. Musiała kierować nimi naprawdę silna wola.
Mieli fart. Droga do areny była zajęta jedynie przez pojedyncze trupojady. Większość wejść była zawalona lub zamknięta, ale znaleźli otwarte jedno z wejść dla zawodników. Skralg znalazł wajchę i zatrzasnął za nimi kratownicę. Sama arena okazał się zaskakująco pusta. Ciała zabitych na trybunach były zmasakrowane, ale pośród tego pobojowiska wyróżniał się jeden trup. Gilraen z rodu Gryfa leżał wciąż tam gdzie zadano mu ostateczny cios. Poza ranami zadanymi przez Reinharda wydawał się nietknięty, z rękami złożonymi na swoim pękniętym mieczu. Twarz miał spokojną jakby znalazł wreszcie ukojenie.
- Symboliczne. - stwierdził ironicznie Galiwyx. - Zacznijcie się okopywać.
- Szefie. - Jeden z artylerzystów podszedł do zawodników niepewnie. - Kończy nam się amunicja.
- I dopiero teraz to mówisz!?
- Wiedziałem, że mamy przerąbane, gdy zobaczyłem jak goblin dowodzi armatami. To nienaturalne. - Skralg wykrzywił się w kierunku Galiwyxa.
- Świetnie. Nie zmienia to faktu, że utknęliśmy sami nie mając wystarczających środków, by przetrwać do jutro. - Soren rozejrzał się wokół, zapewne szukając co może im pomóc.
- W magazynie przy Upadłym Niebie, mogą być jeszcze pociski. - Bandyta widząc, że powiedział za dużo i nie chcąc być wybranym na ochotnika starał się oddalić. Wpadł prosto na Grogka.
- Świetnie. Pokażesz nam, który to magazyn. Musimy wysłać ekipę po amunicję. Obstawiam, że musi być mała, żeby zdołała się przemknąć po cichu i wystarczająco duża, żeby zabrała jak najwięcej.
- To niewykonalne. - stwierdził Ramazal, a gwizd wiatru zawtórował jego słowom.
- To niewykonalne- rzekł Ramazal- Do noszenia skrzynek potrzeba będzie kogoś silnego...
Krasnolud, usłyszawszy to uśmiechnął się triumfująco.
-... a Skralg zwabi ghule samym swoim zapachem- kontynuował elf- Nie mówiąc o tym, że narobi mnóstwo hałasu. Twój ork z resztą podobnie.
Dawi poczerwieniał momentalnie. Zniewaga, choć niezamierzona, ugodziła głęboko.
- Ja ci dam...- tu nastąpił prawdziwy potok gniewnych słów w khazalidzie, niepodobna do powtórzenia, lecz z samego ich wydźwięku poznać można było ich wagę.
- Pójdę jako forpoczta- zaoferował Ramazal- Jestem najcichszy, będę sprawdzał teren.
- I ja pójdę!- zawołał Daniel.
- Nie!- zaprotestował Soren- Ty zostajesz. Potrzebujemy odpowiednich sił, by utrzymać miejsce. Poza tym chyba widzę kto z nas pójdzie...
Virgil, jak zwykle bez słowa, wystąpił przed szereg, opierając buzdygan o bark. Od razu było widać, że dyskusja z nim nie ma najmniejszego sensu.
- Ktoś jeszcze? - spytał Ramazal.
- Mówiłeś przecież, że to niewykonalne - zdziwił się Galiwyx.
Ramazal uśmiechnął się.
- Dlatego warto spróbować...
Krasnolud, usłyszawszy to uśmiechnął się triumfująco.
-... a Skralg zwabi ghule samym swoim zapachem- kontynuował elf- Nie mówiąc o tym, że narobi mnóstwo hałasu. Twój ork z resztą podobnie.
Dawi poczerwieniał momentalnie. Zniewaga, choć niezamierzona, ugodziła głęboko.
- Ja ci dam...- tu nastąpił prawdziwy potok gniewnych słów w khazalidzie, niepodobna do powtórzenia, lecz z samego ich wydźwięku poznać można było ich wagę.
- Pójdę jako forpoczta- zaoferował Ramazal- Jestem najcichszy, będę sprawdzał teren.
- I ja pójdę!- zawołał Daniel.
- Nie!- zaprotestował Soren- Ty zostajesz. Potrzebujemy odpowiednich sił, by utrzymać miejsce. Poza tym chyba widzę kto z nas pójdzie...
Virgil, jak zwykle bez słowa, wystąpił przed szereg, opierając buzdygan o bark. Od razu było widać, że dyskusja z nim nie ma najmniejszego sensu.
- Ktoś jeszcze? - spytał Ramazal.
- Mówiłeś przecież, że to niewykonalne - zdziwił się Galiwyx.
Ramazal uśmiechnął się.
- Dlatego warto spróbować...
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- Niech tak będzie. Idę z wami. - powiedział Galiwyx. - Ktoś musi pilnować tego natręta. - Wskazał bandytę, który pierwszy powiedział o magazynie. - coby was nie wkręcił. I przydam się do załatwienie ghuli z daleka. A co najważniejsze, ja w porównaniu do moich towarzyszy, czasami się myję. - Wyszczerzył się. - Nie ma co debatować, ruszajmy.
[Dziś nie mam czasu tego pociągnąć dalej. Może jutro się uda.
Byqu albo Chomikozo jak macie czas to oddaję pałeczkę.]
[Dziś nie mam czasu tego pociągnąć dalej. Może jutro się uda.

Denethrill szła korytarzem prowadzącym poza arenę. Nie obawiała się ghuli atakujących od tyłu, dzięki barierze, która postawiła, jednak było ich tyle, że oczywiście właziły też tutaj. W wąskim przejściu nie musiała nawet rzucać swoich czarów. Wystarczył porządny zamach metalowego kostura, rozbijającego swoim ciężarem kolejne czaszki pojawiające się w ciemności. Jednak czarodziejka nie zamierzała chować się po kątach, kiedy tyle działo się w mieście. Kiedy wyszła na zewnątrz okazało się, że to co widziała na arenie, to zaledwie garstka tych potworów. Całość zakrawała wręcz na inwazję i była zjawiskowa na swój sposób. Większość prostaczków, którzy nie umieli walczyć, albo nie biegali wyjątkowo szybko, byli łatwym celem i padali jak muchy. Widok był zaiste przepiękny, dopóki nie przysłoniła go rozwarta paszcza ghula. Elfka w ostatniej chwili zasłoniła się swoim kosturem i aż skrzywiła się od zgrzytu kłów przegrywających z czarną stalą. Szybkim ruchem uwolniła swoją broń, bo pomimo pokruszonego uzębienia, ghul nie zamierzał odpuszczać. Następnym ruchem powaliła napastnika, przez co miała szansę na rozpoznanie sytuacji. Zbyt długo zachwycała się masakrą wśród miejscowej ludności i ilość potworów biegających po placyku znacząco się zwiększyło. Należało szybko dostać się do zamku, pod ochronę niedawno uzyskanego sojusznika, Mallobauda. Wyczarowała wokół siebie wir ostrzy, który ostatnio uratował ja przed szarżą Bretończyka. Ghuli było tak dużo, że nie musiała przejmować się kierowaniem widmowych mieczy. Po prostu latały wokół niej, tworząc ochronny pierścień. Zaczęła przedzierać się przez morze pełzających, bladych ciał, wir przesuwający się równo z nią, pozostawiał za sobą nieruchome, zakrwawione ciała. Szybko okazało się, że może i nie musiała przejmować się kontrolowaniem swoich mieczy, ale przy tej ilości ghuli, musiała skupiać się na tworzeniu nowych. Nie mogąc podejść bliżej, stwory wyciągały po nią ręce, zakończona groźnymi pazurami, ale na szczęście żaden nie był w stanie jej sięgnąć. Owszem, w wielu miejscach jej suknia była poszarpana, odsłaniając jeszcze więcej niż zwykle, ale żaden ghul najwyraźniej nie miał wystarczająco długich łap. Denethrill miała tylko nadzieję, że nie pojawi się nagle, jakiś ponadprzeciętnie duży. Zaczęła już odczuwać zmęczenie od ciągłego podtrzymywania czaru i nic dziwnego, zostawiała za sobą spore pasmo zwłok, ułożonych w mniej więcej równej odległości, reprezentującej średnicę jej wiru. Czarodziejka z ulgą stwierdziła, że ghuli było tu znacznie mniej. Przyczyną tego stanu okazała się twarda opozycja w postaci trójki krasnoludów. Rozpoznała tego, który był zawodnikiem, tego od herbatki i tego trzeciego. Ten który był zawodnikiem i ten trzeci najwyraźniej mieli jakiś problem związany z jej osobą, ale panującym chaosie niewiele słyszała ani nie bardzo ją interesowało co do powiedzenia może mieć krasnolud. Ominęła grupkę Dawi, korzystając z wywalczonej przez nich przestrzeni. Kiedy dotarła jednak do zamku, okazało się, że most został podniesiony i nie było mowy o dostaniu się do środka.
- Czarny Rycerz… - prychnęła wściekła czarodziejka.
- Tu się ciebie spodziewałem.
- A dlaczego uznałeś, że należy tu na mnie czekać? – Spytała Zarthyona, który właśnie do niej podchodził.
- Ty masz swoje zadanie, ja mam swoje. Nie mam zamiaru zawieść przez hordę bezrozumnych ghuli.
