ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
-Zaułkami!- wykrzyknął Thorgar wybiegając na tył kamienicy przez zaplecze płonącego budynku -Nie zbliżajmy się do głównych ulic ,bo nas upierdolą jak ten motłoch!-
Thori i Thorgar nie zwlekają ruszyli wzdłuż błotnistej uliczki. Smród krwi i dymu skotłowanego w ciasnych uliczkach miasta potęgował wszechobecny terror. Krwi która zmieszana z normalnymi nieczystościami miasta powodowała wręcz nie do zniesienia nurtujący nozdrza odór.
-Ojciec!- wykrzyknął Thori mrużąc wzrok i widząc przez kłęby dymu ,że sztygar stoi wpatrując się w kamienicę. A widok był to upiorny ,bowiem stary krasnolud z nienawiścią w oczach stał opary o swą laskę ,dzierżąc ją spracowanymi od lat ciężkiej pracy dłońmi. W zdobnym kaftanie ,który jeszcze chwilę temu był przykładem doskonałej elegancji i szyku. Teraz brudny od sadzy i krwi. Misternie wyszywane srebrną nicią zdobienia ,w chwilę pozrywane w pełnej agonii i oszołomienia ucieczce.Z potarganą siwą brodą i ledwie wiszącym łańcuchem na szyji. Wpatrywał się w destrukcję swego przybytku ,który był mu przez ostatnie kilkanaście dni ostoją i jedynym domem ,lecz teraz pełny martwych towarzyszy. On sam na tle płonącego miasta wyglądał tak rozpaczliwie jak krasnoludzkie twierdze padające pod naporem armii zła po latach oblężenia. Czuł się źle. Bowiem żądza zysku i bezpieczeństwo interesów odsunęło na dalszy plan zabezpieczenie głównej siedziby w Mousilion ,mając nadzieję że przykrywka przecietnej karczmy wystarczy.
-Bafurze!- warknął zdartym głosem Thorgar łapiąc górnika za ramię i próbując wycucić zamyślenia i może nawet szoku.
Ten jednak gwałtownie spojrzał na niego i rzekł cichym ,ale twardym głosem -Żadnych śladów...-
-Co?- było jedyną kwestię którą zdążył wydusić postawny krasnolud w magierce ,zanim Bafursson szybkim ruchem wyciagnął zza pasa laskę dynamitu i cisnął ją do budynku.
-Thooorgar! Thooorgar!- słysząc tylko w uszach przytłumiony głos młodego Bafurssona i przenikliwy pisk ,wielki krasnolud leżał pod ceglaną ścianą ,cały w kurzu ,błocie i sadzy. Kaszlał i bił się w pierś próbując opanować dławiący dym i kurz. Dopiero po chwili zdołał otworzyć przekrwione oczy i ujrzał jak przez mglę próbującego podnieśc go z klęczek Thoriego
-Wstawaaaaj! Spierdalamy na Grugniego!! Coś wybuchłoo!- wrzeszczał syn sztygara ,również cały w kurzu po wybuchu.
Thorgar wsadził na głowę swoją magierkę i w końcu zdołał się podnieść. Cała kamienica była ruiną. Przed chwilą wielki ,wydawać by się mogło tak solidnie zbudowany ,że nawet ostrzał artyleryjski go nie zburzy budynek ,teraz był w gruzach. Gruzy te do tego ogarnięte były pożarem i agonią umierających ludzi i krasnoludów. Tych którzy przetrwali wybuch i zdychali teraz w katordze ognia i dymu pod gruzowiskiem.
Wtedy ,obok obrazu śmierci i hekatomby ujrzał znów jego - Bafur stał oparty o laskę ,z tą samą nienawiścią w oczach ,jak gdyby wybuch nie zrobił na nim żadnego wrażenie. Wpatrywał się prosto w oczy Thorgara ,a ten słyszał w głowie ogarniający jego myśli głos "Żadnych śladów..."
-POWALIŁO WAS?!- wrzasnął Thori -W nogi!- dodał głośno i ruszył uliczką. Tym razem już dwójka krasnoludów ruszyła w jego ślady. Thorgar szedł tuż za nim ,lecz cały czas miał to przenikliwe uczucie. Nie myślał o wszechogarniającym ich chaosie. Nie myślał o tym kto ich zaatakował. Nie miał nawet na uwadze strzałów które co chwilę padały z dwurórki Thoriego ,aby odeprzeć napastników których potworne i zmutowane ścierwo musiał cały czas omijać. Jego umysł pochłonięty był tą jedną chwilą. Tym jednym czynem Bafura.
W końcu trójka krasnoludów opuściła płonącą dzielnicę i żeby nie rzucać się w oczy ,a na chwilę odetchnąć (wszak biegi przejałowe nie są dla dawich ,cytując klasyka) wpadli do poprędce opuszczonego sklepu z jakimiś badziewnym ,ale zapewne bawiącymi człeczyny niemiłosiernie ozdobami.
Thori od razy zaryglował drzwi i zaczął szukać jakiejolwiek wody ,bądź innego płynu do przepłukania gardeł po chaotycznej uciecze z pożaru ,podczas gdy Bafur i Thorgar próbując złapać oddech uwalili się po kątach.
-Co to kurna było? Ci ludzie w kapturach!- wykrzyknął spanikowany Thori
Thorgar chciał odpowiedzieć ,lecz nim zdążył cokolwiek rzecz Bafur warknął -Pewnie okoliczne zbiry wykorzystały okazję do grabieży...-
Thorgar spojrzał na niego ,lecz ten cały czas wzrok miał utkwiony w nim -Okoliczne zbiry...- rzekł krasnolud w magierce stłumionym głosem ,jakby pytając samego siebie -Okoliczne zbiry!- warknął po chwili w stronę Bafura ,któreog wyraźnie nie spodobał się ton towarzysza.
-Ale ten wybuch! Kto użył materiałów wybuchowych w miejscu pełnym alkoholu! Te wszystkie chłopaki które tam były! Bracia z Rady!- kontynuował Thori zszokowany kompletną masakrą w kamienicy.
-Tak ,to straszne...- mruknął Bafur nie odrywając wzroku od Thorgara.
-STRASZNE KURWA!- wykrzyknął krasnolud w magierce uderzając pięścią w stolik przed sobą z taką siłę ,że aż zrobił w nim dziurę ,jego ręce drżały ,a on aż płonął z gniewu i paniki w jakiej się znalazł. Bafursson jednak z kamienną miną patrzył na niego -Nie bój się... Thori... ci z Braci którzy wiedzą jak działać przeżyli...my też tam byliśmy ,a żyjemy... pamiętaj ,że...- nie zdążył skończyć ,kiedy z ulicy rozległ się wrzask i momentalnie do sklepu wpadło kilka ghuli rozbijając widocznie liche szyby w oknach.
Pierwszy nie zdążył nawet warknąć kiedy dosłownie rozbryzgł się pod strzałem w obu luf strzelby na raz. Takie strzały są wyjątkowo pechowe ,gdyż nie ma szans na powalenie kolejnego przeciwnika pociskiem. Następny ghul gwałtownie wypadł z dymu przewracającł Bafura i wpadł w jego syna rzucając się razem z nim na regał pełny szklanych kul. Wszystko runęło na posadzkę razem z szamotającym się Thorim i ghulem. Długo ta szamotnina nie trwała bo spadł an nich okuty żelazem kufer który zgniótł głowę ghula ,a Thori zapewne podzielił by jego los gdyby nie stalowy kask górniczy. Dzieki niemu padł jedynie oszołomiony w amoku. Thorgar zdołał zasłonić się dziurawym stolikiem ,po czym niezwykle szybko kontratakował i zamaszystym ciosem przewrócił ghula na deski sklepu. Ten mimo potężnego ciosu jedynie zatoczył się na podłodze i już był gotowy do ataku. Niezwykle ostre pazury przejechały po gardzie wielkiego krasnoluda w magierce ,który mimo bólu nie opuścił jej i zdołał silnymi kopnięciami znów zmusić bestie do odskoku. Wtedy jednak niespodziewanie inny stwór skoczył na jego plecy wbiając się w jego ramiona.
-Ty chujuuuuu!!!- ryknął Thorgar i złapał ghula za łapy ,po czym znanym zapaśniczym chwytem przerzucił go nad sobą i cisnął w ziemię ,od razu dobijając mocnym kopnięciem. Jednak niestety nawet najsilniejsi nie są w stanie długo walczyć ,gdy wróg ma przewagę liczebną i już po chwili inny ghul zaszarżował na krasnoluda wybijajac go z równowagi i obalając na ziemię. Thorgar siłował się z bestią ,której ryj pełen zepsutych i ostrych zębów coraz bardziej zbliżał się do jego brody. Czuł na całym ciele jej smród i śluz. Czuł jak mimo wątłej budowy siła którą posiada bestia coraz bardziej go przygniata.
Wtedy padł na niego cień Bafura który stanął nad siłującymi się przeciwnikami. Spojrzał mu w stare ,ale pełne gniewu oczy. Spojrzał na niego pomarszczoną twarz ,którą teraz zdobiła nowa ,widocznie przed chwilą nabyta długa rana. To trwało moment ,lecz dla Thorgara wydawało się wiecznością ,gdy stary sztygar stoi w bezruchu ,oparty o żelazną laskę i przygląda się. Lecz nie przyglądał się walce ,o nie. Jego wzrok ściśle skupiony był w oczach Thorgara ,który spocony i brudny próbował przezwycieżyć stwora ,lecz mimo to nie mógł oderwał wzroku od Bafurssona. Patrzył na niego jak na oprawcę. Sędziego i kata. Wiedział ,że ten czas w końcu nadejdzie. Był mu najbliższą osobą i oddałby za niego życie ,ale znał wartośc interesu. Wiedział ,że nie jemu to oceniać ,ale kiedyś przyjdzie moment ,że dla dobra "rodziny" każdy może spodziewać się egzekucji. -Skończ to...- warknął Thorgar ostatkiem sił ,czując że pazury są coraz bliżej jego szyj -Żadnych... śladów...-
-Tak łatwo nie stracisz tej pracy...- mruknął Bafur ,po czym nacisnął mały spust ukryty w głowni laski i wraz z krótkim hukiem ołowiana kula przeszyła czaszkę ghula wbijając się w podłogę obok głowy dawiego. Ten otworzył oczy i spojrzał pytająco na sztygara ,lecz ten milczał.
-Cuć Thoriego... idziemy do portu...-
-Do portu?- zapytał zszokowany Thorgar
-Do portu... tam przecież cumuje Książe Jezior... a ponoć ma trochę złota...-
[Umiejętność: Kontakty z półświatkiem]
Thori i Thorgar nie zwlekają ruszyli wzdłuż błotnistej uliczki. Smród krwi i dymu skotłowanego w ciasnych uliczkach miasta potęgował wszechobecny terror. Krwi która zmieszana z normalnymi nieczystościami miasta powodowała wręcz nie do zniesienia nurtujący nozdrza odór.
-Ojciec!- wykrzyknął Thori mrużąc wzrok i widząc przez kłęby dymu ,że sztygar stoi wpatrując się w kamienicę. A widok był to upiorny ,bowiem stary krasnolud z nienawiścią w oczach stał opary o swą laskę ,dzierżąc ją spracowanymi od lat ciężkiej pracy dłońmi. W zdobnym kaftanie ,który jeszcze chwilę temu był przykładem doskonałej elegancji i szyku. Teraz brudny od sadzy i krwi. Misternie wyszywane srebrną nicią zdobienia ,w chwilę pozrywane w pełnej agonii i oszołomienia ucieczce.Z potarganą siwą brodą i ledwie wiszącym łańcuchem na szyji. Wpatrywał się w destrukcję swego przybytku ,który był mu przez ostatnie kilkanaście dni ostoją i jedynym domem ,lecz teraz pełny martwych towarzyszy. On sam na tle płonącego miasta wyglądał tak rozpaczliwie jak krasnoludzkie twierdze padające pod naporem armii zła po latach oblężenia. Czuł się źle. Bowiem żądza zysku i bezpieczeństwo interesów odsunęło na dalszy plan zabezpieczenie głównej siedziby w Mousilion ,mając nadzieję że przykrywka przecietnej karczmy wystarczy.
-Bafurze!- warknął zdartym głosem Thorgar łapiąc górnika za ramię i próbując wycucić zamyślenia i może nawet szoku.
Ten jednak gwałtownie spojrzał na niego i rzekł cichym ,ale twardym głosem -Żadnych śladów...-
-Co?- było jedyną kwestię którą zdążył wydusić postawny krasnolud w magierce ,zanim Bafursson szybkim ruchem wyciagnął zza pasa laskę dynamitu i cisnął ją do budynku.
-Thooorgar! Thooorgar!- słysząc tylko w uszach przytłumiony głos młodego Bafurssona i przenikliwy pisk ,wielki krasnolud leżał pod ceglaną ścianą ,cały w kurzu ,błocie i sadzy. Kaszlał i bił się w pierś próbując opanować dławiący dym i kurz. Dopiero po chwili zdołał otworzyć przekrwione oczy i ujrzał jak przez mglę próbującego podnieśc go z klęczek Thoriego
-Wstawaaaaj! Spierdalamy na Grugniego!! Coś wybuchłoo!- wrzeszczał syn sztygara ,również cały w kurzu po wybuchu.
Thorgar wsadził na głowę swoją magierkę i w końcu zdołał się podnieść. Cała kamienica była ruiną. Przed chwilą wielki ,wydawać by się mogło tak solidnie zbudowany ,że nawet ostrzał artyleryjski go nie zburzy budynek ,teraz był w gruzach. Gruzy te do tego ogarnięte były pożarem i agonią umierających ludzi i krasnoludów. Tych którzy przetrwali wybuch i zdychali teraz w katordze ognia i dymu pod gruzowiskiem.
Wtedy ,obok obrazu śmierci i hekatomby ujrzał znów jego - Bafur stał oparty o laskę ,z tą samą nienawiścią w oczach ,jak gdyby wybuch nie zrobił na nim żadnego wrażenie. Wpatrywał się prosto w oczy Thorgara ,a ten słyszał w głowie ogarniający jego myśli głos "Żadnych śladów..."
-POWALIŁO WAS?!- wrzasnął Thori -W nogi!- dodał głośno i ruszył uliczką. Tym razem już dwójka krasnoludów ruszyła w jego ślady. Thorgar szedł tuż za nim ,lecz cały czas miał to przenikliwe uczucie. Nie myślał o wszechogarniającym ich chaosie. Nie myślał o tym kto ich zaatakował. Nie miał nawet na uwadze strzałów które co chwilę padały z dwurórki Thoriego ,aby odeprzeć napastników których potworne i zmutowane ścierwo musiał cały czas omijać. Jego umysł pochłonięty był tą jedną chwilą. Tym jednym czynem Bafura.
W końcu trójka krasnoludów opuściła płonącą dzielnicę i żeby nie rzucać się w oczy ,a na chwilę odetchnąć (wszak biegi przejałowe nie są dla dawich ,cytując klasyka) wpadli do poprędce opuszczonego sklepu z jakimiś badziewnym ,ale zapewne bawiącymi człeczyny niemiłosiernie ozdobami.
Thori od razy zaryglował drzwi i zaczął szukać jakiejolwiek wody ,bądź innego płynu do przepłukania gardeł po chaotycznej uciecze z pożaru ,podczas gdy Bafur i Thorgar próbując złapać oddech uwalili się po kątach.
-Co to kurna było? Ci ludzie w kapturach!- wykrzyknął spanikowany Thori
Thorgar chciał odpowiedzieć ,lecz nim zdążył cokolwiek rzecz Bafur warknął -Pewnie okoliczne zbiry wykorzystały okazję do grabieży...-
Thorgar spojrzał na niego ,lecz ten cały czas wzrok miał utkwiony w nim -Okoliczne zbiry...- rzekł krasnolud w magierce stłumionym głosem ,jakby pytając samego siebie -Okoliczne zbiry!- warknął po chwili w stronę Bafura ,któreog wyraźnie nie spodobał się ton towarzysza.
-Ale ten wybuch! Kto użył materiałów wybuchowych w miejscu pełnym alkoholu! Te wszystkie chłopaki które tam były! Bracia z Rady!- kontynuował Thori zszokowany kompletną masakrą w kamienicy.
-Tak ,to straszne...- mruknął Bafur nie odrywając wzroku od Thorgara.
-STRASZNE KURWA!- wykrzyknął krasnolud w magierce uderzając pięścią w stolik przed sobą z taką siłę ,że aż zrobił w nim dziurę ,jego ręce drżały ,a on aż płonął z gniewu i paniki w jakiej się znalazł. Bafursson jednak z kamienną miną patrzył na niego -Nie bój się... Thori... ci z Braci którzy wiedzą jak działać przeżyli...my też tam byliśmy ,a żyjemy... pamiętaj ,że...- nie zdążył skończyć ,kiedy z ulicy rozległ się wrzask i momentalnie do sklepu wpadło kilka ghuli rozbijając widocznie liche szyby w oknach.
Pierwszy nie zdążył nawet warknąć kiedy dosłownie rozbryzgł się pod strzałem w obu luf strzelby na raz. Takie strzały są wyjątkowo pechowe ,gdyż nie ma szans na powalenie kolejnego przeciwnika pociskiem. Następny ghul gwałtownie wypadł z dymu przewracającł Bafura i wpadł w jego syna rzucając się razem z nim na regał pełny szklanych kul. Wszystko runęło na posadzkę razem z szamotającym się Thorim i ghulem. Długo ta szamotnina nie trwała bo spadł an nich okuty żelazem kufer który zgniótł głowę ghula ,a Thori zapewne podzielił by jego los gdyby nie stalowy kask górniczy. Dzieki niemu padł jedynie oszołomiony w amoku. Thorgar zdołał zasłonić się dziurawym stolikiem ,po czym niezwykle szybko kontratakował i zamaszystym ciosem przewrócił ghula na deski sklepu. Ten mimo potężnego ciosu jedynie zatoczył się na podłodze i już był gotowy do ataku. Niezwykle ostre pazury przejechały po gardzie wielkiego krasnoluda w magierce ,który mimo bólu nie opuścił jej i zdołał silnymi kopnięciami znów zmusić bestie do odskoku. Wtedy jednak niespodziewanie inny stwór skoczył na jego plecy wbiając się w jego ramiona.
-Ty chujuuuuu!!!- ryknął Thorgar i złapał ghula za łapy ,po czym znanym zapaśniczym chwytem przerzucił go nad sobą i cisnął w ziemię ,od razu dobijając mocnym kopnięciem. Jednak niestety nawet najsilniejsi nie są w stanie długo walczyć ,gdy wróg ma przewagę liczebną i już po chwili inny ghul zaszarżował na krasnoluda wybijajac go z równowagi i obalając na ziemię. Thorgar siłował się z bestią ,której ryj pełen zepsutych i ostrych zębów coraz bardziej zbliżał się do jego brody. Czuł na całym ciele jej smród i śluz. Czuł jak mimo wątłej budowy siła którą posiada bestia coraz bardziej go przygniata.
Wtedy padł na niego cień Bafura który stanął nad siłującymi się przeciwnikami. Spojrzał mu w stare ,ale pełne gniewu oczy. Spojrzał na niego pomarszczoną twarz ,którą teraz zdobiła nowa ,widocznie przed chwilą nabyta długa rana. To trwało moment ,lecz dla Thorgara wydawało się wiecznością ,gdy stary sztygar stoi w bezruchu ,oparty o żelazną laskę i przygląda się. Lecz nie przyglądał się walce ,o nie. Jego wzrok ściśle skupiony był w oczach Thorgara ,który spocony i brudny próbował przezwycieżyć stwora ,lecz mimo to nie mógł oderwał wzroku od Bafurssona. Patrzył na niego jak na oprawcę. Sędziego i kata. Wiedział ,że ten czas w końcu nadejdzie. Był mu najbliższą osobą i oddałby za niego życie ,ale znał wartośc interesu. Wiedział ,że nie jemu to oceniać ,ale kiedyś przyjdzie moment ,że dla dobra "rodziny" każdy może spodziewać się egzekucji. -Skończ to...- warknął Thorgar ostatkiem sił ,czując że pazury są coraz bliżej jego szyj -Żadnych... śladów...-
-Tak łatwo nie stracisz tej pracy...- mruknął Bafur ,po czym nacisnął mały spust ukryty w głowni laski i wraz z krótkim hukiem ołowiana kula przeszyła czaszkę ghula wbijając się w podłogę obok głowy dawiego. Ten otworzył oczy i spojrzał pytająco na sztygara ,lecz ten milczał.
-Cuć Thoriego... idziemy do portu...-
-Do portu?- zapytał zszokowany Thorgar
-Do portu... tam przecież cumuje Książe Jezior... a ponoć ma trochę złota...-
[Umiejętność: Kontakty z półświatkiem]
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
- Za cicho tutaj...- mruknął Ramazal, ostrożnie zakradając się przez ciemną uliczkę. Miasto przycichło, a niewielkie grupki ghuli napotkane po drodze usuwali cicho i bez zwłoki. Trupożercy z reguły pożywali się zabitymi ludźmi, coś, czego nie zaobserwował podczas ataku. Ich szał musiał więc zelżeć. Elf nie miał jednak wątpliwości, w pozostałych częściach miasta wciąż trwały zaciekłe walki. Wystarczyła chwila nieuwagi i...
Jak na razie szło gładko. Dosyć szybko posuwali się ku celowi, a z każdą chwilą w Kobrze rosła pewność, że uda im się. Nie śmiał jednak wypowiadać tego na głos. To zawsze sprowadzało nieszczęścia.
Galiwyx szturchnął kolbą kuszy swego podkomendnego, by ten upewnił się co do kierunku. Opryszek najgorzej znosił całe to napięcie, ciążące nad ich misją jak miecz Damoklesa. Cały spocony, drżącym palcem wskazał odrapany budynek po przeciwnej strony ulicy.
- To tutaj- szepnął, jakby bał się głośniej przemówić. Właściwie ostrożność ta nie była na wyrost.
Ramazal rozejrzał się po okolicy, bacznie nasłuchując.
Nic. Nawet jednego ghula.
Gestem nakazując wstrzymanie się, sam wyszedł z cienia, kierując się ku magazynowi. Jego pochód pozostał bez reakcji ze strony ukrytego przeciwnika. Po chwili dał znać, że droga wolna.
Opryszek Galiwyxa nacisnął klamkę. Widać było po nim, że chciał jak najszybciej znaleźć się w środku. Drzwi jednak były zamknięte. Zaklął szpetnie, a zaraz za nim elf i goblin.
- Co teraz?- spytał Kobra, dość poirytowany całą tą sytuacją.
W sukurs przybył im Virgil. Kładąc palec na usta, nakazując milczenie, podszedł do drzwi i przytulając się do nich, chwycił za klamkę. Potem naparł gwałtownie barkiem, ruchem krótkim i oszczędnym. Drzwi skrzypnęły urwanie, lecz ustąpiły. Wtedy oczom ich ukazało się prawdziwe eldorado.
W średniej wielkości pomieszczeniu stały pod ścianami prostopadłościenne pakunku obwiązane sznurkiem. Obok nich znajdowały się skrzynie, z pomiędzy których klepek wyzierały ku nim okrągłe, czarne obiekty ich pożądania. Wreszcie, nieco dalej stało kilka beczek. Ich zawartości nie było trudno się domyślić.
Jak głodny na widok chleba, rzezimieszek wpadł do środka, przecierając oczy ze zdumienia. To on wskazał lokalizację magazynu, lecz jako jedyny zachowywał się, jakby to miejsce widział po raz pierwszy. Zapewne ze zdenerwowania. Otwierał po kolei skrzynie, chcąc upewnić się ich zawartości.
- Udało się! Udało!- krzyknął podekscytowany.
Szybko uwinęli się z selekcją. Choć w ich lichej sytuacji zawartość magazynu zdawała się być arsenałem, musieli zabrać tylko to, co niezbędne. Przygotowawszy kilka pakunków, skrzynię i nieco prochu, już mieli wyruszać, gdy Ramazal nakazał ciszę. Galiwyx zaniepokoił się. W mig zorientował się co się zbliża.
- Zamknąć drzwi!- wrzasnął elf, porzucając woal ciszy.
Pierwszy ghul wpadł przez wejście jak wystrzelony z procy. Ramazal uderzył ze skręty bioder, pozwalając, by martwe już truchło leciało dalej. Kilkoma cięciami powstrzymał kolejnych trupożerców przed wdarciem się do środka, podczas gdy Virgil zamknął i zaryglował drzwi.
- Na górę!- rzucił Galiwyx, bowiem wiedział, że drewniana zapora nie powstrzyma bestii na długo. Rzeczywiście, deski kruszyły się, a przez wyrwy wygłodniałe ghule usiłowały sięgnąć pazurzastymi łapskami potencjalną ofiarę.
Porzuciwszy swój cenny łup, wbiegli po schodach, aż znaleźli się na poddaszu.
- Jesteśmy w pułapce!- zajęczał oprych od Galiwyxa. Rzeczywiście, nie było żadnego wyjścia. Virgil jednak się tym nie przejął. Stworzył sobie takowe.
Siekierą przypominającą rozmiarami bojowy topór norski wyrąbał w dachu drogę ucieczki. W samą porę. Z dołu dobiegało ich zawodzenia ghuli, które wreszcie poradziły sobie z drzwiami. Galiwyx obrócił się i posłał im bełt z góry schodów. Chwilę później był na sąsiednim dachu. Kolejny był jego podwładny. Ten miał mniej szczęścia. Uszkodzona dachówka obluzowała się pod stopą opryszka, zmieniając jego długi sus na lot ku ulicznemu brukowi. Rozległ się nieprzyjemny mlask i charkot zadowolonych trupojadów. Nie na co dzień jedzenie spada im z nieba.
- Co z tobą?!- krzyknął Ramazal do Virgila, siekąc jednocześnie mieczem po wciąż postępujących do przodu potworach. Najemnik nie odrzekł nic. Trzymana w jego ręku pochodnia, wycelowana w beczkę prochu wymawiała wyraźnie jedno, niezwykle sprecyzowane słowo.
Spierdalać.
Fala uderzeniowa eksplozji dogoniła ich w locie, posyłając ich dalej, niż zamierzali. Z drugiej strony byli też dalej od zagrożenia. Ramazal nie pamiętał, co było dalej. Ostatnią rzeczą, jaką widział, to jak magazyn wyleciał w powietrze, gdy pozostały proch zajął się ogniem.
***
Falthar zaszarżował na monstrualnego ghula w pełnej krasie. Widok to nieczęsty, bowiem zwykle to przeciwnik atakuje krasnoludzkie linie tarcz, nie odwrotnie. Tym większe robiło to wrażenie, gdy młody książę ze wzniesionym toporem w górę i okrzykiem na ustach wpadł na bestię, by zadać jej śmierć. Ufny w wytrzymałość swego pancerza, słyszał, jak pazury bestii bezsilnie drapią gromil. Uderzył po ukosie, mijając jednak łeb bestii o kilka cali. Zły, poprawił niskim cięciem, który z chrupnięciem wbił się w rzepkę potwora. Z kolana ghula pozostał krwawy ochłap, żadne bowiem ciało, czy pancerz nie mogło oprzeć się runicznej magii Kesmeraxa. Falthar już miał wznosić triumfalny okrzyk, gdy poczuł, jak unosi się w powietrze.
Przyparty do muru, ranny potwór, krzesząc więcej sił, niżby można było się spodziewać, pochwycił krasnoluda w swe ohydne łapsko i grzmotnął nim o bruk. Siła ciosu zamroczyła Faltharem, który przeżył tylko dzięki pancerzowi i krzepkiej budowy kośćca krasnali. Mimo to, Magnisson był w poważnych tarapatach. Nie widział nic, nie słyszał nic, prócz przytłaczającego gwizdu. Ledwo powstrzymywał wymioty. O wstaniu nie było mowy. Nie miał władzy nad ciałem. Mimo to, mimo, że na wpół świadomy, rozpoznał krasnoludzki okrzyk bojowy.
Choć ranny, upadek Falthara obudził w Gromnim niespożyte pokłady energii i nienawiści. Jego przysięga wisiała na włosku, a wraz z nią życie jego pana. Krasnolud zerwał się z ziemi bez pomocy Tenka. I choć serce kazało mu się rzucić na pomoc seniorowi choćby z gołymi rękoma, to miał ku temu lepsze narzędzie.
- Tenk! Topór w dłoń! Rąbiemy!- ryknął, uderzając orężem w drewnianą belę, niedawną broń potwornego ghula. Wystarczyło ledwo kilka uderzeń, by uformować jej koniec w pożądany kształt.
Denethrill powoli słabła. Ciągłe rzucanie zaklęć, i tak wydłużone dzięki jej niezwykłemu artefaktowi, dawało się jej we znaki. Walka z potworem musiała zostać zakończona jak najszybciej, a tymczasem krasnoludy okazały skuteczność równą niewolnikom. I to ze średniej półki. Gardłowy okrzyk wyrwał ją jednak z lekkiego zamroczenia, jakie powoli ją opanowywało.
- Z DROGI ŚLEDZIE!!!- ryknął Gromni, który pospołu z Tenkiem biegł ku monstrualnemu przeciwnikowi, ściskając pod pachą uformowany na szybko pal. Ranny potwór nie zdołał uciec.
Z impetem ciężkozbrojnego jeźdźca, krasnoludzki taran wbił się w tors trupożercy jak w masło. Stwór ryknął żałośnie, przyszpilony do budynku. Fontanna cuchnącej juchy trysnęła na walczących. Potwór szamotał się jesze, gdy Denethrill, dla świętego spokoju wysadziła jego łeb kulą ognia. Tarczownicy tymczasem doskoczyli do swego pana. Gromni ledwo już chodził. Rany dawały się mu we znaki.
- Ha! Patrzcie jak spieprzają psiejuchy!- wrzasnął półprzytomny Falthar, który nieco doszedł do siebie, a był przy tym równie głośny, co w pełni sił.
Rzeczywiście, ghule, jakby zdjęte strachem, pozbawione siły napędowej, ktróa gnała je do przodu, umykały niczym zbite psy ku swoim schronieniom. Ścigali je bezlitośnie rycerze Mallobauda. Na ten widok dawi skrzywili się.
- Jak zwykle człeki przychodzą na gotowe, gdy krasnoludy odwalą już całą robotę...- mruknął niezadowolony Tenk.
Jak na razie szło gładko. Dosyć szybko posuwali się ku celowi, a z każdą chwilą w Kobrze rosła pewność, że uda im się. Nie śmiał jednak wypowiadać tego na głos. To zawsze sprowadzało nieszczęścia.
Galiwyx szturchnął kolbą kuszy swego podkomendnego, by ten upewnił się co do kierunku. Opryszek najgorzej znosił całe to napięcie, ciążące nad ich misją jak miecz Damoklesa. Cały spocony, drżącym palcem wskazał odrapany budynek po przeciwnej strony ulicy.
- To tutaj- szepnął, jakby bał się głośniej przemówić. Właściwie ostrożność ta nie była na wyrost.
Ramazal rozejrzał się po okolicy, bacznie nasłuchując.
Nic. Nawet jednego ghula.
Gestem nakazując wstrzymanie się, sam wyszedł z cienia, kierując się ku magazynowi. Jego pochód pozostał bez reakcji ze strony ukrytego przeciwnika. Po chwili dał znać, że droga wolna.
Opryszek Galiwyxa nacisnął klamkę. Widać było po nim, że chciał jak najszybciej znaleźć się w środku. Drzwi jednak były zamknięte. Zaklął szpetnie, a zaraz za nim elf i goblin.
- Co teraz?- spytał Kobra, dość poirytowany całą tą sytuacją.
W sukurs przybył im Virgil. Kładąc palec na usta, nakazując milczenie, podszedł do drzwi i przytulając się do nich, chwycił za klamkę. Potem naparł gwałtownie barkiem, ruchem krótkim i oszczędnym. Drzwi skrzypnęły urwanie, lecz ustąpiły. Wtedy oczom ich ukazało się prawdziwe eldorado.
W średniej wielkości pomieszczeniu stały pod ścianami prostopadłościenne pakunku obwiązane sznurkiem. Obok nich znajdowały się skrzynie, z pomiędzy których klepek wyzierały ku nim okrągłe, czarne obiekty ich pożądania. Wreszcie, nieco dalej stało kilka beczek. Ich zawartości nie było trudno się domyślić.
Jak głodny na widok chleba, rzezimieszek wpadł do środka, przecierając oczy ze zdumienia. To on wskazał lokalizację magazynu, lecz jako jedyny zachowywał się, jakby to miejsce widział po raz pierwszy. Zapewne ze zdenerwowania. Otwierał po kolei skrzynie, chcąc upewnić się ich zawartości.
- Udało się! Udało!- krzyknął podekscytowany.
Szybko uwinęli się z selekcją. Choć w ich lichej sytuacji zawartość magazynu zdawała się być arsenałem, musieli zabrać tylko to, co niezbędne. Przygotowawszy kilka pakunków, skrzynię i nieco prochu, już mieli wyruszać, gdy Ramazal nakazał ciszę. Galiwyx zaniepokoił się. W mig zorientował się co się zbliża.
- Zamknąć drzwi!- wrzasnął elf, porzucając woal ciszy.
Pierwszy ghul wpadł przez wejście jak wystrzelony z procy. Ramazal uderzył ze skręty bioder, pozwalając, by martwe już truchło leciało dalej. Kilkoma cięciami powstrzymał kolejnych trupożerców przed wdarciem się do środka, podczas gdy Virgil zamknął i zaryglował drzwi.
- Na górę!- rzucił Galiwyx, bowiem wiedział, że drewniana zapora nie powstrzyma bestii na długo. Rzeczywiście, deski kruszyły się, a przez wyrwy wygłodniałe ghule usiłowały sięgnąć pazurzastymi łapskami potencjalną ofiarę.
Porzuciwszy swój cenny łup, wbiegli po schodach, aż znaleźli się na poddaszu.
- Jesteśmy w pułapce!- zajęczał oprych od Galiwyxa. Rzeczywiście, nie było żadnego wyjścia. Virgil jednak się tym nie przejął. Stworzył sobie takowe.
Siekierą przypominającą rozmiarami bojowy topór norski wyrąbał w dachu drogę ucieczki. W samą porę. Z dołu dobiegało ich zawodzenia ghuli, które wreszcie poradziły sobie z drzwiami. Galiwyx obrócił się i posłał im bełt z góry schodów. Chwilę później był na sąsiednim dachu. Kolejny był jego podwładny. Ten miał mniej szczęścia. Uszkodzona dachówka obluzowała się pod stopą opryszka, zmieniając jego długi sus na lot ku ulicznemu brukowi. Rozległ się nieprzyjemny mlask i charkot zadowolonych trupojadów. Nie na co dzień jedzenie spada im z nieba.
- Co z tobą?!- krzyknął Ramazal do Virgila, siekąc jednocześnie mieczem po wciąż postępujących do przodu potworach. Najemnik nie odrzekł nic. Trzymana w jego ręku pochodnia, wycelowana w beczkę prochu wymawiała wyraźnie jedno, niezwykle sprecyzowane słowo.
Spierdalać.
Fala uderzeniowa eksplozji dogoniła ich w locie, posyłając ich dalej, niż zamierzali. Z drugiej strony byli też dalej od zagrożenia. Ramazal nie pamiętał, co było dalej. Ostatnią rzeczą, jaką widział, to jak magazyn wyleciał w powietrze, gdy pozostały proch zajął się ogniem.
***
Falthar zaszarżował na monstrualnego ghula w pełnej krasie. Widok to nieczęsty, bowiem zwykle to przeciwnik atakuje krasnoludzkie linie tarcz, nie odwrotnie. Tym większe robiło to wrażenie, gdy młody książę ze wzniesionym toporem w górę i okrzykiem na ustach wpadł na bestię, by zadać jej śmierć. Ufny w wytrzymałość swego pancerza, słyszał, jak pazury bestii bezsilnie drapią gromil. Uderzył po ukosie, mijając jednak łeb bestii o kilka cali. Zły, poprawił niskim cięciem, który z chrupnięciem wbił się w rzepkę potwora. Z kolana ghula pozostał krwawy ochłap, żadne bowiem ciało, czy pancerz nie mogło oprzeć się runicznej magii Kesmeraxa. Falthar już miał wznosić triumfalny okrzyk, gdy poczuł, jak unosi się w powietrze.
Przyparty do muru, ranny potwór, krzesząc więcej sił, niżby można było się spodziewać, pochwycił krasnoluda w swe ohydne łapsko i grzmotnął nim o bruk. Siła ciosu zamroczyła Faltharem, który przeżył tylko dzięki pancerzowi i krzepkiej budowy kośćca krasnali. Mimo to, Magnisson był w poważnych tarapatach. Nie widział nic, nie słyszał nic, prócz przytłaczającego gwizdu. Ledwo powstrzymywał wymioty. O wstaniu nie było mowy. Nie miał władzy nad ciałem. Mimo to, mimo, że na wpół świadomy, rozpoznał krasnoludzki okrzyk bojowy.
Choć ranny, upadek Falthara obudził w Gromnim niespożyte pokłady energii i nienawiści. Jego przysięga wisiała na włosku, a wraz z nią życie jego pana. Krasnolud zerwał się z ziemi bez pomocy Tenka. I choć serce kazało mu się rzucić na pomoc seniorowi choćby z gołymi rękoma, to miał ku temu lepsze narzędzie.
- Tenk! Topór w dłoń! Rąbiemy!- ryknął, uderzając orężem w drewnianą belę, niedawną broń potwornego ghula. Wystarczyło ledwo kilka uderzeń, by uformować jej koniec w pożądany kształt.
Denethrill powoli słabła. Ciągłe rzucanie zaklęć, i tak wydłużone dzięki jej niezwykłemu artefaktowi, dawało się jej we znaki. Walka z potworem musiała zostać zakończona jak najszybciej, a tymczasem krasnoludy okazały skuteczność równą niewolnikom. I to ze średniej półki. Gardłowy okrzyk wyrwał ją jednak z lekkiego zamroczenia, jakie powoli ją opanowywało.
- Z DROGI ŚLEDZIE!!!- ryknął Gromni, który pospołu z Tenkiem biegł ku monstrualnemu przeciwnikowi, ściskając pod pachą uformowany na szybko pal. Ranny potwór nie zdołał uciec.
Z impetem ciężkozbrojnego jeźdźca, krasnoludzki taran wbił się w tors trupożercy jak w masło. Stwór ryknął żałośnie, przyszpilony do budynku. Fontanna cuchnącej juchy trysnęła na walczących. Potwór szamotał się jesze, gdy Denethrill, dla świętego spokoju wysadziła jego łeb kulą ognia. Tarczownicy tymczasem doskoczyli do swego pana. Gromni ledwo już chodził. Rany dawały się mu we znaki.
- Ha! Patrzcie jak spieprzają psiejuchy!- wrzasnął półprzytomny Falthar, który nieco doszedł do siebie, a był przy tym równie głośny, co w pełni sił.
Rzeczywiście, ghule, jakby zdjęte strachem, pozbawione siły napędowej, ktróa gnała je do przodu, umykały niczym zbite psy ku swoim schronieniom. Ścigali je bezlitośnie rycerze Mallobauda. Na ten widok dawi skrzywili się.
- Jak zwykle człeki przychodzą na gotowe, gdy krasnoludy odwalą już całą robotę...- mruknął niezadowolony Tenk.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Gdy pozbawiona swoich osi inwazja ghuli załamała się, a jej części składowe poczęły znikać pod ziemią, ścigane przez wściekłych mieszkańców, którzy zaraz po tym zabrali się ze stoicko otępiałym spokojem do rąbania zwłok, grzebania ich głową w dół lub też całopalenia, po czym kontynuowali normalny, codzienny tryb egzystowania. Tak bardzo nawykli do znoszenia wszelkich plag i nieszczęść, że przyjmowali je z nieludzką wręcz pokorą, zupełnie nie jakby właśnie przeżyli teatr z najgorszych koszmarów Detlefa Siercka.
Ludziom z Przeklętego Księstwa nie moża było jednak odmówić niechęci do zażywania weselisk. Atrakcją wieczoru stało się nieodmiennie palenie żywcem, topienie, szczucie zagłodzonymi psami oraz rozgniatanie nasmolonymi kamieniami schwytanych ghuli. "Zabawa" szła nawet tak dobrze, że zaraz po trupojadach na stosy i do opuszczanych pod zgniłą wodę Grismarie klatek poszli wszyscy posądzeni przez wysoki majestat samosądu ludowego o sprzyjanie ghulom, przyzywanie ich czarami, spółkowanie z potworami, bądź nawet sam akt kanibalizmu na martwych. Hulanki ustały dopiero późną nocą, gdy to dopiero rozwarły się bramy do pałacu, skąd pod wodzą swych wampirzych seniorów posępni rycerze Mousillon wyjechali by zaprowadzić porządek w mieście swego pana.
Nie wszystkim jednak powierzono tak lukratywne zadania.
****
Sir Rudolf Schwaltzer splunął spod gęstych, rudych wąsisk, dodając przesiąkniętą alkoholem plwocinę do sięgającej łydek, czarnej w mroku jak smoła brei, w której chwilę temu niemal się przewrócił. A upadek w pełnej zbroi i nieopatrzne zgaszenie sobie pochodni w kanałach tak głęboko pod ziemią, że żywa noga pewnie nie postanęła tu od dobrych wieków byłoby conajmniej niefortunne. Idący obok niego, wysoki, patykowaty rycerz w fioletowym tabardzie, o raczej niezachęcającej fizjonomii, pociętej siatką blizn zdawał się raczej narzekać na smród, niż śliski chodnik, grożący wpadnięciem do jednej z przedwiecznych studzienek. Sir Elton Rosslin, jeden z rycerzy zaprzysiężonych lady de Hane został przez nią wysłany razem z nim i garstką zbrojnych do podziemi miasta by zbadać przyczynę ataku poczwar... dowód łask swej panii, bez cienia wątpliwości.
Dwóch z ośmiu ludzi stracili zaraz po zejściu na drugi poziom, gdy w ciemności wokół nich rozległ się maniakalny rechot, zbrojni pachołkowie z wrzaskiem czmychnęli zdala od grupy w stronę wyjścia, nie zważając na groźby sir Eltona. Gorzej tylko, że rechot oddalił się wraz z nimi. Teraz po spaleniu już dwóch pochodni na głowę dotarli ze cztery kondygnacje kanałów niżej, przedzierając się przez mrok i starożytny, być może nawet jeszcze elfi smród bez cienia poszukiwanych poszlak. Aż do teraz.
- Vous, impériales! - zawołał bretoński herbowy, kiwając pochodnią. W mrugającym kręgu światła swoich płomieni Rosslin znalazł rozwleczone pod poszczerbioną kolumną z zatartymi płaskorzeźbami, niemal na wpół zjedzone zwłoki. Krzywiąc się, imperialny renegat przewrócił ciało ostrzem miecza.
- Łachmany typowego parcha bez grosza i chęci do uczciwej pracy... - skonkludował sir Rosslin - ...miasto roi się od nich jak od pcheł. Choć kiepskie miejsce i porę wybrał sobie na spacer.
- A to ? - wtrącił sir Rudolf , w dłoni z pozostałą połową palców wciąż zaciśnięty był prymitywny, pordzewiały oskard - Po co mu narzędzie górnicze u diabła ? Kolejny amator poszkukiwania skarbów... ruszajmy dalej, trzymać się razem i oczy otwarte!
Widać ich heroiczny wysiłek połowy nocy został nagrodzony, gdyż zaledwie po kilkudziesięciu krokach i dwóch zakrętach natrafili na miejsce, gdzie stare kanały kończyły się, przez sporą dziurę przechodząc w rachityczny tunel wydrążony krzywo w skale. Szyb był zbyt mały by człowiek mógł nim przejść wyprostowany, lecz to nie było najciekawsze w znalezisku. Przejście wcześniej tarasowała prymitywna brama, sklecona ze skał i przegniłych desek, teraz rozrzucona wokoło - razem z ciałami jej dewastatorów.
Martwi również byli odziani jak najpodlejsza miejscowa biedota, a w skrwawionych, nadgrzionych rękach dzierżyli siekiery, kilofy i pałki, które jednakże nie uratowały ich martwych żywotów. Sir Elton nakazał pachołkom podnieść jedno z ciał i począł z odrazą badać je ostrzem mizerykordii.
- No to mamy główną część ekipy "badawczej"... wygląda na to, że w poszukiwaniu błyskotek dokopali się nie tam gdzie trzeba. - sztylet rozerwał jedną z fałd płaszcza trupa, skąd nagle z brzękiem posypały się małe obiekty, świecące w blasku pochodnii.
Sir Schwaltzer z pomrukiem irytacji doskoczył do denata w samą porę by złapać jedną z ostatnich błyskotek zanim ta zaginęła z chlupotem w ścieku, po czym obejrzał ją pod światło, otwierając szeroko oczy.
- Chyba nasze śledztwo w sprawie kopaczy nieco się skomplikowało, ale i zdaje się rozwikłało. - powiedział imperialny chowając do sakwy srebrną monetę wysokiej próby, z wyrytą syrenką, datą wybicia oraz mottem "Volentia non fit iniuri" - Powiedz mi, sir Eltonie jakie jest prawdopodobieństwo na znalezienie w tysiącletnim kanale wybitych przed trzema laty marienburskich srebrników wysokiej próby ?
Rycerz już otwierał usta by przemówić, gdy nagle w ciemności rozległ się chlupot wody, a po nim nastąpił rezonujący w kamiennych korytarzach głośny huk. Gdy Rudolf otworzył ponownie oczy po nagłym błysku, z głowy sir Eltona została zwisająca na strzępach z szyi żuchwa, a ciało zaraz zwaliło się w nieczystości. Schwaltzer z dobytym mieczem stanął naprzeciw wychodzącym z mroku napastnikom, lecz zamiast poczwar podmroku ujrzał błyszczące szpice bełtów i czarne otwory luf, pośród których stał postawny brodacz z dymiącym pistoletem.
- Kim..? - zdążył tylko wykrzyczeć rudy renegat zanim zwalił się na kolana z bełtem sterczącym z piersi. Strzały nieznajomych skutecznie wykosiły pięciu zbrojnych, tylko jeden, schowany za kolumną skoczył ku czarnemu tunelowi i z piskiem wgramolił się weń, w miernej próbie ratowania życia. Zamglonym spojrzeniem sir Rudolf ujrzał jak wysoki przywódca ich zabójców ściąga z pleców dwuręczne ostrze i sprawnym sztychem rozrywa mu kręgi w karku, po czym martwy zwalił się twarzą w ściek.
Brodacz w wysokich butach kilkoma słowami nakazał paru najemnikom ustawić beczułkę prochu i rozsypać do niej dość długą ścieżkę po czym instynktownie obrócił się ku czarnemu wylotowi w gołej skale. Z głębi mroku dał się nagle słyszeć mrożący krew w żyłach wrzask człowieka i pisk czegoś co ludzkie na pewno nie było.
- Mamy za mało czasu, zapalać i kurwa w nogi!
- Słyszeliście kapitana Vandergriffta, do włazu portowego!
Minutę po tym jak stukanie wysokich, czarnych butów stało się zaledwie echem eksplozja wstrząsnęła fundamentami budynku karczmy wysoko wyżej, ponad powierzchnią ziemi.
****
Gdy nazajutrz wśród latającego na wietrze niczym babielato popiołu stosy pogrzebowe kończyły się dopalać, na mieście ogłaszano już pospólstwu nowe walki. Czy też Mallobaude naprawdę daleki był od troski o wczorajsze wydarzenia, czy też konsekwentnie postanowił udawać, że wogóle nie miały miejsca, książę Mousillon postanowił rozpocząć ćwierćfinały swojego wielkiego turnieju. Tak jak mieszkańcom pałacu miały głosić świeżo wydziergane na ozdobnym gobelinie w jadalni rzędy liter, w tej rundzie zmierzyć się mieli:
Ćwierćfinały
Walka pierwsza: Reinhard von Preuss vs Eliot Lionheart
Walka druga: Soren vs Ramazal
Walka trzecia: Falthar Magnisson vs Galiwyx
Walka czwarta: Denethrill vs Bafur Bafursson
Eliminacje
Walka pierwsza: Don Oliwer, Niesamowity Krasnolud vs Eliot Lionheart, Kapitan Wyklętej Kompanii
Walka druga: Dwójka, Ogr Najemnik vs Falthar Magnisson
Walka Trzecia: Denethrill vs Lord Eist Havdon z Bastonne
Walka Czwarta: sir Ferragus vs Galiwyx
Walka Piąta: Ramazal vs Azrael
Walka Szósta: Bafur Bafursson vs Duszołap
Walka siódma: Soren vs Wasilij Michajłowicz Błochin
Walka ósma: Gilraen z rodu Gryfa, Mistrz Miecza Hoetha vs Reinhard von Preuss
Ludziom z Przeklętego Księstwa nie moża było jednak odmówić niechęci do zażywania weselisk. Atrakcją wieczoru stało się nieodmiennie palenie żywcem, topienie, szczucie zagłodzonymi psami oraz rozgniatanie nasmolonymi kamieniami schwytanych ghuli. "Zabawa" szła nawet tak dobrze, że zaraz po trupojadach na stosy i do opuszczanych pod zgniłą wodę Grismarie klatek poszli wszyscy posądzeni przez wysoki majestat samosądu ludowego o sprzyjanie ghulom, przyzywanie ich czarami, spółkowanie z potworami, bądź nawet sam akt kanibalizmu na martwych. Hulanki ustały dopiero późną nocą, gdy to dopiero rozwarły się bramy do pałacu, skąd pod wodzą swych wampirzych seniorów posępni rycerze Mousillon wyjechali by zaprowadzić porządek w mieście swego pana.
Nie wszystkim jednak powierzono tak lukratywne zadania.
****
Sir Rudolf Schwaltzer splunął spod gęstych, rudych wąsisk, dodając przesiąkniętą alkoholem plwocinę do sięgającej łydek, czarnej w mroku jak smoła brei, w której chwilę temu niemal się przewrócił. A upadek w pełnej zbroi i nieopatrzne zgaszenie sobie pochodni w kanałach tak głęboko pod ziemią, że żywa noga pewnie nie postanęła tu od dobrych wieków byłoby conajmniej niefortunne. Idący obok niego, wysoki, patykowaty rycerz w fioletowym tabardzie, o raczej niezachęcającej fizjonomii, pociętej siatką blizn zdawał się raczej narzekać na smród, niż śliski chodnik, grożący wpadnięciem do jednej z przedwiecznych studzienek. Sir Elton Rosslin, jeden z rycerzy zaprzysiężonych lady de Hane został przez nią wysłany razem z nim i garstką zbrojnych do podziemi miasta by zbadać przyczynę ataku poczwar... dowód łask swej panii, bez cienia wątpliwości.
Dwóch z ośmiu ludzi stracili zaraz po zejściu na drugi poziom, gdy w ciemności wokół nich rozległ się maniakalny rechot, zbrojni pachołkowie z wrzaskiem czmychnęli zdala od grupy w stronę wyjścia, nie zważając na groźby sir Eltona. Gorzej tylko, że rechot oddalił się wraz z nimi. Teraz po spaleniu już dwóch pochodni na głowę dotarli ze cztery kondygnacje kanałów niżej, przedzierając się przez mrok i starożytny, być może nawet jeszcze elfi smród bez cienia poszukiwanych poszlak. Aż do teraz.
