Pocztówki z Czasów Końca - Ostatni Tekst 14.03

Wszystko to, co nie pasuje nigdzie indziej.

Moderatorzy: Fluffy, JarekK

ODPOWIEDZ
Abiger
Wałkarz
Posty: 53

Pocztówki z Czasów Końca - Ostatni Tekst 14.03

Post autor: Abiger »

Witam,

Sporo ostatnio myślałem o End Times. Co prawda żadnych książek jeszcze nie czytałem jednak wnikliwie śledziłem plotki a zwłaszcza streszczenia Inkuba oraz Grimgora. Jestem długoletnim graczem WFRP (I i II Ed) i obecne zmiany wzbudzają we mnie mieszaninę wściekłości i podziwu. Złoszczę się gdy widzę upadek tego wspaniałego świata, nie mogę nie docenić jednak rozmachu tej zagłady i szeregu bardzo odważnych decyzji projektantów. Słowem dużo myślałem o Starym Świecie, co zaowocowało powrotem ochoty na RPG i próbami reaktywowania starej drużyny ale także innymi niespodziewanymi skutkami.

Krótko mówiąc z okazji End Times dostałem niespodziewanego natchnienia i skrobie sobie jakieś tam krótkie teksty w ramach projektu, który nazwałem roboczo Pocztówki z Czasów Końca. W założeniu miały być to krótkie historyjki czy nawet po prostu scenki dziejące się właśnie w End Times.

Projekt miał być do szuflady ale w sumie pomyślałem, że może wrzucę tutaj i ktoś napisze coś dużo lepszego. Taki miałbym właśnie pomysł na ten projekt – każdy chętny wrzucałby tutaj swój tekst (nie wiem tylko jak to technicznie zrobić aby nie było bałaganu – podtematy?). Zerkałem nieco na tutejsza Arenę widzę, że jest kilku forumowiczów z ciekawym, barwnym językiem. Zachęcam zatem.

Myślę, że nastrój tekstu może niektórych zdziwić, biorąc pod uwagę tło historyjki, więc proszę o litość i łagodne traktowanie. Na każdy z czterech zaplanowanych tekstów mam inny pomysł jeśli chodzi o „rytm” opowieści, dynamiczne zbrojne starcia wcale nie były dominującym tematem.

Dla porządku dodam – nie jestem pisarzem tylko gościem, którego czasami swędzi głowa i musi coś napisać. Jak to mawia mój kolega jestem z tych „co nie umią ale lubią” 8) Jak się komuś zechce czytać to będę wdzięczny za uwagi (nawet takie w stylu: nie pisz więcej :)

I kwestia porządkowa. Dla bezpieczeństwa oznaczyłbym tekst jako 18+ (bluzagania nie ma ale jest „scena” ). Prośba do moderatora o weryfikację i ew. jakąś propozycje w razie uznania że: a) przesadzam bądź b) tekst jednak nie powinien być dostępny dla wszystkich.

Zapowiedź:
Kolejny tekst jest pisany w zupełnie innej tonacji. Scenki z upadku pewnej krasnoludzkiej twierdzy.

W kolejce kolejne dwa - chyba, że wcześniej dostane bana :)
No to wio

.........

Ostatnia Noc

Yorgi Brokk otarł pot z czoła i skierował się w stronę niekształtnej bryły połączonych zabudowań „Grafa Rudolfa”. Z przekleństwem na ustach uskoczył z drogi, gdy rozpędzony powóz, powiewający szmatami z niedomkniętych kufrów spiętrzonych na dachu wystrzelił zza bramy i omal go nie rozjechał. Kilku innych, pieszych uciekinierów dźwigało skromny dobytek i rozwrzeszczane dzieci na własnych grzbietach. W oddali przejmująco wył jakiś pies. Wszyscy chcieli uciec stąd jak najdalej, w rozpaczliwym i zapewne daremnym wyścigu po życie. Wiatr niósł wyraźny zapach spalenizny i żelazisty posmak krwi. Yorgi minął uciekinierów i wkroczył na wewnętrzny dziedziniec zajazdu okolony kamiennym, pobielonym murkiem. Przed wejściem do głównego budynku, twarzą w błocie, leżało ciało jakiegoś mężczyzny. Spieniona karminem woda rozlewała się szeroką kałużą. Krótkie i bezgłośne rozbłyski, podświetlające niebo na dalekim zachodzie, odwróciły uwagę krasnoluda. Przez chwilę spoglądał na złowrogie sine chmury, spienione w potężne formacje iluminowane blaskiem odległej magicznej bitwy, po czym przekroczył próg.

W kącie centralnej sali zajazdu jakaś para głośno i zapamiętale kopulowała. Kilka upitych do nieprzytomności osób leżało obok w bezładnym stosie, kilka dalszych bezskutecznie usiłowało się zamroczyć zbyt słabym alkoholem. Pomyślał, że jest wiele sposobów na przywitanie śmierci.

Przy kontuarze ponury mężczyzna w kapeluszu z szerokim rondem z wystudiowanym, demonstracyjnym spokojem oliwił leżący przed nim miecz. Jego wargi bezgłośnie formułowały spokojną modlitwę lub pieśń. Nie podniósł wzroku i w żaden sposób nie dał znaku, że zauważył wchodzącego.

Typowe obrazki ostatnich dni, jakich Yorgi widział już dziesiątki. Kolejne bastiony i forty imperium upadały a armie upiornych najeźdźców rozlewały się po kraju potopem ognia i stali. Wszędzie szerzyły się plotki o upadku stolicy i największej twierdzy Starego Świata Middenheim, pogłoski o armii umarłych maszerującej na północ. Klęska za klęską. Imperium konało a wraz z nim zdychał cały świat, nie było dokąd uciekać. Większość ludzi słabo to znosiło i ciężko ich było za to winić.

Przeszedł do sali gier ale była pusta i zaśmiecona, tylko wyleniały kocur chłeptał wodę z przewróconej stągwi. Jego oczy błyskały w półmroku. Wszedł do połowy schodów prowadzących na górne poziomy budynku. Na korytarzu piętra królowały stosy mebli powyrzucane z pokoi i sterty rozwłóczonej pościeli. Wycofał się i zajrzał na zaplecze, gdzie karczmarz klęczał nad nieruchomą żoną obejmującą dwa drobne ciałka. Cała trójka wyglądała tak spokojnie, niemal błogo, jakby była tylko pogrążona w słusznym śnie po całym dniu szczęśliwych zabaw. Ciche i spokojne odejście, bez bólu i strachu. Mężczyzna podniósł głowę a jego zapadnięte oczy były wilgotne od łez:
- Nie potrafię sam …. a mikstura już się skończyła, ty… - błagalne spojrzenie wypowiedziało resztę pytania.

Krasnolud delikatnym, niemal pieszczotliwym ruchem pochylił głowę mężczyzny w stronę jego żony i dzieci a potem zrobił, to co było trzeba zrobić. W końcu był zabójcą trolli. Wcale nie płakał układając ciało mężczyzny obok jego rodziny.

Potem wyjął spod kontuaru dzban piwa i po raz pierwszy w życiu delektował się każdym łykiem cierpkiego trunku. Jeszcze później podeszła do niego dziewczyna. Była młoda, mogła mieć nie więcej niż 17 lat. Nie widział jak wchodziła do zajazdu, a może już tu była gdy przyszedł, czekając na swój los w jednym z pokoi.

Usiadła naprzeciwko, przez dłuższa chwilę studiując sylwetkę Yorgiego: oklapły czub włosów pośrodku nagiej, tatuowanej czaszki, niegdyś pomarańczowy a teraz raczej po prostu brudny. Szerokie ramiona i narzucony na nie bury podróżny płaszcz z prostą metalowa zapinką. Wytartą skórzaną kurtkę bez rękawów z trudem opinającą beczkowatą klatkę piersiową.

- Napatrzyłaś się już? – chciał zabrzmieć groźne ale głos, który usłyszał był tylko głosem starego i zmęczonego podróżnika – czego chcesz?

- Jesteś pogromcą trolli? – zapytała zupełnie bez lęku. Miała przeciętnie urodziwą twarz ale ładne, duże oczy spłoszonej łani. Krótkie rudawe włosy ukrywała pod prostą błękitną chustą. Nie wydawała się specjalnie poruszona jego budzącym respekt wyglądem. Było w jej kruchej postawie i delikatnym obyciu coś absolutnie niepasującego do tej mrocznej scenerii.

- Potrzebuję pomocy – kontynuowała gdy milczenie się przedłużało – chciałam… chciałam nabyć twoje usługi. Mogę zapłacić tym lub tym - położyła na stole dwie dłonie, kryjąc przez chwilę ich zawartość jakby oboje uczestniczyli w jakiejś dziecinnej zgadywance, po czym uniosła je odsłaniając spory czerwony kamień i niewielki skórzany woreczek. W nozdrza uderzył charakterystyczny, ostry zapach narkotyku.

- Chciałabym jednak wiedzieć czy sprostasz moim oczekiwaniom – kontynuowała już mniej pewnie, skonfundowana brakiem jakiejkolwiek reakcji – jaki jest twój największy wyczyn pogromco?

Uśmiechnął się w duchu - znowu to zabawne słowo, pogromca.

- Mój największy wyczyn? – zapytał wreszcie podnosząc głowę. Twarz miał posieczoną bliznami niczym katowski pieniek ale spojrzenie lśniących zielonych oczu było zaskakująco ciepłe. Spodziewała się raczej, zimnego i pustego wzroku mordercy lub zamglonego oparem alkoholu i przytłumionego narkotykami wejrzenia - Skróciłem o głowę jednego barmana, który fałszował najlepsze piwo świata - delikatnym ruchem głowy wskazał uchylone drzwi zaplecza - Teraz mam tu dzban zacnego trunku i beczkę dobrego prochu – poklepał dłonią sporą beczułkę z ciemnego, nawoskowanego drewna. Dwa tygodnie temu wygrał ją w kości od jakiegoś desperata razem ze starym pojedynkowym pistoletem. Zawsze ciągnęło go do głośnych fajerwerków a teraz zaczął dodatkowo poważnie rozważać opcje „odejścia” z prawdziwym hukiem. Zawsze to jeden wybór więcej.

- Potrzebuje kogoś kto pomoże mi dotrzeć do Volmershoven. To niewielka osada kilka godzin marszu stąd w stronę Altdorfu. Muszę odszukać Hanesa – zawahała się obracają w ustach jakieś słowa - … Odważysz się?

- Dziewczyno – wycedził poirytowany tą prymitywną próbą wzięcia go pod włos – jeśli to w stronę Aldorfu to zaręczam, że z Twojej wiochy zostało ledwie kilka dymiących desek a Hanes dawno gryzie ziemi. Jeśli miał szczęście. Jeśli nie miał, to biega teraz ze swoimi nowymi kolegami, dotknięty choroba lub mutacją, wrzeszcząc bełkotliwe litanie ku czci bogów chaosu i uganiając się za owcami sąsiada. Nie widzę powodu, dla którego miałbym ruszać stąd swoje kościste dupsko.

Zbladła i spodziewał się, że zaraz zacznie szlochać błagając go o pomoc, jednak milczała. Było mu jej nawet żal ale naprawdę nie widział powodów włóczenia się po okolicy w poszukiwaniu zguby, gdy sama nadchodziła.

- Nie wierze, że Hanes zginał – powiedziała w końcu - on zawsze spada na cztery łapy. Musimy go odszukać, jest dla mnie ważny. Nie masz… nie było w Twoim życiu istotnych spraw, niczego co ..?

Przerwała gdy spiorunował ją wzrokiem.

- Jak chcesz tam dotrzeć dziewczyno? – wysyczał, zły na siebie, że tak łatwo dał się wyprowadzić z równowagi - Przez te watahy i maruderów zbliżające się od strony Altdorfu? W czym jesteś dobra? Nie widzę u Ciebie żadnej broni. Władasz śmiertelną magią a może jesteś jedną z tych imperialnych cieni-zabójców?
-W zagadkach. Jestem dobra w zagadkach.
- Zagadkach – zarechotał Yorgi aż piwo chlusnęło mu na brodę i kurtkę – Mam jedną dla ciebie. Co robisz nieumiejąca walczyć i czarować mistrzyni zagadek, gdy wśród wrzasków umierających, odoru krwi i rozlanych wnętrzności spada topór a ty masz tylko sekundę na reakcję.
-To zależy po której stronie topora jestem.

Krasnolud śmiał się długo. Nawet kopulująca para na moment ucichła, potem stół o który się wspierali zaskrzypiał z nową energią.

- Zgadzam się – wysapał w końcu Yorgi - Nie z powodu kamienia ani proszku. Zgadzam się bo jest koniec świata a ja się śmieję za przyczyną ludzkiej dziewczyny. To z całą pewnością warte mojej uwagi.

Pomyślał potem, że bogowie chaosu mają przewrotne poczucie humoru, bo wbrew wszelkiej logice dotarli do Volmershoven. Po drodze widzieli co prawda liczne ciała zabitych w bestialski sposób uciekinierów a wszędzie wokół rozkwitały blaski pożarów, jeden raz słyszeli nawet tętent jakichś wierzchowców tuż poza linią mijanego zagajnika, jednak mimo to nie natknęli się nigdzie na żadnych zbrojnych, zwierzoludzi ani inne, gorsze rzeczy.

Spoglądając na kolumny dymów godzące w niebo i łowiąc słabe odgłosy bądź to starć, bądź zbrojnych przemarszów Yorgi oceniał, że znaleźli się jakby w środku wielkiego worka, na zewnątrz którego szalały walki, mordy i rzezie. Prawdziwe oko cyklonu. Było jednak więcej niż pewne, że prędzej czy później chwilowy spokój się skończy a jakaś banda ich tu znajdzie.

Wioskę zastali całkowicie zniszczoną, jeśli nie liczyć jednej niewielkiej chaty przytulonej do wiekowego dębu. Duża plama czerni i sterta spalonych desek znaczyła miejsce, gdzie ktoś próbował podłożyć ogień, jednak masywne drzewo nie poddało się płomieniom. Inne sioła miały mniej szczęścia, zamieniając się w osmalone i bezkształtne sterty drewna i kamieni. Gesty dym przyduszony słotą, płożył się nisko, zakrywając litościwie porozrzucane wokół szczątki mieszkańców. Nigdzie nie było żywego ducha, nawet kruki nie ucztowały na ciałach zabitych. Cisza wypełniała powietrze pustym tchnieniem.

- Nikogo tu nie ma dziewczyno - rzekł krasnolud po kilku minutach wpatrywania się jak przeczesuje ruiny z imieniem Hanesa na ustach – Wygląda na to, że ostatni goście nie za wielu po sobie zostawili…

Nie zważała na niego a kiedy zaczęła wydawać ten dźwięk Yorgi zaśmiał się cicho, bo zrozumiał kim jest Hanes, który zawsze spada na cztery łapy. Chwilę później dziewczyna krzyknęła radośnie i podniosła spomiędzy mokrych traw burą futrzaną kulkę.

- Kot, nie wierze – kręcił głową - wlekliśmy się tutaj dla jakiegoś kota? Ostatnia wielka misja mężnego Yorgiego. Mocarny Grimnirze w niebiesiech, szykuj mi honorowe miejsce po swej prawicy bo nadchodzę w chwalę.
- To mój przyjaciel i zawsze to lepiej umierać w towarzystwie – oczy promieniały jej szczęściem jak dziecku, które dostało ulubione ciastko. Jakby cała śmierć wokół ich nie dotyczyła, jakby to nie był koniec.
– Odpoczniemy chwilę? – tuląc zwierzę w rekach niczym niemowlę wskazała ocalały dom - Pada coraz mocniej.

Skinął głową. W domu była tylko jednak izba, nieledwie zapełniona kilkoma prostymi meblami. Zadziwiające, że niemal nie było tu śladów żadnych zniszczeń, tylko podłogę zaścielały potrzaskane skorupy kilku naczyń i drewniane sztućce. Stanął w progu patrząc obojętnie na bury świat na zewnątrz. Czuł, że w wkrótce stanie do ostatniej walki i chciał przez moment uporządkować myśli. Przywołał parę wartych wspomnienia obrazów, garść rodzinnych momentów i jedną walkę, z której niegdyś był szczególnie dumny. Niewiele tego było jak na takie długie życie.

Kiedy po dłuższej chwili odwrócił się zainteresowany nagłą ciszą dziewczyna siedziała na brzegu prostego łóżka zupełnie naga. Skórę miała jasną niczym porcelanowa filiżanka z dalekiego Kataju, którą widział kiedyś na targu w Zhufbarze. Chciał ostro powiedzieć, że to nienajlepsza pora lecz wówczas dostrzegł drżenie jej drobnych dłoni i zrozumiał jak bardzo dziewczyna się boi. Tego co nieuchronnie nadchodziło. W jej oczach widział jednak wyzwanie i podjął je, w końcu był zabójcą trolli. Widział rzeczy bardziej przerażające mężczyznę niż naga kobieta. Jego grube szorstkie dłonie wojownika były swego czasu rekami artysty i dawna delikatność wciąż w nich tkwiła. Mruczała cicho, gdy gładził jej drobne piersi usiane wyraźnymi błękitnymi żyłkami, głośniej gdy całował jej płaski brzuch i szczupłe kropkowane piegami uda. Jeszcze później wydobył z niej krótki dziewczęcy jęk, jak stacatto zdziwienia i zadowolenia.

Potem ona przesunęła się w dół i patrząc mu w oczy zaczęła głaskać po udzie. Sięgnęła po lśniący owal sprzączki u pasa lecz delikatnie powstrzymał jej rękę.

- To niestety niemożliwe – uśmiechnął się smutno - kilka lat temu wziął go sobie pewien wredny ork i zrobił marnej jakości wisiorek. Już go opłakałem, poza tym prawdę mówiąc służył mi równie marnie co i jemu. Jakiś czas potem ja wziąłem głowę orka ale jej nie noszę, bo za bardzo cuchnęła. Teraz jestem Yorgi Beznogi i da się z tym żyć. Przynajmniej jeszcze przez chwilę.

Przez pewien czas po prostu leżeli razem. On na plecach wpatrzony w sufit, ona przylgnęła do jego boku jak utulone do snu dziecko. Potem, gdy chałupką targnął potężny wstrząs, jakby same góry waliły się w posadach, zabrali swoje rzeczy i wyszli na zewnątrz. Ziemia wciąż drżała a powietrze wibrowało od odległego gromu, mocarnego jak ryk ojca olbrzymów. Zapadła już noc a niebo płonęło. Potężne zielonkawe bolidy haratały ciemność wlokąc ogniste ogony i mknąc na zachód i południe. Strzaskany owal mniejszego księżyca planety, Morrslieba był teraz niczym więcej niż dryfującym wrakiem, bezładnym archipelagiem zmiażdżonych i rozłupanych szczątków. Krwawa pożoga rozkwitała na dalekim południu rozległym kwiatem śmierci. Porywiste wichry niosły coraz bliższe wrzaski sług chaosu i bezrozumne krzyki przerażenia mordowanych ludzi. Milczeli oboje, bo wobec tego widowiska wszystkie słowa były zbyt małe. Było przerażające ale w jakiś niepojęty sposób również monumentalnie piękne.

Yorgi wygładził kurtę i odrzucił płaszcz, który teraz tylko krepowałby ruchy. Po raz dwudziesty musnął dłonią stylisko topora, niczym policzek śpiącej kochanki. Przez dłuższą chwilę próbował jeszcze doprowadzić do ładu oklapnięty od wilgoci czub ale w końcu się poddał i przysiadł na osmalonej belce a obok złożył beczułkę z prochem wraz z osłoniętym od pluchy pistoletem.

- Dziewczyno … będę ich zabijał tak długo jak zdołam ale kiedy padnę nie wahaj się. Nie daj ... –podniósł wzrok – nie pozwól wziąć się żywcem.

Milczała i tylko nieznacznie skinęła głową. Widział w jej oczach tyle niewypowiedzianych pragnień i tyle nienazwanych spraw, które już nie zostaną przywołane. I dziesiątki pytań. Jednak świat się kończył i nie było już czasu na rozmowy. Siadła więc obok z kotem na kolanach i objęła Yorgiego za ramię a on nie protestował.

Chciał powiedzieć, że miała rację i zawsze to lepiej nie umierać samemu ale tylko uścisnął jej dłoń.
Ostatnio zmieniony 14 mar 2015, o 20:37 przez Abiger, łącznie zmieniany 4 razy.

Awatar użytkownika
White Lion
Kretozord
Posty: 1883
Lokalizacja: Kielecki Klub Bitewny "Kieł"

Post autor: White Lion »

świetne :)
Sezon 2015:
VC 5/2/3
WE 22/2/2
Mishima 19/0/1
Ludzie Pustkowi 4/1/1

Awatar użytkownika
Chomikozo
Chuck Norris
Posty: 598

Post autor: Chomikozo »

Naprawdę dobre. Uchwyciłeś klimat lepiej niż te pisarczyki z GW. Koniecznie napisz więcej :wink:
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Wspaniałe! =D> Cieszę się, że powstał taki temat, bo pomysły krążą po głowie, a i pracę innych chętnie poczytam. :wink:
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

amholen
Plankton
Posty: 1

Post autor: amholen »

cacy, proszę o więcej.

Abiger
Wałkarz
Posty: 53

Post autor: Abiger »

Dziękuję za miłe słowa tutaj i na PW. Przepraszam jednocześnie za zwłokę. Niestety nawał pracy i spraw prywatnych a potem nagła ucieczka natchnienia miały swój efekt w postaci dużego opóźnienia. Jak już wena mi wróciła to w nieco inny obszar i musiałem najpierw naskrobać coś w klimacie cyberpunka :) A jak wróciłem do Starego Świata to zamiast zapowiedzianych scenek z Karak Azul sfinalizowałem najpierw tekst o zmaganiach w Carroburg.

Punktem wyjścia było tutaj pewne rozważanie na temat tego jak wyglądałoby starcie konwencjonalnej piechoty z siłami chaosu, zwłaszcza jeśli chodzi o jakieś abominacje czy demony Nurgla. Czy takie starcie w ogóle mogło by się odbyć? Czu ludzi po prostu nie uciekli by wobec całej tej odrażającej grozy wroga? Wyobraźcie sobie, że stoicie z mieczem w dłoni naprzeciw kilkutonowej góry zarobaczonego mięsa. Czy macie jakieś nadziej, żeby to w ogóle zranić? Początkowo chciałem pokazać całkowity bezsens takiej walki, ludzi popadających w szaleństwo i stupor na sam widok gnijących kształtów bestii chaosu. Tekst wyszedł jednak mocno depresyjny więc finalnie rozbudowałem go i złagodziłem wymowę.

Zapraszam do lektury mając nadziej, że się spodoba.

Jestem na półmetku, zostały jeszcze dwa teksty, w tym jedne mocno zaawansowany. Co potem to się zobaczy.

Aha i jeszcze jedno. Za diabła nie mogę wymyślić dobrych tytułów jeśli nie pojawią mi się w głowie przed rozpoczęciem pracy nad tekstem. Zatem potraktujmy ten tytuł jako roboczy a ja ogłaszam mini-konkurs na nowy tytuł dla zmagań o Carroburg. Proszę o propozycję, wspólnie wybierzemy najlepszą i dokonam zmiany :)

CHWALEBNY DZIEŃ

Przeciw całej ich potędze przychodzi nam stanąć
Walki na przedmieściach Carroburga, starcia rajtarów i lotnych rot z forpocztami armii chaosu, trwały całe przedpołudnie. Potem nadeszły główne siły wroga, prawdziwa fala piekielnej powodzi a harcownicy wycofali się na tyły, dołączając do oddziałów osłaniających flankę. Przeciwnik zbliżał się wzdłuż rzeki Reik zarówno po stronie miasta jak i od strony Reiklandu, gotując się do uchwycenia przeprawy. Dzicy wojownicy z północnych krain, liczni jakby na Imperium ruszyły całe narody. Nieprzeliczone zastępy groteskowych siewców zarazy, podrygujących w rytm drażniącej muzyki piszczałek. Potężne plugawe bestie dosiadane przez gnijących jeźdźców i powolne szeregi potężnych rycerzy chaosu. Ponad nimi kłębiły się chmury tłustych much i mdłe opary zielonkawej trucizny. Niebo sczerniało od dziwacznie wydętych chmur, jak zarażone trądem ciało. Powietrze wypełniał dławiący odór i nieludzkie ryki tej hordy.

Carroburg nie miał silnych obwarowań ale bardzo dogodne położenie. Wniesiono go na stromym podejściu wzdłuż drogi na odległy Middenheim, skąd dobrze rozstawione baterie artylerii miały szerokie pole ostrzału. Stosunkowo ciasna i solidna kamienna zabudowa doskonale nadawała się do obrony i blokownia liczniejszych sił. Dodatkowo gęsty las w sąsiedztwie utrudniał szybkie obejście miasta i zaatakowanie go szerszym frontem na wielu odcinkach jednocześnie. Oczywiście wrogowie mogli to zrobić i zamknąć je w oblężeniu. Gdyby tylko myśleli jak stratedzy i gdyby tylko chcieli. Nie uznali jednak za konieczne, bo każda bitwa jaką dotąd stoczyli pozwalała im sądzić, że przewaga liczebna i nieustanny napór w końcu złamią ludzkich obrońców. Nie było potrzeby stosowania wyszukanych manewrów, obejść czy pozorowanych odwrotów. Wystarczyła tylko brutalna siła.

Przewaga wroga była wielka i nie oczekiwano zwycięstwa. Lars Velgorf może wciąż był młody ale zbyt długo służył w wojsku by mieć jakieś złudzenia w tym zakresie. Zresztą nie taki był plan. Tym razem dowódcy wyjaśnili im na czym on polega. Ta wiedza dała im siłę na dłuższą walkę, pozwoliła zrozumieć rozkazy i nadać większy cel poświeceniu. Chodziło o to by powstrzymać mało wartościową masę rzucaną przez wroga jako mięso armatnie w każdej kolejnej bitwie i wciągnąć w miejskie walki najbardziej wartościowe jednostki sił Nurgla. Carroburg miał stać się wielkim stosem, piecem jakiego nie widział dotąd świat. Cywilów ewakuowano a piwnic i strychy domów wypełniono suchym drewnem, dzbanami oliwy oraz oleju mineralnego a także tak dużą ilością prochu jaką tylko można było ująć z wojskowych zapasów by nie pozbawić korpusu artyleryjskiego zdolności bojowych. Trzech magów ognia obłożyło miasto potężnymi zaklęciami. Teraz trzeba było tylko wciągnąć tu wroga, pokazać mu swoim oporem jak bardzo zależy nam na utrzymaniu miasta.

Nie przejdą
Pierwsi ruszyli na nich wojownicy z Norski i Północnych Pustkowi. Półnadzy, o bladej skórze pokrytej bliznami i wojennymi tatuażami barbarzyńskich plemion. Z krzykiem na ustach i pogardą śmierci na obliczach. Wielu z nich nosiło przeraźliwe mutacje i wyraźne ślady chorób, czułe pocałunki boga rozkładu. Oczekiwali łatwego zwycięstwa, tanio przelanej krwi i przerażonych ludzi, których mogliby ćwiartować w bezskutecznej próbie upojenia krwawego szaleństwa. Tak jak dziesiątki razy do tej pory. Spotkali tylko zgubę.

Dzicy i zażarci. Nieustępliwi i przerażający ale wciąż śmiertelni. I atakujący bez żadnego planu. W ścisku jaki tworzyli nie mogli wykorzystać w pełni skuteczności swych potężnych dwuręcznych broni. Próbując zadawać szerokie ciosy ranili własnych towarzyszy, tratowali rannych i poległych. Kłębiąc się bezładnie wpadali na siebie, gubili rytm i blokowali drogę. Może nie dało się ich łatwo przestraszyć ale dziś umierali jak wszyscy inni żołnierze. W takich warunkach, pomiędzy kamiennymi budynkami miasta ostrzał karnych szyków imperialnych strzelców skutkował prawdziwą hekatombą.

Równe palby zadudniły w uliczkach, miedzy huk wystrzałów wdarły się ostre krzyki oficerów. Prawdziwy deszcz ołowiu spadał na atakujących gdy dobrze wyszkoleni strzelcy wykonywali kontrmarsz cofając się ku stojącym wyżej pikinierom.

Ci otworzyli szyk przepuszczając strzelców i zagrały trąbki. Piechurzy zwarli się ponownie a piki opadły w dół tworząc mur kolczastej śmierci, nakładające się na siebie warstwy drewna i stali. Prawdziwy las śmierci. Fala wyjących wojowników przeorana salwami arkebuzów, ciężkich rusznic i muszkietów nie miała dość impetu aby się przebić przez karne szeregi imperialnej piechoty. Rozległy się dzikie wrzaski przebijanych ostrzami, szczęk metalu, kilka pik pękło z trzaskiem ale reiklandzka piechota nie oddała pola.

Atakujących na ziemi wsparły z powietrza latające monstra. Skłębione w wielki lej czarne chmury otworzyły się nagle nad miastem i w dół runęły obrzydliwe bestie o owadzich skrzydłach. Wprost na plecy pikinierów, chcąc zmieszać szyk i wywołać panikę.

W odpowiedzi z pobliskich dachów zaterkotały zamaskowane dotąd zestawy przeciwlotnicze, lekkie balisty na obrotowych stelażach i baterie sprzężonych ciężkich kusz. Kilkanaście potworów strącono, kilka innych szarpnęło się pod uderzeniami bełtów, odbiło na boki i odleciało chwiejnym lotem. Jeden z trafionych zawirował w powietrzu jak opadający liść furkocąc splątanymi skrzydłami. Jego spęczniałe ciało rozprysło się na bruku z mokrym plaśnięciem kilka kroków od Larsa. Reszta lotników zmieniła cel ataku i spikowała na dachy wdając się w gwałtowną walkę z osłaniającymi baterie piechurami. Większość potworów sprawnie wysiekano, tylko kilka odleciało skrzecząc gniewnie.

Z tylnych szeregów imperialnej piechoty przecisnęło się ku przodowi kilku grenadierów miotając pociskami ponad pochylonymi drzewcami. Kartacze rozrywające się w tłumie norsmenów zbierały straszne żniwo. Ponownie zagrała trąbka i żołnierze cofnęli się cztery kroki szarpiąc pikami by uwolnić ostrza. Przez zwałowisko zabitych przedarły się kolejne zastępy dzikusów, jednak tylko po to by zginąć na ponownie ustawionej śmiercionośnej palisadzie. Manewr powtarzali cztery razy i wkrótce uliczkę pokrywał tylko gruby dywan powykręcanych ciał wojowników północy. Korzystając z chwilowego spokoju żołnierze mogli zreorganizować szyk, wycofać rannych i wymienić strzaskane piki.

Lars pomyślał, że dowodzący szturmem chciał ich zmęczyć, pragnął by odsłonili swe tajemnice i zaangażowali najskuteczniejszą broń już przy pierwszym ataku. Zamiast narażać cenne demony i potężnych, zakutych w stał rycerzy o martwych obliczach dali nam bezrozumnego przeciwnika i łatwe zwycięstwo podnoszące morale. Lars widział bezsilność zabijanych czcicieli chaosu bezsensownie próbujących złamać szyk jego oddziału samym impetem natarcia. Widział ich strach i nic nie mogło sprawić mu większej radości. Słyszał krzyki triumfu towarzyszy, kruczy sztandar furkotał nad jego głową niczym pogardliwe wyzwanie. Wroga dało się pokonać. Czuł gwałtowne buzowanie krwi i czuł siłę, teraz już wierzył że mogli ich tu zatrzymać, wykrwawić. Jakże się mylił.

Niezwyciężony
Z miejsca na którym stali wyraźnie widział, że w rękach wroga była już cała dolna część miasta z dokami, nabrzeżem wyładunkowym portu rzecznego i dzielnicą tkaczy. Wszędzie tam mrowiły się siły chaosu, wypełniając każdy plac, uliczkę i wszystkie płaskie dachy portowych magazynów. Wielkie ruchliwe wszy na trupie miasta. Wszędzie za wyjątkiem samotnej wieży celników, która teraz przypominała raczej kopiec na szczycie którego stał samotny bretoński rycerz. Nazywał się Gignac i twierdził, że ma w sobie krew boga wojny. Nikt już w to nie wątpił. Wszyscy jego towarzysze polegli ale on nie chciał ustąpić ani się wycofać. Zdarł hełm z głowy i głośno szydził z wroga. Jego magiczny miecz przecinał wszystko z taką łatwością jak kosa ścinająca zborze. Żaden pancerz i żadna łuska nie były dla niego przeszkodą, nie spotkał też ostrza, które mogło go zatrzymać. Odcięte kończyny, strzaskane topory i ciała przecięte wpół, równo jak osełki masła, sypały się w dół góry poległych.

Mimo to rycerz powinien już dawno zginąć powalony magią, pociskami, nieustannym naporem wroga czy po prostu zmęczeniem. On jednak trwał a lśniąca srebrem klinga uderzała wciąż i wciąż. Trwało to tak długo aż usypał u stóp budynku stos z ciał pokonanych, wielki niczym ofiarny stos boga krwi. Zabijał rycerzy chaosu, zabijał pomniejsze demony, ściął każdego ogra jaki wspinał się po niego i przez chwile wszyscy patrzący wierzyli, że faktycznie jest niepokonany.

W końcu wysłali na niego smoka.
Wielka bestia zjeżona szańcem kolców i kostnych występów, czerwona jak świeżo wypalona cegła i piękna w swej grozie. Spłynęła z nieba majestatycznie i powoli jakby oddając rycerzowi hołd. Gignac zasalutował. Podobno zabił już smoka, powiadali że był pod Marienburgiem i odciął wężowy łeb jednej z bestii Gutrota Spume.

Nie tym razem.
Oślepiające światło bezgłośnego wyładowania uderzyło ze smoczego pyska, poskręcany łańcuch błyskawicy oplótł rycerza i zmienił w chmurę szarego pyłu. Tak po prostu. Czyimkolwiek był synem jego ojciec nie mógł się równać mocą z Mrocznymi Potęgami. Przez chwilę smok triumfalnie wisiał w powietrzu szeroko rozpościerając błoniaste skrzydła, potem jego guzowaty łeb zsunął się z grubej szyi i spadł w dół niczym przejrzałe jabłko. Potężne szpony długo orały blanki wieży w agonalnych spazmach a ciało wiło się wężowo krusząc mury, jakby nie chcąc poddać się nieuniknionemu. W końcu śmierć zwyciężyła i smok skonał nieruchomiejąc na szczycie ostatniego szańca Gignaca. Nagrobny kamień wspanialszy niż wszystko co mógł wymarzyć sobie wojownik.
Ciśnięty w chwili śmierci Bretończyka miecz zawirował jeszcze w powietrzu, błysnął ostatni raz i zniknął.

I pochłonie ich groza
I wtedy ten dziwny dźwięk, jak bulgotanie wody ulatującej z wielkiej miedzianej kadzi, który Lars brał za odgłos smoka, odsłonił przed nim swą tajemnicę. Zza budynków w dole ulicy wynurzył się potworny kształt, podobny w pierwszym rzucie oka do gigantycznej ruchliwej gąsienicy lecz bez porównania bardzie bezkształtnej, rozlanej i pulsującej. Przez długą chwilę Lars nie rozumiał na co patrzył, umysł bronił się przed zaakceptowaniem tej okropności. Potem jak wielki worek, w którym zamknięto setki ludzi, kształt wali się w górę ulicy wprost na nich a Lars krzyczy z przerażenia. Nadchodzi król obłędu, potop zgniłego mięsa pochłaniający wszystko na swej drodze. Widział sylwetki wprasowane w fałdy zielono-szarego cielska, widział wystające z tej abominacji kończyny i twarze w jakiś niepojęty sposób wciąż świadomych ludzi. Wrzeszczące w dzikim obłędzie sylwetki imperialnych żołnierzy, teraz będące już częścią potwora. Bezkształtne ciało bestii nieustannie pulsowało, formując macki, wypustki i dziwaczne kończyny tylko po to by zaraz wchłonąć je na nowo. Przelewało się ulicą jak gigantyczna bryła zbyt luźnego ciasta. Jakby cała ta bezkształtna masa popadła w szaleństwo, bezskutecznie próbując przyjąć jakąś bardziej stałą formę. Na oczach Larsa front jednego budynków pchnięty tym ogromem załamał się i runął do środka w chmurze ceglanego pyłu.

Słyszał, że kilka dni temu miejscowy sklepikarz Tom zabił swoją żonę i dzieci. Nie chciał aby to wszystko widziały. Młody żołnierz już nie uważał tego za obłęd. Nawet z potężnym wojownikiem chaosu można było walczyć. Są ostrza, jest cios miecza i jest jakaś szansa. Jak jednak walczyć z czymś takim? Można tylko uciec. Słyszał jak żołnierz obok głośno się wypróżnia, sam już dawno zabrudził spodnie z przerażenia. Nie zrejterowali tylko dlatego, że strach ich sparaliżował, przykuł do miejsca jak posągi.

Syn słońca
Na drodze potwora wyrósł nagle samotny człowiek w karminowej szacie z pożarem rudych włosów na głowie. Z jego wyciągniętych rąk trysnęły dwa iskrzące gejzery. Burza płomieni spadła ulicą w dół, pożoga ogarnęła bestię buzującym całunem. To dziwne, lecz wśród ryku ognia, skowytu palonego potwora Lars wyraźnie słyszał dźwięczący jak dzwon głos maga i precyzyjnie odmierzane słowa magicznej inkantacji. Wielkie płaty tłustej sadzy wirowały ponad domami jak upiorne kruki, gdy ogniste inferno trawiło swą ofiarę.
Lecz magia to domena chaosu.
Stalowy głos maga załamał się nagle, śpiewna intonacja zadźwięczała fałszywie nutami paniki. Moc zaczęła wypływa
z adepta kolegium niczym woda z sita. Niekontrolowana i niepowstrzymana jakby stał się wrotami, przez które runął na miasto ocean ognia. Lars widział jak ciało czarodzieja czernieje, kurczy się niby schnący owoc, by w końcu zamienić się w wypalony i znieruchomiały wiór. Ognisty sztorm zamarł.
Gęsty, czarny dym okrył całe dolne miasto cuchnącym całunem. Przez długie chwile panowała jedynie martwa cisza i złowieszczy bezruch.

Nawet szaleństwo czuje ból
Potem spomiędzy kłębów dymu wyszedł rycerz chaosu potężniejszy i bardziej upiorny od wszystkich jakich widział dotąd Lars w tej kampanii. Był wysoki na dwóch ludzi i szerszy niż każdy z potężnych ogrów jacy służyli w 6 Reiklandzkim Regimencie Piechoty. Wzrostu dodawały mu jeszcze długie zakrzywione kolce wyrastające z szerokim barków na podobieństwo ofiarnych pali. Jego zniekształcone mutacjami ciało przykrywały nierówno ciężkie, zaśniedziałe płyty pancerza. Tłuste białe larwy, grube jak palec, wysypywały się z wydętego gazami brzucha a sznur sinych wnętrzności zwisał mu aż do kolan. Głowa była niczym więcej niż tylko niekształtną bryłą gnijącego mięsa, upstrzoną całym zastępem wielkich jak pięść i spęczniałych od ropy czyraków. Spomiędzy fałd tłustej skóry wyzierało jedno wrzeszczące szaleństwem oko.

Kilka kul zabębniło nieszkodliwie na pancerzu rycerza, kilka innych uderzyło w ciastowate cielsko bez wyraźnego efektu. Nawet nie zwolnił kiedy wszedł miedzy nich łamiąc piki i roztrącając piechurów szerokimi ciosami pokrwawionego topora. Lars pochylił się pod uderzeniem i z całych sił pchnął piką celując w wydęty brzuch. Broń weszła gładko i tak głęboko, że stracił równowagę i upadł na kolana. Nim zdoła się pozbierać kolejny cios cisnął nim jak workiem ziemniaków wprost na ścianę kamienicy. Moc uderzenia wytłoczyła mu powietrze z płuc, bardziej usłyszał niż poczuł trzask własnych kości. Potem jakaś siłą uniosła go do góry, horyzont okręcił się wokół niego i widział już tylko zbrukane magiczną burzą niebo. Poczuł ukłucie w plecach i spomiędzy blach pancerza na brzuchu wsunął się nagle gruby stalowy kolec. Początkowo nie rozumiał co się stało, potem dotarło do niego, że rycerz nawlókł go na ostrze zbroi jak ciekawski badacz nieostrożnego motyla. Widział swoje nogi dyndające pod dziwnym kątem i pozginane jakby miały zbyt wiele stawów. Nie czuł jednak żadnego bólu tylko smak żelaza w ustach i podrygiwanie ciała w rytm dudniących kroków swego oprawcy.
Rycerz przystanął by sięgnąć po kolejną ofiarę i z lekceważąca powolnością nabił ja na sąsiedni kolec. Żołnierz, jakiś młody oficer strzelców sadząc po mundurze i zatkniętym za pas pistolecie, miał sporo szczęścia gdyż nie przeżył tej operacji. Lars zamknął oczy i zaczął powoli zanurzać się w ogarniającym go odrętwieniu. Zrobił dziś co się dało, zabił kilku z nich i zachował swe człowieczeństwo. Teraz mógł umrzeć w spokoju.

Jakby wbrew tej myśli otworzył jednak oczy i ponownie spojrzał w niebo. Ponad jego głową imperialne gryfony ścierały się z nienazwanymi bestiami o dziwacznych kształtach. Oblane szkarłatem niebo usiane było spadającymi sylwetkami pokonanych lotników, niczym jesiennymi liśćmi strąconymi z drzewa silnym podmuchem wiatru. Ich okaleczone ciała kreśliły powolne trajektorie mknąc na spotkanie ziemi.

Potem przechylił głowę najbardziej jak mógł w prawo i zobaczył szerokie barki rycerza chaosu a jeszcze niżej swoich towarzyszy masakrowanych uderzeniami topora. Bliżej dostrzegł surową pulpę mózgu, błyszczącą fioletem tkankę w odsłoniętej od góry skorupie czaszki rycerza. Ostania rzecz przez śmiercią by mógł odejść tak jak żył. Nogi miał strzaskane jak suche gałązki ale ręce wciąż sprawne więc sięgnął po pistolet oficera. Potem uśmiechnął się gorzko po raz ostatni i z przyłożenia wypalił w głowę potwora.

Ryk agonalnego bólu jak uderzenie tornado rozerwał Larsowi bębenki na podobieństwo karty pergaminu.
Nawet dziecię zrodzone z czystego szaleństwo może nauczyć się cierpienia.
Ostatnio zmieniony 5 mar 2015, o 11:28 przez Abiger, łącznie zmieniany 2 razy.

Draco
Chuck Norris
Posty: 652

Post autor: Draco »

"Carroburg nie miał silnych obwarować" - tutaj taka mała literówka :)

Bardzo fajnie się czytało, czekam na więcej :)
Gratuluje :)

Abiger
Wałkarz
Posty: 53

Post autor: Abiger »

Draco pisze:"Carroburg nie miał silnych obwarować" - tutaj taka mała literówka :)

Bardzo fajnie się czytało, czekam na więcej :)
Gratuluje :)
Dzięki! Poprawiam.

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

Ale Carroburg akurat dość dobre mury miał... nie wspominając o wspomnianym dobrym położeniu co razem zaowocowało wykrwawieniem Middenladzkiej armii zdobywczej za wojen domowych.
Trochę też przerysowanie świeci z rycerza, który powyrębywał kupę wrogów i jeszcze pośmiertnie smoka, ale no przyjmijmy że miał magiczne ostrze no i jakieś przykłady hiper heroizmu muszę się zdarzać nawet w Dark Fantasy.

Poza tym veeery good job. Klimat uchwycony przemiodnie, tak samo jak imperialna armia obrońców, która w odróżnieniu od bitew z End Times Glottkin, gdzie Imperialni na hurra wychodzili kupą umierać wreszcie pokazywała jak wyglądała taktyka i zdyscyplinowane działanie podług większego planu złapania wykrwawionych chaosytów w płomieniach (szkoda że opis do tego nie dotarł).

Ten strach piechoty to mniejsze zagrożenie niż zarazy, bo w ET napisali jasno, że o ile samym armiom chaosu dyscyplina i odwaga Imperialnych co najmniej dorównywała to kompletnie osłabiała ich zaraza. Gdy landsknechci wychodzili na bastiony i mury byli już w Glottkinie cali zarzygani, zakaszlani, z zawrotami głowy i krztuszący się, to plagi i choróbska głównie pokonywały dzielnych imperialnych.

Kurczę, ciężko mi teraz o chwilę wolnego czasu ale jak dam radę to dołączę do szlachetnej inicjatywy i też postaram się coś dodać, nieodstającego klimatem i zacnością od poprzednich story.

Abiger
Wałkarz
Posty: 53

Post autor: Abiger »

GrimgorIronhide pisze:Ale Carroburg akurat dość dobre mury miał... nie wspominając o wspomnianym dobrym położeniu co razem zaowocowało wykrwawieniem Middenladzkiej armii zdobywczej za wojen domowych.
Trochę też przerysowanie świeci z rycerza, który powyrębywał kupę wrogów i jeszcze pośmiertnie smoka, ale no przyjmijmy że miał magiczne ostrze no i jakieś przykłady hiper heroizmu muszę się zdarzać nawet w Dark Fantasy.

Poza tym veeery good job. Klimat uchwycony przemiodnie, tak samo jak imperialna armia obrońców, która w odróżnieniu od bitew z End Times Glottkin, gdzie Imperialni na hurra wychodzili kupą umierać wreszcie pokazywała jak wyglądała taktyka i zdyscyplinowane działanie podług większego planu złapania wykrwawionych chaosytów w płomieniach (szkoda że opis do tego nie dotarł).

Ten strach piechoty to mniejsze zagrożenie niż zarazy, bo w ET napisali jasno, że o ile samym armiom chaosu dyscyplina i odwaga Imperialnych co najmniej dorównywała to kompletnie osłabiała ich zaraza. Gdy landsknechci wychodzili na bastiony i mury byli już w Glottkinie cali zarzygani, zakaszlani, z zawrotami głowy i krztuszący się, to plagi i choróbska głównie pokonywały dzielnych imperialnych.

Kurczę, ciężko mi teraz o chwilę wolnego czasu ale jak dam radę to dołączę do szlachetnej inicjatywy i też postaram się coś dodać, nieodstającego klimatem i zacnością od poprzednich story.
Dziekuję za obszerne, cenne i merytoryczne uwagi.
Rycerza przerysowałem nieco poza konwencję, to fakt. Sugestią o krwi boga wojny i tym co wyczyniał chciałem dać mały sygnał, że niekoniecznie jest jednak człowiekiem.

Co do chorób, pełna słuszność. Początkowo w opowiadania znalazły się oszerne wzmianki, że obrońcy mieli mieć kilka godzin ochrony od zarazy i plugastwa (jakiś kapłański rytułał), jednak fragment nie podobał mi się gramatycznie i w końcu wyleciał, bo nie miałem siły się już nad nim pastwić.

Początkowo opowiadanie było tak mroczne i pozbawione nadziei (właśnie te wszechwładne choroby i szaleństwo), że musiałem dodać jakieś fragmentu "ku pokrzepieniu serc" :)

Co do obwarowań, moze postaram się nieco zmienić zdanie :)

Do zamieszczenia czegoś gorąco zachęcam, glupio tak samemu :wink:

Awatar użytkownika
Naviedzony
Wielki Nieczysty Spamer
Posty: 6355

Post autor: Naviedzony »

Nieźle, nieźle. Kawał fajnej batalistyki. :)

Awatar użytkownika
Quaki
Falubaz
Posty: 1006
Lokalizacja: Katowice

Post autor: Quaki »

Świetne, szczególnie Carroburg =D>

Abiger
Wałkarz
Posty: 53

Post autor: Abiger »

Do Ostatniej Kropli Krwi

Ardrad biegł i przeklinał, w każdy znany sobie sposób wszystkich, których winił za swoje położenie. Lista była długa i zaczynała się od jego bezpośredniego przełożonego, dobrego żołnierza lecz marnego polityka niepotrafiącego się przeciwstawić sugestiom dowództwa a kończyła na wszystkich znanych mu z imienia biurokratach Głównego Sztabu Planowanie Operacji Strategicznych, tej skostniałej i niereformowalnej bandzie zarozumialców, odpowiedzialnej w jego mniemaniu za katastrofę, której był właśnie świadkiem. Przeklinał też siebie i swoje krótkie zesztywniałe nogi, bo był spóźniony tak bardzo, że aż krew ścinała mu się z wściekłości i przerażenia. Przeklinał rzecz jasna wyłącznie w myślach bo chłodne powietrze fortecy wypełniał gryzący zielonkawy opar a szersze otwarcie ust groziło zatruciem i mało przyjemną śmiercią. Ardrad był weteranem dziesiątek bitew i setek potyczek, dawno już przestał liczyć powalonym wrogów i otrzymane rany. Nie bał się umrzeć bo wiedział, że czeka go zgon w boju i nie był to żaden defetyzm tylko zwykła statystyka. Jednak na myśl o śmierci przez uduszenie gazami bojowymi skavenów poczuł zimny uścisk paniki w trzewiach i dudniące pulsowanie w czaszce. Wstrzymywał wiec oddech i biegł co sił w nogach chcąc jak najszybciej opuścić zadymioną sekcję korytarzy i dotrzeć do miejsca stacjonowania swojego oddziału. Walczącego teraz bez doświadczonego dowódcy i zapewne przeciw przeważającym siłom wroga. Niemal błagał by nie dali się zaskoczyć, tak jak jednostka straży tunelowej, która powinna bronić 16 węzła, a której żołnierze zostali wyduszeni gazem nim zdążyli pobrać z magazynku maski i je założyć. Gdyby to zależało od niego mieliby je przy sobie ale teoretycznie 16 węzeł był położony w miejscu, w którym nie powinno być wroga podczas pierwszego ataku, był zbyt odległy od zagrożonych miejsc fortecy i nigdy dotąd nieszturmowany, zatem nie obowiązywały tu procedury pierwszo-liniowe. Maski były w depozycie, który dowódca węzła otwierał dopiero w razie alarmu dla tego sektora. Kiedy alarm został uruchomiony było już jednak za późno. Kilku wojowników, oszołomionych oparem dobito ciosami długich noży o wąskich ostrzach, nieomylny znak, że Karak Azul zostało zinfiltrowane niepostrzeżenie przez grupy skaveńskich zabójców.

Myśli krasnoluda była równie gorzkie co posmak gazu w jego ustach. Przez całe wieki żyliśmy w rozleniwiającym i niebezpiecznym przekonaniu, że cokolwiek wymyślą nasi wrogowie na zewnątrz lub pod nami, nie sprosta twardym skałom twierdzy, zbrojom naszych wojowników, magii pradawnych runów, wytworom gildii inżynierów czy wreszcie żelaznej logice naszych taktyk kryzysowych. Utwierdzaliśmy się w tym przekonaniu po każdym zwycięstwie nad skavenami i orkami. Opuściliśmy co prawda pewne obszary odleglejszych poziomów twierdzy ale był to tylko celowy manewr dla stworzenia strategicznej głębi. I tak nikt tam nie mieszkał ani nie pracował. Kilometry korytarzy usiane pułapkami i systemami alarmowymi przemierzały jednostki lekkozbrojnych zwiadowców tunelowych. W ciemnościach i ciszy górskich trzewi toczyły krótkie, gwałtowne starcia ze szperaczami skavenów. W razie większego wtargnięcia drużyny wycofywano na świetnie przygotowane punkty obrony położone bliżej centrum twierdzy. Strategiczne połączenia pomiędzy komorami i poszczególnymi sekcjami fortecy zapewniały długie i wąskie przejścia zwane węzłami, których celem było spowolnienie przepływu sił wroga i zablokowanie go, w oczekiwaniu na główne siły. Zawsze chodziło o to aby wciągnąć nieprzyjaciela na swój teren a potem zadać mu jedno miażdżące uderzenie.

Po każdym zwycięstwie większe przebicia tuneli dokonane przez napastników zawalano a nawet zatapiano wykorzystując systemy akweduktów doprowadzające wodę z wyższych poziomów i przemyślne prowadnice. Odpowiednio sprawne koordynowanie działań zapewniał doskonały system łączności. Jak dotąd strategia działała skutecznie.
I dlatego jej nie zmieniano.

Teraz pod jednym, diabolicznie przemyślnym i precyzyjnym ciosem wszystkie założenia posypały się jak domek z kart. Węzły szturmowano z zaskoczenia, z dala od hipotetycznej linii frontu. Kurierów przechwytywano w teoretycznie bezpiecznych tunelach. Łączność awaryjna, setki metrów miedzianych tub wkutych w ściany tuneli łącznikowych przenosząca dźwięki dzięki prostym sztuczkom akustycznym, nie działała. Mógł tylko domyślać się, że w kluczowych miejscach kanały komunikacyjne zostały rozkute lub wysadzone i pozatykane. Ujęcia wody sabotowano i cały system zalewowy był sparaliżowany.

Przez długie miesiące Ardrad wysyłał do sztabu alarmujące raporty o konieczności wprowadzenia alternatywnych procedur i większego urozmaicenia wachlarza reakcji obronnych. Prosta żołnierska logika i niezawodna intuicja podpowiadały mu, że wróg wcześniej czy później nauczy się zbyt wiele. Ostatnie lata złudnego spokoju były dla niego ciszą przed burzą jednak sztab uważał raczej, że „kręgosłup moralny przeciwnika został zdruzgotany a jego ofensywne zdolności stępione na całe dziesięciolecia”. Akurat. Szczegółowe analizy i statystyki jakie przedstawiał wraz z sugestiami zmian utykały na całe miesiące na różnych szczeblach drabiny decyzyjnej. Cholerna biurokracja. Swoim uporem zyskał tylko tyle, że otrzymał czasowe przeniesienie „do mniej stresującej służby”, oficjalnie celem umożliwienia wyleczenia przewlekłej kontuzji, o co sam wnosił bezskutecznie trzy lata temu. Jego miejsce zajął jakiś zadufany w sobie nuworysz, protegowany pewnego ważnego oficera ze sztabu bez żadnego większego doświadczenia. I bez grama zaufania jego ludzi.

Teraz Ardrad mógł tylko przeklinać własną przenikliwość, gdy mijał wyraźne świadectwa sukcesu napastników. Twierdza w kilka godzin została podziurawiona skaveńskimi topiarkami skał niczym zhufbarski ser. Wiele z tych tuneli nie miało na celu otwarcia drogi inwazji lecz jedynie odwrócenie uwagi i rozproszenie sił obrońców, zmuszenie ich by obsadzali częścią swoich oddziałów potencjalne miejsca wtargnięcia głównych sił wroga. Nigdy wcześniej skaveni nie dysponowali tak zaawansowanym i skutecznym wyposażeniem. Nigdy nie działali w sposób tak skoordynowany na tak dużą skalę. Nigdy nie byli tak przerażająco skuteczni. Zaczynał się obawiać, że nie będą musieli uczyć się już niczego więcej.

W gęstym, duszącym dymie wbiegł w jeden z korytarzy szczelinowych i zwolnił. W zamyśle budowniczych miały one stanowić doskonałe punkty obrony, gdzie przeciwnik nie mógł wykorzystać przewagi liczebnej nawet jeśli w dużej sile wdarł się do wnętrza twierdzy. W kilkunastu takich kluczowych punktach centralnego poziomu rozlokowano załogi miotaczy płomieni chronione przez drużyny ciężkiej piechoty tunelowej. W wąskich i nisko sklepionych przejściach istoty wyższe niż krasnoludy miały olbrzymie trudności z przemieszczaniem się i skuteczną walką a dobrze zabezpieczone miotacze w mgnieniu oka mogły je zamienić we wnętrze hutniczego pieca. Ardrad zwolnił bo wolał aby nikt w tym dymie nie pomylił go ze skavenem i w przypływie euforii nie zapragnął wypróbować skwarecznika, jak załogi pieszczotliwie nazywały swoje maszyny.
W korytarzu natknął się tylko na poczerniałe, dymiące szczątki kilkunastu współbraci. Wyraźne ślady osmaleń oraz liczne odłamki, którymi upstrzone były ściany tunelu aż nazbyt jasno wskazywały na eksplozję boilera. Kilka kroków dalej dosłownie wszedł na grupę skavenów. Niezrozumiała dla niego zagłada załogi korytarza tak go zszokowała, wszak miotacze płomieni nie zawodziły od lat, że w pierwszej chwili ich nie dostrzegł. Potem instynkt wziął górę i ruszył do ataku. Skavenów było czterech i z całą pewnością byli to elitarni szturmowcy. Zaprawieni w bojach rzeźnicy dzierżący ciężkie glewia, odziani w szerokie pancerze i skórzane maski przeciwgazowe, lśniące w ciemności odbitym światłem szklanych soczewek. Byli też dużo więksi niż normalni szczuroludzie, co akurat w tym przypadku było dla nich duża przeszkodą. Nie mogli wyprostować się i użyć pełni swej siły oraz odpowiednio wykorzystać przewagi dłuższego oręża. Szczelne maski doskonale chroniły od gazu ale jednocześnie bardzo ograniczały pole widzenia. Jego niespodziewane pojawienie się musiało ich zaskoczyć. Pierwszego, odwróconego tyłem i pochylonego nad jednym z ciał, zabił oszczędnym ciosem w podstawę czaszki, powalony pewnie nawet nie zdarzył zorientować się skąd nadeszła śmierć. Przeskoczył ciało i kontynuował atak wiedząc, że nie ma za wiele czasu. Po raz kolejny przeklinał swoja głupotę. Mógł poświecić kilka minut, odnaleźć ciało dowódcy 16 węzła i zabrać jedną z masek. Drugi ze skavenów odruchowo uskoczył ale ruch był zbyt gwałtowny, w rezultacie wklinował się w korytarzu i nie zdążył unieść broni. Młot zmiażdżył mu odsłonięte kolano a kolejny wyprowadzony od dołu cios zdruzgotał szczękę ze stłumionym maską chrupnięciem. Skaven zapląsał przez moment jak wytrącony z rytmu tancerz, potem ciężko zwalił się na posadzkę wśród grzechotu metalu. Ardrad słyszał swój świszczący oddech i czuł jak na jego płucach nieubłaganie zaciska się stalowe imadło, przed oczami zaczęły wirować mu czarne plamy. Nie miał czasu na dłuższe starcie, każdy haust wdychanego powietrza przybliżał go do nieuchronnej śmierci. Pozostali Skaveni zdawali sobie z tego sprawę i nie śpieszyli się, nie zamierzali ułatwiać mu zadania atakiem. Ardrad zaklął szpetnie i zrobił jedyną rzecz jaka mu pozostała. Pochylił głowę, podniósł tarczę i niemal na oślep zaszarżował na kolejnego szturmowca. Nie bał się, że traci wroga z pola widzenia. Gdy było się tak dużym wąski korytarz praktycznie uniemożliwiał uniki a jedyny sensowny użytek jaki można było zrobić z ciężkiej drzewcowej broni to wykonać pchniecie. Nie musiał więc widzieć, żeby przygotować się na to co zrobi szturmowiec. Usłyszał ostry zgrzyt metalu i poczuł uderzenie gdy cios ześlizgiwał się nieszkodliwie po tarczy i naramienniku. Ułamek sekundy później podciął przeciwnika i obalił za siebie, słyszał gniewne piski padającego tłumione przez maskę. Nie podnosząc głowy kontynuował szarżę unosząc tarczę wyżej i spychając przed sobą ostatniego skavena. Wielki szczuroczłek był ciężki i silny ale Ardrad miał impet i wykorzystał niewygodną pozycję szturmowca. Prześliznął się pod ostrzem glewii i wykorzystując swoją wściekłość oraz całą siłę ramion i krótkich, muskularnych nóg pchnął szturmowca. Wprost na stojący z tyłu siepacz, który dostrzegł kilka chwil wcześniej.

Siepacze były beczkowatymi parowymi machinami przemieszczającymi się po szynach korytarzy szczelinowych. Ich pękate bryły wypełniały obrys korytarzy niemal dotykając ścian i łukowatego sklepienia. Oba końce, skręcone i wyciągnięte jak wrzeciona jeżyły się od długich kolców i świdrów. Te dwie spirale śmierci łączyła odsłonięta platforma na kołach mieszcząca parowy silniki i miejsca dla załogi. Wirująca kolczasta machina zagłady mogła w kilka chwil zmasakrować wroga stłoczonego w korytarzu i wypchnąć szczątki poza tunel jak wielka, upiorna szufla. W centralnej części korytarza zbudowano spore rozszerzenie, które umożliwiało mijanie siepacza a także niewielką komorę, w której można było go ulokować wraz z opałem i innymi zapasami.

Skaven wrzasnął z bólu gdy trzy długie skręcone spiralnie kolce przebiły jego pancerz a ciemna krew trysnął na brudne blachy i posadzkę. Ardrad odwrócił się i zaatakował ostatniego wroga, który zdążył wstać i próbował dobyć sierpowatego ostrza zawieszonego u pasa. Za późno. Mimo, że zwinny i szybki był wciąż wolniejszy od spadającego na jego głowę młota.

Soczewki okularów zmatowiały gdy pokryły ja siateczki drobnych spękań. Krasnolud odepchnął nieporadną, postawioną w oszołomieniu zastawę szturmowca i uderzył ponownie, z rozmachem i mocno. W zupełności wystarczyłby bardziej oszczędny coupe de grace lecz Ardrad był wściekły i potrzebował się wyładować. Głowa skavena pękła pod ciosem niczym rozgniatany obcasem melon, nogi wierzgnęły spazmatycznie. Zupełnie niepotrzebnie zadał jeszcze jeden gwałtowny cios rozłupując pancerne blachy napierśnika usiane rudawymi liszajami rdzy.

Wprawnym ruchem rozpiął zapinkę hełmu i zrzucił go na posadzkę. Potem krztusząc się z obrzydzenia zdarł maskę z pyska zabitego, przytknął ją do twarzy możliwie szczelnie i zrobił kilka głębokich haustów. Było to najbardziej cuchnące powietrze jakim oddychał, przesycone smrodem źle wyprawionej skóry, wyziewami skaveńskiego oddechu i piżmowym odorem zwierzęcego potu.
Uratowało mu życie.
Cisnął maskę za siebie i wybiegł korytarzem do kolejnej sali, której obszerne wymiary pomieszczenia powodowały, że stężenie gazu było dużo mniejsze.

W Komorze Paradnej królowała śmierć. Rozsiadłą się w ścinającej grozą ciszy, pośród wirujących kłębów dymu i gazu podświetlonych gdzieniegdzie słabym poblaskiem nielicznych lamp oraz niezliczonych ciał zalegających posadzkę. Syta i zadowolona. Ardrad czuł jej niemą obecność w każdym metrze wielkiego pomieszczenia. Sklepienie Sali roniło ostre niebieskawe światło, strumienie drobnych iskier sypały się z powały rytmicznie jak tętnicza krew. Jeden z prastarych runów ochronnych komory umierał, bogowie tylko wiedzieli jak wielkiej magii przeklętych skavenów musiał się przeciwstawić, że go przemogła. Krótkie rozbłyski magicznego światła wyłaniały z ciemności groteskowe kształty wczepionych w siebie sylwetek, zastygłe w śmiertelnych konwulsjach postacie, dłonie kurczowo zaciskane na rękojeściach broni. Niemal całą powierzchnię Komory wypełniały ciała, czasem leżące pojedynczo, częściej jednak w grupach lub dużych stosach w miejscach gdzie trwały najbardziej zacięte walki. Ardrad przełknął nerwowo ślinę z trudem otrząsając się z szoku i dużo wolniej ruszył przed siebie. W ciemności, mylony pobłyskami błękitu, łatwo mógł się przewrócić lub pośliznąć na śliskiej posadzce. Idealny cel dla przyczajonego skrytobójcy.

Mijał stosy futrzanych ciał podrygujące upiornym rytmem w sinozielonych oparach gazów bojowych. Hałdy poczerniałych od trucizny kości, od których zatrute mięso odchodziło jak łuski z cebuli, odpadało wielkimi płatami. Widział oleiste plamy parującego tłuszczu wytopione z pokurczonych ciał zabitych skaveńskimi miotaczami spaczenia, kaskady krwi spływając stopniami centralnego podwyższenia. Odór palonych zwłok odbierał zmysły. Dwa razy musiał się zatrzymać by wymiotować. Bojąc się, że resztki gazu przesycającego powietrze w końcu zbyt go osłabią zatrzymał się i ostrożnie zdjął skórzaną maskę z twarzy jednego z poległych krasnoludzkich żołnierzy.

Skaveni gazowali bez opamiętania wszystkich, także swoich wojowników bo tylko nieliczni z nich mieli odpowiednią ochronę. Zatruwanie walczących to łatwiejszy wybór bo skuteczność gazów bywała jednak problematyczna. Można było się przed nimi bronić zakładając skórzane maski z filtrami pełnymi węgla drzewnego, zasłaniając usta namoczoną chustą, można było ograniczyć oddech lub używać umocowanych do ścian specjalnych tub do zaciągania powietrza z wyższych wysokości gdzie ciężki gaz nie dochodził w niebezpiecznym dla życia stężeniu. Można było wreszcie zastosować ciężkie dmuchawy do odpychania gazu od własnych stanowisk. Jednak nie dało się tego wszystkiego skutecznie robić w czasie walki. Jeśli musiałeś się bronić nie było czasu na przerwę i podejście do ustnika. Jeśli walczyli też twoi towarzysze nie miał kto obsługiwać miechów. Jeśli miałeś maskę dym gryzł i szczypał w oczy, oczywiście istniały maski okularowe ale po dłuższym wysiłku szkła parowały i praktycznie uniemożliwiały widzenie. Walczyłeś w końcu na oślep. Albo zdejmowałeś maskę, bo to dawało Ci szansę zabicia jeszcze kilku wrogów nim gaz zrobi swojej. I mogło kupić nieco czasu towarzyszom.

Zabitych skavenów było bardzo wielu, jednak Ardrad nie potrafił ocenić kto wygrał starcie. Stalowobrodzi, których zdobne zbroje rozpoznał pomiędzy hałdami szczurzego truchła mogli bo wybiciu przeciwnika przemieścić się na inny odcinek walk, trwanie w pustym pomieszczeniu pozbawionym krytycznego znaczenia dla obrony nie miało wszak wielkiego sensu jeśli w innych rejonach twierdzy toczyły się ważniejsze starcia. Mogli też zostać wybici do nogi. Nie widział jednak żadnych rabusiów i maruderów grabiących zwłoki. Skaveni nigdy nie było zbyt zdyscyplinowani, nie wierzył w to, że po zdobyciu sali nie został żaden by obdzierać z dobytku pokonanych. Nie chciał wierzyć. Przełknął ślinę przez chwilę zastanawiając się czy jego oddział wciąż zajmował trudną do obrony Sale Przedsionkową czy został już przesunięty na wewnętrzne linie obrony. Zły wybór oznaczał długie minuty bezcelowego biegania.

Zadrżał mimowolnie gdy ciszę rozpruł odległy huk i powolnie narastający świst niczym oddech górskiego wiatru. Powietrze drgnęło zauważalnie szarpiąc smugi gazowych oparów. Karak Azul miało swój własny doskonały system wentylacji. Po otwarciu potężnych klap na szczycie długich szybów huraganowe wiatry przetaczały się korytarzami i salami fortecy oczyszczając powietrze i wyciągając zgromadzony w pomieszczeniach gaz i dymy parowych machin. Ardrad poczuł ulgę, ten dźwięk choć spóźniony dowodził, że twierdza wciąż żyła. Jeśli system działał to znaczy, że został uruchomiony i obrona trwa. Napastnicy tracili element zaskoczenia, gazy można było zneutralizować i przenieść starcie na bardziej obliczalny poziom. Wiedziony intuicją a nie logiczną analizą w końcu dokonał wyboru i ruszył biegiem.

Z wschodniej ściany smętnie zwisały zwęglone resztki jednego ze sztandarów prósząc drobnymi rozbłyskami żaru. Wielki gobelin, dar krewniaków z Karaz –A – Karak upamiętniający jedno ze wspólnych zwycięstw sprzed wieków, został zerwany lub spadł i spoczywał na posadce blokując częściowo wyjście. Zwały ciężkiego materiału zastygły przy masywnym kamiennym portalu jak zakrzepłe fale lawy. Minął je i zagłębił się z szeroki, pusty korytarz.

Po kilku minutach wiedział, że wybrał dobrze. Przed nim wrzała walka, jej wyraźne odgłosy, koncert dźwięków śmierci i triumfu niosły się coraz wyraźniej.

Korytarz otwierał się szeroką gardzielą na rozległy przestwór naturalnej jaskini, łagodną kaskadą schodów opadał ku przestronnej płaszczyźnie wielkiej Sali Przedsionkowej, gdzie trwały gwałtowne starcia. Ściany tej naturalnej pieczary załamywały się wysoko nad głową krasnoluda niewidocznym z dołu sklepieniem. Wielkie gazowe lampy, bezstronni i cierpliwi świadkowie, oświetlały piekło i chaos poniżej. Daleko, po drugiej stronie Sali masywne wrota ze stali i gromrilu, mocne jak sam kościec skały tkwiły wciąż zamknięte na głucho.

Jakiś zbłąkany skaveński wojownik rzucił się na niego u stóp schodów. W jego zwierzęcych oczach nie było nic więcej poza dzikim przerażeniem. Ardrad z łatwością sparował nieporadny cios, huknął atakującego tarczą w korpus a potem walił w jego zwierzęcy łeb młotem aż zmienił go w krwawą miazgę. Podniósł głowę by pośród skłębionych dymów, żółtawych grzyw płomieni i zielonych rozbłysków skaveńskiej magii spróbować ocenić sytuację.

Z uśmiechem zauważył, że najbliżej niego walczyła gwardia. Dwa oddziały Stalowobrodych w szyku równym jak na paradzie powstrzymywały napór skłębionych sił wroga wylewających się z obszernego wyłomu w skalnej ścianie. Trzeci oddział ustawiony nieco z tyłu tkwił nieruchomo, oczekując w rezerwie na rozkaz do działania. Zabrzmiały krótkie gwizdki oficerów i żołnierze kilku pierwszych szeregów naparli na kłębowisko wroga odpychając go nieznacznie, po czym w jednej momencie uczynili krok wstecz na moment odrywają się od przeciwnika. Nim skaveńska fala ponownie uderzyła w mur tarcz wojownicy zwrócili się na chwilę w bok, tworząc w szykach wąskie szczeliny, którymi wśród chrzęstu ocierających o siebie pancerzy przecisnęli się na tyły stalowobrodzi z pierwszego szeregu. Szyk zwarł się natychmiast ponownie, tym razem pierwszym szeregiem byli wojownicy zajmujący dotychczas miejsca za plecami wycofanych. Na tyłach oddziału lekkozbrojni opatrywali rany kontuzjowanym i roznosili bukłaki z wodą. Widział też dmuchawę i paru krzepkich operatorów pompujących niestrudzenie wielkim skórzanym miechem. Nieco wyżej na wąskiej galeryjce przyczaiło się kilkunastu kuszników osłony cierpliwie wypatrujących skaveńskich miotaczy spaczenia czy grenadierów z kulami gazowymi, które mogły okazać się potencjalnie niszczycielskie dla zwartych szyków krasnoludzkiej ciężkiej piechoty.
Czysta poezja dyscypliny.
Ardrad wiedział, że dopóki trzymają front i nie dają się okrążyć stalowobrodzi mogli walczyć w ten sposób bardzo długo. Nawet gdyby wszyscy żołnierze wałczącego oddziału byli wycieńczeni lub ranni, mogli być stopniowo zastępowani przez elementy rezerwy.

Dopóki trwają nie pozwalają też całkowicie odciąć jego ludzi rozproszonych i walczących w dalszej części Przedsionkowej. Wciąż wypatrywał swego oddziału, gdy przez tłuszczę szuroludzi przedarły się niespodziewanie dwa potężne stworzenia jakich nigdy dotąd nie widział. Wysokie niemal na trzy metry i niemal tak samo szerokie, niekształtne od pokrywających je płyt pancerza, splątanych lin czy może przewodów, upiornie podświetlone zielonkawym blaskiem spaczenia. Skaveńskie żywe machiny zagłady. Kusznicy na galerii, twardzi weterani nie poddający się zaskoczeniu czy panice, błyskawicznie ocenili zagrożenie i otworzyli ogień. Skoncentrowany ostrzał kilkunastu kusz zdołał powalić jedną z bestii. Lecz druga…

Uniosła w górę masywne ramiona zakończone wiązkami równolegle ułożonych rur, mechanizm uruchomił się z przeraźliwym wizgiem i nagle z wirujących luf runął na Stalowobrodych potop zielonkawych rozbłysków. Lśniące włócznie zabójczego światła przeszywały szeregi krasnoludzkich wojowników niczym piekielne szydło. Ardrad widział jak trafiona posadzka eksploduje gejzerami strzaskanego kamienia, fragmenty rozłupanych tarcz i pancerzy wirowały w powietrzu jak stracone wiatrem liście. Bestia metodycznie i bezlitośnie omiatała ostrzałem weteranów, nie przejmując się tym, że pole ostrzału blokowało jej kilkuset skaveńskich wojowników rozpruwanych teraz niczym zetlałe karty pergaminu. W ciągu kilku sekund elitarna jednostka została zdziesiątkowana. Kiedy potwór zwrócił się w kierunku oddziału rezerwy Ardrad z całych sił cisnął swoim młotem. Broń pomknęła jak wystrzelona z katapulty, prędkość rozmazała ją w rozciągniętą smugę. Nawet tutaj usłyszał mokre plaśniecie gdy trafiła bestie pod masywny dzwon hełmu i nie przerywając lotu zniosła jej głowę w eksplozji metalu i krwawej mgiełki. Młot skrzesał jeszcze iskry uderzając o twardą skałę ściany potem zwalniając zawrócił szerokim łukiem i niczym posłuszny pies na wezwanie swego pana, wskoczył mu w otwartą dłoń.
Najcenniejsze dziedzictwo jego rodu, wielki run lotu wyryty na broni niby piętno boga wojny.

Zabite monstrum runęło na plecy gniotąc swych pobratymców. Gdy stwór padał lufy wciąż obracały się miotając lancami zieleni, najpierw przecinając mrok Sali ponad głowami ocalałych stalowobrodych, potem orząc ściany nad tunelem wejściowym potokami wyrzucanych odłamków i wreszcie godząc w zagubiony gdzieś wysoko sufit.

Ardrad wierzył, że nawet przetrzebieni, stalowobrodzi wciąż mogli utrzymać front, dać mu czas by mógł zabrać swoich ludzi i wycofać się w głąb fortecy. Klnąc najszpetniej jak potrafił puścił się pędem, w najgorszym biegu swojego życia. Nim zrobił trzydzieści kroków potężny wstrząs targnął salą i powalił go jakby był małym dzieckiem. Oszołomiony podniósł się niezgrabnie patrząc bez zrozumienia jak daleko przed nim podłoga komory unosi się do góry, wybrzusza jakby była bryłą ciasta i wreszcie pęka w akompaniamencie ogłuszającego huku rozrzucając wokół fragmentu skał i tony pyłu. Deszcz gruzu runął ze sklepienia i ścian wielkiej komnaty miażdżąc na równi atakujących i obrońców, ciężki pył zasnuł wszystko pół przejrzystym woalem. Patrzył ze zgrozą na podświetlone niebieskawo kształty runów okalających Sale Przedsionkową uwidocznione w chwili eksplozji. Czuł jak przeciążona magia wibruje w nich i wygasa. Nie wiedział jak długo stał w oszołomieniu próbując pojąć co się właśnie stało, jakież to nowe diabelstwo sprawili im skaveni. Daleko z przodu w rozległym i przysłoniętym pyłem kraterze, otwartej ranie na ciele twierdzy, kłębili się szczuroludzie. Liczni jak mrówki taszczyli drabiny, długie strzelby i dziwaczne machiny których przeznaczenie nie było szczególną zagadką.

Ardrad drgnął dopiero gdy sporo bliżej zobaczył swoich ludzi, rozbitych i zdezorientowanych, z trudem zbierających się z posadzki. Ten widok nieoczekiwanie przywrócił mu spokój. Jak za dotknięciem magicznej różdżki przyzwyczajenia dowódcy wzięły górę nad wahaniem, po raz pierwszy dzisiejszego dnia jasno i wyraźnie widział swój cel i swoją rolę. Porzucił puste spekulacje i puścił się biegiem wrzeszcząc najgłośniej jak potrafił:

- Karak Azul walczy! Ardrad Gotrekson! Do mnie żołnierze!

Dopadł jednego i szarpnięciem pomógł mu wstać, wciskając w dłoń leżący opodal topór.

- Za upuszczenie broni w walce czeka cię tydzień czyszczenia wychodków amatorze, zrozumiano!?
- Dowódca – powiedział tamten takim tonem jakby właśnie inkasował wygraną w loterii a nie odbierał reprymendę.

-Tak … jest … panie… dowódco – wychrypiała Ardrad cedząc każde słowo – gdzie oficer?

- Upadł na mój nóż – oznajmił z kamienną twarzą sierżant Vingo Koldener pojawiając się bezszelestnie - Trzy razy.
- Jeszcze do tego wrócimy, możesz być pewien - syknął Ardrad wypluwając z ust kawałki gruzu i piach – teraz dmij w ten swój cholerny róg. Chce żeby każdy ocalały wiedział, że tu jestem.

Szybciej niżby tego pragnął, na jego nie w pełni zreorganizowany oddział runęli skaveni. Prawdziwe morze. Walczył w pierwszym szeregu z taką gwałtownością i brawurą, że widział w oczach swoich ludzi przerażenie. Nigdy wcześniej nie widzieli swego dowódcy tak zapamiętałego w boju. Po raz pierwszy w życiu pozwolił całkowicie opaść zasłonie opanowania i nie próbował tłumić wypełniającej go furii.

Walczyli desperacko i z nadludzką rozpaczą, odpierając kolejne fale napastników. Wstrząsy targały samymi posadami skał. Paroksyzmy potężnej magii rozdzierały powietrze a pulsujące wykwity miotaczy spaczenia lizały posadzkę i wdzierały się w szaregi krasnoludzkiego oddziału. Odpowiadał im syk samotnego miotacza płomieni. Skąpane w płomieniach wrzeszczące sylwetki zmieniały się w dymiące szczątki, jak wielkie przepieczone skwarki. Błękitne trzaskające bicze elektryczności umierających runów wiły się po posadce jak konające węże. Na oczach Ardrada jedna ze skaveńskich grup dźwigająca pudłowate kotły miotaczy, liźnięta delikatną wicią krasnoludzkiej magii eksplodowała kulą zielonego ognia. Kilkudziesięciu skavenów w mgnieniu oka pochłonął rozbłysk, ciała skurczyły się i rozpłynęły w brudną breje niczym ciśnięte w ogień świece.
Cała Sala Przedsionkowa, poza bezpiecznymi przejściami i placykami, usiana był setkami pułapek, zamaskowanymi rozpadlinami, głębokimi zapadniami i wyskakującymi z posadzki kolcami. Dla atakujących nie miało to żadnego znaczenia. Widział setki i tysiące ciał oszalałych ze strachu i bólu skavenów ciskane w otwierające się w podłodze sztolnie samą masą tej gargantuicznej hordy. Obłęd setki rodzajów umierania. Bezrozumna, przerażająca orgia zniszczenia.
Nie mieli prawa przetrwać nawet pięciu minut.
Wyrżnęli dwie fale.
To nie był nawet początek.

Kiedy cofnęli się po raz kolejny, zwał zabitych przed nimi był już zbyt wysoki i dawał wrogom przewagę ataku z góry, zajęli pozycję na jednym z podwyższeń rozsianych po sali i zobaczyli co zmierza na nich w trzecim ataku. Ten widok zmroził wszystkich jak spojrzenie na samo dno królestwa bogów chaosu. Ardrad zaśmiał się dziko jak opętany.

Jeden z żołnierzy, młodzian o ogorzałym obliczu, nieomylnym znaku częstej służby poza twierdzą, modlił się głośno wzywając opieki Grungniego. Inny ukrył twarz w dłoniach i z niedowierzaniem kręcił głową a Gward siwowłosy wiarus o kartoflowatym nochalu po prostu stał i płakał. Ardrad nigdy nie był dobrym mówcą, zawsze uważał że od gładkich słówek zdecydowanie mocniej przemawiają mężne czyny. Teraz czuł jednak, że trzeba coś powiedzieć więc wykrzyczał swój gniew:

- Pieprzyć Grungniego! Pieprzyć naszych bogów! Są słabi! Nie potrafią obronić nawet samych siebie! Gdzie są, gdy umieramy z ich imieniem na ustach?! Nie wierzę w nich! Wiecie w co wierze? …. w Was! – chodził miedzy osłupiałymi żołnierzami i potrząsał nimi, uderzał i popychała za każdym razem gdy przywoływał czyjeś imię – Gnarr Jednooki… Skval Bjornsonn… Dhil Morgan … Ravi Gudrunsdottir … Jestem żołnierzem od 40 lat i nigdy nie dowodziłem bardziej zawziętymi skurwysynami niż Wy!
- I sukami – dodała Ravi z uśmiechem, który mroził krew – nie zapominaj o wrednych sukach dowódco.
- Dziś w nocy będziemy ucztować z naszymi ojcami! Zastawione stoły już na nas czekaj, ale teraz …. – Ardrad odwrócił się w stronę nacierającej fali wrogów. Hałas jaki towarzyszył ich nadejściu był ogłuszający – muszą zaczekać jeszcze trochę!

Któryś z jego ludzi rzucił mu podniesiony z posadzki hełm.

- Te cuchnące, jebane szczury chcą nas zeżreć więc pokażmy im jak smakuje wkurzony krasnolud! Śmierć!
- Śmierć!!! – ryknęli jego żołnierze
- Linia moi dranie, formuj linie!

Miejsce po jego prawej stronie zajął nieznany mu postawny wojownik w prostym pancerzu kowala z największym dwuręcznym młotem jaki kiedykolwiek Ardrad widział w dłoniach krasnoluda. Głowę zdobił mu skromny metalowy diadem a długą czarną brodę przetknął przez szeroki pas nabijany miedzianymi guzami. Z pewnością nie był to żaden z jego ludzi.

-A Ty kurwa kto? To pierwszy szereg a nie świąteczny warsztacik dla młodych adeptów kowalstwa!

Oblicze, które się ku niemu zwróciło kryło w sobie tak wiele smutku, że musiał odwrócić wzrok. Surowa twarz jak wyciosana z kamienia była maską spokoju ale i zapowiedzią gniewu wybuchającego wulkanu. Ciemne oczy głębokie jak studnie nosiły w sobie niemy krzyk tysięcy zawiedzionych nadziei.

- Grungni ...Wybacz, że Cię zawiodłem mój synu. Czy mogę dziś walczyć u Twego boku?

Ardrad splunął i krótko skinął głową.

- Wybacz, że w Ciebie zwątpiłem boże.

C.D.N

W następnym tekście dowiecie się, gdzie był Grungni kiedy potrzebowali go jego synowie i dlaczego się nie pojawił by bronić fortecy przed skavenami. Chyba nikt nie wątpi, że skoro Karak Azul upadło to w ostatnich walkach brał udział jedynie cień boga, nikła część jego mocy wysłana tylko dla dodania otuchy walczącym w ich ostatnich chwilach. Zgromadzenie, bo taki nosi tytuł, to już większa licencia poetica niż poprzednie teksty. Zaczyna się na dalekich stepach wschodu i wprowadza całą plejadę postaci nieobecnych w aktualnym fluffie warhammera bądź zupełnie fikcyjnych. Tym tekstem zakończę chwilowo udział w projekcie i skieruje moce twórcze na inne pola :) Mam nadzieję, że wkrótce pojawią się tutaj teksty innych autorów.

Jeśli odbiór moich prac będzie pozytywny to przy następnym wolnym okienku czasowym powrócę do Starego Świata, być może z jakimś dłuższym tekstem.

Awatar użytkownika
Chomikozo
Chuck Norris
Posty: 598

Post autor: Chomikozo »

Wspaniały tekst. Dawno nie czytałem czegoś równie dobrego. Koniecznie napisz więcej, czytanie twoich prac to sama przyjemność.
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.

Abiger
Wałkarz
Posty: 53

Post autor: Abiger »

Dziękuję bardzo! Kolejny tekst jest już gotowy, bo pisany był równolegle, sprawdzę jeszczę literówki i po 20.00 zamieszczę.

Awatar użytkownika
Quaki
Falubaz
Posty: 1006
Lokalizacja: Katowice

Post autor: Quaki »

Czekamy :D

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2724
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Aha, czekamy!
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Abiger
Wałkarz
Posty: 53

Post autor: Abiger »

Zgodnie z zapowiedzią ostatni na razie tekst. Pewien ukazany w nim sojusz może się wydać delikatnie mówiąc "egzotyczny" - jednak to czasu końca i czego się nie robi dla szansy przerwania ;-)

Zgromadzenie

Dandarall Urd Hevel był słaby. Zawiódł ród i pohańbił rodzinę. Dlatego w końcu go wygnano. Starsi zrobili coś czego nigdy w historii plemienia nie dokonano. Co było sprzeczne z wszelkimi zasadami wielkiej rodziny. Wygnali jednego z jej członków. Odcięli niczym suchą gałąź a jego imię, przeklęte i splamione, usunęli ze wszystkich opowieści. To było gorsze niżby po prostu go zabili.

Miało być inaczej. Urodził się pod niewidzianym nigdy dotąd tajemniczym znakiem, który zinterpretowano jako omen szczęścia. Miał być przeznaczony do wielkich rzeczy i wspaniałych czynów. Prorokowano, że jego dzieła przyćmią wszystko co dokonali dotąd najwięksi wojownicy Szarych Piór, dzieci wielkich stepów wschodu.

Od najmłodszych lat wykazywał wielkie talent we wszystkim co robił, nie było dziecka które równie szybko nauczyło się podchodzić zwierzynę w stepie i tak celnie strzelać z łuku. Gdy miał pięć wiosen jeździł konno jakby się urodził na grzbiecie wierzchowca. Nim minęło ich siedem zdobył swój pierwszy orczy skalp a wszyscy wierzyli, że będzie najmłodszym członkiem plemienia, przyjętym kiedykolwiek w poczet wojowników. Wykazywał zadziwiającą najstarszych odporność na trudy, głód i ból lecz również wyjątkową roztropność. Wśród Szarych Piór ceniono przede wszystkim odwagę i przymioty ciała więc tylko nieliczni dostrzegali, że Dandaraal w zadziwiający sposób zauważał i pojmował wiele rzeczy z istoty świata, takimi jakie one są. Kiedy jeden z mędrców wyjaśniał, że świat jest płaski młodzieniec wiedział, że jest niczym innym niż kulą wiszącą w wielkiej pustce kosmosu. Plemię czuło dume, że za kilka lat będzie przewodził mu wódz tak mężny i mądry.
Wszystko skończyło się tak nagle.
Podczas ceremonii przyjęcia włóczni, w dniu w którym miano go uczynić prawdziwym wojownikiem doznał przerażającej wizji i wył z przerażenia. Starsi orzekli, iż to duchy przodków nie chciały go w gronie pełnoprawnych obrońców plemienia. Droga wojownika została przed nim zamknięta na zawsze.
Widział pełną niezrozumienia i złamaną potwornym zawodem twarz ojca, łzy w oczach młodszego brata. W świecie gdzie męstwo na placu boju było wszystkim co się liczyło jego klęska była czymś niepojętym. W ciągu kilku chwil z wyżyn szczęścia spadł w otchłań poniżenia i rozpaczy. Serce krwawiło mu na myśl jak wielki wstyd przyniósł całej rodzinie.
Ojciec już nigdy się do niego nie odezwał. Nawet wtedy, gdy kilka miesięcy później przywieziono go poranionego po starciu z podjazdem hobgoblinów. Gdy konał nie uściskał zgodnie z tradycją ręki najstarszego syna i odwrócił głowę, jakby nie chciał by jego duch został zbrukany w ostatniej drodze do wieczności.
To było gorsze niż cios włóczni.
Od tego wydarzenia co noc nawiedzały Dandaraala koszmary, w których widział setki i tysiące najokrutniejszych śmierci. Śmierci, którym był winien tyko on. By zachować zmysły powtarzał sobie, że to opiekuńcze duchy poddają go próbie lecz coraz częściej szeptano, że jest nawiedzony przez Vergasi – zdziczałe dusze wojowników, których nie pochowano zgodnie z rytuałem. W swoich wizjach zmagał się z potężnym niedźwiedziem, który zawsze pokonywał go zadając straszny ból. Czasem wisiał też rozpięty na wielkim drzewie jak oprawiana sarna a zamaskowany mężczyzna kapał na jego nagie ciało roztopiony metal. Nocami wył i krzyczał, coraz częściej więc zaczęto nazywać go słabym. Zaczął się także zmieniać fizycznie. Dziwaczne i złowrogie tatuaże, kształty których nigdy na sobie nie malował, uwidaczniały się czasem na jego skórze pod wpływem gniewu. Jego włosy niegdyś lśniące czernią jak krucze skrzydła pokryły się bielą w ciągu jednej nocy. Odwrócili się od niego niemal wszyscy dawni towarzysze za wyjątkiem ostatniego przyjaciela imieniem Ouvala.
Dandaraal stawał się coraz bardziej zgorzkniały ale i zawzięty. Chciał udowodnić, że wciąż może być przydatny dla plemienia. Szansę dał mu szaman przyjmując na swego ucznia. Zgodnie z prawami plemienia wymagało to jednak wyrzeczenia się rodziny. Uczynił to. Lecz magia w niepojęty sposób nie miała do niego dostępu. Nie był w stanie dostrzec jej delikatnych ścieżek, nie mógł przywołać nawet najdrobniejszego z opiekuńczych duchów ani postawić najmniej precyzyjnej wróżby. W jego obecności czary szamana stawały się zawodne i zdradliwe a rady niepewne. Musiał zaprzestać nauki.
Nazwano go przeklętym.
Koszmary wciąż wracały dzielone krótkimi okresami spokoju, zmieniała się tylko tortura. Nauczył się żyć mimo ciągłej udręki. Czasem tylko śnił o wysokiej rudowłosej kobiecie z mieczem u pasa.

Na końcu stracił Ouvala. Nie był wojownikiem ale nikt nie zabraniał mu polować. Nigdy wcześniej nie chybiał z łuku a wielu współplemieńców wciąż podziwiało skrycie jego kunszt. Tym razem też nie chybił. Strzała przeznaczona dla stepowej sarny ugodziła przyjaciela pod serce, gdy ten w nieodgadniony sposób znalazł się na drodze strzału. Gdy umierał, ostatkiem sił przeklinał Dandaraala. Tym razem nikt nie stanął już w jego obronie. Wielki Wiec trzykrotnie wypowiedział słowa wygnania i wypędzono go z wioski. Dla nich nie umarł, po prostu nigdy nie istniał.

Powinien uczynić już tylko jedno. Tego właśnie oczekiwało od niego plemię, widział to w ich spojrzeniach, gdy po kolei odwracali od niego głowy. Należało dopełnić dzieła wymazania swojego bytu z obrazu świata. Powinien otworzyć sobie żyły i pozwolić by wilki rozszarpały jego ciało. Widział, że to było słuszne i właśnie tak należało postąpić. Tak uważali wszyscy znani mu ludzie, tak szeptały duchy zaklęte w kościach szamana, tak krzyczeli w jego snach zniesmaczeni przodkowie. Tak podpowiadała mu jego własna intuicja.
Zrobił coś innego, postanowił trwać.
Postanowił maszerować przed siebie z niemym uporem, aż bogowie czy demony, ktokolwiek myślący że może go zmusić do uległości zejdą i sami dokończą sprawę swoimi rękoma. Aż dowie się kto tak okrutnie zabawiał się jego losem.

I bogowie przyszli.
Chyba wszyscy jacy jeszcze przetrwali.

Stał pośród kręgu dziesiątek majestatycznych postaci, drobny i nieistotny niczym ledwo chodzące dziecko pośród wojowników. Dumne sylwetki zbrojnych mężów i dzikich amazonek. Emanujące dostojeństwem postacie sprawiedliwych sędziów, surowe oblicza mściwych i gwałtownych duchów. Pełne piersi i krągłe biodra matek, opiekunek życia.

Za plecami bogów wielką zasłoną ciemności otwierała się niezgłębiona i czarna pustka kosmosu. Dziwne konstelacje gwiazd migotały tam zimnym, odległym blaskiem. Zza krawędzi tego całunu wychylał się fragment słońca okolony koroną buzujących płomieni. Obok niego skąpany w objęciach ognia dryfował wolno gargantuiczny młot, tak potężny jakby był wykuty z trzewi samego księżyca.

Na skraju otchłani samotny zgarbiony bóg o grubych kościach i długiej brodzie uderzał wielkim młotem w lśniące kowadło. W przestrzeni za jego plecami sypały się miarowo kaskady iskier wielkich jak góry, tak jakby jego narzędzie uderzające tutaj kształtowało zawieszony daleko w przestrzeni młot.

- Nawet na chwilę nie może przerwać pracy nim dzieło zostanie dokonane – wyjaśnił jeden z bogów, szczupły i wysoki o rysach dobrotliwego starca i gładkich włosach opadających na ramiona – Jestem Alluminas, choć w tych dniach znają mnie bardziej pod imieniem Annu-Minato. Dziś poznasz swe przeznaczenie.

- Przez lata twojego ziemskiego życia poddawaliśmy Cię rozlicznym próbom. Nie po to by cie bezrozumnie dręczyć lecz by twoja wola stałą się nieugięta a twoja dusza silniejsza niż dusza jakiegokolwiek śmiertelnika. Byś mógł dzierżyć broń jaką dla ciebie szykujemy. Zsyłaliśmy ci wizje byś zrozumiał co grozi gdy zawiedziesz.

W samym środku kręgu zmaterializowała się wolno na wpół przejrzysta wizja kunsztownie zdobionego metalowego młota i Dardanaal zrozumiał, iż jest to ten sam oręż, który wykuwał właśnie boski kowal. Wciąż nie ukończony gdzieś poza tym światem lecz jednocześnie obecny także tuż przed nim.

- Gdy do ciebie przychodziłem malowałem twe jestestwo nienazwanym pyłem wydobytym z miejsca poza czasem i przestrzenią - kontynuował Alluminas – Tak by nie mógł ujarzmić cię żaden z wiatrów magii a moc młota nie spaliła cie na popiół.

- Możemy gasnąć powoli lub rozbłysnąć raz jeszcze silnym blaskiem – zadudnił lawiną głos innego boga, postawnego męża o dzikim obliczu i roziskrzonych oczach, okrytego niedźwiedzią skóra – Zmagałeś się z moją wolą całymi latami i z każdym starciem stawałeś się trudniejszy do złamania. Jestem Ord, bóg z dawnych dni i oddam w ten oręż resztki swego topniejącego ducha.

Dotknął na wpół widmowego młota a blask w jego oczach wygasł. Gdy się wycofywał nie było już w jego postawie żadnej boskości, wyglądał po prostu jak znużony życiem człowiek, który widział zbyt wiele.

Potem podchodzili inni, wielu. Ibn-Sabak o twarzy ciemnej i pomarszczonej, Karnos obleczony w kształty bestii, Myrmidia wojowniczka, której śmiech dźwięczał jak dzwon. Arianka tak słaba i eteryczna jakby sama potrzebowała mocy bardziej niż Dandaraal. Bog – Joruba, czarna bogini z południowych krain, w której dotyku poczuł mieszankę troski, nadziei, oczekiwania i rodzinnego ciepła. Karog, Mercopio, Stromfels, Gandargil, Esmerelda i dziesiątki innych imion …

Potem przystąpił do niego czarno odziany bóg w lśniącym napierśniku, na którego twarzy pod maską pozornego spokoju kipiało morze furii. Wysoki kapelusz z szerokim rondem krył jego ciemne oczy w głębokim cieniu. Nachylił się tak blisko, że Dandaraal po raz pierwszy poczuł paniczny strach.

- Spałem zbyt długo i zostałem niemal zapomniany – powiedział w końcu głosem cichym i zimnym niczym odgłos dobywanego ukradkiem miecza - lecz źródłem mej potegi zawsze był mój gniew a nie gusła śmiertelnych. Nie oddam Ci swej mocy.
- Spójrz na mnie synu człowieczy! – ryknął a jego oczy stały się wrzącymi studniami wściekłości – Spójrz, bowiem widzisz tego, który nie pochyli głowy i rzuci wyzwanie bogom chaosu. Czekałem zbyt długo. Jam jest Solkan! Jam jest furia!

Gwałtownym ruchem wydobył długi miecz skąpany w buzujących płomieniach, po czym odwrócił się bez słowa i ruszył na zachód by po chwili zblednąć i zniknąć jak senne widziadło. Koszmarna zapowiedź nieuchronnej zemsty. Dandaraal wciąż stał jak sparaliżowany, gdy po raz kolejny przemówił Alluminas.

- Z naszą pomocą i siłą weźmiesz ten młot i wypełnisz swe przeznaczenie.

Sprzeczne myśli i pragnienia zmagały się w głowie młodego wygnańca. Strach, zwątpienie, nadzieja.
To za dużo. Zbyt wiele mocy, zbyt wiele oczekiwań a tak mało nadziei. Ja będę w stanie udźwignąć to brzemię?
Wtedy jednak podszedł do niego bóg, którego wszyscy inni ignorowali i unikali, tak bardzo był dziwny i niepokojący. Wyglądał niemal jak czarno biały rysunek, który nieznany twórca porzucił w pół pracy. Jedna część jego ciała lśniła oślepiającą bielą, druga tonęła w niezgłębionej czerni.

- Świat stał się nudny za sprawa mojego rodzeństwa. Jestem Malal i uwielbiam żądze śmiertelników. Gdy Cię odwiedzałem śniłeś Haal Rudowłosą, jedyna prawdziwą miłość twojego życia. Jej wspomnienie da ci siłę w tym co cie czeka, gdyż istnieje ona naprawdę. Śniła o tobie i czeka na twe przyjście u kresu dni.

Potem wyciągnął swą rękę, czarną jak otchłań lecz o dłoni subtelnej i gładkiej jakby należała do niewiasty.

- Błogosławię ten młot w imię ciemności drzemiącej poza światami – potem złożył na bijaku drugą rękę, lśniącą jak topniejący górski śnieg lecz również zdeformowaną i guzowatą od porastających ją kolców i narośli. – Przeklinam ten młot w imię blasku nowego świtu. Oto moje słowa które są kłamstwem i moje milczenie, które skrywa prawdę.

Przez chwilę jeszcze dotykał broni a jego przedziwna dwubarwna sylwetka pulsowała osobliwym rytmem, jakby był naczyniem, w którym tajemny blask przelewa się w hipnotycznym tańcu pomiędzy czernią i bielą.

- Weźmiesz ten młot, gdyż tylko ty możesz nim władać – ozwał się ponownie Alluminas – Zbieraj w niego duszę poległych śmiertelników i nie pozwól aby trafiły w objęcia mrocznych potęg. A gdy nadejdzie koniec rozłup posady świata i niech ogień wnętrza ziemi pochłonie sługi chaosu. Dokonasz tego albowiem jesteś naszym naczyniem.

Kiedy implikacje tego stwierdzenia znalazły ścieżkę zrozumienia w jego umyślę, Dandaraal poczuł tak przerażający żar wściekłości jak nigdy dotąd w swoim życiu.
Będziesz naszym naczyniem. Będziesz naczyniem. Będziesz…
Narzędziem

Tym właśnie chcieli go uczynić. Przedmiotem, który wykuwali latami niczym zawieszony w przestrzeni młot. Topili w ogniu pogardy, miażdżyli uderzeniami losu, formowali na nowo każdą kolejną szansą tylko po to by zgnieść nieuniknionym upadkiem. I przekuć ponownie, za każdym razem coraz twardszego.

Zrozumiał wtedy, co dało mu jednocześnie zadziwiającą satysfakcję, że bali się unicestwienia tak samo jak śmiertelnicy. Miał za nich zrobić coś, czego sami nie chcieli bądź nie potrafili dokonać. W tej jednej chwili nie czuł się im równy, czuł się lepszy.

Kiedy wściekłość odpłynęła tak nagle jak się pojawiła, po raz pierwszy dostrzegł też swoją siłę. Potencję by zapanować w pełni nad swymi odczuciami i zgasić w sobie gniew, zmienić go w zimną pogardę. By spojrzeć bogom w oczy i wyśmiać ich pragnienia.

Przypomniał sobie każdy raz gdy strącali go w otchłań. Wyzywającym spojrzeniem zadał zgromadzonym pytanie dlaczego miałby cokolwiek robić? Dla kogo?

- Zgnietliście wszystko co kochałem, odebraliście mi wszystko prócz uporu i pustego gniewu. Dlaczego miałbym dbać o wasze przeznaczenie i o losy świata, którego nawet nie znam. Dla Haal?
Nawet jeśli nie była tylko złudzeniem, które miało dać mu nadzieję i siłę, to wątpił by była tym, o czym śnił. Czuł też, że to nie były ani jego sny ani jego pragnienia.

- Gdybym chciał urobić kogoś wedle swej woli, zmanipulować, to tak właśnie bym uczynił. Zadawał mu ból aż do utraty zmysłów a potem pokazał nadzieję i motywację do działania. Być może właśnie to obrzydziło Solkana tak bardzo, że odmówił przyłożenia swej ręki dla sprawy? Manipulacja.

- Głupi bogowie, nie będę waszą marionetką.
Patrzył w ich dumne oblicza i otworzył usta by splunąć.

Wówczas dostrzegł jednak, że jedyny bóg, który dotąd do niego nie przemówił, ten kowal wciąż nieprzerywający pracy, że on płacze. To był większy wstrząs niż wszystko co usłyszał i zobaczył do tej pory. Okazana nieoczekiwanie słabość była tak ludzka, że cała pogarda uleciała z niego jakby nigdy jej nie było.

- Jego dzieci umierają wzywając umienia swego ojca a on nie może stać przy nich. Czy może być coś straszniejszego dla stwórcy?
Malal?

Grungni zakończył prace, odłożył narzędzia i sięgnął gdzieś w pustkę za sobą. Behemotyczny oręż zawieszony w przestrzeni drgnął odsuwając się od słońca a wraz z tym ruchem zaczął powoli zmieniać kolor. Najpierw oślepiający biały blask rozgrzanego metalu wygasł jak wypalona gwiazda, zmienił się w tętniącą ciepłem żółć. Potem przez dłuższą chwilę młot pulsował jeszcze wiśniowym rytmem, mocno niczym świeżo narodzone serce. Jeszcze później wystygł zupełnie i zacząć pokrywać się lśniącym nalotem lodu kiedy hartowano go w zimnej pustce kosmosu. Gdy oparł się jej mroźnemu pocałunkowi zaczął się z wolna kurczyć i maleć, zmrożona skorupa kruszyła się bezgłośnie odpadając od srebrzystego oblicza broni. W końcu młot stał się tak mały, że dłoń stwórcy zacisnęła się na jego stylisku i wyszarpnęła z pustki niczym dziecko z łona matki.

Dandaraal oderwał wzrok od hipnotyzującego spektaklu, gdy głuche uderzenie wstrząsnęło równiną. Wszędzie wokół nich ziemia drżała od bombardowania. Z nieba, spomiędzy podziurawionych bolidami chmur, spadał deszcz brudnoszarych lodowych odłamków, wielkich jak kamienne domy ludzi zachodu. Gejzery ziemi tryskały szerokimi pierścieniami a grube filary pyłów wyrastały ku firmamentowi jak przęsła monumentalnej katedry. Na oczach Dandaraala jeden z lodowych bloków uderzył krasnoludzkiego boga roztrzaskując się na miriady kawałków, w deszcz lśniących odłamków wirujących w zwolnionym tempie. Bez żadnych widocznych oznak trafienia kowal podszedł trzymając młot w wyciągniętych, muskularnych ramionach. Po jego policzkach wciąż ciekły strumienie łez.

- Moje dzieło nie ma imienia, gdyż nie jest ono potrzebne. Na końcu nie będzie bowiem nikogo kto by mógł je wspominać - Jego głos dudnił niczym drżenie gór jednak w jakiś dziwny sposób był także kojący - Jestem Grungni. Spraw aby ich śmierć miała sens człowieczy synu.

Dandaraal ujął młot w dłonie czując jak przenika go niepojęta moc. Pod cierpliwą skorupą oręża szumiały millenia odległych oceanów, buzował gniew błyskawic i ryk zatruwanej chaosem ziemi. Żar słońca i pusta obojętność kosmosu.
W chwili, gdy zacisnął palce na stylisku poczuł, że stał się niczym i wszystkim jednocześnie.

- Zrobię to - powiedział ktoś kto kiedyś był człowiekiem o imieniu Dandaraal Boskie Przeznaczenie – nie dla Ciebie. Zrobię to dla twych dzieci i wszystkich śmiertelnych.



EPILOG
Dwóch bogów stoi na równinie usianej ospowatymi kraterami i postrzępionymi grzybami kurzawy. Patrzą na niebo zbrukane szczątkami strzaskanego Morrslieba a delikatny zachodni wiatr wolno rozwiewa dymy poszarpane jak wielkie kłaczki szarego puchu.

- To była ryzykowna gra a twoje działania zaprowadziły nas na skraj zagłady Manipulatorze.
- Ryzykowna ale konieczna. Wszyscy przecież chcemy przetrwać. Poza tym - dodał Malal po dłuższym okresie ciszy – klęska była blisko bo dałeś mu za dużo swego gniewu Solkanie.

- Przypomnij mi dlaczego wciąż Cie nie zniszczyłem?
- Niewiele z ciebie zostało – zachichotał dwubarwny bóg – wlałeś w tego nieszczęśnika prawie całą wściekłość, co w twoim przypadku oznacza – prawie całego siebie.

- To prawda. Teraz będę musiał znosić twoje towarzystwo aż do końca świata.
- Czyli całkiem krótko.
Przez dłuższą chwilę panowała cisza.
- Co teraz?
- Czekamy. Cóż więcej możemy zrobić jak tylko zasiąść przed sceną w oczekiwaniu na spektakl?
- Mimo wszystko szkoda.
KONIEC?

Awatar użytkownika
Naviedzony
Wielki Nieczysty Spamer
Posty: 6355

Post autor: Naviedzony »

Niezły odjazd. Warsztat, jak zwykle, masz nieomal nienaganny. Wolę jednak bardziej przyziemną i "ludzką" fantasy, więc w dalszym ciągu pierwsze twoje dziełka wielbię bardziej. :)

Thranduil Rex
Plankton
Posty: 1

Post autor: Thranduil Rex »

Miodzio, czekam na następne =D>

ODPOWIEDZ