ARENA ŚMIERCI nr 37- Smocze Wyspy
Re: ARENA ŚMIERCI nr 37- Smocze Wyspy
Wybaczcie obsuwę ale organizuje Świątynie Sigmara na larpa. Jak sie nie zmieszczę to wystartuje w Arenie NPCem
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
[ Miała być randomowa broń palna, taka na czarny proch czy inne prymitywne badziewie. Może się zagalopowałem, robiąc swój ideał orka z 40k. Kusza też pewnie zrobi robotę. Zara poprawię. Chociaż trochę go szkodaByqu pisze:Anast3r, a ta spluwa to co to ma być? Bo jakoś nijak mi się z listą nie zgadza...

- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Oj zezwól mu na arkebuz mr MG. Jak dla mnie klimatem się wybronił z uzasadnieniem.
[Też jestem za.]anast3r pisze:[ jak najbardziej popieram! ]GrimgorIronhide pisze:Oj zezwól mu na arkebuz mr MG. Jak dla mnie klimatem się wybronił z uzasadnieniem.
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
[Jestem mniej więcej w połowie, może trochę mniej niż połowa. Jutro rano zredaguje to co już napisałem, bo mogły się wkraść błędy i postaram się dopisać resztę. Dodałem też intro wprowadzające do historii postaci, które bardzo dużo wyjaśnia odnośnie jej zachowań]
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
Imię: Skgarg – Weteran Ogrzych napadów
Rasa: Ogr
Broń: Ułamana Kotwica (topór jednoręczny), miecz krótki
Zbroja: Średnia,
Hełm: Lekki, Kapelusz z wielkim rondem i pawim piórem
Chowaniec: Gnoblar Ostrzegawczy, przebrany za papugę, o imieniu Piękny
Umiejętności: Naznaczony Bliznami
Historia:
Wyjątkowo mocne ,jak na Północne tereny, słońce oświetlało szczątki spalonej, górskiej wioski, na obrzeżach Gór Żałoby. Z pobojowiska ulatniał się czarny jak smoła dym, wśród spalonej trawy walały się szkielety zarówno ludzkie jak i zwierzęce, a na sczerniałych ścianach domów widać było ślady świeżej krwi. Wśród tego wszystkiego była jeszcze grupka nielicznych ocalałych otoczona przez gromadę dwumetrowych, barczystych Ogrów, które rozmawiały głośno i śmiały się rubasznie ze swoich grubiańskich żartów. Wszelkie rozmowy ucichły gdy do środka zgromadzenia wszedł największy i najbardziej naznaczony bliznami Ogr, najpewniej dowódca tej „wesołej” kompanii.
- Zabrać ich do Kotliny Rozpaczy, tam zobaczymy co z nimi zrobić. – Wykrzyknął kapitan głosem donośnym jak Wyjący Dzwon szczuroludzi. Wszystkie Ogry jak jeden mąż, co jest aż nadzwyczaj dziwne, ruszyły się z miejsc i co rusz popychając więźniów ruszyły w stronę kotliny
®®®®
Kotlina, jak to kotliny mają w zwyczaju, otoczona była pionowymi ścianami, osmalonymi od dymu ognisk Ogrów, , idealnie na środku było źródło tworzące mały staw. Większość Ogrów zdążyła rozpakować swój ekwipunek po lewej stronie jeziorka i wsadzić do klatki ,wykonanej z długich kłów i futer słoniopodbnych stworów, jeńców, po prawej stronie źródła. Gdy Ogry jako tako zakwaterowały się kapitan zaczął wydawać polecenia.
- Tłuściusz przynieś kilka wielkich bali na ognisko, Uul weź ze sobą kilka gnoblarów i idź znajdź nam dużego jelenia, a najlepiej dwa. Skgarg ty pilnujesz więźniów. – Rozporządzał Ogr.
- Czemu niby ja mam pilnować więźniów, kolejny raz?
- Bo masz w tym wprawę i dlatego, że ja tak mówię! – Wykrzyknął poddenerwowany kapitan. Skgarg nie chcąc wywoływać zamieszek w obozie, zapewne tylko dlatego, że był zmęczony i nie miał ochoty na więcej walki, odszedł w stronę klatki.
Reszta popołudnia upłynęła kompanii na zwykłych Ogrzych zajęciach, jedzeniu, piciu, udowadnianiu swojej ogrowatości w postaci siłowania się na rękę. Wieczorem, jako że dzisiejszy dzień pełen był pracy fizycznej, głównie w postaci zabijania bezbronnych, Ogry usnęły jeden po drugim ledwie po kilku małych beczkach piwa. Jedynym który nie mógł oddać się temu błogiemu stanowi był teraz pechowiec Skgarg. Około pierwszej w nocy Ogr tracił panowanie nad swoimi odruchami i zapewne gdyby nie przyciszony głos dobywający się z głębi klatki zapadłby potężny Ogrzy sen.
- Hej, tak, tak o ciebie chodzi strażniku. Widzę, że nie jesteś tu zbyt szanowany, jeśli kazali ci nas pilnować. – Zaczepił ogra jeden z więźniów w prostych, chłopskich szatach z mnóstwem łat i dziwnym błyskiem w oku.
- Ano, chyba faktycznie nie jestem. – Odpowiedział Skgarg.
- Ale spokojnie ja wiem jak to zmienić, znam dokładne miejsce i czas odbywania się turnieju, który może uczynić cię bogatym i szanowanym. Jedyne co musisz zrobić to otworzyć te oto drzwi. – Chwycił znacząco prowizoryczne kraty. – I uwolnić mnie. – Podsunął olbrzymowi pomysł wieśniak. Ogr zaczął „szybką” kalkulację strat i zysków.
- Dobra, wyłaź ale tylko ty. Jeśli ktoś więcej stąd wyjdzie zostanie skrócony o głowę, a może nawet o coś jeszcze. – Wydobył z siebie w końcu Ogr. Drzwi prymitywnej klatki otworzyły się bezszelestnie. Z wnętrza więzienia wyszedł człowiek o połowę mniejszy od wielkiego, brodatego ogra w zdobytych pirackich szatach i szulerskim kapeluszu z szerokim rondem i wielkim pawim piórem. Przerażającego wyglądu dopełniała imperialna tarcza przyczepiona do pasa z wymalowanym złotą czaszką oraz dwoma zaśniedziałymi i dawno nieużywanymi prochowymi pistoletami, przyczepionymi do niej za pomocą skurzanych kabur.
- Uwaga, zagrożenie, zagrożenie. – Wydał z siebie cichy głos mały Gnoblar ,przebrany za papugę, siedzący na ramieniu ogra.
- Spokojnie Piękny, to tylko mały bezbronny człowiek nic nam nie zrobi, prawda?
- Al..ależ oczywiście..ście, że nic nie zrobię. – Wyjąkał człowiek.
-Dobrze, dobrze, a teraz mów co ta za turniej.
- Aaaa, tur….turniej no tak, no to rozchodzi się o…ooo, a tak, o Arenę Śmierci, w najbliższym czasie odbędzie się na Smoczych Wyspach. – Rzeczowo odpowiedział jeniec. Skgarg zaczął głaskać się po brodzie, myśląc intensywnie. Po chwili rozmyślań Ogr jednym, sprawnym ruchem zmiażdżył głowę człowieka, rozpryskując krew wszędzie dookoła.
- A więc kierunek Smocze Wyspy…
®®®®®®
Zmiękczona od wczorajszego deszczu ziemia uginała się pod naciskiem ciężkich, żelaznych buciorów Skgarga. Z drzew leniwie staczały się krople wody. Gdzieś w głębi lasu dało się słyszeć nawoływania wilka i muzykę leśnych ptaków. Wielkiego Ogra nie obchodziły ani piękno lasu, ani dźwięki wydawane przez jego mieszkańców, dlatego zapewne nie zauważył, że te ucichły jak za pomocą tajemniczego czaru Przedwiecznych. Stara, spróchniała gałąź pękła pod ciężarem wielkiego Ogra, sekundę później przed twarzą Skgarga przeleciała dwumetrowa włócznia rozłupując pobliskie drzewo na dwie części. Wielkolud rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu przeciwnika. Zobaczył. Wielkiego jak koń (no może troszkę mniejszego, ale że Skgarg konia widział tylko raz w życiu to tak właśnie wyobrażał sobie jego rozmiary) tygrysa szablozębnego, szarżującego z zaciekłością nosorożnika, oraz łowcę z jego byłej kompanii, Uula. Skgarg wykonał, niezwykle szybki jak na Ogra unik, i zdzielił tygrysa przez wielki łeb, roztrzaskując jego czaszkę w drobny mak. Następna włócznia rzucona przez Uula minęła głowę Skgarga z zawrotną prędkością. Łowca skoczył na weterana z wielką maczugą gotową do uderzenia. Renegat zablokował cios krótkim mieczem, uderzając jednocześnie kotwicą w bok Uula łamiąc mu żebra, a przy pomocy drugiego ciosu, biodro. W tym samym czasie na ramiona tropiciela wskoczył mały Gnoblar i przy pomocy pazurków pozbawił go wzroku, wywlekając przekrwione od braku snu oczy poza ich orbity. Oślepiony i kulawy Uul padł na ziemię.
- I co Uul? Czemu mnie ścigasz? Kapitan ci kazał? – Zainteresował się Skgarg.
- A jak myślisz idioto? Przecież wiesz jaka jest kara za opuszczenie kompanii. – Wykrzyknął Uul, wijąc się po mokrej ściółce.
- Wiem jaka była, bo teraz kompania się rozpadnie, a szef zostanie sam, hehe. – Roześmiał się Skgarg, z swojej „przebiegłości”, odwrócił się i ruszył w swoją stronę, zostawiając dogorywającego łowcę za sobą.
- Może kompania się rozpadnie ale szef nie przestanie cię ścigać do końca życia!
- Może próbować.
(Taka trochę krótka historia, ale mam nadzieję, że może być)
Rasa: Ogr
Broń: Ułamana Kotwica (topór jednoręczny), miecz krótki
Zbroja: Średnia,
Hełm: Lekki, Kapelusz z wielkim rondem i pawim piórem
Chowaniec: Gnoblar Ostrzegawczy, przebrany za papugę, o imieniu Piękny
Umiejętności: Naznaczony Bliznami
Historia:
Wyjątkowo mocne ,jak na Północne tereny, słońce oświetlało szczątki spalonej, górskiej wioski, na obrzeżach Gór Żałoby. Z pobojowiska ulatniał się czarny jak smoła dym, wśród spalonej trawy walały się szkielety zarówno ludzkie jak i zwierzęce, a na sczerniałych ścianach domów widać było ślady świeżej krwi. Wśród tego wszystkiego była jeszcze grupka nielicznych ocalałych otoczona przez gromadę dwumetrowych, barczystych Ogrów, które rozmawiały głośno i śmiały się rubasznie ze swoich grubiańskich żartów. Wszelkie rozmowy ucichły gdy do środka zgromadzenia wszedł największy i najbardziej naznaczony bliznami Ogr, najpewniej dowódca tej „wesołej” kompanii.
- Zabrać ich do Kotliny Rozpaczy, tam zobaczymy co z nimi zrobić. – Wykrzyknął kapitan głosem donośnym jak Wyjący Dzwon szczuroludzi. Wszystkie Ogry jak jeden mąż, co jest aż nadzwyczaj dziwne, ruszyły się z miejsc i co rusz popychając więźniów ruszyły w stronę kotliny
®®®®
Kotlina, jak to kotliny mają w zwyczaju, otoczona była pionowymi ścianami, osmalonymi od dymu ognisk Ogrów, , idealnie na środku było źródło tworzące mały staw. Większość Ogrów zdążyła rozpakować swój ekwipunek po lewej stronie jeziorka i wsadzić do klatki ,wykonanej z długich kłów i futer słoniopodbnych stworów, jeńców, po prawej stronie źródła. Gdy Ogry jako tako zakwaterowały się kapitan zaczął wydawać polecenia.
- Tłuściusz przynieś kilka wielkich bali na ognisko, Uul weź ze sobą kilka gnoblarów i idź znajdź nam dużego jelenia, a najlepiej dwa. Skgarg ty pilnujesz więźniów. – Rozporządzał Ogr.
- Czemu niby ja mam pilnować więźniów, kolejny raz?
- Bo masz w tym wprawę i dlatego, że ja tak mówię! – Wykrzyknął poddenerwowany kapitan. Skgarg nie chcąc wywoływać zamieszek w obozie, zapewne tylko dlatego, że był zmęczony i nie miał ochoty na więcej walki, odszedł w stronę klatki.
Reszta popołudnia upłynęła kompanii na zwykłych Ogrzych zajęciach, jedzeniu, piciu, udowadnianiu swojej ogrowatości w postaci siłowania się na rękę. Wieczorem, jako że dzisiejszy dzień pełen był pracy fizycznej, głównie w postaci zabijania bezbronnych, Ogry usnęły jeden po drugim ledwie po kilku małych beczkach piwa. Jedynym który nie mógł oddać się temu błogiemu stanowi był teraz pechowiec Skgarg. Około pierwszej w nocy Ogr tracił panowanie nad swoimi odruchami i zapewne gdyby nie przyciszony głos dobywający się z głębi klatki zapadłby potężny Ogrzy sen.
- Hej, tak, tak o ciebie chodzi strażniku. Widzę, że nie jesteś tu zbyt szanowany, jeśli kazali ci nas pilnować. – Zaczepił ogra jeden z więźniów w prostych, chłopskich szatach z mnóstwem łat i dziwnym błyskiem w oku.
- Ano, chyba faktycznie nie jestem. – Odpowiedział Skgarg.
- Ale spokojnie ja wiem jak to zmienić, znam dokładne miejsce i czas odbywania się turnieju, który może uczynić cię bogatym i szanowanym. Jedyne co musisz zrobić to otworzyć te oto drzwi. – Chwycił znacząco prowizoryczne kraty. – I uwolnić mnie. – Podsunął olbrzymowi pomysł wieśniak. Ogr zaczął „szybką” kalkulację strat i zysków.
- Dobra, wyłaź ale tylko ty. Jeśli ktoś więcej stąd wyjdzie zostanie skrócony o głowę, a może nawet o coś jeszcze. – Wydobył z siebie w końcu Ogr. Drzwi prymitywnej klatki otworzyły się bezszelestnie. Z wnętrza więzienia wyszedł człowiek o połowę mniejszy od wielkiego, brodatego ogra w zdobytych pirackich szatach i szulerskim kapeluszu z szerokim rondem i wielkim pawim piórem. Przerażającego wyglądu dopełniała imperialna tarcza przyczepiona do pasa z wymalowanym złotą czaszką oraz dwoma zaśniedziałymi i dawno nieużywanymi prochowymi pistoletami, przyczepionymi do niej za pomocą skurzanych kabur.
- Uwaga, zagrożenie, zagrożenie. – Wydał z siebie cichy głos mały Gnoblar ,przebrany za papugę, siedzący na ramieniu ogra.
- Spokojnie Piękny, to tylko mały bezbronny człowiek nic nam nie zrobi, prawda?
- Al..ależ oczywiście..ście, że nic nie zrobię. – Wyjąkał człowiek.
-Dobrze, dobrze, a teraz mów co ta za turniej.
- Aaaa, tur….turniej no tak, no to rozchodzi się o…ooo, a tak, o Arenę Śmierci, w najbliższym czasie odbędzie się na Smoczych Wyspach. – Rzeczowo odpowiedział jeniec. Skgarg zaczął głaskać się po brodzie, myśląc intensywnie. Po chwili rozmyślań Ogr jednym, sprawnym ruchem zmiażdżył głowę człowieka, rozpryskując krew wszędzie dookoła.
- A więc kierunek Smocze Wyspy…
®®®®®®
Zmiękczona od wczorajszego deszczu ziemia uginała się pod naciskiem ciężkich, żelaznych buciorów Skgarga. Z drzew leniwie staczały się krople wody. Gdzieś w głębi lasu dało się słyszeć nawoływania wilka i muzykę leśnych ptaków. Wielkiego Ogra nie obchodziły ani piękno lasu, ani dźwięki wydawane przez jego mieszkańców, dlatego zapewne nie zauważył, że te ucichły jak za pomocą tajemniczego czaru Przedwiecznych. Stara, spróchniała gałąź pękła pod ciężarem wielkiego Ogra, sekundę później przed twarzą Skgarga przeleciała dwumetrowa włócznia rozłupując pobliskie drzewo na dwie części. Wielkolud rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu przeciwnika. Zobaczył. Wielkiego jak koń (no może troszkę mniejszego, ale że Skgarg konia widział tylko raz w życiu to tak właśnie wyobrażał sobie jego rozmiary) tygrysa szablozębnego, szarżującego z zaciekłością nosorożnika, oraz łowcę z jego byłej kompanii, Uula. Skgarg wykonał, niezwykle szybki jak na Ogra unik, i zdzielił tygrysa przez wielki łeb, roztrzaskując jego czaszkę w drobny mak. Następna włócznia rzucona przez Uula minęła głowę Skgarga z zawrotną prędkością. Łowca skoczył na weterana z wielką maczugą gotową do uderzenia. Renegat zablokował cios krótkim mieczem, uderzając jednocześnie kotwicą w bok Uula łamiąc mu żebra, a przy pomocy drugiego ciosu, biodro. W tym samym czasie na ramiona tropiciela wskoczył mały Gnoblar i przy pomocy pazurków pozbawił go wzroku, wywlekając przekrwione od braku snu oczy poza ich orbity. Oślepiony i kulawy Uul padł na ziemię.
- I co Uul? Czemu mnie ścigasz? Kapitan ci kazał? – Zainteresował się Skgarg.
- A jak myślisz idioto? Przecież wiesz jaka jest kara za opuszczenie kompanii. – Wykrzyknął Uul, wijąc się po mokrej ściółce.
- Wiem jaka była, bo teraz kompania się rozpadnie, a szef zostanie sam, hehe. – Roześmiał się Skgarg, z swojej „przebiegłości”, odwrócił się i ruszył w swoją stronę, zostawiając dogorywającego łowcę za sobą.
- Może kompania się rozpadnie ale szef nie przestanie cię ścigać do końca życia!
- Może próbować.
(Taka trochę krótka historia, ale mam nadzieję, że może być)
Ostatnio zmieniony 14 lip 2015, o 15:52 przez Stabilo, łącznie zmieniany 4 razy.
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
[ Bardziej niż wystarczająca, gdyby MG nie był na wyjeździe to powitałby z otwartymi ramionami. ]
- Leśny Dziad
- Wałkarz
- Posty: 97
- Lokalizacja: Knieja
[Siema!
Forum przeglądam od wieków choć jakoś nigdy się nie czułem potrzeby się rejestrować, ale skoro GW perfidnie uśmierciło warhammera to chciałbym uczcić grę, przy której kiedyś spędziłem kilka lat poprzez wystąpienie na Arenie. Co prawda nie wiem czy jestem godzien dołączyć do tak zacnego grona arenowiczów bo czytając historie uczestników ostatniej, śmiało można by rzec, że są to opowieści lepsze od niejednej książki. Ale z drugiej strony to właśnie Wasze wpisy zainspirowały mnie by się tu pojawić
Tyle, że osiem miejsc jak widzę już jest zajętych, stąd moje pytania: ta Arena będzie na 8 czy na 16 osób? Dam radę się wcisnąć?