- Vous, impériales! - zawołał bretoński herbowy, kiwając pochodnią. W mrugającym kręgu światła swoich płomieni Rosslin znalazł rozwleczone pod poszczerbioną kolumną z zatartymi płaskorzeźbami, niemal na wpół zjedzone zwłoki. Krzywiąc się, imperialny renegat przewrócił ciało ostrzem miecza.
- Łachmany typowego parcha bez grosza i chęci do uczciwej pracy... - skonkludował sir Rosslin - ...miasto roi się od nich jak od pcheł. Choć kiepskie miejsce i porę wybrał sobie na spacer.
- A to ? - wtrącił sir Rudolf , w dłoni z pozostałą połową palców wciąż zaciśnięty był prymitywny, pordzewiały oskard - Po co mu narzędzie górnicze u diabła ? Kolejny amator poszkukiwania skarbów... ruszajmy dalej, trzymać się razem i oczy otwarte!
Widać ich heroiczny wysiłek połowy nocy został nagrodzony, gdyż zaledwie po kilkudziesięciu krokach i dwóch zakrętach natrafili na miejsce, gdzie stare kanały kończyły się, przez sporą dziurę przechodząc w rachityczny tunel wydrążony krzywo w skale. Szyb był zbyt mały by człowiek mógł nim przejść wyprostowany, lecz to nie było najciekawsze w znalezisku. Przejście wcześniej tarasowała prymitywna brama, sklecona ze skał i przegniłych desek, teraz rozrzucona wokoło - razem z ciałami jej dewastatorów.
Martwi również byli odziani jak najpodlejsza miejscowa biedota, a w skrwawionych, nadgrzionych rękach dzierżyli siekiery, kilofy i pałki, które jednakże nie uratowały ich martwych żywotów. Sir Elton nakazał pachołkom podnieść jedno z ciał i począł z odrazą badać je ostrzem mizerykordii.
- No to mamy główną część ekipy "badawczej"... wygląda na to, że w poszukiwaniu błyskotek dokopali się nie tam gdzie trzeba. - sztylet rozerwał jedną z fałd płaszcza trupa, skąd nagle z brzękiem posypały się małe obiekty, świecące w blasku pochodnii.
Sir Schwaltzer z pomrukiem irytacji doskoczył do denata w samą porę by złapać jedną z ostatnich błyskotek zanim ta zaginęła z chlupotem w ścieku, po czym obejrzał ją pod światło, otwierając szeroko oczy.
- Chyba nasze śledztwo w sprawie kopaczy nieco się skomplikowało, ale i zdaje się rozwikłało. - powiedział imperialny chowając do sakwy srebrną monetę wysokiej próby, z wyrytą syrenką, datą wybicia oraz mottem "Volentia non fit iniuri" - Powiedz mi, sir Eltonie jakie jest prawdopodobieństwo na znalezienie w tysiącletnim kanale wybitych przed trzema laty marienburskich srebrników wysokiej próby ?
Rycerz już otwierał usta by przemówić, gdy nagle w ciemności rozległ się chlupot wody, a po nim nastąpił rezonujący w kamiennych korytarzach głośny huk. Gdy Rudolf otworzył ponownie oczy po nagłym błysku, z głowy sir Eltona została zwisająca na strzępach z szyi żuchwa, a ciało zaraz zwaliło się w nieczystości. Schwaltzer z dobytym mieczem stanął naprzeciw wychodzącym z mroku napastnikom, lecz zamiast poczwar podmroku ujrzał błyszczące szpice bełtów i czarne otwory luf, pośród których stał postawny brodacz z dymiącym pistoletem.
- Kim..? - zdążył tylko wykrzyczeć rudy renegat zanim zwalił się na kolana z bełtem sterczącym z piersi. Strzały nieznajomych skutecznie wykosiły pięciu zbrojnych, tylko jeden, schowany za kolumną skoczył ku czarnemu tunelowi i z piskiem wgramolił się weń, w miernej próbie ratowania życia. Zamglonym spojrzeniem sir Rudolf ujrzał jak wysoki przywódca ich zabójców ściąga z pleców dwuręczne ostrze i sprawnym sztychem rozrywa mu kręgi w karku, po czym martwy zwalił się twarzą w ściek.
Brodacz w wysokich butach kilkoma słowami nakazał paru najemnikom ustawić beczułkę prochu i rozsypać do niej dość długą ścieżkę po czym instynktownie obrócił się ku czarnemu wylotowi w gołej skale. Z głębi mroku dał się nagle słyszeć mrożący krew w żyłach wrzask człowieka i pisk czegoś co ludzkie na pewno nie było.
- Mamy za mało czasu, zapalać i kurwa w nogi!
- Słyszeliście kapitana Vandergriffta, do włazu portowego!
Minutę po tym jak stukanie wysokich, czarnych butów stało się zaledwie echem eksplozja wstrząsnęła fundamentami budynku karczmy wysoko wyżej, ponad powierzchnią ziemi.
****
Gdy nazajutrz wśród latającego na wietrze niczym babielato popiołu stosy pogrzebowe kończyły się dopalać, na mieście ogłaszano już pospólstwu nowe walki. Czy też Mallobaude naprawdę daleki był od troski o wczorajsze wydarzenia, czy też konsekwentnie postanowił udawać, że wogóle nie miały miejsca, książę Mousillon postanowił rozpocząć ćwierćfinały swojego wielkiego turnieju. Tak jak mieszkańcom pałacu miały głosić świeżo wydziergane na ozdobnym gobelinie w jadalni rzędy liter, w tej rundzie zmierzyć się mieli:
Ćwierćfinały
Walka pierwsza: Reinhard von Preuss vs Eliot Lionheart
Walka druga: Soren vs Ramazal
Walka trzecia: Falthar Magnisson vs Galiwyx
Walka czwarta: Denethrill vs Bafur Bafursson
Eliminacje
Walka pierwsza: Don Oliwer, Niesamowity Krasnolud vs Eliot Lionheart, Kapitan Wyklętej Kompanii
Walka druga: Dwójka, Ogr Najemnik vs Falthar Magnisson
Walka Trzecia: Denethrill vs Lord Eist Havdon z Bastonne
Walka Czwarta: sir Ferragus vs Galiwyx
Walka Piąta: Ramazal vs Azrael
Walka Szósta: Bafur Bafursson vs Duszołap
Walka siódma: Soren vs Wasilij Michajłowicz Błochin
Walka ósma: Gilraen z rodu Gryfa, Mistrz Miecza Hoetha vs Reinhard von Preuss
Znał już wcześniej to uczucie. Teleport.
Nie, nie ten magiczny. Chodziło o sytuację, gdzie wypił zbyt dużo na balu, a rano budził się w łóżku, nie pamiętając powrotu do domu.
Tak samo czuł się teraz. Nawet głowa bolała potwornie. Szkoda tylko, że panienki nie były zbyt ładne. I żarły trupy.
Gdy otworzył oczy, zaklął. Słońce wpadało do jego komnaty przez wielkie okno, rażąc go niemiłosiernie, lecz po chwili się przyzwycził. Wetchnął świeże powietrze, jakie niósł wiatr znad zatoki. Robiło się cieplej.
Po komnacie krzątała się służąca. Nie mogła uchodzić za piękną. Miała zbyt okrągłą twarz, zbyt płaski nos, jednak Ramazal stwierdził, że brzydka nie jest.
- Obudził się pan!- stwierdziła pokojówka, przerywając wykonywane czynności.
- Nie da się ukryć- westchnął elf, macając się po zabandażowanej głowie- Długo spałem?
- Dochodzi południe, panie. Czy mam podać śniadanie?
Kobra przeciągnął się i ziewnął.
- Nie- odparł- Zjem w jadalni.
- Czy czegoś jeszcze ci trzeba, panie?
- Nie, możesz...- urwał nagle- GDZIE ONA JEST?!
Zaskoczona służąca zlękła się momentalnie,, upuszczając miotełkę do kurzu.
- Ja... nie... Słuchacham?- zająknęła się.
- Moja zbroja! Gdzie jest?!
- Tu... panie. Na stojaku.
- Nie ta! Druga zbroja! Gdzie jest?!
Służka ewidentnie nie wiedziała o co mu chodzi. Zdradził ją tępawy wyraz twarzy.
- Gdy przyszłam, była tu tylko jedna...- rzekła cicho i niepewnie.
Ramazal opanował nieco emocje, lecz wciąż był wściekły.
- Wydź- rozkazał ozięble.
Zerwał się z łoża, ledwo drzwi zamknęły się na służącą i podbiegł do pustego stojaka. Zbroja Azraela zniknęła.
Ramazal zadrżał, kładąc dłoń na drewnie.
Nie ma.
Zniknęła.
Nie dotrzymał słowa.
Dlaczego? Kto mógł ją zabrać? To nie miało sensu...
Gdy uniósł rękę, zauważył na niej biały ślad.Nie był to kurz.
Powąchał ostrożnie. Od razu zakręciło mu się w głowie. Znał już to uczucie.
Specyfik Faenariona. Musiał pokrywać zbroję, zwłaszcza od wewnątrz. Czyli gdy Ramazal ją miał na sobie...
Zaśmiał się lekko. A więc Anioł Śmierci był tylko majakiem narkomana? Podejrzewał, że tak było, jednak był zawiedziony. Zawsze miał słabość do romantyzmu. Być może oczekiwał czegoś bardziej mistycznego?
To zmieniało sytuację. Nie miał zamiaru ścigać złodzieji. Po pierwsze i tak nie miał tropu. Poza tym juz mu nie zależało.
Życie powróciło na dawne tory. Przy późnym śniadaniu Ramazal zamyślił się. Walka z ghulami była ożywcza, przyniosła urozmaicenie, lecz teraz... Czuł, jak stagnacja i melancholia wracają. Co gorsza, towarzyszyła im nuda. Uczucie tak nieznośne, że doprowadzało go do szaleństwa.
Co ja robię ze swoim życiem? - myślał, grzebiąc widelcem w płacie wędzonego łososia. Moussilon wywarło na nim swe piętno. W jego piersi znajdowała się wyrwa, w której nie było niczego. Poczuł się zmęczony.
I tęsknił. Tęsknił za domem, za piękną wyspą. Za winem, tanćami i śpiewem. Za zapachem owocujących drzew i kwileniem ptaków. Za przyjaciółmi.
I za nią.
- Miranel, pani mego serca! Czemu nie odpisujesz na me listy! Czy przewoźnik, zdrajca wyrzucił je do morza, zachowawszy srebro?
Później doszły go słuchy, że ogłoszono kolejne losowania walk. Zainteresowany, z braku innego zajęcia, poszedł przyjrzeć się temu bliżej.
Soren. Dobrze. Ten człowiek ma w sobie poczucie sztuki, choć jest ona nieco nieokrzesana... W walce z tym drugim wykazał się sprytem i finezją... Tak... im dłużej o tym myślę, tym bardziej mi się to podoba.
Służbie kazał znaleźć w spiżarni skrzynkę najlepszej okowity i wysłać najmitom.
"Valar morghulis" głosiła wiadomość dołączona do prezentu.
***
- Przejście dla weteranów!- krzyknął Falthar, rozpychając się łokciami wśród zgromadzonych pod słupem ogłoszeniowym. Zawieszony na nim pergamin obwieszczał nowe walki na arenie, czego krasnolud był niezmiernie ciekaw.
- Popatrzmy... Rejnhard...Rasputin... O! Ale zajebiście! - zakrzyknął, gdy dotarł do swego imienia- Tenk! Patrz. Przyjdzie mi ubić zielonoskórego!
- Widzę, książę... hmm...- sapnął długobrody- Nie podoba mi się ten goblin. Jest jakiś dziwny...
- A co w nim dziwnego? Zielony? Zielony! Szkaradny? Szkaradny. Mały, wredny i złośliwy? Kropka w kropę!
- No nie wiem, Faltharze. Podobno jest... inteligentny.
- Zaraz, zaraz, bez przesady! To, że paskudnik używa czarów i z kuszy napierdala, nie czyni go geniusza. W jego przypadku półgłówek to maks, co bym mu dał.
- Zalecam jednak ostrożność.
- Spokojnie, rozłupiem mu łeb toporem, to zdechnie jak każdy inny. Ale, jak mawiał mój dziadunio, dosyć pierdolenia, kufle same się nie osuszą.
- Jest jeszcze jedna sprawa- oznajmił Tenk, gdy się już oddalili- Zawodnicy po kolei opowiadali się po stronie jednego z książąt.
- A co ze mną?- oburzył się Falthar- ja też jestem księciem! Kto mnie poparł?!
- Faltharze, elfiaki knują z Czarnym, a Książe Kałuż przekabacił eks- inkwizytorów i chodzącą konserwę- dorzucił Gromni.
- Aha- podrapał się po brodzie dawi- Znaczy sprawa poważna jest... Co z Bafurem?
- Podobno widziano go na statku tego nuworysza.
Falthar aż splunął z zadowolenia.
- No, to sprawę mamy załatwioną! Solidarność rasowa musi być! Idziemy do tego zafajdanego Marienburczyka z wizytą!
Nie, nie ten magiczny. Chodziło o sytuację, gdzie wypił zbyt dużo na balu, a rano budził się w łóżku, nie pamiętając powrotu do domu.
Tak samo czuł się teraz. Nawet głowa bolała potwornie. Szkoda tylko, że panienki nie były zbyt ładne. I żarły trupy.
Gdy otworzył oczy, zaklął. Słońce wpadało do jego komnaty przez wielkie okno, rażąc go niemiłosiernie, lecz po chwili się przyzwycził. Wetchnął świeże powietrze, jakie niósł wiatr znad zatoki. Robiło się cieplej.
Po komnacie krzątała się służąca. Nie mogła uchodzić za piękną. Miała zbyt okrągłą twarz, zbyt płaski nos, jednak Ramazal stwierdził, że brzydka nie jest.
- Obudził się pan!- stwierdziła pokojówka, przerywając wykonywane czynności.
- Nie da się ukryć- westchnął elf, macając się po zabandażowanej głowie- Długo spałem?
- Dochodzi południe, panie. Czy mam podać śniadanie?
Kobra przeciągnął się i ziewnął.
- Nie- odparł- Zjem w jadalni.
- Czy czegoś jeszcze ci trzeba, panie?
- Nie, możesz...- urwał nagle- GDZIE ONA JEST?!
Zaskoczona służąca zlękła się momentalnie,, upuszczając miotełkę do kurzu.
- Ja... nie... Słuchacham?- zająknęła się.
- Moja zbroja! Gdzie jest?!
- Tu... panie. Na stojaku.
- Nie ta! Druga zbroja! Gdzie jest?!
Służka ewidentnie nie wiedziała o co mu chodzi. Zdradził ją tępawy wyraz twarzy.
- Gdy przyszłam, była tu tylko jedna...- rzekła cicho i niepewnie.
Ramazal opanował nieco emocje, lecz wciąż był wściekły.
- Wydź- rozkazał ozięble.
Zerwał się z łoża, ledwo drzwi zamknęły się na służącą i podbiegł do pustego stojaka. Zbroja Azraela zniknęła.
Ramazal zadrżał, kładąc dłoń na drewnie.
Nie ma.
Zniknęła.
Nie dotrzymał słowa.
Dlaczego? Kto mógł ją zabrać? To nie miało sensu...
Gdy uniósł rękę, zauważył na niej biały ślad.Nie był to kurz.
Powąchał ostrożnie. Od razu zakręciło mu się w głowie. Znał już to uczucie.
Specyfik Faenariona. Musiał pokrywać zbroję, zwłaszcza od wewnątrz. Czyli gdy Ramazal ją miał na sobie...
Zaśmiał się lekko. A więc Anioł Śmierci był tylko majakiem narkomana? Podejrzewał, że tak było, jednak był zawiedziony. Zawsze miał słabość do romantyzmu. Być może oczekiwał czegoś bardziej mistycznego?
To zmieniało sytuację. Nie miał zamiaru ścigać złodzieji. Po pierwsze i tak nie miał tropu. Poza tym juz mu nie zależało.
Życie powróciło na dawne tory. Przy późnym śniadaniu Ramazal zamyślił się. Walka z ghulami była ożywcza, przyniosła urozmaicenie, lecz teraz... Czuł, jak stagnacja i melancholia wracają. Co gorsza, towarzyszyła im nuda. Uczucie tak nieznośne, że doprowadzało go do szaleństwa.
Co ja robię ze swoim życiem? - myślał, grzebiąc widelcem w płacie wędzonego łososia. Moussilon wywarło na nim swe piętno. W jego piersi znajdowała się wyrwa, w której nie było niczego. Poczuł się zmęczony.
I tęsknił. Tęsknił za domem, za piękną wyspą. Za winem, tanćami i śpiewem. Za zapachem owocujących drzew i kwileniem ptaków. Za przyjaciółmi.
I za nią.
- Miranel, pani mego serca! Czemu nie odpisujesz na me listy! Czy przewoźnik, zdrajca wyrzucił je do morza, zachowawszy srebro?
Później doszły go słuchy, że ogłoszono kolejne losowania walk. Zainteresowany, z braku innego zajęcia, poszedł przyjrzeć się temu bliżej.
Soren. Dobrze. Ten człowiek ma w sobie poczucie sztuki, choć jest ona nieco nieokrzesana... W walce z tym drugim wykazał się sprytem i finezją... Tak... im dłużej o tym myślę, tym bardziej mi się to podoba.
Służbie kazał znaleźć w spiżarni skrzynkę najlepszej okowity i wysłać najmitom.
"Valar morghulis" głosiła wiadomość dołączona do prezentu.
***
- Przejście dla weteranów!- krzyknął Falthar, rozpychając się łokciami wśród zgromadzonych pod słupem ogłoszeniowym. Zawieszony na nim pergamin obwieszczał nowe walki na arenie, czego krasnolud był niezmiernie ciekaw.
- Popatrzmy... Rejnhard...Rasputin... O! Ale zajebiście! - zakrzyknął, gdy dotarł do swego imienia- Tenk! Patrz. Przyjdzie mi ubić zielonoskórego!
- Widzę, książę... hmm...- sapnął długobrody- Nie podoba mi się ten goblin. Jest jakiś dziwny...
- A co w nim dziwnego? Zielony? Zielony! Szkaradny? Szkaradny. Mały, wredny i złośliwy? Kropka w kropę!
- No nie wiem, Faltharze. Podobno jest... inteligentny.
- Zaraz, zaraz, bez przesady! To, że paskudnik używa czarów i z kuszy napierdala, nie czyni go geniusza. W jego przypadku półgłówek to maks, co bym mu dał.
- Zalecam jednak ostrożność.
- Spokojnie, rozłupiem mu łeb toporem, to zdechnie jak każdy inny. Ale, jak mawiał mój dziadunio, dosyć pierdolenia, kufle same się nie osuszą.
- Jest jeszcze jedna sprawa- oznajmił Tenk, gdy się już oddalili- Zawodnicy po kolei opowiadali się po stronie jednego z książąt.
- A co ze mną?- oburzył się Falthar- ja też jestem księciem! Kto mnie poparł?!
- Faltharze, elfiaki knują z Czarnym, a Książe Kałuż przekabacił eks- inkwizytorów i chodzącą konserwę- dorzucił Gromni.
- Aha- podrapał się po brodzie dawi- Znaczy sprawa poważna jest... Co z Bafurem?
- Podobno widziano go na statku tego nuworysza.
Falthar aż splunął z zadowolenia.
- No, to sprawę mamy załatwioną! Solidarność rasowa musi być! Idziemy do tego zafajdanego Marienburczyka z wizytą!
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Pozostałe ghule rozbiegły się tam, gdzie takie kreatury mogą mieszkać i wszystko wskazywało na to, że miasto zazna wreszcie spokoju. Niemniej straty były przeogromne, a samo zjawisko co najmniej nie spotykane. Dopiero, kiedy było już po wszystkim, Denethrill zdała sobie sprawę jak wielka horda zaatakowała Mousillon. Jeszcze nigdy nie zdarzyło jej się zabić tyle co dzisiaj. Była już całkowicie wyczerpana i jak tylko wypuściła wiatry magii, momentalnie załamały się pod nią nogi. W ostatniej chwili złapał ją Zarthyon, który starał się zarówno osłaniać Falthara jak i pilnować swojej podopiecznej. Najwyraźniej do tej pory stała nie tyle o własnych siłach, a poprzez przepływającą przez nią i amulet energię. Nie próbowała nawet protestować i odrzucać pomocy gwardzisty, a ostatnie co zobaczyła zanim straciła przytomność, to że kierował się w stronę pałacu.
Kiedy się obudziła, leżała we własnej komnacie, we własnym łóżku, ale w takim samym stanie jak po walce. Widocznie Zarthyon uznał, że tutaj jest już bezpieczna i że dochował swoich obowiązków. Dokładnie sprawdziła swój stan i co oczywiście pierwsze rzucało się w oczy, to że jej suknia była doszczętnie zniszczona. Mogło się to nawet okazać problemem, ponieważ nie zabrała ze sobą zbyt dużego bagażu, ale na pewno nie większym niż przeżycie całej Areny. Może i rzucone poprzedniego dnia zaklęcia były wyczerpujące, ale spełniły swoje zadanie. Nie znalazła nawet jednego zadrapania. Wszystko byłoby idealne, gdyby nie lekko wypalony ślad na piersi w kształcie gwiazdy. Pewnie nie byłoby widać efektów przegrzania artefaktu, gdyby nie jej blada karnacja. Na białej skórze mocno kontrastowało poparzenie, a przynajmniej nie wtedy, kiedy gwiazda Raz`Zina wisiała na swoim miejscu. Burczenie w brzuchu powiadomiło ją, że po wczorajszych wysiłkach jest bardzo głodna i należy zejść do jadalni. Gdyby nie była sobą, ograniczyłaby się do zmiany ubrania, ale ostatecznie wyszykowanie się, zajęło jej ponad godzinę. Kiedy jednak już zeszła na dół, to jedzenie musiała zostawić na później, gdyż najwyraźniej Czarny Rycerz nic sobie nie robił z katastrofy, jaka spotkała jego miasto i już rozpisał kolejne walki. Plan ukazał się jak zwykle na gobelinie, ale tym razem pojawiły się wszystkie pojedynki na raz i Denerthrill odnalazła się na samym dole. Nazwisko Bafur Bafursson mówiło jej zaledwie tyle, że to krasnolud, który pokonał Duszołapa. Nie wyglądał to dobrze. Dawi dosyć łatwo poradził sobie z czarodziejem i elfka wiedziała, że będzie musiała wznieść się na wyżyny swoich możliwości, aby przezwyciężyć naturalną odporność ludu gór. Odruchowo złapała za kołyszący się amulet. To mogło być to, co przechyli szalę na jej stronę.
Kiedy się obudziła, leżała we własnej komnacie, we własnym łóżku, ale w takim samym stanie jak po walce. Widocznie Zarthyon uznał, że tutaj jest już bezpieczna i że dochował swoich obowiązków. Dokładnie sprawdziła swój stan i co oczywiście pierwsze rzucało się w oczy, to że jej suknia była doszczętnie zniszczona. Mogło się to nawet okazać problemem, ponieważ nie zabrała ze sobą zbyt dużego bagażu, ale na pewno nie większym niż przeżycie całej Areny. Może i rzucone poprzedniego dnia zaklęcia były wyczerpujące, ale spełniły swoje zadanie. Nie znalazła nawet jednego zadrapania. Wszystko byłoby idealne, gdyby nie lekko wypalony ślad na piersi w kształcie gwiazdy. Pewnie nie byłoby widać efektów przegrzania artefaktu, gdyby nie jej blada karnacja. Na białej skórze mocno kontrastowało poparzenie, a przynajmniej nie wtedy, kiedy gwiazda Raz`Zina wisiała na swoim miejscu. Burczenie w brzuchu powiadomiło ją, że po wczorajszych wysiłkach jest bardzo głodna i należy zejść do jadalni. Gdyby nie była sobą, ograniczyłaby się do zmiany ubrania, ale ostatecznie wyszykowanie się, zajęło jej ponad godzinę. Kiedy jednak już zeszła na dół, to jedzenie musiała zostawić na później, gdyż najwyraźniej Czarny Rycerz nic sobie nie robił z katastrofy, jaka spotkała jego miasto i już rozpisał kolejne walki. Plan ukazał się jak zwykle na gobelinie, ale tym razem pojawiły się wszystkie pojedynki na raz i Denerthrill odnalazła się na samym dole. Nazwisko Bafur Bafursson mówiło jej zaledwie tyle, że to krasnolud, który pokonał Duszołapa. Nie wyglądał to dobrze. Dawi dosyć łatwo poradził sobie z czarodziejem i elfka wiedziała, że będzie musiała wznieść się na wyżyny swoich możliwości, aby przezwyciężyć naturalną odporność ludu gór. Odruchowo złapała za kołyszący się amulet. To mogło być to, co przechyli szalę na jej stronę.
To zaskakujące, jak łatwo ludzie z Mousillon przeszli z ognia bitwy do dnia codziennego. Wszyscy zajmowali się tym, co zwykle i jedynie wozy z trupami wywożącymi ścierwo do całopalenia świadczyły o tym, co miało miejsce jeszcze niedawno. Nawet ruina na ulicach nie była dużo większa.
Ramazal nie potrafił tego zrozumieć. Samo to miasto, tak bardzo obce, działało na niego przytłaczająco. Wino przestawało przynosić ukojenie. Zaiste, czarne chmury zbierały się nad głową elfa.
Doszedł w końcu do portowej dzielnicy, w umówione miejsce. Okolica przedstawiała doprawdy malowniczy widok- połamane skrzynie, sterty przegniłych sznurów w nieładzie i całe mnóstwo innych śmieci, okraszone stadami szczurów. Świetne miejsce na spotkanie. Przynajmniej wokół nie było żywej duszy.
- Wyłaź- rzekł nagle Ramazal, mimo, że był sam. Z cienia jednego z magazynów wyszła zakapturzona postać w czarnym stroju z utwardzanej skóry, z maską zasłaniającą dolną część twarzy. U boku zwisał jej krótki miecz i sztylet, zaś na plecach dźwigał kołczan.
- Caedmil, Ramazal- odezwał się przybysz, unosząc dłoń w pozdrowieniu.
- Caedmil, caedmil- odparł Kobra zniecierpliwiony- Co tu robisz Galharren?
- Twój ostatni raport wywołał niemałe poruszenie. Wieści, że sam Arkhan Czarny zamieszany jest w sprawy wewnętrzne Bretonii poruszyły Teclisa.
- No i...? Dostałem już odpowiedź.
Wojownik cienia spojrzał na niego podejrzliwie.
- Wahasz się?
Ramazal spojrzał na bok, na czarną wodę noszącą śmieci z miasta. Westchnął cicho.
- Słuchałem twojego głosu Galharrenie i podążałem za nim- rzekł- Ale mam wątpliwości. Dlaczego pomagamy Malloubadowi? Dlaczego mieszamy się w sprawy dh'oine?
- Czy tego chcemy, czy nie, potrzebujemy ich. Assurowie nie są w stanie sami ponieść brzemienia tego, co nadejdzie. Nieumarli będą orężem w walce z naszym odwiecznym wrogiem. Poza tym jeśli Bretonia stanie w ogniu, a Malloubade wyciągnie miecz wojny, najwięksi jej bohaterowie chwycą za broń. Herosi, którzy mają ważną rolę do odegrania. Jeśli jednak Aldehar wygra... Przypomnij sobie porzekadło o gotowanym raku.
- Wiec Książę Mórz to włożenie raka do zimnej wody i powolne jego gotowanie... Jednak nadal nie rozumiem. Co takiego ma nadejść, jeśli chwytamy się czegoś tak brudnego, jak nieumarli?
Mimo maski, Ramazal rozpoznał, że jego rozmówca się strapił.
- Nie jestem pewien. Wizje są jednak niepokojące.
- Powiedz mi...- nalegał nieco zirytowany Ramazal.
Galharren pokręcił głową.
- Masz swoje rozkazy, my mamy nasze. Idź już. Wiesz, co robić.
Po chwili już go nie było. Ramazal zaklął w duchu. To miał być zwykły turniej. Po kiego godził się na dodatkowe zadania...
***
Jajko było ugotowane idealnie- białko ścięte w zupełności, jednak po nacięciu uwolnione zostało płynne żółtko. Aldehar był zadowolony. Jego kucharzowi nie zawsze wychodziło ugotowanie jajka na miękko tak, jakby sobie tego życzył. Niestety, jego poprzednik zginął śmiercią tragiczną, gdy podczas przygotowywania swego słynnego Quatro Almondo zachłysnął się migdałem. Tak to już bywa. Sztuka, nawet kulinarna, wymaga ofiar.
Niestety, spokój księcia został zakłócony przez krzyki na zewnątrz.
- Ja ci kurwa dam, brak przejścia!- krzyczał ktoś tubalnym głosem.
- Przejścia nie ma. Książę jest zajęty- odpowiedział mu głos gwardzisty.
- Ja też jestem księciem, kurwancka mać! Masz mnie wpuścić i tyle!
- Książę jest zaję...
- Jeszcze raz to powiesz matkojebco, a nie ręczę za siebie!
- Spokojnie książę, nie ma powodu do bójki- uspokajał awanturnika trzeci głos.
Aldehar westchnął. Wiedział, że nie zazna już spokoju. Posłał więc sługę, by ten poinstruował wartownika, by wpuścił nieproszonych gości. Zwłaszcza, że domyślał się, kto to był.
Falthar wszedł, a właściwie wpadł do gabinetu Księcia Mórz w nieco już spokojniejszym nastroju. Można było mówić o szczęściu, że cała ta sytuacja przy wejściu nie zakończyła się wymianą ciosów. Tym lepiej dla człeczyn.
- Dobra, bez zbędnego pierdolenia!- rzucił na wstępie, ledwo ujrzał siedzącego za biurkiem van der Maarena- Chcemy wyrazić swoje poparcie, et cetera, et cetera. Wiesz o co chodzi, "księciuniu".
Aldehar nie odpowiedział na pogardliwy ton krasnoluda. Nie doszedłby do tego wszystkiego, gdyby nie był cierpliwy.
- Życzycie sobie mojej protekcji?
- Protekcji? Sami się protektorujemy! Cośmy byli za krasnoludy, gdybyśmy nie umieli, co Gromni?!
Wielki tarczownik pokiwał głową energicznie. Falthar uśmiechnął się.
- Przyleźliśmy tu się dogadać. Walczymy z Czarnym, skopiemy mu rzyć, a ty zadbasz o naszą promocję. I odpalisz coś ekstra. Proste? Proste.
- Mam dość najemnych siepaczy- stwierdził kwaśno van der Maaren.
- Siepaczy to ty masz. Ale czy wojowników? Prawdziwych sztukmistrzów pola bitwy? Poza tym który z nich będzie walczył na arenie, hm? Aha i jeszcze jedno.
- Tak?- o ile dodatkowi sojusznicy by się przydali, to jednak Aldehar miał przemożną chęć spławienia dawi jak najszybciej.
- Nie walczę przeciw Bafurowi. To mój najważniejszy warunek. Czniać złoto. Krasnolud nie powinien walczyć z krasnoludem.
Książę Mórz potarł czoło, nie wiadomo czy z zażenowania, czy od hałasu rozbolała go głowa.
- Niech będzie- odparł po chwili namysłu, mając nadzieję, że krasnoludy opuszczą jego statek w chwili, gdy usłyszą pożądaną odpowiedź. Tak też się stało. Wyszli, nie rzekłszy nawet pożegnania.
Jednak to nie na grzeczności krasnoludów zależało Księciu Mórz, tylko na ich stali.
Ramazal nie potrafił tego zrozumieć. Samo to miasto, tak bardzo obce, działało na niego przytłaczająco. Wino przestawało przynosić ukojenie. Zaiste, czarne chmury zbierały się nad głową elfa.
Doszedł w końcu do portowej dzielnicy, w umówione miejsce. Okolica przedstawiała doprawdy malowniczy widok- połamane skrzynie, sterty przegniłych sznurów w nieładzie i całe mnóstwo innych śmieci, okraszone stadami szczurów. Świetne miejsce na spotkanie. Przynajmniej wokół nie było żywej duszy.
- Wyłaź- rzekł nagle Ramazal, mimo, że był sam. Z cienia jednego z magazynów wyszła zakapturzona postać w czarnym stroju z utwardzanej skóry, z maską zasłaniającą dolną część twarzy. U boku zwisał jej krótki miecz i sztylet, zaś na plecach dźwigał kołczan.
- Caedmil, Ramazal- odezwał się przybysz, unosząc dłoń w pozdrowieniu.
- Caedmil, caedmil- odparł Kobra zniecierpliwiony- Co tu robisz Galharren?
- Twój ostatni raport wywołał niemałe poruszenie. Wieści, że sam Arkhan Czarny zamieszany jest w sprawy wewnętrzne Bretonii poruszyły Teclisa.
- No i...? Dostałem już odpowiedź.
Wojownik cienia spojrzał na niego podejrzliwie.
- Wahasz się?
Ramazal spojrzał na bok, na czarną wodę noszącą śmieci z miasta. Westchnął cicho.
- Słuchałem twojego głosu Galharrenie i podążałem za nim- rzekł- Ale mam wątpliwości. Dlaczego pomagamy Malloubadowi? Dlaczego mieszamy się w sprawy dh'oine?
- Czy tego chcemy, czy nie, potrzebujemy ich. Assurowie nie są w stanie sami ponieść brzemienia tego, co nadejdzie. Nieumarli będą orężem w walce z naszym odwiecznym wrogiem. Poza tym jeśli Bretonia stanie w ogniu, a Malloubade wyciągnie miecz wojny, najwięksi jej bohaterowie chwycą za broń. Herosi, którzy mają ważną rolę do odegrania. Jeśli jednak Aldehar wygra... Przypomnij sobie porzekadło o gotowanym raku.
- Wiec Książę Mórz to włożenie raka do zimnej wody i powolne jego gotowanie... Jednak nadal nie rozumiem. Co takiego ma nadejść, jeśli chwytamy się czegoś tak brudnego, jak nieumarli?
Mimo maski, Ramazal rozpoznał, że jego rozmówca się strapił.
- Nie jestem pewien. Wizje są jednak niepokojące.
- Powiedz mi...- nalegał nieco zirytowany Ramazal.
Galharren pokręcił głową.
- Masz swoje rozkazy, my mamy nasze. Idź już. Wiesz, co robić.
Po chwili już go nie było. Ramazal zaklął w duchu. To miał być zwykły turniej. Po kiego godził się na dodatkowe zadania...
***
Jajko było ugotowane idealnie- białko ścięte w zupełności, jednak po nacięciu uwolnione zostało płynne żółtko. Aldehar był zadowolony. Jego kucharzowi nie zawsze wychodziło ugotowanie jajka na miękko tak, jakby sobie tego życzył. Niestety, jego poprzednik zginął śmiercią tragiczną, gdy podczas przygotowywania swego słynnego Quatro Almondo zachłysnął się migdałem. Tak to już bywa. Sztuka, nawet kulinarna, wymaga ofiar.
Niestety, spokój księcia został zakłócony przez krzyki na zewnątrz.
- Ja ci kurwa dam, brak przejścia!- krzyczał ktoś tubalnym głosem.
- Przejścia nie ma. Książę jest zajęty- odpowiedział mu głos gwardzisty.
- Ja też jestem księciem, kurwancka mać! Masz mnie wpuścić i tyle!
- Książę jest zaję...
- Jeszcze raz to powiesz matkojebco, a nie ręczę za siebie!
- Spokojnie książę, nie ma powodu do bójki- uspokajał awanturnika trzeci głos.
Aldehar westchnął. Wiedział, że nie zazna już spokoju. Posłał więc sługę, by ten poinstruował wartownika, by wpuścił nieproszonych gości. Zwłaszcza, że domyślał się, kto to był.
Falthar wszedł, a właściwie wpadł do gabinetu Księcia Mórz w nieco już spokojniejszym nastroju. Można było mówić o szczęściu, że cała ta sytuacja przy wejściu nie zakończyła się wymianą ciosów. Tym lepiej dla człeczyn.
- Dobra, bez zbędnego pierdolenia!- rzucił na wstępie, ledwo ujrzał siedzącego za biurkiem van der Maarena- Chcemy wyrazić swoje poparcie, et cetera, et cetera. Wiesz o co chodzi, "księciuniu".
Aldehar nie odpowiedział na pogardliwy ton krasnoluda. Nie doszedłby do tego wszystkiego, gdyby nie był cierpliwy.
- Życzycie sobie mojej protekcji?
- Protekcji? Sami się protektorujemy! Cośmy byli za krasnoludy, gdybyśmy nie umieli, co Gromni?!
Wielki tarczownik pokiwał głową energicznie. Falthar uśmiechnął się.
- Przyleźliśmy tu się dogadać. Walczymy z Czarnym, skopiemy mu rzyć, a ty zadbasz o naszą promocję. I odpalisz coś ekstra. Proste? Proste.
- Mam dość najemnych siepaczy- stwierdził kwaśno van der Maaren.
- Siepaczy to ty masz. Ale czy wojowników? Prawdziwych sztukmistrzów pola bitwy? Poza tym który z nich będzie walczył na arenie, hm? Aha i jeszcze jedno.
- Tak?- o ile dodatkowi sojusznicy by się przydali, to jednak Aldehar miał przemożną chęć spławienia dawi jak najszybciej.
- Nie walczę przeciw Bafurowi. To mój najważniejszy warunek. Czniać złoto. Krasnolud nie powinien walczyć z krasnoludem.
Książę Mórz potarł czoło, nie wiadomo czy z zażenowania, czy od hałasu rozbolała go głowa.
- Niech będzie- odparł po chwili namysłu, mając nadzieję, że krasnoludy opuszczą jego statek w chwili, gdy usłyszą pożądaną odpowiedź. Tak też się stało. Wyszli, nie rzekłszy nawet pożegnania.
Jednak to nie na grzeczności krasnoludów zależało Księciu Mórz, tylko na ich stali.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Dziwnie rad z siebie Falthar zszedł po zdobnym trapie do portu, po drodze ceremonialnie pokazując bezczelnemu człeczemu gwardziście krasnoludzką runę Hagal, stworząną ze skrzyżowanych przedramion. Marienburczyk w białym płaszczu tylko wzruszył ramionami i wrócił do monotonnego tarasowania przejścia. Magnisson już miał dziarsko wrócić do swej komnaty, gdy spojrzał na nieskończony labirynt zwietrzałych magazynów, podniszczałych tawern i podłych sklepików, przysłaniający z tej perspektywy nawet czarne wieże i białą iglicę Pałacu Książęcego.
- Na zarośniętą klatę Grungniego! Tenk, pamiętasz jakżeśmy tu doszli ? - mruknął Falthar, odwracają się do tarczownika.
Zanim Stenksson zdążył odpowiedzieć, ich drogę przeciął herold ogłaszający wieczorną walkę.
- No to teraz tym bardziej nie ma czasu na błądzenie, krasnoludzki następca tronu musi zająć godziwe miejsce!
- JA CI DAM PODPALAĆ MÓJ ZAPAS ALKOHOLU, KNYPIE! - wrzasnął ktoś za nimi, któremu to okrzykowi zaraz zawtórował trzask otwieranych z impetem drzwi.
Wtedy z pobliskiej tawerny wyleciał jakiś mały człowieczek w mocno pocerowanym ubraniu podróżniczym oraz takimż kapeluszu z szerokim rondem i czym prędzej otrzepawszy się, jakby nic się właśnie nie stało podreptał do krasnoludów. Milczący Gromni spróbował zatrzymać natręta, lecz ten z zadziwiającą lekkością ominął wielkiego ochroniarza.
- Zgubiliście się w tym wkurzającym mrowisku herezji ? - zagadnął niziołek - To wasz szczęśliwy dzień... znaczy mój też... znaczy dla żadnego z nas to nie jest fart bo wy się zgubiliście a ja spłukany jestem, ale możemy sobie pomóc, brodaci kumple.
- Nie waż się zwać mnie... "kumplem"... - bruknął Falthar, co jednak irytujący gnom również zignorował dalej cofając się przed Gromnim.
- No tak, gdzie moje maniery! Jestem Kilian, zwany Wysokim, pewnie o mnie słyszeliście. Otóż pomiędzy misjami zabijania potworów i palenia heretyków dobrze poznałem to miasto i mógłbym was oprowadzić za niewielką...
Głuche tąpnięcie pancernej pięści, które posłało zęby w dół gardła niziołka, który z kolei sam poleciał w pobliski, pełen dzisiaj rynsztok, zabrzmiało symultanicznie z krótkim jak trzask bicza "NIE".
- Książę - Tenk dobiegł do ruszającego przed siebie Tana - A może moglibyśmy znieść go by tylko trafić na czas do...
Falthar zatrzymał się.
- Pamiętasz co było jak ostatnio niziołek prowadził nas przez las, gdy chciałem odwiedzić wuja w Karak Izor ?
https://www.youtube.com/watch?v=9DDXoA4xT10
Tenk zadrżał pod gęstą brodą na samo wspomnienie i skinął głową, dając znać że jego protest nigdy nie miał miejsca.
- Na zarośniętą klatę Grungniego! Tenk, pamiętasz jakżeśmy tu doszli ? - mruknął Falthar, odwracają się do tarczownika.
Zanim Stenksson zdążył odpowiedzieć, ich drogę przeciął herold ogłaszający wieczorną walkę.
- No to teraz tym bardziej nie ma czasu na błądzenie, krasnoludzki następca tronu musi zająć godziwe miejsce!
- JA CI DAM PODPALAĆ MÓJ ZAPAS ALKOHOLU, KNYPIE! - wrzasnął ktoś za nimi, któremu to okrzykowi zaraz zawtórował trzask otwieranych z impetem drzwi.
Wtedy z pobliskiej tawerny wyleciał jakiś mały człowieczek w mocno pocerowanym ubraniu podróżniczym oraz takimż kapeluszu z szerokim rondem i czym prędzej otrzepawszy się, jakby nic się właśnie nie stało podreptał do krasnoludów. Milczący Gromni spróbował zatrzymać natręta, lecz ten z zadziwiającą lekkością ominął wielkiego ochroniarza.
- Zgubiliście się w tym wkurzającym mrowisku herezji ? - zagadnął niziołek - To wasz szczęśliwy dzień... znaczy mój też... znaczy dla żadnego z nas to nie jest fart bo wy się zgubiliście a ja spłukany jestem, ale możemy sobie pomóc, brodaci kumple.
- Nie waż się zwać mnie... "kumplem"... - bruknął Falthar, co jednak irytujący gnom również zignorował dalej cofając się przed Gromnim.
- No tak, gdzie moje maniery! Jestem Kilian, zwany Wysokim, pewnie o mnie słyszeliście. Otóż pomiędzy misjami zabijania potworów i palenia heretyków dobrze poznałem to miasto i mógłbym was oprowadzić za niewielką...
Głuche tąpnięcie pancernej pięści, które posłało zęby w dół gardła niziołka, który z kolei sam poleciał w pobliski, pełen dzisiaj rynsztok, zabrzmiało symultanicznie z krótkim jak trzask bicza "NIE".
- Książę - Tenk dobiegł do ruszającego przed siebie Tana - A może moglibyśmy znieść go by tylko trafić na czas do...
Falthar zatrzymał się.
- Pamiętasz co było jak ostatnio niziołek prowadził nas przez las, gdy chciałem odwiedzić wuja w Karak Izor ?
https://www.youtube.com/watch?v=9DDXoA4xT10
Tenk zadrżał pod gęstą brodą na samo wspomnienie i skinął głową, dając znać że jego protest nigdy nie miał miejsca.
[Widzę, że zostałem wywołany do tablicy
W poniedziałek po poprawce coś skrobnę (jak Kilian się tu znalazł itp... )

M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
[ http://youtu.be/FmgnyU9to0I?t=7m59s ]Matis pisze:[Widzę, że zostałem wywołany do tablicyW poniedziałek po poprawce coś skrobnę (jak Kilian się tu znalazł itp... )
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Statek oddalił się od brzegu na tyle, aby woda oddzieliła go bezpiecznie od szalejących w mieście ghuli, jednak w międzyczasie pewna ilość stworów zdołała się przedostać na pokład "Dumy Driftmaarktu", lecz wnet została rozniesiona na halabardach i podziurawiona kulami muszkietów. Książę Mórz był bezpieczny, sytuacja, przynajmniej na morzu - opanowana. Teraz, jedyne co pozostało uczynić, to rozmówić się z van der Maarenem. Von Preuss udał się przeto do ulokowanej na wysokiej rufie kabiny milionera i poprosił o audiencję. Musiał odczekać kilka minut, nim jeden z wartowników wrócił, oznajmiwszy Adelharowi, że ma gościa. Jeszcze pewną chwilę trwało, nim gospodarz przygotował się na przybycie gościa i pozwolił mu wejść. Ubrany w biały mundur najemnik poprowadził Reinharda na piętro, gdzie znajdowało się znane mu już biuro. Książę, choć niewidoczny, siedział zapewne za masywnym, rzeźbionym biurkiem na równie imponującym, obitym czarną skórą fotelu, w tej chwili zwróconym do wejścia oparciem. Wybraniec znał ten styl. Tego typu meble, słynne na cały świat były istnymi dziełami sztuki, wychodzącymi spod wprawnych rąk marienburdzkich stolarzy. Boki biurka z barwionej na czerwono dębiny pokrywały zdobne w swym kształcie motywy marynistyczne z brodatym wyobrażeniem Mannaana na środku, zaś boki fotela i narożniki biurka zdobiły zwijające się spiralnie kolumienki, swym kształtem przypominające muszle morskich ślimaków. Fotel obrócił się, nie wydając nawet najcichszego skrzypnięcia, ukazując podłokietniki, zwieńczone odlanymi z mosiądzu paszczami lwów. Adelhar, jak zwykle odprężony, oparł ubrane w wysokie buty nogi na blacie, ozdobionym przez snycerza herbem milionera, inkrustowanym jaśniejszym drewnem, prawdopodobnie również dębowym.
- Witaj Reinhardzie. Co jest powodem pańskiej wizyty?
- Jak sądzisz, książę?
- Oczywiście. Atak tych... ghuli. Wiedziałem, że ten pies, Mallobaude będzie chciał mi się odgryźć, bo utarłem mu nosa. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że jest durniem do tego stopnia, by dopiąć swego nawet za cenę zdemolowania tego kurnika, dumnie zwącego się miastem. Cóż, nam, ludziom interesu coś tak pozbawionego pragmatyzmu nie przeszłoby nawet przez myśl. Chory kraj...
- Obawiam się, że to mogła nie być sprawka samego Czarnego Rycerza, wasza książęca mość. Niestety, ale tutejszy watażka wybudził coś, czego nie może kontrolować. Łudził się, że starożytny licz będzie bił przed nim czołem. - Adelhar parsknął pod nosem i pokiwał głową.
- Sugeruje pan więc, że jakiś wiór z pustyni jest odpowiedzialny za to wszystko?
- To nie jest jakiś tam, jak to książę raczył określić, "wiór", tylko sam Arkhan Czarny, najpotężniejszy ze sług samego Nagasha...
- Tak, znam historię. Ostatnio widziano go, jak jego nieumarła horda walczyła z wojami Sigmara.
- A jednak, powrócił. Wiem to z dość... powiedzmy, że wiarygodnego źródła. - van der Maaren zasępił się na chwilę, wstał od biurka i podszedł do barku, skąd wyciągnął prostokątną butelkę wypełnioną bursztynową zawartością. Odkorkował ją i nalał sobie do niskiej szklanki niewielką ilość. Podniósł naczynie do nosa, zakręcił kilka razy, delektując się aromatem whisky. Wrócił do biurka i przysiadł na jego krawędzi. W końcu wziął niewielki łyczek. Skrzywił się. - "Bogactwo smakuje jak wyciąg z kłody." - Pomyślał Reinhard widząc minę milionera.
- Wiesz co, Reinhard? Darujmy sobie tych wszystkich panów i książęce mości, po prostu przejdźmy na ty. Zanim się dorobiłem, wiesz co robiłem?
- Wiem. Zajmowałeś się handlem oraz takimi tam drobnymi szwindlami, nie licząc afery widłowej.
- Ach tak. Afera widłowa. - Zaśmiał się Adelhar. - Więc widzisz, teraz powiem ci jak to było naprawdę. Miałem w tamtym czasie już ten biznes rozkręcony, i wiesz, trzeba się było rozliczać, te sprawy... Zatrudniłem wtedy akurat takiego jednego księgowego z samej Tilei, Deliberitti się nazywał. Bardzo kreatywny facet. A że akurat nadarzył się ten przekręt z dostawą sprzętu rolniczego do Sylvanii, to aż żal było nie skorzystać. Tak naprawdę nie było nigdy żadnych wideł, chodziło o to, żeby wykazać stratę i wykręcić się od fiskusa. Ale w pewnej chwili grubo było...
- No, jak wzywali do sprawy agentów Oficjum... Ten Deliberirtti tak zamotał, że władze podejrzewały cię o paktowanie z Tzeentchem. Co w sumie jest prawdą. - Dodał z naciskiem von Preuss, aż książę zbladł. - Chodzi mi o to, że różnego rodzaju oszustwa to pożywka dla tego akurat aspektu chaosu... Ale to już taka teoria, sama sprawa też się przedawniła.
- Dobra, wracając do rzeczy. Słucha Reinhard. masz rację, tu się faktycznie dzieje coś popieprzonego. Ty byłeś, czy tam jesteś inkwizytorem, zgadza się? To chciałbym, żebyś wybadał tą sprawę, w końcu to twoja działka.
- Otóż to. Właśnie nad tym pracuję. Jak już jesteśmy w temacie. Miejska legenda głosi, że pod miastem jest jego makabryczna parodia, choć w sumie trudno stwierdzić co tak na dobrą sprawę jest tu parodią czego. W każdym razie, trupojady nie wyłażą, gdy ich nie prowokować, po prostu zżerają się nawzajem, albo kradną zwłoki jak nikt nie patrzy. Tak czy inaczej żarcia mają pod dostatkiem. Miejscowi i ghule egzystują w, nazwijmy to, symbiozie. Jedni dostarczają im pożywienia, drudzy sprzątają. Nad utrzymaniem ghuli w ryzach czuwa jakiś rycerz-kanibal, czy inny odmieniec, albo wyjątkowo inteligentny ghul, który zdaje sobie sprawę, jakie rozwiązanie się najbardziej opłaca. To potwierdza tylko założenie, że atak musiał być sprowokowany z zewnątrz. Powiedz mi, czy zdarzyło ci się wysyłać ostatnio ludzi do miejskich podziemi, w jakimkolwiek celu, choćby na zwiad?
- W tej chwili nie przypominam sobie żadnej takiej sytuacji. - Reinhard pokiwał głową.
- Rozumiem... Odezwę się, jak będzie wiadomo coś więcej w tej sprawie. Celem nadrzędnym jest pokonanie Mallobaude'a i zrobię wszystko, aby tego uzurpatora dosięgła sprawiedliwość.
- Czy imperialna jurysdykcja sięga, aż tak daleko?
- Imperialna - nie, moja - tak. Czarny Rycerz i jego dwór swoimi podłymi postępkami wspierają bogów chaosu, niekoniecznie świadomie. Wiesz czym jest tak naprawdę chaos?
- Proszę, oświeć mnie.
- To nie są żadne potwory, lęgnące się gdzieś na północy, czy hordy zakutych w stal wojowników. Owszem, to jest fizyczna manifestacja, ale my, inkwizytorzy zawsze doszukujemy się przyczyny, podłoża zjawiska. Chaos jaki widzimy to tak naprawdę odzwierciedlenie uczuć i pragnień istot rozumnych. Moim jest jego całkowite wyeliminowanie. To pragnienie było we mnie tak silne, że stałem się tym, co widzisz, Adelharze.
- Ciężko w to wszystko uwierzyć. Więc naprawdę, cały ten koszmar, to wszystko nasza wina?
- Niestety, ale to prawda. Jest takie powiedzenie: nie ma niewinności...
- ...są tylko stopnie winy. - Dokończył milioner głuchym głosem. - Teraz rozumiem znaczenie tych słów. Czy to znaczy, że jesteśmy zgubieni?
- Tak. Im bardziej się opieramy, im zacieklej walczymy, tym reakcja jest proporcjonalnie silniejsza. I obawiam się, że stanie się to już niedługo, odwlekaliśmy koniec zdawałoby się w nieskończoność, jednak teraz czuję, że ta delikatna równowaga została zachwiana.
- A ty? Czy nie jest to hipokryzja, takie słowa z ust wojownika chaosu? Jaka jest twoja rola, Reinhardzie?
- Ja zwalczam ogień ogniem. W naturze chaosu leży również autodestrukcja. Między innymi dlatego wziąłem udział w arenie.
- Dobrze. Muszę to wszytko przemyśleć, chyba, że masz jeszcze jakieś rewelacje?
- Póki co, to wszystko. Śledztwo jeszcze nawet nie rozpoczęło się na dobre. Czy mogę odejść?
- Zezwalam. - Reinhard skłonił się krótko i ruszył do drzwi. Gdy położył dłoń na klamce, van der Maaren powstrzymał go jednak.
- Zaczekaj. Teraz rozumiem, jak naprawdę ważna jest to sprawa, w środku czego się znajdujemy. - To mówiąc wyciągnął z szuflady biurka kartkę papieru, inkaust i pióro. Warto nadmienić, że nie było to zwykłe, gęsie pióro, używane przez urzędowych skrybów, a nowoczesne, wykonane z metalu i kości słoniowej pióro wieczne. Już sama skuwka musiała kosztować majątek, nie mówiąc o reszcie urządzenia, gdyż pióra sztuczne dobrej jakości potrafiły wytwarzać jedynie krasnoludy, te zaś za swoje produkty niemal zawsze żądały niebotycznych wręcz cen. Chwilę skrobania stalówki później i przystawienia książęcej pieczęci, były łowca trzymał w pancernej dłoni list. Białe oczy prześlizgnęły się po równych rzędach kaligrafowanej kursywy, po czym podniosły się na Księcia Mórz.
- Nie omieszkam skorzystać.
- Na pewno coś sobie wybierzesz. Pochodzą z różnych zakątków świata, w tym część z pewnej niezwykłej wyspy... Założę się, że niektóre mogą mieć niezwykłe właściwości. Zbieranie antyków to moje hobby, ale myślę, że ktoś taki jak ty będzie potrafił zrobić z nich użytek.
- Bynajmniej. Skąd jednak taka hojność? Czyżbyś, przestraszył się tego co ci powiedziałem, i chcesz teraz odpokutować?
- Ja? Odpokutować?! Skądże znowu. - Parsknął śmiechem milioner. - Nie, w moim interesie jest, żeby wszystko pozostało po staremu, a że wymaga to pewnych nakładów inwestycyjnych. To jest natura biznesu. - Gdy drzwi zamknęły się za Reinhardem, Adelhar wrócił nieco chwiejnym krokiem na fotel. Ghule, starożytni licze, uświadomienie, że jest sługą chaosu - za dużo tego było, nawet dla kogoś tak pozbawionego skrupułów jak on. Opadł ciężko na siedzisko i łyknął whisky, opróżniając szklankę. Skrzywił się jeszcze bardziej. A potem poszedł nalać sobie więcej.
Tymczasem kilka pokładów niżej, dowódca straży prowadził Reinharda do najpilniej strzeżonej części fluyta, chyba nawet bardziej, niż kabina samego księcia. Najwyraźniej właściciel wychodził z założenia, że jego życie nie byłoby wiele warte bez zazdrośnie pilnowanych skarbów. Minąwszy szpalery uzbrojonych po zęby wartowników, von Preuss stanął przed mocarnymi drzwiami ze stali. Oczywiście metalowe drzwi nie zdałyby się na wiele, gdyby można było ominąć je, przebijając się przez ścianę, w której się znajdowały. W tym jednak przypadku projektant przewidział ten prosty, jednak w wielu przypadkach umykający fakt i umieścił od burty do burty metalowe sztaby, krzyżujące się po skosie. Strażnik podszedł do drzwi i zaczął manipulować przy umieszczonej w futrynie puszce. Chwilę później ujął oburącz umieszczone po środku wrót pokrętło i obrócił nim w stronę przeciwną do ruchu wskazówek zegara. Gdy skończył, gestem zaprosił Reinharda do wnętrza.
- Ze względów bezpieczeństwa musimy zamknąć właz. Uprzejmość księcia to jedno, ale mamy swoje procedury. - Powiedział strażnik, wręczając von Preussowi latarnię oliwną.
- Nie ma problemu. Zastukam, gdy będę chciał wyjść, odrzekł renegat wchodząc do pomieszczenia. - Gdy tylko przestąpił wysoki próg, drzwi zamknęły się za nim z metalicznym stukiem. Zgrzytnął jeszcze mechanizm zamka i nastała cisza, rozpraszana jedynie przez chlupot wody. Poświeciwszy sobie nieco, wybraniec zdał sobie sprawę, że znajduje się w komorze balastowej. Jednak od pomieszczeń tego typu znajdowanych na innych statkach to różniło się w sposób znaczący. Po pierwsze było na tyle wysokie, że zwykły człowiek mógł poruszać się po nim w pozycji z grubsza wyprostowanej, ale najważniejsze było to, co użyto w roli obciążenia. "Duma Driftmaarktu" była bardzo dużą jednostką, wymagała zatem, by balast również miał odpowiednią masę. W tym przypadku oznaczało to kosztowności w dużych ilościach, zastępujących używane wszędzie indziej kamienie polne.
- Ja pierdolę... Ile tu tego... - Powiedział pod nosem von Preuss, na widok leżących wokół skarbów. Trzeba było przyznać, że były one ułożone w specjalnych korytkach, przytwierdzonych do wręg, aby nie walały się bezładnie. Zaciekawiony, przeszedł się wzdłuż kadłuba tam i z powrotem oglądając rozmaite przedmioty. Większość stanowiła jedynie zwykłe bibeloty, czy po prostu złoto w formie monet lub sztab, ale wśród nich znajdowało się kilka wyjątków godnych uwagi. "Książę mówił coś o swoich antykwarycznych zainteresowaniach. Te artefakty powinny były znaleźć się w archiwum Oficjum, gdzie poddano by je badaniom". - Pomyślał Reinhard podnosząc figurkę przedstawiającą jakąś maszkarę o łbie ośmiornicy i błoniastych skrzydłach. Była ona wykonana z kamienia, jednak minerał ten był dla byłego inkwizytora zagadką, tak samo jak tajemnicze napisy na jej podstawce. "Nie... Ten mi się raczej nie przyda, na pierwszy rzut oka widać, że jest nie z tej bajki, chociaż... podobnej." Odłożywszy pradawnego idola na miejsce począł buszować dalej. Brał każdy ze skarbów do ręki i przyglądał im się, usiłując rozpoznać znane mu z inkwizycyjnych zaginione artefakty. W czasach służby musiał znać ich opisy na pamięć, w razie gdyby kiedykolwiek napotkał któryś z nich. Rozkazy wydane przez najwyższe dowództwo służb specjalnych Imperium nakazywały bezwzględnie zabezpieczać różne magiczne przedmioty, aby później mogły posłużyć dobru kraju. Wreszcie, wśród stert złota i pięknych, ale zupełnie niemagicznych błyskotek von Preuss znalazł pewną niewyróżniającą się niczym, mosiężną bransoletę, a w zasadzie zgięty w koło drut i fragment raportu sporządzonego swego czasu przez Magnusa von Bitteberga, a przynajmniej jego fragmentu, ujawnionego do wiadomości wszystkich operatorów Inkwizycji w tamtym czasie. Brzmiał on następująco:
"Galreth, ps. Ostatni Szept. Elf mroczny, najprawdopodobniej skrytobójca [cenzura] - typowe lekkie uzbrojenie w formie dwóch mieczy różnych długości, opancerzenia nie stwierdzono. Do szczególnych cech wyposażenia G. należy wymienić obręcz barwy metalicznej żółtej, wykonanej z drutu grubości około pięciu milimetrów. Pasuje dokładnie do nadgarstka właściciela. Podczas jednej z rozlicznych libacji, jakie mają tu miejsce zauważyłem, jak G. tańczy tzw. węgorza, wykazując przy tym nienaturalną, nawet jak na przedstawiciela tego gatunku sprawność motoryczną. [cenzura] Mam śmiałość twierdzić, że G. znalazł się w posiadaniu artefaktu znanego jako obręcz szybkości, która w magiczny sposób amplifikuje szybkość ruchów i reakcji użytkownika. Przy najbliższej nadarzającej się okazji obręcz należy zabezpieczyć i przesłać do Czarnego Zamku w celu poddania badaniom."
"Interesujące..." Pomyślał von Preuss, podnosząc obręcz. Jej średnica faktycznie była niewielka, jednak gdy wziął ją do ręki rozpięła się, tak jakby ukryto w niej mikroskopijny zawias. "Tylko jak ja to założę, jest za ciasna dla mnie, i zbyt duża, bym mógł ją nosić jako pierścień. Może gdyby dało się ją jakoś..." - Ledwie przyłożył zakrzywiony drut do nadgarstka, ten natychmiast owinął się wokół niego tworząc idealne koło i dopasowując swój obwód kosztem grubości. Przez chwilę Reinhard czuł, jakby w głąb jego ciała wniknęły tysiące cieniutkich korzonków. Uczucie było dziwne i niespotykane, jednak on sam był zbyt podekscytowany znaleziskiem i chęcią wypróbowania go. Machnął ramieniem raz i drugi, ale nie wydawało mu się, by był szybszy. Zamiast tego poczuł, jak obręcz zaczyna emitować ciepło. Zakręcił przedramieniem jeszcze kilka razy, tak szybko jak potrafił, czując jak temperatura złotej bransolety wrasta, zaś z każdym następnym ruchem dostrzegał, że ruch jest coraz szybszy. Gdy obręcz zaczęła już go parzyć, a przynajmniej zaczęłaby, gdyby nie zmieniony układ nerwowy wybrańca, poruszał ręką już dość szybko, by zdawała się ona rozmazywać w powietrzu. "Ciekawe, czy działa również na pozostałe kończyny". Test wypadł znakomicie. Zarówno obydwa ramiona, jak i dostały zaskakującego przyspieszenia.
Gdy początkowa ekscytacja opadła, jej miejsce zajęła zwykła, zimna ocena sytuacji. Magia zawsze zostawia ślad w Osnowie, gdyż jej użycie przyciąga spojrzenie Pana Zmian, co Reinhard odczuwał, a może postrzegał jako drganie membrany uderzonego bębna. Tym razem było jednak inaczej. Żadnego śladu użycia magii. "Niezwykłe. Magiczny przedmiot, który... nie jest magiczny?" - Pomyślał renegat, świecąc sobie na obręcz. "Może moja obecność tłumi jej echo w Osnowie, albo uniemożliwia oddziaływanie... A może to jakiś mechanizm?" - Odrzucił jednak ostatni pomysł jako absurdalny. Nawet krasnoludy nie potrafiłby stworzyć urządzenia potrafiącego zmieniać swoje gabaryty oraz w tak znaczący sposób oddziaływać na użytkownika. Słyszał co prawda niesamowite opowieści o rzekomych Pradawnych, czczonych przez jaszczuroludzi, którzy podobno mieli dostęp do niesłychanej technologii, pozwalającej nawet na takie cuda jak żeglowanie pośród gwiazd, ale zawsze uważał te podania za mało wiarygodne. Łatwiej było mu przyjąć do wiadomości fakt istnienia bogów chaosu, gdyż miał z nimi do czynienia w zasadzie na co dzień, niż jakieś historie o jaszczurach z kosmosu, których prawdziwości nie sposób było udowodnić. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że istniała techniczna możliwość połączenia organicznego ciała z maszyną, czego inkwizytorzy Magnus von Bittenberg, a lata przedtem, Volker von Eisenwald byli chodzącymi przykładami, jednak w obydwu przypadkach rozwiązania te były bardzo toporne i wymagały zastosowania czasochłonnych i mocno inwazyjnych zabiegów. Obręcz zaś zdawała się połączyć z nim samodzielnie, bez większej ingerencji, wykluczając samo jej przymierzenie.
Wciąż nie mogąc nadziwić się niezwykłości swojego znaleziska, wybraniec wrócił pod stalowe drzwi i zastukał w nie kilka razy pancerną rękawicą. Przez chwilę nic się nie działo i prze krótką chwilę zaczął zastanawiać się, czy przypadkiem nie został tutaj uwięziony, aby później posłużyć jako maskotka Księcia Mórz, którą można by poszczuć nieproszonych gości. W końcu posiadanie wybrańca chaosu, jako ulubionego zwierzątka po namyśle było nawet kuszącą perspektywą: nie musi jeść, spać, nigdy się nie męczy - same korzyści. Nim wreszcie strażnik odblokował zamek i zaczął kręcić mechanizmem odpowiadającym za wysuwanie rzędów bolców wnikajacych w otwory w futrynie, zdążył wyobrazić samego siebie w klatce, z łańcuchem na szyi, jak rzuca się na wrzuconego do niej rycerza, czemu bacznie przyglądał się z góry nieprzyzwoicie utuczony Adelhar, leżący na sofie z przykutą do niej jakąś roznegliżowaną dziewką, którą ów rycerz przyszedł wyswobodzić. Pokręcił energicznie głową, by pozbyć się tych głupot.
Gdy wyszedł na pokład, okazało się, że już zapadł zmierzch, a statek wrócił do portu. Oprócz tego, że miasto wyglądało jak pobojowisko, którym po prawdzie było, sytuacja z inwazją ghuli zdawała się być już opanowana. Jeszcze gdzieniegdzie posępni rycerze w czarno-żółtych tabardach ćwiartowali niedobitki ghuli, a pewnie nie oszczędzali również plebsu, korzystając z okazji do bezkarnego rozlewu krwi. Natomiast pospólstwo ochoczo wyżywało się na schwytanych ożywieńcach, paląc ich żywcem, tłukąc pałkami i masakrując na każdy możliwy sposób, w okrucieństwie nie ustępując herbowym. Widać było, że zarówno szlachta, jak i niżej urodzeni mieli ogromną uciechę z dręczenia ghuli. Rzecz jasna Reinhard żałował ich mniej niż pies z kulawą nogą, bardziej martwiło go to, że miasto było całe czerwone. Bynajmniej nie chodziło tu o krew, której kałuże zdążyły już wsiąknąć w błoto ulic. Niemal widział, jak agresja i okrucieństwo, dotychczas kipiące w każdym jednym chyba mieszkańcu tego miasta znalazło ujście przykuwając uwagę Khorna, tak jak każdy akt przemocy. Tu zaś akty przemocy były masowe i intensywne. "Musiłabym wyrżnąć całe miasto..." - Pomyślał Reinhard, oglądając odbywającą się wokół masakrę. Nie minęło wiele czasu, a rozochocony, pijany krwią i alkoholem tłum zwrócił się przeciwko samemu sobie - wszak chaos dąży również do unicestwienia samego siebie. Rozpoczęły się lincze podejrzanych o ściągnięcie ghuli, oraz brutalne pacyfikacje motłochu przez rycerstwo. Gdyby nie jego misja, wybraniec Malala już dawno ruszyłby stłumić zamieszki, niosąc szybką sprawiedliwość zarówno jednym jak i drugim, teraz jednak zdecydował, aby ta przemoc wypaliła się sama.
Po powrocie do Coq Rouge stwierdził, że karczma ocalała, wraz właścicielem i gnieżdżącymi się tam prostytutkami, oraz oczywiście gośćmi, którzy akurat mieli okazję znaleźć się w środku. W ogóle, całe Upadłe Niebo pozostało w zasadzie nienaruszone, z wyjątkiem straganów i innych instalacji pozbawionych solidnych drzwi i krat w oknach, lub przynajmniej okiennic. Jedyne ślady walki stanowiły walające się tu i ówdzie ciała oraz ślady krwi na bruku i ścianach. Na obu końcach mostu wciąż pozostawały również prowizoryczne barykady, naprędce ustawione z wozów i straganów rezydujących na moście przekupniów.
- Myśleliśmy, że zginął pan... - Powiedział od wejścia karczmarz, powiewając swoimi egzotycznymi, wiszącymi po bokach ust wąsach.
- Najwyraźniej nie. - Odparł Reinhard i już miał iść na górę, gdy drogę zatrzymała go Yvonne.
- Coś pilnego?
- Tak... Twoja walka. Jest teraz, w najbliższej kolejności.
- O, ciekawa. Wiesz może też kim ma być mój przeciwnik?
- Tak. To człowiek z Imperium. Ten co ma tą... Rękę.
- Lowenhertz... Lepiej być nie mogło. - Mruknął pod nosem z zadowoleniem, że nareszcie trafił mu się przeciwnik tak bardzo dotknięty skazą chaosu.
- Słucham?
- Nic takiego. Idę na górę poczynić przygotowania.
Dowiedziawszy się, że jego walka ma być następna, a w dodatku przeciwnikiem ma być mutant, Reinhard ochoczo zabrał się do uzupełniania zapasów amunicji. Gdy skończył przygotowywanie bomb zapalających i sprawdzenie naostrzenia broni, zabrał się za ćwiczenie korzystania ze swej nowo zdobytej obręczy szybkości. Nie trzeba było mu dużo czasu, aby przyzwyczaić się do znacząco zwiększonej szybkości ruchu, jaką gwarantował rozgrzany talizman. W dodatku Reinhard odniósł wrażenie, że obręcz w jakiś sposób uczy się jego stylu walki i sposobu poruszania, zwiększając jego wydajność bojową, tak jakby dostrajała się do nowego właściciela. Nim nastał świt, von Preuss poruszał się z oszałamiającą prędkością, o jaką już wcześniej trudno było posądzać kogoś w tak masywnej zbroi. Po kilku godzinach ćwiczeń i testów, z zadowoleniem stwierdził, że zadaje ciosy, paruje i wykonuje uniki z równą precyzją i zręcznością co wcześniej, jednak każdy ruch wykonuje wielokrotnie szybciej. Być może ów artefakt, z racji tego, że dostosowuje się do użytkownika, może wciąż pamięta swoich poprzednich właścicieli? Jeżeli tak, byłoby wspaniale wydrzeć mu na przykład sekrety szermiercze elfich asasynów, pozostawało jedynie pytanie, jak to zrobić? Reinhard czuł, że mimo tego co podpowiada mu rozum, przedmiot ten nie jest zaczarowany, zamiast tego jest wyszukanym urządzeniem, tak pradawnym, że jego pochodzenie niknie w pomroce dziejów. Z drugiej strony - technologia na pewnym poziomie staje się nie do odróżnienia od magii. Tak czy inaczej, von Preuss był przekonany, że przyspieszenie to tylko część potencjału, jaki kryje się w tej niepozornej obręczy. A już niebawem będzie miał okazję przetestować ją w prawdziwym pojedynku.
[Biorę sobie obręcz szybkości. Dawaj walkę Grimgor.
]
- Witaj Reinhardzie. Co jest powodem pańskiej wizyty?
- Jak sądzisz, książę?
- Oczywiście. Atak tych... ghuli. Wiedziałem, że ten pies, Mallobaude będzie chciał mi się odgryźć, bo utarłem mu nosa. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że jest durniem do tego stopnia, by dopiąć swego nawet za cenę zdemolowania tego kurnika, dumnie zwącego się miastem. Cóż, nam, ludziom interesu coś tak pozbawionego pragmatyzmu nie przeszłoby nawet przez myśl. Chory kraj...
- Obawiam się, że to mogła nie być sprawka samego Czarnego Rycerza, wasza książęca mość. Niestety, ale tutejszy watażka wybudził coś, czego nie może kontrolować. Łudził się, że starożytny licz będzie bił przed nim czołem. - Adelhar parsknął pod nosem i pokiwał głową.
- Sugeruje pan więc, że jakiś wiór z pustyni jest odpowiedzialny za to wszystko?
- To nie jest jakiś tam, jak to książę raczył określić, "wiór", tylko sam Arkhan Czarny, najpotężniejszy ze sług samego Nagasha...
- Tak, znam historię. Ostatnio widziano go, jak jego nieumarła horda walczyła z wojami Sigmara.
- A jednak, powrócił. Wiem to z dość... powiedzmy, że wiarygodnego źródła. - van der Maaren zasępił się na chwilę, wstał od biurka i podszedł do barku, skąd wyciągnął prostokątną butelkę wypełnioną bursztynową zawartością. Odkorkował ją i nalał sobie do niskiej szklanki niewielką ilość. Podniósł naczynie do nosa, zakręcił kilka razy, delektując się aromatem whisky. Wrócił do biurka i przysiadł na jego krawędzi. W końcu wziął niewielki łyczek. Skrzywił się. - "Bogactwo smakuje jak wyciąg z kłody." - Pomyślał Reinhard widząc minę milionera.
- Wiesz co, Reinhard? Darujmy sobie tych wszystkich panów i książęce mości, po prostu przejdźmy na ty. Zanim się dorobiłem, wiesz co robiłem?
- Wiem. Zajmowałeś się handlem oraz takimi tam drobnymi szwindlami, nie licząc afery widłowej.
- Ach tak. Afera widłowa. - Zaśmiał się Adelhar. - Więc widzisz, teraz powiem ci jak to było naprawdę. Miałem w tamtym czasie już ten biznes rozkręcony, i wiesz, trzeba się było rozliczać, te sprawy... Zatrudniłem wtedy akurat takiego jednego księgowego z samej Tilei, Deliberitti się nazywał. Bardzo kreatywny facet. A że akurat nadarzył się ten przekręt z dostawą sprzętu rolniczego do Sylvanii, to aż żal było nie skorzystać. Tak naprawdę nie było nigdy żadnych wideł, chodziło o to, żeby wykazać stratę i wykręcić się od fiskusa. Ale w pewnej chwili grubo było...
- No, jak wzywali do sprawy agentów Oficjum... Ten Deliberirtti tak zamotał, że władze podejrzewały cię o paktowanie z Tzeentchem. Co w sumie jest prawdą. - Dodał z naciskiem von Preuss, aż książę zbladł. - Chodzi mi o to, że różnego rodzaju oszustwa to pożywka dla tego akurat aspektu chaosu... Ale to już taka teoria, sama sprawa też się przedawniła.
- Dobra, wracając do rzeczy. Słucha Reinhard. masz rację, tu się faktycznie dzieje coś popieprzonego. Ty byłeś, czy tam jesteś inkwizytorem, zgadza się? To chciałbym, żebyś wybadał tą sprawę, w końcu to twoja działka.
- Otóż to. Właśnie nad tym pracuję. Jak już jesteśmy w temacie. Miejska legenda głosi, że pod miastem jest jego makabryczna parodia, choć w sumie trudno stwierdzić co tak na dobrą sprawę jest tu parodią czego. W każdym razie, trupojady nie wyłażą, gdy ich nie prowokować, po prostu zżerają się nawzajem, albo kradną zwłoki jak nikt nie patrzy. Tak czy inaczej żarcia mają pod dostatkiem. Miejscowi i ghule egzystują w, nazwijmy to, symbiozie. Jedni dostarczają im pożywienia, drudzy sprzątają. Nad utrzymaniem ghuli w ryzach czuwa jakiś rycerz-kanibal, czy inny odmieniec, albo wyjątkowo inteligentny ghul, który zdaje sobie sprawę, jakie rozwiązanie się najbardziej opłaca. To potwierdza tylko założenie, że atak musiał być sprowokowany z zewnątrz. Powiedz mi, czy zdarzyło ci się wysyłać ostatnio ludzi do miejskich podziemi, w jakimkolwiek celu, choćby na zwiad?
- W tej chwili nie przypominam sobie żadnej takiej sytuacji. - Reinhard pokiwał głową.
- Rozumiem... Odezwę się, jak będzie wiadomo coś więcej w tej sprawie. Celem nadrzędnym jest pokonanie Mallobaude'a i zrobię wszystko, aby tego uzurpatora dosięgła sprawiedliwość.
- Czy imperialna jurysdykcja sięga, aż tak daleko?
- Imperialna - nie, moja - tak. Czarny Rycerz i jego dwór swoimi podłymi postępkami wspierają bogów chaosu, niekoniecznie świadomie. Wiesz czym jest tak naprawdę chaos?
- Proszę, oświeć mnie.
- To nie są żadne potwory, lęgnące się gdzieś na północy, czy hordy zakutych w stal wojowników. Owszem, to jest fizyczna manifestacja, ale my, inkwizytorzy zawsze doszukujemy się przyczyny, podłoża zjawiska. Chaos jaki widzimy to tak naprawdę odzwierciedlenie uczuć i pragnień istot rozumnych. Moim jest jego całkowite wyeliminowanie. To pragnienie było we mnie tak silne, że stałem się tym, co widzisz, Adelharze.
- Ciężko w to wszystko uwierzyć. Więc naprawdę, cały ten koszmar, to wszystko nasza wina?
- Niestety, ale to prawda. Jest takie powiedzenie: nie ma niewinności...
- ...są tylko stopnie winy. - Dokończył milioner głuchym głosem. - Teraz rozumiem znaczenie tych słów. Czy to znaczy, że jesteśmy zgubieni?
- Tak. Im bardziej się opieramy, im zacieklej walczymy, tym reakcja jest proporcjonalnie silniejsza. I obawiam się, że stanie się to już niedługo, odwlekaliśmy koniec zdawałoby się w nieskończoność, jednak teraz czuję, że ta delikatna równowaga została zachwiana.
- A ty? Czy nie jest to hipokryzja, takie słowa z ust wojownika chaosu? Jaka jest twoja rola, Reinhardzie?
- Ja zwalczam ogień ogniem. W naturze chaosu leży również autodestrukcja. Między innymi dlatego wziąłem udział w arenie.
- Dobrze. Muszę to wszytko przemyśleć, chyba, że masz jeszcze jakieś rewelacje?
- Póki co, to wszystko. Śledztwo jeszcze nawet nie rozpoczęło się na dobre. Czy mogę odejść?
- Zezwalam. - Reinhard skłonił się krótko i ruszył do drzwi. Gdy położył dłoń na klamce, van der Maaren powstrzymał go jednak.
- Zaczekaj. Teraz rozumiem, jak naprawdę ważna jest to sprawa, w środku czego się znajdujemy. - To mówiąc wyciągnął z szuflady biurka kartkę papieru, inkaust i pióro. Warto nadmienić, że nie było to zwykłe, gęsie pióro, używane przez urzędowych skrybów, a nowoczesne, wykonane z metalu i kości słoniowej pióro wieczne. Już sama skuwka musiała kosztować majątek, nie mówiąc o reszcie urządzenia, gdyż pióra sztuczne dobrej jakości potrafiły wytwarzać jedynie krasnoludy, te zaś za swoje produkty niemal zawsze żądały niebotycznych wręcz cen. Chwilę skrobania stalówki później i przystawienia książęcej pieczęci, były łowca trzymał w pancernej dłoni list. Białe oczy prześlizgnęły się po równych rzędach kaligrafowanej kursywy, po czym podniosły się na Księcia Mórz.
- Nie omieszkam skorzystać.
- Na pewno coś sobie wybierzesz. Pochodzą z różnych zakątków świata, w tym część z pewnej niezwykłej wyspy... Założę się, że niektóre mogą mieć niezwykłe właściwości. Zbieranie antyków to moje hobby, ale myślę, że ktoś taki jak ty będzie potrafił zrobić z nich użytek.
- Bynajmniej. Skąd jednak taka hojność? Czyżbyś, przestraszył się tego co ci powiedziałem, i chcesz teraz odpokutować?
- Ja? Odpokutować?! Skądże znowu. - Parsknął śmiechem milioner. - Nie, w moim interesie jest, żeby wszystko pozostało po staremu, a że wymaga to pewnych nakładów inwestycyjnych. To jest natura biznesu. - Gdy drzwi zamknęły się za Reinhardem, Adelhar wrócił nieco chwiejnym krokiem na fotel. Ghule, starożytni licze, uświadomienie, że jest sługą chaosu - za dużo tego było, nawet dla kogoś tak pozbawionego skrupułów jak on. Opadł ciężko na siedzisko i łyknął whisky, opróżniając szklankę. Skrzywił się jeszcze bardziej. A potem poszedł nalać sobie więcej.
Tymczasem kilka pokładów niżej, dowódca straży prowadził Reinharda do najpilniej strzeżonej części fluyta, chyba nawet bardziej, niż kabina samego księcia. Najwyraźniej właściciel wychodził z założenia, że jego życie nie byłoby wiele warte bez zazdrośnie pilnowanych skarbów. Minąwszy szpalery uzbrojonych po zęby wartowników, von Preuss stanął przed mocarnymi drzwiami ze stali. Oczywiście metalowe drzwi nie zdałyby się na wiele, gdyby można było ominąć je, przebijając się przez ścianę, w której się znajdowały. W tym jednak przypadku projektant przewidział ten prosty, jednak w wielu przypadkach umykający fakt i umieścił od burty do burty metalowe sztaby, krzyżujące się po skosie. Strażnik podszedł do drzwi i zaczął manipulować przy umieszczonej w futrynie puszce. Chwilę później ujął oburącz umieszczone po środku wrót pokrętło i obrócił nim w stronę przeciwną do ruchu wskazówek zegara. Gdy skończył, gestem zaprosił Reinharda do wnętrza.
- Ze względów bezpieczeństwa musimy zamknąć właz. Uprzejmość księcia to jedno, ale mamy swoje procedury. - Powiedział strażnik, wręczając von Preussowi latarnię oliwną.
- Nie ma problemu. Zastukam, gdy będę chciał wyjść, odrzekł renegat wchodząc do pomieszczenia. - Gdy tylko przestąpił wysoki próg, drzwi zamknęły się za nim z metalicznym stukiem. Zgrzytnął jeszcze mechanizm zamka i nastała cisza, rozpraszana jedynie przez chlupot wody. Poświeciwszy sobie nieco, wybraniec zdał sobie sprawę, że znajduje się w komorze balastowej. Jednak od pomieszczeń tego typu znajdowanych na innych statkach to różniło się w sposób znaczący. Po pierwsze było na tyle wysokie, że zwykły człowiek mógł poruszać się po nim w pozycji z grubsza wyprostowanej, ale najważniejsze było to, co użyto w roli obciążenia. "Duma Driftmaarktu" była bardzo dużą jednostką, wymagała zatem, by balast również miał odpowiednią masę. W tym przypadku oznaczało to kosztowności w dużych ilościach, zastępujących używane wszędzie indziej kamienie polne.
- Ja pierdolę... Ile tu tego... - Powiedział pod nosem von Preuss, na widok leżących wokół skarbów. Trzeba było przyznać, że były one ułożone w specjalnych korytkach, przytwierdzonych do wręg, aby nie walały się bezładnie. Zaciekawiony, przeszedł się wzdłuż kadłuba tam i z powrotem oglądając rozmaite przedmioty. Większość stanowiła jedynie zwykłe bibeloty, czy po prostu złoto w formie monet lub sztab, ale wśród nich znajdowało się kilka wyjątków godnych uwagi. "Książę mówił coś o swoich antykwarycznych zainteresowaniach. Te artefakty powinny były znaleźć się w archiwum Oficjum, gdzie poddano by je badaniom". - Pomyślał Reinhard podnosząc figurkę przedstawiającą jakąś maszkarę o łbie ośmiornicy i błoniastych skrzydłach. Była ona wykonana z kamienia, jednak minerał ten był dla byłego inkwizytora zagadką, tak samo jak tajemnicze napisy na jej podstawce. "Nie... Ten mi się raczej nie przyda, na pierwszy rzut oka widać, że jest nie z tej bajki, chociaż... podobnej." Odłożywszy pradawnego idola na miejsce począł buszować dalej. Brał każdy ze skarbów do ręki i przyglądał im się, usiłując rozpoznać znane mu z inkwizycyjnych zaginione artefakty. W czasach służby musiał znać ich opisy na pamięć, w razie gdyby kiedykolwiek napotkał któryś z nich. Rozkazy wydane przez najwyższe dowództwo służb specjalnych Imperium nakazywały bezwzględnie zabezpieczać różne magiczne przedmioty, aby później mogły posłużyć dobru kraju. Wreszcie, wśród stert złota i pięknych, ale zupełnie niemagicznych błyskotek von Preuss znalazł pewną niewyróżniającą się niczym, mosiężną bransoletę, a w zasadzie zgięty w koło drut i fragment raportu sporządzonego swego czasu przez Magnusa von Bitteberga, a przynajmniej jego fragmentu, ujawnionego do wiadomości wszystkich operatorów Inkwizycji w tamtym czasie. Brzmiał on następująco:
"Galreth, ps. Ostatni Szept. Elf mroczny, najprawdopodobniej skrytobójca [cenzura] - typowe lekkie uzbrojenie w formie dwóch mieczy różnych długości, opancerzenia nie stwierdzono. Do szczególnych cech wyposażenia G. należy wymienić obręcz barwy metalicznej żółtej, wykonanej z drutu grubości około pięciu milimetrów. Pasuje dokładnie do nadgarstka właściciela. Podczas jednej z rozlicznych libacji, jakie mają tu miejsce zauważyłem, jak G. tańczy tzw. węgorza, wykazując przy tym nienaturalną, nawet jak na przedstawiciela tego gatunku sprawność motoryczną. [cenzura] Mam śmiałość twierdzić, że G. znalazł się w posiadaniu artefaktu znanego jako obręcz szybkości, która w magiczny sposób amplifikuje szybkość ruchów i reakcji użytkownika. Przy najbliższej nadarzającej się okazji obręcz należy zabezpieczyć i przesłać do Czarnego Zamku w celu poddania badaniom."
"Interesujące..." Pomyślał von Preuss, podnosząc obręcz. Jej średnica faktycznie była niewielka, jednak gdy wziął ją do ręki rozpięła się, tak jakby ukryto w niej mikroskopijny zawias. "Tylko jak ja to założę, jest za ciasna dla mnie, i zbyt duża, bym mógł ją nosić jako pierścień. Może gdyby dało się ją jakoś..." - Ledwie przyłożył zakrzywiony drut do nadgarstka, ten natychmiast owinął się wokół niego tworząc idealne koło i dopasowując swój obwód kosztem grubości. Przez chwilę Reinhard czuł, jakby w głąb jego ciała wniknęły tysiące cieniutkich korzonków. Uczucie było dziwne i niespotykane, jednak on sam był zbyt podekscytowany znaleziskiem i chęcią wypróbowania go. Machnął ramieniem raz i drugi, ale nie wydawało mu się, by był szybszy. Zamiast tego poczuł, jak obręcz zaczyna emitować ciepło. Zakręcił przedramieniem jeszcze kilka razy, tak szybko jak potrafił, czując jak temperatura złotej bransolety wrasta, zaś z każdym następnym ruchem dostrzegał, że ruch jest coraz szybszy. Gdy obręcz zaczęła już go parzyć, a przynajmniej zaczęłaby, gdyby nie zmieniony układ nerwowy wybrańca, poruszał ręką już dość szybko, by zdawała się ona rozmazywać w powietrzu. "Ciekawe, czy działa również na pozostałe kończyny". Test wypadł znakomicie. Zarówno obydwa ramiona, jak i dostały zaskakującego przyspieszenia.
Gdy początkowa ekscytacja opadła, jej miejsce zajęła zwykła, zimna ocena sytuacji. Magia zawsze zostawia ślad w Osnowie, gdyż jej użycie przyciąga spojrzenie Pana Zmian, co Reinhard odczuwał, a może postrzegał jako drganie membrany uderzonego bębna. Tym razem było jednak inaczej. Żadnego śladu użycia magii. "Niezwykłe. Magiczny przedmiot, który... nie jest magiczny?" - Pomyślał renegat, świecąc sobie na obręcz. "Może moja obecność tłumi jej echo w Osnowie, albo uniemożliwia oddziaływanie... A może to jakiś mechanizm?" - Odrzucił jednak ostatni pomysł jako absurdalny. Nawet krasnoludy nie potrafiłby stworzyć urządzenia potrafiącego zmieniać swoje gabaryty oraz w tak znaczący sposób oddziaływać na użytkownika. Słyszał co prawda niesamowite opowieści o rzekomych Pradawnych, czczonych przez jaszczuroludzi, którzy podobno mieli dostęp do niesłychanej technologii, pozwalającej nawet na takie cuda jak żeglowanie pośród gwiazd, ale zawsze uważał te podania za mało wiarygodne. Łatwiej było mu przyjąć do wiadomości fakt istnienia bogów chaosu, gdyż miał z nimi do czynienia w zasadzie na co dzień, niż jakieś historie o jaszczurach z kosmosu, których prawdziwości nie sposób było udowodnić. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że istniała techniczna możliwość połączenia organicznego ciała z maszyną, czego inkwizytorzy Magnus von Bittenberg, a lata przedtem, Volker von Eisenwald byli chodzącymi przykładami, jednak w obydwu przypadkach rozwiązania te były bardzo toporne i wymagały zastosowania czasochłonnych i mocno inwazyjnych zabiegów. Obręcz zaś zdawała się połączyć z nim samodzielnie, bez większej ingerencji, wykluczając samo jej przymierzenie.
Wciąż nie mogąc nadziwić się niezwykłości swojego znaleziska, wybraniec wrócił pod stalowe drzwi i zastukał w nie kilka razy pancerną rękawicą. Przez chwilę nic się nie działo i prze krótką chwilę zaczął zastanawiać się, czy przypadkiem nie został tutaj uwięziony, aby później posłużyć jako maskotka Księcia Mórz, którą można by poszczuć nieproszonych gości. W końcu posiadanie wybrańca chaosu, jako ulubionego zwierzątka po namyśle było nawet kuszącą perspektywą: nie musi jeść, spać, nigdy się nie męczy - same korzyści. Nim wreszcie strażnik odblokował zamek i zaczął kręcić mechanizmem odpowiadającym za wysuwanie rzędów bolców wnikajacych w otwory w futrynie, zdążył wyobrazić samego siebie w klatce, z łańcuchem na szyi, jak rzuca się na wrzuconego do niej rycerza, czemu bacznie przyglądał się z góry nieprzyzwoicie utuczony Adelhar, leżący na sofie z przykutą do niej jakąś roznegliżowaną dziewką, którą ów rycerz przyszedł wyswobodzić. Pokręcił energicznie głową, by pozbyć się tych głupot.
Gdy wyszedł na pokład, okazało się, że już zapadł zmierzch, a statek wrócił do portu. Oprócz tego, że miasto wyglądało jak pobojowisko, którym po prawdzie było, sytuacja z inwazją ghuli zdawała się być już opanowana. Jeszcze gdzieniegdzie posępni rycerze w czarno-żółtych tabardach ćwiartowali niedobitki ghuli, a pewnie nie oszczędzali również plebsu, korzystając z okazji do bezkarnego rozlewu krwi. Natomiast pospólstwo ochoczo wyżywało się na schwytanych ożywieńcach, paląc ich żywcem, tłukąc pałkami i masakrując na każdy możliwy sposób, w okrucieństwie nie ustępując herbowym. Widać było, że zarówno szlachta, jak i niżej urodzeni mieli ogromną uciechę z dręczenia ghuli. Rzecz jasna Reinhard żałował ich mniej niż pies z kulawą nogą, bardziej martwiło go to, że miasto było całe czerwone. Bynajmniej nie chodziło tu o krew, której kałuże zdążyły już wsiąknąć w błoto ulic. Niemal widział, jak agresja i okrucieństwo, dotychczas kipiące w każdym jednym chyba mieszkańcu tego miasta znalazło ujście przykuwając uwagę Khorna, tak jak każdy akt przemocy. Tu zaś akty przemocy były masowe i intensywne. "Musiłabym wyrżnąć całe miasto..." - Pomyślał Reinhard, oglądając odbywającą się wokół masakrę. Nie minęło wiele czasu, a rozochocony, pijany krwią i alkoholem tłum zwrócił się przeciwko samemu sobie - wszak chaos dąży również do unicestwienia samego siebie. Rozpoczęły się lincze podejrzanych o ściągnięcie ghuli, oraz brutalne pacyfikacje motłochu przez rycerstwo. Gdyby nie jego misja, wybraniec Malala już dawno ruszyłby stłumić zamieszki, niosąc szybką sprawiedliwość zarówno jednym jak i drugim, teraz jednak zdecydował, aby ta przemoc wypaliła się sama.
Po powrocie do Coq Rouge stwierdził, że karczma ocalała, wraz właścicielem i gnieżdżącymi się tam prostytutkami, oraz oczywiście gośćmi, którzy akurat mieli okazję znaleźć się w środku. W ogóle, całe Upadłe Niebo pozostało w zasadzie nienaruszone, z wyjątkiem straganów i innych instalacji pozbawionych solidnych drzwi i krat w oknach, lub przynajmniej okiennic. Jedyne ślady walki stanowiły walające się tu i ówdzie ciała oraz ślady krwi na bruku i ścianach. Na obu końcach mostu wciąż pozostawały również prowizoryczne barykady, naprędce ustawione z wozów i straganów rezydujących na moście przekupniów.
- Myśleliśmy, że zginął pan... - Powiedział od wejścia karczmarz, powiewając swoimi egzotycznymi, wiszącymi po bokach ust wąsach.
- Najwyraźniej nie. - Odparł Reinhard i już miał iść na górę, gdy drogę zatrzymała go Yvonne.
- Coś pilnego?
- Tak... Twoja walka. Jest teraz, w najbliższej kolejności.
- O, ciekawa. Wiesz może też kim ma być mój przeciwnik?
- Tak. To człowiek z Imperium. Ten co ma tą... Rękę.
- Lowenhertz... Lepiej być nie mogło. - Mruknął pod nosem z zadowoleniem, że nareszcie trafił mu się przeciwnik tak bardzo dotknięty skazą chaosu.
- Słucham?
- Nic takiego. Idę na górę poczynić przygotowania.
Dowiedziawszy się, że jego walka ma być następna, a w dodatku przeciwnikiem ma być mutant, Reinhard ochoczo zabrał się do uzupełniania zapasów amunicji. Gdy skończył przygotowywanie bomb zapalających i sprawdzenie naostrzenia broni, zabrał się za ćwiczenie korzystania ze swej nowo zdobytej obręczy szybkości. Nie trzeba było mu dużo czasu, aby przyzwyczaić się do znacząco zwiększonej szybkości ruchu, jaką gwarantował rozgrzany talizman. W dodatku Reinhard odniósł wrażenie, że obręcz w jakiś sposób uczy się jego stylu walki i sposobu poruszania, zwiększając jego wydajność bojową, tak jakby dostrajała się do nowego właściciela. Nim nastał świt, von Preuss poruszał się z oszałamiającą prędkością, o jaką już wcześniej trudno było posądzać kogoś w tak masywnej zbroi. Po kilku godzinach ćwiczeń i testów, z zadowoleniem stwierdził, że zadaje ciosy, paruje i wykonuje uniki z równą precyzją i zręcznością co wcześniej, jednak każdy ruch wykonuje wielokrotnie szybciej. Być może ów artefakt, z racji tego, że dostosowuje się do użytkownika, może wciąż pamięta swoich poprzednich właścicieli? Jeżeli tak, byłoby wspaniale wydrzeć mu na przykład sekrety szermiercze elfich asasynów, pozostawało jedynie pytanie, jak to zrobić? Reinhard czuł, że mimo tego co podpowiada mu rozum, przedmiot ten nie jest zaczarowany, zamiast tego jest wyszukanym urządzeniem, tak pradawnym, że jego pochodzenie niknie w pomroce dziejów. Z drugiej strony - technologia na pewnym poziomie staje się nie do odróżnienia od magii. Tak czy inaczej, von Preuss był przekonany, że przyspieszenie to tylko część potencjału, jaki kryje się w tej niepozornej obręczy. A już niebawem będzie miał okazję przetestować ją w prawdziwym pojedynku.
[Biorę sobie obręcz szybkości. Dawaj walkę Grimgor.

[@ Klafuti ,znalazłem soundtrack dla broni Reinharda 
Miłego słuchania
https://www.youtube.com/watch?v=ufTndujS5Bs ]

Miłego słuchania
https://www.youtube.com/watch?v=ufTndujS5Bs ]
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Walka pierwsza: Reinhard von Preuss vs Eliot Lionheart
(soundtrack: https://www.youtube.com/watch?v=Lr0w0tYL-Jw )
Ćwierćfinały, rozpoczęte zaraz po przetoczeniu się fali śmierci przez mroczne miasto zepsucia odbywały się wyjątkowo hucznie, gdyż zapełniona po brzegi arena wrzaskiem domagała się krwi i trupów. Nie przeszkadzało im w żadnej mierze to, iż na trybunach wciąż widniały świeże ślady posoki, a trupy jeszcze dopalały się na stosach za miastem. Arena zawsze była gotowa pochłonąć więcej posoki, więcej dusz... więcej przemocy.
Tej mieli dziś dostarczyć widzom aż nadto dwaj byli, lecz wciąż zabójczo skuteczni agenci Świętego Oficjum.
Huk mocno podkutych piekielną stalą butów, zwrócił wszystkie oczy ku Reinhardowi von Preussowi, kroczącemu z chrzęstem pancerza i złowrogim pobrzękiwaniem łańcucha, łączącego długi, śmiercionośny harpun z nadgarstkiem właściciela. Wybraniec Malala, którego twarz skrywała żelazna maska i stary, pancerny kapelusz uniósł jedynie ku niebu błyszczące matowo ostrze Gotterdammerunga, bastarda który zdążył zapracować już na swą złą sławę, przecinając niezliczone linie egzystencji. Tłum, zarówno prosty plebs, jak i pyszniący się herbami rycerze zawyli na ten widok. Reinhard opuścił miecz, przekrwionymi oczym zabójcy spoglądając z wizur maski ku zbliżającemu się oponentowi.
Kapitan Eliot Lionheart, dowódca Wyklętej Kompanii zbliżał się powoli z opuszczonym wzrokiem, spoczywające na jego ramieniu czarne jak noc ostrze Czarnego Pióra, zdawało się na krawędzi aż błyszczeć od ostrości i chęci cięcia kończyn. Tymczasem lewa ręka kapitana wykręcała się pod niemożliwymi naturalnie kątami, światło przemiany pełgało po łuskach pancerza weterana, iluminując je na podobieństwo klejnotów. Spieniona energia Osnowy płynęła żyłami wskroś ciała Lionhearta, wypełniając je demonicznym wigorem i stapiając dotknięte przed laty mutacjami ramię w nowy kształt. Wcześniejsze płomienie, pełgające między ściśniętymi ciasno palcami, które wypaliły krtań poprzedniego krasnoludzkiego przeciwnika kapitana zniknęły, teraz Eliot z krzykiem bolesnej ulgi uniósł w górę piątkę wielkich i ostrych pazurów, zakrzywiających palce dłoni. Teraz nie było mowy o ukrywaniu znamienia pod bandażami, jednak nie o ukrywanie się teraz szło. Inkwizytor przeciął powietrze dymiącymi, świeżymi szponami, rzucając wyzwanie stojącemu naprzeciw niego kolosowi.
Grzmot trąby, odzywającej się spod loży honorowej rozpoczął pojedynek, lecz walczący nie rzucili się na siebie od razu. Zamiast tego wpatrywali się w siebie przez pewien czas, w końcu czarny sztych eliotowego bękarta zatoczył łuk w pustce delikatnie wibrując.
- Życzę ci powodzenia, majorze von Preuss. - rzucił Eliot. Reinhard zaśmiał się króko i nieprzyjemnie.
- Niestety nie mogę odwzajemnić ci życzeń... muszę dziś dokończyć to, co zacząłem niemal rok temu. - łańcuch zabrzęczał do wtóru unoszonego harpuna - Uciszenie źródła nadmiernej, barbarzyńskiej przemocy, wzmacniającej tylko Khorna.
- Nie rozumiem... - powiedział Lionheart, uchylając się z trajektorii lotu dzirytu - Jaki ma to związek z..?
- Z tobą, herr Lowenhertz. I twoimi podkomendnymi. - warknął Reinhard, szarpiąc za łańcuch - Przypomnij sobie swoją pełną krwawych ekscesów karierę, zdobywającą awans za awansem... przypomnij sobie zrujnowaną posiadłość... kultystów otoczonych przez wojsko inkwizycji...
Eliot podskoczył instynktownie, unikając ścięcia z nóg przez powracający hak harpuna i ruszył z wolna do przodu, uważając na akcje wroga, lecz jednocześnie trawiąc jego słowa. Nagle doznał niepokojącego olśnienia.
- Ten wypadek... to było ukartowane, ale... Nie. Nie! To nie mogło być... - Czarne Pióro oskarżycielsko wycelowało się w pierś Malality.
- A jednak. Nie mogłem dopuścić by taka zgraja dzikusów dalej niweczyła bilans naszych wysiłków, wzmacniając Wroga... Podjąłem więc drobiazgowo operacje, śledziłem, planowałem... Niestety nie mogłem wykończyć planów osobiście, gdyż odesłano mnie podówczas do Spiżowej Cytadeli, Musiałem zostawić tę misję Von Fortentortowi... wiedziałem, że ten stary głupiec spapra robotę, jednak nie śmiałem sądzić iż wy renegaci przeżyjecie tak długo i... zwiążecie się z waszymi mutacjami. - harpun zatrzymał się pod żelaznym butem z głuchym stuknięciem - Ale to bez znaczenia. Dzisiaj dokonam egzekucji na tobie, a potem na reszcie twojej kompanii...
Dalsze słowa, jeśli jakieś miały paść zagłuszył ryk furii Lionhearta. Niesiony wściekłością, rzucił się opętańczo na sprawcę wszystkich nieszczęść własnych i jego ludzi, na potwora, który nadzorował procedurę pozbycia się towarzyszy broni. Metaliczny szczęk i wibrujący wizg obsydianu rozdzielił syk snopu iskier, skrzesanego przez zwarcie się dwóch bastardów.
- Jeśli... to prawda... Zapłacisz mi za każdy dzień bycia tropionym jak zwierzę za niewinność. - rzucił przez zaciśnięte zęby nad skrzyżowanymi ostrzami Eliot. Reinhard odepchnął wroga, wykorzystując przewagę masy i siły, po czym ciął płasko po łuku. Zmutowany kapitan schylił się, przechodząc pod zamachem i przeskoczył pod drugim ramieniem wroga, tym razem samemu tnąc w jego bok. Odpowiadające na siebie jak mechanizmy w skomplikowanych, krasnoludzkich maszynach ciała obydwu renegatów pracowały w wyuczonym stylu, odpowiadając reakcją na akcję i tworząc swego rodzaju własną sferę zgrania czasowego. W tym właśnie układzie, odsuwający się Reinhard został ledwie draśnięty, gdy sam czubek piekielnie ostrego metalu przeciął jak papier pancerz nad jego biodrem.
- Nie za niewinność... winnych czeka kara, a ty ją właśnie ponosisz! - obręcz na ramieniu Wojownika Chaosu zapłonęła jadowitym karmazynem i ten okręcił się w ślad za Eliotem w ledwie ułamku sekundy, już wznosząc Gotterdammerunga. Lionheart otworzył szerzej oczy, gdy sztych bękarta wszedł między łuskami pancerza na jego napleczniku, lekko zagłębiając się w ciało.
Kapitan Wyklętych odskoczył najdalej jak dał radę, zaraz zwracając broń ku oponentowi.
- Maj... huh... majorze... na honor oficera, jeśli ten znaczy coś dla renegatów... jest pewien precedens w twym osądzie. Żołnierze nie myślą sami, Oficjum szkoliło ich do bezwzględnego wykonywania rozkazów dowódcy... pełna wina spoczywa na mnie, zatem rozwiążmy sprawę przez pojedynek na Sądzie Młotodzierżcy. Jeśli przegram... oszczędź chociaż ich...
Reinhard spojrzał na kapitana spod ronda żelaznego kapelusza.
- Niech ci będzie... kapitanie... twa śmierć wystarczy na zadośczuczynienie. Stawaj!
Eliotowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, zaatakował z nową determinacją. Ukośne cięcie Czarnego Pióra zostało zablokowane, lecz główne skrzypce w tej ofensywie zagrały wielkie szpony, wystrzeliwując ponad gardą i tnąc w twarz wroga. Pazury zaryły jednakże tylko po kołnierzu i żelaznej masce Malality, żłobiąc w niej długie rysy. Von Preuss odepchnął wroga głowicą miecza i skontrował, potężny cios odparł jednak czarny bliźniak ostrza. Eliot skręcił ciało w piruecie, przechodząc na flankę Wojownika Chaosu i tnąc z półobrotu. Czarne Pióro znów spotkało się z Gotterdammerungiem w rozprysku iskier, ale zaraz zza niego wystrzeliły znów śmiercionośne szpony, wbijając się głęboko w pobliżu łopatki Reinharda, przebijając płaszcz i naplecznik.
Gdy kapitan wyrwał swe demoniczne brzemię, Malalita warknął przeciągle i z okrzykiem ciął mocarnie znad głowy bękartem, dzierżonym oburącz. Przez owacje tłumu, oklaskującego Reinharda przebiło się westchnienie zdziwienia. Eliot zablokował atak własnym mieczem, w którym choć wybiła się znacząca szczerba to utrzymało się w miejscu, dzierżone za rękojeść i sztychu, złapany szponiastą kończyną.
- I kto tu teraz będzie sądził kogo! - syknął Eliot, wykręcając własny miecz razem z Gotterdammerungiem, zrzucając ten ostatni w bok - Umieraj zuchwała gnido... - dodał, wbijając czarną kingę głęboko w podbrzusze Reinharda.
Wojownik Chaosu zachwiał się, zginając się wpół. Krew chlusnęła z rany, wypływając także ze stalowego ustnika jego maski. Zagryzając zęby von Preuss spojrzał znad miecza, sterczącego z jego brzucha na okolone zlepionymi potem kosmykami oblicze Lowenhertza. Kapitan uśmiechał się. Z tym samym szelmowskim uśmieszkiem i nagłym okrzykiem mutant wyrwał ostrze z rany, po czym w akompaniamencie szczęku łusek zrobił półobrót i ciął zamaszyście od zewnętrznej. Krew bryznęła na policzek Eliota, piach oraz żelazne nagolenniki Malality, który jak spadający z urwiska wóz pełen oręża i zbroi runął z rumorem na plecy. Tłum zamilkł, podnosząc pełen zawodu jęk zaskoczenia, gdy odcięta w kolanie noga zamknięta w szczelnym oplocie blach brzęknęła o grunt, odtaczając się od krwawiącego obficie ciemną posoką z kikuta właściciela.
Kapitan Eliot Lionheart przeszedł kilka kroków w te i spowrotem nad przeciwnikiem, jakby zastanawiając się jak efektownie posłać go do Domeny Chaosu. Niebieskie oczy mutanta nabiegły rozżarzonym gniewnie pomarańczem, gdy demoniczna esencja coraz obficiej wlewająca się w jego krwioobieg ze zmutowanej kończyny po wyczuciu krwi i bólu przeciwnika wypełniła go dojmującym uczuciem agresji. Przyskoczył do leżącego Reinharda, okładając go na oślep zamaszystymi uderzeniami szponów, pomiędzy którymi krzyczał opętańczo.
- Ty! Ty, sprzedajny pionek chaosu śmiałeś oskarżać mnie ? Mnie ?! Zapłacisz, zapłacisz, ZAPŁACISZ..!
Pazury cięły po grubym pancerzu czempiona i niemrawo wzniesionym w obronie lewym karwaszu, krzesząc iskry i żłobiąc rysy, aż wreszcie trafiły na łączenie blach pod naramiennikiem, wycinając płytki, potrójny ślad w mięsie ramienia. Dyszący jak miech Eliot cofnął się spoglądając na krew na długich szponach. Czy to obrzydzenie i człowieczeństwo przedzierało się przez mgłę mutacji, czy też zastanawiał się jak zlizać ciemne osocze pozostało zagadką. Ważne były ułamki cennego oddechu, które ktoś skwapliwie wykorzystał, drżącymi pancernymi palcami odszukując przy pasie małą fiolkę, podarunek otrzymany za dobroć na początku podróży do Mousillon i po drugiej próbie wsadził ją w okrwawiony ustnik maski, opróżniając co do kropli życiodajny płyn.
Eliot nie zauważył jak toczący rzekę krwi kikut i inne rany stopniowo przestają spływać czerwienią, lecz wyciągnął rozszerzoną szponiastą rękę, łapiąc za stalowy kołnierz Wybrańca Malala, podnosząc go nieco z ziemi. Na wzniesionym Czarnym Piórze zabłysły krwawe refleksy.
- Czas umierać... Malalito...
Świst miecza zagłady o sekundy ubiegł dudniący chrzęst.
Eliot z zaskoczeniem spojrzał na pancerną rękawicę, która zacisnęła się na jego kończynie. Spotkał wzrok zmęczonego Reinharda.
- Twoje... brzemię wydaje ci się straszliwie ciążyć... pozwól... że nieco ci go...UJMĘ! - ryknął na końcu były major Inkwizycji, tnąc krótko acz okrutnie Gotterdammerungiem. Lionheart wrzasnął z bólu i zatoczył się gwałtownie w tył, omal nie upadając i łapiąc się z dalszym wyciem za sikający strumieniami krwi ucięty w ramieniu kikut oraz widząc jak zbryzgany posoką Reinhard trzyma odciętą łapę, wciąż zaciśniętą na jego szyi. Demoniczna tkanka poczerniała i pękła jak kawał węgla drzewnego, gdy palce czempiona zacisnęły się niczym imadło. Z głośnym warknięciem Reinhard złapał za kołnierz kwilącego adwersarza i drugą, wolną ręką uderzył go prosto w otwarte usta, po czym poprawił w spód szczęki spodem wygiętej w tył żelaznej rękawicy.
Eliot Lionheart zatoczył się w tył na równe nogi, upuszczając Czarne Pióro i łapiąc się jedyną ręką za twarz, podczas gdy krew dalej lała się z rany po demonicznej kończynie. Z zabrudzonych ust eks-kapitana sterczała żeliwna tubka, ostrzegawczo świszcząca i sypiąca płomyczkami. Zduszony krzyk zakneblowanego petardą mutanta zaginął w ogłuszającym wizgu eksplozji ładunku w jego jamie ustnej. Płomienie ogarnęły w kilka sekund stojący korpus, oderwana, spalona żuchwa upada na zakrwawiony piach, podczas gdy ciałem szarpnęły jeszcze ruchy Eliota, pogrążonego w pozostającej poza domysłem płomiennej agonii.
Reinhard podniósł się do półleżącej pozycji, wspierając się na mieczu przeciwnika i sam złapał w pół swego Gotterdammerunga, którym ostatkiem sił cisnął, przebijając na wylot ogarniętą płomieniami sylwetkę przeciwnika, kończąc jego katorgę. Znieruchomiałe, lecz wciąż płonące ciało upadło płasko w burzy ognia, z której sterczała solidna, nagrzana rękojeść matowego bastarda. Ogień odbijał się w skrytych za maską, nieodgadnionych oczach Reinharda von Preussa, po czym obraz zamglił się mu i ciemność, głusząca wszelkie wrzaski zgrozy, wiwaty i syk płomieni wytapiających tłuszcz ze spalonych zwłok zakryła go niczym wielki, wełniany koc.
(soundtrack: https://www.youtube.com/watch?v=Lr0w0tYL-Jw )
Ćwierćfinały, rozpoczęte zaraz po przetoczeniu się fali śmierci przez mroczne miasto zepsucia odbywały się wyjątkowo hucznie, gdyż zapełniona po brzegi arena wrzaskiem domagała się krwi i trupów. Nie przeszkadzało im w żadnej mierze to, iż na trybunach wciąż widniały świeże ślady posoki, a trupy jeszcze dopalały się na stosach za miastem. Arena zawsze była gotowa pochłonąć więcej posoki, więcej dusz... więcej przemocy.
Tej mieli dziś dostarczyć widzom aż nadto dwaj byli, lecz wciąż zabójczo skuteczni agenci Świętego Oficjum.
Huk mocno podkutych piekielną stalą butów, zwrócił wszystkie oczy ku Reinhardowi von Preussowi, kroczącemu z chrzęstem pancerza i złowrogim pobrzękiwaniem łańcucha, łączącego długi, śmiercionośny harpun z nadgarstkiem właściciela. Wybraniec Malala, którego twarz skrywała żelazna maska i stary, pancerny kapelusz uniósł jedynie ku niebu błyszczące matowo ostrze Gotterdammerunga, bastarda który zdążył zapracować już na swą złą sławę, przecinając niezliczone linie egzystencji. Tłum, zarówno prosty plebs, jak i pyszniący się herbami rycerze zawyli na ten widok. Reinhard opuścił miecz, przekrwionymi oczym zabójcy spoglądając z wizur maski ku zbliżającemu się oponentowi.
Kapitan Eliot Lionheart, dowódca Wyklętej Kompanii zbliżał się powoli z opuszczonym wzrokiem, spoczywające na jego ramieniu czarne jak noc ostrze Czarnego Pióra, zdawało się na krawędzi aż błyszczeć od ostrości i chęci cięcia kończyn. Tymczasem lewa ręka kapitana wykręcała się pod niemożliwymi naturalnie kątami, światło przemiany pełgało po łuskach pancerza weterana, iluminując je na podobieństwo klejnotów. Spieniona energia Osnowy płynęła żyłami wskroś ciała Lionhearta, wypełniając je demonicznym wigorem i stapiając dotknięte przed laty mutacjami ramię w nowy kształt. Wcześniejsze płomienie, pełgające między ściśniętymi ciasno palcami, które wypaliły krtań poprzedniego krasnoludzkiego przeciwnika kapitana zniknęły, teraz Eliot z krzykiem bolesnej ulgi uniósł w górę piątkę wielkich i ostrych pazurów, zakrzywiających palce dłoni. Teraz nie było mowy o ukrywaniu znamienia pod bandażami, jednak nie o ukrywanie się teraz szło. Inkwizytor przeciął powietrze dymiącymi, świeżymi szponami, rzucając wyzwanie stojącemu naprzeciw niego kolosowi.
Grzmot trąby, odzywającej się spod loży honorowej rozpoczął pojedynek, lecz walczący nie rzucili się na siebie od razu. Zamiast tego wpatrywali się w siebie przez pewien czas, w końcu czarny sztych eliotowego bękarta zatoczył łuk w pustce delikatnie wibrując.
- Życzę ci powodzenia, majorze von Preuss. - rzucił Eliot. Reinhard zaśmiał się króko i nieprzyjemnie.
- Niestety nie mogę odwzajemnić ci życzeń... muszę dziś dokończyć to, co zacząłem niemal rok temu. - łańcuch zabrzęczał do wtóru unoszonego harpuna - Uciszenie źródła nadmiernej, barbarzyńskiej przemocy, wzmacniającej tylko Khorna.
- Nie rozumiem... - powiedział Lionheart, uchylając się z trajektorii lotu dzirytu - Jaki ma to związek z..?
- Z tobą, herr Lowenhertz. I twoimi podkomendnymi. - warknął Reinhard, szarpiąc za łańcuch - Przypomnij sobie swoją pełną krwawych ekscesów karierę, zdobywającą awans za awansem... przypomnij sobie zrujnowaną posiadłość... kultystów otoczonych przez wojsko inkwizycji...
Eliot podskoczył instynktownie, unikając ścięcia z nóg przez powracający hak harpuna i ruszył z wolna do przodu, uważając na akcje wroga, lecz jednocześnie trawiąc jego słowa. Nagle doznał niepokojącego olśnienia.
- Ten wypadek... to było ukartowane, ale... Nie. Nie! To nie mogło być... - Czarne Pióro oskarżycielsko wycelowało się w pierś Malality.
- A jednak. Nie mogłem dopuścić by taka zgraja dzikusów dalej niweczyła bilans naszych wysiłków, wzmacniając Wroga... Podjąłem więc drobiazgowo operacje, śledziłem, planowałem... Niestety nie mogłem wykończyć planów osobiście, gdyż odesłano mnie podówczas do Spiżowej Cytadeli, Musiałem zostawić tę misję Von Fortentortowi... wiedziałem, że ten stary głupiec spapra robotę, jednak nie śmiałem sądzić iż wy renegaci przeżyjecie tak długo i... zwiążecie się z waszymi mutacjami. - harpun zatrzymał się pod żelaznym butem z głuchym stuknięciem - Ale to bez znaczenia. Dzisiaj dokonam egzekucji na tobie, a potem na reszcie twojej kompanii...
Dalsze słowa, jeśli jakieś miały paść zagłuszył ryk furii Lionhearta. Niesiony wściekłością, rzucił się opętańczo na sprawcę wszystkich nieszczęść własnych i jego ludzi, na potwora, który nadzorował procedurę pozbycia się towarzyszy broni. Metaliczny szczęk i wibrujący wizg obsydianu rozdzielił syk snopu iskier, skrzesanego przez zwarcie się dwóch bastardów.
- Jeśli... to prawda... Zapłacisz mi za każdy dzień bycia tropionym jak zwierzę za niewinność. - rzucił przez zaciśnięte zęby nad skrzyżowanymi ostrzami Eliot. Reinhard odepchnął wroga, wykorzystując przewagę masy i siły, po czym ciął płasko po łuku. Zmutowany kapitan schylił się, przechodząc pod zamachem i przeskoczył pod drugim ramieniem wroga, tym razem samemu tnąc w jego bok. Odpowiadające na siebie jak mechanizmy w skomplikowanych, krasnoludzkich maszynach ciała obydwu renegatów pracowały w wyuczonym stylu, odpowiadając reakcją na akcję i tworząc swego rodzaju własną sferę zgrania czasowego. W tym właśnie układzie, odsuwający się Reinhard został ledwie draśnięty, gdy sam czubek piekielnie ostrego metalu przeciął jak papier pancerz nad jego biodrem.
- Nie za niewinność... winnych czeka kara, a ty ją właśnie ponosisz! - obręcz na ramieniu Wojownika Chaosu zapłonęła jadowitym karmazynem i ten okręcił się w ślad za Eliotem w ledwie ułamku sekundy, już wznosząc Gotterdammerunga. Lionheart otworzył szerzej oczy, gdy sztych bękarta wszedł między łuskami pancerza na jego napleczniku, lekko zagłębiając się w ciało.
Kapitan Wyklętych odskoczył najdalej jak dał radę, zaraz zwracając broń ku oponentowi.
- Maj... huh... majorze... na honor oficera, jeśli ten znaczy coś dla renegatów... jest pewien precedens w twym osądzie. Żołnierze nie myślą sami, Oficjum szkoliło ich do bezwzględnego wykonywania rozkazów dowódcy... pełna wina spoczywa na mnie, zatem rozwiążmy sprawę przez pojedynek na Sądzie Młotodzierżcy. Jeśli przegram... oszczędź chociaż ich...
Reinhard spojrzał na kapitana spod ronda żelaznego kapelusza.
- Niech ci będzie... kapitanie... twa śmierć wystarczy na zadośczuczynienie. Stawaj!
Eliotowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, zaatakował z nową determinacją. Ukośne cięcie Czarnego Pióra zostało zablokowane, lecz główne skrzypce w tej ofensywie zagrały wielkie szpony, wystrzeliwując ponad gardą i tnąc w twarz wroga. Pazury zaryły jednakże tylko po kołnierzu i żelaznej masce Malality, żłobiąc w niej długie rysy. Von Preuss odepchnął wroga głowicą miecza i skontrował, potężny cios odparł jednak czarny bliźniak ostrza. Eliot skręcił ciało w piruecie, przechodząc na flankę Wojownika Chaosu i tnąc z półobrotu. Czarne Pióro znów spotkało się z Gotterdammerungiem w rozprysku iskier, ale zaraz zza niego wystrzeliły znów śmiercionośne szpony, wbijając się głęboko w pobliżu łopatki Reinharda, przebijając płaszcz i naplecznik.
Gdy kapitan wyrwał swe demoniczne brzemię, Malalita warknął przeciągle i z okrzykiem ciął mocarnie znad głowy bękartem, dzierżonym oburącz. Przez owacje tłumu, oklaskującego Reinharda przebiło się westchnienie zdziwienia. Eliot zablokował atak własnym mieczem, w którym choć wybiła się znacząca szczerba to utrzymało się w miejscu, dzierżone za rękojeść i sztychu, złapany szponiastą kończyną.
- I kto tu teraz będzie sądził kogo! - syknął Eliot, wykręcając własny miecz razem z Gotterdammerungiem, zrzucając ten ostatni w bok - Umieraj zuchwała gnido... - dodał, wbijając czarną kingę głęboko w podbrzusze Reinharda.
Wojownik Chaosu zachwiał się, zginając się wpół. Krew chlusnęła z rany, wypływając także ze stalowego ustnika jego maski. Zagryzając zęby von Preuss spojrzał znad miecza, sterczącego z jego brzucha na okolone zlepionymi potem kosmykami oblicze Lowenhertza. Kapitan uśmiechał się. Z tym samym szelmowskim uśmieszkiem i nagłym okrzykiem mutant wyrwał ostrze z rany, po czym w akompaniamencie szczęku łusek zrobił półobrót i ciął zamaszyście od zewnętrznej. Krew bryznęła na policzek Eliota, piach oraz żelazne nagolenniki Malality, który jak spadający z urwiska wóz pełen oręża i zbroi runął z rumorem na plecy. Tłum zamilkł, podnosząc pełen zawodu jęk zaskoczenia, gdy odcięta w kolanie noga zamknięta w szczelnym oplocie blach brzęknęła o grunt, odtaczając się od krwawiącego obficie ciemną posoką z kikuta właściciela.
Kapitan Eliot Lionheart przeszedł kilka kroków w te i spowrotem nad przeciwnikiem, jakby zastanawiając się jak efektownie posłać go do Domeny Chaosu. Niebieskie oczy mutanta nabiegły rozżarzonym gniewnie pomarańczem, gdy demoniczna esencja coraz obficiej wlewająca się w jego krwioobieg ze zmutowanej kończyny po wyczuciu krwi i bólu przeciwnika wypełniła go dojmującym uczuciem agresji. Przyskoczył do leżącego Reinharda, okładając go na oślep zamaszystymi uderzeniami szponów, pomiędzy którymi krzyczał opętańczo.
- Ty! Ty, sprzedajny pionek chaosu śmiałeś oskarżać mnie ? Mnie ?! Zapłacisz, zapłacisz, ZAPŁACISZ..!
Pazury cięły po grubym pancerzu czempiona i niemrawo wzniesionym w obronie lewym karwaszu, krzesząc iskry i żłobiąc rysy, aż wreszcie trafiły na łączenie blach pod naramiennikiem, wycinając płytki, potrójny ślad w mięsie ramienia. Dyszący jak miech Eliot cofnął się spoglądając na krew na długich szponach. Czy to obrzydzenie i człowieczeństwo przedzierało się przez mgłę mutacji, czy też zastanawiał się jak zlizać ciemne osocze pozostało zagadką. Ważne były ułamki cennego oddechu, które ktoś skwapliwie wykorzystał, drżącymi pancernymi palcami odszukując przy pasie małą fiolkę, podarunek otrzymany za dobroć na początku podróży do Mousillon i po drugiej próbie wsadził ją w okrwawiony ustnik maski, opróżniając co do kropli życiodajny płyn.
Eliot nie zauważył jak toczący rzekę krwi kikut i inne rany stopniowo przestają spływać czerwienią, lecz wyciągnął rozszerzoną szponiastą rękę, łapiąc za stalowy kołnierz Wybrańca Malala, podnosząc go nieco z ziemi. Na wzniesionym Czarnym Piórze zabłysły krwawe refleksy.
- Czas umierać... Malalito...
Świst miecza zagłady o sekundy ubiegł dudniący chrzęst.
Eliot z zaskoczeniem spojrzał na pancerną rękawicę, która zacisnęła się na jego kończynie. Spotkał wzrok zmęczonego Reinharda.
- Twoje... brzemię wydaje ci się straszliwie ciążyć... pozwól... że nieco ci go...UJMĘ! - ryknął na końcu były major Inkwizycji, tnąc krótko acz okrutnie Gotterdammerungiem. Lionheart wrzasnął z bólu i zatoczył się gwałtownie w tył, omal nie upadając i łapiąc się z dalszym wyciem za sikający strumieniami krwi ucięty w ramieniu kikut oraz widząc jak zbryzgany posoką Reinhard trzyma odciętą łapę, wciąż zaciśniętą na jego szyi. Demoniczna tkanka poczerniała i pękła jak kawał węgla drzewnego, gdy palce czempiona zacisnęły się niczym imadło. Z głośnym warknięciem Reinhard złapał za kołnierz kwilącego adwersarza i drugą, wolną ręką uderzył go prosto w otwarte usta, po czym poprawił w spód szczęki spodem wygiętej w tył żelaznej rękawicy.
Eliot Lionheart zatoczył się w tył na równe nogi, upuszczając Czarne Pióro i łapiąc się jedyną ręką za twarz, podczas gdy krew dalej lała się z rany po demonicznej kończynie. Z zabrudzonych ust eks-kapitana sterczała żeliwna tubka, ostrzegawczo świszcząca i sypiąca płomyczkami. Zduszony krzyk zakneblowanego petardą mutanta zaginął w ogłuszającym wizgu eksplozji ładunku w jego jamie ustnej. Płomienie ogarnęły w kilka sekund stojący korpus, oderwana, spalona żuchwa upada na zakrwawiony piach, podczas gdy ciałem szarpnęły jeszcze ruchy Eliota, pogrążonego w pozostającej poza domysłem płomiennej agonii.
Reinhard podniósł się do półleżącej pozycji, wspierając się na mieczu przeciwnika i sam złapał w pół swego Gotterdammerunga, którym ostatkiem sił cisnął, przebijając na wylot ogarniętą płomieniami sylwetkę przeciwnika, kończąc jego katorgę. Znieruchomiałe, lecz wciąż płonące ciało upadło płasko w burzy ognia, z której sterczała solidna, nagrzana rękojeść matowego bastarda. Ogień odbijał się w skrytych za maską, nieodgadnionych oczach Reinharda von Preussa, po czym obraz zamglił się mu i ciemność, głusząca wszelkie wrzaski zgrozy, wiwaty i syk płomieni wytapiających tłuszcz ze spalonych zwłok zakryła go niczym wielki, wełniany koc.
- Dajesz! Upierdol!-wrzeszczał ile sił Falthar. Trzy krasnoludy śledziły z uwagą przebieg pojedynku, zaś książę nie omieszkał wtrącać swoich przemyśleń w trakcie.
- Faltharze, komu właściwie kibicujemy?- spytał nagle Gromni.
- W sumie... Dobre pytanie- zamyślił się Magnisson- Obaj to przebrzydłe chaośniaki, plugawce bez honoru! Tfu!
Jakiś mieszczanin skrzywił się, gdy ślina Falthara uderzyła go z taką siłą, że strąciła kapelusz, lecz zobaczywszy krasnoludy, nie ośmielił się czynić uwag.
- To chyba byli inkwizytorzy- zauważył Tenk.
- A jebał ich wszystkich pies!- zawołał obcesowo Falthar- Wszyscy to banda pomyleńców. Gówno w sercach noszą! O! Patrz!
- Ale urwał! Ale to było dobre!- krzyknął Gromni na widok latających kończyn.
Przedstawienie, choć przednie, skończyło się niedługo po tym. Krasnoludy nie zamierzały ławy grzać i rozwodzić się nad losem pokonanego, zaraz ruszając do wyjścia, by zająć dobre miejsca w pobliskiej tawernie, zanim plebs dupskami się właduje. Używając przy tym łokci i przekleństw, dawi szybko utorowali sobie drogę.
- Kogo moje oczy widzą!- krzyknął przy wejściu książę, rozkładając ręce- Skralg! Soren! Virgil! Mordy wy moje!
- Siadaj Falthar, bo wódka się grzeje!- zarechotał krasnolud z kompanii najmitów.
Dawi nie omieszkali postąpić inaczej.
- A gdzie ten wasz młody? Jeleń? Kozioł?- mruknął Magnisson.
- Daniel. W wychodku- poinformował skrzętnie Skralg.
- Ha! To karniak dla niego. Co dziś mają w menu?
- Wódkę!
- Moja ulubiona! Dawaj!
Wypili.
- Uch, dobra psiajucha! Zimna, aż w rękę parzy!
- Kislevicka! Do imperialnej dolewają wody i przodkowie wiedzą, co jeszcze, a w tym zacofanym kraju- tu wykonał gest omiatający okolicę- Nawet nazwy tegoż szlachetnego trunku nie potrafią wymówić.
Gromni mlasnął.
- Dobry rocznik. Nasłonecznienie kartofliska południowego Podspiżycka!- wtrącił.
- Widzę, że macie znawcę- zaśmiał się Soren.
- Konesera- poprawił go Falthar- Gromni to prawdziwy sztukmistrz, jeśli chodzi o trunki.
- Naprawdę?- spytał z niedowierzaniem Skralg- Sprawdźmy...
***
Choć pojedynek dał mieszkańcom miasta upragniony rozlew krwi, inne jednak wydarzenie znalazło się na ustach wszystkich mieszkańców. Ramazal widział to na własne oczy. I żałował.
Pięć ciał wyłowiono z zatoki tego popołudnia. Ryby zdążyły zrobić swoje, lecz nie było wątpliwości, kim byli zabici. To były elfy. Świadczył o tym tylko ich strój. Trupy były pozbawione głów.
Ramazal poznał zabitych. To byli wojownicy cienia. Nie miał pojęcia ilu towarzyszyło Galharrenowi w jego tajnej misji, ani czy sam ich przywódca jest wśród nich, lecz jednego był pewien- coś poszło nie tak.
Nie mógł oderwać oczu. Ciała były w strasznym stanie. Ryby nie były w stanie zakamuflować strasznych ran, od których zginęli assurowie. Nawet człowiek z dwuręcznym mieczem miałby problem z zadaniem takich obrażeń.
Zgromadzeni na nabrzeżu ludzie milczeli. Oni również nie mogli uwierzyć własnym oczom. Mimo niedawnego widoku śmierci, wciąż byli zszokowani. Kolejne ofiary ataku ghuli- szeptali. Ramazal w to wątpił.
Z zamyślenia wyrwało go nadejście zbrojnych. Straż nosząca barwy władcy Mousillon sprawnie rozgoniła tłum, posiłkując się kopniakami i trzonkami halabard. W końcu zatrzymali się przed elfem.
- Ramazalu synu Xirala, pójdziesz z nami. Książę chce cie widzieć.
Malloubade, Aldehar, czy może Falthar?- przeszło mu przez myśl, lecz nie wypowiedział tego. Nie miał nastroju na żarty.
Gdy stawili się na miejscu, Mallobaude wyprosił zgromadzonych tam rycerzy. Lordowie skłonili się i wyszli bez szemrania. Wiedzieli już, że nie należy dyskutować z księciem. Po chwili Ramazal został sam na sam z władcą zamku.
- Wkrótce stoczysz bój z najemnikiem van der Maarena- zaczął bez powitań książę- Jak oceniasz swoje szanse?
- Dobrze. Soren to doświadczony wojownik, lecz ja jestem szybszy, lepiej wyszkolony i bardziej nieprzewidywalny.
- Nie muszę chyba zaznaczać, jak wielką wagę ma twoja walka. Zwycięstwo nad człowiekiem tego samozwańczego księcia będzie miało znacznie bardziej idące skutki, niż aspekt symboliczny.
- Rozumiem, książę- przytaknął elf.
Czarny rycerz zamilkł na chwilę. Tkwił nieruchomo na swym tronie, niczym posąg, ciemny i posępny.
- Otaczają mnie zewsząd wrogowie- rzekł wreszcie- Nasze przedsięwzięcie wymaga ostrożności, precyzji i współpracy. Nie możemy pozwolić sobie na niedoskonałości.
- Zgadzam się książę. Dlatego powinniśmy...
Mallobaude trzasnął pancerną rękawicą w poręcz tronu.
- Jak śmiesz kłamać mi w twarz!- krzyknął, nim echo uderzenia zdołało przebrzmieć w sali- Jak śmiałeś szpiegować mnie, tego, który cię ugościł!
Ramazal, który pragnął zachować opanowaną mimikę, teraz skrzywił się zaskoczony.
- Książę raczy wyjaśnić...? -spytał niepewnie.
- Wykorzystałeś moje zaufanie! Przyjąłem cię pod dach i nakarmiłem, zapewniłem wszelkie wygody i rozrywki, a ty jak mi się odpłacasz?! Pięciu twoich współpracowników odkryto w moim mieście!
Ramazal chciał coś rzec, lecz nie pozwolono mu.
- Nawet nie próbuj zasłaniać się kolejnymi kłamstwami! Naplułeś mi w twarz wym występkiem! Lecz twoja misja się nie powiedzie, zdradziecki psie! Twoja cenna królewna, Aliathra nie znajduje się w Moussilon. Ani nawet w Bretonii. Pewność siebie cię zgubiła, elfie.
Czarny rycerz umilkł na chwilę. Ramazal nie myślał się tłumaczyć. Nie by to nie dało. Był jednak szczerze zaskoczony wyznaniem księcia. Aliathra? Tutaj? I wtedy zrozumiał.
Galharren, dlaczego mi nie powiedziałeś...
- Powinienem cię stracić za zdradę- rzekł po chwili Mallobaude, gdy już się uspokoił- Lecz jesteś mi potrzebny. W dobrym zdrowiu, niestety. Nie myśl jednak, że zapomnę ci, coś uczynił. A teraz odejdź. Brzydzi mnie twój widok.
Kobra nie odparł nic. Skłonił się lekko, wychodząc w absolutnej ciszy. Musiał się pilnie napić...
***
Galharren spoglądał liszowi prosto w oczodoły wzrokiem pustym i obojętnym. Jego usta, nieco rozchylone, pokryte były zakrzepłą krwią.
- Spisałeś się znakomicie Nihillusie- rzekł Arkhan, gdy ten położył uciętą głowę elfa na kamiennym monumencie.
Przyboczny kapłana nie odparł ni słowem, jedynie cichy pomruk wydobył się spod gęstych łachmanów. Cztery pozostałe głowy zachował dla siebie, za pozwoleniem swego pana. Arkhan potrzebował bowiem wyłącznie głowy przywódcy wojowników cienia.
- Zdradź mi swe tajemnice- rzekł lisz, po czym wyskandował zaklęcie. Jego czarne oczodoły zajaśniały złotą poświatą, która wystrzeliła w oczy zabitego elfa.
- Widzę...- rzekł po chwili Arkhan, po czym przerwał zaklęcie- Więc poszukujecie dziecka waszego króla... Próżne wasze wysiłki. Lecz to, co odkryliście w kanałach jest... nader interesujące. Nihillusie!
- Służę- odparł mu warczący, nieludzki głos spod szat.
- Dziś zapolujesz ponownie...
- Faltharze, komu właściwie kibicujemy?- spytał nagle Gromni.
- W sumie... Dobre pytanie- zamyślił się Magnisson- Obaj to przebrzydłe chaośniaki, plugawce bez honoru! Tfu!
Jakiś mieszczanin skrzywił się, gdy ślina Falthara uderzyła go z taką siłą, że strąciła kapelusz, lecz zobaczywszy krasnoludy, nie ośmielił się czynić uwag.
- To chyba byli inkwizytorzy- zauważył Tenk.
- A jebał ich wszystkich pies!- zawołał obcesowo Falthar- Wszyscy to banda pomyleńców. Gówno w sercach noszą! O! Patrz!
- Ale urwał! Ale to było dobre!- krzyknął Gromni na widok latających kończyn.
Przedstawienie, choć przednie, skończyło się niedługo po tym. Krasnoludy nie zamierzały ławy grzać i rozwodzić się nad losem pokonanego, zaraz ruszając do wyjścia, by zająć dobre miejsca w pobliskiej tawernie, zanim plebs dupskami się właduje. Używając przy tym łokci i przekleństw, dawi szybko utorowali sobie drogę.
- Kogo moje oczy widzą!- krzyknął przy wejściu książę, rozkładając ręce- Skralg! Soren! Virgil! Mordy wy moje!
- Siadaj Falthar, bo wódka się grzeje!- zarechotał krasnolud z kompanii najmitów.
Dawi nie omieszkali postąpić inaczej.
- A gdzie ten wasz młody? Jeleń? Kozioł?- mruknął Magnisson.
- Daniel. W wychodku- poinformował skrzętnie Skralg.
- Ha! To karniak dla niego. Co dziś mają w menu?
- Wódkę!
- Moja ulubiona! Dawaj!
Wypili.
- Uch, dobra psiajucha! Zimna, aż w rękę parzy!
- Kislevicka! Do imperialnej dolewają wody i przodkowie wiedzą, co jeszcze, a w tym zacofanym kraju- tu wykonał gest omiatający okolicę- Nawet nazwy tegoż szlachetnego trunku nie potrafią wymówić.
Gromni mlasnął.
- Dobry rocznik. Nasłonecznienie kartofliska południowego Podspiżycka!- wtrącił.
- Widzę, że macie znawcę- zaśmiał się Soren.
- Konesera- poprawił go Falthar- Gromni to prawdziwy sztukmistrz, jeśli chodzi o trunki.
- Naprawdę?- spytał z niedowierzaniem Skralg- Sprawdźmy...
***
Choć pojedynek dał mieszkańcom miasta upragniony rozlew krwi, inne jednak wydarzenie znalazło się na ustach wszystkich mieszkańców. Ramazal widział to na własne oczy. I żałował.
Pięć ciał wyłowiono z zatoki tego popołudnia. Ryby zdążyły zrobić swoje, lecz nie było wątpliwości, kim byli zabici. To były elfy. Świadczył o tym tylko ich strój. Trupy były pozbawione głów.
Ramazal poznał zabitych. To byli wojownicy cienia. Nie miał pojęcia ilu towarzyszyło Galharrenowi w jego tajnej misji, ani czy sam ich przywódca jest wśród nich, lecz jednego był pewien- coś poszło nie tak.
Nie mógł oderwać oczu. Ciała były w strasznym stanie. Ryby nie były w stanie zakamuflować strasznych ran, od których zginęli assurowie. Nawet człowiek z dwuręcznym mieczem miałby problem z zadaniem takich obrażeń.
Zgromadzeni na nabrzeżu ludzie milczeli. Oni również nie mogli uwierzyć własnym oczom. Mimo niedawnego widoku śmierci, wciąż byli zszokowani. Kolejne ofiary ataku ghuli- szeptali. Ramazal w to wątpił.
Z zamyślenia wyrwało go nadejście zbrojnych. Straż nosząca barwy władcy Mousillon sprawnie rozgoniła tłum, posiłkując się kopniakami i trzonkami halabard. W końcu zatrzymali się przed elfem.
- Ramazalu synu Xirala, pójdziesz z nami. Książę chce cie widzieć.
Malloubade, Aldehar, czy może Falthar?- przeszło mu przez myśl, lecz nie wypowiedział tego. Nie miał nastroju na żarty.
Gdy stawili się na miejscu, Mallobaude wyprosił zgromadzonych tam rycerzy. Lordowie skłonili się i wyszli bez szemrania. Wiedzieli już, że nie należy dyskutować z księciem. Po chwili Ramazal został sam na sam z władcą zamku.
- Wkrótce stoczysz bój z najemnikiem van der Maarena- zaczął bez powitań książę- Jak oceniasz swoje szanse?
- Dobrze. Soren to doświadczony wojownik, lecz ja jestem szybszy, lepiej wyszkolony i bardziej nieprzewidywalny.
- Nie muszę chyba zaznaczać, jak wielką wagę ma twoja walka. Zwycięstwo nad człowiekiem tego samozwańczego księcia będzie miało znacznie bardziej idące skutki, niż aspekt symboliczny.
- Rozumiem, książę- przytaknął elf.
Czarny rycerz zamilkł na chwilę. Tkwił nieruchomo na swym tronie, niczym posąg, ciemny i posępny.
- Otaczają mnie zewsząd wrogowie- rzekł wreszcie- Nasze przedsięwzięcie wymaga ostrożności, precyzji i współpracy. Nie możemy pozwolić sobie na niedoskonałości.
- Zgadzam się książę. Dlatego powinniśmy...
Mallobaude trzasnął pancerną rękawicą w poręcz tronu.
- Jak śmiesz kłamać mi w twarz!- krzyknął, nim echo uderzenia zdołało przebrzmieć w sali- Jak śmiałeś szpiegować mnie, tego, który cię ugościł!
Ramazal, który pragnął zachować opanowaną mimikę, teraz skrzywił się zaskoczony.
- Książę raczy wyjaśnić...? -spytał niepewnie.
- Wykorzystałeś moje zaufanie! Przyjąłem cię pod dach i nakarmiłem, zapewniłem wszelkie wygody i rozrywki, a ty jak mi się odpłacasz?! Pięciu twoich współpracowników odkryto w moim mieście!
Ramazal chciał coś rzec, lecz nie pozwolono mu.
- Nawet nie próbuj zasłaniać się kolejnymi kłamstwami! Naplułeś mi w twarz wym występkiem! Lecz twoja misja się nie powiedzie, zdradziecki psie! Twoja cenna królewna, Aliathra nie znajduje się w Moussilon. Ani nawet w Bretonii. Pewność siebie cię zgubiła, elfie.
Czarny rycerz umilkł na chwilę. Ramazal nie myślał się tłumaczyć. Nie by to nie dało. Był jednak szczerze zaskoczony wyznaniem księcia. Aliathra? Tutaj? I wtedy zrozumiał.
Galharren, dlaczego mi nie powiedziałeś...
- Powinienem cię stracić za zdradę- rzekł po chwili Mallobaude, gdy już się uspokoił- Lecz jesteś mi potrzebny. W dobrym zdrowiu, niestety. Nie myśl jednak, że zapomnę ci, coś uczynił. A teraz odejdź. Brzydzi mnie twój widok.
Kobra nie odparł nic. Skłonił się lekko, wychodząc w absolutnej ciszy. Musiał się pilnie napić...
***
Galharren spoglądał liszowi prosto w oczodoły wzrokiem pustym i obojętnym. Jego usta, nieco rozchylone, pokryte były zakrzepłą krwią.
- Spisałeś się znakomicie Nihillusie- rzekł Arkhan, gdy ten położył uciętą głowę elfa na kamiennym monumencie.
Przyboczny kapłana nie odparł ni słowem, jedynie cichy pomruk wydobył się spod gęstych łachmanów. Cztery pozostałe głowy zachował dla siebie, za pozwoleniem swego pana. Arkhan potrzebował bowiem wyłącznie głowy przywódcy wojowników cienia.
- Zdradź mi swe tajemnice- rzekł lisz, po czym wyskandował zaklęcie. Jego czarne oczodoły zajaśniały złotą poświatą, która wystrzeliła w oczy zabitego elfa.
- Widzę...- rzekł po chwili Arkhan, po czym przerwał zaklęcie- Więc poszukujecie dziecka waszego króla... Próżne wasze wysiłki. Lecz to, co odkryliście w kanałach jest... nader interesujące. Nihillusie!
- Służę- odparł mu warczący, nieludzki głos spod szat.
- Dziś zapolujesz ponownie...
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
[ Wszystko stało się dokładnie tak jak w opisie (poza rzutem mieczem, Renio ciął naprawdę). Mimo, że na początku mimo otwieracza do puszek Eliot wypadał przy przeciwniku blado jak elfka pod bielizną to pokazał takiego rage'a, że Reinharda tylko mikstura i ryzykownie blisko rzucona bomba uratowała. Tabela krytyka powiedziała "ucięta kończyna" + intensywne krwawienie, toteż (chyba każdy się domyśla więc i tak zdradzę) masz minusy do efektywności poruszania sięKlafuti pisze:[Czy ja dobrze czytam, że Reinhard został bez nogi? Trochę lipa. Magnus był cyborgiem i dało mu się ją później zamontować.]

Dębowe drzwi komnaty w zamku Czarnego Rycerza otworzyły się z hukiem i do środka wtarabanili się najemnicy. Idący z przodu Virgill i Soren podtrzymywali, a raczej wlekli za sobą nieprzytomnego Daniela, zaś zamykający pochód Skralg wymachiwał toporkiem w rytm gwizdanej przez siebie piosenki. Dwójka mężczyzn rzuciła bezwładnego inżyniera na niegodny miana łoża barłóg, po czym wspólnie z krasnoludem zajęli miejsca przy niewielkim stoliku. Siedzieli tak przez chwilę kontemplując. Lub koncentrując się za utrzymaniu przytomności mocno osłabionej na skutek ilości wypitego alkoholu.
- Aleśmy się napruli - Soren wyciągnął z pochwy długi sztylet i z braku lepszego zajęcia, począł ryć nim w drewnie różne zabawne rzeczy. Jego stwierdzenie było boleśnie wręcz oczywiste.
- Ano - Skralg przytaknął, kładąc na stole swoją czapkę z wiewiórczym ogonem - Zdawałoby się, że cały świat chce nas uchlać do przytomności. Nie żebym narzekał, he, he. We wszystkich karczmach wykupionych przez Adelhara mamy gratisy, ludzie stawiają nam kolejki i jeszcze ten sfiksowany elf przesłał nam skrzynkę okowity.
- Valar morghulis, psia jego mać... - Wycedził Soren, dźgając nożem blat bez większego sensu i polotu - Za kogo on się uważa ?
- Jak oceniasz swoje szanse, przyjacielu ? - Dawi zignorował potok nieartykułowanych przekleństw mruczanych przez najmitę. Ten tylko wzruszył ramionami.
- Chyba nieźle. Walczy włócznią.
- I niby co z tego ?
- Włócznia nie jest najwygodniejszą bronią do walki z miecznikiem - Wyjaśnił - Jeśli uda mi się szybko skrócić dystans i nie dać się zaskoczyć jego akrobatycznym popisom, powinienem mieć niezłe szanse.
- Oby. Nie cierpię tego typa. Jest jeszcze dziwniejszy od Azraela. Co drugi długouch na tej Arenie to zwyrodnialec i psychopata. Tfu, co za plugawy rodzaj !
Virgill, siedząc na krześle z przymrużonymi oczami i założonymi rękoma, pokiwał powoli głową na znak zgody.
- Pa, nawet wygadany się zgodził ! Na pohybel szyszkożercom ! - Ryknął i w pijackim amoku wlazł na krzesło, unosząc rękę w znak toastu. W całym tym etanolowym uniesieniu zapomniał jednak, że nie ma w ręku niczego czym mógłby owy toast wznieść.
- Siadaj debilu, bo jeszcze spadniesz i łeb skręcisz - Wyraźnie sterany cyklicznymi libacjami Soren złapał go za pasek i ściągnął na ziemię, zarówno dosłownie jak i metaforycznie.
- Nie będziesz mi mówił co mam... A zresztą... - Krasnolud posłusznie usiadł i ukrył twarz w brudnych jak siedem nieszczęść dłoniach.
- Tylko mi tu nie rzygaj - Pouczył go najemnik - Widziałem, jak waliłeś ekstra kolejki z Faltharem. Na sam widok Danielowi zrobiło się niedobrze.
- O właśnie, przypomniałeś mi ! Chciałem z tobą pogadać !
- Przecież cały czas gadamy.
- Wiem, ale ten... O Danielu !
- Co z nim ? - Spytał, spoglądając na chrapiącego na łóżku inżyniera.
- On... nie radzi sobie zbyt dobrze.
- Z czym ? - Soren już wprawdzie się domyślił, ale mimo to drążył temat.
- Ze wszystkim - Krasnolud, mimo skrajnego upojenia alkoholowego utrudniającego wymowę, zdobył się na odrobinę powagi - Odkąd tu przyjechaliśmy dzieją się same złe rzeczy. Młody nie jest takim wytrawnym zabijaką jak ty, ja czy Virgill. Ewidentnie jest mu ciężko to wszystko znieść. Ten atak ghuli przegiął pałę goryczy...
- Czarę.
- Co ?
- No... Czarę. Przelał...
- Nieważne - Skralg walczył z całych sił, by pozostać skupionym na temacie - Chodzi mi o to, że dzisiaj w karczmie Daniel nie gadał z nikim i nie uśmiechał się, tylko patrzył w stół i chlał na umór. I co gorsza, ma takie stany od kilku dni. Zamknął się w sobie, jada samemu, nie pieprzy mi jakichś inżynierskich głupot jak to miał w zwyczaju. Martwię się, że od nadmiaru okropności pomiesza mu się we łbie.
Soren westchnął głośno.
- Wiesz jak to jest. Każdy z nas na początku jest niewinny i czysty jak łza. Potem nadchodzi wojna i nic już nie jest takie samo. Chłopak musi przez to przejść samemu, żaden z nas mu w tym nie pomoże. Każdy radzi sobie z tym inaczej...
Skarlg, mimo odurzenia alkoholem, wyłapał krótkie spojrzenie, jakie Soren posłał Virgillowi.
- Co masz na myśli ? - Spytał po chwili.
- To, że Daniel będzie robił wszystko, żeby wygnać te straszne rzeczy ze swojej głowy. Będzie chlał, grał w karty, rozbijał się po burdelach, wszystko byle sobie ulżyć. Potem, z czasem, uodporni się. Przestanie mu zależeć. Stanie się zimny i pusty w środku.
- Jak ty ?
Soren nie opowiedział. Ciężką ciszę, jaka zapadła po tym pytaniu, przerwało głośne chrapanie drzemiącego Virgilla.
- Aleśmy się napruli - Soren wyciągnął z pochwy długi sztylet i z braku lepszego zajęcia, począł ryć nim w drewnie różne zabawne rzeczy. Jego stwierdzenie było boleśnie wręcz oczywiste.
- Ano - Skralg przytaknął, kładąc na stole swoją czapkę z wiewiórczym ogonem - Zdawałoby się, że cały świat chce nas uchlać do przytomności. Nie żebym narzekał, he, he. We wszystkich karczmach wykupionych przez Adelhara mamy gratisy, ludzie stawiają nam kolejki i jeszcze ten sfiksowany elf przesłał nam skrzynkę okowity.
- Valar morghulis, psia jego mać... - Wycedził Soren, dźgając nożem blat bez większego sensu i polotu - Za kogo on się uważa ?
- Jak oceniasz swoje szanse, przyjacielu ? - Dawi zignorował potok nieartykułowanych przekleństw mruczanych przez najmitę. Ten tylko wzruszył ramionami.
- Chyba nieźle. Walczy włócznią.
- I niby co z tego ?
- Włócznia nie jest najwygodniejszą bronią do walki z miecznikiem - Wyjaśnił - Jeśli uda mi się szybko skrócić dystans i nie dać się zaskoczyć jego akrobatycznym popisom, powinienem mieć niezłe szanse.
- Oby. Nie cierpię tego typa. Jest jeszcze dziwniejszy od Azraela. Co drugi długouch na tej Arenie to zwyrodnialec i psychopata. Tfu, co za plugawy rodzaj !
Virgill, siedząc na krześle z przymrużonymi oczami i założonymi rękoma, pokiwał powoli głową na znak zgody.
- Pa, nawet wygadany się zgodził ! Na pohybel szyszkożercom ! - Ryknął i w pijackim amoku wlazł na krzesło, unosząc rękę w znak toastu. W całym tym etanolowym uniesieniu zapomniał jednak, że nie ma w ręku niczego czym mógłby owy toast wznieść.
- Siadaj debilu, bo jeszcze spadniesz i łeb skręcisz - Wyraźnie sterany cyklicznymi libacjami Soren złapał go za pasek i ściągnął na ziemię, zarówno dosłownie jak i metaforycznie.
- Nie będziesz mi mówił co mam... A zresztą... - Krasnolud posłusznie usiadł i ukrył twarz w brudnych jak siedem nieszczęść dłoniach.
- Tylko mi tu nie rzygaj - Pouczył go najemnik - Widziałem, jak waliłeś ekstra kolejki z Faltharem. Na sam widok Danielowi zrobiło się niedobrze.
- O właśnie, przypomniałeś mi ! Chciałem z tobą pogadać !
- Przecież cały czas gadamy.
- Wiem, ale ten... O Danielu !
- Co z nim ? - Spytał, spoglądając na chrapiącego na łóżku inżyniera.
- On... nie radzi sobie zbyt dobrze.
- Z czym ? - Soren już wprawdzie się domyślił, ale mimo to drążył temat.
- Ze wszystkim - Krasnolud, mimo skrajnego upojenia alkoholowego utrudniającego wymowę, zdobył się na odrobinę powagi - Odkąd tu przyjechaliśmy dzieją się same złe rzeczy. Młody nie jest takim wytrawnym zabijaką jak ty, ja czy Virgill. Ewidentnie jest mu ciężko to wszystko znieść. Ten atak ghuli przegiął pałę goryczy...
- Czarę.
- Co ?
- No... Czarę. Przelał...
- Nieważne - Skralg walczył z całych sił, by pozostać skupionym na temacie - Chodzi mi o to, że dzisiaj w karczmie Daniel nie gadał z nikim i nie uśmiechał się, tylko patrzył w stół i chlał na umór. I co gorsza, ma takie stany od kilku dni. Zamknął się w sobie, jada samemu, nie pieprzy mi jakichś inżynierskich głupot jak to miał w zwyczaju. Martwię się, że od nadmiaru okropności pomiesza mu się we łbie.
Soren westchnął głośno.
- Wiesz jak to jest. Każdy z nas na początku jest niewinny i czysty jak łza. Potem nadchodzi wojna i nic już nie jest takie samo. Chłopak musi przez to przejść samemu, żaden z nas mu w tym nie pomoże. Każdy radzi sobie z tym inaczej...
Skarlg, mimo odurzenia alkoholem, wyłapał krótkie spojrzenie, jakie Soren posłał Virgillowi.
- Co masz na myśli ? - Spytał po chwili.
- To, że Daniel będzie robił wszystko, żeby wygnać te straszne rzeczy ze swojej głowy. Będzie chlał, grał w karty, rozbijał się po burdelach, wszystko byle sobie ulżyć. Potem, z czasem, uodporni się. Przestanie mu zależeć. Stanie się zimny i pusty w środku.
- Jak ty ?
Soren nie opowiedział. Ciężką ciszę, jaka zapadła po tym pytaniu, przerwało głośne chrapanie drzemiącego Virgilla.
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.