Denethrill nigdy, by tego nie przyznała, ale była już mocno wyczerpana, rzuconymi do tej pory czarami i widok gwardzisty był pocieszający.
- Nie możemy tu zostać. Jak nas przyprą, nie będzie gdzie się wycofać. – Przytomnie zauważył Zarthoyn z uwagi na podniesiony most zwodzony.
- Niedaleko stąd, trójka krasnoludów miała niezłą pozycję, oraz nie można im odmówić, że potrafią walczyć. – Wskazała kierunek, z którego przyszła.
Czarny strażnik tylko kiwnął głową i ruszył przed siebie, nawet nie zwalniając przed pojawiającymi się ghulami. Długi miecz wirował zbyt szybko, dla powolnych stworów i ścinał kolejne jak kosa. Normalnie wolałby walczyć halabardą, ale przy takiej ilości przeciwników, bez żadnej borni białej, zwykły miecz okazywał się znacznie lepszy. Denethrill ograniczyła się do oganiania kosturem, przed ghulami, które próbowały na nich skoczyć od tyłu, ale to było nic w porównaniu z atakiem, jaki odpierał Zarthyon na czele. Wkrótce, podobnie jak wcześniej, trupojady zaczęły się przerzedzać, co dla czarodziejki świadczyło o tym, że zbliżają się do krasnoludów. Teraz w piątkę mogli stawiać jeszcze większy opór, więc sytuację można było uznać za, jako tako opanowaną. Do momentu, w którym pojawił się największy spośród ghuli.
- Czarny Rycerz… - prychnęła wściekła czarodziejka.
- Tu się ciebie spodziewałem.
- A dlaczego uznałeś, że należy tu na mnie czekać? – Spytała Zarthyona, który właśnie do niej podchodził.
- Ty masz swoje zadanie, ja mam swoje. Nie mam zamiaru zawieść przez hordę bezrozumnych ghuli.
Denethrill nigdy, by tego nie przyznała, ale była już mocno wyczerpana, rzuconymi do tej pory czarami i widok gwardzisty był pocieszający.
- Nie możemy tu zostać. Jak nas przyprą, nie będzie gdzie się wycofać. – Przytomnie zauważył Zarthoyn z uwagi na podniesiony most zwodzony.
- Niedaleko stąd, trójka krasnoludów miała niezłą pozycję, oraz nie można im odmówić, że potrafią walczyć. – Wskazała kierunek, z którego przyszła.
Czarny strażnik tylko kiwnął głową i ruszył przed siebie, nawet nie zwalniając przed pojawiającymi się ghulami. Długi miecz wirował zbyt szybko, dla powolnych stworów i ścinał kolejne jak kosa. Normalnie wolałby walczyć halabardą, ale przy takiej ilości przeciwników, bez żadnej borni białej, zwykły miecz okazywał się znacznie lepszy. Denethrill ograniczyła się do oganiania kosturem, przed ghulami, które próbowały na nich skoczyć od tyłu, ale to było nic w porównaniu z atakiem, jaki odpierał Zarthyon na czele. Wkrótce, podobnie jak wcześniej, trupojady zaczęły się przerzedzać, co dla czarodziejki świadczyło o tym, że zbliżają się do krasnoludów. Teraz w piątkę mogli stawiać jeszcze większy opór, więc sytuację można było uznać za, jako tako opanowaną. Do momentu, w którym pojawił się największy spośród ghuli.
-Ile już tam siedzi?- zapytał Thorgar oglądając żelazne drzwi prowadzące do prywatnej komnaty Bafura
-Długo... stanowczo za długo...- odparł Thori zaniepokojony stanem ojca
Za Thorgarem i synem Bafura stało kilku innych dawich ubranych podobnie do Thorgara - w granatowe kaftany przepasane żelaznymi pasami.Wszyscy byli bardzo zaniepokojeni ,ponieważ stary sztygar odkąd wrócił po walce od razu zamknął się w swoich komnatach bez ani jednego słowa. Nawet podczas uczty na cześć jego zwycięstwa nie raczył zejść do Wspólnej Sali. Od tego wydarzenia minęło bardzo dużo czasu ,ale nikt dotąd nie ośmielił się do niego pójść.
Thorgar w końcu przemógł się i zastukał w drzwi do jego pokoju. Nikt nie odpowiadał ,więc powtórzył to ,a towarzyszące krasnoludy z niecierpliwością oczekiwały jakiegoś odgłosu z wewnątrz.
-Panie Bafursson! Prosze otworzyć te drzwi!- rzekł głośno ,ale z szacunkiem postawny krasnolud w magierce.
-MAM BYĆ TWOIM ODŹWIERNYM? - warknął głos z środka.
Thorgar natychmiast otworzył drzwi i wszedł do środka prędko zamykając za sobą drzwi.
Pokój był przyciemniony i ogarnięty dziwnym niepokojem. Ciemność spowiła komnatę. Ciemność spowodowana nie tylko brakiem słońca ,nie tylko mrokiem Mousilion ,nie tylko zamkniętymi okiennicami. Ciemność która biła w serce niezłomnego Thorgara ,ciemność która ogarniała jego zmysły i zakłębiała się w jego myślach. Thorgar specjalnie zamknął za sobą drzwi ,gdyż wiedział co mogą tu ujrzeć. A tego ujrzeć nie powinni. I nie mylił się ,czuł ją...czuł słabość. Czuł jak jego podpora powoli załamuje się. Bał sie. Bał się przyszłości ,która miała nadejśc. Bał się ,że nadejrze czas na który on ,krasnolud od zawsze gotowy na wszystko... nie będzie gotowy. To co ujrzał tym bardziej strwożyło go. Zaraz przy drzwiach walała się cały czas zakrwawiona i brudna po walce na arenie zbroja ,niedbale zrzucona na posadzke ,zaniedbana i wygnieciona, zbroja która dla wielu jest symbolem wytrwałości i determinacji... tutaj w obrazie nędzy .Na podłodze obok miedzianej misy ,z brudną wodą na dnie i podobną rozlaną wokół leżały okropnie wyglądające ,pełne zkrzepniętej krwi opatrunki. Krasnolud szedł powoli mijając puste ,często rozbite butelki. W powietrzy zaś unosił się przenikliwy smród odoru śmierci i alkoholu. Na wielkim łożu w rogu komnaty leżał stary krasnolud przykryty barłogiem kocy i pościeli. Thorgar ,zaprawiony w boju morderca i niezłomny dawi stał tam...i czuł smutek.
-Jesteś sam ,Thorgarze?- odezwał się drżący głos starego sztygara.
-Sam...- odparł krasnolud w magierce.
-Dobrze Thorgarze...-
-Panie Bafurze... oni nie mogą cię tak zobaczyć... twój syn...-
-Szczam na nich!- wrzasnął Bafur przewracając się niedbale. Słowa te zabolały Thorgara. Spuścł wzrok i utkwił go w przewróconym kuflu na podłodze. Nie chciał patrzeć. Chciał oszukać wzrok.
-Tyle lat! Tyle krwi! Nerwów!- warknął Bafur.
-Goldbergson tu jest...- rzekł cicho krasnolud w magierce.
Zapadła cisza. Po chwili Bafur chrząknął coś i obrócił się w stronę Thorgara i wtedy ten nie mógł odwrócić wzroku. Spojrzał prosto w oczy swego mentora i to co ujrzał nie było tym czego się spodziewał. Nie było tam gniewu... nie było tej odwiecznej agresji i płomieni. Ujrzał zmęczenie.
-A czego ten człeczyński sprzedawczyk tu chce?-
-Mówi ,że chodzi o interesy.- rzekł Thorgar odwracając wzrok.
-Interesy!- wykrzyknął ledwo Bafur siadając na brzegu łóżka. -Interesy... ekhu!- zakasłał gwałtownie Bafur zasłaniając twarz poduszką. Thorgar spojrzał i zląkł się jeszcze bardziej. Bowiem na poduszczce i siwej brodzie widać było ślady krwi ,którą wyharczał Bafur.
-Panie Ba...- rzekł Thorgar próbując wskazać na krew ,lecz Bafur przerwał mu hamując jego rękę -To nic... to nic...- odparł drżącym głosem.
-Posłuchaj mnie... posłuchaj mnie uważnie...- rzekł stanowczo Bafur do towarzysza -To się niedługo skończy... już niedługo...-
-Ale...-
-NIE!- warknął Bafursson -Milcz...i słuchaj...-
-Idą!- wykrzyknął Thori do pozostałych dawi słysząc kroki z komnaty ojca. Drzwi otworzyły się i stanął w nich Bafur. Był odziany w nieprzesadzony zdobieniami ,ale niezwykle bogaty granatowy kaftan ,podobnie jak reszty przepasany żelaznym pasem. Na jego pierśni widniał powieszony na szyj symbol kowadła. Jego siwa broda była czysta i związana w eleganckie warkocze ,a dostojna czupryna nabrała ładu i porządku. Oparty był jednak o żelazną laskę z głownią w kształcie głowy smoka ,na której podtrzymywał się swymi wielkimi dłońmi na które włozył misternie zdobione rękawice. Wszyscy w milczeniu pokłonili się mu z nadobnym szacunkiem ,a ten bez słowa ruszył do komnaty spotkań - dużej sali umeblowanej jedynie w długi ,potężny ,żelazny stól otoczony również całymi wykonanymi z żelaza krzesłami. Thorgar szedł krok za nim ,lecz z jego twarzy nie dało się nic odczytać. Bezemocjonalnie podażał za sztygarem z pełną powagą.
Tam czekał już inny krasnolud - Irwin Goldbergson. Ubrany w w kubrak z wilczych futer spiętych złotymi zdobieniami z czarną czapką na głowie i dziwnymi w uwczesnej krasnoludzkiej modzie pejsami. Spojrzał zza swych okularków na Bufara ,lecz nawet nie raczył powstać widząc go. Thorgar zauważając ten brak szacunku spojrzał na niego z pogardą. Bafur minął go i usiadł na końcu stołu ,zajmując powoli i spokojnie miejsce. Natychmiast potem do sali weszła reszta krasnoludów w granatowych kaftanów zajmując miejsca ,podczas gdy Thorgar siadł obok Goldbergsona. Wszyscy w milczeniu spoglądali na Bafura ,który oparł się na krześle i zaczął rozpalać swoją fajkę.
-Może mówić...- rzekł Thorgar po chwili do Irwina.
Ten prychnął coś pod nosem i powstał.
-A więc moi mili panowie! Powiem wprost i bez ogródek!-
Wszyscy zgromadzeni oprócz Bafura ,który nie przerywał zapalania fajki spojrzeli po sobie ,potem na Bafura i znów na przybyłego dawiego. Byli wręcz zszokowani tym ,że pojawia się wśród bractwa okrytego tak złą renomą i jeszcze śmie odzywać się takim tonem
-Czas zwijać interes!- mruknął zacierając ręce.
Thorgar zacisnął pięść ,ale milczał wpatrując się w stół. Podejrzewał ,że reszta ma takie same odczucia - czy Irwin jest aż tak głupi ,pragnie śmierci czy ma naprawdę mocne plecy. Niestety i oni nie byli idiotami i doskonale mogli sie spodziewać ,że jednak to ostatnie. Lecz kto był na tyle nieroztropny by bez pardonu robić sobie wśród nich wrogów.
-Nie ma miejsca na zbędne podchody i pogawędki! - ciągnął dalej Irwin -Macie tydzień ,by zakończyć interesy w mieście... macie tydzień by odwołać waszych chłopaków z placówek handlowych... macie tydzień ,by przygotować się na polecenia nowego pracodawcy... Księcia Mórz...-
Zapadła grobowa cisza. Każdy wiedział o kim mowa ,wszak prawie wszyscy z obecnych główną działanośc prowadzą w Marienburgu.
-Dobre...- rzekł w końcu Bafur pociągając fajkę -Naprawdę dobre...- wszyscy spojrzeli na starego sztygara ,a na jego twarzy pojawił sie mały uśmiech ,który po chwili przerodził się w tłumiony śmiech. -Dobre... he he he... dobre...-
-MUAHAHAHA!- wybuchnęła śmiechem połowa obecnych ,a po chwili do chóralnych kpin i rżenia dołączyła reszta. Thorgar z początku z powazna miną w końcu cały na twarzy pękł uderzając ze smiechu w stół.
-ZWIJAĆ INTERES! BUAHAHA!-
-OJOJOJ! ZABRAĆ CHŁOPAKÓW!-
HA HA!
-hihihihi
-MUAHAHA -
POGAWĘDKI!-
cała sala ryczała ze śmiechu ,jeden z dawich nawet zatoczył sie pod stół trzymając się za brzuch
-Zobaczymy kto się będzie śmiał!- wykrzyknął Goldbergson cały czerwony na twarzyi drżącą ręką odsunął krzesło udając sie do wyjścia
-Siadaj ,kurwa...- rzekł głośno i stanowczo Bafur całkiem poważnym tonem i momentalnie zapanowała cisza. Irwin zatrzymał się trzymając się za nadgarstek ,by ukryć drżenie ręki ,a z jego twarzy spływały krople potu. Po chwili jednak szybszym krokiem znów szedł ku wyjściu ,lecz drogę zastąpił mu Thorgar łapiąc go za kaftan i rzucając na stół. Ten zaczął coś krzyczec ,lecz kilku dawich złapało go blokując na stole ,a Thorgar otworzył mu gębe wsadzając do środka mieszek z monetami. Irwin jednak z całych sił zaciskał zęby ,co tylko rozdrażniło Thorgara. Ten potężnym ciosem łokciem złamał opór krasnoluda w krwawym spektaklu wybiając mu kilka zębów i tłucząc jednocześnie okulary.
-Za kogo się uważasz...- mruknął Bafursson ćmiąc fajkę -Za kogo ty się kurwa uważasz...- powtórzył dosadniej nachylając się nad nim
Goldbergson jęczal ,lecz mieszek nie pozwolił mu mówić.
-Ma mówić?- zapytał Thorgar trzymając zlanego potem dawiego za ramiona
-Nie... sam uznał ,że nie ma czasu na pogawędki...- rzekł sztygar ,po czym chwycił swą laskę i z niezwykłą siłą przycisnął ją do szyj Goldbergsona. Ten wierzgał i wrzeszczał stłumionym głosem ,lecz Bafursson bezlitośnie zgniatał jego tchawicę wbijajac w niego swój wściekły wzrok ,póki ten w agonii i rozpaczy nie wytrzeszczył oczu ,aż opuścił go duch. W końcu Bafursson gniewnie oderwał laskę ,a reszta dawich puściła Irwina ,martwego już leżącego na stole. Tyle lat pracy w zawodzie ,a biedak nie nauczył się sztuki dyplomacji i ogłady. Pewnośc siebie... to zgubiło wielu. Ta złudna pewnośc ,że ma się bezpieczne tyły. Ta gwarancja bezpieczeństwa i wsparcia. Ta nieoceniona pomoc. Lecz i ona musi mieć czas by nadejść.
-Wojna trwa...- rzekł Bafur -I nie myśmy ją zaczęli...- dodał do patrzących po sobie krasnoludów ,podczas gdy on już kroczył wsparty laską ku wyjściu.
-AAAAAAAAAAAA!- rozległ się przeszywjący wrzask ,który zatrzymał Bafura w bezruchu. Ten ze zdziwieniem odwrócił się ,lecz ujrzał równie zaszokowanych dawich którzy z szokiem patrzyli w stronę ulicy. Thorgar podszedł do jedynego w sali okna, mocno zaciemnionego zresztą i uchylił je.
Potężny blask ognia bijacy z sąsiedniego budynku oślepił wszystkich ,a dochodzące z miasta okrzyki i wrzaski przeniknęły ich.
-Co jest kurwa...- rzekł Bafur idąc powoli do okna
-Miasto płonie...- odparł Thorgar okryty potężnym światłem ,bo gdy tylko wzrok się do niego przyzwyczaił ukazało im się istne piekło - miasto ogarnięte było zniszceniem i agonia. Martwe istoty ,zmutowane czarną magia siały popłoch i zniszczenie ,a uciekający w panice ludzie bezradnie szukali schronienia w wiekszosci kończąc jako ofiary straszliwych potworów ,które bez litości masakrowały istoty ludzkie.
Bafur wpatrywał się w tą hekatombę ,kiedy nagle Thorgar szarpnął nim obalając go na ziemię. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć ujrzał jak przez okno wpadła strzała i trafiła w pierś jednego z dawich w granatowych kaftanach. Ten momentalnie osunął się na ziemię ,a z jego ust wypłynęła krew.
-Co jest... na Grimnira...- rzekł przerażony Bafur z pomocą Thorgara podnosząc się z ziemi
Kilku dawich podbiegło do umierającego towarzysza ,lecz dla niego już było za późno.
-KRYJ RYJ! -wrzasnął Thorgar zasłaniając zdezorientowanego Bafurssona ,kiedy do sali wpadło kilka dymiących duszącym nozdrza gazem ,który momentalnie oślepił wszystkich.
-Do wyjścia!- Ryknął Thorgar łapiąc za ramię sztygara i ciagnąc go do jedynej drogi ucieczki.
Stary Bafursson zamknął oczy. Nic nie czuł ,nic nie widział ,jego głowę wypełniały wrzaski i tubalne okrzyki z sali oraz przeraźliwe piski z ulicy. Był kompletnie zszokowany i otumaniony i gdyby nie silna dłoń Thorgara leżał by pod oknem w bezruchu. W końcu ten wypadł razem z nim i kilkoma innymi dawi na korytarz. Przebłyski światła padły na nich i mogli coś ujrzeć.
Krew... wszędzie krew. Na ścianach ,podłodze. Wszystko pokryte było krwią. Thorgar ciągnął cały czas oszołomionego sztygara w dół schodów karczmy ,a przed jego oczyma przesuwały się obrazy zagłady i śmierci. Nie mógł zrozumieć tego co widzi. Martwe krasnoludy z jego służby ,jacyś nieznani mu ludzie z kapturach zabici przez broniących się panicznie jego pobratymców. Odgłosy walki i smród pożaru. Widział jak Thorgar powala kogoś przed nimi i poprędce wbija mu swój toporek w głowę ,lecz drugą ręką nadal wyciągal starego siwobrodego z tego chaosu.
W końcu byli we wspólnej sali. Tam widok był podobny. Wszędzie krew ,szarpanina i chaos walki przeplatające się z pożogą i bólem.
-Mój... syn...- jęknął Bafur podpierając się ledwo na lasce. Thorgar usłyszał to i rozejrzał się prędko. Thori stał za barem i nieprzerwanie wypalał z ojcowskiej dwurórki do nacierających wrogów. Thorgar puścił Bafura ,po czym ruszył w jego kierunku. W ostanim momencie powstrzymał nacierającego człowieka w kapturze łapiąc go za nadgarstek i gruchocząc żebra ,po czym rzucił go w płonącą beczkę i nie czekajac złapał młodego Bafurssona za kark i zaczął wyciagać z wiru walki -Spierdalamy!- wrzasnął do niego. -Szybko na zewnatrz! TYŁEM!- dodał ,po czym wrócił po Bafura.
-Długo... stanowczo za długo...- odparł Thori zaniepokojony stanem ojca
Za Thorgarem i synem Bafura stało kilku innych dawich ubranych podobnie do Thorgara - w granatowe kaftany przepasane żelaznymi pasami.Wszyscy byli bardzo zaniepokojeni ,ponieważ stary sztygar odkąd wrócił po walce od razu zamknął się w swoich komnatach bez ani jednego słowa. Nawet podczas uczty na cześć jego zwycięstwa nie raczył zejść do Wspólnej Sali. Od tego wydarzenia minęło bardzo dużo czasu ,ale nikt dotąd nie ośmielił się do niego pójść.
Thorgar w końcu przemógł się i zastukał w drzwi do jego pokoju. Nikt nie odpowiadał ,więc powtórzył to ,a towarzyszące krasnoludy z niecierpliwością oczekiwały jakiegoś odgłosu z wewnątrz.
-Panie Bafursson! Prosze otworzyć te drzwi!- rzekł głośno ,ale z szacunkiem postawny krasnolud w magierce.
-MAM BYĆ TWOIM ODŹWIERNYM? - warknął głos z środka.
Thorgar natychmiast otworzył drzwi i wszedł do środka prędko zamykając za sobą drzwi.
Pokój był przyciemniony i ogarnięty dziwnym niepokojem. Ciemność spowiła komnatę. Ciemność spowodowana nie tylko brakiem słońca ,nie tylko mrokiem Mousilion ,nie tylko zamkniętymi okiennicami. Ciemność która biła w serce niezłomnego Thorgara ,ciemność która ogarniała jego zmysły i zakłębiała się w jego myślach. Thorgar specjalnie zamknął za sobą drzwi ,gdyż wiedział co mogą tu ujrzeć. A tego ujrzeć nie powinni. I nie mylił się ,czuł ją...czuł słabość. Czuł jak jego podpora powoli załamuje się. Bał sie. Bał się przyszłości ,która miała nadejśc. Bał się ,że nadejrze czas na który on ,krasnolud od zawsze gotowy na wszystko... nie będzie gotowy. To co ujrzał tym bardziej strwożyło go. Zaraz przy drzwiach walała się cały czas zakrwawiona i brudna po walce na arenie zbroja ,niedbale zrzucona na posadzke ,zaniedbana i wygnieciona, zbroja która dla wielu jest symbolem wytrwałości i determinacji... tutaj w obrazie nędzy .Na podłodze obok miedzianej misy ,z brudną wodą na dnie i podobną rozlaną wokół leżały okropnie wyglądające ,pełne zkrzepniętej krwi opatrunki. Krasnolud szedł powoli mijając puste ,często rozbite butelki. W powietrzy zaś unosił się przenikliwy smród odoru śmierci i alkoholu. Na wielkim łożu w rogu komnaty leżał stary krasnolud przykryty barłogiem kocy i pościeli. Thorgar ,zaprawiony w boju morderca i niezłomny dawi stał tam...i czuł smutek.
-Jesteś sam ,Thorgarze?- odezwał się drżący głos starego sztygara.
-Sam...- odparł krasnolud w magierce.
-Dobrze Thorgarze...-
-Panie Bafurze... oni nie mogą cię tak zobaczyć... twój syn...-
-Szczam na nich!- wrzasnął Bafur przewracając się niedbale. Słowa te zabolały Thorgara. Spuścł wzrok i utkwił go w przewróconym kuflu na podłodze. Nie chciał patrzeć. Chciał oszukać wzrok.
-Tyle lat! Tyle krwi! Nerwów!- warknął Bafur.
-Goldbergson tu jest...- rzekł cicho krasnolud w magierce.
Zapadła cisza. Po chwili Bafur chrząknął coś i obrócił się w stronę Thorgara i wtedy ten nie mógł odwrócić wzroku. Spojrzał prosto w oczy swego mentora i to co ujrzał nie było tym czego się spodziewał. Nie było tam gniewu... nie było tej odwiecznej agresji i płomieni. Ujrzał zmęczenie.
-A czego ten człeczyński sprzedawczyk tu chce?-
-Mówi ,że chodzi o interesy.- rzekł Thorgar odwracając wzrok.
-Interesy!- wykrzyknął ledwo Bafur siadając na brzegu łóżka. -Interesy... ekhu!- zakasłał gwałtownie Bafur zasłaniając twarz poduszką. Thorgar spojrzał i zląkł się jeszcze bardziej. Bowiem na poduszczce i siwej brodzie widać było ślady krwi ,którą wyharczał Bafur.
-Panie Ba...- rzekł Thorgar próbując wskazać na krew ,lecz Bafur przerwał mu hamując jego rękę -To nic... to nic...- odparł drżącym głosem.
-Posłuchaj mnie... posłuchaj mnie uważnie...- rzekł stanowczo Bafur do towarzysza -To się niedługo skończy... już niedługo...-
-Ale...-
-NIE!- warknął Bafursson -Milcz...i słuchaj...-
-Idą!- wykrzyknął Thori do pozostałych dawi słysząc kroki z komnaty ojca. Drzwi otworzyły się i stanął w nich Bafur. Był odziany w nieprzesadzony zdobieniami ,ale niezwykle bogaty granatowy kaftan ,podobnie jak reszty przepasany żelaznym pasem. Na jego pierśni widniał powieszony na szyj symbol kowadła. Jego siwa broda była czysta i związana w eleganckie warkocze ,a dostojna czupryna nabrała ładu i porządku. Oparty był jednak o żelazną laskę z głownią w kształcie głowy smoka ,na której podtrzymywał się swymi wielkimi dłońmi na które włozył misternie zdobione rękawice. Wszyscy w milczeniu pokłonili się mu z nadobnym szacunkiem ,a ten bez słowa ruszył do komnaty spotkań - dużej sali umeblowanej jedynie w długi ,potężny ,żelazny stól otoczony również całymi wykonanymi z żelaza krzesłami. Thorgar szedł krok za nim ,lecz z jego twarzy nie dało się nic odczytać. Bezemocjonalnie podażał za sztygarem z pełną powagą.
Tam czekał już inny krasnolud - Irwin Goldbergson. Ubrany w w kubrak z wilczych futer spiętych złotymi zdobieniami z czarną czapką na głowie i dziwnymi w uwczesnej krasnoludzkiej modzie pejsami. Spojrzał zza swych okularków na Bufara ,lecz nawet nie raczył powstać widząc go. Thorgar zauważając ten brak szacunku spojrzał na niego z pogardą. Bafur minął go i usiadł na końcu stołu ,zajmując powoli i spokojnie miejsce. Natychmiast potem do sali weszła reszta krasnoludów w granatowych kaftanów zajmując miejsca ,podczas gdy Thorgar siadł obok Goldbergsona. Wszyscy w milczeniu spoglądali na Bafura ,który oparł się na krześle i zaczął rozpalać swoją fajkę.
-Może mówić...- rzekł Thorgar po chwili do Irwina.
Ten prychnął coś pod nosem i powstał.
-A więc moi mili panowie! Powiem wprost i bez ogródek!-
Wszyscy zgromadzeni oprócz Bafura ,który nie przerywał zapalania fajki spojrzeli po sobie ,potem na Bafura i znów na przybyłego dawiego. Byli wręcz zszokowani tym ,że pojawia się wśród bractwa okrytego tak złą renomą i jeszcze śmie odzywać się takim tonem
-Czas zwijać interes!- mruknął zacierając ręce.
Thorgar zacisnął pięść ,ale milczał wpatrując się w stół. Podejrzewał ,że reszta ma takie same odczucia - czy Irwin jest aż tak głupi ,pragnie śmierci czy ma naprawdę mocne plecy. Niestety i oni nie byli idiotami i doskonale mogli sie spodziewać ,że jednak to ostatnie. Lecz kto był na tyle nieroztropny by bez pardonu robić sobie wśród nich wrogów.
-Nie ma miejsca na zbędne podchody i pogawędki! - ciągnął dalej Irwin -Macie tydzień ,by zakończyć interesy w mieście... macie tydzień by odwołać waszych chłopaków z placówek handlowych... macie tydzień ,by przygotować się na polecenia nowego pracodawcy... Księcia Mórz...-
Zapadła grobowa cisza. Każdy wiedział o kim mowa ,wszak prawie wszyscy z obecnych główną działanośc prowadzą w Marienburgu.
-Dobre...- rzekł w końcu Bafur pociągając fajkę -Naprawdę dobre...- wszyscy spojrzeli na starego sztygara ,a na jego twarzy pojawił sie mały uśmiech ,który po chwili przerodził się w tłumiony śmiech. -Dobre... he he he... dobre...-
-MUAHAHAHA!- wybuchnęła śmiechem połowa obecnych ,a po chwili do chóralnych kpin i rżenia dołączyła reszta. Thorgar z początku z powazna miną w końcu cały na twarzy pękł uderzając ze smiechu w stół.
-ZWIJAĆ INTERES! BUAHAHA!-
-OJOJOJ! ZABRAĆ CHŁOPAKÓW!-
HA HA!
-hihihihi
-MUAHAHA -
POGAWĘDKI!-
cała sala ryczała ze śmiechu ,jeden z dawich nawet zatoczył sie pod stół trzymając się za brzuch
-Zobaczymy kto się będzie śmiał!- wykrzyknął Goldbergson cały czerwony na twarzyi drżącą ręką odsunął krzesło udając sie do wyjścia
-Siadaj ,kurwa...- rzekł głośno i stanowczo Bafur całkiem poważnym tonem i momentalnie zapanowała cisza. Irwin zatrzymał się trzymając się za nadgarstek ,by ukryć drżenie ręki ,a z jego twarzy spływały krople potu. Po chwili jednak szybszym krokiem znów szedł ku wyjściu ,lecz drogę zastąpił mu Thorgar łapiąc go za kaftan i rzucając na stół. Ten zaczął coś krzyczec ,lecz kilku dawich złapało go blokując na stole ,a Thorgar otworzył mu gębe wsadzając do środka mieszek z monetami. Irwin jednak z całych sił zaciskał zęby ,co tylko rozdrażniło Thorgara. Ten potężnym ciosem łokciem złamał opór krasnoluda w krwawym spektaklu wybiając mu kilka zębów i tłucząc jednocześnie okulary.
-Za kogo się uważasz...- mruknął Bafursson ćmiąc fajkę -Za kogo ty się kurwa uważasz...- powtórzył dosadniej nachylając się nad nim
Goldbergson jęczal ,lecz mieszek nie pozwolił mu mówić.
-Ma mówić?- zapytał Thorgar trzymając zlanego potem dawiego za ramiona
-Nie... sam uznał ,że nie ma czasu na pogawędki...- rzekł sztygar ,po czym chwycił swą laskę i z niezwykłą siłą przycisnął ją do szyj Goldbergsona. Ten wierzgał i wrzeszczał stłumionym głosem ,lecz Bafursson bezlitośnie zgniatał jego tchawicę wbijajac w niego swój wściekły wzrok ,póki ten w agonii i rozpaczy nie wytrzeszczył oczu ,aż opuścił go duch. W końcu Bafursson gniewnie oderwał laskę ,a reszta dawich puściła Irwina ,martwego już leżącego na stole. Tyle lat pracy w zawodzie ,a biedak nie nauczył się sztuki dyplomacji i ogłady. Pewnośc siebie... to zgubiło wielu. Ta złudna pewnośc ,że ma się bezpieczne tyły. Ta gwarancja bezpieczeństwa i wsparcia. Ta nieoceniona pomoc. Lecz i ona musi mieć czas by nadejść.
-Wojna trwa...- rzekł Bafur -I nie myśmy ją zaczęli...- dodał do patrzących po sobie krasnoludów ,podczas gdy on już kroczył wsparty laską ku wyjściu.
-AAAAAAAAAAAA!- rozległ się przeszywjący wrzask ,który zatrzymał Bafura w bezruchu. Ten ze zdziwieniem odwrócił się ,lecz ujrzał równie zaszokowanych dawich którzy z szokiem patrzyli w stronę ulicy. Thorgar podszedł do jedynego w sali okna, mocno zaciemnionego zresztą i uchylił je.
Potężny blask ognia bijacy z sąsiedniego budynku oślepił wszystkich ,a dochodzące z miasta okrzyki i wrzaski przeniknęły ich.
-Co jest kurwa...- rzekł Bafur idąc powoli do okna
-Miasto płonie...- odparł Thorgar okryty potężnym światłem ,bo gdy tylko wzrok się do niego przyzwyczaił ukazało im się istne piekło - miasto ogarnięte było zniszceniem i agonia. Martwe istoty ,zmutowane czarną magia siały popłoch i zniszczenie ,a uciekający w panice ludzie bezradnie szukali schronienia w wiekszosci kończąc jako ofiary straszliwych potworów ,które bez litości masakrowały istoty ludzkie.
Bafur wpatrywał się w tą hekatombę ,kiedy nagle Thorgar szarpnął nim obalając go na ziemię. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć ujrzał jak przez okno wpadła strzała i trafiła w pierś jednego z dawich w granatowych kaftanach. Ten momentalnie osunął się na ziemię ,a z jego ust wypłynęła krew.
-Co jest... na Grimnira...- rzekł przerażony Bafur z pomocą Thorgara podnosząc się z ziemi
Kilku dawich podbiegło do umierającego towarzysza ,lecz dla niego już było za późno.
-KRYJ RYJ! -wrzasnął Thorgar zasłaniając zdezorientowanego Bafurssona ,kiedy do sali wpadło kilka dymiących duszącym nozdrza gazem ,który momentalnie oślepił wszystkich.
-Do wyjścia!- Ryknął Thorgar łapiąc za ramię sztygara i ciagnąc go do jedynej drogi ucieczki.
Stary Bafursson zamknął oczy. Nic nie czuł ,nic nie widział ,jego głowę wypełniały wrzaski i tubalne okrzyki z sali oraz przeraźliwe piski z ulicy. Był kompletnie zszokowany i otumaniony i gdyby nie silna dłoń Thorgara leżał by pod oknem w bezruchu. W końcu ten wypadł razem z nim i kilkoma innymi dawi na korytarz. Przebłyski światła padły na nich i mogli coś ujrzeć.
Krew... wszędzie krew. Na ścianach ,podłodze. Wszystko pokryte było krwią. Thorgar ciągnął cały czas oszołomionego sztygara w dół schodów karczmy ,a przed jego oczyma przesuwały się obrazy zagłady i śmierci. Nie mógł zrozumieć tego co widzi. Martwe krasnoludy z jego służby ,jacyś nieznani mu ludzie z kapturach zabici przez broniących się panicznie jego pobratymców. Odgłosy walki i smród pożaru. Widział jak Thorgar powala kogoś przed nimi i poprędce wbija mu swój toporek w głowę ,lecz drugą ręką nadal wyciągal starego siwobrodego z tego chaosu.
W końcu byli we wspólnej sali. Tam widok był podobny. Wszędzie krew ,szarpanina i chaos walki przeplatające się z pożogą i bólem.
-Mój... syn...- jęknął Bafur podpierając się ledwo na lasce. Thorgar usłyszał to i rozejrzał się prędko. Thori stał za barem i nieprzerwanie wypalał z ojcowskiej dwurórki do nacierających wrogów. Thorgar puścił Bafura ,po czym ruszył w jego kierunku. W ostanim momencie powstrzymał nacierającego człowieka w kapturze łapiąc go za nadgarstek i gruchocząc żebra ,po czym rzucił go w płonącą beczkę i nie czekajac złapał młodego Bafurssona za kark i zaczął wyciagać z wiru walki -Spierdalamy!- wrzasnął do niego. -Szybko na zewnatrz! TYŁEM!- dodał ,po czym wrócił po Bafura.
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
- Więc plugawy kundel wypełzł ze swojej nory...- mruknął Falthar.
Oto przed nimi stał król ghuli, prawdziwy potwór wśród nieumarłych. Przewyższał on swój rodzaj niemal dwukrotnie, a jego żądza krwi i mięsa usuwała w cień zwykłe ghule. Wielki, opasły potwór zbliżał się do nich powolnym krokiem, charcząc i brocząc krwistą wydzieliną po pordzewiałym pancerzu. Falthar krótką komendą zwarł szyki ze swymi przybocznymi, którzy stanęli po jego bokach, chroniąc okrągłymi tarczami. On sam tymczasem wycinał Kesmeraxem drogę wśród trupojadów, które były przed nimi, sukcesywnie zmniejszając odległość między nimi, a przywódcą hordy.
Wbijając się w przeciwników niczym gromilowy klin, kosili ghule jak zboże. I choć szli niepowstrzymani, tłum przeciwników z każdym krokiem gęstniał. Ich pochód zwalniał....
Seria eksplozji odrzuciła nagle otaczające ich ghule. Na pancerze krasnoludów spadł deszcz krwi trupojadów. Dawi przez chwilę stali zdezorientowani na placu boju.
- Elfia suka wróciła- zauważył wreszcie Gromni- I przyprowadziła swojego eunucha.
Zarthyon, prezentując wojskową dyscyplinę, w nienagannym stylu przełknął zniewagę, lecz Denethrill poczerwieniała lekko na twarzy. Krzyknęła coś wściekle, lecz Falthar nie miał czasu przysłuchiwać się babie.
Natarli we trzech na potwora, by raz na zawsze ukrócić jego plugawe rządy. Czy jego śmierć zakończy definitywnie chaos w mieście? Tego krasnoludy nie mogły wiedzieć. Na pewno nie pogorszy sytuacji.
- Barukk khazad! Khazad ai-menu!- ryknął Falthar, kręcąc toporem nad głową. Jego ostrze zatoczyło krąg, zdzierając przy uderzeniu przerdzewiałą kolczugę i zbutwiałe szaty, zadając jednak ranę zbyt płytką.
Wielki ghul warknął, cofając się pół kroku, po czym walnął sękatymi łapskami o ziemię. Impakt podniósł kurz z bruku, zmuszając też krasnoludy do cofnięcia się.
Będąc znacznie niższy i mało mobilny, Falthar podpuszczał przeciwnika do siebie, reagując na jego ciosy. Kesmerax świsnął w powietrzu, rozpruwając bok padlinożercy. Trysnęła ciemna, cuchnąca posoka.
Ranny stwór ryknął, szarżując na swych oprawców. Gdyby nie refleks Tenka,, który odciągnął swego księcia, Falthar zostałby stratowany.
- Dzięki- mruknął krasnolud.
Potwór minął ich, wbijając się w płonący budynek, zawalając go do reszty. Dawi i druchii przystanęli na chwilę, łudząc się, że to koniec. Płonne jednak były to nadzieje.
Z tumanu kurzu i dymu król ghuli wystąpił, dzierżąc swe berło. Potwór porwawszy solidną belkę ze stropu, jął nią wymahiwać, niempozwalając się zbliżyć.
- Głodny... głodny... GŁODNY!- ryczał, zmuszając przeciwników do ciągłego cofania się.
[Kroimy bossa. Kto chętny, niech się przyłącza
]
Oto przed nimi stał król ghuli, prawdziwy potwór wśród nieumarłych. Przewyższał on swój rodzaj niemal dwukrotnie, a jego żądza krwi i mięsa usuwała w cień zwykłe ghule. Wielki, opasły potwór zbliżał się do nich powolnym krokiem, charcząc i brocząc krwistą wydzieliną po pordzewiałym pancerzu. Falthar krótką komendą zwarł szyki ze swymi przybocznymi, którzy stanęli po jego bokach, chroniąc okrągłymi tarczami. On sam tymczasem wycinał Kesmeraxem drogę wśród trupojadów, które były przed nimi, sukcesywnie zmniejszając odległość między nimi, a przywódcą hordy.
Wbijając się w przeciwników niczym gromilowy klin, kosili ghule jak zboże. I choć szli niepowstrzymani, tłum przeciwników z każdym krokiem gęstniał. Ich pochód zwalniał....
Seria eksplozji odrzuciła nagle otaczające ich ghule. Na pancerze krasnoludów spadł deszcz krwi trupojadów. Dawi przez chwilę stali zdezorientowani na placu boju.
- Elfia suka wróciła- zauważył wreszcie Gromni- I przyprowadziła swojego eunucha.
Zarthyon, prezentując wojskową dyscyplinę, w nienagannym stylu przełknął zniewagę, lecz Denethrill poczerwieniała lekko na twarzy. Krzyknęła coś wściekle, lecz Falthar nie miał czasu przysłuchiwać się babie.
Natarli we trzech na potwora, by raz na zawsze ukrócić jego plugawe rządy. Czy jego śmierć zakończy definitywnie chaos w mieście? Tego krasnoludy nie mogły wiedzieć. Na pewno nie pogorszy sytuacji.
- Barukk khazad! Khazad ai-menu!- ryknął Falthar, kręcąc toporem nad głową. Jego ostrze zatoczyło krąg, zdzierając przy uderzeniu przerdzewiałą kolczugę i zbutwiałe szaty, zadając jednak ranę zbyt płytką.
Wielki ghul warknął, cofając się pół kroku, po czym walnął sękatymi łapskami o ziemię. Impakt podniósł kurz z bruku, zmuszając też krasnoludy do cofnięcia się.
Będąc znacznie niższy i mało mobilny, Falthar podpuszczał przeciwnika do siebie, reagując na jego ciosy. Kesmerax świsnął w powietrzu, rozpruwając bok padlinożercy. Trysnęła ciemna, cuchnąca posoka.
Ranny stwór ryknął, szarżując na swych oprawców. Gdyby nie refleks Tenka,, który odciągnął swego księcia, Falthar zostałby stratowany.
- Dzięki- mruknął krasnolud.
Potwór minął ich, wbijając się w płonący budynek, zawalając go do reszty. Dawi i druchii przystanęli na chwilę, łudząc się, że to koniec. Płonne jednak były to nadzieje.
Z tumanu kurzu i dymu król ghuli wystąpił, dzierżąc swe berło. Potwór porwawszy solidną belkę ze stropu, jął nią wymahiwać, niempozwalając się zbliżyć.
- Głodny... głodny... GŁODNY!- ryczał, zmuszając przeciwników do ciągłego cofania się.
[Kroimy bossa. Kto chętny, niech się przyłącza

WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- Zrób coś! – Krzyknął Zarthyon do Denethrill, gdy kolejny raz musiał uniknąć zmiażdżenia kawałem drewna. Zarówno elf jak i krasnoludy daleko poza swoim zasięgiem, ograniczonym długością wyrwanej belki. Obejść potwora też się nie dało, sama jego broń blokowała większość przestrzeni, a resztę załatwiała horda jego mniejszych podopiecznych. Sytuacja była coraz gorsza, cała grupa musiała zarówno uskakiwać przed śmiertelnymi atakami króla ghuli jak i okazyjnie zabijać skaczące na nich trupojady.
- Proszę bardzo. – Odpowiedziała krótko czarodziejka, sięgając do wiatru Aqshy i formułując zaklęcie. Elfka uznała, że najprostsze rozwiązanie będzie najlepsze. Belka w rękach króla ghuli eksplodowała płomieniem na całej długości. Stało się to tak nagle, że potwór w pierwszej chwili nawet tego nie zauważył, bardziej skupiając się na rozgnieceniu swoich przeciwników. Powietrze jednak przeszył okrzyk bólu, a płonąca żagiew poleciała w stronę krasnoludów.
- Uwaga! – Krzyknął Falthar rzucając się w bok i jednocześnie popychając Tenka przed sobą. Gromni akurat zajęty obcinaniem głowy jednemu z ghuli, miał dużo mniej czasu na reakcję. Ostrzeżenie Magnissona dało mu jednak szansę spostrzec zagrożenie i szybko ukrył się za okrągłą tarczą prawie jego rozmiarów. Odrzucony impetem pocisku, krasnolud przejechał na plecach dobre parę metrów, znikając z oczu reszty grupy, pośród morza trupojadów. Dwójka jego kompanów zamarła na ten widok, jednak chwilę później belka wystrzeliła w powietrze, przebijając się przez zgromadzone szare ciała, powalając i przypalając je w podobny sposób jak Dawiego przed chwilą. Z ta jedną różnicą, że Gromni, co prawda z problemami, ale powstał.
- Trzeba czegoś więcej, niż kawałek drewna, by zatrzymać krasnoluda! – Ryknął podziwiając skwierczące truchła rozłożone przed nim.
Chociaż całość była bardzo spektakularna, ghule otaczające samotnego Dawiego, wracały już do siebie i swojego szału zabijania, zacieśniając swój pierścień, czego Gromni najwyraźniej nie zauważał.
- Idziemy do niego! – Zdecydował Falthar.
- Czekaj! – Złapał go za łokieć Zarthyon. Krasnolud natychmiast strząsnął rękę gwardzisty, ale nie został na miejscu, chociaż było widać, że dużo go to kosztuje. – Teraz mamy szansę. Lepszego momentu na zabicie tego stwora nie będzie. – Powiedział strażnik wskazując na porzuconą belkę.
Palce Magnissona zaciskały się na stylisku Kesmeraxa, kiedy tan rozważał powstały problem.
- Tenk, pomóż mu. Ja się zajmę tym bydlakiem. – Drugi z krasnoludów bez słowa pobiegł wspomóc swojego towarzysza.
- Doskonale. Ja nie jestem w stanie poważnie zranić tego giganta. Będę cie osłaniał przed mniejszymi ghulami, żebyś mógł się skupić głównie nad nim.
- Co, nie dało się wykuć niczego porządniejszego od tego nożyka? – Dawi splunął na ziemię pieczętując swoja opinie na temat elfickiego uzbrojenia.
Zarthyon tylko zacisnął z wściekłości szczęki, nie próbując nawet odpowiadać. Uspokoił się wizją rozpłatania krasnoluda, jego halabarda na dwoje.
- Możecie już zacząć to swoje wymachiwanie żelastwem? – Spytała zdenerwowana Denethrill, która od kilku ostatnich sekund zajmowała się wyłącznie ciskaniem kul mrocznej energii w nadchodzące ghule, kiedy tamci się naradzali. Czuła, że po poprzednim podtrzymywaniu wiru ostrzy, niedługo może skończyć się jej przydatność. Już teraz była zaskoczona, gdyż jeszcze nigdy nie rzuciła tylu czarów jednego dnia. Musiała być to zasługa gwiazdy Raz`Zina, która rozgrzała się pod wpływem przepływu wiatrów magii i zaczęła wręcz parzyć skórę czarodziejki. Falthara nie trzeba było długo namawiać do bitki. Razem z Zarthyonem ruszyli na króla ghuli, który rozrzucając otaczające go trupojady jak i ludzi, szukał swojego porzuconego miecza. Pomimo braku Gromniego i Tenka teraz była najlepsza szansa.
- Proszę bardzo. – Odpowiedziała krótko czarodziejka, sięgając do wiatru Aqshy i formułując zaklęcie. Elfka uznała, że najprostsze rozwiązanie będzie najlepsze. Belka w rękach króla ghuli eksplodowała płomieniem na całej długości. Stało się to tak nagle, że potwór w pierwszej chwili nawet tego nie zauważył, bardziej skupiając się na rozgnieceniu swoich przeciwników. Powietrze jednak przeszył okrzyk bólu, a płonąca żagiew poleciała w stronę krasnoludów.
- Uwaga! – Krzyknął Falthar rzucając się w bok i jednocześnie popychając Tenka przed sobą. Gromni akurat zajęty obcinaniem głowy jednemu z ghuli, miał dużo mniej czasu na reakcję. Ostrzeżenie Magnissona dało mu jednak szansę spostrzec zagrożenie i szybko ukrył się za okrągłą tarczą prawie jego rozmiarów. Odrzucony impetem pocisku, krasnolud przejechał na plecach dobre parę metrów, znikając z oczu reszty grupy, pośród morza trupojadów. Dwójka jego kompanów zamarła na ten widok, jednak chwilę później belka wystrzeliła w powietrze, przebijając się przez zgromadzone szare ciała, powalając i przypalając je w podobny sposób jak Dawiego przed chwilą. Z ta jedną różnicą, że Gromni, co prawda z problemami, ale powstał.
- Trzeba czegoś więcej, niż kawałek drewna, by zatrzymać krasnoluda! – Ryknął podziwiając skwierczące truchła rozłożone przed nim.
Chociaż całość była bardzo spektakularna, ghule otaczające samotnego Dawiego, wracały już do siebie i swojego szału zabijania, zacieśniając swój pierścień, czego Gromni najwyraźniej nie zauważał.
- Idziemy do niego! – Zdecydował Falthar.
- Czekaj! – Złapał go za łokieć Zarthyon. Krasnolud natychmiast strząsnął rękę gwardzisty, ale nie został na miejscu, chociaż było widać, że dużo go to kosztuje. – Teraz mamy szansę. Lepszego momentu na zabicie tego stwora nie będzie. – Powiedział strażnik wskazując na porzuconą belkę.
Palce Magnissona zaciskały się na stylisku Kesmeraxa, kiedy tan rozważał powstały problem.
- Tenk, pomóż mu. Ja się zajmę tym bydlakiem. – Drugi z krasnoludów bez słowa pobiegł wspomóc swojego towarzysza.
- Doskonale. Ja nie jestem w stanie poważnie zranić tego giganta. Będę cie osłaniał przed mniejszymi ghulami, żebyś mógł się skupić głównie nad nim.
- Co, nie dało się wykuć niczego porządniejszego od tego nożyka? – Dawi splunął na ziemię pieczętując swoja opinie na temat elfickiego uzbrojenia.
Zarthyon tylko zacisnął z wściekłości szczęki, nie próbując nawet odpowiadać. Uspokoił się wizją rozpłatania krasnoluda, jego halabarda na dwoje.
- Możecie już zacząć to swoje wymachiwanie żelastwem? – Spytała zdenerwowana Denethrill, która od kilku ostatnich sekund zajmowała się wyłącznie ciskaniem kul mrocznej energii w nadchodzące ghule, kiedy tamci się naradzali. Czuła, że po poprzednim podtrzymywaniu wiru ostrzy, niedługo może skończyć się jej przydatność. Już teraz była zaskoczona, gdyż jeszcze nigdy nie rzuciła tylu czarów jednego dnia. Musiała być to zasługa gwiazdy Raz`Zina, która rozgrzała się pod wpływem przepływu wiatrów magii i zaczęła wręcz parzyć skórę czarodziejki. Falthara nie trzeba było długo namawiać do bitki. Razem z Zarthyonem ruszyli na króla ghuli, który rozrzucając otaczające go trupojady jak i ludzi, szukał swojego porzuconego miecza. Pomimo braku Gromniego i Tenka teraz była najlepsza szansa.
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Adelhar z ulgą powitał przerwę w nieustannej kanonadzie falkonetów i palbie broni ręcznej. Zastępił je niosący się głucho w dal odgłos odrywanych główek papierowych ładunków, wsypywanego prochu i stempli przybijających to podbitkę, to kule, to pakuły, a wreszcie szczęk odciąganych kurków i opadających panewek. Po tym nastała cisza. Gwardziści i najemnicy Księcia Mórz wsparci przez Reinharda obronili nadbrzeże, zaściełając port dywanem trupów wroga, w większości zalegającego z dala od ciasnych szeregów Marienburczyków, gdyż niewiele ghuli dało radę dobiec do zasięgu ich rapierów oraz halabard. Czekający karnie rozkazów do opuszczenia stanowisk najemnicy mogli powiedzieć, że wyszli już cało z dzisiejszego szaleństwa, czego nie mogła o osbie powiedzieć reszta Mousillon.
Książę Mórz dał znak słudze by sprowadzić z powrotem będący na morzu z dala od walk okręt z jego córką.
- Przez kilka chwil było gorąco. - przyznał Czarny Magister Helstan. Hierofanta dyszał od szybkiego rzucania zaklęć i leczenia nielicznych nieszczęśników zranionych kłami bądź brudnymi pazurami ghuli. - Rozdrażnienie tych... stworów nie było najlep...
Książę jednak nie poświęcał doradcy uwagi.
- Mam nadzieję, że w natłoku chaosu ujdzie to, jak wysłaliśmy tych miejscowych zbirów na kamienicę krasnoludów, w razie gdyby Goldbergosn zawiódł. - zamyślił się Adelhar - Cóż, przynieście z ładowni wiśniową brandy. Od tego całego prochowego dymu zaschło mi w gardle.
*****
Na głównym rynku walka o przeżycie gorzała z pełną mocą.
Bojowy rumak sir Ronnela zarżał żałośnie, gdy potwory poodgryzały mu nogi, a chlustający posoką korpus runął na ziemię razem z zaskoczonym rycerzem. Przez potłuczony wizjer hełmu widział jak jego drużyna także znika pod falami przeciwników, może z wyjątkiem broniącego się dzielnie za płonącym wozem sir Rudolfa. Nagły skrzek zaalarmował bretończyka. Stwór widać chciał zdybać łatwo przygniecioną wierzchowcem ofiarę, lecz przeliczył się, gdyż wpakował się prosto na nadstawiony w ostatnim momencie miecz, którego sztych wyszedł mu między pokracznymi łopatkami. Ghul zaburczał cicho i padł na bok, nieruchomiejąc tuż przy herbowym.
Sir Ronnel widział jak Rycerz-ludożerca wyżyna kolejnych obrońców tym swoim wielkim ostrzem, bądź rozrywając ich na strzępy krzywymi łapami. Bastion obrońców karlał z każdą chwilą. Wtedy nagły huk wstrząsnął całym placem, jakby ogarnął go huragan, który po chwili ucichł w obłoku czystego cienia z którego wysunęły się zakończone ostro pasma mroku, nabijające na siebie pobliskie trupojady i rozrzucające ciała wokoło. Z czerni na środku wybitej przestrzeni wyszła blada dama o fioletowych lokach i zasłoniętej przed słońcem twarzy, w jej dłoniach spoczywały długie sztylety, zaś pod pospiesznie rozerwaną suknią widać było obcisły strój z czarnej skóry.
Ronnel chciał zawołać do rozpoznanej pani na Mousillon by uciekała, lecz instynkt przeżycia stłumił momentalnie nawet część mózgu odpowiedzialną za syndrom rycerskości. Gdyby tylko zwrócił uwagę zdezorientowanych przybyciem nowego wroga ghuli okrzykiem, te natychmiast dopadłyby go w tym wysoce niesprzyjającym położeniu. Lady de Hane skierowała jeden ze sztyletów prosto w parskającego krwią z dziur w hełmie Rycerza-Ludożercę.
- Baronie Julesie de Byandache! Na twój honor akwitańskiego rycerza i w imieniu pana tego grodu, rozkazuję ci złożyć broń i wrócić pod ziemię ze swoimi potworami! - wzmocniony magią głos wampirzycy poniósł się po rynku. Spod złoconego hełmu potwora dobył się charkoczący śmiech.
- Żywi zeszli do mojej baronii! - warknął z wyrzutem - Pogwałcili moje prawo!
Lady Michelle w ostatniej chwili pojęła, że słowa tego co zostało z niegdyś wspaniałego bohatera Bretonni, który uwięziony pod ciałami towarzyszy po jednej z bitew z orkami w Księstwach Granicznych musiał dopuścić się najgorszej potworności by nie umrzeć z głodu, były tylko dystrakcją do nagłego ataku oburęcznym mieczem. Rycerz-ludojad warknął, gdy jego miecz przeciął jedynie rozpływające się kłęby czarnego dymu. Chrzęst pękającej rdzawej kolczugi i ostrza, zagłębiającego się w jego boku znów porwały ghula do ataku, którego jednak gibka wampirzyca uniknęła z najwyższą łatwością. Chwilę później w miejsce gdzie odskoczyła uderzyła wielka szponiasta łapa.
- Nie obchodzi mnie twoje prawo, ani to co zrobił z tobą los. Niszczysz miasto należące do mojego księcia! - syknęła czarodziejka, przejeżdżając dłonią po zranionej ręce, która zaraz zrosła się do nietkniętej postaci. Zakrwawiony sztylet z impetem przybił dłoń ghula do gruntu, aż pękł w nim bruk. Ryczący trupożerca zatoczył się z rykiem bólu, zrywając rękę z ostrza, równocześnie natarł całym impetem na drobną niewiastę, zamachując się na odlew mieczem dzierżonym w jednej ręce.
- Nie wiesz co przeżyłem dwadzieścia lat temu! Odwrócono się ode mnie gdy sam jeden wróciłem do domu! Wszyscy moi słudzy, przyjaciele i pochlebcy... własna żona kazała przepędzić spod zamku to czym się stałem! A to wszystko tylko dlatego że przeżyłem..!
Rycerz-ludojad urwał, czując dodatkowy ciężar na naramienniku. Siedząca tam wampirzyca bez wyrazu na twarzy wraziła sztylet po jelec w jedno z oczu wizjera hełmu.
- Trzeba było więc umrzeć. Co zaraz nadrobisz. - czarodziejka z nadludzką siłą, jaką w tak sczupłym ciele mogła umieścić tylko klątwa wampiryzmu szarpnęła za sterczącą rękojeść puginału oraz wyrzeźbione na hełmie śłońce i jednym ruchem zeskakując z barków olbrzyma zerwała z nich czerep razem z garnczakiem. W jedynym pozostałym oku ghula czerwień powoli zaczęła ustępować błękitowi i cieniowi szlachetnego wyglądu, jakim niegdyś szczycił się bitny baron z Akwitanii. Wampirzyca spojrzała na 'trofeum' po czym benamiętnie cisnęła je pod nogi osłupiałym hordom ghuli. Te na widok łba ich króla podniosły pisk i zaczęły prześcigiwać się w ponownej ucieczce pod ziemię, w czym wcale nie pomagała im krwawa pomsta jaką poczęli brać za swoje straty mieszkańcy miasta. Ronnel wygrzebał się spod konia i dobiegł do arystokratki.
- Pani. - uklęknął zakrwawiony rycerz - Stokrotne dzięki za wsparcie, lecz pozwól, że odprowadzę cię do pałacu...
- Poradzę sobię. - spławiła go wampirzyca znikając w kłębach magicznego cienia - Magia nie uchroniłaby mnie dłużej przed tym przeklętym słońcem, mieszkańcy sobie teraz poradzą, a ty leć z odsieczą zawodnikom, jeden z tych olbrzymich ghuli zaraz rozgniecie ich na miał...
Książę Mórz dał znak słudze by sprowadzić z powrotem będący na morzu z dala od walk okręt z jego córką.
- Przez kilka chwil było gorąco. - przyznał Czarny Magister Helstan. Hierofanta dyszał od szybkiego rzucania zaklęć i leczenia nielicznych nieszczęśników zranionych kłami bądź brudnymi pazurami ghuli. - Rozdrażnienie tych... stworów nie było najlep...
Książę jednak nie poświęcał doradcy uwagi.
- Mam nadzieję, że w natłoku chaosu ujdzie to, jak wysłaliśmy tych miejscowych zbirów na kamienicę krasnoludów, w razie gdyby Goldbergosn zawiódł. - zamyślił się Adelhar - Cóż, przynieście z ładowni wiśniową brandy. Od tego całego prochowego dymu zaschło mi w gardle.
*****
Na głównym rynku walka o przeżycie gorzała z pełną mocą.
Bojowy rumak sir Ronnela zarżał żałośnie, gdy potwory poodgryzały mu nogi, a chlustający posoką korpus runął na ziemię razem z zaskoczonym rycerzem. Przez potłuczony wizjer hełmu widział jak jego drużyna także znika pod falami przeciwników, może z wyjątkiem broniącego się dzielnie za płonącym wozem sir Rudolfa. Nagły skrzek zaalarmował bretończyka. Stwór widać chciał zdybać łatwo przygniecioną wierzchowcem ofiarę, lecz przeliczył się, gdyż wpakował się prosto na nadstawiony w ostatnim momencie miecz, którego sztych wyszedł mu między pokracznymi łopatkami. Ghul zaburczał cicho i padł na bok, nieruchomiejąc tuż przy herbowym.
Sir Ronnel widział jak Rycerz-ludożerca wyżyna kolejnych obrońców tym swoim wielkim ostrzem, bądź rozrywając ich na strzępy krzywymi łapami. Bastion obrońców karlał z każdą chwilą. Wtedy nagły huk wstrząsnął całym placem, jakby ogarnął go huragan, który po chwili ucichł w obłoku czystego cienia z którego wysunęły się zakończone ostro pasma mroku, nabijające na siebie pobliskie trupojady i rozrzucające ciała wokoło. Z czerni na środku wybitej przestrzeni wyszła blada dama o fioletowych lokach i zasłoniętej przed słońcem twarzy, w jej dłoniach spoczywały długie sztylety, zaś pod pospiesznie rozerwaną suknią widać było obcisły strój z czarnej skóry.
Ronnel chciał zawołać do rozpoznanej pani na Mousillon by uciekała, lecz instynkt przeżycia stłumił momentalnie nawet część mózgu odpowiedzialną za syndrom rycerskości. Gdyby tylko zwrócił uwagę zdezorientowanych przybyciem nowego wroga ghuli okrzykiem, te natychmiast dopadłyby go w tym wysoce niesprzyjającym położeniu. Lady de Hane skierowała jeden ze sztyletów prosto w parskającego krwią z dziur w hełmie Rycerza-Ludożercę.
- Baronie Julesie de Byandache! Na twój honor akwitańskiego rycerza i w imieniu pana tego grodu, rozkazuję ci złożyć broń i wrócić pod ziemię ze swoimi potworami! - wzmocniony magią głos wampirzycy poniósł się po rynku. Spod złoconego hełmu potwora dobył się charkoczący śmiech.
- Żywi zeszli do mojej baronii! - warknął z wyrzutem - Pogwałcili moje prawo!
Lady Michelle w ostatniej chwili pojęła, że słowa tego co zostało z niegdyś wspaniałego bohatera Bretonni, który uwięziony pod ciałami towarzyszy po jednej z bitew z orkami w Księstwach Granicznych musiał dopuścić się najgorszej potworności by nie umrzeć z głodu, były tylko dystrakcją do nagłego ataku oburęcznym mieczem. Rycerz-ludojad warknął, gdy jego miecz przeciął jedynie rozpływające się kłęby czarnego dymu. Chrzęst pękającej rdzawej kolczugi i ostrza, zagłębiającego się w jego boku znów porwały ghula do ataku, którego jednak gibka wampirzyca uniknęła z najwyższą łatwością. Chwilę później w miejsce gdzie odskoczyła uderzyła wielka szponiasta łapa.
- Nie obchodzi mnie twoje prawo, ani to co zrobił z tobą los. Niszczysz miasto należące do mojego księcia! - syknęła czarodziejka, przejeżdżając dłonią po zranionej ręce, która zaraz zrosła się do nietkniętej postaci. Zakrwawiony sztylet z impetem przybił dłoń ghula do gruntu, aż pękł w nim bruk. Ryczący trupożerca zatoczył się z rykiem bólu, zrywając rękę z ostrza, równocześnie natarł całym impetem na drobną niewiastę, zamachując się na odlew mieczem dzierżonym w jednej ręce.
- Nie wiesz co przeżyłem dwadzieścia lat temu! Odwrócono się ode mnie gdy sam jeden wróciłem do domu! Wszyscy moi słudzy, przyjaciele i pochlebcy... własna żona kazała przepędzić spod zamku to czym się stałem! A to wszystko tylko dlatego że przeżyłem..!
Rycerz-ludojad urwał, czując dodatkowy ciężar na naramienniku. Siedząca tam wampirzyca bez wyrazu na twarzy wraziła sztylet po jelec w jedno z oczu wizjera hełmu.
- Trzeba było więc umrzeć. Co zaraz nadrobisz. - czarodziejka z nadludzką siłą, jaką w tak sczupłym ciele mogła umieścić tylko klątwa wampiryzmu szarpnęła za sterczącą rękojeść puginału oraz wyrzeźbione na hełmie śłońce i jednym ruchem zeskakując z barków olbrzyma zerwała z nich czerep razem z garnczakiem. W jedynym pozostałym oku ghula czerwień powoli zaczęła ustępować błękitowi i cieniowi szlachetnego wyglądu, jakim niegdyś szczycił się bitny baron z Akwitanii. Wampirzyca spojrzała na 'trofeum' po czym benamiętnie cisnęła je pod nogi osłupiałym hordom ghuli. Te na widok łba ich króla podniosły pisk i zaczęły prześcigiwać się w ponownej ucieczce pod ziemię, w czym wcale nie pomagała im krwawa pomsta jaką poczęli brać za swoje straty mieszkańcy miasta. Ronnel wygrzebał się spod konia i dobiegł do arystokratki.
- Pani. - uklęknął zakrwawiony rycerz - Stokrotne dzięki za wsparcie, lecz pozwól, że odprowadzę cię do pałacu...
- Poradzę sobię. - spławiła go wampirzyca znikając w kłębach magicznego cienia - Magia nie uchroniłaby mnie dłużej przed tym przeklętym słońcem, mieszkańcy sobie teraz poradzą, a ty leć z odsieczą zawodnikom, jeden z tych olbrzymich ghuli zaraz rozgniecie ich na miał...
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
[ Takżem przyjął. Ten wasz był ciut za mało ynteligentny. Podkręćcie rozwałkę, nowe pary już rozlosowane.
]

[To przez ten elokwentny cytat w Twoim tekścieGrimgorIronhide pisze:[ Takżem przyjął. Ten wasz był ciut za mało ynteligentny. Podkręćcie rozwałkę, nowe pary już rozlosowane.]

Jasna sprawa z tą rozwałką szefie!

WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN