
ARENA ŚMIERCI nr 37- Smocze Wyspy
Re: ARENA ŚMIERCI nr 37- Smocze Wyspy
[ Już zmienione by wszystko było zgodne dla większej ilości zabawy
]

https://www.youtube.com/watch?v=Car0YvrBedY
-Joanna! Obudź się... No obudź...proszę...- stłumionym głosem krzyczała pełna strachu dziewczynka, próbując obudzić swoja siostrę.
-Idź spać...- odparła zmroczonym głosem starsza dziewczyna zakrywając się kołdrą przed szturchającą ją siostrą.
-Błagam... obudź się!- niemalże pisnęła mała i dopiero wtedy siostra spojrzała w jej pełne łez i strachu czerwone oczy.
-Na Sigmara...- jęknęła przytulając do siebie siostrę. Nie wiedziała co się stało, ale dreszcze przeszły po jej ciele,a wzrok podświadomie zaczął spoglądać w stronę uchylonych drzwi, skąd dobiegały ludzkie głosy i dziwny odgłos, jakby rubasznych dzwonków, znanych każdemu z jarmarków i występów trup teatralnych.
-Proszę, Aniu...- płakała dziewczynka -Proszę, nie zostawiaj mnie... schowajmy się, niech sobie pójdą... ja nie chcę błaznów...proszę...-
Joanna przytuliła siostrzyczkę mocniej przykładając jej palec do ust starajac się jak najciszej mówić do dziecka -Cichutko... gołąbku... cichutko... zostań tu i bądź cicho jak pan dziadek, gdy idzie na groby...ani słówka, dobrze?-
Dziewczynka kiwnęła lekko głową próbując przestać płakać i gdy siostra wyszła z łóżka natychmiast ścisnęła z całej siły kołdrę, jakby miała stanowić jej osłonę przed wiszącym w powietrzu złem.
Joanna była przerażona, ale nie mogła czekać na zagrożenie. Zbyt dużo wycierpiała podczas Wielkiej Zarazy, żeby stracić kolejną bliską osobę. Wstała z łóżka z trudem zostawiając młodszą siostrę i od razu chwyciła za leżący na stole nóż. Gdy zbliżyła się do drzwi wbił jej się w głowę tłumionu chichot lecz ten po chwili ucichł ,a pełna niepokoju cisza natychmiast wbiła się w jej serce niczym setki szpilek.
Joanna już chciała chwycić za klamkę, gdy gwałtowna siła pchnęła ją do tyłu i momentalnie poczuła bolesne uderzenie o posadzkę i przeraźliwy pisk jej siostrzyczki. Ledwo odwróciła otumanioną głowę i ujrzała jak kilku mężczyzn z impetem wpada do pokoju mijając ją i pędząc w stronę pełnego strachu i pisku dziecka
-Ach! Suczki! Znam wasze sztuuuuuczki!- wyrechotał jeden z nich śmiejąc się szaleńczo. Ten wszedł na końcu i to jemu towarzyszyły odgłosy dzwonków. Były one przyczepione do jego ubrania, ten bowiem ubrany był w stój błazna, tak iście charakterystyczny dla każdych pokazów przy karnawałach i kuglarskich sztuczkach. Nachylił się on nad nią i wyszczerzył swe pomalowane na czarno-biało zęby ukazując jej straszną maskę błazna. -Rach ciach! Ciach pach!- wykrzyczał radośnie i złapał Joanne za włosy przygniatając jej zmrożoną strachem twarz do desek podłogi -Zabawa w chowaneeego skończona! Wygrałem! Ahihiihi- zapiszczał coraz mocniej ściskając jej głowę. -Te! Na dwór z bahorem!- warknął do swoich towarzyszy poważnym głosem. Ci natychmiast szarpnęli zakneblowane dziecko i wytargali je na dwór zamykając za sobą drzwi.
-Ach! Wspaniałe uczucie wygrać! Ahiiiii- zapiszczał znów siadając obok Joanny, lecz nie spuszczając mocarnego ucisku z jej czaszki. -To co koleżaneczko?- wykrzyknął, po czym nagle zblizył twarz do przerażonej twarzy dziewczyny. Wtedy dostrzegła jego pełne szaleństwa oczy i źrenice w mocno zielonym kolorze. -Należy mi się... nagroda...- szepnął rozglądając się, po czym zachichotał znów zakrywając dłonią twarz z pełną aktorstwa gestykulacją. -Nagroda...- mruknął oblizując swe pomalowane zęby i rozglądając się, bez ustanku chichotając. W końcu nagle przestał, a zalana łzami Joanna spojrzała na niego, lecz nie mogła wydusić ani jednego słowa. Ten momentalnie spuścił uścisk z jej czaszki i wstał cały czas jednak trzymajac jej długie blond włosy w dłoni. Skocznym krokiem ruszył w stronę drzwi szarpiąc bez litości dziewczynę za sobą po podłodze, dociągając ją aż pod drzwi. -Nagroda! Nagroda suczko!- wykrzyknął chwytając leżący na ziemi nóż upuszczony wcześniej przez Joanne. Ku jej przerażeniu skoczył na nią przyciskając ja do podłogi w bezruchu i momentalnie zaczął z całej siły dźgać ją szpikulcem w nogę. Bez opamiętania, uderzał gdzie popadnie charatając jej młode ciało. Joanna szarpała się i wrzeszczała, lecz ten sprawnie zasłonił jej usta dłonią i kontynuował zwyrodniałą torturę w akompaniamencie dzwonków na jego czapce. Po chwili ostatni raz szarpnął sztyletem w jej nogę,a raczej straszliwą poszarpaną ranę, po czym wyrzucił ostrze z zakrwawionych rąk w kąt pokoju i bardzo szybko wybiegł z pokoju zostawiając Joannę omdlałą ze straszliwego bólu i strachu - BEREK! Ahihihi- wrzasnął jeszcze z korytarza po czym wybiegł na dwór.
*********
Był na cmentarzu pełnym starych, misternie wykonanych grobów, które dopełniały starannie wypielęgnowane ogrody róż. Dokładnie znajdował się na Starym Cmentarzu Altdorfu. Doskonale znał to miejsce, bo odkąd wraz z cyrkiem przybył do stolicy bacznie obserwował Joannę i siostrę, wiedizał również, że przygarnął je lokalny kapłan Morra zamieszkują na terenie cmentarnym w starym kamiennym domu. Lecz to nie one były celem szaleńca.
-Dziadziusiu!- wykrzyknął wybiegając z domu i widząc starego kapłana Morra targanego po ziemi przez dwóch jego ludzi. Stary człowiek, zawsze pełen majestatu, budzący w mieście szacunek , teraz targany przez pełnych agresji oprychów. Ci zaciągneli go przed skaczącego wokół rozkopanego grobu kuglarza i cisnęli starcem na ziemię. -No co tam?!- wykrzyknął błazen ostatni raz przeskakując nad grobem, po czym nachylił się nad leżacym starcem. -Powiedz, stary dowcipasie! Czy kopiąc ten grób parędziesiąt lat temu spodziewałbyś się, że bedzie twój?! Ahihihi!- zaśmiał się parszywie pomalowanymi zebami, zakrywając usta dłonią.
-Dobrze wiesz...- odparł chłodno kapłan suchym głosem.
-Wstawaj stary rozrabiako!- wykrzyknął rubasznie, po czym złapał starca za kark i bez trudu postawił go na nogi. -Będziemy się boksowali! Jak prawdziwi mężczyźni!- dodał pełen radości. Tylko on ją zresztą czuł, małe dziecko zakneblowane przez oprychów i pobity starzec to zrozumiałe, ale nawet banda zbirów błazna trzymała się od niego z daleka-No dalej! Garda! Garda, senior!- wykrzykiwał ustawiając się w pozycji bokserskiej, bardzo rubasznie to gestykulując, jakby był na scenie i odgrywał komedie. Po chwili doskoczył błyskawicznie do starca i ryknął -Prawy prosty!- po czym bez ogródek wywalił mu potężny cios prosto w brzuch. Starzec zatoczył się plując krwią i ledwo uniknął upadku w czeluść grobu, lecz błazen natychmiast wyprowadził kolejny cios w krtań i tym razem kapłan Morra potknął się i zapadł w dół czarnej dziury cmentarnej. -BINGO! Znów wygrałem! Ahihihi! Słabi tu gracze!- wykrzyzczał robiąc piruet nad grobem, po czym nachylił się nad nim nadstawiając dłoń do ucha -Haaaalooooo!- wykrzyczał czekając na echo, a po nim dodał -Walkower, czy nokaut za 10? Ahihihiihih!- wyrechotwał łapiąc się za brzuch. Nikomu jednak nie zbierało sie na śmiech, a jego ludzi coraz bardziej ogarniało przerażenie tym co właśnie zrobił i miejscem w którym się znajdowali.
-Paaanie i paaanowie! Runda pierwszaaaa zakończona! Wygraaaał Wesoły Jack!- wrzasnął unosząc rękę do góry i kłaniając się nisko. Jego ludzie zlękli się tym, bo w końcu byli w mieście, a za taki czyn kara śmierci jest pewna, nie mówiąc o pełnych mroku opowieściach zwiazanych z tym miejscem -Dziękuję! Nie trzeba! Dziękuję!- pełen wzruszenia łkał ocierając twarz z dumną miną. Momentalnie zmienił wyraz twarzy na poważny i podniósł wzrok -Nie rozchodźcie się jednak do domu! Bo cóż to był by za zawody gdyby skończył się na eliminacjach!!! Przed Wami znów Wesoły Jack!- wykrzyknął kłaniając się w podskokach i dźwiękach dzwonków. -Lecz kto stanie po drugiej stronie?! Ja wiem! A wy?- zapytał nadstawiajac dłoń na uchu, lecz nikt się nie odezwał .
-Proszę państwa... znany miejscowy zawodnik! Poskramiacz zła! Wyzwoliciel uciśnionych!- ryknął wyniośle -TU TU TU TUUUU- wykrzyknął udając fanfary -Przed wami! Mała wojowniczka miejscowych ludów!- wrzasnął wskazując długim palcem w stronę zakneblowanego dziecka. Oprychy wbiły w niego wzrok stojąc w bezruchu -No dawać ją, kurwa...- jęknął Jack nieznośnie, a ci z oporem, lecz pchnęli dziecko do niego. -Witaj syrenko! Ahihihi- zachichotwał łapiąc dziecko -Wyyypuścić lwy!- wykrzyknął modulując głos po czym chwycił za swój sztylet i rozciął jej więzy. Próbowała natychmiast szarpnąć się u uciec cała spuchnięta na twarzy od płaczu, lecz błazen błyskawicznie podstawił jej nogę przewracając ją. -Ej, bokserko...- szepnął -Nie było komend na pozycje!- po czym puścił jej oko. Piruetem podskoczył do grobu, gdzie wrzucił wczesniej starca, po czym cisnął tam zza pasa kilka małych fiolek, a z grobu buchnął zielony płomień ku przerażaniu oprychów. -Asz! Aszszsz! Khhoel Khyrrr!- wymamrotał unosząc ręcę w pełnym gestykulacji geście,po czym sypnał do grobu kilka razy proszkiem, czemu za każdym razem towarzyszył wybuch mocniejszego zielonego ognia. -Dobra...- warknął parszywie, po czym odwrócił się już z uśmiechem na twarzy -Czaaas na walkę!- wykrzyczał podskakując w stronę dziewczynki ku przerażaniu jego najmitów, którzy stali w osłupieniu. Dziecko chciało uciec, lecz ten złapał je za włosy i chwycił pod ramię.- Zaawodnicy! Na pozycjeeeee- wykrzyczał dumnym głosem kierując się z piszczącą dziewczynką w stronę płonącego grobu.
-Ja stąc spierdalam!- ryknął jeden z oprychów, po czym zaczął biec w stronę bramy cmentarnej, lecz nim zdążył zrobić drugi krok padł z łoskotem na ziemię z wbitym w potylice sztyletem ciśniętym z ręki Wesołego Jacka, lecz ten jakby bez przejęcia kroczył tanecznym krokiem w stronę grobu. Chwycił dziecko unosząc je nad ziemią, jakby w tańcu i zbliżył do niej swoją twarz skrytą maską -Nie bój się! Pamiętaj! Praca nóg to podstawa!- uśmiechnął się szeroko do zapłakanej dziewczynki, widząc ją na tle zielonych płomieni -Ach cukiereczku! Jesteś taka piękna!- wykrzyknął radośnie, po czym wykonał z nią kilka piruteów i kroków znanego w Imperium tańca. -Tooo ostani taniec! Dziiisiaj!- śpiewał jarmarczna piosenkę. -Ram pam pam!- wykrzykiwał intonując, szarpiąc dziewczynką w skocznym tańcu -Toooo ostani taniec twój! LA LA LA!- krzyczał śpiewnie lawirując nad dołem.
-No dobra! Odbijamy! HA HA HA!- zaśmiał się, po czym cisnął dziecko w czeluśc grobu, nie przerywając tekstu piosenki. Pisk dziecka urwał sie momentalnie, a zielony ogień buchnał potężnie oświetlając jeszcze mocniej okoliczne groby. -No dalej!- wyrzykiwał błazen klaszcząc w dłonie i machając czapką z dzwonkami.- No kto teraz ze mną potańcuje?!- wykrzyczał i w końcu przestał kręcić pirutety i zakończył taniec w doskonałej pozie wystawiając przed siebie ręce w stronę swoich ludzi. Przynajmniej tak mu się zdawało...
-O kurwa...- jęknął, a uśmiech momentalnie zszedł z jego twarzy gdy zamiast oprychów wokół niego stało trzech odzianych w czarne szaty i zbroje rosłych rycrzy dzierzących dwuręczne obnażone miecze. Stali oni nad zdekapitowanymi truchłami jego niedawnych najemników. Jeden z nich wyciągnął w jego stronę czarną różę,a Wesoły Jack odruchowo odsunął się opadając na ziemię. -Ty psie...-warknął jeden z nich chłodnym głosem -Ty zawszony psie... marny twój los... marny...-
-Eee... panowie do mnie?!- jęknął błazen przeszyty strachem, a trzech gwardzistów Morra ruszyło w jego stronę unosząc miecze -Śmierć to dopiero początek...śmierć to bedzie twój początek...- wycharczał pełen gniewu jeden z rycerzy.
-NO RACZEJ!A hihiih- wykrzyknął Wesoły Jack, po czym cisnął w ich stronę petardę dymną, lecz ta nie zrobiła na nich wrażenia. Byli już prawie przy nim, gdy ten zreobił zręczny piruet i wskoczył w zielony ogień wrzeszcząc -Aglish tul kul! Estalia! -i zielony ogień wchłonął go gasnąc jednocześnie.
Trójka gwardzistów Morra bez słowa schowała miecze i nachyliła się nad grobem. -Zawiadomić kapitułę...- szepnął jeden z nich.
Imię: Wesoły Jack
Rasa: Człowiek, jakiś Assasyn, czy coś Akrobata
Broń: noże do rzucania, kukri
Zbroja: Zwykłe ubranie błazna (brak) oraz specjalny makijaż (tatuaże ochronne)
Zdolności:
Cyrkowiec
Sadysta
Ekwipunek:
Bomby dymne
Wierzchowiec:
latający dywan cyrkowy

-Joanna! Obudź się... No obudź...proszę...- stłumionym głosem krzyczała pełna strachu dziewczynka, próbując obudzić swoja siostrę.
-Idź spać...- odparła zmroczonym głosem starsza dziewczyna zakrywając się kołdrą przed szturchającą ją siostrą.
-Błagam... obudź się!- niemalże pisnęła mała i dopiero wtedy siostra spojrzała w jej pełne łez i strachu czerwone oczy.
-Na Sigmara...- jęknęła przytulając do siebie siostrę. Nie wiedziała co się stało, ale dreszcze przeszły po jej ciele,a wzrok podświadomie zaczął spoglądać w stronę uchylonych drzwi, skąd dobiegały ludzkie głosy i dziwny odgłos, jakby rubasznych dzwonków, znanych każdemu z jarmarków i występów trup teatralnych.
-Proszę, Aniu...- płakała dziewczynka -Proszę, nie zostawiaj mnie... schowajmy się, niech sobie pójdą... ja nie chcę błaznów...proszę...-
Joanna przytuliła siostrzyczkę mocniej przykładając jej palec do ust starajac się jak najciszej mówić do dziecka -Cichutko... gołąbku... cichutko... zostań tu i bądź cicho jak pan dziadek, gdy idzie na groby...ani słówka, dobrze?-
Dziewczynka kiwnęła lekko głową próbując przestać płakać i gdy siostra wyszła z łóżka natychmiast ścisnęła z całej siły kołdrę, jakby miała stanowić jej osłonę przed wiszącym w powietrzu złem.
Joanna była przerażona, ale nie mogła czekać na zagrożenie. Zbyt dużo wycierpiała podczas Wielkiej Zarazy, żeby stracić kolejną bliską osobę. Wstała z łóżka z trudem zostawiając młodszą siostrę i od razu chwyciła za leżący na stole nóż. Gdy zbliżyła się do drzwi wbił jej się w głowę tłumionu chichot lecz ten po chwili ucichł ,a pełna niepokoju cisza natychmiast wbiła się w jej serce niczym setki szpilek.
Joanna już chciała chwycić za klamkę, gdy gwałtowna siła pchnęła ją do tyłu i momentalnie poczuła bolesne uderzenie o posadzkę i przeraźliwy pisk jej siostrzyczki. Ledwo odwróciła otumanioną głowę i ujrzała jak kilku mężczyzn z impetem wpada do pokoju mijając ją i pędząc w stronę pełnego strachu i pisku dziecka
-Ach! Suczki! Znam wasze sztuuuuuczki!- wyrechotał jeden z nich śmiejąc się szaleńczo. Ten wszedł na końcu i to jemu towarzyszyły odgłosy dzwonków. Były one przyczepione do jego ubrania, ten bowiem ubrany był w stój błazna, tak iście charakterystyczny dla każdych pokazów przy karnawałach i kuglarskich sztuczkach. Nachylił się on nad nią i wyszczerzył swe pomalowane na czarno-biało zęby ukazując jej straszną maskę błazna. -Rach ciach! Ciach pach!- wykrzyczał radośnie i złapał Joanne za włosy przygniatając jej zmrożoną strachem twarz do desek podłogi -Zabawa w chowaneeego skończona! Wygrałem! Ahihiihi- zapiszczał coraz mocniej ściskając jej głowę. -Te! Na dwór z bahorem!- warknął do swoich towarzyszy poważnym głosem. Ci natychmiast szarpnęli zakneblowane dziecko i wytargali je na dwór zamykając za sobą drzwi.
-Ach! Wspaniałe uczucie wygrać! Ahiiiii- zapiszczał znów siadając obok Joanny, lecz nie spuszczając mocarnego ucisku z jej czaszki. -To co koleżaneczko?- wykrzyknął, po czym nagle zblizył twarz do przerażonej twarzy dziewczyny. Wtedy dostrzegła jego pełne szaleństwa oczy i źrenice w mocno zielonym kolorze. -Należy mi się... nagroda...- szepnął rozglądając się, po czym zachichotał znów zakrywając dłonią twarz z pełną aktorstwa gestykulacją. -Nagroda...- mruknął oblizując swe pomalowane zęby i rozglądając się, bez ustanku chichotając. W końcu nagle przestał, a zalana łzami Joanna spojrzała na niego, lecz nie mogła wydusić ani jednego słowa. Ten momentalnie spuścił uścisk z jej czaszki i wstał cały czas jednak trzymajac jej długie blond włosy w dłoni. Skocznym krokiem ruszył w stronę drzwi szarpiąc bez litości dziewczynę za sobą po podłodze, dociągając ją aż pod drzwi. -Nagroda! Nagroda suczko!- wykrzyknął chwytając leżący na ziemi nóż upuszczony wcześniej przez Joanne. Ku jej przerażeniu skoczył na nią przyciskając ja do podłogi w bezruchu i momentalnie zaczął z całej siły dźgać ją szpikulcem w nogę. Bez opamiętania, uderzał gdzie popadnie charatając jej młode ciało. Joanna szarpała się i wrzeszczała, lecz ten sprawnie zasłonił jej usta dłonią i kontynuował zwyrodniałą torturę w akompaniamencie dzwonków na jego czapce. Po chwili ostatni raz szarpnął sztyletem w jej nogę,a raczej straszliwą poszarpaną ranę, po czym wyrzucił ostrze z zakrwawionych rąk w kąt pokoju i bardzo szybko wybiegł z pokoju zostawiając Joannę omdlałą ze straszliwego bólu i strachu - BEREK! Ahihihi- wrzasnął jeszcze z korytarza po czym wybiegł na dwór.
*********
Był na cmentarzu pełnym starych, misternie wykonanych grobów, które dopełniały starannie wypielęgnowane ogrody róż. Dokładnie znajdował się na Starym Cmentarzu Altdorfu. Doskonale znał to miejsce, bo odkąd wraz z cyrkiem przybył do stolicy bacznie obserwował Joannę i siostrę, wiedizał również, że przygarnął je lokalny kapłan Morra zamieszkują na terenie cmentarnym w starym kamiennym domu. Lecz to nie one były celem szaleńca.
-Dziadziusiu!- wykrzyknął wybiegając z domu i widząc starego kapłana Morra targanego po ziemi przez dwóch jego ludzi. Stary człowiek, zawsze pełen majestatu, budzący w mieście szacunek , teraz targany przez pełnych agresji oprychów. Ci zaciągneli go przed skaczącego wokół rozkopanego grobu kuglarza i cisnęli starcem na ziemię. -No co tam?!- wykrzyknął błazen ostatni raz przeskakując nad grobem, po czym nachylił się nad leżacym starcem. -Powiedz, stary dowcipasie! Czy kopiąc ten grób parędziesiąt lat temu spodziewałbyś się, że bedzie twój?! Ahihihi!- zaśmiał się parszywie pomalowanymi zebami, zakrywając usta dłonią.
-Dobrze wiesz...- odparł chłodno kapłan suchym głosem.
-Wstawaj stary rozrabiako!- wykrzyknął rubasznie, po czym złapał starca za kark i bez trudu postawił go na nogi. -Będziemy się boksowali! Jak prawdziwi mężczyźni!- dodał pełen radości. Tylko on ją zresztą czuł, małe dziecko zakneblowane przez oprychów i pobity starzec to zrozumiałe, ale nawet banda zbirów błazna trzymała się od niego z daleka-No dalej! Garda! Garda, senior!- wykrzykiwał ustawiając się w pozycji bokserskiej, bardzo rubasznie to gestykulując, jakby był na scenie i odgrywał komedie. Po chwili doskoczył błyskawicznie do starca i ryknął -Prawy prosty!- po czym bez ogródek wywalił mu potężny cios prosto w brzuch. Starzec zatoczył się plując krwią i ledwo uniknął upadku w czeluść grobu, lecz błazen natychmiast wyprowadził kolejny cios w krtań i tym razem kapłan Morra potknął się i zapadł w dół czarnej dziury cmentarnej. -BINGO! Znów wygrałem! Ahihihi! Słabi tu gracze!- wykrzyzczał robiąc piruet nad grobem, po czym nachylił się nad nim nadstawiając dłoń do ucha -Haaaalooooo!- wykrzyczał czekając na echo, a po nim dodał -Walkower, czy nokaut za 10? Ahihihiihih!- wyrechotwał łapiąc się za brzuch. Nikomu jednak nie zbierało sie na śmiech, a jego ludzi coraz bardziej ogarniało przerażenie tym co właśnie zrobił i miejscem w którym się znajdowali.
-Paaanie i paaanowie! Runda pierwszaaaa zakończona! Wygraaaał Wesoły Jack!- wrzasnął unosząc rękę do góry i kłaniając się nisko. Jego ludzie zlękli się tym, bo w końcu byli w mieście, a za taki czyn kara śmierci jest pewna, nie mówiąc o pełnych mroku opowieściach zwiazanych z tym miejscem -Dziękuję! Nie trzeba! Dziękuję!- pełen wzruszenia łkał ocierając twarz z dumną miną. Momentalnie zmienił wyraz twarzy na poważny i podniósł wzrok -Nie rozchodźcie się jednak do domu! Bo cóż to był by za zawody gdyby skończył się na eliminacjach!!! Przed Wami znów Wesoły Jack!- wykrzyknął kłaniając się w podskokach i dźwiękach dzwonków. -Lecz kto stanie po drugiej stronie?! Ja wiem! A wy?- zapytał nadstawiajac dłoń na uchu, lecz nikt się nie odezwał .
-Proszę państwa... znany miejscowy zawodnik! Poskramiacz zła! Wyzwoliciel uciśnionych!- ryknął wyniośle -TU TU TU TUUUU- wykrzyknął udając fanfary -Przed wami! Mała wojowniczka miejscowych ludów!- wrzasnął wskazując długim palcem w stronę zakneblowanego dziecka. Oprychy wbiły w niego wzrok stojąc w bezruchu -No dawać ją, kurwa...- jęknął Jack nieznośnie, a ci z oporem, lecz pchnęli dziecko do niego. -Witaj syrenko! Ahihihi- zachichotwał łapiąc dziecko -Wyyypuścić lwy!- wykrzyknął modulując głos po czym chwycił za swój sztylet i rozciął jej więzy. Próbowała natychmiast szarpnąć się u uciec cała spuchnięta na twarzy od płaczu, lecz błazen błyskawicznie podstawił jej nogę przewracając ją. -Ej, bokserko...- szepnął -Nie było komend na pozycje!- po czym puścił jej oko. Piruetem podskoczył do grobu, gdzie wrzucił wczesniej starca, po czym cisnął tam zza pasa kilka małych fiolek, a z grobu buchnął zielony płomień ku przerażaniu oprychów. -Asz! Aszszsz! Khhoel Khyrrr!- wymamrotał unosząc ręcę w pełnym gestykulacji geście,po czym sypnał do grobu kilka razy proszkiem, czemu za każdym razem towarzyszył wybuch mocniejszego zielonego ognia. -Dobra...- warknął parszywie, po czym odwrócił się już z uśmiechem na twarzy -Czaaas na walkę!- wykrzyczał podskakując w stronę dziewczynki ku przerażaniu jego najmitów, którzy stali w osłupieniu. Dziecko chciało uciec, lecz ten złapał je za włosy i chwycił pod ramię.- Zaawodnicy! Na pozycjeeeee- wykrzyczał dumnym głosem kierując się z piszczącą dziewczynką w stronę płonącego grobu.
-Ja stąc spierdalam!- ryknął jeden z oprychów, po czym zaczął biec w stronę bramy cmentarnej, lecz nim zdążył zrobić drugi krok padł z łoskotem na ziemię z wbitym w potylice sztyletem ciśniętym z ręki Wesołego Jacka, lecz ten jakby bez przejęcia kroczył tanecznym krokiem w stronę grobu. Chwycił dziecko unosząc je nad ziemią, jakby w tańcu i zbliżył do niej swoją twarz skrytą maską -Nie bój się! Pamiętaj! Praca nóg to podstawa!- uśmiechnął się szeroko do zapłakanej dziewczynki, widząc ją na tle zielonych płomieni -Ach cukiereczku! Jesteś taka piękna!- wykrzyknął radośnie, po czym wykonał z nią kilka piruteów i kroków znanego w Imperium tańca. -Tooo ostani taniec! Dziiisiaj!- śpiewał jarmarczna piosenkę. -Ram pam pam!- wykrzykiwał intonując, szarpiąc dziewczynką w skocznym tańcu -Toooo ostani taniec twój! LA LA LA!- krzyczał śpiewnie lawirując nad dołem.