Postać z historią mam już właściwie stworzoną więc szkoda żeby przepadła.]
Forum przeglądam od wieków choć jakoś nigdy się nie czułem potrzeby się rejestrować, ale skoro GW perfidnie uśmierciło warhammera to chciałbym uczcić grę, przy której kiedyś spędziłem kilka lat poprzez wystąpienie na Arenie. Co prawda nie wiem czy jestem godzien dołączyć do tak zacnego grona arenowiczów bo czytając historie uczestników ostatniej, śmiało można by rzec, że są to opowieści lepsze od niejednej książki. Ale z drugiej strony to właśnie Wasze wpisy zainspirowały mnie by się tu pojawić

Tyle, że osiem miejsc jak widzę już jest zajętych, stąd moje pytania: ta Arena będzie na 8 czy na 16 osób? Dam radę się wcisnąć?
Postać z historią mam już właściwie stworzoną więc szkoda żeby przepadła.]
- Leśny Dziad
- Wałkarz
- Posty: 97
- Lokalizacja: Knieja
Razandir mieszkał na niewysokim skalnym klifie w krępej chatce z koślawą wieżyczką, a jego skromne domostwo stało zaledwie kilkadziesiąt kroków od pobliskiej wioski schowanej w niewielkiej zatoczce. To właśnie tutaj, na wybrzeżu przy niespokojnych wodach Morza Szponów, kilkanaście dni drogi od Marienburga, na niebezpiecznych i nieurodzajnie podmokłych ziemiach zwanych, całkiem zresztą trafnie - Bezludziem, Razandir odnalazł spokój. Zaprawdę nie lada sztuką jest znaleźć spokój w świecie pełnym niegodziwości, okrucieństwa, w świecie targanym nieustannymi wojnami i plugawionym przez okropną skazę chaosu. A jednak po latach tułaczki i niebezpiecznych przygód Razandirowi się udało. I to właśnie poczytywał sobie za swoje największe życiowe osiągnięcie.
Razandir był magiem. Prości ludzie z wioski lubili go za jego serdeczność i dystans do samego siebie. Lubili go za to, że nie był taki jak magowie z Imperium, których co prawda nigdy nie widzieli, ale o których słyszeli parę opowieści. Podobno imperialni magistrowie wiecznie zadzierali nosa, udawali ważniejszych niż są, a święcie przekonani o swojej dostojności byli wiecznie poważni i gardzili ludźmi nieposiadającymi magicznych uzdolnień. Każdy w wiosce wiedział, że Razandir taki nie jest, każdy wiedział, że mag z klifu to swój chłop. Przychodzili więc do niego rybacy gdy połowy nie szły im zbyt dobrze, by wskazał im nowe łowiska, przychodzili chorzy po jego lecznicze wywary z ziół, przychodzili skłóceni wiedząc, że czarodziej sprawiedliwie rozsądzi spór, przychodziły dzieci po kolejne opowieści o dalekich krainach, przychodziły dziewczęta po rzekomo upiększające maści, przychodzili chłopcy po lubczyki mające zapewnić im przychylność dziewcząt, przychodzili starsi po radę, wsparcie lub zwykłą pogawędkę. A życie Razandira upływało nieśpiesznie i po cichu.
Niewielu jednak wiedziało, że mag z klifu tak naprawdę nie jest magiem. A przynajmniej nieoficjalnie. Agenci Inkwizycji nazwaliby go heretykiem i rychło skazali na stos, a to wszystko przy oklaskach uczonych mistrzów magii z Imperium, którzy nie znosili gdy ktoś podszywa się pod jednego z nich. Bo prawdą było, że Razandir nigdy nie zdobył dyplomu ukończenia żadnego z Kolegiów Magii, co więcej, jego stopa nigdy nawet nie stanęła w gmachu któregokolwiek z Kolegiów.
Jak więc zatem został magiem? Jest to historia całkiem niezwykła.
Razandir urodził się w dalekich Księstwach Granicznych w mieście Akendorf i tak naprawdę nazywał się po prostu Johan. Matka Johana była dobrą kobietą, a przynajmniej tak zapamiętał ją syn po tym jak zachorowała i zmarła gdy miał dziesięć lat. To właśnie matka nauczyła go zwykłej ludzkiej uczciwości, którą mimo przeciwności uparcie w sobie pielęgnował. Natomiast ojciec Johana, cwany kupiec, a ściślej mówiąc przemytnik bez przerwy szmuglujący towary przez przełęcz Czarnego Ognia, niewiele interesował się synem. Rzadko kiedy bywał w domu, a gdy już bywał zwykle wszczynał awantury, jednak pod przymusem żony łożył na edukację syna. Chyba tylko dzięki temu Johan nauczył się czytać i rachować co bardzo przydało mu się w późniejszym życiu. Zwłaszcza, że od małego nie miał łatwego życia, gdyż w rok po śmierci matki, gdzieś na szlaku zginął jego ojciec prawdopodobnie zabity przez rabusiów grasujących na przełęczy.
Śmierć obojga rodziców zmieniła życie Johana już na zawsze. Osierocony i bez bliskich krewnych musiał zadbać o siebie sam. Nie w smak było mu parać się złodziejstwem ani wstępować do jednego z gangów Akendorfu, więc w poszukiwaniu swojego miejsca opuścił rodzinne miasto by samotnie wyruszyć do, jak mniemał, bogatego i pełnego niezliczonych możliwości Imperium. Nie przeszedłby jednak nawet przez góry, i zapewne skończyłby zadźgany przez gobliny, w których pułapkę wpadł nieopatrznie, gdyby nie odratowała go eskorta jednej z kupieckich karawan. To właśnie przywódca najemnych wojaków ochraniających kupców, wąsaty rotmistrz Andriej Gornyj z Kisleva wziął go pod swoje skrzydła. Od tego czasu Johan stał się członkiem najemnej sotni, a Gornyj przysposobił go do wojaczki, nauczył zaradności i pokazał czym jest ból, trud, rozczarowanie, radość, nieustająca nadzieja, jednym słowem - życie. Wiele krain przebył Johan ze swoim mentorem i jego zbrojną zgrają. Był w Tilei, Estalii, w Kislevie i w Bretonni, raz nawet popłynął ku dalekiej Norsce skąd razem z towarzyszami szybko musiał uchodzić. Imperium zwiedził wzdłuż i wszerz. Brał udział w lokalnych zatargach Impreialnych książąt, walczył z chodzącymi trupami w Sylvani, zabijał zielonoskórych na wzgórzach Ostermarku , odwiedzał krasnoludzkie twierdze potężne niczym góry, bywał w bogatych miastach pyszniących się postępowością, i w zapuszczonych wsiach gdzie głód i bieda walczyły o lepsze z zarazą. Wpadał w intrygi, brał udział w wielkich wojnach i małych rozróbach. Zapuszczał się w mroczne ostępy lasów, pływał z flisakami po ogromnych rzekach, odwiedzał cuchnące porty, przydrożne karczmy, podłe zamtuzy, lecz również bogate kamienice, a nawet pełne przepychu pałace szlachciców z Imperium. Podobało mu się życie najemnika, było proste, w ciągłym ruchu, niebezpieczne, lecz kształtujące charakter.
Z czasem Johan wyrósł na barczystego chłopa o dużych dłoniach, niezbyt urodziwej gębie, silnego jak niedźwiedź, nawykłego do topora lecz zawsze pogodnego i szczerego. Był uparty i inteligentny. Miał niezwykły talent do języków i zwykle po kilku tygodniach przebywania w obcym kraju był w stanie swobodnie porozumiewać się z jego mieszkańcami. Poza tym lubił czytać każde słowo pisane, jakie tylko wpadło mu w ręce, z czego śmiali się niektórzy z jego niepiśmiennych kompanów złośliwie przezywając go Magistrem. Dopiero po wielu latach gdy kompania Andrieja uszczupliła się do zaledwie kilkunastu wojów, wiekowy już rotmistrz zawyrokował, że dosyć tułaczki i pora wracać do domu.
Najmłodszy członek rozwiązanej kompanii pożegnał się więc ze swoimi druhami, którzy rozjechali się na wszystkie strony świata, a sam osiadł w Erengardzie gdzie zaciągną się do pracy u znajomego szkutnika. Przez długie kilka lat żył spokojnie w mieście, a uświadamiając sobie, że ma już dobrze powyżej trzydziestu lat, i że w życiu skosztował już wystarczająco dużo wrażeń, poważnie zastanawiał się nad ustatkowaniem i zapuszczeniem korzeni. Poznał nawet pewną damę, którą byłby rad wziąć za żonę lecz życie i tym razem spłatało mu perfidnego figla. Nie czas teraz i miejsce by opowiadać dlaczego zmuszony był jak najrychlej uciekać z Erengardu, gdyż jest to historia na inną okazję. Starczy powiedzieć, że wpakował się w niezłą kabałę rozpętaną właśnie przez ową kobietę, z którą wiązał swe poważne plany.
Tak oto przewrotny los na ponów wysłał go na szlak by pewnego razu zaprowadzić go do małego Ostlandzkiego miasteczka przycupniętego pod górami. I to właśnie tam miała odmienić się jego przyszłość. Zawsze lubił antykwariaty więc gdy w tejże mieścinie znalazł jeden z takich, od razu wszedł do środka rozglądając się po zakurzonych przedmiotach najróżniejszego pochodzenia i przeznaczenia jakie zostawiali tu klienci. Z zadowoleniem skonstatował, że na stanie są również książki, więc zanim jeszcze stary, łysiejący antykwariusz zdążył przyczłapać z zaplecza, Johan już przeglądał skromną biblioteczkę. Jego uwagę od razu przykuła gruba księga obita starą przetartą już skórą z podrdzewiałymi metalowymi obiciami na rogach. Otworzył tomiszcze i ze zdumieniem ujrzał na pożółkłych kartach jakieś zawiłe, a jednocześnie ostre znaki pokrywające całe stronice niekiedy przerywane skomplikowanymi symbolami i schematami. Nic z tego nie rozumiał toteż księgą zainteresowała go jeszcze bardziej.
– Ekhem… – Ktoś odkaszlnął za jego plecami próbując zwrócić na siebie uwagę. – W czym mogę służyć?
Stary antykwariusz wlepiał w Johana nieufne spojrzenie lecz ten tylko na niego zerknął i znów począł odwracać karty księgi.
– Co to za książka? – zapytał w końcu.
– A żebym to ja wiedział. – Stary wzruszył tylko ramionami. – Sprzedał mi ją kiedyś pewien woźnica co mówił, że wygrał ją w karty od jakiegoś alchemika. Pewnie to właśnie alchemiczne receptury tam zapisano, ale jak widzicie pismo całkiem nie do czytania…
– Ile za nią chcesz, dobry człowieku? – mruknął Johan nie mogąc oderwać wzroku od równych linijek pisma, którego znaki ku jego zaskoczeniu zaczęły wydawać się znajome.
Po chwili wyszedł z antykwariatu dzierżąc nowo zakupioną księgę i szybkim krokiem skierował się do karczmy, gdzie wynajmował pokój. Cały wieczór spędził przy świecach wertując kolejne stronice nie zauważając nawet jak zapadła noc, a gdy blask jutrzenki oświetlił jego twarz zadziwił się faktem, że rozpoznaje pojedyncze słowa i zaczyna rozumieć znaki oraz grafiki przedstawione na kartach. Przetarł oczy czując ogromne zmęczenie i w końcu oderwał się od pożółkłych stron by położyć się do łóżka. A w śnie nadal widział znaki tajemniczego pisma.
Nie mógł wiedzieć, że ten z pozoru zwykły manuskrypt był jedną z najpotężniejszych ksiąg magicznych jakie kiedykolwiek napisano. Wiekowe dzieło anonimowego mistrza magii zatytułowane tajemniczymi słowami „Omnia verba veritatis” było tak przepełnione magią, że w pewnym ograniczonym zakresie dysponowało nawet swoją własną świadomością i pozwalało się czytać tylko tym, których uznało za godnych. Pozostaje tajemnicą dlaczego Księga, która według niektórych badaczy czarostwa w ogóle nie istniała, według innych stanowiła ogromne niebezpieczeństwo, widniejąca na liście ksiąg zakazanych przez Świętą Inkwizycję, poszukiwana przez licznych czarnoksiężników, heretyków jak i skrycie przez uznanych mistrzów magii, postanowiła otworzyć się akurat przed prostym wojakiem. Możnaby doszukiwać się w tym wszystkim przewrotnego humoru po stokroć przeklętych bogów chaosu, którzy zapragnęli omotać i splugawić umysł kolejnego śmiertelnika, lecz ciężko byłoby to stwierdzić patrząc na proste i uczciwe życie jakie zaczął wieść Johan od kiedy pod wpływem księgi postanowił zostać czarodziejem.
Zaczął przedstawić się jako Razandir bo uważał, że proste „Johan” zupełnie nie pasuje do roli maga. Księga dawała mu całą wiedzę jakiej potrzebował i choć zdecydowanej większości tego co tam zapisano nie rozumiał, to jednak dowiadywał się coraz więcej, a w samotności ćwiczył kolejne zaklęcia. Sekrety jakie kawałek po kawałku odkrywała przed nim Księga fascynowały go, czuł że jego przeznaczeniem jest zgłębiać wiedzę tajemną i robił to z przyjemnością. Uczył się jak zwykle szybko a jego naturalna wrażliwość na wiatry magii, o której nie miał pojęcia przez całe życie, jeszcze ułatwiała mu naukę. W kilka miesięcy jako tako opanował podstawy pozwalające mu dosyć intuicyjnie naginać wiatry magii, choć wciąż delikatnie, niepewnie i nie zawsze skutecznie.
Podróżował od wsi do wsi, z miasteczka do miasteczka, studiował Księgę i pomagał ludziom. Raz wyleczył krowy z zarazy, innym razem udało mu się zesłać krótki deszcz na zmęczone suszą plony, próbował sił w alchemii ważąc pierwsze lecznicze wywary. Zapuścił brodę, kupił fajkę, według wskazówek zawartych w Księdze, po kilkunastu nieudanych próbach stworzył w końcu różdżkę z gałęzi czarnego dębu. Nosił opończę z kapturem, by nadać sobie bardziej tajemniczego wyglądu, lecz nie rozstawał się również ze swoją wysłużoną tarczą i wiernym toporem. Żył z tego co ludzie oferowali mu za pomoc i nie zatrzymywał się długo w jednym miejscu. Wiedział, że pakuje się w poważne kłopoty udając czarodzieja, nie raz już miał okazję widzieć łowców czarownic przy pracy i bardzo nie chciał wpaść w ich łapska. Mając to w świadomości z roku na rok coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że Imperium nie jest dla niego najbezpieczniejszym miejscem na ziemi. Za wiele było tu uszu, które mogły usłyszeć za dużo i oczu jakie zobaczyć mogły zbyt wiele, dlatego rozważał powrót do Księstw Granicznych, gdzie nie sięgała jurysdykcja cesarza. Nadarzyła się jednak okazja podróży do Marienburga i Razandir po krótkim namyśle z tej okazji skorzystał. Wiedział, że w wolnym mieście rządzonym przez pieniądz, mówiącym wieloma językami, barwnym różnorodnością jego mieszkańców, będącym w ciągłym pędzie pracy mającej pomnażać jego majątek łatwo będzie ukryć się przed niechcianym wzrokiem, a i zarobić nietrudno.
Miał rację. Szybko zadomowił się w Marienburgu, znalazł pracę u jednego z zamożnych kupców, który chciał podnieść swój prestiż pokazując swoim bogatym znajomym, że stać go na usługi czarodzieja. Prawda była taka, że skąpy kupiec płacił niewiele, ale Razandir nie miał mu tego za złe bo przecież jego umiejętności magiczne nie były powalające, przynajmniej w porównaniu do innych magów dość licznie zamieszkujących miasto. Zresztą pieniądze nie były dla Razandira priorytetem bowiem prawdziwy skarb znalazł w Wielkiej Marienburdzkiej Bibliotece Miejskiej oraz Bibliotece Uniwersytetu Marienburdzkiego. Ogrom zgromadzonych tam woluminów, ksiąg i manuskryptów z całego świata pozwalał mu jeszcze lepiej poznawać tajemne moce. Przesiadywał więc godzinami wśród zapisków, na które od wieków nikt nie spojrzał, robił własne notatki czytał dzieła uznanych mistrzów magii, jak również tych zapomnianych i wyklętych. A potem porównywał pozyskaną wiedzę z tą, jaką oferowała jego Księga. I rozumiał coraz więcej.
W Marienburgu spędził wiele długich lat. Ciężką pracą zyskał nawet uznanie wśród innych magów z miasta. Wiedział jednak, że jest jeszcze ogrom wiedzy jakiej nie poznał i zaczynał się bać, że poznać jej nie będzie w stanie. Każdego bowiem dopada starość a śmierć sprawiedliwie wymierza ciosy wszystkim śmiertelnym. Razandir zestarzał się, dawne źle zagojone rany dawały mu się we znaki, tarczy i topora powieszonych nad kominkiem nie ruszał od zbyt długiego czasu i po prostu czuł, że słabnie. Choć nikt nigdy nie nazwałby go słabym. Starzał się bowiem z godnością, z jego postawy i spojrzenia wciąż emanował młodzieńczy wigor, a w łapskach czaiła się ogromna siła pozwalająca mu, ku uciesze karczemnej gawiedzi, pokonywać w pojedynku na rękę nawet krasnoludzkich marynarzy. Wiedział jednak, że nie da rady odkryć wszystkich sekretów swojej Księgi bo zwyczajnie nie starczy mu na to czasu. Rozumiał już, że tomiszcze jakie kupił dawno temu w antykwariacie nie jest zwyczajnym magicznym rękopisem, rozumiał, że gdyby studiował magię od młodzieńczości może byłby w stanie odkryć całą potęgę Księgi, za jej pomocą władać wszystkimi wiatrami magii, z których teraz mógł korzystać jedynie w ułamku. Z takim narzędziem w dłoniach mógł stać się najpotężniejszym spośród ludzkich magów, lecz wiedział, że teraz już nigdy tego nie osiągnie. I ta myśl go irytowała, przygnębiała, niekiedy przyprawiała o złość.
I nie zorientował się, że wszystkie te odczucia to plugawy wpływ złowrogich mocy chaosu, które po cichu penetrowały ulice tłocznego miasta szukając kolejnych ofiar. Znów nie warto rozpisywać się nad tym jak w zaślepieniu Razandir przystał na propozycję jednego ze znajomych magów i wstąpił do tajemnego zrzeszenia czarodziei pracujących nad eliksirem mającym przedłużać życie. Myślał, że znajdzie tam ludzi, którzy pomogą mu w zgłębianiu wiedzy, ludzi działających dla dobra ludzkości, w imię nauki i z początku rzeczywiście takimi ich widział. Nie spostrzegł jednak jak szybko wsiąknął w ich świat, jak razem z nimi posuwał się w coraz to mroczniejsze dziedziny magii pod pretekstem prac naukowych, jak powoli stawało się to jego obsesją. Nie zauważył, że jest coraz bardziej milkliwy, drażliwy i opryskliwy nawet wobec tych, którzy byli mu bliscy. Na szczęście ci, którzy byli mu bliscy nie odwrócili się od niego. Siarczysty policzek jaki wymierzyła mu Selinna, córka kupca u którego pracował, a która była dla niego jak wnuczka, otrzeźwił go momentalnie. W kłótni w jaką się wdali charakterna Selinna wyrzuciła mu wszystko czego Razandir nie zauważał a co było skazą na jego jak dotąd prawej i uczciwej duszy. W jednej chwili zdał sobie sprawę, że podąża drogą na jaką poprzysiągł sobie nigdy nie wstępować. Po tym jak to zrozumiał, chciał wszystko naprawić. Lecz chaos nie tak łatwo wypuszcza zdobycz ze swoich diabelskich łap. Razandir zrozumiał to dopiero gdy dysząc ciężko oparł się o zimną ścianę w prawej ręce trzymając topór zbrukany krwią, a w lewej różdżkę. Zrozumiał to patrząc na jedenaście trupów leżących w laboratorium tajemnego bractwa, do którego jeszcze niedawno należał, a które bezpardonowo unicestwił.
I zrozumiał, że ten jeden raz gdy uległ mrocznym potęgom będzie do końca życia jątrzącą się raną na jego duszy. Wtedy postanowił odejść. Nie chciał już nikogo krzywdzić, zapragnął odnaleźć spokój gdzieś daleko na prowincji i używać magii tylko do błahych, prostych celów. Pragnienie władzy, długiego i bogatego życia już go nie podniecało, chciał po prostu ciszy i spokoju. I w ciszy i spokoju pragnął dokonać swojego żywota. Zabrał więc Księgę oraz kilka swoich najcenniejszych tomów jakie zebrał przez te wszystkie lata. Załadował cały swój najpotrzebniejszy dobytek na Człapaka, niemłodego już siwka, który służył mu za środek transportu od czasu gdy stary, źle zaleczony uraz w kolanie zaczął odzywać się coraz silniej. Opuścił miasto zostawiając za sobą jego gwar i pęd.
Marienburg nawet nie zauważył jego zniknięcia, natomiast Razandir od razu poczuł się lepiej. Ruszył wzdłuż wybrzeża wąską ścieżką biegnącą przez wrzosowiska, podmokłe lasy i skalne pagórki. Czuł się dobrze po prostu idąc przed siebie, znów samotnie, znów bez celu, zdany na przyrodę wokół, ślepy los i samego siebie. Dni znów mijały mu powoli, natura sporadycznie poruszana jego wolą dostarczała wszystkiego co było mu potrzebne, książki nie pozwalały na nudę, a Człapak okazał się wyśmienitym słuchaczem. Nie napotkał wielu niebezpieczeństw, raz tylko przegnał niewielkie stado zwierzoludzi ciskając w nich płomiennymi kulami wyrzucanymi z ogniska. A gdy po długiej wędrówce stanął na końcu ścieżyny, gdy zobaczył cichą wioskę w niewielkiej zatoczce, gdy przyjęli go z początku nieufni lecz bardzo serdeczni i prości ludzie, zrozumiał, że oto znalazł swoje miejsce na ziemi.
Zamieszkał więc w krępej chatce na klifie gdzie wcześniej żyła stara zielarka. Zapuszczone domostwo własnoręcznie doprowadził do ładu, postawił nawet małą wieżyczkę, z której lubił obserwować rybaków pracujących na morzu. I zrozumiał, że prawdziwą była teza uczonego Galdnafa postawiona w jednej z ksiąg jaką znalazł w Marienburskiej bibliotece, głosząca że nawet najprostsze, dobre uczynki zwykłych ludzi, codzienne uprzejmości i życzliwość są w stanie utrzymać z dala najgorsze zło. Potwierdzenie tej tezy znajdował przez kolejne lata na stałe stając się członkiem niewielkiej społeczności wiodącej proste życie daleko na końcu krętej ścieżki.
Lecz dobrze widział jak przebiegłe potrafi być zło i gdzieś w głębi serca bał się, że mrok w końcu znajdzie i to miejsce. Niestety tym razem również się nie mylił.
Pewnego poranka gdy słońce ledwo co wychylało się zza horyzontu, jeszcze zanim zdążył sobie zrobić śniadanie i zastanowić się nad tym dziwnym niepokojem jaki odczuwał zaraz po przebudzeniu, ktoś nagle zadudnił do jego drzwi.
– Panie Razandirze! Panie Razandirze, ratujcie! – lamentował kobiecy głos.
Mag natychmiast wpuścił spanikowaną kobietę do środka. Była to Iweta, żona jednego z myśliwych. Była bosa, w koszuli nocnej okrytej tylko futrem. Miała strach w oczach.
– Iga moja zniknęła! – Krzyknęła kobieta wymachując panicznie rękami. – Nie ma jej! Nie ma! Zabrało ją, ratujcie panie! Licho ją zabrało… Ratujcie…
Żona myśliwego szlochając padła do stóp maga błagając o pomoc. Ten bez słowa podniósł ją i objął a czerpiąc ze świeżych promieni słońca wpadających przez okno tchnął w nią falą spokoju.
– Powiedz mi jeszcze raz, co się stało – zapytał gdy kobieta usiadła już na stołku nieco spokojniejsza lecz wciąż roztrzęsiona.
– Moja córa… Iga… Zniknęła dziś w nocy, mistrzu – mówiła drżącym głosem. – Z rana patrzymy a nie ma jej w łóżku, a przecież w nocy nic nie słyszeliśmy. Całą chatę obszukaliśmy, całe obejście. A przecież sama by nie wyszła. I to tylko w koszulinie, bez butów. Licho ją wzięło, panie… porwało…
– Spokojnie, może mała chodzi we śnie. To się zdarza nawet w jej wieku – Razandir próbował znaleźć logiczne wytłumaczenie wiedząc, że takie zwykle są najbardziej prawdopodobne.
– Ona? No co wy, mistrzu? – obruszyła się żona myśliwego. – Toż zawsze spała jak kamień. Panie… ja wiem, że coś złego się stało. Ja wiem, matka zawsze wie… – Łzy znów napłynęły jej do oczu.
– A twój mąż? Szuka jej?
– Tak… Helmut znalazł ślady w błocie przed domem. Bosych stóp ślady… Poszedł za nimi, a ja od razu do was przybiegłam o pomoc błagać… Pomożecie, mistrzu?
Razandir już zakładał swoją starą opończę.
To nie było pierwsze dziecko jakie straciła Iweta. Niespełna pięć miesięcy temu pochowała swojego syna, który zginął na polowaniu razem z dwoma innymi myśliwymi gdy wszyscy zapuścili się na teren zajmowany przez wilkołaka. Razandirowi udało się potem przepędzić bestię, ale trzem rozszarpanym mężczyznom nic już nie mogło zwrócić życia. Nie dziwił się zatem panice jaką wszczęła matka zagonionej trzynastoletniej dziewczynki. Utrata jedynej córki byłaby dla niej ciosem nie do zniesienia zwłaszcza, że wciąż nie odżałowała syna.
Ludzie z wioski próbowali pomóc jak tylko mogli, niektórzy szukali dziewczyny w swoich obejściach, inni wyruszyli w ślad za ojcem zaginionej przez wrzosowisko w stronę lasu. Mag tymczasem obszedł dom myśliwego poszukując jakichkolwiek śladów naginania wiatrów magii. Nie znalazł nic, ale uczucie niepokoju jakie towarzyszyło mu od rana znów o sobie przypomniało. Miał silne wrażenie, że stanie się coś złego. Nie zamierzał jednak mówić o tym komukolwiek, ostatnie czego teraz potrzebował to zbiorowa panika. Wyszedł więc na pole i słysząc śpiew ptaków postanowił zawezwać je ku sobie. Zawsze lubił Domenę Bestii choć ostatnio nieczęsto jej używał i teraz stał przez chwilę z głupkowatą miną próbując przywołać z odmętów pamięci słowa zaklęcia. W końcu jednak przypomniał sobie formułę a wszelkie ptactwo świergoczące w listowiu drzew i przesiadujące na skałach przy brzegu zaraz zerwało się do lotu. Z furkotem skrzydeł, pośród głośnego ćwierkania i okrzyków otoczyło go istnym żywym tornadem.
– Szukajcie, przyjaciele, szukajcie córki człowieczej!
Tchnął w ptaki wizerunek Igi zrozumiały dla ich zwierzęcych umysłów a one w jednej chwili poderwały się w górę i rozdzielając na wszystkie strony ruszyły na poszukiwania.
Wypytał jeszcze Iwetę czy jej córka ostatnio zachowywała się inaczej niż zwykle. Nie dowiedział się jednak niczego szczególnego oprócz faktu, że dziewczyna bardzo ciężko przeżyła śmierć brata i często budziły ją koszmary. Wrócił do chaty po swoją Księgę i szybko odnalazł w niej rozdział poświęcony Astromancji oraz zaklęcie Odszukania. Razandir rzadko z niego korzystał nawet gdy coś zgubił, wiedział bowiem, że gdy tylko zaprzestanie szukać zguby i zajmie się czymś innym szybko natknie się na utracony przedmiot. Teraz jednak nie chodziło o fajkę, którą nie pamiętał gdzie odłożył albo o klucze do jego chatki. Teraz chodziło o żywą istotę, a to w samo sobie komplikowało nieco zaklęcie, lecz nie na tyle żeby sobie z nim nie poradził. Wrócił do wioski po jakiś osobisty przedmiot dziewczyny, szczotka do włosów jaką dostał od żony myśliwego była idealna. Zwłaszcza że znalazł tam kilka włosów zaginionej. Siadł potem na pieńku przed stołem ustawionym na podwórku, położył na blacie swą księgę, szczotkę Igi ujął w dłoń i sięgnął za pazuchę po różdżkę. Spojrzał na pogodne niebo, po którym wiatr z rzadka gnał białe obłoki chmur. Skupił się by ujrzeć Azyr opadający na ziemię delikatnym, niemal niewidocznym gwiezdnym pyłem. Sporo czasu zajęło Razandirowi przygotowanie zaklęcia, lecz w końcu zebrał wokół siebie wystarczająca ilość mocy i wspomagając się Księgą wyszeptał inkantację. Zamknął oczy czując jak część jego świadomości oddziela się od ciała podążając powoli ku zaginionej.
Nagle zerwał się jakby obudzony koszmarem. Wziął kilka głębokich wdechów uspakajając skołatane serce i odganiając nagły pierwotny strach. Niedobrze. Coś odrzuciło go gdy już miał poznać lokalizację dziewczyny. Coś silnego, coś zdecydowanie nieprzyjaznego. W zaniepokojeniu zmarszczył brwi i spojrzał po otaczających go ludziach, którzy z przejęciem oczekiwali werdyktu.
– Gdzie ona jest? Gdzie ona jest, mistrzu!? – Blada żona myśliwego domagała się wyjaśnień.
Mag wstał zastanawiając się co właściwie ma powiedzieć, gdy nagle ujrzał chmarę ptactwa nadlatującą od wschodu. Nadmorskie mewy, głuptaki, ale też skowronki, szpaki a zaraz za nimi wróble zebrały się nad głową maga i latając wokół w przerażeniu rozwrzeszczały się o tym co zobaczyły.
Ptasie wieści uderzyły Razandira jak celny prawy sierpowy potwierdzając jego złowrogie przypuszczenia. Aż przymknął oczy, pokręcił głową nie dowierzając ich słowom. Miał nadzieję, że ptakom coś się pomyliło, ale wiedział że jest to nadzieja próżna. Ludzie nadal czekali by wytłumaczył im co się stało. Już zaczęli popędzać maga do wyjaśnień lecz nagle ich uwagę zwrócił tłum nadchodzący z lasu. Ci, którzy poszli za Helmutem szukać jego córki wracali teraz pośpiesznie, a dwóch z nich prowadziło samego myśliwego, który zdawał się być pozbawiony przytomności. Gdy tylko posadzili go na ławce przed domem Razandir przedarł się przez tłum, delikatnie odsunął lamentującą Iwetę i złapał go za ramię.
Helmut był przytomny. Patrzył gdzieś w dal wzrokiem pustym, pozbawionym jakichkolwiek emocji. Mag widział to wiele razy u żołnierzy na polach bitew, widział to w oczach zmizerniałych ludzi w targanych zarazą wioskach, widział w oczach tych którzy stracili zbyt dużo, widzieli więcej niż powinni i przeżyli zbyt wiele okropieństw. Gdy szok jest zbyt duży dla umysłu, który nie jest w stanie sobie z nim poradzić, człowiekowi robi się wszystko jedno, zapada się w sobie, niknie stając na skraju obłędu. Mag nie mógł zostawić go w tej nicości. Skupił się mocno, zamknął oczy i z promieni letniego słońca wyłowił lekki powiew białego Wiatru Hysh by po chwili cicho wyśpiewać skomplikowaną inkantację zsyłającą spokój i ukojenie na umęczoną duszę. Udało mu się wyciągnąć myśliwego z horroru w jakim był pogrążony.
Wtem Helmut złapał maga za poły płaszcza przyciągną go do siebie nagłym ruchem.
– Przyjdzie tu! – krzyknął nagle. – Przyjdzie zło! Przyjdzie po nas wszystkich… Dlaczego wzięło akurat ją!? Dlaczego znowu moje dziecko!? Dlaczego moją Igę…
Myśliwy rozpłakał się jak mały chłopiec. A Razandir zostawił go w spokoju, głuchy na zaaferowane pytania ludzi szedł powoli przed siebie zatrzymując się na skraju wioski i patrząc w stronę lasu. Mamrocząc coś do siebie w głębokim zamyśleniu bezwiednie wyciągną zza pazuchy fajkę. Nawet jej nie zapalił jedynie włożył do ust i trwał tak gapiąc się przed siebie. Myśli przez jakiś czas kotłowały mu się we łbie zanim zdołał je uporządkować w jeden logiczny strumień. Nie mieli dużo czasu. Trzeba było działać.
Sięgnął po Księgę, przewertował kilka stron zanim znalazł tę, której szukał. Pokiwał głową patrząc na symbol rozrysowany na żółtym papierze a potem spojrzał na ludzi stojących za nim.
Iga przyszła tak jak się spodziewał, czyli po zachodzie słońca gdy Morrslieb już na dobre rozgościł się na nocnym niebie. Nadeszła od strony lasu. Musiała przebyć gęstą knieję, trzęsawiska i zasieki z kolczastych krzewów jakie sam Razandir zasiał i powołał do wzrostu wokół łysego pagórka z samotnym martwym drzewem na jego szczycie, czyli z miejsca powszechnie znanego jako Uroczysko.
To właśnie z tej przeklętej ziemi przychodziła Iga. Nie wyglądała najlepiej, rozczochrana, pokrwawiona, w strzępach nocnej koszuli lepiącej się do przemoczonego ciała. Należałoby jej od razu pomóc, opatrzyć rany, podać zioła i ogrzać. Gdyby tylko to była Iga. Lecz to zmizerniałe ciało nie należało już do niej. Córka myśliwego została stłumiona gdzieś wewnątrz, może już uśmiercona, a może cierpiąca katusze gorsze od śmierci? Tego Razandir nie potrafił stwierdzić. Wiedział jednak, że ta niepozorna istota idąca ku nim przez torfowisko nie jest córką myśliwego lecz plugawym demonem, stworzeniem pełnym zła i nienawiści. Nie tylko wyczuwał wirujące opary energii Dhar ale niemal widział jak oplatają ciało dziewczyny. Demon jak dotąd uwięziony w martwym drzewie na łysym pagórku, od lat powoli, cierpliwie i po cichu rozpylał wokół jad swojego szaleństwa. I choć dobro tutejszych mieszkańców skutecznie odbijało jego wpływ to jednak jakaś wąska nić zła znalazła ofiarę. Trochę zagubioną, zlęknioną i zrozpaczoną stratą brata. Nić ta zapuściła korzenie w sercu biednej Igi i rosła, aż demon był w stanie narzucić dziewczynie swoją wolę.
Razandir wiedział o tym wszystkim. Lecz domyślił się dopiero teraz. Gdyby tylko był magiem z prawdziwego zdarzenia pewnie od razu wyczułby na uroczysku plugawą moc stworzenia chaosu. On jednak dał się oszukać, badając przeklęte miejsce widział tylko ziemię skażoną złem, miejsce jakich wiele na świecie. Dlatego obsadził je ostrokrzewem a ludziom z wioski zabronił się zbliżać do tego wypaczonego pagórka. I żył dalej w swej głupocie nieświadomy zagrożenia jakie czaiło się tuż pod jego nosem. Miał o to do siebie żal, przez jego ignorancję cierpiała teraz nie tylko niewinna dziewczyna ale cała jej rodzina. A jeśli nic nie zrobi cierpieć będą wszyscy ludzie z wioski, którzy stali teraz za nim zbrojni we włócznie, siekiery i pochodnie. Lecz wiedział, że czasu nie cofnie, że już niewiele może zmienić.
Mimo wszystko był spokojny. Cały dzień spędził na przygotowaniach i medytacji. Skupił wokół siebie tyle Białego Wiatru Hysh ile był w stanie złapać gdy słońce wędrowało jeszcze po niebie. Napełniało go to pewnością siebie, wszelkie negatywne emocje ulotniły się, pozwalając umysłowi myśleć jasno i klarownie. Razandir wiedział, że zrobił wszystko na co pozwalały mu jego możliwości, teraz należało tylko czekać a w odpowiedniej chwili zacząć działać. Widok maga nieśpiesznie popalającego fajkę i wpływ niewidzialnej mocy skupionej wokół niego zdawał się uspokajać również zebrany za nim tłum.
Demon był coraz bliżej. Na pewno już odczuwał energię bariery jaką razem z Razandirem stworzyli mieszkańcy osady. Pięć głazów naznaczonych mocą maga, ustawionych w równych odstępach i obłożonych świecami oraz połączonych kręgiem ze skruszonego piaskowca tworzyło prosty lecz całkiem spory znak ochronny, wewnątrz którego zmieściła się cała wioska. Bariera musiała działać bo zło zatrzymało nagle ciało Igi tuż przed kręgiem na skraju wsi, kilkanaście kroków przed Razandirem.
Mag powoli odjął fajkę od ust, wytrzepał spalone ziele z cybucha i schował ją do jednej ze swoich przepastnych kieszeni.
Zapadła cisza. Jak dotąd mruczący i szepczący w przejęciu ludzie zamilkli w jednej chwili, umilkł wiatr wyjący wśród skał, uspokoiło się morze i nawet świerszcze w zaroślach przerwały swój koncert. Demon trwał w bezruchu. Rozczochrane włosy dziewczyny opadały na jej pochyloną ku dołowi twarz, która teraz powoli zaczęła się podnosić.
– Mamo pomóż mi… Mamusiu… – We wszechobecnej ciszy słaby jęk Igi podobny był do krzyku.
– Puście mnie! – krzyknęła matka dziewczyny. – To Iga, żaden demon! To moja Igunia!
Razandir spojrzał za siebie. Zobaczył, że Helmut przytrzymał żonę, lecz patrzył na maga pytającym, niepewnym wzrokiem. Czarodziej już wcześniej stanowczo zakazał komukolwiek wychodzić poza krąg, cokolwiek by się nie działo. Nie chciał też by była tu Iweta, lecz kobieta uparła się by zostać.
– Panie Jerem, każcie zaprowadzić Iwetę do domu. – Zwrócił się do jednego ze starszych wioski. – Tak jak mówiłem, nie powinna na to patrzeć.
Poczekał aż, mężczyźni odprowadzą, szarpiącą się i krzyczącą kobietę.
– Nie zostawiaj mnie, mamo! Chcę do domu, pomóż mi! – Demon przemawiający głosem Igi nie dawał za wygraną.
Dopiero gdy krzyki żony myśliwego ucichły a wokół znów zaległa nienaturalna cisza dziewczyna szarpnęła nagle głową w górę. Jej ciało uniosło się nieco nad ziemię budząc westchnięcie przerażenia wśród ludu zebranego za plecami maga. A z otwartych ust Igi dobył się charkotliwy śmiech podobny raczej do ujadania dzikiej bestii. Mroczny i zajadły rechot wbijał się w serca, przyprawiał o dreszcze, napełniał strachem.
– Milcz! – Zagrzmiał Razandir a głos jego był jak tętent ciężkiej kawalerii jadącej w bój. – Milcz i opuść jej ciało! Idź precz!
Machnął różdżką ukierunkowując Biały Wiatr. Ciało Igi opadło na nogi, zachwiało się niepewnie. Śmiech złego rzeczywiście ucichł na chwilę lecz zaraz rozniósł się cichym chichotem. Mag tymczasem, widząc że wstępne egzorcyzmy nie działają, sięgnął po Księgę.
– GŁUPCZE! – Głos demona podobny był do huku płomieni trawiących trzaskające od żaru drewno. – KIM JESTEŚ, SKORO ŚMIESZ PRZECIWSTAWIAĆ SIĘ WOLI TEGO KTÓRY SIĘ WYZWOLIŁ!? MYŚLISZ, ŻE TWÓJ ŻAŁOSNY KRĄG JEST W STANIE GO POWSTRZYMAĆ?
– Czemu więc go nie przekroczysz? – odparł spokojnie mag. – Czyżbyś był zbyt słaby, ty który się wyzwoliłeś? Czyżby przejęcie ciała małej dziewczynki i zerwanie więzów pozbawiło cię wszystkich sił?
Nie trzeba nikomu tłumaczyć, że prowokowanie demona z reguły nie jest najlepszym pomysłem, jednak Razandir miał w tym wszystkim cel.
– UMRZESZ JAKO OSTATNI, PATRZEĆ BĘDZIESZ JAK ZABIJA ICH TEN KTÓRY SIĘ WYZWOLIŁ!
Demon wydarł się znów podrywając w górę ciało dziewczyny. Plugawa moc Dhar zakotłowała się wokół gdy zło zbierało siły. Po chwili wciąż unosząc się nad ziemią demon z wyraźnym trudem, nieludzkim rykiem i płonąc z nienawiści przekroczył krąg.
Razandir jednym słowem i machnięciem różdżki przywołał przygotowane wcześniej zaklęcie Spętania Vingerdorfa.
Świece ustawione na kamieniach, pochodnie i koksowniki oświetlające wieś rozbłysły nagłym światłem odganiając na boki mrok nocy. Wyzwolona moc Hysh w jednej chwili otoczyła demona, związała i zatrzymała go na linii kręgu. Teraz bronić musiał się jednocześnie przed odpędzającą siłą bariery oraz krępującym i palącym niemiłosiernie Białym Wiatrem. Mag nie czekał. Od razu rozpoczął śpiewną inkantację Większego Egzorcyzmu Verspasiana. Nie znał imienia demona ani nawet nie był pewien z jakiego rodzaju nieczystą siłą ma do czynienia ale nie miał też siły, ani umiejętności by zmuszać złego do wyjawienia mu informacji. Pozostawało mieć nadzieję, że sam Egzorcyzm wystarczy.
Czuł, że wystarcza. Wśród potępieńczego wrzasku unieruchomionego demona strzępy jego istnienia odrywały się od umęczonego ciała Igi. Razandir wyczuł też duszę dziewczyny uwięzioną głęboko w mroku, wyrywającą się na zewnątrz. Napełniło go to nową nadzieją, jeszcze wszystko mogło skończyć się dobrze, jeszcze tylko chwila, jeszcze kilkanaście wersów melodyjnego zaśpiewu. Biały Wiatr wirował wokół maga i chłostał raz za razem przeklęte stworzenie chaosu wyrzucając je w otchłań z jakiej zostało zrodzone. Jeszcze tylko chwila…
Cios na łeb czarodzieja spadł nagle i niespodziewanie.
Mag zatoczył się upuszczając księgę, lecz zaraz odwiną się uderzając w mordę jednego z młodych rybaków, który ze zdziwieniem na twarzy padł na ziemię. Kilku mężczyzn zaraz go unieruchomiło i odciągnęła. A zimny dreszcz przeszył ciało czarodzieja gdy zrozumiał, że przerwał inkantację. Mnóstwo bezcennej energii Hysh rozwiało się momentalnie w mroku gdy przestał wiązać ją swoją wolą.
Razandir odgadł co się stało w chwili szybszej niż uderzenie serca. Demon okazał się silniejszy niż przypuszczał. Uwięziony na granicy kręgu zdołał sięgnąć do umysłu jednego z mieszkańców wioski, którego zmusił do uderzenia maga. Wszystko stracone. Nie da rady już zebrać mocy i rozpocząć wszystkiego od nowa. Plan legł w gruzach, życie ludzi z całej wioski zależało od niego. A on ich zawiódł.
To wszystko przemknęło przez głowę Razandira patrzącego jak ciało biednej Igi szarżuje z krzykiem w jego stronę.
Odruchowo stanął w bojowej postawie, w jednej chwili zdołał uchwycić ostatnie iskry Hysh by otoczyć się ochronną barierą światła. Odrzucił różdżkę i ruszył wprzód w momencie gdy demon skoczył na niego z pazurami. Uderzenie było silne. Wraz z ciałem dziewczyny spadł na niego cios przeklętej energii chaosu. Mag zachwiał się, niemal runął na plecy lecz zaraz odzyskał równowagę jednocześnie mocno łapiąc demona. Jego ręce wciąż kryły w sobie niezwykłą krzepę. Dostał kilka razy paznokciami po szyi lecz napinając mięśnie do granic możliwości zdołał utrzymać z dala wątłe ciało Igi przepełnione chaotyczną siłą. A gdy wyczuwał, że ulatnia się świetlista powłoka chroniąca jego ciało, gdy zrozumiał, że natychmiast musi działać, wtedy przeszedł do kontrataku. Stwór zła ryknął ze zdumienia gdy mag unieruchomił go i zakręcił się potężnie razem z ciałem Igi niczym atleta ćwiczący rzut młotem, by po chwili z krzykiem wyrzucić demona poza linię wyznaczającą ochronny krąg.
Cielesna powłoka demona uderzyła o ziemię i bezwładnie potoczyła się parę metrów po ziemi po czym zamarła w bezruchu. Tylko charkoczący chichot był dowodem na to, że demon nadal nie opuścił ciała dziewczyny. Mag dyszał ciężko, świat wirował mu przed oczami, mięśnie bolały a moc, której nie był już w stanie utrzymać powoli go opuszczała. Demon chyba też był wykończony bo dopiero po dłuższej chwili niczym szmacianą lalkę podciągną do góry ciało, którym władał.
– MASZ W SOBIE… POTĘGĘ… ŚMIERTELNIKU… – Stwór chaosu mówił powoli jakby sprawiało mu to trud. – JAKŻE PRZYJEMNIE BĘDZIE MU… CIĘ ZABIĆ…
– Och zamknij się już – mruknął wciąż zdyszany Razandir.
Odpowiedział mu tylko charkotliwy śmiech a ciało Igi zaczęło kołysać się na boki jak w jakiejś parodii tańca. Demon nie próbował znów forsować bariery co mogło oznaczać, że egzorcyzm mocno go osłabił. Trwali więc w impasie. Mag ruszył po upuszczoną różdżkę, szedł powoli bo kolano znów zaczęło boleć niemiłosiernie. Wiedział, że nie może się poddać. Musiał coś wymyślić, znaleźć słaby punkt plugawej istoty. Czym jednak była? Starał się przypomnieć sobie karty jednej z ksiąg jaką czytał w Marienburgu. Dzieło traktowało o istotach chaosu i skrzętnie je opisywało choć nie było pewności, że wszystkie opisane tam rodzaje demonów występują naprawdę. A jednak coś wciąż przywoływało pamięć Razandira do tej księgi. Zebrał szybko w głowie wszystkie fakty. Demon z którym walczył od długiego czasu uwiązany był do konkretnego miejsca, nie potrafił przybrać własnej formy, działał poprzez opętanie ludzi o osłabionej woli. Nazywał siebie „Tym Który Się Wyzwolił” lecz najprawdopodobniej to nie było jego imię. Demony rzadko kiedy podawały swoje imię bez przymusu, wiedząc, że ułatwi to ich wygnanie. Chyba że były zbyt pyszałkowate, lub naprawdę potężne i nie obawiały się egzorcyzmów. Ten jednak nie był potężny, inaczej Razandir już dawno leżałby rozszarpany na strzępy. A może ten tutaj wcale nie pamięta swojego miana?
– JAK DŁUGO ZAMIERZACIE KRYĆ SIĘ W KRĘGU? – rozgadało się tymczasem zło. – TEN TRWAŁ UWIĘZIONY CAŁE WIEKI! MOŻE POCZEKAĆ JAK DŁUGO BĘDZIECIE CHCIELI! POCZEKA. POCZEKA I ZBIERZE SIŁY. NA TYCH ZIEMIACH DUŻO JEST ZŁA, Z KTÓREGO MOŻE ZACZERPNĄĆ I TY O TYM WIESZ, PRAWDA STARCZE? TY NATOMIAST JESTEŚ ZMĘCZONY. TWA MAGIA JUŻ CI NIE POMOŻE. POCZEKA WIĘC, TEN KTÓRY SIĘ WYZWOLIŁ, A GDY PRZYJDZIE PORA ZABIJE WAS WSZYSTKICH!
Razandir nie odpowiedział. W milczeniu zastanawiał się nad istotą zła z jaką miał właśnie do czynienia czując, że jest bliski rozwiązania jej tajemnicy. Słysząc jednak słowa demona musiał przyznać, że plugawiec ma rację. W końcu krąg osłabnie albo zły znów nabierze sił by się przez niego przebić, a wtedy on nie będzie miał już sił żeby chronić tych wszystkich ludzi.
– Wciąż jesteś uwiązany – zrozumiał nagle mag. – Wcale się nie wyzwoliłeś.
Stwór chaosu ryknął wściekle podchodząc pod sam krąg wyznaczający zaporę. Mag już wiedział, że trafił w sedno. W tej zakazanej księdze z Marienburskiej biblioteki czytał kiedyś o demonach uwiązanych do określonych miejsc. Właściwie nie musiały to być nawet demony lecz wypaczone przez udrękę i chaos, oszalałe dusze, zwabione przez złe moce, które same zyskiwały wolność poprzez podstępne przykucie jakiegoś życia do uroczyska. Z czasem uwięzione dusze nieustannie wstawione na wpływ chaosu zyskiwały demoniczne cechy i stawiały się równie niebezpieczne jak moc, która je uwięziła.
– Poszerzyłeś tylko swoje więzienie, pewnie zapuścić się możesz nie wiele dalej niż do tej wioski. A im dalej od uroczyska się znajdujesz tym słabszy jesteś. Nie pamiętasz swojego imienia, nie pamiętasz kim byłeś za życia, nie możesz nawet istnieć w żadnej formie dlatego pętasz wolę i ciała innych istot.
– WASZA ŚMIERĆ DA MU SIŁĘ! – Przeklęty stwór ryknął potężnie i rzucił się wprzód znów próbując sforsować barierę.
Razandir odetchnął w duchu i pogratulował sobie dobrze wykonanej roboty widząc jak krąg odpycha osłabione plugastwo. Wiedział jednak, że nie potrwa to długo, zapewne jeszcze przed świtem bariera osłabnie na tyle by mroczna istota była w stanie ją przekroczyć. Ciało Igi biegało wzdłuż kręgu w jedną i w drugą stronę, raz za razem próbując przekroczyć linię wyznaczoną kruchą skałą piaskowca. Odrzucane za każdym razem nieustannie zmuszane było przez demona do wysiłku. Mag bał się, że to co zostało z dziewczyny nie przeżyje długo. Rozejrzał się za swoją Księgą i znalazłszy ją na ziemi podniósł, otrzepał z kurzu i otworzył na losowej stronie. A gdy zerknął na pożółkłe karty zastygł na chwilę w bezruchu. To było jak olśnienie.
Spojrzał za siebie na niecałą setkę ludzi zbitych w ciasną grupkę, patrzących na niego ze strachem lecz również z nadzieją i oddaniem. Nie mógł ich tak zostawić, nie mógł skazać ich na śmierć, po tym jak go przyjęli uznali za swojego. Nie mógł pozwolić by pozabijała ich plugawa energia chaosu. Nie zasłużyli na to.
Chciał, żeby wszystko było jak dawniej, żeby ich zmartwieniem było wzburzone morze i dziki ryjące na polach, chciał usiąść wśród nich, zapalić fajkę i opowiadać kolejne historie, chciał żeby młody drwal Detwin i pięknie śpiewająca Frida znów zaaferowani byli swoim nadchodzącym ślubem, chciał zobaczyć rybaków powracających wieczorem z pełnymi sieciami srebrnych ryb i myśliwych cieszących się z kolejnej zdobyczy, chciał usiąść z Jerem - starszym tej wioski, z wiekowym bartnikiem Erwinem i cichym Dyterem by napić się z nimi mocnego samogonu. Chciał znów ważyć mikstury, rozsądzać spory, nauczać i służyć radą, a w wolnych chwilach medytować i zgłębiać tajniki magii. Lecz mroczna Istota w ciele Igi zabrała mu to wszystko, odebrała mu spokój, którego tak długo szukał. I wiedział, że już go nie odzyska. Lecz ponad wszystko chciał by chociaż ci dobrzy ludzie odzyskali choćby namiastkę swojego dawnego życia.
Odetchnął głęboko gdy zdecydował już co należy zrobić. Zwrócił się znów w stronę rozszalałego demona i niespiesznie podszedł bliżej ku linii kręgu.
– Zawrzemy pakt – oznajmił, a demon aż przestał uderzać ciałem Igi w zaporę. Zamarł w bezruchu. – Wrócisz na uroczysko, zostawisz ciało tej dziewczyny, nie skrzywdzisz nikogo więcej z tej wioski.
– NIE BĘDZIESZ Z NIM PAKTOWAŁ, STARCZE! – wydarło się plugastwo. – ONI ZGINĄ! ŚMIERĆ ICH BĘDZIE JEGO MOCĄ!
– Bzdura. – Razandir machnął lekceważąco ręką. – Co zyskasz na ich śmierci? To zwykli, dobrzy, prości ludzie. Chwilę będziesz miał radochę ale mocy wcale ci nie przybędzie i nadal będziesz zniewolony. Ale ja mogę cię uwolnić.
– NIE IGRAJ Z NIM ŚMIERTELNIKU!
– Przestań w końcu się wydzierać i posłuchaj! – Głos maga zabrzmiał jak zwiastun nadchodzącej burzy. – Jesteś tylko złym duchem, a nie żadnym chaotycznym bóstwem, więc dusze ludzi których zabijesz nie napełnią cię mocą i dobrze o tym wiesz. Lecz jest rytuał, który pozwoli mi cię uwolnić. – Zerknął w karty Księgi. – To bardzo silna i stara magia oparta na cyklu śmiertelnych walk. Odprawię ten rytuał i zwrócę ci wolność, lecz najpierw wrócisz do drzewa na uroczysku, opuścisz ciało którym władasz i nigdy nie zawładniesz innym.
– ZABIJAĆ BĘDZIESZ DLA NIEGO? – demon roześmiał się nagle i równie momentalnie uciął swój rechot. – A JEŚLI SAM ZGINIESZ?
– Wtedy dobrowolnie oddam ci moją duszę byś umieścił ją w pętach zamiast siebie. W taki sam sposób, w jaki zniewolono ciebie przed wiekami.
Ciało Igi stało w ogóle się nie poruszając. Zły duch nie odzywał się długi czas, wpatrywał się tylko w maga bezdenną ciemnością ziejącą z oczu umęczonej dziewczyny. Razandir wytrzymał to spojrzenie choć wcale nie było to łatwe. Rozumiał, że zdziczała dusza walczy teraz sama ze sobą, nienawiść i chęć zabijania konfrontowała się z pragnieniem wolności. Miał nadzieję, że nie pomylił się co do jestestwa istoty z jaką miał do czynienia, gdyby okazało się, że jest to prawdziwy demon mógłby on oszukać Razandira w bardzo prosty sposób i na pewno by to zrobił.
– JEŚLI ON MA WRÓCIĆ DO DRZEWA, ONI TEŻ NIECH BĘDĄ ZNIEWOLENI. TAKI JEST JEGO WARUNEK, NIKT NIE ODDALI SIĘ POZA JEGO MOC. OPRÓCZ CIEBIE, STARCZE.
– Dobrze więc – powiedział po chwili namysłu mag. – Oprócz mnie nikt nie opuści wioski, dopóki nie dokonam rytuału. Ale ty zostawisz ciało, którym władasz, nie zawładniesz żadnym innym, wrócisz do drzewa i zostaniesz tam aż odzyskasz wolność. A jeśli umrę przed ukończeniem rytuału, moja dusza zajmie twoje miejsce również zwracając ci wolność. Takie są moje słowa.
– TYLKO TY OPUŚCISZ TE ZIEMIE. TEN ZOSTAWI CIAŁO, KTÓRYM WŁADA, NIE ZAWŁADNIE ŻADNYM INNYM, WRÓCI DO DRZEWA DOPÓKI NIE BĘDZIE WOLNY – powtórzył demon. – A JEŚLI ODDASZ ŻYCIE TWA DUSZA ZAJMIE MIEJSCE TEGO KTÓRY SIĘ WYZWOLIŁ I ZERWIE JEGO PĘTA! TAKIE SĄ JEGO SŁOWA!
Mag skinął głową i sięgną do kieszeni po składany kozik. Ostrzem zaraz naciął kciuk.
– Oto przyrzeczenie krwi.
Wyciągną rękę ponad linią kręgu. Demon błyskawicznym ruchem złapał maga za nadgarstek, zamarł na chwilę. Razandir wiedział, że zły zastanawia się teraz czy nie wyciągnąć czarodzieja za barierę i zabić go od razu. Ale spaczona dusza najwyraźniej rozumiała, że bez zawarcia paktu śmierć Razandira nie byłaby nic warta, jego duch nie mógłby zostać wymieniony i nie przywróciłby wolności. Ciało Igi wspięło się na place i z lubością zlizało kropelki krwi z palca maga.
Dziewczyna cofnęła się z szaleńczym uśmiechem na twarzy, który jednak bledł i schodził powoli z jej lica. Oczy jeszcze przed chwilą bijące nieprzeniknioną ciemnością zaczęły wypełniać się przerażeniem emanującym z niebieskich tęczówek należących już nie do stworzenia chaosu, lecz córki myśliwego. Mag odetchnął z ulgą. Żyła.
Zdołał złapać dziewczynę zanim wycieńczona upadła na ziemię.
Dwa tygodnie później Razandir oparty o reling patrzył na oddalający się gwarny port, za którym wznosiły się wieże, szczyty świątyń i dachy strzelistych kamienic Marienburga. Podziwiał to wiecznie żywe miasto skąpane w gorącym słońcu lata uświadamiając sobie, że może ogląda je ostatni raz. A potem odwrócił się w stronę dziobu statku by zapatrzyć się w morze poruszane ciepłym wiatrem. Kołysanie fal i krzyki marynarzy przypomniały czarodziejowi dawne lata młodości, gdy z kompanią zwiedzał świat pakując się zawsze w tarapaty. Zrozumiał, że chyba nie było mu pisane umrzeć w ciszy i spokoju tak jak sobie zaplanował.
Trójmasztowiec rozwinął już żagle, przekleństwa pod adresem załogi wykrzykiwane ochrypłym głosem starego Gilberta - szypra z piracką przeszłością, przebrzmiały gdy kapitan zagonił w końcu każdego ze swoich ludzi do roboty. Wilk morski upewniając się, że nie ma już kogo zwyzywać podszedł po chwili do Razandira, z którym znał się nie od dziś.
– I czego się tak szczerzysz? – zagadnął biorąc się pod boki i samemu szczerząc żółte zęby.
– Czy ja wiem… – Mag wzruszył szerokimi ramionami i skonstatował, że rzeczywiście się uśmiecha. – Chyba mi tego brakowało. Tych podróży i niebezpieczeństwa.
– No ba! Wiedziałem, że nie dla ciebie spokojny żywot na prowincji. Ale powiedz mi, ty stara pierdoło, po co w ogóle chcesz płynąc aż do Estalii?
– I tak nie uwierzysz. – Iskierki rozbawienia zabłysły w oczach Maga gdy zerknął na starego Gilberta.
– Przekonajmy się. No, mówże!
Razandir sięgnął pod poły swej starej opończy i wyciągną z jednej z kieszeni złożony na cztery papier. Podał go zaraz szyprowi i znów zapatrzył się w morze. Gilbert rozłożył szybko papier, spojrzał na ogłoszenie. Mrucząc do siebie rozszyfrowywał powoli pismo.
– Are… Arena Śmierci!? Nie no, chyba mi nie powiesz, że sam chcesz tam walczyć, he, he…
– Ja chcę ją wygrać, przyjacielu – odparł spokojnie mag wciąż wpatrując się w fale.
– Miałeś rację, nie wierzę ci. – Szyper machnął ręką. – Topór może i wciąż nosisz przy pasie ale przecież widziałem, że ledwo chodzisz. Poza tym spasłeś się przez te wszystkie lata, jesteś stary i niedołężny, może i bary wciąż masz szerokie ale nie wierzę byś nadal silny był za sześciu mężów.
– Chcesz się przekonać? – Razandir uśmiechnął się tajemniczo.
– Zgoda! Tylko żebyś mi żadnych magicznych sztuczek nie odprawiał – kapitan spojrzał podejrzliwie na druha. – Na moim okręcie magii nie chcę widzieć! Żadnej magii, tfu!
– To nie jest żaden okręt, Gilbercie. Teraz jesteś kupcem, a nie kaprem, zapomniałeś?
– Ech, zamknij się i chodź. Zmierzymy się na rękę.
Po szybkim pojedynku gdy obrażony porażką szyper poszedł łajać swoich ludzi, Razandir wrócił pod pokład do swojej kajuty. Podróż do Estalii zajmie trochę i czas ten zamierzał przeznaczyć na przygotowanie zaklęć, które przydadzą się w pojedynkach na Arenie. Otworzył więc swoją Księgę, zapalił fajkę i długo zastanawiał się jakich czarów najlepiej użyć. Oczywistym wyborem zdawała się najbardziej ofensywna Domena Ognia, lecz Razandir nie najlepiej radził sobie z czerwonym Wiatrem Aqushy, który często wymykał mu się spod kontroli. Pamiętał jak kilka razy boleśnie się oparzył, a raz niemal wywołał pożar lasu gdy próbował udoskonalić swoje zdolności z magią ognia. Dlatego też od razu porzucił tę ścieżkę. Zastanawiał się też nad Domeną Bestii oraz Życia, które lubił i czuł się w nich dobrze, lecz obu jeszcze nigdy nie używał w celach bojowych więc nie był pewien czy zdąży przypomnieć sobie i porządnie utrwalić jakieś potężniejsze zaklęcia brązowego i zielonego Wiatru.
Zdecydował się zatem na Domenę Światła. Biały Wiatr Hysh bardzo go ostatnimi czasy intrygował, a przez lata spędzone na klifie to właśnie Iluminację doskonalił najczęściej. Wiedział, że to bardzo trudna dziedzina magii, wymagająca skupienia i dyscypliny lecz wszystko to ćwiczył długo i zawzięcie w swojej spokojnej wiosce i teraz właśnie naginanie Hysh wychodziło mu najlepiej. Poza tym biały Wiatr jako stabilna i ciepła poświata będąca całkowitym przeciwieństwem chaosu może bardzo przydać się na arenie, gdzie często walczyli czempioni mrocznych potęg, wampiry, a nawet demony. Zagłębił się w swojej Księdze oraz kilku innych tomach, które zabrał ze sobą, przeszukując rozdziały poświęcone Taumaturgii Iluminacyjnej, by wybrać zaklęcia jakie przydałyby mu się w walce na śmierć i życie. Po kilku godzinach i kilkudziesięciu zapisanych kartkach własnych notatek Razandirowi udało się stworzyć dwa zaklęcia.
Pierwsze było dość proste, lecz poświęcił sporo czasu na udoskonalanie struktury czaru by mieć pewność, że pasować będzie do jego różdżki oraz odpowiednio szybko nagnie się do jego woli. Mimo zmęczenia miał dobry humor więc czar nazwał z umyślnie przesadną pompą „Karzącym Wpierdolem Sprawiedliwego Blasku”. Zaklęcie tworzyło na końcu Razandirowej różdżki kulę skoncentrowanego Hysh, z której nagle uderzał prosty promień mający przebijać zbroję i ciało przeciwnika. Przynajmniej w teorii miało to tak działać, bo mag wiedział, że czeka go jeszcze sporo praktycznych ćwiczeń.
Drugim stworzonym przez niego zaklęciem było połączenie Świetlistej Bariery Robenberga z jakimś pradawnym i nienazwanym zaklęciem zapisanym w jego Księdze. Czar tworzył sporą migdałową tarczę podobną nieco do tej, jakiej Razandir używał podczas swojej najemniczej kariery, tyle że splecioną z promieni skondensowanego światła mającego wyhamowywać siłę zadawanych ciosów, oślepić przeciwnika, jak i unicestwiać wraże zaklęcia skierowane przeciwko Razandirowi. A że podczas tworzenia czaru obudził się w nim marny poeta, nadał mu miano „Nie Przebijesz Tarczy Hysh”. Postarał się również by ruch różdżki aktywujący zaklęcie przypominał zastawienie się prawdziwą tarczą. Miał nadzieję, że dzięki temu stare odruchy będą pomagać mu w walce.
Musiał jeszcze przyzwyczaić się do techniki rzucania czarów lewą ręką gdyż wymyślił sobie, że podczas walk, w prawej ręce dzierżyć będzie Siekacz - swój wierny topór, a w lewej różdżkę. Pomyślał, że dobrze byłoby kupić albo samemu uszyć sobie pokrowiec na Księgę tak by wzorem prawdziwych magów zawsze mógł mieć ją prze sobie i w razie potrzeby szybko do niej sięgnąć. Zdecydował też, że do walk pod opończę zakładał będzie swoją starą pikowaną kurtę ze skóry, by mieć jakąkolwiek ochronę w przypadku gdyby zaklęcia okazały się niewystarczające.
Po całym tym dumaniu i przygotowywaniu czarów wyszedł znów na pokład zauważając, że słońce chowa się już za horyzontem, a statek płynie na zachód po pełnym morzu. Przeszedł na dziób łajby patrząc na ostatnie promienie złotej tarczy słońca. Zastanawiał się nad istotą rytuału jakim była Arena Śmierci. Miał nadzieję, że pradawna magia naprawdę zadziała i uda mu się uwolnić oraz odegnać złego ducha z Uroczyska. Może nawet udałoby się uzdrowić tą umęczoną duszę zamkniętą w szponach chaosu prze te wszystkie lata? Warto było spróbować. Wystarczy więc tylko wygrać wszystkie pojedynki na Arenie, tylko tyle. Uśmiechnął się kpiąco do swoich myśli. Nie w smak mu było umierać, nie chciał siedzieć w drzewie do końca świata na miejscu złego ducha, którego działań po uwolnieniu nie był w stanie przewidzieć. Ale jeśli jego śmierć miałaby przywrócić spokój ludziom w tej małej wiosce na zapomnianym wybrzeżu, to był gotów oddać swoje życie.
Nie bał się, czuł jedynie spokój.
Imię: Razandir z Klifu
Rasa: Człowiek
Profesja: Mag samouk
Broń: Różdżka, Siekacz (jednoręczny topór)
Zbroja: Pikowana skórzana kurta i stara opończa (lekka zbroja)
Ekwipunek: „Omnia verba veritatis” (Księga Tajemnic)
Umiejętności specjalne: Siła sześciu mężów, Kontrola nad mocą
Zaklęcia:
Domena Światła
Czar ofensywny: Karzący Wpierdol Sprawiedliwego Blasku - kumuluje Wiatr Hysh na końcu różdżki po czym uderza świetlistym promieniem w kierunku wroga.
Czar defensywny: Nie Przebijesz Tarczy Hysh - tworzy na przedramieniu maga tarczę gęstego blasku, który razi wroga, przyjmuje siłę uderzenia lub rozprasza moc wrogich zaklęć.

Razandir był magiem. Prości ludzie z wioski lubili go za jego serdeczność i dystans do samego siebie. Lubili go za to, że nie był taki jak magowie z Imperium, których co prawda nigdy nie widzieli, ale o których słyszeli parę opowieści. Podobno imperialni magistrowie wiecznie zadzierali nosa, udawali ważniejszych niż są, a święcie przekonani o swojej dostojności byli wiecznie poważni i gardzili ludźmi nieposiadającymi magicznych uzdolnień. Każdy w wiosce wiedział, że Razandir taki nie jest, każdy wiedział, że mag z klifu to swój chłop. Przychodzili więc do niego rybacy gdy połowy nie szły im zbyt dobrze, by wskazał im nowe łowiska, przychodzili chorzy po jego lecznicze wywary z ziół, przychodzili skłóceni wiedząc, że czarodziej sprawiedliwie rozsądzi spór, przychodziły dzieci po kolejne opowieści o dalekich krainach, przychodziły dziewczęta po rzekomo upiększające maści, przychodzili chłopcy po lubczyki mające zapewnić im przychylność dziewcząt, przychodzili starsi po radę, wsparcie lub zwykłą pogawędkę. A życie Razandira upływało nieśpiesznie i po cichu.
Niewielu jednak wiedziało, że mag z klifu tak naprawdę nie jest magiem. A przynajmniej nieoficjalnie. Agenci Inkwizycji nazwaliby go heretykiem i rychło skazali na stos, a to wszystko przy oklaskach uczonych mistrzów magii z Imperium, którzy nie znosili gdy ktoś podszywa się pod jednego z nich. Bo prawdą było, że Razandir nigdy nie zdobył dyplomu ukończenia żadnego z Kolegiów Magii, co więcej, jego stopa nigdy nawet nie stanęła w gmachu któregokolwiek z Kolegiów.
Jak więc zatem został magiem? Jest to historia całkiem niezwykła.
Razandir urodził się w dalekich Księstwach Granicznych w mieście Akendorf i tak naprawdę nazywał się po prostu Johan. Matka Johana była dobrą kobietą, a przynajmniej tak zapamiętał ją syn po tym jak zachorowała i zmarła gdy miał dziesięć lat. To właśnie matka nauczyła go zwykłej ludzkiej uczciwości, którą mimo przeciwności uparcie w sobie pielęgnował. Natomiast ojciec Johana, cwany kupiec, a ściślej mówiąc przemytnik bez przerwy szmuglujący towary przez przełęcz Czarnego Ognia, niewiele interesował się synem. Rzadko kiedy bywał w domu, a gdy już bywał zwykle wszczynał awantury, jednak pod przymusem żony łożył na edukację syna. Chyba tylko dzięki temu Johan nauczył się czytać i rachować co bardzo przydało mu się w późniejszym życiu. Zwłaszcza, że od małego nie miał łatwego życia, gdyż w rok po śmierci matki, gdzieś na szlaku zginął jego ojciec prawdopodobnie zabity przez rabusiów grasujących na przełęczy.
Śmierć obojga rodziców zmieniła życie Johana już na zawsze. Osierocony i bez bliskich krewnych musiał zadbać o siebie sam. Nie w smak było mu parać się złodziejstwem ani wstępować do jednego z gangów Akendorfu, więc w poszukiwaniu swojego miejsca opuścił rodzinne miasto by samotnie wyruszyć do, jak mniemał, bogatego i pełnego niezliczonych możliwości Imperium. Nie przeszedłby jednak nawet przez góry, i zapewne skończyłby zadźgany przez gobliny, w których pułapkę wpadł nieopatrznie, gdyby nie odratowała go eskorta jednej z kupieckich karawan. To właśnie przywódca najemnych wojaków ochraniających kupców, wąsaty rotmistrz Andriej Gornyj z Kisleva wziął go pod swoje skrzydła. Od tego czasu Johan stał się członkiem najemnej sotni, a Gornyj przysposobił go do wojaczki, nauczył zaradności i pokazał czym jest ból, trud, rozczarowanie, radość, nieustająca nadzieja, jednym słowem - życie. Wiele krain przebył Johan ze swoim mentorem i jego zbrojną zgrają. Był w Tilei, Estalii, w Kislevie i w Bretonni, raz nawet popłynął ku dalekiej Norsce skąd razem z towarzyszami szybko musiał uchodzić. Imperium zwiedził wzdłuż i wszerz. Brał udział w lokalnych zatargach Impreialnych książąt, walczył z chodzącymi trupami w Sylvani, zabijał zielonoskórych na wzgórzach Ostermarku , odwiedzał krasnoludzkie twierdze potężne niczym góry, bywał w bogatych miastach pyszniących się postępowością, i w zapuszczonych wsiach gdzie głód i bieda walczyły o lepsze z zarazą. Wpadał w intrygi, brał udział w wielkich wojnach i małych rozróbach. Zapuszczał się w mroczne ostępy lasów, pływał z flisakami po ogromnych rzekach, odwiedzał cuchnące porty, przydrożne karczmy, podłe zamtuzy, lecz również bogate kamienice, a nawet pełne przepychu pałace szlachciców z Imperium. Podobało mu się życie najemnika, było proste, w ciągłym ruchu, niebezpieczne, lecz kształtujące charakter.
Z czasem Johan wyrósł na barczystego chłopa o dużych dłoniach, niezbyt urodziwej gębie, silnego jak niedźwiedź, nawykłego do topora lecz zawsze pogodnego i szczerego. Był uparty i inteligentny. Miał niezwykły talent do języków i zwykle po kilku tygodniach przebywania w obcym kraju był w stanie swobodnie porozumiewać się z jego mieszkańcami. Poza tym lubił czytać każde słowo pisane, jakie tylko wpadło mu w ręce, z czego śmiali się niektórzy z jego niepiśmiennych kompanów złośliwie przezywając go Magistrem. Dopiero po wielu latach gdy kompania Andrieja uszczupliła się do zaledwie kilkunastu wojów, wiekowy już rotmistrz zawyrokował, że dosyć tułaczki i pora wracać do domu.
Najmłodszy członek rozwiązanej kompanii pożegnał się więc ze swoimi druhami, którzy rozjechali się na wszystkie strony świata, a sam osiadł w Erengardzie gdzie zaciągną się do pracy u znajomego szkutnika. Przez długie kilka lat żył spokojnie w mieście, a uświadamiając sobie, że ma już dobrze powyżej trzydziestu lat, i że w życiu skosztował już wystarczająco dużo wrażeń, poważnie zastanawiał się nad ustatkowaniem i zapuszczeniem korzeni. Poznał nawet pewną damę, którą byłby rad wziąć za żonę lecz życie i tym razem spłatało mu perfidnego figla. Nie czas teraz i miejsce by opowiadać dlaczego zmuszony był jak najrychlej uciekać z Erengardu, gdyż jest to historia na inną okazję. Starczy powiedzieć, że wpakował się w niezłą kabałę rozpętaną właśnie przez ową kobietę, z którą wiązał swe poważne plany.
Tak oto przewrotny los na ponów wysłał go na szlak by pewnego razu zaprowadzić go do małego Ostlandzkiego miasteczka przycupniętego pod górami. I to właśnie tam miała odmienić się jego przyszłość. Zawsze lubił antykwariaty więc gdy w tejże mieścinie znalazł jeden z takich, od razu wszedł do środka rozglądając się po zakurzonych przedmiotach najróżniejszego pochodzenia i przeznaczenia jakie zostawiali tu klienci. Z zadowoleniem skonstatował, że na stanie są również książki, więc zanim jeszcze stary, łysiejący antykwariusz zdążył przyczłapać z zaplecza, Johan już przeglądał skromną biblioteczkę. Jego uwagę od razu przykuła gruba księga obita starą przetartą już skórą z podrdzewiałymi metalowymi obiciami na rogach. Otworzył tomiszcze i ze zdumieniem ujrzał na pożółkłych kartach jakieś zawiłe, a jednocześnie ostre znaki pokrywające całe stronice niekiedy przerywane skomplikowanymi symbolami i schematami. Nic z tego nie rozumiał toteż księgą zainteresowała go jeszcze bardziej.
– Ekhem… – Ktoś odkaszlnął za jego plecami próbując zwrócić na siebie uwagę. – W czym mogę służyć?
Stary antykwariusz wlepiał w Johana nieufne spojrzenie lecz ten tylko na niego zerknął i znów począł odwracać karty księgi.
– Co to za książka? – zapytał w końcu.
– A żebym to ja wiedział. – Stary wzruszył tylko ramionami. – Sprzedał mi ją kiedyś pewien woźnica co mówił, że wygrał ją w karty od jakiegoś alchemika. Pewnie to właśnie alchemiczne receptury tam zapisano, ale jak widzicie pismo całkiem nie do czytania…
– Ile za nią chcesz, dobry człowieku? – mruknął Johan nie mogąc oderwać wzroku od równych linijek pisma, którego znaki ku jego zaskoczeniu zaczęły wydawać się znajome.
Po chwili wyszedł z antykwariatu dzierżąc nowo zakupioną księgę i szybkim krokiem skierował się do karczmy, gdzie wynajmował pokój. Cały wieczór spędził przy świecach wertując kolejne stronice nie zauważając nawet jak zapadła noc, a gdy blask jutrzenki oświetlił jego twarz zadziwił się faktem, że rozpoznaje pojedyncze słowa i zaczyna rozumieć znaki oraz grafiki przedstawione na kartach. Przetarł oczy czując ogromne zmęczenie i w końcu oderwał się od pożółkłych stron by położyć się do łóżka. A w śnie nadal widział znaki tajemniczego pisma.
Nie mógł wiedzieć, że ten z pozoru zwykły manuskrypt był jedną z najpotężniejszych ksiąg magicznych jakie kiedykolwiek napisano. Wiekowe dzieło anonimowego mistrza magii zatytułowane tajemniczymi słowami „Omnia verba veritatis” było tak przepełnione magią, że w pewnym ograniczonym zakresie dysponowało nawet swoją własną świadomością i pozwalało się czytać tylko tym, których uznało za godnych. Pozostaje tajemnicą dlaczego Księga, która według niektórych badaczy czarostwa w ogóle nie istniała, według innych stanowiła ogromne niebezpieczeństwo, widniejąca na liście ksiąg zakazanych przez Świętą Inkwizycję, poszukiwana przez licznych czarnoksiężników, heretyków jak i skrycie przez uznanych mistrzów magii, postanowiła otworzyć się akurat przed prostym wojakiem. Możnaby doszukiwać się w tym wszystkim przewrotnego humoru po stokroć przeklętych bogów chaosu, którzy zapragnęli omotać i splugawić umysł kolejnego śmiertelnika, lecz ciężko byłoby to stwierdzić patrząc na proste i uczciwe życie jakie zaczął wieść Johan od kiedy pod wpływem księgi postanowił zostać czarodziejem.
Zaczął przedstawić się jako Razandir bo uważał, że proste „Johan” zupełnie nie pasuje do roli maga. Księga dawała mu całą wiedzę jakiej potrzebował i choć zdecydowanej większości tego co tam zapisano nie rozumiał, to jednak dowiadywał się coraz więcej, a w samotności ćwiczył kolejne zaklęcia. Sekrety jakie kawałek po kawałku odkrywała przed nim Księga fascynowały go, czuł że jego przeznaczeniem jest zgłębiać wiedzę tajemną i robił to z przyjemnością. Uczył się jak zwykle szybko a jego naturalna wrażliwość na wiatry magii, o której nie miał pojęcia przez całe życie, jeszcze ułatwiała mu naukę. W kilka miesięcy jako tako opanował podstawy pozwalające mu dosyć intuicyjnie naginać wiatry magii, choć wciąż delikatnie, niepewnie i nie zawsze skutecznie.
Podróżował od wsi do wsi, z miasteczka do miasteczka, studiował Księgę i pomagał ludziom. Raz wyleczył krowy z zarazy, innym razem udało mu się zesłać krótki deszcz na zmęczone suszą plony, próbował sił w alchemii ważąc pierwsze lecznicze wywary. Zapuścił brodę, kupił fajkę, według wskazówek zawartych w Księdze, po kilkunastu nieudanych próbach stworzył w końcu różdżkę z gałęzi czarnego dębu. Nosił opończę z kapturem, by nadać sobie bardziej tajemniczego wyglądu, lecz nie rozstawał się również ze swoją wysłużoną tarczą i wiernym toporem. Żył z tego co ludzie oferowali mu za pomoc i nie zatrzymywał się długo w jednym miejscu. Wiedział, że pakuje się w poważne kłopoty udając czarodzieja, nie raz już miał okazję widzieć łowców czarownic przy pracy i bardzo nie chciał wpaść w ich łapska. Mając to w świadomości z roku na rok coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że Imperium nie jest dla niego najbezpieczniejszym miejscem na ziemi. Za wiele było tu uszu, które mogły usłyszeć za dużo i oczu jakie zobaczyć mogły zbyt wiele, dlatego rozważał powrót do Księstw Granicznych, gdzie nie sięgała jurysdykcja cesarza. Nadarzyła się jednak okazja podróży do Marienburga i Razandir po krótkim namyśle z tej okazji skorzystał. Wiedział, że w wolnym mieście rządzonym przez pieniądz, mówiącym wieloma językami, barwnym różnorodnością jego mieszkańców, będącym w ciągłym pędzie pracy mającej pomnażać jego majątek łatwo będzie ukryć się przed niechcianym wzrokiem, a i zarobić nietrudno.
Miał rację. Szybko zadomowił się w Marienburgu, znalazł pracę u jednego z zamożnych kupców, który chciał podnieść swój prestiż pokazując swoim bogatym znajomym, że stać go na usługi czarodzieja. Prawda była taka, że skąpy kupiec płacił niewiele, ale Razandir nie miał mu tego za złe bo przecież jego umiejętności magiczne nie były powalające, przynajmniej w porównaniu do innych magów dość licznie zamieszkujących miasto. Zresztą pieniądze nie były dla Razandira priorytetem bowiem prawdziwy skarb znalazł w Wielkiej Marienburdzkiej Bibliotece Miejskiej oraz Bibliotece Uniwersytetu Marienburdzkiego. Ogrom zgromadzonych tam woluminów, ksiąg i manuskryptów z całego świata pozwalał mu jeszcze lepiej poznawać tajemne moce. Przesiadywał więc godzinami wśród zapisków, na które od wieków nikt nie spojrzał, robił własne notatki czytał dzieła uznanych mistrzów magii, jak również tych zapomnianych i wyklętych. A potem porównywał pozyskaną wiedzę z tą, jaką oferowała jego Księga. I rozumiał coraz więcej.
W Marienburgu spędził wiele długich lat. Ciężką pracą zyskał nawet uznanie wśród innych magów z miasta. Wiedział jednak, że jest jeszcze ogrom wiedzy jakiej nie poznał i zaczynał się bać, że poznać jej nie będzie w stanie. Każdego bowiem dopada starość a śmierć sprawiedliwie wymierza ciosy wszystkim śmiertelnym. Razandir zestarzał się, dawne źle zagojone rany dawały mu się we znaki, tarczy i topora powieszonych nad kominkiem nie ruszał od zbyt długiego czasu i po prostu czuł, że słabnie. Choć nikt nigdy nie nazwałby go słabym. Starzał się bowiem z godnością, z jego postawy i spojrzenia wciąż emanował młodzieńczy wigor, a w łapskach czaiła się ogromna siła pozwalająca mu, ku uciesze karczemnej gawiedzi, pokonywać w pojedynku na rękę nawet krasnoludzkich marynarzy. Wiedział jednak, że nie da rady odkryć wszystkich sekretów swojej Księgi bo zwyczajnie nie starczy mu na to czasu. Rozumiał już, że tomiszcze jakie kupił dawno temu w antykwariacie nie jest zwyczajnym magicznym rękopisem, rozumiał, że gdyby studiował magię od młodzieńczości może byłby w stanie odkryć całą potęgę Księgi, za jej pomocą władać wszystkimi wiatrami magii, z których teraz mógł korzystać jedynie w ułamku. Z takim narzędziem w dłoniach mógł stać się najpotężniejszym spośród ludzkich magów, lecz wiedział, że teraz już nigdy tego nie osiągnie. I ta myśl go irytowała, przygnębiała, niekiedy przyprawiała o złość.
I nie zorientował się, że wszystkie te odczucia to plugawy wpływ złowrogich mocy chaosu, które po cichu penetrowały ulice tłocznego miasta szukając kolejnych ofiar. Znów nie warto rozpisywać się nad tym jak w zaślepieniu Razandir przystał na propozycję jednego ze znajomych magów i wstąpił do tajemnego zrzeszenia czarodziei pracujących nad eliksirem mającym przedłużać życie. Myślał, że znajdzie tam ludzi, którzy pomogą mu w zgłębianiu wiedzy, ludzi działających dla dobra ludzkości, w imię nauki i z początku rzeczywiście takimi ich widział. Nie spostrzegł jednak jak szybko wsiąknął w ich świat, jak razem z nimi posuwał się w coraz to mroczniejsze dziedziny magii pod pretekstem prac naukowych, jak powoli stawało się to jego obsesją. Nie zauważył, że jest coraz bardziej milkliwy, drażliwy i opryskliwy nawet wobec tych, którzy byli mu bliscy. Na szczęście ci, którzy byli mu bliscy nie odwrócili się od niego. Siarczysty policzek jaki wymierzyła mu Selinna, córka kupca u którego pracował, a która była dla niego jak wnuczka, otrzeźwił go momentalnie. W kłótni w jaką się wdali charakterna Selinna wyrzuciła mu wszystko czego Razandir nie zauważał a co było skazą na jego jak dotąd prawej i uczciwej duszy. W jednej chwili zdał sobie sprawę, że podąża drogą na jaką poprzysiągł sobie nigdy nie wstępować. Po tym jak to zrozumiał, chciał wszystko naprawić. Lecz chaos nie tak łatwo wypuszcza zdobycz ze swoich diabelskich łap. Razandir zrozumiał to dopiero gdy dysząc ciężko oparł się o zimną ścianę w prawej ręce trzymając topór zbrukany krwią, a w lewej różdżkę. Zrozumiał to patrząc na jedenaście trupów leżących w laboratorium tajemnego bractwa, do którego jeszcze niedawno należał, a które bezpardonowo unicestwił.
I zrozumiał, że ten jeden raz gdy uległ mrocznym potęgom będzie do końca życia jątrzącą się raną na jego duszy. Wtedy postanowił odejść. Nie chciał już nikogo krzywdzić, zapragnął odnaleźć spokój gdzieś daleko na prowincji i używać magii tylko do błahych, prostych celów. Pragnienie władzy, długiego i bogatego życia już go nie podniecało, chciał po prostu ciszy i spokoju. I w ciszy i spokoju pragnął dokonać swojego żywota. Zabrał więc Księgę oraz kilka swoich najcenniejszych tomów jakie zebrał przez te wszystkie lata. Załadował cały swój najpotrzebniejszy dobytek na Człapaka, niemłodego już siwka, który służył mu za środek transportu od czasu gdy stary, źle zaleczony uraz w kolanie zaczął odzywać się coraz silniej. Opuścił miasto zostawiając za sobą jego gwar i pęd.
Marienburg nawet nie zauważył jego zniknięcia, natomiast Razandir od razu poczuł się lepiej. Ruszył wzdłuż wybrzeża wąską ścieżką biegnącą przez wrzosowiska, podmokłe lasy i skalne pagórki. Czuł się dobrze po prostu idąc przed siebie, znów samotnie, znów bez celu, zdany na przyrodę wokół, ślepy los i samego siebie. Dni znów mijały mu powoli, natura sporadycznie poruszana jego wolą dostarczała wszystkiego co było mu potrzebne, książki nie pozwalały na nudę, a Człapak okazał się wyśmienitym słuchaczem. Nie napotkał wielu niebezpieczeństw, raz tylko przegnał niewielkie stado zwierzoludzi ciskając w nich płomiennymi kulami wyrzucanymi z ogniska. A gdy po długiej wędrówce stanął na końcu ścieżyny, gdy zobaczył cichą wioskę w niewielkiej zatoczce, gdy przyjęli go z początku nieufni lecz bardzo serdeczni i prości ludzie, zrozumiał, że oto znalazł swoje miejsce na ziemi.
Zamieszkał więc w krępej chatce na klifie gdzie wcześniej żyła stara zielarka. Zapuszczone domostwo własnoręcznie doprowadził do ładu, postawił nawet małą wieżyczkę, z której lubił obserwować rybaków pracujących na morzu. I zrozumiał, że prawdziwą była teza uczonego Galdnafa postawiona w jednej z ksiąg jaką znalazł w Marienburskiej bibliotece, głosząca że nawet najprostsze, dobre uczynki zwykłych ludzi, codzienne uprzejmości i życzliwość są w stanie utrzymać z dala najgorsze zło. Potwierdzenie tej tezy znajdował przez kolejne lata na stałe stając się członkiem niewielkiej społeczności wiodącej proste życie daleko na końcu krętej ścieżki.
Lecz dobrze widział jak przebiegłe potrafi być zło i gdzieś w głębi serca bał się, że mrok w końcu znajdzie i to miejsce. Niestety tym razem również się nie mylił.
Pewnego poranka gdy słońce ledwo co wychylało się zza horyzontu, jeszcze zanim zdążył sobie zrobić śniadanie i zastanowić się nad tym dziwnym niepokojem jaki odczuwał zaraz po przebudzeniu, ktoś nagle zadudnił do jego drzwi.
– Panie Razandirze! Panie Razandirze, ratujcie! – lamentował kobiecy głos.
Mag natychmiast wpuścił spanikowaną kobietę do środka. Była to Iweta, żona jednego z myśliwych. Była bosa, w koszuli nocnej okrytej tylko futrem. Miała strach w oczach.
– Iga moja zniknęła! – Krzyknęła kobieta wymachując panicznie rękami. – Nie ma jej! Nie ma! Zabrało ją, ratujcie panie! Licho ją zabrało… Ratujcie…
Żona myśliwego szlochając padła do stóp maga błagając o pomoc. Ten bez słowa podniósł ją i objął a czerpiąc ze świeżych promieni słońca wpadających przez okno tchnął w nią falą spokoju.
– Powiedz mi jeszcze raz, co się stało – zapytał gdy kobieta usiadła już na stołku nieco spokojniejsza lecz wciąż roztrzęsiona.
– Moja córa… Iga… Zniknęła dziś w nocy, mistrzu – mówiła drżącym głosem. – Z rana patrzymy a nie ma jej w łóżku, a przecież w nocy nic nie słyszeliśmy. Całą chatę obszukaliśmy, całe obejście. A przecież sama by nie wyszła. I to tylko w koszulinie, bez butów. Licho ją wzięło, panie… porwało…
– Spokojnie, może mała chodzi we śnie. To się zdarza nawet w jej wieku – Razandir próbował znaleźć logiczne wytłumaczenie wiedząc, że takie zwykle są najbardziej prawdopodobne.
– Ona? No co wy, mistrzu? – obruszyła się żona myśliwego. – Toż zawsze spała jak kamień. Panie… ja wiem, że coś złego się stało. Ja wiem, matka zawsze wie… – Łzy znów napłynęły jej do oczu.
– A twój mąż? Szuka jej?
– Tak… Helmut znalazł ślady w błocie przed domem. Bosych stóp ślady… Poszedł za nimi, a ja od razu do was przybiegłam o pomoc błagać… Pomożecie, mistrzu?
Razandir już zakładał swoją starą opończę.
To nie było pierwsze dziecko jakie straciła Iweta. Niespełna pięć miesięcy temu pochowała swojego syna, który zginął na polowaniu razem z dwoma innymi myśliwymi gdy wszyscy zapuścili się na teren zajmowany przez wilkołaka. Razandirowi udało się potem przepędzić bestię, ale trzem rozszarpanym mężczyznom nic już nie mogło zwrócić życia. Nie dziwił się zatem panice jaką wszczęła matka zagonionej trzynastoletniej dziewczynki. Utrata jedynej córki byłaby dla niej ciosem nie do zniesienia zwłaszcza, że wciąż nie odżałowała syna.
Ludzie z wioski próbowali pomóc jak tylko mogli, niektórzy szukali dziewczyny w swoich obejściach, inni wyruszyli w ślad za ojcem zaginionej przez wrzosowisko w stronę lasu. Mag tymczasem obszedł dom myśliwego poszukując jakichkolwiek śladów naginania wiatrów magii. Nie znalazł nic, ale uczucie niepokoju jakie towarzyszyło mu od rana znów o sobie przypomniało. Miał silne wrażenie, że stanie się coś złego. Nie zamierzał jednak mówić o tym komukolwiek, ostatnie czego teraz potrzebował to zbiorowa panika. Wyszedł więc na pole i słysząc śpiew ptaków postanowił zawezwać je ku sobie. Zawsze lubił Domenę Bestii choć ostatnio nieczęsto jej używał i teraz stał przez chwilę z głupkowatą miną próbując przywołać z odmętów pamięci słowa zaklęcia. W końcu jednak przypomniał sobie formułę a wszelkie ptactwo świergoczące w listowiu drzew i przesiadujące na skałach przy brzegu zaraz zerwało się do lotu. Z furkotem skrzydeł, pośród głośnego ćwierkania i okrzyków otoczyło go istnym żywym tornadem.
– Szukajcie, przyjaciele, szukajcie córki człowieczej!
Tchnął w ptaki wizerunek Igi zrozumiały dla ich zwierzęcych umysłów a one w jednej chwili poderwały się w górę i rozdzielając na wszystkie strony ruszyły na poszukiwania.
Wypytał jeszcze Iwetę czy jej córka ostatnio zachowywała się inaczej niż zwykle. Nie dowiedział się jednak niczego szczególnego oprócz faktu, że dziewczyna bardzo ciężko przeżyła śmierć brata i często budziły ją koszmary. Wrócił do chaty po swoją Księgę i szybko odnalazł w niej rozdział poświęcony Astromancji oraz zaklęcie Odszukania. Razandir rzadko z niego korzystał nawet gdy coś zgubił, wiedział bowiem, że gdy tylko zaprzestanie szukać zguby i zajmie się czymś innym szybko natknie się na utracony przedmiot. Teraz jednak nie chodziło o fajkę, którą nie pamiętał gdzie odłożył albo o klucze do jego chatki. Teraz chodziło o żywą istotę, a to w samo sobie komplikowało nieco zaklęcie, lecz nie na tyle żeby sobie z nim nie poradził. Wrócił do wioski po jakiś osobisty przedmiot dziewczyny, szczotka do włosów jaką dostał od żony myśliwego była idealna. Zwłaszcza że znalazł tam kilka włosów zaginionej. Siadł potem na pieńku przed stołem ustawionym na podwórku, położył na blacie swą księgę, szczotkę Igi ujął w dłoń i sięgnął za pazuchę po różdżkę. Spojrzał na pogodne niebo, po którym wiatr z rzadka gnał białe obłoki chmur. Skupił się by ujrzeć Azyr opadający na ziemię delikatnym, niemal niewidocznym gwiezdnym pyłem. Sporo czasu zajęło Razandirowi przygotowanie zaklęcia, lecz w końcu zebrał wokół siebie wystarczająca ilość mocy i wspomagając się Księgą wyszeptał inkantację. Zamknął oczy czując jak część jego świadomości oddziela się od ciała podążając powoli ku zaginionej.
Nagle zerwał się jakby obudzony koszmarem. Wziął kilka głębokich wdechów uspakajając skołatane serce i odganiając nagły pierwotny strach. Niedobrze. Coś odrzuciło go gdy już miał poznać lokalizację dziewczyny. Coś silnego, coś zdecydowanie nieprzyjaznego. W zaniepokojeniu zmarszczył brwi i spojrzał po otaczających go ludziach, którzy z przejęciem oczekiwali werdyktu.
– Gdzie ona jest? Gdzie ona jest, mistrzu!? – Blada żona myśliwego domagała się wyjaśnień.
Mag wstał zastanawiając się co właściwie ma powiedzieć, gdy nagle ujrzał chmarę ptactwa nadlatującą od wschodu. Nadmorskie mewy, głuptaki, ale też skowronki, szpaki a zaraz za nimi wróble zebrały się nad głową maga i latając wokół w przerażeniu rozwrzeszczały się o tym co zobaczyły.
Ptasie wieści uderzyły Razandira jak celny prawy sierpowy potwierdzając jego złowrogie przypuszczenia. Aż przymknął oczy, pokręcił głową nie dowierzając ich słowom. Miał nadzieję, że ptakom coś się pomyliło, ale wiedział że jest to nadzieja próżna. Ludzie nadal czekali by wytłumaczył im co się stało. Już zaczęli popędzać maga do wyjaśnień lecz nagle ich uwagę zwrócił tłum nadchodzący z lasu. Ci, którzy poszli za Helmutem szukać jego córki wracali teraz pośpiesznie, a dwóch z nich prowadziło samego myśliwego, który zdawał się być pozbawiony przytomności. Gdy tylko posadzili go na ławce przed domem Razandir przedarł się przez tłum, delikatnie odsunął lamentującą Iwetę i złapał go za ramię.
Helmut był przytomny. Patrzył gdzieś w dal wzrokiem pustym, pozbawionym jakichkolwiek emocji. Mag widział to wiele razy u żołnierzy na polach bitew, widział to w oczach zmizerniałych ludzi w targanych zarazą wioskach, widział w oczach tych którzy stracili zbyt dużo, widzieli więcej niż powinni i przeżyli zbyt wiele okropieństw. Gdy szok jest zbyt duży dla umysłu, który nie jest w stanie sobie z nim poradzić, człowiekowi robi się wszystko jedno, zapada się w sobie, niknie stając na skraju obłędu. Mag nie mógł zostawić go w tej nicości. Skupił się mocno, zamknął oczy i z promieni letniego słońca wyłowił lekki powiew białego Wiatru Hysh by po chwili cicho wyśpiewać skomplikowaną inkantację zsyłającą spokój i ukojenie na umęczoną duszę. Udało mu się wyciągnąć myśliwego z horroru w jakim był pogrążony.
Wtem Helmut złapał maga za poły płaszcza przyciągną go do siebie nagłym ruchem.
– Przyjdzie tu! – krzyknął nagle. – Przyjdzie zło! Przyjdzie po nas wszystkich… Dlaczego wzięło akurat ją!? Dlaczego znowu moje dziecko!? Dlaczego moją Igę…
Myśliwy rozpłakał się jak mały chłopiec. A Razandir zostawił go w spokoju, głuchy na zaaferowane pytania ludzi szedł powoli przed siebie zatrzymując się na skraju wioski i patrząc w stronę lasu. Mamrocząc coś do siebie w głębokim zamyśleniu bezwiednie wyciągną zza pazuchy fajkę. Nawet jej nie zapalił jedynie włożył do ust i trwał tak gapiąc się przed siebie. Myśli przez jakiś czas kotłowały mu się we łbie zanim zdołał je uporządkować w jeden logiczny strumień. Nie mieli dużo czasu. Trzeba było działać.
Sięgnął po Księgę, przewertował kilka stron zanim znalazł tę, której szukał. Pokiwał głową patrząc na symbol rozrysowany na żółtym papierze a potem spojrzał na ludzi stojących za nim.
Iga przyszła tak jak się spodziewał, czyli po zachodzie słońca gdy Morrslieb już na dobre rozgościł się na nocnym niebie. Nadeszła od strony lasu. Musiała przebyć gęstą knieję, trzęsawiska i zasieki z kolczastych krzewów jakie sam Razandir zasiał i powołał do wzrostu wokół łysego pagórka z samotnym martwym drzewem na jego szczycie, czyli z miejsca powszechnie znanego jako Uroczysko.
To właśnie z tej przeklętej ziemi przychodziła Iga. Nie wyglądała najlepiej, rozczochrana, pokrwawiona, w strzępach nocnej koszuli lepiącej się do przemoczonego ciała. Należałoby jej od razu pomóc, opatrzyć rany, podać zioła i ogrzać. Gdyby tylko to była Iga. Lecz to zmizerniałe ciało nie należało już do niej. Córka myśliwego została stłumiona gdzieś wewnątrz, może już uśmiercona, a może cierpiąca katusze gorsze od śmierci? Tego Razandir nie potrafił stwierdzić. Wiedział jednak, że ta niepozorna istota idąca ku nim przez torfowisko nie jest córką myśliwego lecz plugawym demonem, stworzeniem pełnym zła i nienawiści. Nie tylko wyczuwał wirujące opary energii Dhar ale niemal widział jak oplatają ciało dziewczyny. Demon jak dotąd uwięziony w martwym drzewie na łysym pagórku, od lat powoli, cierpliwie i po cichu rozpylał wokół jad swojego szaleństwa. I choć dobro tutejszych mieszkańców skutecznie odbijało jego wpływ to jednak jakaś wąska nić zła znalazła ofiarę. Trochę zagubioną, zlęknioną i zrozpaczoną stratą brata. Nić ta zapuściła korzenie w sercu biednej Igi i rosła, aż demon był w stanie narzucić dziewczynie swoją wolę.
Razandir wiedział o tym wszystkim. Lecz domyślił się dopiero teraz. Gdyby tylko był magiem z prawdziwego zdarzenia pewnie od razu wyczułby na uroczysku plugawą moc stworzenia chaosu. On jednak dał się oszukać, badając przeklęte miejsce widział tylko ziemię skażoną złem, miejsce jakich wiele na świecie. Dlatego obsadził je ostrokrzewem a ludziom z wioski zabronił się zbliżać do tego wypaczonego pagórka. I żył dalej w swej głupocie nieświadomy zagrożenia jakie czaiło się tuż pod jego nosem. Miał o to do siebie żal, przez jego ignorancję cierpiała teraz nie tylko niewinna dziewczyna ale cała jej rodzina. A jeśli nic nie zrobi cierpieć będą wszyscy ludzie z wioski, którzy stali teraz za nim zbrojni we włócznie, siekiery i pochodnie. Lecz wiedział, że czasu nie cofnie, że już niewiele może zmienić.
Mimo wszystko był spokojny. Cały dzień spędził na przygotowaniach i medytacji. Skupił wokół siebie tyle Białego Wiatru Hysh ile był w stanie złapać gdy słońce wędrowało jeszcze po niebie. Napełniało go to pewnością siebie, wszelkie negatywne emocje ulotniły się, pozwalając umysłowi myśleć jasno i klarownie. Razandir wiedział, że zrobił wszystko na co pozwalały mu jego możliwości, teraz należało tylko czekać a w odpowiedniej chwili zacząć działać. Widok maga nieśpiesznie popalającego fajkę i wpływ niewidzialnej mocy skupionej wokół niego zdawał się uspokajać również zebrany za nim tłum.
Demon był coraz bliżej. Na pewno już odczuwał energię bariery jaką razem z Razandirem stworzyli mieszkańcy osady. Pięć głazów naznaczonych mocą maga, ustawionych w równych odstępach i obłożonych świecami oraz połączonych kręgiem ze skruszonego piaskowca tworzyło prosty lecz całkiem spory znak ochronny, wewnątrz którego zmieściła się cała wioska. Bariera musiała działać bo zło zatrzymało nagle ciało Igi tuż przed kręgiem na skraju wsi, kilkanaście kroków przed Razandirem.
Mag powoli odjął fajkę od ust, wytrzepał spalone ziele z cybucha i schował ją do jednej ze swoich przepastnych kieszeni.
Zapadła cisza. Jak dotąd mruczący i szepczący w przejęciu ludzie zamilkli w jednej chwili, umilkł wiatr wyjący wśród skał, uspokoiło się morze i nawet świerszcze w zaroślach przerwały swój koncert. Demon trwał w bezruchu. Rozczochrane włosy dziewczyny opadały na jej pochyloną ku dołowi twarz, która teraz powoli zaczęła się podnosić.
– Mamo pomóż mi… Mamusiu… – We wszechobecnej ciszy słaby jęk Igi podobny był do krzyku.
– Puście mnie! – krzyknęła matka dziewczyny. – To Iga, żaden demon! To moja Igunia!
Razandir spojrzał za siebie. Zobaczył, że Helmut przytrzymał żonę, lecz patrzył na maga pytającym, niepewnym wzrokiem. Czarodziej już wcześniej stanowczo zakazał komukolwiek wychodzić poza krąg, cokolwiek by się nie działo. Nie chciał też by była tu Iweta, lecz kobieta uparła się by zostać.
– Panie Jerem, każcie zaprowadzić Iwetę do domu. – Zwrócił się do jednego ze starszych wioski. – Tak jak mówiłem, nie powinna na to patrzeć.
Poczekał aż, mężczyźni odprowadzą, szarpiącą się i krzyczącą kobietę.
– Nie zostawiaj mnie, mamo! Chcę do domu, pomóż mi! – Demon przemawiający głosem Igi nie dawał za wygraną.
Dopiero gdy krzyki żony myśliwego ucichły a wokół znów zaległa nienaturalna cisza dziewczyna szarpnęła nagle głową w górę. Jej ciało uniosło się nieco nad ziemię budząc westchnięcie przerażenia wśród ludu zebranego za plecami maga. A z otwartych ust Igi dobył się charkotliwy śmiech podobny raczej do ujadania dzikiej bestii. Mroczny i zajadły rechot wbijał się w serca, przyprawiał o dreszcze, napełniał strachem.
– Milcz! – Zagrzmiał Razandir a głos jego był jak tętent ciężkiej kawalerii jadącej w bój. – Milcz i opuść jej ciało! Idź precz!
Machnął różdżką ukierunkowując Biały Wiatr. Ciało Igi opadło na nogi, zachwiało się niepewnie. Śmiech złego rzeczywiście ucichł na chwilę lecz zaraz rozniósł się cichym chichotem. Mag tymczasem, widząc że wstępne egzorcyzmy nie działają, sięgnął po Księgę.
– GŁUPCZE! – Głos demona podobny był do huku płomieni trawiących trzaskające od żaru drewno. – KIM JESTEŚ, SKORO ŚMIESZ PRZECIWSTAWIAĆ SIĘ WOLI TEGO KTÓRY SIĘ WYZWOLIŁ!? MYŚLISZ, ŻE TWÓJ ŻAŁOSNY KRĄG JEST W STANIE GO POWSTRZYMAĆ?
– Czemu więc go nie przekroczysz? – odparł spokojnie mag. – Czyżbyś był zbyt słaby, ty który się wyzwoliłeś? Czyżby przejęcie ciała małej dziewczynki i zerwanie więzów pozbawiło cię wszystkich sił?
Nie trzeba nikomu tłumaczyć, że prowokowanie demona z reguły nie jest najlepszym pomysłem, jednak Razandir miał w tym wszystkim cel.
– UMRZESZ JAKO OSTATNI, PATRZEĆ BĘDZIESZ JAK ZABIJA ICH TEN KTÓRY SIĘ WYZWOLIŁ!
Demon wydarł się znów podrywając w górę ciało dziewczyny. Plugawa moc Dhar zakotłowała się wokół gdy zło zbierało siły. Po chwili wciąż unosząc się nad ziemią demon z wyraźnym trudem, nieludzkim rykiem i płonąc z nienawiści przekroczył krąg.
Razandir jednym słowem i machnięciem różdżki przywołał przygotowane wcześniej zaklęcie Spętania Vingerdorfa.
Świece ustawione na kamieniach, pochodnie i koksowniki oświetlające wieś rozbłysły nagłym światłem odganiając na boki mrok nocy. Wyzwolona moc Hysh w jednej chwili otoczyła demona, związała i zatrzymała go na linii kręgu. Teraz bronić musiał się jednocześnie przed odpędzającą siłą bariery oraz krępującym i palącym niemiłosiernie Białym Wiatrem. Mag nie czekał. Od razu rozpoczął śpiewną inkantację Większego Egzorcyzmu Verspasiana. Nie znał imienia demona ani nawet nie był pewien z jakiego rodzaju nieczystą siłą ma do czynienia ale nie miał też siły, ani umiejętności by zmuszać złego do wyjawienia mu informacji. Pozostawało mieć nadzieję, że sam Egzorcyzm wystarczy.
Czuł, że wystarcza. Wśród potępieńczego wrzasku unieruchomionego demona strzępy jego istnienia odrywały się od umęczonego ciała Igi. Razandir wyczuł też duszę dziewczyny uwięzioną głęboko w mroku, wyrywającą się na zewnątrz. Napełniło go to nową nadzieją, jeszcze wszystko mogło skończyć się dobrze, jeszcze tylko chwila, jeszcze kilkanaście wersów melodyjnego zaśpiewu. Biały Wiatr wirował wokół maga i chłostał raz za razem przeklęte stworzenie chaosu wyrzucając je w otchłań z jakiej zostało zrodzone. Jeszcze tylko chwila…
Cios na łeb czarodzieja spadł nagle i niespodziewanie.
Mag zatoczył się upuszczając księgę, lecz zaraz odwiną się uderzając w mordę jednego z młodych rybaków, który ze zdziwieniem na twarzy padł na ziemię. Kilku mężczyzn zaraz go unieruchomiło i odciągnęła. A zimny dreszcz przeszył ciało czarodzieja gdy zrozumiał, że przerwał inkantację. Mnóstwo bezcennej energii Hysh rozwiało się momentalnie w mroku gdy przestał wiązać ją swoją wolą.
Razandir odgadł co się stało w chwili szybszej niż uderzenie serca. Demon okazał się silniejszy niż przypuszczał. Uwięziony na granicy kręgu zdołał sięgnąć do umysłu jednego z mieszkańców wioski, którego zmusił do uderzenia maga. Wszystko stracone. Nie da rady już zebrać mocy i rozpocząć wszystkiego od nowa. Plan legł w gruzach, życie ludzi z całej wioski zależało od niego. A on ich zawiódł.
To wszystko przemknęło przez głowę Razandira patrzącego jak ciało biednej Igi szarżuje z krzykiem w jego stronę.
Odruchowo stanął w bojowej postawie, w jednej chwili zdołał uchwycić ostatnie iskry Hysh by otoczyć się ochronną barierą światła. Odrzucił różdżkę i ruszył wprzód w momencie gdy demon skoczył na niego z pazurami. Uderzenie było silne. Wraz z ciałem dziewczyny spadł na niego cios przeklętej energii chaosu. Mag zachwiał się, niemal runął na plecy lecz zaraz odzyskał równowagę jednocześnie mocno łapiąc demona. Jego ręce wciąż kryły w sobie niezwykłą krzepę. Dostał kilka razy paznokciami po szyi lecz napinając mięśnie do granic możliwości zdołał utrzymać z dala wątłe ciało Igi przepełnione chaotyczną siłą. A gdy wyczuwał, że ulatnia się świetlista powłoka chroniąca jego ciało, gdy zrozumiał, że natychmiast musi działać, wtedy przeszedł do kontrataku. Stwór zła ryknął ze zdumienia gdy mag unieruchomił go i zakręcił się potężnie razem z ciałem Igi niczym atleta ćwiczący rzut młotem, by po chwili z krzykiem wyrzucić demona poza linię wyznaczającą ochronny krąg.
Cielesna powłoka demona uderzyła o ziemię i bezwładnie potoczyła się parę metrów po ziemi po czym zamarła w bezruchu. Tylko charkoczący chichot był dowodem na to, że demon nadal nie opuścił ciała dziewczyny. Mag dyszał ciężko, świat wirował mu przed oczami, mięśnie bolały a moc, której nie był już w stanie utrzymać powoli go opuszczała. Demon chyba też był wykończony bo dopiero po dłuższej chwili niczym szmacianą lalkę podciągną do góry ciało, którym władał.
– MASZ W SOBIE… POTĘGĘ… ŚMIERTELNIKU… – Stwór chaosu mówił powoli jakby sprawiało mu to trud. – JAKŻE PRZYJEMNIE BĘDZIE MU… CIĘ ZABIĆ…
– Och zamknij się już – mruknął wciąż zdyszany Razandir.
Odpowiedział mu tylko charkotliwy śmiech a ciało Igi zaczęło kołysać się na boki jak w jakiejś parodii tańca. Demon nie próbował znów forsować bariery co mogło oznaczać, że egzorcyzm mocno go osłabił. Trwali więc w impasie. Mag ruszył po upuszczoną różdżkę, szedł powoli bo kolano znów zaczęło boleć niemiłosiernie. Wiedział, że nie może się poddać. Musiał coś wymyślić, znaleźć słaby punkt plugawej istoty. Czym jednak była? Starał się przypomnieć sobie karty jednej z ksiąg jaką czytał w Marienburgu. Dzieło traktowało o istotach chaosu i skrzętnie je opisywało choć nie było pewności, że wszystkie opisane tam rodzaje demonów występują naprawdę. A jednak coś wciąż przywoływało pamięć Razandira do tej księgi. Zebrał szybko w głowie wszystkie fakty. Demon z którym walczył od długiego czasu uwiązany był do konkretnego miejsca, nie potrafił przybrać własnej formy, działał poprzez opętanie ludzi o osłabionej woli. Nazywał siebie „Tym Który Się Wyzwolił” lecz najprawdopodobniej to nie było jego imię. Demony rzadko kiedy podawały swoje imię bez przymusu, wiedząc, że ułatwi to ich wygnanie. Chyba że były zbyt pyszałkowate, lub naprawdę potężne i nie obawiały się egzorcyzmów. Ten jednak nie był potężny, inaczej Razandir już dawno leżałby rozszarpany na strzępy. A może ten tutaj wcale nie pamięta swojego miana?
– JAK DŁUGO ZAMIERZACIE KRYĆ SIĘ W KRĘGU? – rozgadało się tymczasem zło. – TEN TRWAŁ UWIĘZIONY CAŁE WIEKI! MOŻE POCZEKAĆ JAK DŁUGO BĘDZIECIE CHCIELI! POCZEKA. POCZEKA I ZBIERZE SIŁY. NA TYCH ZIEMIACH DUŻO JEST ZŁA, Z KTÓREGO MOŻE ZACZERPNĄĆ I TY O TYM WIESZ, PRAWDA STARCZE? TY NATOMIAST JESTEŚ ZMĘCZONY. TWA MAGIA JUŻ CI NIE POMOŻE. POCZEKA WIĘC, TEN KTÓRY SIĘ WYZWOLIŁ, A GDY PRZYJDZIE PORA ZABIJE WAS WSZYSTKICH!
Razandir nie odpowiedział. W milczeniu zastanawiał się nad istotą zła z jaką miał właśnie do czynienia czując, że jest bliski rozwiązania jej tajemnicy. Słysząc jednak słowa demona musiał przyznać, że plugawiec ma rację. W końcu krąg osłabnie albo zły znów nabierze sił by się przez niego przebić, a wtedy on nie będzie miał już sił żeby chronić tych wszystkich ludzi.
– Wciąż jesteś uwiązany – zrozumiał nagle mag. – Wcale się nie wyzwoliłeś.
Stwór chaosu ryknął wściekle podchodząc pod sam krąg wyznaczający zaporę. Mag już wiedział, że trafił w sedno. W tej zakazanej księdze z Marienburskiej biblioteki czytał kiedyś o demonach uwiązanych do określonych miejsc. Właściwie nie musiały to być nawet demony lecz wypaczone przez udrękę i chaos, oszalałe dusze, zwabione przez złe moce, które same zyskiwały wolność poprzez podstępne przykucie jakiegoś życia do uroczyska. Z czasem uwięzione dusze nieustannie wstawione na wpływ chaosu zyskiwały demoniczne cechy i stawiały się równie niebezpieczne jak moc, która je uwięziła.
– Poszerzyłeś tylko swoje więzienie, pewnie zapuścić się możesz nie wiele dalej niż do tej wioski. A im dalej od uroczyska się znajdujesz tym słabszy jesteś. Nie pamiętasz swojego imienia, nie pamiętasz kim byłeś za życia, nie możesz nawet istnieć w żadnej formie dlatego pętasz wolę i ciała innych istot.
– WASZA ŚMIERĆ DA MU SIŁĘ! – Przeklęty stwór ryknął potężnie i rzucił się wprzód znów próbując sforsować barierę.
Razandir odetchnął w duchu i pogratulował sobie dobrze wykonanej roboty widząc jak krąg odpycha osłabione plugastwo. Wiedział jednak, że nie potrwa to długo, zapewne jeszcze przed świtem bariera osłabnie na tyle by mroczna istota była w stanie ją przekroczyć. Ciało Igi biegało wzdłuż kręgu w jedną i w drugą stronę, raz za razem próbując przekroczyć linię wyznaczoną kruchą skałą piaskowca. Odrzucane za każdym razem nieustannie zmuszane było przez demona do wysiłku. Mag bał się, że to co zostało z dziewczyny nie przeżyje długo. Rozejrzał się za swoją Księgą i znalazłszy ją na ziemi podniósł, otrzepał z kurzu i otworzył na losowej stronie. A gdy zerknął na pożółkłe karty zastygł na chwilę w bezruchu. To było jak olśnienie.
Spojrzał za siebie na niecałą setkę ludzi zbitych w ciasną grupkę, patrzących na niego ze strachem lecz również z nadzieją i oddaniem. Nie mógł ich tak zostawić, nie mógł skazać ich na śmierć, po tym jak go przyjęli uznali za swojego. Nie mógł pozwolić by pozabijała ich plugawa energia chaosu. Nie zasłużyli na to.
Chciał, żeby wszystko było jak dawniej, żeby ich zmartwieniem było wzburzone morze i dziki ryjące na polach, chciał usiąść wśród nich, zapalić fajkę i opowiadać kolejne historie, chciał żeby młody drwal Detwin i pięknie śpiewająca Frida znów zaaferowani byli swoim nadchodzącym ślubem, chciał zobaczyć rybaków powracających wieczorem z pełnymi sieciami srebrnych ryb i myśliwych cieszących się z kolejnej zdobyczy, chciał usiąść z Jerem - starszym tej wioski, z wiekowym bartnikiem Erwinem i cichym Dyterem by napić się z nimi mocnego samogonu. Chciał znów ważyć mikstury, rozsądzać spory, nauczać i służyć radą, a w wolnych chwilach medytować i zgłębiać tajniki magii. Lecz mroczna Istota w ciele Igi zabrała mu to wszystko, odebrała mu spokój, którego tak długo szukał. I wiedział, że już go nie odzyska. Lecz ponad wszystko chciał by chociaż ci dobrzy ludzie odzyskali choćby namiastkę swojego dawnego życia.
Odetchnął głęboko gdy zdecydował już co należy zrobić. Zwrócił się znów w stronę rozszalałego demona i niespiesznie podszedł bliżej ku linii kręgu.
– Zawrzemy pakt – oznajmił, a demon aż przestał uderzać ciałem Igi w zaporę. Zamarł w bezruchu. – Wrócisz na uroczysko, zostawisz ciało tej dziewczyny, nie skrzywdzisz nikogo więcej z tej wioski.
– NIE BĘDZIESZ Z NIM PAKTOWAŁ, STARCZE! – wydarło się plugastwo. – ONI ZGINĄ! ŚMIERĆ ICH BĘDZIE JEGO MOCĄ!
– Bzdura. – Razandir machnął lekceważąco ręką. – Co zyskasz na ich śmierci? To zwykli, dobrzy, prości ludzie. Chwilę będziesz miał radochę ale mocy wcale ci nie przybędzie i nadal będziesz zniewolony. Ale ja mogę cię uwolnić.
– NIE IGRAJ Z NIM ŚMIERTELNIKU!
– Przestań w końcu się wydzierać i posłuchaj! – Głos maga zabrzmiał jak zwiastun nadchodzącej burzy. – Jesteś tylko złym duchem, a nie żadnym chaotycznym bóstwem, więc dusze ludzi których zabijesz nie napełnią cię mocą i dobrze o tym wiesz. Lecz jest rytuał, który pozwoli mi cię uwolnić. – Zerknął w karty Księgi. – To bardzo silna i stara magia oparta na cyklu śmiertelnych walk. Odprawię ten rytuał i zwrócę ci wolność, lecz najpierw wrócisz do drzewa na uroczysku, opuścisz ciało którym władasz i nigdy nie zawładniesz innym.
– ZABIJAĆ BĘDZIESZ DLA NIEGO? – demon roześmiał się nagle i równie momentalnie uciął swój rechot. – A JEŚLI SAM ZGINIESZ?
– Wtedy dobrowolnie oddam ci moją duszę byś umieścił ją w pętach zamiast siebie. W taki sam sposób, w jaki zniewolono ciebie przed wiekami.
Ciało Igi stało w ogóle się nie poruszając. Zły duch nie odzywał się długi czas, wpatrywał się tylko w maga bezdenną ciemnością ziejącą z oczu umęczonej dziewczyny. Razandir wytrzymał to spojrzenie choć wcale nie było to łatwe. Rozumiał, że zdziczała dusza walczy teraz sama ze sobą, nienawiść i chęć zabijania konfrontowała się z pragnieniem wolności. Miał nadzieję, że nie pomylił się co do jestestwa istoty z jaką miał do czynienia, gdyby okazało się, że jest to prawdziwy demon mógłby on oszukać Razandira w bardzo prosty sposób i na pewno by to zrobił.
– JEŚLI ON MA WRÓCIĆ DO DRZEWA, ONI TEŻ NIECH BĘDĄ ZNIEWOLENI. TAKI JEST JEGO WARUNEK, NIKT NIE ODDALI SIĘ POZA JEGO MOC. OPRÓCZ CIEBIE, STARCZE.
– Dobrze więc – powiedział po chwili namysłu mag. – Oprócz mnie nikt nie opuści wioski, dopóki nie dokonam rytuału. Ale ty zostawisz ciało, którym władasz, nie zawładniesz żadnym innym, wrócisz do drzewa i zostaniesz tam aż odzyskasz wolność. A jeśli umrę przed ukończeniem rytuału, moja dusza zajmie twoje miejsce również zwracając ci wolność. Takie są moje słowa.
– TYLKO TY OPUŚCISZ TE ZIEMIE. TEN ZOSTAWI CIAŁO, KTÓRYM WŁADA, NIE ZAWŁADNIE ŻADNYM INNYM, WRÓCI DO DRZEWA DOPÓKI NIE BĘDZIE WOLNY – powtórzył demon. – A JEŚLI ODDASZ ŻYCIE TWA DUSZA ZAJMIE MIEJSCE TEGO KTÓRY SIĘ WYZWOLIŁ I ZERWIE JEGO PĘTA! TAKIE SĄ JEGO SŁOWA!
Mag skinął głową i sięgną do kieszeni po składany kozik. Ostrzem zaraz naciął kciuk.
– Oto przyrzeczenie krwi.
Wyciągną rękę ponad linią kręgu. Demon błyskawicznym ruchem złapał maga za nadgarstek, zamarł na chwilę. Razandir wiedział, że zły zastanawia się teraz czy nie wyciągnąć czarodzieja za barierę i zabić go od razu. Ale spaczona dusza najwyraźniej rozumiała, że bez zawarcia paktu śmierć Razandira nie byłaby nic warta, jego duch nie mógłby zostać wymieniony i nie przywróciłby wolności. Ciało Igi wspięło się na place i z lubością zlizało kropelki krwi z palca maga.
Dziewczyna cofnęła się z szaleńczym uśmiechem na twarzy, który jednak bledł i schodził powoli z jej lica. Oczy jeszcze przed chwilą bijące nieprzeniknioną ciemnością zaczęły wypełniać się przerażeniem emanującym z niebieskich tęczówek należących już nie do stworzenia chaosu, lecz córki myśliwego. Mag odetchnął z ulgą. Żyła.
Zdołał złapać dziewczynę zanim wycieńczona upadła na ziemię.
Dwa tygodnie później Razandir oparty o reling patrzył na oddalający się gwarny port, za którym wznosiły się wieże, szczyty świątyń i dachy strzelistych kamienic Marienburga. Podziwiał to wiecznie żywe miasto skąpane w gorącym słońcu lata uświadamiając sobie, że może ogląda je ostatni raz. A potem odwrócił się w stronę dziobu statku by zapatrzyć się w morze poruszane ciepłym wiatrem. Kołysanie fal i krzyki marynarzy przypomniały czarodziejowi dawne lata młodości, gdy z kompanią zwiedzał świat pakując się zawsze w tarapaty. Zrozumiał, że chyba nie było mu pisane umrzeć w ciszy i spokoju tak jak sobie zaplanował.
Trójmasztowiec rozwinął już żagle, przekleństwa pod adresem załogi wykrzykiwane ochrypłym głosem starego Gilberta - szypra z piracką przeszłością, przebrzmiały gdy kapitan zagonił w końcu każdego ze swoich ludzi do roboty. Wilk morski upewniając się, że nie ma już kogo zwyzywać podszedł po chwili do Razandira, z którym znał się nie od dziś.
– I czego się tak szczerzysz? – zagadnął biorąc się pod boki i samemu szczerząc żółte zęby.
– Czy ja wiem… – Mag wzruszył szerokimi ramionami i skonstatował, że rzeczywiście się uśmiecha. – Chyba mi tego brakowało. Tych podróży i niebezpieczeństwa.
– No ba! Wiedziałem, że nie dla ciebie spokojny żywot na prowincji. Ale powiedz mi, ty stara pierdoło, po co w ogóle chcesz płynąc aż do Estalii?
– I tak nie uwierzysz. – Iskierki rozbawienia zabłysły w oczach Maga gdy zerknął na starego Gilberta.
– Przekonajmy się. No, mówże!
Razandir sięgnął pod poły swej starej opończy i wyciągną z jednej z kieszeni złożony na cztery papier. Podał go zaraz szyprowi i znów zapatrzył się w morze. Gilbert rozłożył szybko papier, spojrzał na ogłoszenie. Mrucząc do siebie rozszyfrowywał powoli pismo.
– Are… Arena Śmierci!? Nie no, chyba mi nie powiesz, że sam chcesz tam walczyć, he, he…
– Ja chcę ją wygrać, przyjacielu – odparł spokojnie mag wciąż wpatrując się w fale.
– Miałeś rację, nie wierzę ci. – Szyper machnął ręką. – Topór może i wciąż nosisz przy pasie ale przecież widziałem, że ledwo chodzisz. Poza tym spasłeś się przez te wszystkie lata, jesteś stary i niedołężny, może i bary wciąż masz szerokie ale nie wierzę byś nadal silny był za sześciu mężów.
– Chcesz się przekonać? – Razandir uśmiechnął się tajemniczo.
– Zgoda! Tylko żebyś mi żadnych magicznych sztuczek nie odprawiał – kapitan spojrzał podejrzliwie na druha. – Na moim okręcie magii nie chcę widzieć! Żadnej magii, tfu!
– To nie jest żaden okręt, Gilbercie. Teraz jesteś kupcem, a nie kaprem, zapomniałeś?
– Ech, zamknij się i chodź. Zmierzymy się na rękę.
Po szybkim pojedynku gdy obrażony porażką szyper poszedł łajać swoich ludzi, Razandir wrócił pod pokład do swojej kajuty. Podróż do Estalii zajmie trochę i czas ten zamierzał przeznaczyć na przygotowanie zaklęć, które przydadzą się w pojedynkach na Arenie. Otworzył więc swoją Księgę, zapalił fajkę i długo zastanawiał się jakich czarów najlepiej użyć. Oczywistym wyborem zdawała się najbardziej ofensywna Domena Ognia, lecz Razandir nie najlepiej radził sobie z czerwonym Wiatrem Aqushy, który często wymykał mu się spod kontroli. Pamiętał jak kilka razy boleśnie się oparzył, a raz niemal wywołał pożar lasu gdy próbował udoskonalić swoje zdolności z magią ognia. Dlatego też od razu porzucił tę ścieżkę. Zastanawiał się też nad Domeną Bestii oraz Życia, które lubił i czuł się w nich dobrze, lecz obu jeszcze nigdy nie używał w celach bojowych więc nie był pewien czy zdąży przypomnieć sobie i porządnie utrwalić jakieś potężniejsze zaklęcia brązowego i zielonego Wiatru.
Zdecydował się zatem na Domenę Światła. Biały Wiatr Hysh bardzo go ostatnimi czasy intrygował, a przez lata spędzone na klifie to właśnie Iluminację doskonalił najczęściej. Wiedział, że to bardzo trudna dziedzina magii, wymagająca skupienia i dyscypliny lecz wszystko to ćwiczył długo i zawzięcie w swojej spokojnej wiosce i teraz właśnie naginanie Hysh wychodziło mu najlepiej. Poza tym biały Wiatr jako stabilna i ciepła poświata będąca całkowitym przeciwieństwem chaosu może bardzo przydać się na arenie, gdzie często walczyli czempioni mrocznych potęg, wampiry, a nawet demony. Zagłębił się w swojej Księdze oraz kilku innych tomach, które zabrał ze sobą, przeszukując rozdziały poświęcone Taumaturgii Iluminacyjnej, by wybrać zaklęcia jakie przydałyby mu się w walce na śmierć i życie. Po kilku godzinach i kilkudziesięciu zapisanych kartkach własnych notatek Razandirowi udało się stworzyć dwa zaklęcia.
Pierwsze było dość proste, lecz poświęcił sporo czasu na udoskonalanie struktury czaru by mieć pewność, że pasować będzie do jego różdżki oraz odpowiednio szybko nagnie się do jego woli. Mimo zmęczenia miał dobry humor więc czar nazwał z umyślnie przesadną pompą „Karzącym Wpierdolem Sprawiedliwego Blasku”. Zaklęcie tworzyło na końcu Razandirowej różdżki kulę skoncentrowanego Hysh, z której nagle uderzał prosty promień mający przebijać zbroję i ciało przeciwnika. Przynajmniej w teorii miało to tak działać, bo mag wiedział, że czeka go jeszcze sporo praktycznych ćwiczeń.
Drugim stworzonym przez niego zaklęciem było połączenie Świetlistej Bariery Robenberga z jakimś pradawnym i nienazwanym zaklęciem zapisanym w jego Księdze. Czar tworzył sporą migdałową tarczę podobną nieco do tej, jakiej Razandir używał podczas swojej najemniczej kariery, tyle że splecioną z promieni skondensowanego światła mającego wyhamowywać siłę zadawanych ciosów, oślepić przeciwnika, jak i unicestwiać wraże zaklęcia skierowane przeciwko Razandirowi. A że podczas tworzenia czaru obudził się w nim marny poeta, nadał mu miano „Nie Przebijesz Tarczy Hysh”. Postarał się również by ruch różdżki aktywujący zaklęcie przypominał zastawienie się prawdziwą tarczą. Miał nadzieję, że dzięki temu stare odruchy będą pomagać mu w walce.
Musiał jeszcze przyzwyczaić się do techniki rzucania czarów lewą ręką gdyż wymyślił sobie, że podczas walk, w prawej ręce dzierżyć będzie Siekacz - swój wierny topór, a w lewej różdżkę. Pomyślał, że dobrze byłoby kupić albo samemu uszyć sobie pokrowiec na Księgę tak by wzorem prawdziwych magów zawsze mógł mieć ją prze sobie i w razie potrzeby szybko do niej sięgnąć. Zdecydował też, że do walk pod opończę zakładał będzie swoją starą pikowaną kurtę ze skóry, by mieć jakąkolwiek ochronę w przypadku gdyby zaklęcia okazały się niewystarczające.
Po całym tym dumaniu i przygotowywaniu czarów wyszedł znów na pokład zauważając, że słońce chowa się już za horyzontem, a statek płynie na zachód po pełnym morzu. Przeszedł na dziób łajby patrząc na ostatnie promienie złotej tarczy słońca. Zastanawiał się nad istotą rytuału jakim była Arena Śmierci. Miał nadzieję, że pradawna magia naprawdę zadziała i uda mu się uwolnić oraz odegnać złego ducha z Uroczyska. Może nawet udałoby się uzdrowić tą umęczoną duszę zamkniętą w szponach chaosu prze te wszystkie lata? Warto było spróbować. Wystarczy więc tylko wygrać wszystkie pojedynki na Arenie, tylko tyle. Uśmiechnął się kpiąco do swoich myśli. Nie w smak mu było umierać, nie chciał siedzieć w drzewie do końca świata na miejscu złego ducha, którego działań po uwolnieniu nie był w stanie przewidzieć. Ale jeśli jego śmierć miałaby przywrócić spokój ludziom w tej małej wiosce na zapomnianym wybrzeżu, to był gotów oddać swoje życie.
Nie bał się, czuł jedynie spokój.
Imię: Razandir z Klifu
Rasa: Człowiek
Profesja: Mag samouk
Broń: Różdżka, Siekacz (jednoręczny topór)
Zbroja: Pikowana skórzana kurta i stara opończa (lekka zbroja)
Ekwipunek: „Omnia verba veritatis” (Księga Tajemnic)
Umiejętności specjalne: Siła sześciu mężów, Kontrola nad mocą
Zaklęcia:
Domena Światła
Czar ofensywny: Karzący Wpierdol Sprawiedliwego Blasku - kumuluje Wiatr Hysh na końcu różdżki po czym uderza świetlistym promieniem w kierunku wroga.
Czar defensywny: Nie Przebijesz Tarczy Hysh - tworzy na przedramieniu maga tarczę gęstego blasku, który razi wroga, przyjmuje siłę uderzenia lub rozprasza moc wrogich zaklęć.

Ostatnio zmieniony 12 lip 2015, o 13:05 przez Leśny Dziad, łącznie zmieniany 6 razy.