-No dobra! Odbijamy! HA HA HA!- zaśmiał się, po czym cisnął dziecko w czeluśc grobu, nie przerywając tekstu piosenki. Pisk dziecka urwał sie momentalnie, a zielony ogień buchnał potężnie oświetlając jeszcze mocniej okoliczne groby. -No dalej!- wyrzykiwał błazen klaszcząc w dłonie i machając czapką z dzwonkami.- No kto teraz ze mną potańcuje?!- wykrzyczał i w końcu przestał kręcić pirutety i zakończył taniec w doskonałej pozie wystawiając przed siebie ręce w stronę swoich ludzi. Przynajmniej tak mu się zdawało...
-O kurwa...- jęknął, a uśmiech momentalnie zszedł z jego twarzy gdy zamiast oprychów wokół niego stało trzech odzianych w czarne szaty i zbroje rosłych rycrzy dzierzących dwuręczne obnażone miecze. Stali oni nad zdekapitowanymi truchłami jego niedawnych najemników. Jeden z nich wyciągnął w jego stronę czarną różę,a Wesoły Jack odruchowo odsunął się opadając na ziemię. -Ty psie...-warknął jeden z nich chłodnym głosem -Ty zawszony psie... marny twój los... marny...-
-Eee... panowie do mnie?!- jęknął błazen przeszyty strachem, a trzech gwardzistów Morra ruszyło w jego stronę unosząc miecze -Śmierć to dopiero początek...śmierć to bedzie twój początek...- wycharczał pełen gniewu jeden z rycerzy.
-NO RACZEJ!A hihiih- wykrzyknął Wesoły Jack, po czym cisnął w ich stronę petardę dymną, lecz ta nie zrobiła na nich wrażenia. Byli już prawie przy nim, gdy ten zreobił zręczny piruet i wskoczył w zielony ogień wrzeszcząc -Aglish tul kul! Estalia! -i zielony ogień wchłonął go gasnąc jednocześnie.
Trójka gwardzistów Morra bez słowa schowała miecze i nachyliła się nad grobem. -Zawiadomić kapitułę...- szepnął jeden z nich.
Imię: Wesoły Jack
Rasa: Człowiek, jakiś Assasyn, czy coś Akrobata
Broń: noże do rzucania, kukri
Zbroja: Zwykłe ubranie błazna (brak) oraz specjalny makijaż (tatuaże ochronne)
Zdolności:
Cyrkowiec
Sadysta
Ekwipunek:
Bomby dymne
Wierzchowiec:
latający dywan cyrkowy

Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
Historia:
Kawałek na wprowadzenie: https://www.youtube.com/watch?v=wA-tNjnecog
Wśród wypełniającej jedwabny pawilon kakofonii głębokich westchnień, śmiechu i wykrzykiwania różnych nieartykułowanych słów, krótki syk bicza na nagiej skórze był niemal niedosłyszalny. Podobnie jak następujący po nim przeciągły okrzyk czarnowłosej kobiety o dalekowschodnich rysach, która zwisając na łańcuchach pętających jej ręce wygięła grzbiet w łuk i odrzuciła głowę do tyłu, sycząc z podniecenia nawet gdy na plecach zakwitała jej różowa pręga. Stojący za nią wysoki, szczupły mężczyzna o bladej cerze i podobnie srebrzystobiałych włosach, spływałających połyskliwą kaskadą aż pasa zaśmiał się w głos śmiechem przywodzącym na myśl cięty jaśmin i przechylił do kącika ust dzierżony w drugiej ręce puchar, raz jeszcze delikatnie smagając nipponkę długim na niemal sześć łokci biczem, który zdawał się samoistnie wić z uciechy.
-Cóż, moja zdobyczy, śpiewasz faktycznie niezgorzej. -rzekł czempion, delikatnie zsuwając ze swojego ramienia uwieszoną na nim demonetkę, której język zmysłowo pełgał po pulsującym na ramieniu białowłosego symbolu Księcia Rozkoszy i przestępując długim krokiem dwie kolejne, zwinięte na podłodze namiotu w hedonistycznym zapamiętaniu podszedł od tyłu do nipponki, obejmując ją ręką, owiniętą częścią bicza, którą delikatnie przeciągnął po idealnie płaskim brzuchu i zgrabnej talii, chwytając na końcu jedną z doskonale ukształtowanych piersi dziewczyny -Czas najwyższy sprawdzić, czy jesteś warta tak długiego najazdu i utraty paru dobrych wojowników.
-Kono Kawaii ware wa desu..? - zdążyła tylko wymówić w swoim narzeczu, zanim wybraniec Slaanesha nie zalał jej ust zawartością kielicha, która czerwonymi rzeczkami popłynęła po brodzie, szyi i krągłościach skośnookiej piękności, po czym wsunął jej między wargi swój długi język, przygryzając je jednocześnie nieludzko większymi kłami do krwi mieszającej się z winem i dolanym do niego afrodyzującym dekoktem. Kruczowłosa nipponka zaczęła cała dygotać i wydawać przytłumione krzyki. Nie tylko z bólu, gdyż owinięty wokół jej nogi bicz, żyjący własnym życiem zaczął powoli zagłębiać się między jej nogami...
Czując swoimi nieludzko wyostrzonymi zmysłami miotającą się przy nim od rządzy, wywołanej narkotykami w winie oraz ciężkim od dymu kadzideł powietrzu brankę, smak wina i krwi w ustach, a także ocierające się o jego nogi delikatne ciała demonic, Sepphirion Aethelfbane miał wszelkie podstawy sądzić, że będzie to przyjemny dzień.
-Eeeeemmh... Panie..?
Niestety był w błędzie.
Czempion Slaanesha odwrócił głowę od wzdychającej gwałtownie nipponki, przeszywając wyglądającego zza kotary wejściowej marudera iście morderczym spojrzeniem szkliście czarnych tęczówek. Zmieszany bladolicy barbarzyńca o licznych srebrnych zawieszkach wplecionych niedbale w barwione na fiolet włosy i pociągłej twarzy z rzadkim zarostem, którą zdobiły za to krzykliwe tatuaże przestąpił próg jedynie kawałkiem stopy i twarzą, a już sam ten czyn zapewne wymagał iście heroicznego przemożenie własnego strachu. Niemniej przeszkadzanie to przeszkadzanie.
-Vaghar, co ja mówiłem o przeszkadzaniu mi z JAKIEGOKOLWIEK powodu?! - oczy fioletowowłosego otworzyły się jeszcze szerzej, nawet spróbował coś wyrzec, jednak - Twoja stopa wciąż przekracza próg mojego namiotu?! Co za bezczelność, mam cie znów zostawić w zagrodzie mojego wierzchowca..?
-N-n-nie, panie..! -wyjąkał Vaghar pozwalając sobie na wejście do pawilonu i padnięcie na twarz przed czempionem- Zanim jeszcze wydałeś takie... zalecenia, kazałeś infrmować się, jeśli tylko Ryven wróci z czymś ważnym...
Sepphirion nagle sam otworzył szerzej oczy. Czyżby wreszcie udało się znaleźć...?
-Więc nie ma czasu do stracenia, zaraz do niego pójdę. -rzekł bardziej sam do siebie, ściągając z łoża atłasową tkaninę, z wycerowanym złotym wzorem i obwiązując ją sobie w pasie jak prowizoryczny kilt. Gdy już kierował się ku wyjściu, jedna z mijanych demonetek -Methrylis, jeśli nie mylił jej z jedną z jej 'sióstr'- oderwała się od ssania piersi leżącej pod nią demonicy i przekrzywiając lekko głowę, tak by jasne włosy spływały jej przez ramię wskazała pytająco na wciąż dygoczącą nipponkę.
-Ukochany... możemy się nią pobawić, skoro nas opuszczasz? -wyjęczała błagalnie, słodko przeciągając słowa.
-I ja mam tego nie zobaczyć?! W życiu! Znaczy, dopóki nie wrócę... tymczasem zajmijcie się nim. -rzucił, wskazując podbródkiem klęczącego Vaghara.
-Co..? -wydukał młodzik, spoglądając na zacieśniający się okrąg pożądliwych spojrzeń, których właścicielki bez trudu złapały go i zaciągnęły wśród salw kobiecego śmiechu na poduszki w głębi pawilonu.
-Nie hamujcie się, moje panie, musi ponieść zasłużoną... karę. -dodał z rozbawieniem na odchodnym Sepphirion.
Gdy tylko opuścił mdłe od słodkiego posmaku powietrze w swoim namiocie i promienie popołudniowego słońca, jak zwykle wykrzywione przez spaczone niebo Pustkowii Chaosu oblały jego półnagą sylwetkę, Aethelfbane przeciągnął się, z westchnieniem, ruszając przed siebie, niemal niezauważywszy zakutej w jaskraworóżową stal wojowniczki chaosu o zaciśniętych, barwionych na srebrno ustach i takich samych włosach, od połowy związanych w ciasny warkocz. Feylhin siedziała na kufrze z łupami, jak zwykle trzymając zimną, lodowato można by rzec piękną twarz zadartą w jasno mówiącej "niedostępna" dumie i jak zwykle zajmując się ostrzeniem swojej lśniącej glewii o finezyjnym kształcie kobiety, której podniesione ku górze włosy robiły za zakrzywiony koniec ostrza.
-Ahh, moja czempionka! Miło zobaczyć tak piękny widok zaraz po wyjściu na świat. -zaczął wybraniec, kłaniając się ironicznie. Posłała mu tylko przelotne spojrzenie.
-Mój brat ma do ciebie sprawę, powinieneś rozmawiać z nim. -ucięła, zabierając się do polerowania klingi.
-Ech, Feylhin Dzika i tylko ta jej stal i stal. Sama zaczynasz ją przypominać Fey. Może byś tak znalazła sobie kogoś... chociażby na taki piękny dzień?
-Chociażby ciebie? -odparowała, unosząc lekko cienką, ledwie zarysowaną brew- Nie, podziękuję.
-Nie, no skądże... może tak na przykład swojego brata? Nie przypominam sobie, by w waszym plemieniu karali kazirodztwo. Z resztą, co się dzieje na Pustkowiach, zostaje na Pustkowiach. -filozoficznie zakończył Sepphirion.
Tym razem Fey spojrzała na niego, groźnie lub wyzywająco przymrużając oczy.
-Tego kawału idioty nie tknęłabym nawet niczym długim... no chyba, że tą glewią. Ostrym końcem. Ciebie zresztą też, jeśli się stąd nie ruszysz.
-Ranisz mnie, moja podkomendna. Pamiętaj, że to moja banda i inny wybraniec dawno już wziąłby sobie co chciał. Masz szczęście, że walczysz dla najbardziej szarmanckiego wywyższonego czempiona po tej stronie Pustkowi.
Odchodząc słyszał rozbawione parsknięcie wojowniczki.
W ich obozie, rozłożonym na niewielkim, skalistym płaskowyżu rycerze chaosu z jego osobistej chorągwi Nasicae oraz towarzyszący im maruderzy doglądali wierzchowców, oręża, przeglądali łupy, pili przy ogniskach w małych grupkach gawędząc o niedawnych walkach i ofiarach jakie złożyli Slaaneshowi lub zażywali innych uciech we własnych namiotach, skąd dochodziła cała gama różnych dźwięków. Odezwawszy się i pozdrowiwszy coniektórych ze swych podwładnych Sepphirion doszedł wreszcie na drugi koniec obozowiska. Zbliżając się do namiotu powstałego z pozszywanych kobiecych skór zastanawiał się, dlaczego do cholery zawsze lokowali czarownika po drugiej stronie od wielkiego pawilonu wodza. Gdyby miał go obok mógłby załatwić to w parę chwil i zaraz wrócić do bardziej przyjemnych zajęć. Potem oczywiście przypominał sobie, że demonetki nieraz dziwnie reagowały na zmiany w energii Dhar jakie wywoływał Ryven, zwłaszcza w łóżku. Spacer był jednak lepszą opcją, jeśli miał przed tym chronić.
Przed wejściem do namiotu czarownika przywitał się tylko z jeszcze jedną osobą.
-Solhir! Jak się cieszę, że cię widzę słodziaku. -zaśmiał się czempion, gdy podłużny łeb jego demonicznego wierzchowca trącił go w ramię, po czym niespodziewanie długi, cienki język polizał go po policzku, pokrywając pół twarzy wybrańca w ciepłej, swoiście pachnącej ślinie stworzenia. Sepphirion otarł zdegustowany twarz i pogłaskał je po głowie- Dobrze już, spokojnie, poczekaj tu sobie, aż pogadam z naszym czarownikiem od siedmiu boleści. Wierzchowiec potrząsnął łebkiem, wydając dźwięki kojarzące się groteskowo z łaszącym się szczeniaczkiem i wrócił do niewolnicy, wokół której był owinięty. Tymczasem wybraniec wszedł do skórzanego namiotu, gdzie od razu uderzyła go wiecznie dziwna atmosfera, od której włos jeżył się na głowie. Siedzący naprzeciw wejścia postawny mąż w pancerzu chaosu, obwieszonym licznymi łańcuchami, na których dyndały różnorakie dziwaczne trofea, takie jak przyrodzenie bestigora, czy jaja minotaura otworzył oczy i wstał, wykonując krótki ukłon przed czempionem. Poznaczone bliznami oblicze Ryvena zdobiła smoliście czarna broda, podobnie jak włosy na czubku jego głowy zebrana w pojedynczy kucyk, ponadto to właśnie oczy czarownika wyróżniały go spośród całej bandy. Brat Fey spoglądał na świat niemal zupełnie liliowymi oczyma, emanującymi jaskrawym blaskiem, które pozwalały mu zobaczyć wiele różnych rzeczy, z których skryty w sobie mag nie dzielił się nawet ułamkiem. Niemniej niełatwo było znieść takie spojrzenie i Sepphirion z dumą wiedział, że jest jednym z niewielu, którzy nie spuszczają wzroku.
-Jak widzę, ściągnąłem cię do siebie w mało odpowiednim momencie, panie. -zaczął swym głębokim głosem Ryven- Przejdę więc od razu do rzeczy, wprzódy jednakże podziękuję za użyczenie wierzchowca. Dzięki niemu zapewne zdołałem tylko dokonać tego odkrycia i wrócić tu tak szybko.
-Czasem żałuję, że jest taki szybki... Ech, nieważne, te modliszki pewnie już i tak zepsuły mi całą zabawę... Mów, Ryv.
-Pokrótce? W końcu, po kilku miesiącach naszych bezowocnych przeszukiwań tego obszaru udało mi się zlokalizować Dziewięciobarwną Twierdzę. Jej magiczne zabezpieczenia kryły ją nawet przed moim wzrokiem... ba, nawet przed sztuką tamtego czarnoksiężnika oddanego Zmieniającemu Ścieżki, którego schwytaliśmy z podjazdem pana Twierdzy.
-Pamiętam, choć wciąż utrzymuję, że sukinsyn po prostu nas oszukiwał aż do śmierci.
-W końcu te mistrzowskie osłony zawiodły przez głupi przypadek. Konwój zmierzający do twierdzy. Był w nim wojownik, być może nawet czempion, jak ty. Spojrzenie Bogów było na nim silne, poza tym ta rzadka zbroja... no i w barach oraz wzroście przewyższał każdego. Postanowiłem ich śledzić, a tu proszę... zawiedli mnie pod same bramy Twierdzy, które pojawiły się na szczycie klifu jakby wyrosły z ziemii. -Ryven zrobił przerwę, sięgając do sakwy wiszącej na jednej z podpór namiotu, po czym wyciągnął z niej odciętą, a raczej urwaną dłoń, z wykłutym na jej wierzchu symbolu Tzeentcha, napuszczonym dziewięcioma barwami. Czarownik cisnął ochłap pod nogi Sepphiriona- Zanim dotarli do celu udało mi się jednej nocy wywabić i 'przepytać' jednego z towarzyszy tamtego goliata. Nie powiedział wiele, umarł z imieniem Ahtaara na ustach.
-Hmm... Ahtaar to czarownik, do tego wyznający boga zdrady. Po co mu wojownik i to do tego potężny? Ktoś taki z reguły dąży do przejęcia władzy i odsunięcia czarownika do szeregu. Mógłby stać się nowym panem Dziewięciobarwnej Twierdzy. W sumie powitałbym taką zmianę z radością, bo nikt tak nie zalezie nam za skórę jak ów magik swoimi wypadami ze znikającej bazy na nasze tereny łowieckie.
-Tamten mówił coś o jakimś rytuale, który Ahtaar przygotowywał dla tego czempiona, coś dzięki czemu tamten miał zyskać wielką potęgę, sławę i przyciągnąć wzrok swego patrona.
-Sława i potęga, co? Brzmi nieźle. Na tyle nieźle, że powinniśmy odebrać to tym żałosnym zwolennikom teorii globalnego spisku i sami na tym skorzystać. Darów od wielkiego Slaanesha nigdy za mało. Zwłaszcza takich, na których idzie zawiesić oko. -Sepphirion wstał z niezdrowym błyskiem w czarnych oczach- Skoro więc znamy lokalizację i wroga to czas zebrać się do ataku. Postawcie z siostrą Nasicae i Jeźdźców Piekieł na nogi, niech zwijają obozowisko i ruszamy po zmroku.
Ryven wyglądał na nieprzekonanego, kreśląc na swoim stoliku z kości jakieś kształty w kurzu.
-To potężna twierdza, widziałem ją przez chwilę. Do tego zapewne nie jest słabo obsadzona i w przeciwieństwie do innych warowni, które już zdobyłeś tam będą się spodziewać ataku. A kawalerią nie weźmiemy dwóch pierścieni strzelistych murów na skałach, podczas gdy na głowy spadnie nam nawała ognia demonów i pocisków.
Sepphirion Aethelfbane wyszczerzył się dziko.
-A kto tu mówi o kawalerii, przyjacielu? Po drodze odwiedzę tylko starego znajomego w Zharr Kholkhar.
*************
Mury Dziewięciobarwnej Twierdzy, demonicznego kasztelu Ahtaara Zmienionego doprawdy robiły spore wrażenie. Dwa pierścienie półokrągłych dla lepszej obrony, strzelistych murów, które nijak dało radę wziąć linami czy drabinami wieńczyły zaostrzone blanki, znad których czasem wyrastała płonąca kolorowym ogniem u szczytu wieżyca, z której zwisały sztandary i klatki z pozostałościami tych, którzy ważyli się stanąć na drodze czarownika. Masywna brama osłaniana kratą także wydawała się dość solidna by odeprzeć cios pięści olbrzyma, a dodatkowo osłaniała ją ściana huczących płomieni, w których przesypywały się oczy irytująco wgapiające się w oczekujące szeregi najeźdźców. Mściwy zamysł twórcy tej fortecy nie pozostawił niczego przypadkowi, wypełnione ostrymi jak brzytwa skałami rozpadliny i pokryte pulsującymi runami monolity nie zostawiały żadnej możliwej drogi podejścia dla taranu czy wieży oblężniczej.
Szybko posuwający się ku twierdzy zagon Sepphiriona nie miał jednakże w planach takich ociężałych machin budować na modłę bandy Żelaznych Wojowników. Dzięki krótkiemu nadłożeniu trasy mieli coś lepszego. Coś co budziło niemal porównywalny respekt do czekających na nich szańców.
Niemal każdy rycerz i każdy maruder z czekających w szeregach kawalerzystów z szeroko otwartymi oczyma zadzierał głowę, spoglądając na dwa olbrzymie słupy z żelaza i mosiądzu, z których nagrzanej powierzchni, pokrytej niezliczoną ilością kolców, run i zębatek unosiła się para. A były to tylko nogi. Nawet po dwóch tygodniach wspólnej podróży widok masywnego Niszczyciela K'daai po prostu sprawiał, że nawet najdzielniejsi czuli się przy nim mali i nic nie znaczący. Sama świadomość siły i zniszczenia, jakie demoniczny konstrukt mógł uwolnić jeszcze to wrażenie potęgowała, choć na razie stał spokojnie z byczym czerepem wielkości namiotu Sepphiriona między gęstymi chmurami, opadającymi w tym punkcie Pustkowii bardzo nisko zbitą gęstwiną.
-Jebitna bestyjka. -aż zagwizdał Vaghar, wciąż masujący liczne ślady po ugryzieniach i zadrapaniach jedną ręką, w drugiej zaś dzierżąc swój kawaleryjski młot- Prawie mi żal tych idiotów na murach.
-Mi zaś żal dyscypliny w tej zbieraninie. -westchnęła Feyhlin, krzyżując ręce na piersi- Nasze demonetki zaczęły się już nudzić i dobierać powoli do Jeźdźców Piekieł Vaghara. Jeszcze tylko nasza Nasicae znajdzie sobie jakąś durną zabawę i mamy tu dom uciech a nie szyk. Lepiej niech ten twój krasnolud skończy zanim się to stanie.
-Bez obaw siostro, ten czarny punkcik schodzący w dół to chyba on. -powiedział Ryven, widząc Dawiego Zharr w pełnej kolców żelaznej zbroi i hełmie zakończonym szpikulcem z poziomym wizjerem, spod którego wyrastał istny gąszcz natłuszczonej brody w warkoczach. Odsłonięte mocarne i zarośnięte łapy brodacza chwytały się kolejnych wystających z nogi konstruktu drążków, aż wreszcie z hukiem podkutych buciorów zeskoczył on na ziemię.
-Wszystko gotowe człeczyny! Maszynka nagrzeje się tylko i możemy ruszać.
-Nie musisz nią czasem sterować tam z góry? -wtrącił Ryven, ciekawie przyglądając się K'daaiowi.
-Tam na górze, dziwnooki to za pięć minut będzie gorąco jak na cholernym dnie piekła. Wytopiłbym się z własnej zbroi jak spłacheć smalcu... o ile zbroja wcześniej nie stopiłaby się na mnie. -jakby na potwierdzenie słów Dawiego Zharr powietrze wokół zaczęło intensywnie się nagrzewać, a na całej powierzchni maszyny wypełzały skupiska płomieni. Krasnolud wyciągnął z pancernej sakwy grube cygaro, wsadził je sobie gdzieś w gęstwinę brody i przytknął do płonącej powierzchni konstrukta, po czym oddalił się, wypuszczając kłęby cuchnącego dymu- Nie, demon uwięziony w silniku dostał odpowiednie koordynaty i wie co ma robić... w każdym razie wie co ma rozwalić. Ja sobie popatrzę.
Sepphirion w oniemieniu patrzył jak żelazny demon ryczy i zaczyna poruszać swoimi płonącymi ramionami o palcach zdolnych skruszyć górę.
-Dzięki wielkie za pomoc Zograth. Mamy szczęście, że twój lud słynie z dotrzymywania słowa.
-Dotrzymywanie słowa?! -krasnolud chaosu niemal zakrztusił się cygarem- Nie ma większych kłamców i zawistników niż Dawi Zharr, chyba że mylisz nas z naszymi słabymi kuzynami. Natomiast dług rzecz święta, jeśli nie chce się ściągnąć gniewu Boga Ojca. Po prawdzie cieszę, się że mogę tak małym kosztem wykpić się od przysługi, którą byłem ci dłużny. Uwierało mnie to strasznie, no bo kto wie o jaką pokręconą rzecz może poprosić czempion Slaanesha?
-Oj nie kuś mojej pokręconej wyobraźni, bo jednak potrzebuję dzisiaj czegoś co zmieli w proch te mury.
-Jasna sprawa, ino na Hashuta wszechwładnego, uważajcie, żeby go nie uszkodzić bo pożyczyłem tego Niszczyciela od kuzyna, a on nie daruje mi popsucia tak drogiej zabawki. -Zograth wciągnął w nozdrza swojego bulwiastego nochala przesiąkające spalenizną powietrze- O! Chyba już czas. K'daai ruszy na twój sygnał.
-No to do dzieła!
-Co? Tak po prostu... Echh... dobra. Vashhúr drægloth ad meinú! -ryknął brodacz.
Jako odzew odpowiedział mu przeciągły, metaliczny zew po którym nastąpiło coś podobnego do dźwięku wybuchu i ogłuszający jęk giętego żelaza. Ziemia zadrżała.
K'daai ruszył do boju.
Skały kruszyły się pod stopami Niszczyciela, zostawiając tylko buzujące od gorąca wgłębienia i z rykiem ruszył ku środku odcinka murów. Na maszynę zaraz posypały się kule demonicznego ognia i pociski, oberwał nawet kilkoma głazami z katapult, jednak było to jak ukąszenia much. Potężny zamach żelaznego ramienia zdmuchnął dosłownie całą koronę muru razem z blankami i obrońcami, którzy wrzeszczeli, mielieni między płonącą stalą a głazami lub spadając na dziedziniec w dole. Wściekły cios pięści rozrzucił po całej okolicy szczątki katapulty i wieży na której stała. Ni demon ni śmiertelnik nie mógł zatrzymać czystej inkarnacji zniszczenia, która z przypominającym metaliczny ryk byka zewem chwyciła ogromnymi szponami za korpus muru. Już w następnym uderzeniu serca można było zobaczyć pęknięcia, aż wreszcie bestia rozdarła solidny wał na dwoje, rozrzucając jego skruszone kawałki po reszcie fortyfikacji w deszczu śmierci i pożogi. Demon niczym chodząca olbrzymia żagiew przeszedł przez uczyniony wyłom, rozdeptując biegających w panice po dolnym dziedzińcu wrogów i przechodząc ku następnej linii murów zerwał z wału kamienną iglicę, z której sypały się wiązki błyskawic po czym z kolejnym rykiem cisnął nią w którąś z grupek obrońców.
Sepphirion nie zamierzał czekać, aż demon do reszty otworzy im twardą skorupę łupu, skoro słodki sok już się wylewał z pęknięcia.
- NASICAE! -zakrzyknął, unosząc swój długi, zakrzywiony miecz- Upewnijcie się, że nikt nie zatamuje wyłomu! Do szarży! Reszta czeka.
-SLAANESH! -ryknęli jak jeden rycerze i prowadzeni przez Ryvena wyśpiewującego swoje inkantacje przyspieszenia oraz Feylhin, która posłała przelotne, zagadkowe spojrzenie czempionowi przed nasunięciem hełmu pognali niczym najeżony ostrzami wiatr do wyrwy. Obrońcy byli jednak zbyt rozproszeni po szturmie K'daaia by stawić skuteczny opór i nie mogąc uciec do bezpiecznego schronienia na wyższych wałach stawali się biernymi uczestnikami krwawej rzezi, gdy spadł na nich konny zastęp w ciężkich płytach. Lance i miecze przebijały pokraczne Horrory i zdezorientowanych maruderów, dobijając wszystko, co zostawił po sobie demon. Sam płonący konstrukt tymczasem znalazł się pod kolejną bramą i już sięgał by rozerwać ją w gruz i drzazgi, gdy mikry w porównaniu do niego kształt pojawił się na kasztelu nad wrotami. Sepphirion wytężył wzrok.
-To On!
-Kto? -zapytał gorączkujący się w siodle swojego ścigacza obok Vaghar.
-Gospodarz w końcu wyszedł nas powitać... -odparł zimno Aethelfbane, wciąż wpatrując się swymi czarnymi oczyma w małą z takiej odległości postać czarownika.
Zakutany w fioletowe i złote szaty czarownik w milczeniu zniósł buzujące ogniem spojrzenie głowy K'daaia, w przeciwieństwie do otaczających go sług spokojny jakby wyszedł sobie na balkon, nad którym wcale nie zwieszał się kilkunastometrowy konstrukt ślący w niebo słup dymu. Demon zacinął pięści i ryknął gniewnie chcąc zmiażdżyć czarodzieja, na co ten tylko uniósł dłoń. Z początku mały, zimny, niebieski płomień zaczął rosnąć między jego palcami, aż w końcu stał się kolumną jęzorów światła porównywalną z gorejącym konstruktem. Wśród oślepiającego światła niebieski ognik uderzył w Niszczyciela... po czym zniknął. K'daai stał niewzruszony, jakby sam rozważał czy właśnie został faktycznie zaatakowany po czym chwycił za mury. Lecz jego ręce już nie płonęły. Ku zdziwieniu wszystkich inferno na jego korpusie i innych członkach także zaczęło przygasać, aż w końcu zupełnie zgasło. Stal płyt jego pancerza pękała ze smutnym jękiem wraz z gasnącymi runami, stopione trybiki ustawały ze zgrzytem. W końcu nieruchomy, zimny konstrukt padł na kolana, uczepiony dłońmi bramy i z kolejnym przeraźliwym jazgotem jego pękający łeb odpadł od ciała, spadając z hukiem na bramę poniżej. Ahtaar Zmieniony zniknął w błysku płomienia na sekundę zanim dudniący niczym pusty dzwon czerep zmiażdżył jego sługi razem z kasztelem bramy. Ten przerażający i iście majestatyczny spektakl widzieli wszyscy, obrońcy drugiego muru przywitali go z radosnym rykiem, zaś walcząca w dole Nasicae z płaczem zawodu, jednak nikt nie krzyczał głośniej niż Zograth.
Gdy zachrypiałe gardło wreszcie mu zamilkło Dawi padł ciężko na kolana, wypuszczając z rąk nabijaną kolcami buławo-łopatę, którą wcześniej zaciskał w łapach oglądając z podnieceniem szerzone przez swój konstrukt zniszczenie. Patrzył się pusto w bezgłową, zniszczoną skorupę, która chwilę wcześniej była jeszcze jedną z najpotężniejszych machin oblężniczych świata. Wydawało się nawet, że nie zauważa cygara, które wypadło mu z szeroko rozdziawionych ust i utknęło w gęstwinie brody, przypalając jeden z jej warkoczy.
-D...d...dlaczego... Hashucie... -wydukał tylko. Sepphirion natomiast już obmyślał plan działania, na nowo oglądając pole bitwy. Trzeba było działać szybko, jeśli nie chcieli uchodzić z podkulonym ogonem.
-Wszyscy za mną! Naprzód za Księcia Rozkoszy! -zawołał melodyjnie, spinając swojego wężowatego wierzchowca. Niecierpliwiące się dotąd oddziały demonic i maruderów skwapliwie popędziły swe ścigacze. Vaghar zrównał się w pędzie z czempionem.
-Panie, co zamierzasz zrobić?
-Zdobyć mury. Szybciej bo osobiście was oskóruję!
Zagon z czempionem na czele z łopotem sztandarów i sykiem wierzchowców przekroczył wyłom i rozbiegł się po dziedzińcu, w większości dołączając do krążących pod murem rycerzy z Nasicae, którzy osłaniali się przed ostrzałem z góry. Gwałtownym zygzakiem omijając zalania płonącym olejem wierzchowiec doniósł swego pana w pobliże ukrytej za ruiną skalnego łuku Feyhlin.
-Nie jest dobrze, ten sukinsyn wyrwał zapieczętowanego demona nawet z takiej maszyny! -przekrzyczał rumor bitwy Ryven, osłaniając się tarczą przed kulą różowych płomieni, które z sykiem rozbiły się na metalu.
-Powiedz mi coś czego nie wiem! -odciął się Sepphirion pobieżnie przeglądając mury. W tym czasie ciężki dziryt trafił prosto w wizjer hełmu jadącego obok niego rycerza, stącając go z konia. Inny jeszcze większy, przybił do ziemii na środku dziedzińca dmącego w piszczałki muzyka jeźdźców Vaghara- Musimy dostać się na wyższy poziom albo nas wystrzelają.
-Kawalerią?! -odkrzyknęła mu Fey- Jak niby chcesz to zrobić?
-Zobaczysz. Chociaż nie otworzyła drugiej bramy, zabawka Zogratha stworzyła nam ją sama. Córki Slaanesha do mnie! Idziemy do ataku!
Nie czekając na reakcję adiutantki czy jej brata, miotającego ku górze fala magicznie zintensyfikowanego jazgotu Sepphirion wyjechał zza ruiny, prowadząc ze dwa tuziny demonic na wierzchowcach i szybko zbliżając się w stronę bramy oraz znieruchomiałego K'daaia. Wirujący topór nieszkodliwie odbił się od jego pancerza, natomiast Solhir tak skręcił swoje ciało, by uniknąć nadlatującego głazu, który wzbił chmurę pyłu w górę i przetoczył się miażdżąc dwie demonetki. Wskazał mieczem nogę konstrukta.
-To nasza droga kochane! Za mną, na górę po chwałę i ból wrogów!
Kierowany instynktownie wolą jeźdźca Solhir okręcił się swoim wężowym tułowiem wokół nogi żelaznej skorupy i bez trudu zaczął się po nim piąć w górę. Demonetki podążyły za nim i choć ostrzał strącił kilka z nich, to w końcu dotarli na szczyt. Tam po rękach z szaleńczymi piskami rzuciły się na zaskoczonych tak brawurowym atakiem z niespodziewanej strony wrogów, rozrywając ich bez litości sztyletami, pazurami i nawet zębami, tym zajadlej im więcej bólu zadawały, im więcej krzyków rozdzierało ciszę na górze murów. Sepphirion smagnął biczem, rozdzierając twarz broniącego schodów marudera i tratując go zaatakował następnego, tnąc z wysokości siodła swoim długim ostrzem, które zaśpiewało niczym syrena, rozcinając zmutowanego mężczyznę od ucha po tchawicę. Czempion Mrocznego Księcia zaśmiał się arogancko, czując bryzgającą w powietrzu krew i wrzaski umierających. Napędzająca go energia rosnąca z każdym zabójstwem gnała go ku kolejnym wrogom w prawdziwie narkotycznym ciągu, podczas którego położył lub okaleczył sporo ponad tuzin. Spychając stopą nabity na miecz korpus Horrora, ruszył ku kolejnemu przeciwnikowi. Tym razem był to wojownik Tzeentcha z wielką tarczą z której łypało troje oczu, do tego zajął on pozycję na szcycie krótkich schodów blankowych. Słysząc wyzwanie Sepphiriona ów odpowiedział własnym w postaci skrzeku z podziurawionego hełmu. Błyskawiczne niczym smuga srebra cięcie miecza tylko zgrzytnęło o tarczę, zza której wyznawca Zmieniacza skontrował. Solhir cofnął swój wężowy tułów, zabierając jeźdźca poza zasięg wielkiej partyzany, lecz po chwili podchodząc znów do ataku w błyskawicznym tempie Sepphirion sam z pogardą sparował niezdarne pchnięcie i zepchnął przeciwnika o kilka stopni wyżej zasypując jego gardę pajęczyną cięć. Wojownik tym razem zamachnął się hakiem swej broni, chcąc złapac jego wierzchowca, jednak atakując odsłonił swoją tarczę poprzez wykrok. Z całą swą bezwzględnością Sepphirion nie mógł przepuścić takiej okazji i trzasnął biczem, zawijając go wokół kostki oponenta i ciągnąc z całej siły. Pancerny wróg zarył plecami o schody, zsuwając się po nich i ostatkiem sił spróbował sięgnąć po upuszczony pawęż, jednak slaaneshyta nie dał mu takiej szansy, wrażając sztych miecza między hełm a kołnierz i z sadystycznym grymasem przekręcając, je przez co rozdarł świszczące gardło. Zanim jeszcze wybulgotał ostatnie tchnienie Solhir wystrzelił do przodu, kościanym grzebieniem na swym grzbiecie odrąbując głowę kolejnego tzeentchowca. Sepphirion wykręcił się w siodle, unikając zamachu długiego miecza dwuręcznego, po czym zawinął nad głową biczem smagając nim przeciwnika za pierwszym razem, zaś drugim owijając go wokół szyi i szybkim szarpnięciem wbijając na nastawione ostrze miecza, które wyszło potylicą, wypruwając nawet strzęp mózgu, który zawisł na jego krańcu. Białowłosy z obrzydzeniem wyrwał oręż i widząc następnego nacierającego wroga stanął na siodle Solhira i wydając dziki okrzyk zeskoczył z niego, chwytając oburącz miecz i przekładając impet skoku na potężne cięcie, które rozpłatało marudera razem z malowaną tarczą, którą próbował się zasłonić. Na tym etapie bitwy nikt nie mógł go powstrzymać, był za szybki dla ociężałych wojowników broniących murów, kolejne trupy padały pod huraganem srebrnych ostrzy, aż w końcu opamiętał się, wyszarpując klingę z trzewi zmutowanego pomiotu, kóremu biczem powyrywał kończyny.
-Brama! Jeśli jej nie otworzymy, w końcu osaczą nas na murach samą liczbą, nieważne ilu wrogów zabiję...
Sepphirion skoczył ku zrujnowanemu kasztelowi bramy, gwizdem wzywając swego wierzchowca i razem mijając walczące demonetki, kultystów i wojowników Ahtaara oraz zabijając wszystko co stanęło im na drodze, demon czy śmiertelnik dotarli w końcu do celu. Tam w drzwiach stanął naprzeciw niego uzbrojony w potężny dwuręczny topór wojownik o falowanych krawędziach zbroi. Straszliwy oręż niestety nie zdał mu się na wiele, gdy Sepphirion wbił się w niego z impetem komety, nie dając szans na wzięcie zamachu, kopnięciem przewracając go na plecy i raz po raz z coraz większą częstotliwością uderzał w wizjer jego hełmu głowicą miecza. Dotąd, aż przez zmiażdżoną blachę nie wytrysnęły z krwią kawałki czaszki i mózgu. Dyszący czempion wstał, otarłwszy twarz z posoki, którą rozmazał po całym policzku i podszedł do wielkiego kołowrotu z nawiniętym łańcuchem. Wziąwszy w dłonie toporny oręż dopiero co zabitego wojownika zaczął z mozołem okładać nim gruby łańcuch. Za dwunastym razem nadwątlone ogniwo w końcu puściło i do uszu Sepphiriona doszedł zgrzyt rozwierającej się bramy poniżej. Wraz z radosnym okrzykiem jego kawalerzystów, którzy hurmem wtargnęli do głównej części twierdzy. Prawdziwie krwawa bitwa miała dopiero się zacząć, jednak wymęczony czempion po prostu puścił wyszczerbiony topór i osunął się w tył. W ostatniej chwili Solhir zwinął się za nim, zapewniając swemu panu miękki upadek. Wpatrując się w wyburzony sufit Sepphirion z błogim uśmieszkiem oglądał gwiazdy na purpurowym niebie.
-Piękne... jakiż lepszy dowód, mój drogi na to, że Książę Chaosu na nas patrzy?
*********
Feyhlin wyszarpnęła z odrazą glewię z kirysu martwego sztandarowego wrogów, którego liczne macki wychodzące z dziur w pancerzu wciąż jeszcze drgały agonalnie w przyprawiającym o mdłości tancu. Jej brat siedział ze skrzyżowanymi nogami na pobliskich kamiennych schodkach medytując z zamknietymi oczyma. Otworzył je dopiero widząc nadjeżdżający znany wężowy kształt.
-Piękna akcja Sepphirionie. Gdyby nie ten... wyczyn nie była by nam dana tak bogata dawka przeżyć z tej jakże wspaniałej bitwy. Posłaliśmy naszemu panu wiele dusz tego wieczora.
Fey oparła się o wbitą w ziemię glewię, zadzierając swój drobny nosek i przeczesując kościanym grzebieniem srebrne włosy.
-To najgłupsza rzecz jaką widziałam, mogli cię dostać z dziesięć razy. Dałeś im za łatwy cel i dziękuj Slaaneshowi, że z tego nie skorzystali.
-Ty byś pewnie skorzystała. Dlatego dziękuję mu, że to nie ty stałaś na górze przy baliście. -uśmiechnął się wybraniec, zsiadając z siodła- Poza tym, czyżbym słyszał troskę w tym pięknym, acz zimnym głosie?
-Pff. Nie schlebiaj sobie.
-Och, na to będzie jeszcze czas. Po tym jak weźmiemy to po co przyszliśmy i ukaramy pewnego magika za zepsucie ulubionej zabawki pewnego krasnoluda. Vaghar! -zawołał marudera Sepphirion. Ów właśnie stał po drugiej stronie stołpu, przydeptując nogą ostatniego z żywych obrońców. Fioletowowłosy zmiażdżył mu głowę obuchem młota i odwrócił głowę- Twoi ludzie zostaną tu zabezpieczyć fortyfikacje i pilnować by nikt nie opuścił tej ruiny żywy. Reszta za mną do środka cytadeli. Rozproszyć się i szukać wszystkiego co da się złożyć w ofierze, bądź czegoś co wygląda na magiczny rytuał. Jeśli spotkacie Ahtaara lub wojownika ogromnej postury to zostawcie ich, oni są moi.
Poruszający się z szelestem po kamiennej posadzce jednego z majestatycznie wielkich korytarzy cytadeli Solhir raz po raz wystawiał swój długi język, węsząc za choćby śladem wroga. Panującą ciemność rozświetlały tylko z rzadka zawieszane błędne ogniki, które do tego czasem gasły, jednak ani Sepphirion, ani towarzyszące mu dwie demonetki nie miały problemu z widzeniem w ciemnościach. Resztę swych ludzi rozesłał w większych grupach, samemu zaś postanowił dokonać szybkiego rekonesansu w skromnej obstawie. Jak na razie udało im się tylko znaleźć bibliotekę czarownika, którą towarzyszące mu demonice z radością zmieniły w pokój pełen fruwających skrawków papieru. Tylko dzięki znakomitemu węchowi jego wierzchowca jeszcze się nie zgubili w przepastnych trzewiach tego kompleksu. W pewnym momencie Solhir zatrzymał się jak wryty, spoglądając przed siebie ze zdecydowaniem. Sepphirion pogładził wierzchowca, samemu dobywając miecza. Przez lata od otrzymania go w darze nauczył się ufać zmysłom demona. W końcu on sam też to usłyszał. Kroki. Stalowe, niosące długie echo. I co ważniejsze zlbiżające się. Z łoskotem zza zakrętu wyszedł w końcu na niego pierwszy spotkany przeciwnik. Prawdziwa góra żelaza, olbrzym, szeroki w pasie i barach, cały zakuty w pozłacaną stal z wykrzywionymi obrazami na jej płytach. W ręku dzierżył trójlistną wekierę wyglądającą na dość solidną by zburzyć mur, zaś osłaniał się kolczastą pawężą wielkości niemałych drzwi. Kolos załomotał wekierą w tarczę, wydając nieartykułowany ryk i rzucając wyzwanie.
-A więc to ty jesteś tym tajemniczym czempionem Ahtaara... może chociaż mi się przedstawisz, zanim skoczymy sobie do gardeł?
Odpowiedział mu tylko kolejny ryk.
-Trudno dziś o rozmówcę na poziomie... broń się!
Sepphirion wystrzelił do przodu niczym błyskawica, wyprowadzając dwa potężne i szybkie cięcia. Pierwsze nieszkodliwie zarysowało o naramiennik, drugie zaś odskoczyło od hełmu przeciwnika w krótkim błysku fioletu. Pancerny brutal zamachnął się ociężale maczugą, rozbijając płyty podłogowe, gdy Solhir poniósł swego pana na flankę, skąd starał się obejść przeciwnika od tyłu, niestety ten zasłonił się tarczą i dokładnie obserwując przeciwnika obracał się razem z nim. Czempion zauważył, że tak defensywny styl walki to nadzwyczaj mądra odpowiedź na o wiele szybszego przeciwnika. Zapowiadało się ciekawie.
Trzy razy jeszcze szybka szarża odpierana był osłoną i kontrą, za czwartym demonetki włączyły się do walki bez rozkazu.
-Kaytha, Jeehrie, nie!
Pierwsza z demonic tylko zaryła sztyletami w snopie iskier o hełm kolosa, po czym odskoczyła w bok półsaltem, natomiast druga dźgnęła go krabimi szczypcami, które jednakże same skruszyły się w kontakcie z grubą zbroją. Repetujący cios wekiery dosłownie wgniótł ją w ścianę, po czym przygwoździł kolczastą tarczą, dziurawiąc krzyczącą demonetkę jak ser. Jej siostra zasyczała gniewnie, lecz tym razem powstrzymał ją Sepphirion, samemu atakując giganta.
-Znajdź lepiej kogoś z mojej drużyny, będę potrzebował wsparcia z tym prymitywem! -wykrzyczał, odginając tarczę wroga biczem i siekąc po łączeniach blach ostrzem w nadziei na znalezienie słabego punktu. Niestety tak się w tym zapamiętał, że nie zdązył zrobić uniku i wekiera trafiła w jego wierzchowca, który skomląc upadł po przeciwnej stronie korytarza. Sepphirion, który zleciał ze swojego siodła patrzył jak nadchodzi jego przeciwnik, już wznosząc maczugę. Wtedy w korytarzy rozbrzmiały kroki i pokrzykując wbiegło nim kilku rycerzy z Nasicae razem z Fey i dwiema demonetkami. Widząc przywódcę w nieciekawej sytuacji z marszu rzucili się do ataku, okrażając potwora i atakując naprzemian w odsłonięte punkty. Kolos wściekł się zapewne nieoczekiwaną przeszkodą i runął na znajdującego się dokładnie przed nim rycerza o wysokiej kicie na hełmie. Mocarny zamach wekiery posłał go az pod sufit, skąd spadł z flakami wywleczonymi z połamanej zbroi. Desperacko usiłując zająć tzeentchowca jeszcze dwóch oddało życie, skoszonych świszczącą wekierą. Jednak gdy moloch już unosił oręż na Fey Sepphirion znalazł ukryte pokłady siły i wystrzelił od tyłu, wbijając swój miecz w dół podkoloanowy wojownika. Fioletowa energia odpychała jego klingę niczym magnes o tych samych biegunach, jednak w końcu przemógł i tę ochronę, wrażając srebrzyste ostrze do połowy w ciało natręta, który wydał furiackie wycie i upadł na jedno kolano, tracąc równowagę. Pierwsza strużka czarnej krwi popłynęła, jednak nie tak łatwo było ją wytoczyć. Unikając powrotnego zamachu wekiery Sepphirion przetoczył się przed wroga i spojrzał w jego wizjer hełmu, krzyżując spojrzenie oczu. Oczy!
Bicz wreszcie świsnął w drugiej ręce Sepphiriona, w końcu znajdując dla siebie cel. Bat trzasnął krótko, samą końcówką wdzierając się w oko wroga, wyszarpując je jednym, precyzyjnym ciosem. Drugie jednakże łypnęło złowieszczo na atakującego i monstrualny wojownik uniósł nań wekierę...
-Solhir, bierz go! -demon prześlizgnął się pod ciosem i długim pyskiem przyssał się do wizjera, strzelając długim językiem, który wyrwał pozostałą gałkę oczną przy akompaniamencie ryku bólu wojownika. Olbrzym z wekierą zaczął szaleć i walić na oślep podczas, gdy krew płynęła mu z hełmu. Wekiera rozbijała ściany, odłupując wielkie kawałki gruzu, wybijała dziury w posadzce i śmigała w powietrzu, sypiąc pyłem z kamieni. Sepphirion odepchnął zaskoczoną Fey poza zasięg berserku oślepionego kolosa i sam uskoczył przed nadlatującą wekierą, spod której wyślizgnął się także Solhir. W końcu po minucie szału wojownik ustał, pomrukując nieskładnie zaczął unosić hełm to w górę to w bok, najwyraźniej na coś czekając.
-Ani się waż ruszyć czy odezwać. -szepnął do Feyhlin Sepphirion, samemu pozostając w bezruchu i patrząc na oślepionego wojownika, usiłującego nasłuchiwać za wrogami. Sepphirion krótkim telepatycznym poleceniem poinstruował swojego wierzchowca, który wślizgnął się w boczny korytarz i zasyczał bojowo, po czym umknął z szelstem. Tak jak się spodziewali, żelazny kolos z rykiem popędził w tym samym kierunku, znikając w korytarzu i zostawiając za sobą ślad smugi krwi. Gdy huk jego kroków ucichł Sepphirion wreszcie odetchnął.
-Zajmiemy się nim później, teraz trzeba dorwać czarownika, skoro rytuał mu się już na nic dla ślepca nie przyda.
-Niemądrze jest zostawiać wroga za plecami. Nawet ślepego.
-Jak wnioskowałem po jego stylu walki i obronie, ten matoł miał nas tylko zatrzymać. Postanowiłem więc przerwać jego grę. A teraz za mną, czas odwiedzić gospodarza.
Po zgniecionym dywanie łatwo było wytropić skąd przyszedł kolos. Dotarli do klatki schodowej, kończącej się przed dwuskrzydłowymi, olbrzymimi wrotami. Stało tam dwóch strażników. Sepphirion po prostu na nich wyszedł. Ten z tyłu już chciał spopielić go kulą ognia, gdy z sufitu zeskoczyła na niego para demonic, podżynając czarownikowi gardło i wyrywając język. Jego kamrat szybką inkantacją zaklął swoją laskę, która zaczęla lśnić fioletem i cisnął ją niczym dziryt w Sepphiriona. Ów wykręcił się w piruecie, unikając i łapiac w locie pocisk po czym sam z obortu odrzucił ją do właściciela, którego trafiła prosto w czoło, które eksplodowało w kontakcie z magiczną energią.
-Niezgorzej. -pochwaliła go Fey.
-Och, komplement... robi się doprawdy ciekawie... -rzekł, popychając jedno ze skrzydeł wrót i wkraczając do olbrzymiej, długiej sali z rzędami kolumn po bokach. Na jej końcu buzowała kula wielobarwnego światła, otoczona kręcącymi się, złotymi pierścieniami. Przed nią zaś stał sam Ahtaar Zmieniony, pan Dziewięciobarwnej Twierdzy. Gdy tylko ich zobaczył zaczął bić brawo i zaśmiał się ochryple.
-Sepphirion Aethelfbane... tylko jeden impertynent na Pustkowiach poważyłby się na coś takiego i przeżył... przyznam, że ten trik z tą wielką maszyną niemal mnie zgubił. Na szczęście na wszystko znajdzie się zaklęcie... także na intruzów...
-Hola, hola. Zanim zaczniesz w nas miotać ogniem swego pana może wyjaśnisz chociaż, cóż to za rytuał chciałeś odprawić i dokąd prowadzi ten portal za tobą?
Ahtaar uniósł szponiastą dłoń.
-Wszystko w swoim czasie. Niemniej mylisz się co do ognia... tego już próbowałem pod Skałą Wyjców i na Równinie Kości. Twój patron pobłogosławił cię za dużą szybkością, ale dziś znalazłem też coś i na nią! -mag pstryknął palcami, na co obszar na którym stał Sepphirion pokryła pomarańczowa mgła- Wiązanie sferowe Lahera.
Pierwsza kula ognia spadła bez ostrzeżenia, tak jak się spodziewał, Sepphirion uniknął jej bez problemu, jednak zauważył, że kawałki mgły skupiają się wokół niego przy uniku. Po dwóch kolejnych razach stało się to niemal pewne, gdyż poruszał się coraz ociężalej. Gdy Ahtaar wystrzelił strumień czystej Spaczni, którego czempion uniknął mgła była już tak gęsta, że ani on, ani stojąca obok niego Fey nie mogli się ruszyć.
-Co jes..?
-Sprytne, nieprawdaż? Im szybciej poruszasz się we mgle Lahera tym mocniej ona cię zwiąże. Idealnie... teraz skoro już rozmawiamy kulturalnie...
-Giń zatęchły magiku!! -warknęły dwie demonetki skacząc na maga z flanki ten nie poruszył się ani o milimetr, za to gdy wpadły w niego z ciosami rozpłynął się w powietrzu, stając się kolumną ognia, który objął i wypalił dwie demonice. Prawdziwy Ahtaar wyszedł zza jednej z kolumn.
-Jakież to było przewidywalne. -rzucił, podchodząc do Sepphiriona- Teraz może przed śmiercią ulżę ci twej niewiedzy. Otóż daleko stąd na południu organizują wielki turniej zwany Areną Śmierci. Dla nich to tylko głupia rozrywka, ale ja odkryłem, że zwycięstwa ściągają tam łaskę bogów, nieosiągalną nawet przy wyżynaniu całych krain. Postanowiłem więc wysłać tam urodzonego zwycięzcę i skorzystać na nagrodach jakie zostaną mu zaoferowane.
-Smutne. Chyba nic z tego, twój wojownik dużo nie zrobi bez oczu.
-Czyżby? -zaśmiał się czarownik, po chwili dało się słyszeć znajomy huk podkutych butów i do sali wkroczył zakrwawiony wojownik wielkością przewyższający minotaura. Sepphirion z przerażeniem zdał sobie sprawę, że blask w jego wizjerze ujawnia nowe oczy... po bliższym przyjrzeniu się takie same jak oczy czarownika...
-Dać się wodzić za nos jakiemuś magikowi -Sepphirion, zwrócił się bezpośrednio do kolosa- Niegodne prawdziwego wojownika. I żałosne.
Na rozkaz maga moloch uniósł nad głowę oburącz swą wekierę.
-Jakieś ostatnie życzenia?
-Tak, zabij mnie szybko, jeśli mam ginąć z rąk takiej pokraki. -po chwili Sepphirion odwrócił głowę na ile mógł do Fey, uśmiechając się- Żałuję że to koniec, ale przynajmniej umrę z ręką unieruchomioną na ślicznym tyłeczku.
-A ja żałuję, że nie mogę ci jej odrąbać.
-Dość tego przekomarzania się! Volkoth, zabij ich i ruszamy do Porto...
Dalsze słowa maga zagłuszył gromki huk, który wypełnił salę na moment zanim głowa Volkotha rozprysnęła się w kawałkach kości i żelaza na parę metrów wokół. Ahtaar równocześnie złapał się za oczy i padł na kolana, zapewne w wyniku jakiegoś magicznego sprzężenia zwrotnego. Po tym jak zewłok kolosa upadł, przeszedł po nim niski, brodaty krasnolud w spiczastym hełmie, ćmiący cygaro. W oczach Zogratha widniała prawdziwa furia, gdy dobywał kolczastej buławy, stając nad magiem. Ów właśnie przetarł oczy i przekrwionymi białkami spojrzał na Dawiego Zharr unosząc rękę w daremnej próbie oborny.
-TY WYSRANA PRZEZ HOBGOBLINY MENDO! TY GÓWNOJADZIE! ZNISZCZYŁEŚ COŚ CENNIEJSZEGO, NIŻ TWÓJ MAŁY CZŁECZY MÓŻDŻEK JEST W STANIE OGARNĄĆ! GRAAAAHH!
Wykrzykując tę długą wiązankę Dawi cały czas okładał czarownika maczugą, aż w końcu sapiąc z nienawiści wyrwał oręż z trupa nie przypominającego człowieka w tym stadium rozczłonkowania i splunął na ścierwo.
-W sumie to cieszę, się, że to nie ja rozwaliłem tego K'daaia... - wyszeptał do siebie Sepphirion.
************
Zaledwie kwadrans później zgromadziła się przy nich już cała Nasicae. Ryvenowi udało się złamać czar, maga, tym łatwiej, że rzucający go już nie żył i uwolnić swą siostrę oraz przywódcę, którzy cali i zdrowi, choć nieco sztywni i obolali przyglądali się portalowi.
-Forteca jest nasza panie. Jakie rozkazy?
-Zbierzmy co mają cenniejszego i wyjedźmy stąd... niedobrze mi się robi myśląc ile zmarnowaliśmy dla durnego portalu i jakiejś tam Arenki.
-ZARAZ zaraz zaraz! -wtrącił wciaż lekko wściekły Zograth, odwracając się- Czy to nie chodzi o Arenę Śmierci?
Sepphirion spojrzał ciekawie na Dawiego.
-A co, słyszałeś coś o niej?
-Czy słyszałem?! Mój krewniak poległ na poprzedniej, jeśli organizują kolejną... zaraz zaraz, tam jest duży hajs do zdobycia!
-Nie obchodzi mnie złoto południowców, idziemy... -czempion postawił krok za siebie, gdy usłyszał wymierzany w swe plecy Blunderbuss.
-Ooo nie. Ale mnie obchodzi. Potrzebuję środków by zbudować nowego K'daaia zanim mój szwagier się zorientuje. Tak więc ładuj się do tego portalu i wygraj tę cholerną Arenę. Jesteś mi to winien.
Sepphirion uniósł ręce w obronnym geście i roześmiał się odrzucając w tył głowę z burzą białych włosów. Zograth uniósł pytająco krzaczastą brew.
-Po prawdzie i tak chciałem iść się tam sprawdzić, ale potrzebowałem dobrego powodu i oto on. Z radością dotrzymam takiej obietnicy.
-Chwileczkę! -wtrąciła Feyhlin, zataczając glewią koło by pokazać wszystkich ocalałych członków ich bandy- A co z Nasicae, co z nami? Kto będzie dowodził?
-Zapewne ty.
-Mowy nie ma! -zawołała Fey, okazując zupełnie nieznaną dotąd w jej głosie pasję- Chciwy krasnolud i zadufany w sobie bufon przechodzą przez portal otwary przez martwego czarownika by dojść na drugi koniec świata i wziąć udział w jakichś zawodach na śmierć i życie by zdobyć pieniądze na nową maszynę...
-Całkiem nieźle to brzmi...
-...potrzeba wam kogoś rozsądnego, kto was przypilnuje, trochę kobiecej twardej ręki. A dowodzić może mój braciszek.
-Ale sama mówiłaś, że to ćwierćmózg...
-EJ! -obruszył się Ryven, budząc się z medytacji.
-Dobra, wybacz mi... poradzi sobie doskonale, to w sumie najrozważniejszy z nas wszystkich. Dobrze zaopiekuje się chłopakami.
-Hmmm... jak sądzicie drużyno? -zapytał bandę Sepphirion.
-Jak dla mnie w porządku, zwłaszcza, że będę miał wreszcie chwilę spokoju od twoich chorych demonic. -zaśmiał się Vaghar.
-Jeśli tak trzeba... -dodał Yalthir, chorąży Nasicae. Po nim aprobatę wygłosiła większość zgromadzonych.
-No wszyscy się zgadzają, fajnie i wogóle, ale możemy już iść? Złoto czeka. -wtrącił Zograth.
-Cóż, nie ma chyba co zwklekać gdy chwała i nowe dary od mojego patrona w zasięgu ręki... -rozmyślił się Sepphirion, dosiadając Solhira, do siodła którego umocowano cały jego ekwipunek. Fey też dosiadła już swego rumaka, i pożegnała się z bratem, po czym wraz z kilkunastoma wybranymi demonetkami przeszła przez portal. Za nią postąpił zasępiony Zograth. Sepphirion zaś odwrócił się w siodel i z nostalgią popatrzył na swoją bandę.
-Byliście zajebiści. Lepszych kompanów do gwałtów i orgii nie ma w całych Pustkowiach... mam nadzieję, że znów spotkamy się na...
-Dość tych łazawych pożegnanek!
W tym momencie Zograth wystawił rękę z portalu i szarpnął za ogon Solhira, który obruszony wpadł do portalu ponosząc zaskoczonego jeźdźca. Zanim brama się zamknęła, Ryven zdążył jeszcze usłyszeć "AUU, kuhwa, dziabnął mnie!". Czarownik uśmiechnął się.
Prawie było mu żal miernot, które staną przeciwko Sepphirionowi Aethelfbane, wywyższonemu czempionowi Slaanesha.
Imię: Sepphirion Aethelfbane
Rasa: Wywyższony Czempion Slaanesha, półdemon
Broń: zdawać by się mogło nisamowicie nieporęcznie długie, srebrzyście lśniące ostrze (Bastard), wijący się demoniczny Bicz
Zbroja: Pancerz Chaosu, hełm z wysokim grzebieniem z włosów demonic (Ciężki hełm)
Piętno: Slaanesha ofkors
Ekwipunek: Stymulant, przed walką i podczas jej trwania odmieniona przez piętno Mrocznego Księcia adrenalina krąży w żyłach Sepphiriona, pozwalając mu działać na obrotach niemożliwych dla "zwykłych" ludzi
Wierzchowiec: Cyckowąż
I w pełnym ekwipunku, z nieodłączną ekipą demonic

Kawałek na wprowadzenie: https://www.youtube.com/watch?v=wA-tNjnecog
Wśród wypełniającej jedwabny pawilon kakofonii głębokich westchnień, śmiechu i wykrzykiwania różnych nieartykułowanych słów, krótki syk bicza na nagiej skórze był niemal niedosłyszalny. Podobnie jak następujący po nim przeciągły okrzyk czarnowłosej kobiety o dalekowschodnich rysach, która zwisając na łańcuchach pętających jej ręce wygięła grzbiet w łuk i odrzuciła głowę do tyłu, sycząc z podniecenia nawet gdy na plecach zakwitała jej różowa pręga. Stojący za nią wysoki, szczupły mężczyzna o bladej cerze i podobnie srebrzystobiałych włosach, spływałających połyskliwą kaskadą aż pasa zaśmiał się w głos śmiechem przywodzącym na myśl cięty jaśmin i przechylił do kącika ust dzierżony w drugiej ręce puchar, raz jeszcze delikatnie smagając nipponkę długim na niemal sześć łokci biczem, który zdawał się samoistnie wić z uciechy.
-Cóż, moja zdobyczy, śpiewasz faktycznie niezgorzej. -rzekł czempion, delikatnie zsuwając ze swojego ramienia uwieszoną na nim demonetkę, której język zmysłowo pełgał po pulsującym na ramieniu białowłosego symbolu Księcia Rozkoszy i przestępując długim krokiem dwie kolejne, zwinięte na podłodze namiotu w hedonistycznym zapamiętaniu podszedł od tyłu do nipponki, obejmując ją ręką, owiniętą częścią bicza, którą delikatnie przeciągnął po idealnie płaskim brzuchu i zgrabnej talii, chwytając na końcu jedną z doskonale ukształtowanych piersi dziewczyny -Czas najwyższy sprawdzić, czy jesteś warta tak długiego najazdu i utraty paru dobrych wojowników.
-Kono Kawaii ware wa desu..? - zdążyła tylko wymówić w swoim narzeczu, zanim wybraniec Slaanesha nie zalał jej ust zawartością kielicha, która czerwonymi rzeczkami popłynęła po brodzie, szyi i krągłościach skośnookiej piękności, po czym wsunął jej między wargi swój długi język, przygryzając je jednocześnie nieludzko większymi kłami do krwi mieszającej się z winem i dolanym do niego afrodyzującym dekoktem. Kruczowłosa nipponka zaczęła cała dygotać i wydawać przytłumione krzyki. Nie tylko z bólu, gdyż owinięty wokół jej nogi bicz, żyjący własnym życiem zaczął powoli zagłębiać się między jej nogami...
Czując swoimi nieludzko wyostrzonymi zmysłami miotającą się przy nim od rządzy, wywołanej narkotykami w winie oraz ciężkim od dymu kadzideł powietrzu brankę, smak wina i krwi w ustach, a także ocierające się o jego nogi delikatne ciała demonic, Sepphirion Aethelfbane miał wszelkie podstawy sądzić, że będzie to przyjemny dzień.
-Eeeeemmh... Panie..?
Niestety był w błędzie.
Czempion Slaanesha odwrócił głowę od wzdychającej gwałtownie nipponki, przeszywając wyglądającego zza kotary wejściowej marudera iście morderczym spojrzeniem szkliście czarnych tęczówek. Zmieszany bladolicy barbarzyńca o licznych srebrnych zawieszkach wplecionych niedbale w barwione na fiolet włosy i pociągłej twarzy z rzadkim zarostem, którą zdobiły za to krzykliwe tatuaże przestąpił próg jedynie kawałkiem stopy i twarzą, a już sam ten czyn zapewne wymagał iście heroicznego przemożenie własnego strachu. Niemniej przeszkadzanie to przeszkadzanie.
-Vaghar, co ja mówiłem o przeszkadzaniu mi z JAKIEGOKOLWIEK powodu?! - oczy fioletowowłosego otworzyły się jeszcze szerzej, nawet spróbował coś wyrzec, jednak - Twoja stopa wciąż przekracza próg mojego namiotu?! Co za bezczelność, mam cie znów zostawić w zagrodzie mojego wierzchowca..?
-N-n-nie, panie..! -wyjąkał Vaghar pozwalając sobie na wejście do pawilonu i padnięcie na twarz przed czempionem- Zanim jeszcze wydałeś takie... zalecenia, kazałeś infrmować się, jeśli tylko Ryven wróci z czymś ważnym...
Sepphirion nagle sam otworzył szerzej oczy. Czyżby wreszcie udało się znaleźć...?
-Więc nie ma czasu do stracenia, zaraz do niego pójdę. -rzekł bardziej sam do siebie, ściągając z łoża atłasową tkaninę, z wycerowanym złotym wzorem i obwiązując ją sobie w pasie jak prowizoryczny kilt. Gdy już kierował się ku wyjściu, jedna z mijanych demonetek -Methrylis, jeśli nie mylił jej z jedną z jej 'sióstr'- oderwała się od ssania piersi leżącej pod nią demonicy i przekrzywiając lekko głowę, tak by jasne włosy spływały jej przez ramię wskazała pytająco na wciąż dygoczącą nipponkę.
-Ukochany... możemy się nią pobawić, skoro nas opuszczasz? -wyjęczała błagalnie, słodko przeciągając słowa.
-I ja mam tego nie zobaczyć?! W życiu! Znaczy, dopóki nie wrócę... tymczasem zajmijcie się nim. -rzucił, wskazując podbródkiem klęczącego Vaghara.
-Co..? -wydukał młodzik, spoglądając na zacieśniający się okrąg pożądliwych spojrzeń, których właścicielki bez trudu złapały go i zaciągnęły wśród salw kobiecego śmiechu na poduszki w głębi pawilonu.
-Nie hamujcie się, moje panie, musi ponieść zasłużoną... karę. -dodał z rozbawieniem na odchodnym Sepphirion.
Gdy tylko opuścił mdłe od słodkiego posmaku powietrze w swoim namiocie i promienie popołudniowego słońca, jak zwykle wykrzywione przez spaczone niebo Pustkowii Chaosu oblały jego półnagą sylwetkę, Aethelfbane przeciągnął się, z westchnieniem, ruszając przed siebie, niemal niezauważywszy zakutej w jaskraworóżową stal wojowniczki chaosu o zaciśniętych, barwionych na srebrno ustach i takich samych włosach, od połowy związanych w ciasny warkocz. Feylhin siedziała na kufrze z łupami, jak zwykle trzymając zimną, lodowato można by rzec piękną twarz zadartą w jasno mówiącej "niedostępna" dumie i jak zwykle zajmując się ostrzeniem swojej lśniącej glewii o finezyjnym kształcie kobiety, której podniesione ku górze włosy robiły za zakrzywiony koniec ostrza.
-Ahh, moja czempionka! Miło zobaczyć tak piękny widok zaraz po wyjściu na świat. -zaczął wybraniec, kłaniając się ironicznie. Posłała mu tylko przelotne spojrzenie.
-Mój brat ma do ciebie sprawę, powinieneś rozmawiać z nim. -ucięła, zabierając się do polerowania klingi.
-Ech, Feylhin Dzika i tylko ta jej stal i stal. Sama zaczynasz ją przypominać Fey. Może byś tak znalazła sobie kogoś... chociażby na taki piękny dzień?
-Chociażby ciebie? -odparowała, unosząc lekko cienką, ledwie zarysowaną brew- Nie, podziękuję.
-Nie, no skądże... może tak na przykład swojego brata? Nie przypominam sobie, by w waszym plemieniu karali kazirodztwo. Z resztą, co się dzieje na Pustkowiach, zostaje na Pustkowiach. -filozoficznie zakończył Sepphirion.
Tym razem Fey spojrzała na niego, groźnie lub wyzywająco przymrużając oczy.
-Tego kawału idioty nie tknęłabym nawet niczym długim... no chyba, że tą glewią. Ostrym końcem. Ciebie zresztą też, jeśli się stąd nie ruszysz.
-Ranisz mnie, moja podkomendna. Pamiętaj, że to moja banda i inny wybraniec dawno już wziąłby sobie co chciał. Masz szczęście, że walczysz dla najbardziej szarmanckiego wywyższonego czempiona po tej stronie Pustkowi.
Odchodząc słyszał rozbawione parsknięcie wojowniczki.
W ich obozie, rozłożonym na niewielkim, skalistym płaskowyżu rycerze chaosu z jego osobistej chorągwi Nasicae oraz towarzyszący im maruderzy doglądali wierzchowców, oręża, przeglądali łupy, pili przy ogniskach w małych grupkach gawędząc o niedawnych walkach i ofiarach jakie złożyli Slaaneshowi lub zażywali innych uciech we własnych namiotach, skąd dochodziła cała gama różnych dźwięków. Odezwawszy się i pozdrowiwszy coniektórych ze swych podwładnych Sepphirion doszedł wreszcie na drugi koniec obozowiska. Zbliżając się do namiotu powstałego z pozszywanych kobiecych skór zastanawiał się, dlaczego do cholery zawsze lokowali czarownika po drugiej stronie od wielkiego pawilonu wodza. Gdyby miał go obok mógłby załatwić to w parę chwil i zaraz wrócić do bardziej przyjemnych zajęć. Potem oczywiście przypominał sobie, że demonetki nieraz dziwnie reagowały na zmiany w energii Dhar jakie wywoływał Ryven, zwłaszcza w łóżku. Spacer był jednak lepszą opcją, jeśli miał przed tym chronić.
Przed wejściem do namiotu czarownika przywitał się tylko z jeszcze jedną osobą.
-Solhir! Jak się cieszę, że cię widzę słodziaku. -zaśmiał się czempion, gdy podłużny łeb jego demonicznego wierzchowca trącił go w ramię, po czym niespodziewanie długi, cienki język polizał go po policzku, pokrywając pół twarzy wybrańca w ciepłej, swoiście pachnącej ślinie stworzenia. Sepphirion otarł zdegustowany twarz i pogłaskał je po głowie- Dobrze już, spokojnie, poczekaj tu sobie, aż pogadam z naszym czarownikiem od siedmiu boleści. Wierzchowiec potrząsnął łebkiem, wydając dźwięki kojarzące się groteskowo z łaszącym się szczeniaczkiem i wrócił do niewolnicy, wokół której był owinięty. Tymczasem wybraniec wszedł do skórzanego namiotu, gdzie od razu uderzyła go wiecznie dziwna atmosfera, od której włos jeżył się na głowie. Siedzący naprzeciw wejścia postawny mąż w pancerzu chaosu, obwieszonym licznymi łańcuchami, na których dyndały różnorakie dziwaczne trofea, takie jak przyrodzenie bestigora, czy jaja minotaura otworzył oczy i wstał, wykonując krótki ukłon przed czempionem. Poznaczone bliznami oblicze Ryvena zdobiła smoliście czarna broda, podobnie jak włosy na czubku jego głowy zebrana w pojedynczy kucyk, ponadto to właśnie oczy czarownika wyróżniały go spośród całej bandy. Brat Fey spoglądał na świat niemal zupełnie liliowymi oczyma, emanującymi jaskrawym blaskiem, które pozwalały mu zobaczyć wiele różnych rzeczy, z których skryty w sobie mag nie dzielił się nawet ułamkiem. Niemniej niełatwo było znieść takie spojrzenie i Sepphirion z dumą wiedział, że jest jednym z niewielu, którzy nie spuszczają wzroku.
-Jak widzę, ściągnąłem cię do siebie w mało odpowiednim momencie, panie. -zaczął swym głębokim głosem Ryven- Przejdę więc od razu do rzeczy, wprzódy jednakże podziękuję za użyczenie wierzchowca. Dzięki niemu zapewne zdołałem tylko dokonać tego odkrycia i wrócić tu tak szybko.
-Czasem żałuję, że jest taki szybki... Ech, nieważne, te modliszki pewnie już i tak zepsuły mi całą zabawę... Mów, Ryv.
-Pokrótce? W końcu, po kilku miesiącach naszych bezowocnych przeszukiwań tego obszaru udało mi się zlokalizować Dziewięciobarwną Twierdzę. Jej magiczne zabezpieczenia kryły ją nawet przed moim wzrokiem... ba, nawet przed sztuką tamtego czarnoksiężnika oddanego Zmieniającemu Ścieżki, którego schwytaliśmy z podjazdem pana Twierdzy.
-Pamiętam, choć wciąż utrzymuję, że sukinsyn po prostu nas oszukiwał aż do śmierci.
-W końcu te mistrzowskie osłony zawiodły przez głupi przypadek. Konwój zmierzający do twierdzy. Był w nim wojownik, być może nawet czempion, jak ty. Spojrzenie Bogów było na nim silne, poza tym ta rzadka zbroja... no i w barach oraz wzroście przewyższał każdego. Postanowiłem ich śledzić, a tu proszę... zawiedli mnie pod same bramy Twierdzy, które pojawiły się na szczycie klifu jakby wyrosły z ziemii. -Ryven zrobił przerwę, sięgając do sakwy wiszącej na jednej z podpór namiotu, po czym wyciągnął z niej odciętą, a raczej urwaną dłoń, z wykłutym na jej wierzchu symbolu Tzeentcha, napuszczonym dziewięcioma barwami. Czarownik cisnął ochłap pod nogi Sepphiriona- Zanim dotarli do celu udało mi się jednej nocy wywabić i 'przepytać' jednego z towarzyszy tamtego goliata. Nie powiedział wiele, umarł z imieniem Ahtaara na ustach.
-Hmm... Ahtaar to czarownik, do tego wyznający boga zdrady. Po co mu wojownik i to do tego potężny? Ktoś taki z reguły dąży do przejęcia władzy i odsunięcia czarownika do szeregu. Mógłby stać się nowym panem Dziewięciobarwnej Twierdzy. W sumie powitałbym taką zmianę z radością, bo nikt tak nie zalezie nam za skórę jak ów magik swoimi wypadami ze znikającej bazy na nasze tereny łowieckie.
-Tamten mówił coś o jakimś rytuale, który Ahtaar przygotowywał dla tego czempiona, coś dzięki czemu tamten miał zyskać wielką potęgę, sławę i przyciągnąć wzrok swego patrona.
-Sława i potęga, co? Brzmi nieźle. Na tyle nieźle, że powinniśmy odebrać to tym żałosnym zwolennikom teorii globalnego spisku i sami na tym skorzystać. Darów od wielkiego Slaanesha nigdy za mało. Zwłaszcza takich, na których idzie zawiesić oko. -Sepphirion wstał z niezdrowym błyskiem w czarnych oczach- Skoro więc znamy lokalizację i wroga to czas zebrać się do ataku. Postawcie z siostrą Nasicae i Jeźdźców Piekieł na nogi, niech zwijają obozowisko i ruszamy po zmroku.
Ryven wyglądał na nieprzekonanego, kreśląc na swoim stoliku z kości jakieś kształty w kurzu.
-To potężna twierdza, widziałem ją przez chwilę. Do tego zapewne nie jest słabo obsadzona i w przeciwieństwie do innych warowni, które już zdobyłeś tam będą się spodziewać ataku. A kawalerią nie weźmiemy dwóch pierścieni strzelistych murów na skałach, podczas gdy na głowy spadnie nam nawała ognia demonów i pocisków.
Sepphirion Aethelfbane wyszczerzył się dziko.
-A kto tu mówi o kawalerii, przyjacielu? Po drodze odwiedzę tylko starego znajomego w Zharr Kholkhar.
*************
Mury Dziewięciobarwnej Twierdzy, demonicznego kasztelu Ahtaara Zmienionego doprawdy robiły spore wrażenie. Dwa pierścienie półokrągłych dla lepszej obrony, strzelistych murów, które nijak dało radę wziąć linami czy drabinami wieńczyły zaostrzone blanki, znad których czasem wyrastała płonąca kolorowym ogniem u szczytu wieżyca, z której zwisały sztandary i klatki z pozostałościami tych, którzy ważyli się stanąć na drodze czarownika. Masywna brama osłaniana kratą także wydawała się dość solidna by odeprzeć cios pięści olbrzyma, a dodatkowo osłaniała ją ściana huczących płomieni, w których przesypywały się oczy irytująco wgapiające się w oczekujące szeregi najeźdźców. Mściwy zamysł twórcy tej fortecy nie pozostawił niczego przypadkowi, wypełnione ostrymi jak brzytwa skałami rozpadliny i pokryte pulsującymi runami monolity nie zostawiały żadnej możliwej drogi podejścia dla taranu czy wieży oblężniczej.
Szybko posuwający się ku twierdzy zagon Sepphiriona nie miał jednakże w planach takich ociężałych machin budować na modłę bandy Żelaznych Wojowników. Dzięki krótkiemu nadłożeniu trasy mieli coś lepszego. Coś co budziło niemal porównywalny respekt do czekających na nich szańców.
Niemal każdy rycerz i każdy maruder z czekających w szeregach kawalerzystów z szeroko otwartymi oczyma zadzierał głowę, spoglądając na dwa olbrzymie słupy z żelaza i mosiądzu, z których nagrzanej powierzchni, pokrytej niezliczoną ilością kolców, run i zębatek unosiła się para. A były to tylko nogi. Nawet po dwóch tygodniach wspólnej podróży widok masywnego Niszczyciela K'daai po prostu sprawiał, że nawet najdzielniejsi czuli się przy nim mali i nic nie znaczący. Sama świadomość siły i zniszczenia, jakie demoniczny konstrukt mógł uwolnić jeszcze to wrażenie potęgowała, choć na razie stał spokojnie z byczym czerepem wielkości namiotu Sepphiriona między gęstymi chmurami, opadającymi w tym punkcie Pustkowii bardzo nisko zbitą gęstwiną.
-Jebitna bestyjka. -aż zagwizdał Vaghar, wciąż masujący liczne ślady po ugryzieniach i zadrapaniach jedną ręką, w drugiej zaś dzierżąc swój kawaleryjski młot- Prawie mi żal tych idiotów na murach.
-Mi zaś żal dyscypliny w tej zbieraninie. -westchnęła Feyhlin, krzyżując ręce na piersi- Nasze demonetki zaczęły się już nudzić i dobierać powoli do Jeźdźców Piekieł Vaghara. Jeszcze tylko nasza Nasicae znajdzie sobie jakąś durną zabawę i mamy tu dom uciech a nie szyk. Lepiej niech ten twój krasnolud skończy zanim się to stanie.
-Bez obaw siostro, ten czarny punkcik schodzący w dół to chyba on. -powiedział Ryven, widząc Dawiego Zharr w pełnej kolców żelaznej zbroi i hełmie zakończonym szpikulcem z poziomym wizjerem, spod którego wyrastał istny gąszcz natłuszczonej brody w warkoczach. Odsłonięte mocarne i zarośnięte łapy brodacza chwytały się kolejnych wystających z nogi konstruktu drążków, aż wreszcie z hukiem podkutych buciorów zeskoczył on na ziemię.
-Wszystko gotowe człeczyny! Maszynka nagrzeje się tylko i możemy ruszać.
-Nie musisz nią czasem sterować tam z góry? -wtrącił Ryven, ciekawie przyglądając się K'daaiowi.
-Tam na górze, dziwnooki to za pięć minut będzie gorąco jak na cholernym dnie piekła. Wytopiłbym się z własnej zbroi jak spłacheć smalcu... o ile zbroja wcześniej nie stopiłaby się na mnie. -jakby na potwierdzenie słów Dawiego Zharr powietrze wokół zaczęło intensywnie się nagrzewać, a na całej powierzchni maszyny wypełzały skupiska płomieni. Krasnolud wyciągnął z pancernej sakwy grube cygaro, wsadził je sobie gdzieś w gęstwinę brody i przytknął do płonącej powierzchni konstrukta, po czym oddalił się, wypuszczając kłęby cuchnącego dymu- Nie, demon uwięziony w silniku dostał odpowiednie koordynaty i wie co ma robić... w każdym razie wie co ma rozwalić. Ja sobie popatrzę.
Sepphirion w oniemieniu patrzył jak żelazny demon ryczy i zaczyna poruszać swoimi płonącymi ramionami o palcach zdolnych skruszyć górę.
-Dzięki wielkie za pomoc Zograth. Mamy szczęście, że twój lud słynie z dotrzymywania słowa.
-Dotrzymywanie słowa?! -krasnolud chaosu niemal zakrztusił się cygarem- Nie ma większych kłamców i zawistników niż Dawi Zharr, chyba że mylisz nas z naszymi słabymi kuzynami. Natomiast dług rzecz święta, jeśli nie chce się ściągnąć gniewu Boga Ojca. Po prawdzie cieszę, się że mogę tak małym kosztem wykpić się od przysługi, którą byłem ci dłużny. Uwierało mnie to strasznie, no bo kto wie o jaką pokręconą rzecz może poprosić czempion Slaanesha?
-Oj nie kuś mojej pokręconej wyobraźni, bo jednak potrzebuję dzisiaj czegoś co zmieli w proch te mury.
-Jasna sprawa, ino na Hashuta wszechwładnego, uważajcie, żeby go nie uszkodzić bo pożyczyłem tego Niszczyciela od kuzyna, a on nie daruje mi popsucia tak drogiej zabawki. -Zograth wciągnął w nozdrza swojego bulwiastego nochala przesiąkające spalenizną powietrze- O! Chyba już czas. K'daai ruszy na twój sygnał.
-No to do dzieła!
-Co? Tak po prostu... Echh... dobra. Vashhúr drægloth ad meinú! -ryknął brodacz.
Jako odzew odpowiedział mu przeciągły, metaliczny zew po którym nastąpiło coś podobnego do dźwięku wybuchu i ogłuszający jęk giętego żelaza. Ziemia zadrżała.
K'daai ruszył do boju.
Skały kruszyły się pod stopami Niszczyciela, zostawiając tylko buzujące od gorąca wgłębienia i z rykiem ruszył ku środku odcinka murów. Na maszynę zaraz posypały się kule demonicznego ognia i pociski, oberwał nawet kilkoma głazami z katapult, jednak było to jak ukąszenia much. Potężny zamach żelaznego ramienia zdmuchnął dosłownie całą koronę muru razem z blankami i obrońcami, którzy wrzeszczeli, mielieni między płonącą stalą a głazami lub spadając na dziedziniec w dole. Wściekły cios pięści rozrzucił po całej okolicy szczątki katapulty i wieży na której stała. Ni demon ni śmiertelnik nie mógł zatrzymać czystej inkarnacji zniszczenia, która z przypominającym metaliczny ryk byka zewem chwyciła ogromnymi szponami za korpus muru. Już w następnym uderzeniu serca można było zobaczyć pęknięcia, aż wreszcie bestia rozdarła solidny wał na dwoje, rozrzucając jego skruszone kawałki po reszcie fortyfikacji w deszczu śmierci i pożogi. Demon niczym chodząca olbrzymia żagiew przeszedł przez uczyniony wyłom, rozdeptując biegających w panice po dolnym dziedzińcu wrogów i przechodząc ku następnej linii murów zerwał z wału kamienną iglicę, z której sypały się wiązki błyskawic po czym z kolejnym rykiem cisnął nią w którąś z grupek obrońców.
Sepphirion nie zamierzał czekać, aż demon do reszty otworzy im twardą skorupę łupu, skoro słodki sok już się wylewał z pęknięcia.
- NASICAE! -zakrzyknął, unosząc swój długi, zakrzywiony miecz- Upewnijcie się, że nikt nie zatamuje wyłomu! Do szarży! Reszta czeka.
-SLAANESH! -ryknęli jak jeden rycerze i prowadzeni przez Ryvena wyśpiewującego swoje inkantacje przyspieszenia oraz Feylhin, która posłała przelotne, zagadkowe spojrzenie czempionowi przed nasunięciem hełmu pognali niczym najeżony ostrzami wiatr do wyrwy. Obrońcy byli jednak zbyt rozproszeni po szturmie K'daaia by stawić skuteczny opór i nie mogąc uciec do bezpiecznego schronienia na wyższych wałach stawali się biernymi uczestnikami krwawej rzezi, gdy spadł na nich konny zastęp w ciężkich płytach. Lance i miecze przebijały pokraczne Horrory i zdezorientowanych maruderów, dobijając wszystko, co zostawił po sobie demon. Sam płonący konstrukt tymczasem znalazł się pod kolejną bramą i już sięgał by rozerwać ją w gruz i drzazgi, gdy mikry w porównaniu do niego kształt pojawił się na kasztelu nad wrotami. Sepphirion wytężył wzrok.
-To On!
-Kto? -zapytał gorączkujący się w siodle swojego ścigacza obok Vaghar.
-Gospodarz w końcu wyszedł nas powitać... -odparł zimno Aethelfbane, wciąż wpatrując się swymi czarnymi oczyma w małą z takiej odległości postać czarownika.
Zakutany w fioletowe i złote szaty czarownik w milczeniu zniósł buzujące ogniem spojrzenie głowy K'daaia, w przeciwieństwie do otaczających go sług spokojny jakby wyszedł sobie na balkon, nad którym wcale nie zwieszał się kilkunastometrowy konstrukt ślący w niebo słup dymu. Demon zacinął pięści i ryknął gniewnie chcąc zmiażdżyć czarodzieja, na co ten tylko uniósł dłoń. Z początku mały, zimny, niebieski płomień zaczął rosnąć między jego palcami, aż w końcu stał się kolumną jęzorów światła porównywalną z gorejącym konstruktem. Wśród oślepiającego światła niebieski ognik uderzył w Niszczyciela... po czym zniknął. K'daai stał niewzruszony, jakby sam rozważał czy właśnie został faktycznie zaatakowany po czym chwycił za mury. Lecz jego ręce już nie płonęły. Ku zdziwieniu wszystkich inferno na jego korpusie i innych członkach także zaczęło przygasać, aż w końcu zupełnie zgasło. Stal płyt jego pancerza pękała ze smutnym jękiem wraz z gasnącymi runami, stopione trybiki ustawały ze zgrzytem. W końcu nieruchomy, zimny konstrukt padł na kolana, uczepiony dłońmi bramy i z kolejnym przeraźliwym jazgotem jego pękający łeb odpadł od ciała, spadając z hukiem na bramę poniżej. Ahtaar Zmieniony zniknął w błysku płomienia na sekundę zanim dudniący niczym pusty dzwon czerep zmiażdżył jego sługi razem z kasztelem bramy. Ten przerażający i iście majestatyczny spektakl widzieli wszyscy, obrońcy drugiego muru przywitali go z radosnym rykiem, zaś walcząca w dole Nasicae z płaczem zawodu, jednak nikt nie krzyczał głośniej niż Zograth.
Gdy zachrypiałe gardło wreszcie mu zamilkło Dawi padł ciężko na kolana, wypuszczając z rąk nabijaną kolcami buławo-łopatę, którą wcześniej zaciskał w łapach oglądając z podnieceniem szerzone przez swój konstrukt zniszczenie. Patrzył się pusto w bezgłową, zniszczoną skorupę, która chwilę wcześniej była jeszcze jedną z najpotężniejszych machin oblężniczych świata. Wydawało się nawet, że nie zauważa cygara, które wypadło mu z szeroko rozdziawionych ust i utknęło w gęstwinie brody, przypalając jeden z jej warkoczy.
-D...d...dlaczego... Hashucie... -wydukał tylko. Sepphirion natomiast już obmyślał plan działania, na nowo oglądając pole bitwy. Trzeba było działać szybko, jeśli nie chcieli uchodzić z podkulonym ogonem.
-Wszyscy za mną! Naprzód za Księcia Rozkoszy! -zawołał melodyjnie, spinając swojego wężowatego wierzchowca. Niecierpliwiące się dotąd oddziały demonic i maruderów skwapliwie popędziły swe ścigacze. Vaghar zrównał się w pędzie z czempionem.
-Panie, co zamierzasz zrobić?
-Zdobyć mury. Szybciej bo osobiście was oskóruję!
Zagon z czempionem na czele z łopotem sztandarów i sykiem wierzchowców przekroczył wyłom i rozbiegł się po dziedzińcu, w większości dołączając do krążących pod murem rycerzy z Nasicae, którzy osłaniali się przed ostrzałem z góry. Gwałtownym zygzakiem omijając zalania płonącym olejem wierzchowiec doniósł swego pana w pobliże ukrytej za ruiną skalnego łuku Feyhlin.
-Nie jest dobrze, ten sukinsyn wyrwał zapieczętowanego demona nawet z takiej maszyny! -przekrzyczał rumor bitwy Ryven, osłaniając się tarczą przed kulą różowych płomieni, które z sykiem rozbiły się na metalu.
-Powiedz mi coś czego nie wiem! -odciął się Sepphirion pobieżnie przeglądając mury. W tym czasie ciężki dziryt trafił prosto w wizjer hełmu jadącego obok niego rycerza, stącając go z konia. Inny jeszcze większy, przybił do ziemii na środku dziedzińca dmącego w piszczałki muzyka jeźdźców Vaghara- Musimy dostać się na wyższy poziom albo nas wystrzelają.
-Kawalerią?! -odkrzyknęła mu Fey- Jak niby chcesz to zrobić?
-Zobaczysz. Chociaż nie otworzyła drugiej bramy, zabawka Zogratha stworzyła nam ją sama. Córki Slaanesha do mnie! Idziemy do ataku!
Nie czekając na reakcję adiutantki czy jej brata, miotającego ku górze fala magicznie zintensyfikowanego jazgotu Sepphirion wyjechał zza ruiny, prowadząc ze dwa tuziny demonic na wierzchowcach i szybko zbliżając się w stronę bramy oraz znieruchomiałego K'daaia. Wirujący topór nieszkodliwie odbił się od jego pancerza, natomiast Solhir tak skręcił swoje ciało, by uniknąć nadlatującego głazu, który wzbił chmurę pyłu w górę i przetoczył się miażdżąc dwie demonetki. Wskazał mieczem nogę konstrukta.
-To nasza droga kochane! Za mną, na górę po chwałę i ból wrogów!
Kierowany instynktownie wolą jeźdźca Solhir okręcił się swoim wężowym tułowiem wokół nogi żelaznej skorupy i bez trudu zaczął się po nim piąć w górę. Demonetki podążyły za nim i choć ostrzał strącił kilka z nich, to w końcu dotarli na szczyt. Tam po rękach z szaleńczymi piskami rzuciły się na zaskoczonych tak brawurowym atakiem z niespodziewanej strony wrogów, rozrywając ich bez litości sztyletami, pazurami i nawet zębami, tym zajadlej im więcej bólu zadawały, im więcej krzyków rozdzierało ciszę na górze murów. Sepphirion smagnął biczem, rozdzierając twarz broniącego schodów marudera i tratując go zaatakował następnego, tnąc z wysokości siodła swoim długim ostrzem, które zaśpiewało niczym syrena, rozcinając zmutowanego mężczyznę od ucha po tchawicę. Czempion Mrocznego Księcia zaśmiał się arogancko, czując bryzgającą w powietrzu krew i wrzaski umierających. Napędzająca go energia rosnąca z każdym zabójstwem gnała go ku kolejnym wrogom w prawdziwie narkotycznym ciągu, podczas którego położył lub okaleczył sporo ponad tuzin. Spychając stopą nabity na miecz korpus Horrora, ruszył ku kolejnemu przeciwnikowi. Tym razem był to wojownik Tzeentcha z wielką tarczą z której łypało troje oczu, do tego zajął on pozycję na szcycie krótkich schodów blankowych. Słysząc wyzwanie Sepphiriona ów odpowiedział własnym w postaci skrzeku z podziurawionego hełmu. Błyskawiczne niczym smuga srebra cięcie miecza tylko zgrzytnęło o tarczę, zza której wyznawca Zmieniacza skontrował. Solhir cofnął swój wężowy tułów, zabierając jeźdźca poza zasięg wielkiej partyzany, lecz po chwili podchodząc znów do ataku w błyskawicznym tempie Sepphirion sam z pogardą sparował niezdarne pchnięcie i zepchnął przeciwnika o kilka stopni wyżej zasypując jego gardę pajęczyną cięć. Wojownik tym razem zamachnął się hakiem swej broni, chcąc złapac jego wierzchowca, jednak atakując odsłonił swoją tarczę poprzez wykrok. Z całą swą bezwzględnością Sepphirion nie mógł przepuścić takiej okazji i trzasnął biczem, zawijając go wokół kostki oponenta i ciągnąc z całej siły. Pancerny wróg zarył plecami o schody, zsuwając się po nich i ostatkiem sił spróbował sięgnąć po upuszczony pawęż, jednak slaaneshyta nie dał mu takiej szansy, wrażając sztych miecza między hełm a kołnierz i z sadystycznym grymasem przekręcając, je przez co rozdarł świszczące gardło. Zanim jeszcze wybulgotał ostatnie tchnienie Solhir wystrzelił do przodu, kościanym grzebieniem na swym grzbiecie odrąbując głowę kolejnego tzeentchowca. Sepphirion wykręcił się w siodle, unikając zamachu długiego miecza dwuręcznego, po czym zawinął nad głową biczem smagając nim przeciwnika za pierwszym razem, zaś drugim owijając go wokół szyi i szybkim szarpnięciem wbijając na nastawione ostrze miecza, które wyszło potylicą, wypruwając nawet strzęp mózgu, który zawisł na jego krańcu. Białowłosy z obrzydzeniem wyrwał oręż i widząc następnego nacierającego wroga stanął na siodle Solhira i wydając dziki okrzyk zeskoczył z niego, chwytając oburącz miecz i przekładając impet skoku na potężne cięcie, które rozpłatało marudera razem z malowaną tarczą, którą próbował się zasłonić. Na tym etapie bitwy nikt nie mógł go powstrzymać, był za szybki dla ociężałych wojowników broniących murów, kolejne trupy padały pod huraganem srebrnych ostrzy, aż w końcu opamiętał się, wyszarpując klingę z trzewi zmutowanego pomiotu, kóremu biczem powyrywał kończyny.
-Brama! Jeśli jej nie otworzymy, w końcu osaczą nas na murach samą liczbą, nieważne ilu wrogów zabiję...
Sepphirion skoczył ku zrujnowanemu kasztelowi bramy, gwizdem wzywając swego wierzchowca i razem mijając walczące demonetki, kultystów i wojowników Ahtaara oraz zabijając wszystko co stanęło im na drodze, demon czy śmiertelnik dotarli w końcu do celu. Tam w drzwiach stanął naprzeciw niego uzbrojony w potężny dwuręczny topór wojownik o falowanych krawędziach zbroi. Straszliwy oręż niestety nie zdał mu się na wiele, gdy Sepphirion wbił się w niego z impetem komety, nie dając szans na wzięcie zamachu, kopnięciem przewracając go na plecy i raz po raz z coraz większą częstotliwością uderzał w wizjer jego hełmu głowicą miecza. Dotąd, aż przez zmiażdżoną blachę nie wytrysnęły z krwią kawałki czaszki i mózgu. Dyszący czempion wstał, otarłwszy twarz z posoki, którą rozmazał po całym policzku i podszedł do wielkiego kołowrotu z nawiniętym łańcuchem. Wziąwszy w dłonie toporny oręż dopiero co zabitego wojownika zaczął z mozołem okładać nim gruby łańcuch. Za dwunastym razem nadwątlone ogniwo w końcu puściło i do uszu Sepphiriona doszedł zgrzyt rozwierającej się bramy poniżej. Wraz z radosnym okrzykiem jego kawalerzystów, którzy hurmem wtargnęli do głównej części twierdzy. Prawdziwie krwawa bitwa miała dopiero się zacząć, jednak wymęczony czempion po prostu puścił wyszczerbiony topór i osunął się w tył. W ostatniej chwili Solhir zwinął się za nim, zapewniając swemu panu miękki upadek. Wpatrując się w wyburzony sufit Sepphirion z błogim uśmieszkiem oglądał gwiazdy na purpurowym niebie.
-Piękne... jakiż lepszy dowód, mój drogi na to, że Książę Chaosu na nas patrzy?
*********
Feyhlin wyszarpnęła z odrazą glewię z kirysu martwego sztandarowego wrogów, którego liczne macki wychodzące z dziur w pancerzu wciąż jeszcze drgały agonalnie w przyprawiającym o mdłości tancu. Jej brat siedział ze skrzyżowanymi nogami na pobliskich kamiennych schodkach medytując z zamknietymi oczyma. Otworzył je dopiero widząc nadjeżdżający znany wężowy kształt.
-Piękna akcja Sepphirionie. Gdyby nie ten... wyczyn nie była by nam dana tak bogata dawka przeżyć z tej jakże wspaniałej bitwy. Posłaliśmy naszemu panu wiele dusz tego wieczora.
Fey oparła się o wbitą w ziemię glewię, zadzierając swój drobny nosek i przeczesując kościanym grzebieniem srebrne włosy.
-To najgłupsza rzecz jaką widziałam, mogli cię dostać z dziesięć razy. Dałeś im za łatwy cel i dziękuj Slaaneshowi, że z tego nie skorzystali.
-Ty byś pewnie skorzystała. Dlatego dziękuję mu, że to nie ty stałaś na górze przy baliście. -uśmiechnął się wybraniec, zsiadając z siodła- Poza tym, czyżbym słyszał troskę w tym pięknym, acz zimnym głosie?
-Pff. Nie schlebiaj sobie.
-Och, na to będzie jeszcze czas. Po tym jak weźmiemy to po co przyszliśmy i ukaramy pewnego magika za zepsucie ulubionej zabawki pewnego krasnoluda. Vaghar! -zawołał marudera Sepphirion. Ów właśnie stał po drugiej stronie stołpu, przydeptując nogą ostatniego z żywych obrońców. Fioletowowłosy zmiażdżył mu głowę obuchem młota i odwrócił głowę- Twoi ludzie zostaną tu zabezpieczyć fortyfikacje i pilnować by nikt nie opuścił tej ruiny żywy. Reszta za mną do środka cytadeli. Rozproszyć się i szukać wszystkiego co da się złożyć w ofierze, bądź czegoś co wygląda na magiczny rytuał. Jeśli spotkacie Ahtaara lub wojownika ogromnej postury to zostawcie ich, oni są moi.
Poruszający się z szelestem po kamiennej posadzce jednego z majestatycznie wielkich korytarzy cytadeli Solhir raz po raz wystawiał swój długi język, węsząc za choćby śladem wroga. Panującą ciemność rozświetlały tylko z rzadka zawieszane błędne ogniki, które do tego czasem gasły, jednak ani Sepphirion, ani towarzyszące mu dwie demonetki nie miały problemu z widzeniem w ciemnościach. Resztę swych ludzi rozesłał w większych grupach, samemu zaś postanowił dokonać szybkiego rekonesansu w skromnej obstawie. Jak na razie udało im się tylko znaleźć bibliotekę czarownika, którą towarzyszące mu demonice z radością zmieniły w pokój pełen fruwających skrawków papieru. Tylko dzięki znakomitemu węchowi jego wierzchowca jeszcze się nie zgubili w przepastnych trzewiach tego kompleksu. W pewnym momencie Solhir zatrzymał się jak wryty, spoglądając przed siebie ze zdecydowaniem. Sepphirion pogładził wierzchowca, samemu dobywając miecza. Przez lata od otrzymania go w darze nauczył się ufać zmysłom demona. W końcu on sam też to usłyszał. Kroki. Stalowe, niosące długie echo. I co ważniejsze zlbiżające się. Z łoskotem zza zakrętu wyszedł w końcu na niego pierwszy spotkany przeciwnik. Prawdziwa góra żelaza, olbrzym, szeroki w pasie i barach, cały zakuty w pozłacaną stal z wykrzywionymi obrazami na jej płytach. W ręku dzierżył trójlistną wekierę wyglądającą na dość solidną by zburzyć mur, zaś osłaniał się kolczastą pawężą wielkości niemałych drzwi. Kolos załomotał wekierą w tarczę, wydając nieartykułowany ryk i rzucając wyzwanie.
-A więc to ty jesteś tym tajemniczym czempionem Ahtaara... może chociaż mi się przedstawisz, zanim skoczymy sobie do gardeł?
Odpowiedział mu tylko kolejny ryk.
-Trudno dziś o rozmówcę na poziomie... broń się!
Sepphirion wystrzelił do przodu niczym błyskawica, wyprowadzając dwa potężne i szybkie cięcia. Pierwsze nieszkodliwie zarysowało o naramiennik, drugie zaś odskoczyło od hełmu przeciwnika w krótkim błysku fioletu. Pancerny brutal zamachnął się ociężale maczugą, rozbijając płyty podłogowe, gdy Solhir poniósł swego pana na flankę, skąd starał się obejść przeciwnika od tyłu, niestety ten zasłonił się tarczą i dokładnie obserwując przeciwnika obracał się razem z nim. Czempion zauważył, że tak defensywny styl walki to nadzwyczaj mądra odpowiedź na o wiele szybszego przeciwnika. Zapowiadało się ciekawie.
Trzy razy jeszcze szybka szarża odpierana był osłoną i kontrą, za czwartym demonetki włączyły się do walki bez rozkazu.
-Kaytha, Jeehrie, nie!
Pierwsza z demonic tylko zaryła sztyletami w snopie iskier o hełm kolosa, po czym odskoczyła w bok półsaltem, natomiast druga dźgnęła go krabimi szczypcami, które jednakże same skruszyły się w kontakcie z grubą zbroją. Repetujący cios wekiery dosłownie wgniótł ją w ścianę, po czym przygwoździł kolczastą tarczą, dziurawiąc krzyczącą demonetkę jak ser. Jej siostra zasyczała gniewnie, lecz tym razem powstrzymał ją Sepphirion, samemu atakując giganta.
-Znajdź lepiej kogoś z mojej drużyny, będę potrzebował wsparcia z tym prymitywem! -wykrzyczał, odginając tarczę wroga biczem i siekąc po łączeniach blach ostrzem w nadziei na znalezienie słabego punktu. Niestety tak się w tym zapamiętał, że nie zdązył zrobić uniku i wekiera trafiła w jego wierzchowca, który skomląc upadł po przeciwnej stronie korytarza. Sepphirion, który zleciał ze swojego siodła patrzył jak nadchodzi jego przeciwnik, już wznosząc maczugę. Wtedy w korytarzy rozbrzmiały kroki i pokrzykując wbiegło nim kilku rycerzy z Nasicae razem z Fey i dwiema demonetkami. Widząc przywódcę w nieciekawej sytuacji z marszu rzucili się do ataku, okrażając potwora i atakując naprzemian w odsłonięte punkty. Kolos wściekł się zapewne nieoczekiwaną przeszkodą i runął na znajdującego się dokładnie przed nim rycerza o wysokiej kicie na hełmie. Mocarny zamach wekiery posłał go az pod sufit, skąd spadł z flakami wywleczonymi z połamanej zbroi. Desperacko usiłując zająć tzeentchowca jeszcze dwóch oddało życie, skoszonych świszczącą wekierą. Jednak gdy moloch już unosił oręż na Fey Sepphirion znalazł ukryte pokłady siły i wystrzelił od tyłu, wbijając swój miecz w dół podkoloanowy wojownika. Fioletowa energia odpychała jego klingę niczym magnes o tych samych biegunach, jednak w końcu przemógł i tę ochronę, wrażając srebrzyste ostrze do połowy w ciało natręta, który wydał furiackie wycie i upadł na jedno kolano, tracąc równowagę. Pierwsza strużka czarnej krwi popłynęła, jednak nie tak łatwo było ją wytoczyć. Unikając powrotnego zamachu wekiery Sepphirion przetoczył się przed wroga i spojrzał w jego wizjer hełmu, krzyżując spojrzenie oczu. Oczy!
Bicz wreszcie świsnął w drugiej ręce Sepphiriona, w końcu znajdując dla siebie cel. Bat trzasnął krótko, samą końcówką wdzierając się w oko wroga, wyszarpując je jednym, precyzyjnym ciosem. Drugie jednakże łypnęło złowieszczo na atakującego i monstrualny wojownik uniósł nań wekierę...
-Solhir, bierz go! -demon prześlizgnął się pod ciosem i długim pyskiem przyssał się do wizjera, strzelając długim językiem, który wyrwał pozostałą gałkę oczną przy akompaniamencie ryku bólu wojownika. Olbrzym z wekierą zaczął szaleć i walić na oślep podczas, gdy krew płynęła mu z hełmu. Wekiera rozbijała ściany, odłupując wielkie kawałki gruzu, wybijała dziury w posadzce i śmigała w powietrzu, sypiąc pyłem z kamieni. Sepphirion odepchnął zaskoczoną Fey poza zasięg berserku oślepionego kolosa i sam uskoczył przed nadlatującą wekierą, spod której wyślizgnął się także Solhir. W końcu po minucie szału wojownik ustał, pomrukując nieskładnie zaczął unosić hełm to w górę to w bok, najwyraźniej na coś czekając.
-Ani się waż ruszyć czy odezwać. -szepnął do Feyhlin Sepphirion, samemu pozostając w bezruchu i patrząc na oślepionego wojownika, usiłującego nasłuchiwać za wrogami. Sepphirion krótkim telepatycznym poleceniem poinstruował swojego wierzchowca, który wślizgnął się w boczny korytarz i zasyczał bojowo, po czym umknął z szelstem. Tak jak się spodziewali, żelazny kolos z rykiem popędził w tym samym kierunku, znikając w korytarzu i zostawiając za sobą ślad smugi krwi. Gdy huk jego kroków ucichł Sepphirion wreszcie odetchnął.
-Zajmiemy się nim później, teraz trzeba dorwać czarownika, skoro rytuał mu się już na nic dla ślepca nie przyda.
-Niemądrze jest zostawiać wroga za plecami. Nawet ślepego.
-Jak wnioskowałem po jego stylu walki i obronie, ten matoł miał nas tylko zatrzymać. Postanowiłem więc przerwać jego grę. A teraz za mną, czas odwiedzić gospodarza.
Po zgniecionym dywanie łatwo było wytropić skąd przyszedł kolos. Dotarli do klatki schodowej, kończącej się przed dwuskrzydłowymi, olbrzymimi wrotami. Stało tam dwóch strażników. Sepphirion po prostu na nich wyszedł. Ten z tyłu już chciał spopielić go kulą ognia, gdy z sufitu zeskoczyła na niego para demonic, podżynając czarownikowi gardło i wyrywając język. Jego kamrat szybką inkantacją zaklął swoją laskę, która zaczęla lśnić fioletem i cisnął ją niczym dziryt w Sepphiriona. Ów wykręcił się w piruecie, unikając i łapiac w locie pocisk po czym sam z obortu odrzucił ją do właściciela, którego trafiła prosto w czoło, które eksplodowało w kontakcie z magiczną energią.
-Niezgorzej. -pochwaliła go Fey.
-Och, komplement... robi się doprawdy ciekawie... -rzekł, popychając jedno ze skrzydeł wrót i wkraczając do olbrzymiej, długiej sali z rzędami kolumn po bokach. Na jej końcu buzowała kula wielobarwnego światła, otoczona kręcącymi się, złotymi pierścieniami. Przed nią zaś stał sam Ahtaar Zmieniony, pan Dziewięciobarwnej Twierdzy. Gdy tylko ich zobaczył zaczął bić brawo i zaśmiał się ochryple.
-Sepphirion Aethelfbane... tylko jeden impertynent na Pustkowiach poważyłby się na coś takiego i przeżył... przyznam, że ten trik z tą wielką maszyną niemal mnie zgubił. Na szczęście na wszystko znajdzie się zaklęcie... także na intruzów...
-Hola, hola. Zanim zaczniesz w nas miotać ogniem swego pana może wyjaśnisz chociaż, cóż to za rytuał chciałeś odprawić i dokąd prowadzi ten portal za tobą?
Ahtaar uniósł szponiastą dłoń.
-Wszystko w swoim czasie. Niemniej mylisz się co do ognia... tego już próbowałem pod Skałą Wyjców i na Równinie Kości. Twój patron pobłogosławił cię za dużą szybkością, ale dziś znalazłem też coś i na nią! -mag pstryknął palcami, na co obszar na którym stał Sepphirion pokryła pomarańczowa mgła- Wiązanie sferowe Lahera.
Pierwsza kula ognia spadła bez ostrzeżenia, tak jak się spodziewał, Sepphirion uniknął jej bez problemu, jednak zauważył, że kawałki mgły skupiają się wokół niego przy uniku. Po dwóch kolejnych razach stało się to niemal pewne, gdyż poruszał się coraz ociężalej. Gdy Ahtaar wystrzelił strumień czystej Spaczni, którego czempion uniknął mgła była już tak gęsta, że ani on, ani stojąca obok niego Fey nie mogli się ruszyć.
-Co jes..?
-Sprytne, nieprawdaż? Im szybciej poruszasz się we mgle Lahera tym mocniej ona cię zwiąże. Idealnie... teraz skoro już rozmawiamy kulturalnie...
-Giń zatęchły magiku!! -warknęły dwie demonetki skacząc na maga z flanki ten nie poruszył się ani o milimetr, za to gdy wpadły w niego z ciosami rozpłynął się w powietrzu, stając się kolumną ognia, który objął i wypalił dwie demonice. Prawdziwy Ahtaar wyszedł zza jednej z kolumn.
-Jakież to było przewidywalne. -rzucił, podchodząc do Sepphiriona- Teraz może przed śmiercią ulżę ci twej niewiedzy. Otóż daleko stąd na południu organizują wielki turniej zwany Areną Śmierci. Dla nich to tylko głupia rozrywka, ale ja odkryłem, że zwycięstwa ściągają tam łaskę bogów, nieosiągalną nawet przy wyżynaniu całych krain. Postanowiłem więc wysłać tam urodzonego zwycięzcę i skorzystać na nagrodach jakie zostaną mu zaoferowane.
-Smutne. Chyba nic z tego, twój wojownik dużo nie zrobi bez oczu.
-Czyżby? -zaśmiał się czarownik, po chwili dało się słyszeć znajomy huk podkutych butów i do sali wkroczył zakrwawiony wojownik wielkością przewyższający minotaura. Sepphirion z przerażeniem zdał sobie sprawę, że blask w jego wizjerze ujawnia nowe oczy... po bliższym przyjrzeniu się takie same jak oczy czarownika...
-Dać się wodzić za nos jakiemuś magikowi -Sepphirion, zwrócił się bezpośrednio do kolosa- Niegodne prawdziwego wojownika. I żałosne.
Na rozkaz maga moloch uniósł nad głowę oburącz swą wekierę.
-Jakieś ostatnie życzenia?
-Tak, zabij mnie szybko, jeśli mam ginąć z rąk takiej pokraki. -po chwili Sepphirion odwrócił głowę na ile mógł do Fey, uśmiechając się- Żałuję że to koniec, ale przynajmniej umrę z ręką unieruchomioną na ślicznym tyłeczku.
-A ja żałuję, że nie mogę ci jej odrąbać.
-Dość tego przekomarzania się! Volkoth, zabij ich i ruszamy do Porto...
Dalsze słowa maga zagłuszył gromki huk, który wypełnił salę na moment zanim głowa Volkotha rozprysnęła się w kawałkach kości i żelaza na parę metrów wokół. Ahtaar równocześnie złapał się za oczy i padł na kolana, zapewne w wyniku jakiegoś magicznego sprzężenia zwrotnego. Po tym jak zewłok kolosa upadł, przeszedł po nim niski, brodaty krasnolud w spiczastym hełmie, ćmiący cygaro. W oczach Zogratha widniała prawdziwa furia, gdy dobywał kolczastej buławy, stając nad magiem. Ów właśnie przetarł oczy i przekrwionymi białkami spojrzał na Dawiego Zharr unosząc rękę w daremnej próbie oborny.
-TY WYSRANA PRZEZ HOBGOBLINY MENDO! TY GÓWNOJADZIE! ZNISZCZYŁEŚ COŚ CENNIEJSZEGO, NIŻ TWÓJ MAŁY CZŁECZY MÓŻDŻEK JEST W STANIE OGARNĄĆ! GRAAAAHH!
Wykrzykując tę długą wiązankę Dawi cały czas okładał czarownika maczugą, aż w końcu sapiąc z nienawiści wyrwał oręż z trupa nie przypominającego człowieka w tym stadium rozczłonkowania i splunął na ścierwo.
-W sumie to cieszę, się, że to nie ja rozwaliłem tego K'daaia... - wyszeptał do siebie Sepphirion.
************
Zaledwie kwadrans później zgromadziła się przy nich już cała Nasicae. Ryvenowi udało się złamać czar, maga, tym łatwiej, że rzucający go już nie żył i uwolnić swą siostrę oraz przywódcę, którzy cali i zdrowi, choć nieco sztywni i obolali przyglądali się portalowi.
-Forteca jest nasza panie. Jakie rozkazy?
-Zbierzmy co mają cenniejszego i wyjedźmy stąd... niedobrze mi się robi myśląc ile zmarnowaliśmy dla durnego portalu i jakiejś tam Arenki.
-ZARAZ zaraz zaraz! -wtrącił wciaż lekko wściekły Zograth, odwracając się- Czy to nie chodzi o Arenę Śmierci?
Sepphirion spojrzał ciekawie na Dawiego.
-A co, słyszałeś coś o niej?
-Czy słyszałem?! Mój krewniak poległ na poprzedniej, jeśli organizują kolejną... zaraz zaraz, tam jest duży hajs do zdobycia!
-Nie obchodzi mnie złoto południowców, idziemy... -czempion postawił krok za siebie, gdy usłyszał wymierzany w swe plecy Blunderbuss.
-Ooo nie. Ale mnie obchodzi. Potrzebuję środków by zbudować nowego K'daaia zanim mój szwagier się zorientuje. Tak więc ładuj się do tego portalu i wygraj tę cholerną Arenę. Jesteś mi to winien.
Sepphirion uniósł ręce w obronnym geście i roześmiał się odrzucając w tył głowę z burzą białych włosów. Zograth uniósł pytająco krzaczastą brew.
-Po prawdzie i tak chciałem iść się tam sprawdzić, ale potrzebowałem dobrego powodu i oto on. Z radością dotrzymam takiej obietnicy.
-Chwileczkę! -wtrąciła Feyhlin, zataczając glewią koło by pokazać wszystkich ocalałych członków ich bandy- A co z Nasicae, co z nami? Kto będzie dowodził?
-Zapewne ty.
-Mowy nie ma! -zawołała Fey, okazując zupełnie nieznaną dotąd w jej głosie pasję- Chciwy krasnolud i zadufany w sobie bufon przechodzą przez portal otwary przez martwego czarownika by dojść na drugi koniec świata i wziąć udział w jakichś zawodach na śmierć i życie by zdobyć pieniądze na nową maszynę...
-Całkiem nieźle to brzmi...
-...potrzeba wam kogoś rozsądnego, kto was przypilnuje, trochę kobiecej twardej ręki. A dowodzić może mój braciszek.
-Ale sama mówiłaś, że to ćwierćmózg...
-EJ! -obruszył się Ryven, budząc się z medytacji.
-Dobra, wybacz mi... poradzi sobie doskonale, to w sumie najrozważniejszy z nas wszystkich. Dobrze zaopiekuje się chłopakami.
-Hmmm... jak sądzicie drużyno? -zapytał bandę Sepphirion.
-Jak dla mnie w porządku, zwłaszcza, że będę miał wreszcie chwilę spokoju od twoich chorych demonic. -zaśmiał się Vaghar.
-Jeśli tak trzeba... -dodał Yalthir, chorąży Nasicae. Po nim aprobatę wygłosiła większość zgromadzonych.
-No wszyscy się zgadzają, fajnie i wogóle, ale możemy już iść? Złoto czeka. -wtrącił Zograth.
-Cóż, nie ma chyba co zwklekać gdy chwała i nowe dary od mojego patrona w zasięgu ręki... -rozmyślił się Sepphirion, dosiadając Solhira, do siodła którego umocowano cały jego ekwipunek. Fey też dosiadła już swego rumaka, i pożegnała się z bratem, po czym wraz z kilkunastoma wybranymi demonetkami przeszła przez portal. Za nią postąpił zasępiony Zograth. Sepphirion zaś odwrócił się w siodel i z nostalgią popatrzył na swoją bandę.
-Byliście zajebiści. Lepszych kompanów do gwałtów i orgii nie ma w całych Pustkowiach... mam nadzieję, że znów spotkamy się na...
-Dość tych łazawych pożegnanek!
W tym momencie Zograth wystawił rękę z portalu i szarpnął za ogon Solhira, który obruszony wpadł do portalu ponosząc zaskoczonego jeźdźca. Zanim brama się zamknęła, Ryven zdążył jeszcze usłyszeć "AUU, kuhwa, dziabnął mnie!". Czarownik uśmiechnął się.
Prawie było mu żal miernot, które staną przeciwko Sepphirionowi Aethelfbane, wywyższonemu czempionowi Slaanesha.

Imię: Sepphirion Aethelfbane
Rasa: Wywyższony Czempion Slaanesha, półdemon
Broń: zdawać by się mogło nisamowicie nieporęcznie długie, srebrzyście lśniące ostrze (Bastard), wijący się demoniczny Bicz
Zbroja: Pancerz Chaosu, hełm z wysokim grzebieniem z włosów demonic (Ciężki hełm)
Piętno: Slaanesha ofkors
Ekwipunek: Stymulant, przed walką i podczas jej trwania odmieniona przez piętno Mrocznego Księcia adrenalina krąży w żyłach Sepphiriona, pozwalając mu działać na obrotach niemożliwych dla "zwykłych" ludzi
Wierzchowiec: Cyckowąż
I w pełnym ekwipunku, z nieodłączną ekipą demonic

Ostatnio zmieniony 12 sty 2016, o 19:56 przez Inglief, łącznie zmieniany 4 razy.
"This quiet offends Slaanesh! Things shall get loud now."
Klasa: Kapitan Imperium
Broń: rapier (o koszu obłękowym) , „Poskramiacz Grubasów” ( zmodyfikowany pistolet )
Zbroja: mundur oficerski ( słaba funkcja ozdobna ) , niesamowity kapelusz z piórem,buty skórzane , pas skórzany , elementy zbroi płytowej ( napierśnik z herbem batalionu )
Ekwipunek: broń eksperymentalna ( bomba z zapalnikiem )
Umiejętność Specjalna: Mistrz Fechtunku , Wytrawny Taktyk
W 2490 r. po Sigmarze w miejscowości Holthusen narodził się Harald , syn Oldmira Treskowa i Agaty z domu Unzahlów .
Ma 4 starszego rodzeństwa , 3 braci ( Oswalda , Lamberta i Henricha ) i siostrę Rozalie . Jego rodzina wywodzi się z warstwy szlacheckiej .Do rodzinny Trescków było zajmowaniem się nadzorem majątku rodowego . Oldmir Tresckow piastował urząd rajcy w mieście Holthusen . Majętny człowiek o wysokim statusie społecznym.
Początki dzieciństwa Haralda upływały pod okiem troskliwych rodziców , którzy starali się zapewnić dostatnie życie swojemu synowi. Zapewnili mu odpowiednią edukacje i wychowanie . Rodzice Haralda głęboko wierzyli , że zrobi karierę urzędniczą . Jednak zupełnie inne zdanie na temat przyszłości Haralda miał jego dziadek gen. Hieronim Tresckow , dowódca 9-tej Schilderheimu Dywizji Piechoty. Hieronim zawsze powtarzał wnukowi , że tzw. „Kariera Urzędnicza” jest ułudną dla wymoczków, maminsynków , sierot życiowych i krętaczy , którzy nie budują bezpieczeństwa państwa . Hieronim dobrze wiedział , że rodzice Haralda starają się go wychować na dobrego człowieka , jednak jak zwykle mawiał „ Nie można cały czas się opierać na ludziach , o słabym charakterze”.
Często przy kominku wieczorami , dziadek Haralda opowiadał mu niezliczone historie z wojska. Zawsze Harald słuchał je z wielką uwagą i przejęciem . Jednak postępowanie Hieronima wzbudzały strach rodziców , a często powodowały to kłótnie w domu . Starali się wytłumaczyć Hieronimowi o tym , że opowiadanie takich bzdur źle wpłynie na jego psychikę , to jednak według Haralda wydawało się śmieszne , na co Hieronim odpowiadał - „Jeszcze zobaczymy” . Czas pokazał , że zapał Haralda w opowieści dziadka nie zmalał . Częściej z nim czas spędzał ,słuchał opowieść i marzył zostać żołnierzem
W oto taki sposób świadomość naszego młodego bohater zaczęła kształtować się w dobrą stronę.
W wieku 12 lat młody Harald odkrył w sobie silną potrzebę poszerzenia swoich „horyzontów , więc poprosił swojego dziadka
o radę , czy pomorze mu w szkoleniu - ( typowe marzenia 12 latków).
Dziadek Haralda coraz częściej uczył go potrzebnych rzeczy w rzemiośle wojennym . Starał się go uczyć jeździć konno , korzystać z map , historii , heraldyki , podstawowych zasad taktyki i strategi . Harald nie był rodzajem „doskonałego” ucznia , ale nadrabiał to wszystko cierpliwością i systematyką swojej pracy.
Dziadek zapewnił mu nauczycieli , którzy go szkolili w fechtunku , korzystaniu z broni palnej i broni jeździeckiej .
Kiepsko celuje z broni palnej i używał jej niechętnie.
Dziadek Hieronim miał dla Haralda specjalnie zrobiony pistolet o rozszerzonej lufie z specjalnym śrutem „rozszarpującymi”. Szerokość lufy sprawiała wrażenie tym ,że pistolet przypominał jednoręczne działo ( coś w rodzaju pistoletu garłacz , długość 36 cm ). Rozrzut śrutu był tak duży ,że nie trzeba było celować do obiektu z 2 m . Posiada do tego wzmocnioną kolbę o poszerzonej końcówce.Trudno było przyzwyczaić się do siły odrzuty Haraldowi jednak z czasem nauczył się panować nad nią sprawnie .
Broń palna była zrobiona na zmówienie Hieronima , kiedy był jeszcze młodym oficerem .
Sam wręczył wnukowi „Pogromce Grubasów” na 14 urodziny .
Podczas uroczystości urodzinowej wkręcał dziadek nową kolbę , aby wnukowi pasowała do ręki .
- Trochę ciężki ten pistolet dziadku ,- powiedział Harald
- Żaden pistolet ! - krzyknął rozdrażniony Hieronim
- No to jak się to nazywa ….. dziadku ? , - zapytał Harald lekko poirytowany
- „Poskramiacz Grubasów” - rzekł dziadek Hieronim z dumą
- Strasznie głupia nazwa jak na taką pukawkę – stwierdził z drwiną Harald
- Chyba kpisz sobie wnuku !
- Nie ja tylko chciałem po..... - przerwał mu ostro jego wypowiedź dziadek Hieronim
- przerwa ostro wypowiedź Haralda -Nadałem mu tą nazwę , po tym jak ustrzeliłem z niego NAJGRUBSZEGO MINOTAURA jakiego widziałem w życiu , był tak szeroki jak stodoła , - wziął od Haralda broń i wycelował ją w górę – tą bronią Niejednego czepiona mrocznych bogów odstrzeliłem , odstrzeliłem tą bronią samego Adaviela Plugawiciela pod Ladhenami !!!
- Oczywiście ….... dziadku – powiedział z zakłopotaniem
- No dobra , dobra – powiedział spokojnie - może nie wymyśliłem dobrej nazwy dla broni , ale sama jej skuteczność wystarczy
- Nie wiem czy zasługuje na taki podarunek dziadku. - z nutką ironii powiedział Harald
- Ale gadasz głupoty młodzieńcze – roześmiał się Hieronim i wręczył mu broń z powrotem do ręki – zasługujesz na to bardziej niż sądzisz .
- Sam nie wiem- trochę zmieszany Harald – wiesz dobrze , że słabo mi idzie z strzelaniem , powiedziałbym , że wcale mi nie idzie .
- Dlatego mój drogi wnuku , ułatwiłem ci trochę zadanie – powiedział z przekonaniem Hieronim
- Przecież jestem dobry w walce moim rapierem , mogę swoich wrogów pokonać bez problemu– powiedział pewny siebie Harald
- Czy ty myślisz , że sam rapier wystarczy ? - zapytał zaintrygowany Hieronim
- Noooo mój instruktor powiedział , że mam bardzo dobrą technikę i posiadam dobre pchnięcie .
- Ehhhhh-z zawodem w głosie- Przyjmij taktykę walki jaką chcesz , ale pamiętaj Haraldzie , trudna sytuacja zmusza nas do działania i my musimy korzystać z każdego arsenału jakim dysponujemy żeby wyjść z niej cało .
- Czyli chcesz powiedzieć , że mam iść czasami na łatwiznę ?
- No ba ! - z całym przekonaniem w głosie
- W takim razie zrobię co uważasz za słuszne dziadku .
- No to co ? - z uśmiechem na ustach powiedział Hieronim
- Co dziadku ? - z lekkim drżeniem w głosie
- Czas poćwiczyć strzelanie , a później …..
- A później ? – powtórzył zmartwiony Harald
- Lekcja historii ! - powiedział uradowany Hieronim
W wieku 15 lat dołączył do wojska . Dzięki pismu polecającemu ( dobry dziadek Hieronim ) ,dostał się do specjalnej jednostki wojskowej . Został przyłączony do 2 Samodzielnego Batalionu Szturmowego ,założongo przez landgrafa Mortiza von Grüdera
w 2473r. Batalion posiadał swój własny herb ; tarcza typu niemieckiego, w polu ciemno czerwonym figura uszczerbiona , godło w kształcie ludzkiej ręki , która trzyma miecz , po bokach tarczy są „trzymacze” ( lwy w koronach landgrafa) i nad herbem znajduje się purpurowa korona z klejnotem ( przypominającym kształt czaszki ) . Dewiza Batalionu brzmi: Avida est perciculi virtus – Męstwo jest chciwe niebezpieczeństwa .
Głównym przeznaczeniem 2 Samodzielnego batalionu Szturmowego jest prowadzenie rozpoznania i oraz działań dywersyjnych na tyłach wroga .Walka w granicach Imperium i poza granicami. Rekruci wywodzili się z różnych warstw społecznych i różnych narodowości(tylko ludzie). Jednostka wojskowa reprezentuje TYLKO interesy Imperium , prowadzi szereg działań w celu zmniejszenia zagrożenia wewnętrznego i zewnętrznego. Głównym obszarem ich działań są m.in. ;tereny Norski,Estalii, Bretonii, Kislevu i Imperium.
Wyposażenie i broń jest organizowane przez landgrafa Olafa von Grüdera (syna Mortiza) , który sprowadzał różnego rodzaju uzbrojenia. Dowódcą batalionu jest mjr. Zygfryd Brauden , człowiek od brudnej roboty o wątpliwej reputacji. Prowadził taktykę wojenną w sposób niekonwencjonalny , zwykle jak to mówi „ Życie innych czasami trzeba sprowadzić do zimnej kalkulacji”.
W pierwszym momencie kiedy Harald uzmysłowił sobie w co się wpakował ,starał się wyprosić dziadka o to żeby przeniósł go – w taki lub inny sposób – najdalej z tego miejsca . Jednak zdanie dziadka Haralda się nie zmieniło i zostało wszystko po staremu .
Cóż....... przynajmniej w końcu opanował naukę jazdy konnej .
W pierwszych latach swojej służby Harald był szkolony w oddziale powołanym do organizowania i realizacji dostaw zaopatrzenia i przekazywania informacji do prowadzenia wspólnych działań wojskowych Związkom Taktycznym oraz kierowaniem ruchem wojskowym .
Po 2 latach czynnej służby Harald został mianowany do stopnia podporucznika i pod jego komendą została utworzona mobilna jednostki rozpoznawczej .
W okresie zimowym między 2512/2513 2 Samodzielny Batalion Szturmowy został przydzielon do pacyfikacji legowisk zwierzoludzi w Hochlandzie . zaopatrzenia najważniejszych palcówek militarnych w żywność i zapas amunicji .
Do największych osiągnięć Haralda było udział w obronie miasta Ahresdorf przed inwazją zwierzoludzi . Jednostka Haralda pomogła przy obronie miasta i odparła z miejskim garnizonem zmasowany atak bestii , dając czas na przybycie posiłków z odległych miast . Pod koniec zimy w 2513 r. dołączył do jednostki mjr. Zygfryda Braudena . 2 Samodzielny Batalion Szturmowy przyłączył się do 9 Regimentu Piechoty Koerin i w walnej bitwie przy Rzece Flaschgang rozgromili resztki armii zwierzoludzi pod dowództwem Aschoka „Ognistego”.
W tym czasie oddział Haralda wsparty przez żołnierzy 9 Regimentu Piechoty Koerin dokonała ataku na tyły wroga ,spychając resztki zwierzoludzi do rzeki . Dzięki nagłośnieniu zdarzenia 2 Batalion zyskał nowych sponsorów i prestiż w Imperium .
Ważne , że Harald mógł się wykazać . Nigdy nie przypuszczał , że jego kariera może tak szybko się potoczy . Mógł zostać jakimś rajcą lub jakimś urzędasem ,ale wtedy nie przeżyłby żadnej ciekawej przygody. Udział w kampanii przeciwko zwerzoludziom w Hochlandzie zapewniła szybki awans Haralda do stopnia kapitana.
Po tym całym zajściu kpt. Harald zajął się na szerszą skalę działaniami militarnymi .
Misje , w których uczestniczył kpt. Harald
- Odbicie 3 imperialnych dyplomatów z rąk Norsmenów
- Operacja „Ognisty Podmuch” - wysadzenie świątyni Khorna w miejscowości Müden
- Pacyfikacja członków organizacji „Przybrane dzieci Nurgla”
- Atak na linie zaopatrzenia Bretończyków w wojnie przy granicznej
- Przejęcie danych wywiadowczych z rak zbuntowanego agenta
-Operacja „ Piorun” - wysadzenie obiektu militarnego przejętego przez orków
- Operacja „Zepsuj i ucieknij” - działalność dywersyjna na terenie Sylwanii
- Odbicie imperialnych placówek Handlowych w Estalii przed Hilario de Maraz , który przeją bezprawnie własność Gildii Kupieckiej Reiklandu
- wysadził zamek Rudolfa von Hirka ( arystokratę , który był przywódcą sekty Slaanesha )
brak celów taktycznych, ale efekt końcowy był wybuchowy
- GUL,GUL,GUL- wypad do miasta z odziałem na kilka dni
- Operacja „Odbić Dżin” - brak danych
- Operacja „Odbij Paniusie” - brak danych
„ Mój dziadek mówił , że wojsko zmieni człowieka. Miał całkowitą racje , trzeba mu to przyznać .
Oczywiście wiedziałem , że nie będzie łatwo , ale jakim cudem stało się , że jestem teraz kapitanem. Ha!!! Karierę w wojsku robi się z dwóch powodów- dla siebie i dla innych. Wiesz dobrze ,że służąc w dobrej sprawie możesz zaskarbić sobie szacunek ludzi i sławę. Wszystkiego co potrzebuje w życiu nauczył mnie mój dziadek Hieronim. On wiedział jak wykorzystać mój talent
. Teraz walczę za Imperium i za moją rodzinę.
Hmmmm....Ciekawe kiedy nowa dostaw ginu nadejdzie ?"
-kpt. Harald „Dżin” Trescow
Opis Postaci
Harald”Dżin” Trescow jest legendarną postacią w 2 Samodzielnym Batalionie Szturmowym .
Odznaczył się szczególnymi zdolnościami bojowymi.Brał udział w wielu misjach , które wymagały staranności , precyzji i cierpliwości . Uwielbia czasami zakończyć w wielkim stylu i "Po prostu coś wysadzić" np, budynek wypełnione orkami po brzegi .... Oł Jeah !!
To jest pewnego rodzaju rytuał , którego skrupulatnie przestrzega . Jednak stara się zahamować swoje przyzwyczajenia .
Ma ok 1,73 cm wzrostu . Posiada smukłą ,lecz umięśnioną sylwetkę .Jego włosy są brązowe i ma przycięte wąsy . Ma oczy koloru zielonego . Na jego lewym policzku znajduje się blizna . Nosi na sobie stary ,wytarty mundur oficerski po swoim dziadku. Na lewym ramieniu ma narzucony płaszcz skórzany Posiada również niezwykły kapelusz z piórem.
Harald jest względnie spokojnym człowiekiem . Uwielbia czytać książki , "Po prostu coś wysadzić !!" i zdobywać pamiątki z „wypadów”.W życiu kieruje się swoim kodeksem honorowym i postępuje według jego zasad. Jest bardzo cierpliwym człowiekiem.
Jednak osobowość Haralda jest bardziej skomplikowana niż na to wygląda. Lata służby w wojsku wpłynęły na jego zachowanie
w negatywny sposób . Uwielbia popisywać się przed innymi , czasami zdarzy mu się coś wysadzić , przejawia rasistowskie zachowanie wobec elfów , bywa nadgorliwy i uwielbia nabijać się z niziołków ( nie wiadomo dlaczego ) .
Oczywiście uwielbia pić gin …...... czasami w dużych ilościach . Nadali mu to przezwisko "Dżin" ponieważ ma bzika na punkcie ginu.

Broń: rapier (o koszu obłękowym) , „Poskramiacz Grubasów” ( zmodyfikowany pistolet )
Zbroja: mundur oficerski ( słaba funkcja ozdobna ) , niesamowity kapelusz z piórem,buty skórzane , pas skórzany , elementy zbroi płytowej ( napierśnik z herbem batalionu )
Ekwipunek: broń eksperymentalna ( bomba z zapalnikiem )
Umiejętność Specjalna: Mistrz Fechtunku , Wytrawny Taktyk
W 2490 r. po Sigmarze w miejscowości Holthusen narodził się Harald , syn Oldmira Treskowa i Agaty z domu Unzahlów .
Ma 4 starszego rodzeństwa , 3 braci ( Oswalda , Lamberta i Henricha ) i siostrę Rozalie . Jego rodzina wywodzi się z warstwy szlacheckiej .Do rodzinny Trescków było zajmowaniem się nadzorem majątku rodowego . Oldmir Tresckow piastował urząd rajcy w mieście Holthusen . Majętny człowiek o wysokim statusie społecznym.
Początki dzieciństwa Haralda upływały pod okiem troskliwych rodziców , którzy starali się zapewnić dostatnie życie swojemu synowi. Zapewnili mu odpowiednią edukacje i wychowanie . Rodzice Haralda głęboko wierzyli , że zrobi karierę urzędniczą . Jednak zupełnie inne zdanie na temat przyszłości Haralda miał jego dziadek gen. Hieronim Tresckow , dowódca 9-tej Schilderheimu Dywizji Piechoty. Hieronim zawsze powtarzał wnukowi , że tzw. „Kariera Urzędnicza” jest ułudną dla wymoczków, maminsynków , sierot życiowych i krętaczy , którzy nie budują bezpieczeństwa państwa . Hieronim dobrze wiedział , że rodzice Haralda starają się go wychować na dobrego człowieka , jednak jak zwykle mawiał „ Nie można cały czas się opierać na ludziach , o słabym charakterze”.
Często przy kominku wieczorami , dziadek Haralda opowiadał mu niezliczone historie z wojska. Zawsze Harald słuchał je z wielką uwagą i przejęciem . Jednak postępowanie Hieronima wzbudzały strach rodziców , a często powodowały to kłótnie w domu . Starali się wytłumaczyć Hieronimowi o tym , że opowiadanie takich bzdur źle wpłynie na jego psychikę , to jednak według Haralda wydawało się śmieszne , na co Hieronim odpowiadał - „Jeszcze zobaczymy” . Czas pokazał , że zapał Haralda w opowieści dziadka nie zmalał . Częściej z nim czas spędzał ,słuchał opowieść i marzył zostać żołnierzem
W oto taki sposób świadomość naszego młodego bohater zaczęła kształtować się w dobrą stronę.
W wieku 12 lat młody Harald odkrył w sobie silną potrzebę poszerzenia swoich „horyzontów , więc poprosił swojego dziadka
o radę , czy pomorze mu w szkoleniu - ( typowe marzenia 12 latków).
Dziadek Haralda coraz częściej uczył go potrzebnych rzeczy w rzemiośle wojennym . Starał się go uczyć jeździć konno , korzystać z map , historii , heraldyki , podstawowych zasad taktyki i strategi . Harald nie był rodzajem „doskonałego” ucznia , ale nadrabiał to wszystko cierpliwością i systematyką swojej pracy.
Dziadek zapewnił mu nauczycieli , którzy go szkolili w fechtunku , korzystaniu z broni palnej i broni jeździeckiej .
Kiepsko celuje z broni palnej i używał jej niechętnie.
Dziadek Hieronim miał dla Haralda specjalnie zrobiony pistolet o rozszerzonej lufie z specjalnym śrutem „rozszarpującymi”. Szerokość lufy sprawiała wrażenie tym ,że pistolet przypominał jednoręczne działo ( coś w rodzaju pistoletu garłacz , długość 36 cm ). Rozrzut śrutu był tak duży ,że nie trzeba było celować do obiektu z 2 m . Posiada do tego wzmocnioną kolbę o poszerzonej końcówce.Trudno było przyzwyczaić się do siły odrzuty Haraldowi jednak z czasem nauczył się panować nad nią sprawnie .
Broń palna była zrobiona na zmówienie Hieronima , kiedy był jeszcze młodym oficerem .
Sam wręczył wnukowi „Pogromce Grubasów” na 14 urodziny .
Podczas uroczystości urodzinowej wkręcał dziadek nową kolbę , aby wnukowi pasowała do ręki .
- Trochę ciężki ten pistolet dziadku ,- powiedział Harald
- Żaden pistolet ! - krzyknął rozdrażniony Hieronim
- No to jak się to nazywa ….. dziadku ? , - zapytał Harald lekko poirytowany
- „Poskramiacz Grubasów” - rzekł dziadek Hieronim z dumą
- Strasznie głupia nazwa jak na taką pukawkę – stwierdził z drwiną Harald
- Chyba kpisz sobie wnuku !
- Nie ja tylko chciałem po..... - przerwał mu ostro jego wypowiedź dziadek Hieronim
- przerwa ostro wypowiedź Haralda -Nadałem mu tą nazwę , po tym jak ustrzeliłem z niego NAJGRUBSZEGO MINOTAURA jakiego widziałem w życiu , był tak szeroki jak stodoła , - wziął od Haralda broń i wycelował ją w górę – tą bronią Niejednego czepiona mrocznych bogów odstrzeliłem , odstrzeliłem tą bronią samego Adaviela Plugawiciela pod Ladhenami !!!
- Oczywiście ….... dziadku – powiedział z zakłopotaniem
- No dobra , dobra – powiedział spokojnie - może nie wymyśliłem dobrej nazwy dla broni , ale sama jej skuteczność wystarczy
- Nie wiem czy zasługuje na taki podarunek dziadku. - z nutką ironii powiedział Harald
- Ale gadasz głupoty młodzieńcze – roześmiał się Hieronim i wręczył mu broń z powrotem do ręki – zasługujesz na to bardziej niż sądzisz .
- Sam nie wiem- trochę zmieszany Harald – wiesz dobrze , że słabo mi idzie z strzelaniem , powiedziałbym , że wcale mi nie idzie .
- Dlatego mój drogi wnuku , ułatwiłem ci trochę zadanie – powiedział z przekonaniem Hieronim
- Przecież jestem dobry w walce moim rapierem , mogę swoich wrogów pokonać bez problemu– powiedział pewny siebie Harald
- Czy ty myślisz , że sam rapier wystarczy ? - zapytał zaintrygowany Hieronim
- Noooo mój instruktor powiedział , że mam bardzo dobrą technikę i posiadam dobre pchnięcie .
- Ehhhhh-z zawodem w głosie- Przyjmij taktykę walki jaką chcesz , ale pamiętaj Haraldzie , trudna sytuacja zmusza nas do działania i my musimy korzystać z każdego arsenału jakim dysponujemy żeby wyjść z niej cało .
- Czyli chcesz powiedzieć , że mam iść czasami na łatwiznę ?
- No ba ! - z całym przekonaniem w głosie
- W takim razie zrobię co uważasz za słuszne dziadku .
- No to co ? - z uśmiechem na ustach powiedział Hieronim
- Co dziadku ? - z lekkim drżeniem w głosie
- Czas poćwiczyć strzelanie , a później …..
- A później ? – powtórzył zmartwiony Harald
- Lekcja historii ! - powiedział uradowany Hieronim
W wieku 15 lat dołączył do wojska . Dzięki pismu polecającemu ( dobry dziadek Hieronim ) ,dostał się do specjalnej jednostki wojskowej . Został przyłączony do 2 Samodzielnego Batalionu Szturmowego ,założongo przez landgrafa Mortiza von Grüdera
w 2473r. Batalion posiadał swój własny herb ; tarcza typu niemieckiego, w polu ciemno czerwonym figura uszczerbiona , godło w kształcie ludzkiej ręki , która trzyma miecz , po bokach tarczy są „trzymacze” ( lwy w koronach landgrafa) i nad herbem znajduje się purpurowa korona z klejnotem ( przypominającym kształt czaszki ) . Dewiza Batalionu brzmi: Avida est perciculi virtus – Męstwo jest chciwe niebezpieczeństwa .
Głównym przeznaczeniem 2 Samodzielnego batalionu Szturmowego jest prowadzenie rozpoznania i oraz działań dywersyjnych na tyłach wroga .Walka w granicach Imperium i poza granicami. Rekruci wywodzili się z różnych warstw społecznych i różnych narodowości(tylko ludzie). Jednostka wojskowa reprezentuje TYLKO interesy Imperium , prowadzi szereg działań w celu zmniejszenia zagrożenia wewnętrznego i zewnętrznego. Głównym obszarem ich działań są m.in. ;tereny Norski,Estalii, Bretonii, Kislevu i Imperium.
Wyposażenie i broń jest organizowane przez landgrafa Olafa von Grüdera (syna Mortiza) , który sprowadzał różnego rodzaju uzbrojenia. Dowódcą batalionu jest mjr. Zygfryd Brauden , człowiek od brudnej roboty o wątpliwej reputacji. Prowadził taktykę wojenną w sposób niekonwencjonalny , zwykle jak to mówi „ Życie innych czasami trzeba sprowadzić do zimnej kalkulacji”.
W pierwszym momencie kiedy Harald uzmysłowił sobie w co się wpakował ,starał się wyprosić dziadka o to żeby przeniósł go – w taki lub inny sposób – najdalej z tego miejsca . Jednak zdanie dziadka Haralda się nie zmieniło i zostało wszystko po staremu .
Cóż....... przynajmniej w końcu opanował naukę jazdy konnej .
W pierwszych latach swojej służby Harald był szkolony w oddziale powołanym do organizowania i realizacji dostaw zaopatrzenia i przekazywania informacji do prowadzenia wspólnych działań wojskowych Związkom Taktycznym oraz kierowaniem ruchem wojskowym .
Po 2 latach czynnej służby Harald został mianowany do stopnia podporucznika i pod jego komendą została utworzona mobilna jednostki rozpoznawczej .
W okresie zimowym między 2512/2513 2 Samodzielny Batalion Szturmowy został przydzielon do pacyfikacji legowisk zwierzoludzi w Hochlandzie . zaopatrzenia najważniejszych palcówek militarnych w żywność i zapas amunicji .
Do największych osiągnięć Haralda było udział w obronie miasta Ahresdorf przed inwazją zwierzoludzi . Jednostka Haralda pomogła przy obronie miasta i odparła z miejskim garnizonem zmasowany atak bestii , dając czas na przybycie posiłków z odległych miast . Pod koniec zimy w 2513 r. dołączył do jednostki mjr. Zygfryda Braudena . 2 Samodzielny Batalion Szturmowy przyłączył się do 9 Regimentu Piechoty Koerin i w walnej bitwie przy Rzece Flaschgang rozgromili resztki armii zwierzoludzi pod dowództwem Aschoka „Ognistego”.
W tym czasie oddział Haralda wsparty przez żołnierzy 9 Regimentu Piechoty Koerin dokonała ataku na tyły wroga ,spychając resztki zwierzoludzi do rzeki . Dzięki nagłośnieniu zdarzenia 2 Batalion zyskał nowych sponsorów i prestiż w Imperium .
Ważne , że Harald mógł się wykazać . Nigdy nie przypuszczał , że jego kariera może tak szybko się potoczy . Mógł zostać jakimś rajcą lub jakimś urzędasem ,ale wtedy nie przeżyłby żadnej ciekawej przygody. Udział w kampanii przeciwko zwerzoludziom w Hochlandzie zapewniła szybki awans Haralda do stopnia kapitana.
Po tym całym zajściu kpt. Harald zajął się na szerszą skalę działaniami militarnymi .
Misje , w których uczestniczył kpt. Harald
- Odbicie 3 imperialnych dyplomatów z rąk Norsmenów
- Operacja „Ognisty Podmuch” - wysadzenie świątyni Khorna w miejscowości Müden
- Pacyfikacja członków organizacji „Przybrane dzieci Nurgla”
- Atak na linie zaopatrzenia Bretończyków w wojnie przy granicznej
- Przejęcie danych wywiadowczych z rak zbuntowanego agenta
-Operacja „ Piorun” - wysadzenie obiektu militarnego przejętego przez orków
- Operacja „Zepsuj i ucieknij” - działalność dywersyjna na terenie Sylwanii
- Odbicie imperialnych placówek Handlowych w Estalii przed Hilario de Maraz , który przeją bezprawnie własność Gildii Kupieckiej Reiklandu
- wysadził zamek Rudolfa von Hirka ( arystokratę , który był przywódcą sekty Slaanesha )
brak celów taktycznych, ale efekt końcowy był wybuchowy
- GUL,GUL,GUL- wypad do miasta z odziałem na kilka dni
- Operacja „Odbić Dżin” - brak danych
- Operacja „Odbij Paniusie” - brak danych
„ Mój dziadek mówił , że wojsko zmieni człowieka. Miał całkowitą racje , trzeba mu to przyznać .
Oczywiście wiedziałem , że nie będzie łatwo , ale jakim cudem stało się , że jestem teraz kapitanem. Ha!!! Karierę w wojsku robi się z dwóch powodów- dla siebie i dla innych. Wiesz dobrze ,że służąc w dobrej sprawie możesz zaskarbić sobie szacunek ludzi i sławę. Wszystkiego co potrzebuje w życiu nauczył mnie mój dziadek Hieronim. On wiedział jak wykorzystać mój talent
. Teraz walczę za Imperium i za moją rodzinę.
Hmmmm....Ciekawe kiedy nowa dostaw ginu nadejdzie ?"
-kpt. Harald „Dżin” Trescow
Opis Postaci
Harald”Dżin” Trescow jest legendarną postacią w 2 Samodzielnym Batalionie Szturmowym .
Odznaczył się szczególnymi zdolnościami bojowymi.Brał udział w wielu misjach , które wymagały staranności , precyzji i cierpliwości . Uwielbia czasami zakończyć w wielkim stylu i "Po prostu coś wysadzić" np, budynek wypełnione orkami po brzegi .... Oł Jeah !!
To jest pewnego rodzaju rytuał , którego skrupulatnie przestrzega . Jednak stara się zahamować swoje przyzwyczajenia .
Ma ok 1,73 cm wzrostu . Posiada smukłą ,lecz umięśnioną sylwetkę .Jego włosy są brązowe i ma przycięte wąsy . Ma oczy koloru zielonego . Na jego lewym policzku znajduje się blizna . Nosi na sobie stary ,wytarty mundur oficerski po swoim dziadku. Na lewym ramieniu ma narzucony płaszcz skórzany Posiada również niezwykły kapelusz z piórem.
Harald jest względnie spokojnym człowiekiem . Uwielbia czytać książki , "Po prostu coś wysadzić !!" i zdobywać pamiątki z „wypadów”.W życiu kieruje się swoim kodeksem honorowym i postępuje według jego zasad. Jest bardzo cierpliwym człowiekiem.
Jednak osobowość Haralda jest bardziej skomplikowana niż na to wygląda. Lata służby w wojsku wpłynęły na jego zachowanie
w negatywny sposób . Uwielbia popisywać się przed innymi , czasami zdarzy mu się coś wysadzić , przejawia rasistowskie zachowanie wobec elfów , bywa nadgorliwy i uwielbia nabijać się z niziołków ( nie wiadomo dlaczego ) .
Oczywiście uwielbia pić gin …...... czasami w dużych ilościach . Nadali mu to przezwisko "Dżin" ponieważ ma bzika na punkcie ginu.

Ostatnio zmieniony 20 lip 2015, o 17:50 przez Docent, łącznie zmieniany 3 razy.
- Leśny Dziad
- Wałkarz
- Posty: 97
- Lokalizacja: Knieja
Razandir spędził długie dni na pokładzie „Czarnej Damy”, ukochanego statku szypra Gilberta. Zdążył już wstępnie przećwiczyć zaklęcia jakie przygotował na Arenę, zdążył też zaprzyjaźnić się z kilkoma marynarzami, upić się, wytrzeźwieć i wygrać trochę brzęczących monet w karty by potem przegrać je grając w kości. W końcu jednak po opłynięciu Bretonii statek dobił do obszernego portu w Estalijskim mieście Bilbali. Stary kapitan nie mógł dalej podrzucić maga gdyż goniły go nieubłagane terminy i już następnego dnia, po nocy spędzonej w karczmie, musiał wracać do Marienburga.
– Cholera by to, szkoda że nie po drodze mi do tego twojego Porto Maltese. Nie uwierzę, że walczyć chcesz na Arenie dopóki nie zobaczę jak się zapisujesz! – mówił szyper stojący razem z Razandirem na przystani podczas gdy jego marynarze już przygotowywali statek do rejsu. – Ty wiesz jacy rzeźnicy się tam naparzają? Zakały najgorsze ze wszystkich stron świata, a w tym da się znaleźć całkowitych szaleńców, brutali, zabójców, albo i krwiożercze elfy zza oceanu, wąpierze, zielonoskórych i sługi chaosu, tfu! Pierwszego pojedynku nie przeżyjesz. Nie postawiłbym na ciebie choćby miedziaka!
– Taaak, nigdy nie potrafiłeś dobrze ulokować pieniędzy – odparł mag z krzywym uśmiechem na mordzie.
– Ech, tam… – Szyper machnął ręką, zerknął na kilku swoich marynarzy ładujących na „Czarną Damę” ostatnie beczki przedniego Estalijskiego wina, a potem spojrzał na maga jakby w zamyśleniu. – Teraz poważnie Razandir. Wracaj ty z nami. Wyrwałeś się ze swojego zadupia, rejsik krajoznawczy zaliczyłeś, popiliśmy, stare czasy powspominaliśmy, pośmialiśmy się, ale czas wracać. Po cholere pchać się będziesz w łapska śmierci?
– Śmierć to nie najgorsze, co może cię w życiu spotkać – odparł sentencjonalnie mag i sam spoważniał na chwilę. Nie mógł przecież złamać paktu zawartego ze złym duchem, na pewno skończyłoby się to rzezią całej jego wioski. A zresztą zawsze dotrzymywał danego słowa choćby było one przyrzeczeniem danym demonowi. – To już postanowione, przyjacielu. Po prostu muszę tam załatwić jedną ważną sprawę.
– Nie zrozumiesz czarownika… – mruknął szyper. – No dobra to załatwiaj. Nie będę cię przekonywał bo wiem, że jak sobie coś ubzdurasz to już na dobre. Tylko, żeby potem nie było, żem cię nie ostrzegał. – Podniósł palec na potwierdzenie dobitności swoich słow.
– Przestrogę na pewno zapamiętam. – W oczach czarodzieja pojawił się zadziorny błysk.
Szyper pokiwał tylko głową i wziął się pod boki.
– No dobra, na mnie już czas. Powodzenia i niech cię strzeże cokolwiek, w co tam sobie wierzysz.
– Dzięki, bywaj zdrów.
Uścisnęli sobie dłonie, poklepali się po ramieniu. Gilbert wstąpił na pokład i swoim zwyczajem od razu rozpoczął koncert przekleństw pod adresem załogi, a Razandir usiadł na jednej z pustych skrzyń i zapalił fajkę. Patrzył jak Czarna Dama odbija od przystani, rozwija żagle i wypływa z doków kierując się na pełne morze. Patrzył dopóki statek stał się jednym z wielu punkcików sunących po słonecznych wodach Estalii. Wtedy wstał, zarzucił na ramię ciężką torbę z całym swoim dobytkiem, na który składały się głównie książki, i ruszył ku gwarnym portowym karczmom. Chciał znaleźć kapitana, który za nieprzesadnie wygórowaną opłatą zgodziłby się przetransportować go do Porto Maltese. Znalazł takiego szybciej niż się spodziewał i kilka godzin później wstąpił na pokład niewielkiego handlowego brygu. Umilając sobie podróż, piciem wina i pogawędką z głośnymi marynarzami, już następnego dnia wieczorem stanął na przystani w niewielkim portowym miasteczku, gdzie odbywać miały się zapisy na słynną Arenę Śmierci.
Ale jeszcze zanim statek zacumował na przystani jego uwagę przykuło zjawisko niezwykłe. Mag naoglądał się w swoim życiu całkiem wielu dziwów, lecz to co zobaczył teraz uświadczyło go w przekonaniu, że jeszcze wielu niezwykłości nie widział nigdy. Latający okręt unoszący się nad miastem był widokiem równie zachwycającym, co osobliwym. Raznadir słyszał kiedyś o podobnych jednostkach podobno produkowanych przez krasnoludzkich mistrzów inżynierii, lecz dotychczas był przekonany, że wszystkie te opowieści to tylko bajki i wybujała ludzka wyobraźnia. Stał więc teraz i gapił się na to cudo, a do jego łba wdarły się od razu dwa pytania. Jakim sposobem taki kolos w ogóle utrzymuje się powietrzu, oraz kim jest człowiek, który włada tym okrętem?
Miał przeczucie, że chociaż na jedno z tych pytań znajdzie wkrótce odpowiedź.
W końcu jednak przestał się gapić i zagłębił się w uliczki Porto Maltese. Było tu gwarno, wokół słychać było śpiewną mowę temperamentnych estalijczyków, i choć port był raczej brudny i biedny to jednak cieple promienie zachodzącego słońca oraz uśmiechy mieszkańców, tak rzadko spotykane w Imperium, nadawały mieścinie wrażenia miejsca otwartego na przyjezdnych. Potwierdzała to również spora ilość lokali, z których dobywały się kuszące zapachy. Razandirowi od razu zaburczało w brzuchu lecz wiedział, że najpierw należy dopełnić obowiązków. Skierował się wprost na przybrzeżny rynek by tam zasięgnąć języka co do miejsca zapisu na Arenę. Szybko dowiedział się, że udać się musi do karczmy o nazwie „Nieludziom mówimy stanowcze nie”, która jednoznacznie zdradzała poglądy jej właściciela.
Lokal znajdował się niedaleko więc Razandir po chwili śmiało wkroczył ośrodka. I aż przystanął w progu bo ujrzał klientelę aż nazbyt osobliwą. Oprócz zwykłych moczymordów jacy zalegają w karczmach całego świata od razu zauważył głośną bandę, na którą składali się ludzie, krasnoludy, a nawet ogr, a która całym swoim podpitym już jestestwem przypominała załogę piratów. Był tu też inny wielki ogr siedzący nieco dalej przy kontuarze i łypiący na karczemnych gości podczas pożerania jakiegoś kawałka mięsa. A żeby tego było mało, po drugiej stronie izby zasiadł najprawdziwszy ork i to w towarzystwie kilku rosłych chłopów. Mag bezwiednie pokręcił głową patrząc w zdumieniu na to towarzystwo. Tylko stół z tabliczką obwieszczającą w kilku językach „Punkt zapisów na Arenę Śmierci”, przy którym siedział dostojny pisarczyk wraz z kilkoma ochroniarzami utwierdził Razandira w przekonaniu, że rzeczywiście trafił do „Nieludziom mówimy stanowcze nie”. W końcu ruszył spod drzwi by zgłosić swoje uczestnictwo.
– Witajcie panowie, jestem Razandir i pragnę zapisać się na Arenę – oznajmił.
Mężczyźni za stołem spojrzeli na niego zdziwieni. Widzieli ogorzałego starca o przyjaznym spojrzeniu, w przybrudzonej i połatanej opończy, przygarbionego pod ciężarem torby jaką nosił na ramieniu. Bardziej przypominał im włóczęgę albo wręcz dziada proszalnego niż jakiegoś wojownika mogącego stanąć w szranki z największymi zabijakami tego świata.
– Panie, wy w ogóle wiecie czym jest Arena Śmierci? – odezwał się facet przyjmujący zgłoszenia. – To miejsce dla najlepszych spośród najlepszych wojowników jakich nosi ta ziemia, to miejsce dla tych, którzy nie boją się spojrzeć śmierci w oczy, bo Arena to…
– Chłopcze, dobrze wiem czym jest Arena – przerwał mu stanowczo Razandir. – I dobrze wiem w co się pakuję. No już, piszże tam moje miano. Razandir jestem. Razandir z Klifu – dodał po chwili w przekonaniu, że „z Klifu” nada jego osobie więcej godności.
Podpisał w końcu kilka papierów, odebrał listy gwarantujące mu nietykalność, które schował od razu do kieszeni. Dokonawszy formalności usiadł nieco na uboczu ale tak by widzieć większość sali. Przypuszczał, że niektórzy spośród tego różnorodnego grona również są śmiałkami, który odważyli się wziąć udział w zawodach. Obserwował więc bo z doświadczenia wiedział, że poprzez samą obserwację wiele można się dowiedzieć a oczywistym jest, iż poznanie swojego przeciwnika jest kluczem do zwycięstwa.
Po chwili jednak jego uwagę zwróciła uśmiechnięta estalijkia z uroczo kręconymi włosami, która podeszła do niego by poprosić o zamówienie. Wziął więc kieliszek wina oraz specjalność tych ziem, czyli placek posmarowany pysznym sosem pomidorowym, posypany serem, ziołami, warzywami i z dodatkiem mięsa, pieczony w mocno nagrzanym piecu. Już dawno nauczył się cieszyć z drobnych przyjemności jakie niesie ze sobą życie, więc na samą myśl o posiłku mimowolnie się uśmiechał.
– Cholera by to, szkoda że nie po drodze mi do tego twojego Porto Maltese. Nie uwierzę, że walczyć chcesz na Arenie dopóki nie zobaczę jak się zapisujesz! – mówił szyper stojący razem z Razandirem na przystani podczas gdy jego marynarze już przygotowywali statek do rejsu. – Ty wiesz jacy rzeźnicy się tam naparzają? Zakały najgorsze ze wszystkich stron świata, a w tym da się znaleźć całkowitych szaleńców, brutali, zabójców, albo i krwiożercze elfy zza oceanu, wąpierze, zielonoskórych i sługi chaosu, tfu! Pierwszego pojedynku nie przeżyjesz. Nie postawiłbym na ciebie choćby miedziaka!
– Taaak, nigdy nie potrafiłeś dobrze ulokować pieniędzy – odparł mag z krzywym uśmiechem na mordzie.
– Ech, tam… – Szyper machnął ręką, zerknął na kilku swoich marynarzy ładujących na „Czarną Damę” ostatnie beczki przedniego Estalijskiego wina, a potem spojrzał na maga jakby w zamyśleniu. – Teraz poważnie Razandir. Wracaj ty z nami. Wyrwałeś się ze swojego zadupia, rejsik krajoznawczy zaliczyłeś, popiliśmy, stare czasy powspominaliśmy, pośmialiśmy się, ale czas wracać. Po cholere pchać się będziesz w łapska śmierci?
– Śmierć to nie najgorsze, co może cię w życiu spotkać – odparł sentencjonalnie mag i sam spoważniał na chwilę. Nie mógł przecież złamać paktu zawartego ze złym duchem, na pewno skończyłoby się to rzezią całej jego wioski. A zresztą zawsze dotrzymywał danego słowa choćby było one przyrzeczeniem danym demonowi. – To już postanowione, przyjacielu. Po prostu muszę tam załatwić jedną ważną sprawę.
– Nie zrozumiesz czarownika… – mruknął szyper. – No dobra to załatwiaj. Nie będę cię przekonywał bo wiem, że jak sobie coś ubzdurasz to już na dobre. Tylko, żeby potem nie było, żem cię nie ostrzegał. – Podniósł palec na potwierdzenie dobitności swoich słow.
– Przestrogę na pewno zapamiętam. – W oczach czarodzieja pojawił się zadziorny błysk.
Szyper pokiwał tylko głową i wziął się pod boki.
– No dobra, na mnie już czas. Powodzenia i niech cię strzeże cokolwiek, w co tam sobie wierzysz.
– Dzięki, bywaj zdrów.
Uścisnęli sobie dłonie, poklepali się po ramieniu. Gilbert wstąpił na pokład i swoim zwyczajem od razu rozpoczął koncert przekleństw pod adresem załogi, a Razandir usiadł na jednej z pustych skrzyń i zapalił fajkę. Patrzył jak Czarna Dama odbija od przystani, rozwija żagle i wypływa z doków kierując się na pełne morze. Patrzył dopóki statek stał się jednym z wielu punkcików sunących po słonecznych wodach Estalii. Wtedy wstał, zarzucił na ramię ciężką torbę z całym swoim dobytkiem, na który składały się głównie książki, i ruszył ku gwarnym portowym karczmom. Chciał znaleźć kapitana, który za nieprzesadnie wygórowaną opłatą zgodziłby się przetransportować go do Porto Maltese. Znalazł takiego szybciej niż się spodziewał i kilka godzin później wstąpił na pokład niewielkiego handlowego brygu. Umilając sobie podróż, piciem wina i pogawędką z głośnymi marynarzami, już następnego dnia wieczorem stanął na przystani w niewielkim portowym miasteczku, gdzie odbywać miały się zapisy na słynną Arenę Śmierci.
Ale jeszcze zanim statek zacumował na przystani jego uwagę przykuło zjawisko niezwykłe. Mag naoglądał się w swoim życiu całkiem wielu dziwów, lecz to co zobaczył teraz uświadczyło go w przekonaniu, że jeszcze wielu niezwykłości nie widział nigdy. Latający okręt unoszący się nad miastem był widokiem równie zachwycającym, co osobliwym. Raznadir słyszał kiedyś o podobnych jednostkach podobno produkowanych przez krasnoludzkich mistrzów inżynierii, lecz dotychczas był przekonany, że wszystkie te opowieści to tylko bajki i wybujała ludzka wyobraźnia. Stał więc teraz i gapił się na to cudo, a do jego łba wdarły się od razu dwa pytania. Jakim sposobem taki kolos w ogóle utrzymuje się powietrzu, oraz kim jest człowiek, który włada tym okrętem?
Miał przeczucie, że chociaż na jedno z tych pytań znajdzie wkrótce odpowiedź.
W końcu jednak przestał się gapić i zagłębił się w uliczki Porto Maltese. Było tu gwarno, wokół słychać było śpiewną mowę temperamentnych estalijczyków, i choć port był raczej brudny i biedny to jednak cieple promienie zachodzącego słońca oraz uśmiechy mieszkańców, tak rzadko spotykane w Imperium, nadawały mieścinie wrażenia miejsca otwartego na przyjezdnych. Potwierdzała to również spora ilość lokali, z których dobywały się kuszące zapachy. Razandirowi od razu zaburczało w brzuchu lecz wiedział, że najpierw należy dopełnić obowiązków. Skierował się wprost na przybrzeżny rynek by tam zasięgnąć języka co do miejsca zapisu na Arenę. Szybko dowiedział się, że udać się musi do karczmy o nazwie „Nieludziom mówimy stanowcze nie”, która jednoznacznie zdradzała poglądy jej właściciela.
Lokal znajdował się niedaleko więc Razandir po chwili śmiało wkroczył ośrodka. I aż przystanął w progu bo ujrzał klientelę aż nazbyt osobliwą. Oprócz zwykłych moczymordów jacy zalegają w karczmach całego świata od razu zauważył głośną bandę, na którą składali się ludzie, krasnoludy, a nawet ogr, a która całym swoim podpitym już jestestwem przypominała załogę piratów. Był tu też inny wielki ogr siedzący nieco dalej przy kontuarze i łypiący na karczemnych gości podczas pożerania jakiegoś kawałka mięsa. A żeby tego było mało, po drugiej stronie izby zasiadł najprawdziwszy ork i to w towarzystwie kilku rosłych chłopów. Mag bezwiednie pokręcił głową patrząc w zdumieniu na to towarzystwo. Tylko stół z tabliczką obwieszczającą w kilku językach „Punkt zapisów na Arenę Śmierci”, przy którym siedział dostojny pisarczyk wraz z kilkoma ochroniarzami utwierdził Razandira w przekonaniu, że rzeczywiście trafił do „Nieludziom mówimy stanowcze nie”. W końcu ruszył spod drzwi by zgłosić swoje uczestnictwo.
– Witajcie panowie, jestem Razandir i pragnę zapisać się na Arenę – oznajmił.
Mężczyźni za stołem spojrzeli na niego zdziwieni. Widzieli ogorzałego starca o przyjaznym spojrzeniu, w przybrudzonej i połatanej opończy, przygarbionego pod ciężarem torby jaką nosił na ramieniu. Bardziej przypominał im włóczęgę albo wręcz dziada proszalnego niż jakiegoś wojownika mogącego stanąć w szranki z największymi zabijakami tego świata.
– Panie, wy w ogóle wiecie czym jest Arena Śmierci? – odezwał się facet przyjmujący zgłoszenia. – To miejsce dla najlepszych spośród najlepszych wojowników jakich nosi ta ziemia, to miejsce dla tych, którzy nie boją się spojrzeć śmierci w oczy, bo Arena to…
– Chłopcze, dobrze wiem czym jest Arena – przerwał mu stanowczo Razandir. – I dobrze wiem w co się pakuję. No już, piszże tam moje miano. Razandir jestem. Razandir z Klifu – dodał po chwili w przekonaniu, że „z Klifu” nada jego osobie więcej godności.
Podpisał w końcu kilka papierów, odebrał listy gwarantujące mu nietykalność, które schował od razu do kieszeni. Dokonawszy formalności usiadł nieco na uboczu ale tak by widzieć większość sali. Przypuszczał, że niektórzy spośród tego różnorodnego grona również są śmiałkami, który odważyli się wziąć udział w zawodach. Obserwował więc bo z doświadczenia wiedział, że poprzez samą obserwację wiele można się dowiedzieć a oczywistym jest, iż poznanie swojego przeciwnika jest kluczem do zwycięstwa.
Po chwili jednak jego uwagę zwróciła uśmiechnięta estalijkia z uroczo kręconymi włosami, która podeszła do niego by poprosić o zamówienie. Wziął więc kieliszek wina oraz specjalność tych ziem, czyli placek posmarowany pysznym sosem pomidorowym, posypany serem, ziołami, warzywami i z dodatkiem mięsa, pieczony w mocno nagrzanym piecu. Już dawno nauczył się cieszyć z drobnych przyjemności jakie niesie ze sobą życie, więc na samą myśl o posiłku mimowolnie się uśmiechał.
Co najmniej tygodniowa droga dla zwykłego śmiertelnika, zajęła Nadii niecałe popołudnie. Wszak złota bransoleta znaleziona na wierzchołku latarni morskiej oraz umiejętności, które zdobyła po przemianie w wampirzycę pozwalały poruszać jej się wyjątkowo szybko. Zatrzymała się dopiero, gdy w oddali spostrzegła białe mury miasta. Uznała za dobry pomysł dojście do osady w wolnym tempie by nie wzbudzać podejrzeń. Gdy dotarła do głównej bramy okazało się, iż jest ona zamknięta, choć o tej porze nie powinna. W około nie było żywej duszy. Wspięcie się na mur nie było dla niej żadnym wysiłkiem. Łapiąc się kolejnych wyszczerbień lub wystających kawałków wspięła się na samą górę. Pod murem zebrał się już spory oddział strażników miejskich, na których pokrzykiwał mężczyzna w średnim wieku ubrany w kolorowe fatałaszki, które Nadia od razu rozpoznała. Bardzo zdenerwowany burmistrz próbował opanować emocje, lecz widać było, iż jest zdenerwowany, a raczej doprowadzony do szewskiej pasji.
- Rozjebali, rozumiecie! 5 lat pracy! Znaleźć tych skurwieli i przyprowadzić do mnie! – grzmiał na strażników, którzy najwyraźniej nie bardzo rozumieli sytuację, lecz nie chcieli bardziej denerwować swojego szefa. Gdy padły ostatnie słowa wszyscy jak jeden mąż uzbrojeni w miecze, halabardy, tarcze lub kusze pobiegli w stronę morza.
- I już burda – pomyślała Nadia. Łatwo przeskoczyła na dach najbliższego domostwa i skacząc na kolejne pobiegła wprost do portu. Wykorzystując swoje umiejętności zajęło jej to kilka chwil, po czym zeskoczyła z ostatniego dachu na ulicę i odwróciła się z gracją.
"Nieludziom mówimy stanowcze nie" brzmiał napis na szyldzie.
Otworzyła drzwi karczmy i weszła do środka. Czuć było odór stęchlizny i potu oraz mieszający się zapach różnych trunków, z którego łatwo było wyczuć, który z nich jest najczęściej zamawianym w tym lokalu. Jej wejście zrobiło piorunujące wrażenie na wszystkich wystarczająco trzeźwych by mogli skierować wzrok na drzwi lokalu. Po chwili ciszy gdzieś z końca sali dobiegł gwizd, zachwalający jej wygląd. Banda piratów siedziała przy jednym ze stolików i wpatrywała się w nią jak w święty obrazek. Rozglądnęła się po sali i od razu dostrzegła grubego, przysypiającego mężczyznę siedzącego przy stole zawalonym papierami. Powoli szła w jego stronę kręcąc ponętnie biodrami i uśmiechając się do wszystkich w zasięgu wzroku, na co kilku mężczyzn w karczmie złapało się od razu za krocze i pośpiesznie wyszło z karczmy.
- Pobudka misiaczku - rzuciła słodkim głosem w stronę grubego mężczyzny, który od razu się obudził.
- O kurwa, ta robota zaczyna mi się coraz bardziej podobać – rzekł obudzony już mężczyzna. Po czym wyjął z za pazuchy kawałek drewna z napisem „Przerwa” i postawił go na stole.
- W końcu burmistrz mnie jakoś sensownie nagrodził – uśmiechnął się.
- Oj nie misiaczku, ja nie w tej sprawie – zaśmiała się Nadia - Chociaż po papierkowej robocie możemy się przejść, trochę zgłodniałam. Daj mi proszę kartkę i coś do pisania, bym mogła się zapisać, a potem możesz mi pokazać jakieś romantyczne ustronne miejsce w tym cudownym mieście.
Mężczyzna podał Nadii kartkę i kałamarz z piórem wyraźnie podniecony niecodzienną sytuacją, którą skomentował krótkim – w końcu ktoś, kto umie pisać. Gdy wszystkie rubryczki zostały wypełnione pięknym ćwiczonym przez lata pismem urzędnik przybił pieczątkę, wstał i warknął do swojego pomocnika.
- Teraz ty się zajmij zapisami, ja idę oprowadzić piękną damę po naszym wspaniałym mieście – po czym udał się razem z Nadią w stronę drzwi łapiąc ją w talii, po przekroczeniu których usłyszano ostatnie zdanie wypowiedziane przez tego mężczyznę.
- Cmentarz?! To w tamtą stronę kochanieńka.
- Rozjebali, rozumiecie! 5 lat pracy! Znaleźć tych skurwieli i przyprowadzić do mnie! – grzmiał na strażników, którzy najwyraźniej nie bardzo rozumieli sytuację, lecz nie chcieli bardziej denerwować swojego szefa. Gdy padły ostatnie słowa wszyscy jak jeden mąż uzbrojeni w miecze, halabardy, tarcze lub kusze pobiegli w stronę morza.
- I już burda – pomyślała Nadia. Łatwo przeskoczyła na dach najbliższego domostwa i skacząc na kolejne pobiegła wprost do portu. Wykorzystując swoje umiejętności zajęło jej to kilka chwil, po czym zeskoczyła z ostatniego dachu na ulicę i odwróciła się z gracją.
"Nieludziom mówimy stanowcze nie" brzmiał napis na szyldzie.
Otworzyła drzwi karczmy i weszła do środka. Czuć było odór stęchlizny i potu oraz mieszający się zapach różnych trunków, z którego łatwo było wyczuć, który z nich jest najczęściej zamawianym w tym lokalu. Jej wejście zrobiło piorunujące wrażenie na wszystkich wystarczająco trzeźwych by mogli skierować wzrok na drzwi lokalu. Po chwili ciszy gdzieś z końca sali dobiegł gwizd, zachwalający jej wygląd. Banda piratów siedziała przy jednym ze stolików i wpatrywała się w nią jak w święty obrazek. Rozglądnęła się po sali i od razu dostrzegła grubego, przysypiającego mężczyznę siedzącego przy stole zawalonym papierami. Powoli szła w jego stronę kręcąc ponętnie biodrami i uśmiechając się do wszystkich w zasięgu wzroku, na co kilku mężczyzn w karczmie złapało się od razu za krocze i pośpiesznie wyszło z karczmy.
- Pobudka misiaczku - rzuciła słodkim głosem w stronę grubego mężczyzny, który od razu się obudził.
- O kurwa, ta robota zaczyna mi się coraz bardziej podobać – rzekł obudzony już mężczyzna. Po czym wyjął z za pazuchy kawałek drewna z napisem „Przerwa” i postawił go na stole.
- W końcu burmistrz mnie jakoś sensownie nagrodził – uśmiechnął się.
- Oj nie misiaczku, ja nie w tej sprawie – zaśmiała się Nadia - Chociaż po papierkowej robocie możemy się przejść, trochę zgłodniałam. Daj mi proszę kartkę i coś do pisania, bym mogła się zapisać, a potem możesz mi pokazać jakieś romantyczne ustronne miejsce w tym cudownym mieście.
Mężczyzna podał Nadii kartkę i kałamarz z piórem wyraźnie podniecony niecodzienną sytuacją, którą skomentował krótkim – w końcu ktoś, kto umie pisać. Gdy wszystkie rubryczki zostały wypełnione pięknym ćwiczonym przez lata pismem urzędnik przybił pieczątkę, wstał i warknął do swojego pomocnika.
- Teraz ty się zajmij zapisami, ja idę oprowadzić piękną damę po naszym wspaniałym mieście – po czym udał się razem z Nadią w stronę drzwi łapiąc ją w talii, po przekroczeniu których usłyszano ostatnie zdanie wypowiedziane przez tego mężczyznę.
- Cmentarz?! To w tamtą stronę kochanieńka.
Ethan zobaczył miasto po wyłonieniu się z dość gęstego zagajnika przez który biegł główny trakt , miasto , doki i wieże oświetlane ostatnimi promieniami słońca przedstawiały malowniczy widok ale nie to skupiało teraz uwagę elfa. Realizując wcześniej wymyślony plan działań elf przemykając powoli lecz zdecydowanie , mistrzowsko zlewając się z otoczeniem owinięty w maskujący płaszcz w przeciągu kilku chwil niezauważony znalazł się pod wschodnią bramą. Tam zwinnymi ruchami , wykorzystując nierówności piał się w górę baszty. Po dotarciu na szczyt mógł zobaczyć pełną panoramę miasta. Zeskoczył ze spadzistego dachu na szczyt najwyższego z budynków , szkoły magii. Biegnąc po dachach podał czuł specyficzny rodzaj zadowolenia który zawszę odczuwał gdy robił coś niebezpiecznego. Czy to jest żart czy naprawdę nikt mnie nie widzi ?Myślał zbliżając się do celu. Po krótkiej chwili jego oczom ukazała się karczma z dość długim szyldem , napisać na nim głosił " Nieludzią mówimy stanowcze nie". Ethan zatrzymał się na skraju najbliższego dachu i wtopił się w brudną dachówkę. Z tej perspektywy widział niektóre okna karczmy. Nawet nie chcę komentować tego szyldu , niech żyje tolerancja i gościnność . Ta pozycja pozwalała mu na zapoznanie się z jego przyszłymi przeciwnikami samemu pozostając niewidocznym. Od tego momentu do późnej nocy do karczmy przybył : Ork , grupa piratów , Ogr ( którego widział przez okno ) , oraz ludzki najemnik. Mam dziwne przeczucie że ta cała zabawa w to cholerne maskowanie nie ma sensu ponieważ niezależnie od poczynionych przygotowań i tak będę gryzł piach , zarżnięty przez orka , ogra , najemnika czy innego dzielnego i sławnego wojownika któremu jakiś elf z łukiem nie może się przeciwstawić Pomyślał po czym rozpoczął szukanie karczmy.
Po kilku kuflach Estalijskiego trójniaka Skgarg zaczął odczuwać nieprzyjemną pustkę w żołądku, a wiadomo najprostszym sposobem na pozbycie się tego rodzaju pustki jest pieczeń z rożna. W czasie pożerania swojego posiłku Skgarg "uważnie" obserwował następnych przybywających do karczmy. Pierwsi wjechali z buta jacyś piraci z dwoma krasnoludami i kolejnym ogrem na składzie. Po nich przyszedł ork, lub jak to stwierdził Skgarg: Jakiś podgniły Ogr z wyjątkowo krzywą mordą., wraz z swoją bandą. Do karczmy zawitała jakaś ludzka kobieta, którą pomimo tego, że Skgarg brzydził się ludźmi, kijem mógłby szturchnąć, oraz stary dziadek w wytartej opończy. Podczas tych rozmyślań Ogr nie zauważył, że ta część pieczeni, która nie znajduje się w jego żołądku znika w paszczy małego Gnoblara. Dopiero gdy wielkie łapska natrafiły na ogryzione kości, Skgarg zauważył małego zielonego stwora z rozdętym brzuchem.
- PIĘKNY!!!!!!!!!
[Obawiam się, że to może być ostatni mój post w najbliższym czasie ponieważ wyjeżdżam na wakacje i nie wiem czy będę tam miał dostęp do internetu więc za 10 dniową abstynencję z góry przepraszam i proszę o niebyt wielkie poturbowanie mojego ulubionego wielkoluda]
- PIĘKNY!!!!!!!!!
[Obawiam się, że to może być ostatni mój post w najbliższym czasie ponieważ wyjeżdżam na wakacje i nie wiem czy będę tam miał dostęp do internetu więc za 10 dniową abstynencję z góry przepraszam i proszę o niebyt wielkie poturbowanie mojego ulubionego wielkoluda]
Rudy, piegowaty, zasmarkany dzieciak stał przy tablicy ogłoszeń wiejskiej karczmy i intensywnie wpatrywał się w liczne plakaty i ulotki przybite byle jak do jesionowego drewna. Wprawdzie nie potrafił czytać, ale samo oglądanie obrazków wystarczało mu za rozrywkę. Za kilka lat, kiedy podrośnie, cały wolny czas będzie spędzał pijąc na umór wraz z resztą brudnych wieśniaków wegetujących na dnie drabiny społecznej. Nieświadom swojej przyszłości zgorzkniałego alkoholika, wykorzystywał ostatnie chwile niewinności na prostą zabawę. Oglądał ilustracje towarzyszące rozmaitym ogłoszeniom i wyobrażał sobie, czego mogły dotyczyć. W tym tygodniu konni kurierzy przybili do tablicy całe mnóstwo listów gończych. Rudy gówniarz z nieukrywaną satysfakcją przyglądał się zakazanym mordom poszukiwanych przestępców i wyobrażał sobie, co tak paskudnie wyglądający indywidua mogły przeskrobać.
Nagle padł na niego cień. Dzieciak, nie zastanawiając się długo, odwrócił się. I otworzył usta w niemym okrzyku.
Gigantyczny, umięśniony mężczyzna, który stał przed nim, miał kwadratową szczękę, długie wąsy i pojedynczą kępkę włosów na czubku głowy. Ktokolwiek rysował jego podobiznę do listu gończego, spisał się na tyle dobrze, że średnio rozgarnięty wiejski dzieciak poznał go od razu.
Kryminalista uśmiechnął się ciepło, chociaż jego przekrwione oczy pozostawały zmrużone i złe. Wyciągnął rękę wielkości sporego talerza i pogłaskał po głowie sparaliżowanego ze strachu dzieciaka. Drugą ręką zaś starannie zdarł swoją podobiznę z tablicy ogłoszeń, zwinął papier w rulonik i schował go do sakwy, obok kilkunastu podobnych.
- Będzie czym rozpalić ognisko - Wychrypiał, nadal uśmiechając się fałszywie, po czym odwrócił się, dosiadł swojego ogromnego konia i bez słowa wyjechał ze wsi.
Dzieciak zaś pomyślał, że być może dobrze by było zacząć karierę alkoholika kilka lat wcześniej.
***
Trakt opadał łagodnie, wijąc się wśród kolorowych pól. Jegorij nie mógł się nadziwić różnorodności upraw hodowanych przez estalijczyków. Zboże rosło obok pomidorów, szlachetna papryka czerwieniła się obok plugawego słonecznika, sady pełne były jabłoni uginających się pod ciężarem owoców. W Kislevie, jeśli dobrze pamiętał, hodowało się dwie rzeczy - żyto i ziemniaki. Te dwie proste rośliny zaspokajały wszelkie potrzeby tego twardego ludu - można ugotować je i zeżreć albo wsadzić do kadzi i uwarzyć zeń gorzałkę.
Jegorij schylił się w siodle i zerwał sobie dorodną paprykę. Było późne popołudnie, ciepły wiatr poruszał łanami zboża, które szumiały cicho. Każdy normalny człek doceniłby piękno krajobrazu, ale nie on. Jego serce było zimne niczym północny Kislev, w którym spędził dwa lata służąc w kompanii karnej.
Wjechał na wzniesienie, z którego był w stanie zobaczyć swój cel. Porto Maltese, urokliwe portowe miasteczko, leżało w zasięgu wzroku. Morska bryza uderzyła w twarz kislevity, zaraz potem poczuł też zapach ryb i rynsztoku. Klasyka nadmorskich miejscowości.
Popędził konia i zjechał w dół. Pierwszą rzeczą, która zrobi, będzie odwiedzenie gospody. Cholernie zaschło mu w gardle, a poza tym nie ma lepszego miejsca w którym mógłby znaleźć informacje dotyczące Areny.
Nagle padł na niego cień. Dzieciak, nie zastanawiając się długo, odwrócił się. I otworzył usta w niemym okrzyku.
Gigantyczny, umięśniony mężczyzna, który stał przed nim, miał kwadratową szczękę, długie wąsy i pojedynczą kępkę włosów na czubku głowy. Ktokolwiek rysował jego podobiznę do listu gończego, spisał się na tyle dobrze, że średnio rozgarnięty wiejski dzieciak poznał go od razu.
Kryminalista uśmiechnął się ciepło, chociaż jego przekrwione oczy pozostawały zmrużone i złe. Wyciągnął rękę wielkości sporego talerza i pogłaskał po głowie sparaliżowanego ze strachu dzieciaka. Drugą ręką zaś starannie zdarł swoją podobiznę z tablicy ogłoszeń, zwinął papier w rulonik i schował go do sakwy, obok kilkunastu podobnych.
- Będzie czym rozpalić ognisko - Wychrypiał, nadal uśmiechając się fałszywie, po czym odwrócił się, dosiadł swojego ogromnego konia i bez słowa wyjechał ze wsi.
Dzieciak zaś pomyślał, że być może dobrze by było zacząć karierę alkoholika kilka lat wcześniej.
***
Trakt opadał łagodnie, wijąc się wśród kolorowych pól. Jegorij nie mógł się nadziwić różnorodności upraw hodowanych przez estalijczyków. Zboże rosło obok pomidorów, szlachetna papryka czerwieniła się obok plugawego słonecznika, sady pełne były jabłoni uginających się pod ciężarem owoców. W Kislevie, jeśli dobrze pamiętał, hodowało się dwie rzeczy - żyto i ziemniaki. Te dwie proste rośliny zaspokajały wszelkie potrzeby tego twardego ludu - można ugotować je i zeżreć albo wsadzić do kadzi i uwarzyć zeń gorzałkę.
Jegorij schylił się w siodle i zerwał sobie dorodną paprykę. Było późne popołudnie, ciepły wiatr poruszał łanami zboża, które szumiały cicho. Każdy normalny człek doceniłby piękno krajobrazu, ale nie on. Jego serce było zimne niczym północny Kislev, w którym spędził dwa lata służąc w kompanii karnej.
Wjechał na wzniesienie, z którego był w stanie zobaczyć swój cel. Porto Maltese, urokliwe portowe miasteczko, leżało w zasięgu wzroku. Morska bryza uderzyła w twarz kislevity, zaraz potem poczuł też zapach ryb i rynsztoku. Klasyka nadmorskich miejscowości.
Popędził konia i zjechał w dół. Pierwszą rzeczą, która zrobi, będzie odwiedzenie gospody. Cholernie zaschło mu w gardle, a poza tym nie ma lepszego miejsca w którym mógłby znaleźć informacje dotyczące Areny.
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
- Więc mówisz, że jak to się niby nazywa? - zapytał Skit oficera, upiwszy spory haust brązowego płynu.
- Proszę o wybaczenie, kapitanie, ale nie zapamiętałem dokładnie. Na pewno na końcu było de heres. Albo coś, co brzmiało w ten sposób. Estalijczycy - Smith splunął na podłogę, co dobitnie pokazywało jego zdanie o tubylcach, a przy okazji mogło nieznacznie poprawić jej czystość - Nie dość, że połowę liter wymawia taki chuj wie jak, to jeszcze gada, jakby mu się gdzie spieszyło...
Ork przerwał tyradę drugiego, unosząc dłoń.
- Nie będę ukrywał, panie Smith, że jestem rozczarowany. Podobnie jak pan Jegorow - wskazał na potężnego Kislevitę, który przełknął napitek, po czym skrzywił się i odsunął szklankę jak najdalej od siebie - czuję się obrażony niską zawartością alkoholu w tym... czymś. Idź pan i przynieś coś lepszego.
Smith westchnął i wstał od stolika; zaszurał przesuwany po klepisku stołek. W drodze do baru wpadł na przysadzistą kelnerkę, niosącą miski parującej zupy zajmującej stolik przy palenisku kompanii. Machnął lekceważąco dłonią, gdy z prędkością krasnoludzkiego przebijaka zaczęła wyrzucać z siebie potok śpiewnych słów estalijskiego języka.
Za kontuarem nie było nikogo. Oficer oparł łokcie na blacie i spojrzał na siedzącego po jego lewej ogra. Olbrzym nie zwrócił nań większej uwagi, zajęty pochłanianiem połcia mięsa wielkości sztaksla na Marie Sway, ale przyczajony u jego boku gnoblar syknął na żeglarza, obnażając ostre zęby. Smith czym prędzej odwrócił wzrok. Nie chciał wszczynać burdy w kolejnym porcie; kapitan sam radził sobie z tym wystarczająco dobrze.
Chwilę później pojawił się karczmarz. Wychynął z czeluści tawernianej kuchni, gdzie osobiście nadzorował przygotowywanie potężnych udźców, których ogr wydawał się mieścić nieograniczone ilości.
- Tak? - zapytał.
- To coś - rzucił Smith, wskazując kciukiem swoich towarzyszy.
- Brandy - poprawił odruchowo karczmarz.
- Niech będzie. W każdym razie im nie smakuje. Daj waść coś mocniejszego.
Karczmarz rozpromienił się. Pijani klienci zazwyczaj zostawiali w jego mieszku więcej złota, gotów był więc zadbać o to, by stali się tak pijani, jak to możliwe. Schylił się i wydobył spod lady butelkę przezroczystego płynu, woreczek z solą i kilka żółtawych owoców. Oficer spojrzał na niego pytającym wzrokiem.
- To, przyjacielu - wyjaśnił barman - Jest tequila...
- Proszę o wybaczenie, kapitanie, ale nie zapamiętałem dokładnie. Na pewno na końcu było de heres. Albo coś, co brzmiało w ten sposób. Estalijczycy - Smith splunął na podłogę, co dobitnie pokazywało jego zdanie o tubylcach, a przy okazji mogło nieznacznie poprawić jej czystość - Nie dość, że połowę liter wymawia taki chuj wie jak, to jeszcze gada, jakby mu się gdzie spieszyło...
Ork przerwał tyradę drugiego, unosząc dłoń.
- Nie będę ukrywał, panie Smith, że jestem rozczarowany. Podobnie jak pan Jegorow - wskazał na potężnego Kislevitę, który przełknął napitek, po czym skrzywił się i odsunął szklankę jak najdalej od siebie - czuję się obrażony niską zawartością alkoholu w tym... czymś. Idź pan i przynieś coś lepszego.
Smith westchnął i wstał od stolika; zaszurał przesuwany po klepisku stołek. W drodze do baru wpadł na przysadzistą kelnerkę, niosącą miski parującej zupy zajmującej stolik przy palenisku kompanii. Machnął lekceważąco dłonią, gdy z prędkością krasnoludzkiego przebijaka zaczęła wyrzucać z siebie potok śpiewnych słów estalijskiego języka.
Za kontuarem nie było nikogo. Oficer oparł łokcie na blacie i spojrzał na siedzącego po jego lewej ogra. Olbrzym nie zwrócił nań większej uwagi, zajęty pochłanianiem połcia mięsa wielkości sztaksla na Marie Sway, ale przyczajony u jego boku gnoblar syknął na żeglarza, obnażając ostre zęby. Smith czym prędzej odwrócił wzrok. Nie chciał wszczynać burdy w kolejnym porcie; kapitan sam radził sobie z tym wystarczająco dobrze.
Chwilę później pojawił się karczmarz. Wychynął z czeluści tawernianej kuchni, gdzie osobiście nadzorował przygotowywanie potężnych udźców, których ogr wydawał się mieścić nieograniczone ilości.
- Tak? - zapytał.
- To coś - rzucił Smith, wskazując kciukiem swoich towarzyszy.
- Brandy - poprawił odruchowo karczmarz.
- Niech będzie. W każdym razie im nie smakuje. Daj waść coś mocniejszego.
Karczmarz rozpromienił się. Pijani klienci zazwyczaj zostawiali w jego mieszku więcej złota, gotów był więc zadbać o to, by stali się tak pijani, jak to możliwe. Schylił się i wydobył spod lady butelkę przezroczystego płynu, woreczek z solą i kilka żółtawych owoców. Oficer spojrzał na niego pytającym wzrokiem.
- To, przyjacielu - wyjaśnił barman - Jest tequila...
[Zacznij od 33. Dzieje się co prawda po obecnej, ale to od niej zaczynają się pewne wątki, które ciągniemy praktycznie co Arenę.]anast3r pisze:[ któraś szczególnie wyróżniała się zajebistością?albo co mi tam, zacznę od pierwszej! ]
[Kordelas-

WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN