ARENA ŚMIERCI nr 37- Smocze Wyspy

Wszystko to, co nie pasuje nigdzie indziej.

Moderatorzy: Fluffy, JarekK

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Re: ARENA ŚMIERCI nr 37- Smocze Wyspy

Post autor: Byqu »

Akt pierwszy- Kłopoty w raju

https://www.youtube.com/watch?v=lCPTkzbU2wc
Ciemnozielony saurus nazywał się Pakja i był prawą ręką wodza Xothala z wioski Sanguax. Wódz wysłał go z grupą łowców, by powitać ich na swych ziemiach. Za jego przewodnictwem nasi bohaterowie szybko trafili na miejsce.
Najważniejszym punktem wioski z pewnością była świątynia- wielka piramida schodkowa z kamienia, o rzeźbionych stopniach w wizerunki węży i ptaków. U jej szczytu znajdowały się kamienne drzwi, z największym wężem, w którego oczy oprawiono rubiny. Wokół świątynie rozsiane było wiele chat. Budynki mieszkalne zbudowane były z drewna, każdy z niewielką werandą, o przewiewnej konstrukcji. Prócz nich było kilka z kamienia, o wyraźnie innej funkcji. W jednych rzeźbiarze na kamiennych tablicach wykuwali różnorakie rysunki, przedstawiające dawne dzieje, a może przedmioty kultu? Prócz tego znajdował się swego rodzaju płatnerz i garbarz.
Przed świątynią znajdował się duży plac, gdzie teraz czekał na nich wódz wioski. Xothal był saurusem o jasnej, szarozielonej łusce, nieco niższy od Pakji. W jednym ręku dzierżył tewhatewha, symbol władzy. Na głowie nosił koronę z której czuba wychodziły długie pióra z ogonów rajskich ptaków. Obok niego stał kapłan- skink o niebieskiej barwie, wsparty o długi kostur zakończony jakimiś egzotycznymi zdobieniami ze złota, z całym pękiem naszyjników z muszli i piór. Jego ramiona zdobił długi płaszcz z barwnych piór.
Wódz rozłożył ramona w powitalnym geście.
- Te rogo!- zawołał, co znaczyło "pokój"- Witam was.
Zarówno on jak i inni jaszczuroludzie mówili wspólnym nieźle, choć z dziwnym, gadzim akcentem.
- Te rogo, amigo!- odparł Cortez, kłaniając się lekko- Przywiozłem szesnastu najwspanialszych, jak obiecałem.
Saurus chwilę zlustrował przybyłych. Szedł od jednego do drugiego, nie wykazując żadnych emocji. W końcu odsłonił zęby w gadziej parodii uśmiechu.
- Wspaniale. Twoje zasługi zostaną nagrodzone. A teraz jedzmy! I niech rozpocznie się losowanie!
Dla podróżników, którzy przez dwa dni pościli było to najpiękniejsze słowa, jakie mogli usłyszeć. Wnet na placu pojawiły się bambusowe stoły, na które podano gotowane bataty, pieczeń z tapira, różnego rodzaju ptactwo i słodkie owoce. Do picia podano źródlaną wodę.
Nie trzeba było namawiać nikogo do jedzenia. Tymczasem na znak wodza odezwały się bębny i piszczałki, zaterkotały kołatki. Była to dziwna muzyka dla każdego, kto był ciepłokrwisty, lecz Cortez miał okazję ją poznać. Teraz siedział przy stole na wiklinowym krześle, skrobiąc coś w swym notatniku.
Muzyka stopniowo przyspieszała, potem zwalniała, by znów przyspieszyć. Ton piszczałek rósł, saurusi coraz mocniej wybijali takty na bębnach, nucąc przy tym jakąś pieść. Wreszcie, gdy muzyka osiągnęła najwyższy dźwięk, piszczałki umilkły nagle, pozostawiając same bębny.
Na środek placu, pomiędzy stoły wyszedł kapłan, Xipati. Przy każdym kroku postukiwał kosturem, zaś w drugiej ręce miał worek. Zatrzymał się, spoglądając po zebranych, którzy w większości przyglądali mu się z zaciekawieniem, choć raczej nie przerywali jedzenia.
Wtedy skink sięgnął do worka i wyjął dwie niewielki, kościane tabliczki. Były w nich wyryte glifami jakieś znaki, niezrozumiałe dla nikogo, prócz jaszczuroludzi, lecz zaraz pojawił się akolita, skink pomagający kapłanowi w jego obowiązkach, który odczytał je na głos. Potem wylosowano jeszcze trzy pary. Były to imiona. Pierwsze pary, jakie stoczą ze sobą pojedynek.

Hans Buba vs Razandir z Klifu
Harald "Dźin" Trescow vs Wesoły Jack
Merxerzis vs Erwin von Wador
Skgarg vs Ghorm
Ostatnio zmieniony 8 sie 2015, o 00:23 przez Byqu, łącznie zmieniany 1 raz.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Stabilo
"Nie jestem powergamerem"
Posty: 119

Post autor: Stabilo »

Skgarg całą podróż od tajemniczej wyspy aż po wyspę Pao był w paskudnym nastroju, a wszystko przez brak najważniejszego składnika wesołego samopoczucia czyli jedzenia. Gdy dotarli do brzegów i weszli w tropikalny las, sekundę przed tym jak kapitan Cortez zaczął ostrzegać przed jedzeniem kolorowych zwierząt Skgrag pochwycił jaskrawego ptaka i wsadził go sobie do ust mieląc jego ciałko w potężnych zębach. Eeee, co mi się może stać po małym ptaszku? Gdy ostatnie resztki ptaka spłynęły do żołądka wielkoluda otoczyła ich grupa jaszczuroludzi. Ciekawe czy są jadalni? Wszyscy sięgnęli po broń jednak okazało się, że to są ci tajemniczy organizatorzy Areny. Zawodnicy dotarli do wioski lub miasta Skgrag nie potrafił stwierdzić jaka dużo było zabudowań, poczęstowano ich jedzeniem i zaczęto grać na bębnach i piszczałkach. Ogr zajadał się wszystkim co możliwe i popijał równie zróżnicowanymi trunkami. Wreszcie przyszła kolej na losowanie walk. Kapłan skink i młodszy akolita odczytali pary, które jako pierwsze stanął do walki.
- Hans Buba vs Razandir z Klifu, Harald "Dźin" Trescow vs Wesoły Jack, Merxerzis vs Erwin von Wador, Skarg vs Ghorm.
Oho czyli walka jak za dawnych lat w obozie. Ogr przeciw Ogrowi, chociaż tej wydaje się być bardziej hmm, nie wim. Magiczny?
Skaveni potrzebują wodza, który przy użyciu mądrej retoryki (czyt. bata) bądź siły perswazji (czyt. bata) jest w stanie poprowadzić ich w miarę zorganizowanych przeciwko wrogowi.

Obrazek[/

Awatar użytkownika
Kordelas
Masakrator
Posty: 2255
Lokalizacja: Kielce

Post autor: Kordelas »

"Gdzie ja trafiłem..." pomyślał Jack ocierając twarz z potu, ogarniającego wszystkich nieustannie.
-Masakra...- jęknął starając sie iść jak najbliżej wozów. Jack nienawidził upałów. Bo za upałami idzie smród, a tego nie znosil najbardziej. I od teraz nienawidził tez tak okropnych lasów. Gęste liście pełne robactwa, gąszcze śliskich roślin i brak utwardzonego gruntu. Okropność...dreszcze przechodziły go na samą myśl spotkania z jakimś gadem, ktore widział raz w Imperialnym Zwierzyńcu i od tamtej pory stały sie jego senną zmorą. Obślizgłe, wilgotne, wstrętne. Tak małe i groźne. Tak mało bólu czują...

Tym większy był jego strach gdy nagle zostali otoczeni przez bandę najwyraz wyrośniętych bestii. Ni to ludzie, ni jaszczury. Przypominały trochę inne zwierzęta, ale jakby ... uczlowieczone? Dziwne, bardzo dziwne to wszystko było dla zwykłego artysty. Jack nawet nie sięgał po broń. Jego organizm tak osłabł pod wpływem upału ze nie myślał o obronie.Zdawał sobie sprawę ze nie maja żadnych szans. Te na całe szczescie okazały sie w miarę przyjaźnie nastawione.

Jak sie okazało to wlasnie one sprowadziły tu wszystkich. Ta wieść tym bardziej zepsuła samopoczucie pobliźnionemu mężczyźnie. Brak ludzi, a jakies gady, ktore z pewnością swą agonią nie zaspokoją jego rządz. Brak publiczności i ludzi potencjalnie nadających sie na seans jego zdolności. Czuł sie źle i w głębi zdeprawowanego serca liczył,ze nie bedzie musiał czekać aż do walki by w kakofonii bólu i wrzasku zaznać psychopatycznej ekscytacji.

Dotarli w koncu do czegoś, przypominającego miasto. Jack osłupiał z wrażenia widząc niezwykle zadziwiające budowle. Nigdy nawet nie wyobrażał sobie czegoś takiego. Nim więcej rzeczy ukazywano jego oczom tym bardziej docierało do niego w jak zamkniętym świecie dotychczas żył. Bo jak to możliwe, ze istnieje tyle światów, tyle istot... A w Imperium nikt o tym nie mówi. Do dziś pamięta jak wielka atrakcja w sierocińcu, wiele lat temu, był murzyn ktory przybył wykupić kilkoro dzieci. Przez kilka miesięcy dzieci snuły historie jak straszne potwory go zrodziły, a zabawy w poskramianie go nie miały końca. Jeden z uczestników smarował sie błotem, a reszta okładała go kijami. Jednak przyszła Czarna Śmierć i ta, jak wiele innych zabaw zakończyła sie...
Jacka z rozmyślania wyrwała informacja o posiłku. W koncu zmęczony mógł usiąść i cos wypić, jednak to co im podano co najmniej go obrzydzili. Zamieszał jedynie łyżka w talerzu po czym odrzucił ja i oparł sie o ręce zrezygnowany.

Gdy czytani pary podniósł jedynie wzrok i słysząc ze walczy z człowiekiem. Tak samo jak inni ludzie podatnym na ekscytujący ból, oblizał usta paskudnie i uśmiechnął sie półgębkiem, po czym zaczął spoglądać na stół czy jest tam moze cokolwiek do zjedzenia.
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!

Awatar użytkownika
Leśny Dziad
Wałkarz
Posty: 97
Lokalizacja: Knieja

Post autor: Leśny Dziad »

Pewnego wieczora jeszcze podczas rejsu, Razandir popalał sobie fajkę przyglądając się zmaganiom marynarzy siłującym się na rękę. W ich gronie prym zdecydowanie wiódł niski lecz barczysty Petro z kędzierzawą czupryną i czarną brodą na mordzie. Marynarzowi wyraźnie podobały się kolejne zwycięstwa odnoszone wśród swoich kompanów, które co chwila ogłaszał gromkim śmiechem i przytykami. Aż do czasu gdy już wszyscy, którzy czuli się na siłach pokonać Petra sami zostali pokonani i oddać musieli mu swoje przedziałowe racje rumu. Barczysty marynarz wypił kolejny kubek i rozochocony rozglądną się po zebranych.
– No, który chce się jeszcze siłować!? – zawołał. – No dalej, strach was obleciał? – Nikt z obecnych nie kwapił się by stanąć do pojedynku lecz Petro nie zamierzał ustępować. – Jaja wam poucinały te demonice z piekła? No, który się ze mną zmierzy?
Patrzył po kolei na każdego z zebranych wokół ale marynarze tylko kręcili głową, machali na niego ręką albo burczeli pod nosem słowa odmowy. Wtedy podpity już wzrok siłacza przeniósł się na Razandira usadowionego na pobliskiej beczce.
– Ha! A może señor mago zechce się ze mną siłować? Tak potężny zawodnik Areny Śmierci na pewno nie lęka się kogoś takiego jak ja!
Czarodziej rozpoznał w spojrzeniu Petra chciwy błysk. Żeglarz ocenił go jako zwykłego starca znającego się jedynie na czarach, nie mógł wiedzieć, że Razandirowi zdarzyło się kiedyś wygrać jeden z turniejów siłowania się na rękę organizowany w Marienburgu przez krasnoludzkich marynarzy. Co prawda działo się to dobrych dwadzieścia lat temu jednak z jakiegoś powodu starość nie odejmowała magowi siły. Prawda, że odejmowała mu wytrzymałości, szybkości i ogólnej sprawności lecz sił w łapach zawsze miał sporo.
– Do reszty zdurniałeś, Petro? – odezwał się jeden z młodszych marynarzy Corteza. – Widziałeś jak tenże señor walczył kiedyśmy dryfowali przez otchłań demonów? Widziałeś jak…
Młody zamilkł gdy dostał kuksańca w bok od starego nawigatora. Reszta żeglarzy również spojrzała na Razandira z niemą prośbą w oczach. Zrozumiał, że wszyscy mają już dość przechwałek i docinków barczystego brodacza i chętnie w końcu zobaczą go pokonanego. Mag podciągnął rękawy koszuli i zlazł z beczki, nie mógł przecież zawieść ich nadziei.
– Skoro nalegasz – westchnął i siadł na zydlu przed stołkiem. – Siłujmy się zatem.
– Widzicie chłopy? To jest odwaga, a nie to co wy, trzęsiportki! – skwitować musiał Petro lecz zaraz zamilkł i z cwaniackim uśmiechem wyciągnął wielką łapę.
Mocnym uściskiem chwycili się za dłonie i na sygnał jednego z marynarzy rozpoczęli pojedynek. Razandir widział jak uśmiech siłacza blednie z każdym uderzeniem serca, jak z wysiłku robi się czerwony i jak w oczach jego rodzi się zdziwienie gdy jego ręka powoli zmierzała ku dołowi, aż w końcu wyraz jego twarzy zmienił się w oburzenie gdy dłoń siłacza dotknęła blatu.
– Bo rękę mam zmęczoną! – wykrzyknął zaraz po przegranej. – Siódmy raz się siłuję tom zmęczony, a señor mago pierwszy raz to i wypoczęty! Na lewą! Na lewą rękę chcę rewanżu!
Próbował zakrzyczeć towarzyszy, którzy zaraz naskoczyli na niego nakazując mu przyjąć porażkę.
– Może być i na lewą – odparł spokojnie mag przerywając nagły gwar.
– No to na lewą.
Jak powiedzieli tak i zrobili. Petro stękał, prychał, a bliski porażki starał się oszukiwać przechylając ciało lecz nie pomogło mu to zanadto. Przegrał znów a wokół wybuchły wiwaty i śmiechy zebranych.
– Płaćże teraz magikowi swoim rumem! – ogłosił rozbawiony nawigator i zaraz poparty został przez kilka okrzyków.
– Nie mam… - mruknął Petro kiwając w smutku głową wciąż nie mogąc pogodzić się z porażką. Zapadła cisza.
– Jakże to, nie masz? – stary nawigator wlepił w niego ostre spojrzenie. – Siłujesz się z nami stawiając na szali swój przydział, a go nie masz?
– A nie mam bo wychlałem! – Łupnął pięścią w stół. – Jakbyście wiedzieli, że nie mam to byście się ze mną nie siłowali, a tak…
– Ty wywłoko! – nie wytrzymał któryś z żeglarzy. – Nasz rum wychlewasz a swój nieistniejący do puli stawiasz? Hańba!
– Spokojnie! – Razandir wstał czując, że zaraz dojść może do bitki. – Rumu nie ma, to niech równowartość w monetach mi wypłaci. Sam musiałbym tak się ratować gdybym przegrał, bo alkoholu przy sobie nie noszę.
– Ale señor, kapitan żołd nam ograniczył i mówi, że dopiero jak dopłyniemy do celu i zleceniodawcy mu zapłacą to i nam resztę zwróci z nawiązką – zaczął tłumaczyć się Petro. – A ja te ochłapy co dostajemy…
– Przehandlowałeś na alkohol – dokończył za niego Razandir z politowaniem kiwając głową. Po chwili jednak machnął ręką. – A niech stracę, chłopcy i tak nie dadzą ci spokoju po tym jak ich oszukiwałeś.
Zerknął na zgromadzonych, którzy zaraz pokiwali głowami. Był pewien, że dadzą mu odpowiednią nauczkę i nie chciał jeszcze bardziej upokarzać marynarza. Już zamierzał odejść lecz brodacz zatrzymał go.
– Nie no tak nie można, señor mago. W uczciwej walce żem przegrał to i nagroda jakaś być musi! – Marynarz niespodziewanie uniósł się honorem, chcąc zapewne nadrobić w oczach towarzyszy. – Rumu nie mam, pieniędzy nie mam, to może by tak… – Podrapał się po głowie rozglądając się wokół, aż w końcu twarz jego rozjaśniła się jakby o czymś sobie przypomniał. Zaraz sięgnął do przepastnej kieszeni. – Mam nalewkę taką! Sam wygrałem u jakiegoś kupca jeszcze w Estalii jak w kości z nim grałem, niech teraz przejdzie dalej w ramach uczciwego hazardu!
Petro postawił na stole buteleczkę zapieczętowaną korkiem z chlupoczącym zielonym płynem w środku. A Razandirowi przez moment wydawało się, że widzi delikatną mgiełkę magii unoszącą się wokół buteleczki. Skupił się zatem próbując wyłowić więcej i rzeczywiście po chwili ujrzał subtelną emanację Ghyran – zielonego Wiatru Życia. Już wiedział, że ten płyn wcale nie musi być żadną nalewką ale czymś znacznie cenniejszym. Żeglarz zdawał się nie mieć o tym pojęcia i gadał dalej.
– Ja nie próbowałem tego, bo małe to takie ledwo na łyka starczy, to trzymałem na specjalną okazję. I nie wiem jak smakuje ale tamten kupiec zapewniał, że dobre. I mocne! Zdaje się, że to absynt jakiś bo zielone… No bierzcie señor mago, chlapniecie sobie może przed walką na Arenie, tak dla powodzenia.
Czarodziej skinął głową i zabrał nagrodę. Schodząc pod pokład był już niemal pewny, że oto wygrał miksturę stworzoną poprzez skroplenie mocy Ghyran, która przywracała siły i leczyła rany. Mogła być to nieoceniona pomoc na Arenie, gdyby któraś z walk potoczyła się nie tak jak powinna. Wiedział, że mikstury takie należą do rzadkości i uwarzyć je potrafią tylko prawdziwi mistrzowie alchemii, a im bardziej uświadamiał sobie ten fakt, tym bardziej poszerzał się uśmiech na jego twarzy.

*************

Po paru dniach nudnawego rejsu, po małym kryzysie żywieniowym i niepokojach podjudzanych przez głodne ogry w końcu majtek ogłosił ląd na horyzoncie. Był to ich cel, dalekie Smocze Wyspy, o których Cortez wygłosił mały wykład wprowadzając wszystkich w szczegóły tego tajemniczego lądu. Jak można się było spodziewać tropikalne lasy nie należały do najbezpieczniejszych miejsc ma świecie, ale Razandir cieszył się, że w końcu będzie mógł zejść na stały ląd. Pchała go też ciekawość bo jak dotąd o tak dalekich ziemiach słyszał jedynie w opowieściach marynarzy oraz czytał w kilku książkach, lecz zobaczenie tego wszystkiego na własne oczy na pewno będzie bardzo ciekawym doświadczeniem.
Jego poglądy szybko wystawione zostały na próbę gdy razem z Cortezem, jago załogą i arenowiczami przyszło mu przedzierać się przez gęste chaszcze, w niemiłosiernym skwarze i pośród bzyczenia wszędobylskich moskitów. Opończę i kurtkę już dawno spakował to swojej torby, którą tachał na plecach, a rękawy koszuli podwinął pod same barki lecz niewiele pomagało to na lejący się z nieba gorąc. Usilnie próbował przypomnieć sobie zaklęcie skupiające powietrze w drobne kryształki lodu, które osiadały na skórze tworząc przyjemny chłód ale czar poznał tak dawno temu, że teraz za cholerę nie mógł przypomnieć sobie inkantacji.
Mimo wszystkich tych niedogodności, różnorodność tutejszej fauny i flory była wprost zachwycająca. I choć kapitan ostrzegał, że mnóstwo roślin okazać może się trujących a wiele zwierząt agresywnych, to jednak zgromadzony tu ogrom życia kazał Razandirowi zastanawiać się jak mały jest człowiek pośród cudów natury, jak niewiele odkrył i jak wiele czeka jeszcze na odkrycie. Zastanawiał się ile spośród mijanych liści i kolorowych kwiatostanów przyczynić mogłoby się do postępów w dziedzinie alchemii lub medycyny, a o botanice już nawet nie wspominając. Ile zwierząt pozostało biologom do opisania, a ile z nich mogło okazać się istotami rozumnymi.
Po części na to ostatnie pytanie dostał odpowiedź w sposób dość niespodziewany. Otoczyły ich bowiem mniejsze, jak i większe, dwunożne jaszczury do złudzenia przypominające eksponaty jakie dawno temu mag widział w Altdorfskim ogrodzie zoologicznym. Te jednak były żywe, ruszały się, w dłoniach trzymały broń a nawet, jak się wkrótce okazało, mówiły. I ku zdziwieniu większości były organizatorami Areny. Razandir czytał kiedyś o tych stworzeniach, o których uczeni ze starego świata wciąż wiedzieli bardzo niewiele. W powszechnej opinii uznawano je za nieco bardziej zmyślne zwierzęta, lecz to co widział mag stanowczo przeczyło tym teoriom. Może i jaszczuroludzie nie dysponowali tak rozwiniętą techniką jak w imperium ale stanowili zorganizowane społeczeństwo z własnymi zwyczajami, wierzeniami, kulturą i hierarchią. Wszystko to było wyraźnie widoczne podczas uczty, na którą zaproszeni zostali uczestnicy Areny, a która odbywała się w egzotycznym mieście u stóp monumentalnej piramidy.
Lecz uczta nie była tylko okazją do najedzenia się i podziwiania tej niezwykłej cywilizacji bo w pewnym momencie na środek placu wyszedł jaszczur z laską, sądząc po barwnych ozdobach jeden z kapłanów, i wspomagając się swoim mniejszym pomocnikiem przedstawił wyniki losowania pierwszych par mających walczyć na Arenie.
Razandir prawie zachłysnął się jakimś całkiem smacznym sokiem podawanym w połówce kokosa gdy usłyszał swoje imię już na pierwszej wylosowanej tabliczce. A wiec to jemu przyjdzie stoczyć pierwszą walkę? Tego się nie spodziewał. No ale cóż, ktoś przecież zacząć musi. Jego przeciwnikiem okazał się Hans Buba, ten szalony wojak z włosami ufarbowanymi i uczesanymi na kształt karasnoludzkich zabójców, który w garści zawsze dzierżył butelczynę a czas spędzał albo na uchlewaniu się do nieprzytomności ze swoimi kompanami, albo na twardym pijackim śnie, albo na poszukiwaniu większej ilości gorzałki. Mag spojrzał na drugi koniec stołu gdzie usadowił się Hans oczywiście popijając jakiś tutejszy alkohol. Problem polegał na tym, że nie wiedział nic o tym wojowniku. Bez wątpienia facet był obłąkany i to już samo w sobie było niebezpieczne, ale Razandir wątpił by umiejętnościami dorównywał krasnoludom, na których najprawdopodobniej się kreował. Jednak nauczony doświadczeniem odwzorowanym na kilku bliznach na jego ciele wiedział, że nie warto oceniać swoich przeciwników po pozorach.
Do tej walki zamierzał się solidnie przygotować. Trzeba tylko znaleźć jakieś ciche miejsce dogodne do medytacji, skupić światło Hysh, potrenować zaklęcia i ciosy toporem. Przegrana oznaczała przecież uwięzienie w drzewie na uroczysku, a to zupełnie mu się nie uśmiechało.

Awatar użytkownika
Chomikozo
Chuck Norris
Posty: 598

Post autor: Chomikozo »

[Wyjeżdżam i nie będzie mnie tydzień. Nie to, żebym ostatnio był jakoś strasznie aktywny, ale teraz wiecie, że nie będę pisał z powodu urlopu a nie zwykłego lenistwa :wink: ]
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Krótka uwaga fabularna: na Smoczych Wyspach nie ma slannów, jaszczuroludzie stąd nie dysponują też kosmiczną technologią kolegów z Lustrii.
I prosiłbym, by nie eksterminowaç od razu elfów czy orków, jeśli chcecie otrzymać ciekawą fabułę :wink: w razie fluffowych wątpliwości pytajcie. Chyba mogę się uważać za swego rodzaju jaszczurzego eksperta :wink: ]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Docent
Pseudoklimaciarz
Posty: 22

Post autor: Docent »

[ Nie było mnie trochę , a na domiar złego jutro znowu jadę i nie będę mógł śledzić poczynań mojej postaci . Jak czas okaże się łaskawy , będę w stanie napisać coś za 5 lub 7 dni . ..... Ciekawe , czy do tego czasu wytrzyma moja postać :P ]

Awatar użytkownika
Stabilo
"Nie jestem powergamerem"
Posty: 119

Post autor: Stabilo »

Zaraz, zaraz czy ten niebieski pajac pomylił moje szlachetne yyy, mianło? Miano? No nieważne, ale pomylił. Ta zniewaga eee, krwi wymaga tak to pieprzył ten szlachetka co, żem go złapał pod Małoojcami. No dobra idę mu wytłumaczyć co i jak. Niestety Ogr nie zdążył pokazać kapłanowi co myśli o jego zachowaniu gdyż w brzuchu odezwały mu się skutki zjedzenia małego kolorowego ptaszka w postaci biegunki.
- Muszem was wszystkich bardzo przeprosić, ale mam do załatwienia pewną niecierpiącą zwłoki sprawę. - Ogr odbiegł od miejsca uczty kilka kroków i zorientował się, że nie wie gdzie jest wychodek, zagadnął więc do przechodzącego nieopodal skinka.
- Ekhm, nie wiesz może gdzie tu jest wychodek?
- Wychodek, a co to?
- No wiesz..., szczalnia, świątynia skupienia, miejsce cichej zadumy, tam gdzie król chodzi piechotą.
- Niestety nie wiem o co, yyy Panu, chodzi.
- Aaaa, a wiesz gdzie tu jest miejsce, w które nikt nie chadza?
- Tak, to wiem. Tam na lewo jest taka polanka, ale nikt na niż nie chodzi bo kokosy na łeb spadają co rusz.
- Podziękował. - Pożegnał się Skgarg i szybko odbiegł w wskazaną stronę. Gdy dotarł na polankę szybko oddał się błogiemu stanu oczyszczenia jelit i użył palmowych liści aby nie pobrudzić sobie wzmacnianych garbowaną skórą spodni. Po zakończeniu przymusowej przerwy w uczcie na głowę Skgarga spadł wielki kokos.
Szlag by to, może takiego bólu doznam od tłuczka tego Ogra, właśnie muszę poćwiczyć przed walką. Tylko gdzie i jak? Zaraz, mogę przecież zrobić kukłe z tych kokosów. Chwilę później przed Ogrem stał manekin stworzony z owoców palm kokosowych.
Ta, poćwiczę tu zaraz po żarełku. Na głowę Skgarga spadł kolejny kokos.
Ostatnio zmieniony 7 sie 2015, o 23:36 przez Stabilo, łącznie zmieniany 1 raz.
Skaveni potrzebują wodza, który przy użyciu mądrej retoryki (czyt. bata) bądź siły perswazji (czyt. bata) jest w stanie poprowadzić ich w miarę zorganizowanych przeciwko wrogowi.

Obrazek[/

Docent
Pseudoklimaciarz
Posty: 22

Post autor: Docent »

[ Jeszcze coś zdążyłem napisać ]
Harald ocknął się przecierając swoją pobijaną twarz , oglądając się dookoła .
- Ehhh .... Statek Corteza , Demonetki , Portal , Obrządek , Wybuch , Przyjęcie ........ Tropikalne lasy i Cholerny UPAŁ ! - Harald mówił w swoich myślach poszczególne słowa , które miały przypomnieć mu ostatnią rzecz , które robił po bankiecie .
Ocknął się , że znajduje się po za statkiem i leży gdzieś na wybrzeżu , na skraju jakiegoś gęstego lasu .
- Moment uczta na .... wyspach Poo .. Peon .... Paaan , czy jakoś tak - wstał , otrzepał się z kurzu i lepkiej substancji , która rozbryzgał się na jego ciele , po tym jak posiekał kilka demonetek na swojej drodze podczas walki na statku Corteza .
Myślach szukał odpowiedzi jak trafił tuta. Ostatnią rzeczą jaką sobie przypomniał to karłowata jaszczurka , która chodziła na dwóch nogach. Przyszła do nich , wyciągnęła tabliczkę i wskazała na niego . W tym momencie wspomnienia wydawały się bardzo rozmazane i Harald miał problem z przypomnieniem sobie tego całego zajścia .
- Mam kaca , czy co ? - zapytał się sam siebie Harald na głos , po czym sięgnął do kieszeni po swoją piersiówkę z Ginem .
Z smutkiem stwierdził , że jego butelka została przedziurawiona i nie ma w środku alkoholu .

- No .. kur.... ehhhh - wywalił zniszczone naczynie na ziemie i rozejrzał się wokół siebie , aby dokonać oceny sytuacji .
Przypominał sobie , że większość jego bomb i prochu została na statku Revenge. Harald zdziwił się bardzo , gdyż uświadomił sobie , że z powrotem na sobie ma swój stary mundur , plecak z wyposażeniem , saperkę , rapier i "Poskramiacza grubasów ". Na dodatek na piasku leżało BANJO !! Podszedł i podniósł je . Brzdęknął kilka razy na strunach i przeszył jego spocony kark dreszcz . Był bardzo zaniepokojony tym wszystkim , a bardziej wyrwami w pamięci.
- Dziwne , naprawdę dziwne , Jak to się stało . - pomyślał Harald , po czym poprawił swój kapelusz na głowie i zabrał ze sobą Banjo .
Gdzieś w oddali odgłos bębnów i piszczałek . Przypomniał mu się impreza powitalna urządzona przez ... "Jaszczurki"
- W co ja się tym razem wpakowałem ....... całkiem niezłe gówno .
Zaczął iść w stronę osady , w której odbywała się uczta .
Szedł spokojnie , gdy nagle obok niego rozległ się maniakalny śmiech osoby . Raptownie schylił się i rozpoczął skradać się w stronę tego niepokojącego dźwięku .
Wkroczył w krzaki i wszedł głębiej w stronę lasu . jego widok zasłaniały bujne krzewy i liście . Jednak na tyle blisko się zbliżył , że usłyszał odgłos człowieka , który śmiejąc się mówił do kogoś .
- Teraz wszystko będzie spokojnie , hihihi , jesteś mój , jesteś teraz cały mój . - maniakalny głos przybrał spokojny i cichy głos .
Harald jak tylko mógł podszedł bliżej chowając się w zaroślach , odgarnął zasłaniające mu widok liście i spostrzegł dwie postacie.
Jedna z nich był człowiek w absurdalnym stroju artysty cyrkowego .... "klaun" , a druga to była niska humanoidalna jaszczurka .
Przyjrzał się uważnie sytuacji i zauważył , że klaun zaciskał swoje dłonie na szyi biednego gada , który był przyciśnięty do ziemi.
Starał się wyrwać z uścisku , jednak człowiek górował na nim swoją tężyzną fizyczną ( jakakolwiek ona jest ) . Mężczyzna kiedy dusił biedne stworzenie ,śmiał się z tego i mówił do siebie .
- Czy ty myślisz , że ja tobie nie dałbym rady tobie, ty żałosny człowieczku! - opluł twarz jaszczura i wybuchł kolejnym śmiechem .
Harald rozejrzał się dookoła i przyjrzał się znowu tej dziwnej sytuacji . Akcja toczyła się na jakiejś ustronnej polance.Widzi , że jakiś świr dusi gada , a nazywa go "człowieczkiem " . Chciał zainterweniować , wyciągnął swoją broń, jednak coś sprawiło , że zrezygnował z tego planu i z powrotem podjął się obserwacji . Przypomniał sobie również , że widział tego dziwnego człowieka na statku Corteza .
- Wesoły Jack - powiedział w myślach Harald , zrobił grymas obrzydzenia na twarzy i powiedział cicho do siebie - beznadziejny artysta . Jego rozmyślanie przerwał przytłumione skomlenie jaszczurki , która został dźgnięta sztyletem przez Jacka .
- Czemu się nie śmiejesz ? - zapytał się rozgniewany Jack , po czym dodał - Wcześniej ze mnie się śmiałeś , dlaczego teraz nieśmiejesz się? - Mały gad przestał się szamotać , przestał okazywać oznak życia i leży na ziemi bez ruchu .
Bardzo wesoły Jack wytarł swoje ręce i sztylet z krwi swojej ofiary . Wstał i skierował swoje spojrzenie w nieruchome ciało .
Wyglądał na bardzo nadpobudliwego i uradowanego. Schował swój sztylet , po chwili podskoczył z radości i powiedział do siebie .
- Próba wyszła całkiem nieźle - powiedział do siebie Jack
Harald przyglądał się uważnie tej groteskowej scenie z cieniem zmartwienia . Wiedział , że ma do czynieniem z nieobliczalnym psychopatą , który uwielbia mordować osoby , bo ma taką ochotę .
Jack podrapał się po swojej brodzie , wyglądając przy tym zamyślonym . Przeszedł się kawałek w bok i spojrzał na trupa jeszcze raz .
- Ahhh .... artysta potrzebuje natchnienia , a ty mój drogi przyjacielu jesteś moją muzą . Uwierz mi , dawno nie czułem się tak spełniony . Wiem , że gdybyś mógł mówić to podziękowałbyś mi ! - podszedł do martwego gada , pochylił się i poklepał go po ramieniu .
- Również z niego słaby aktor - pomyślał Harald i sięgnął po swój pistolet , aby upewnić się , czy nie został porysowany .
Jego uwaga skierował się z powrotem na Jacka , po tym jak powiedział słowa , które lekko wytrąciły Haralda z równowagi .
- Jakie to jest uczucie? Tyle przegrałeś mój przyjacielu , hihihi . Może poleżysz sobie tutaj dalej i pognijesz , a ja wrócę na tą NUDĄ zabawę . Pa pa ..... Haraldzie ! - Jacka wybuch kolejną salwą śmiechu i chwycił się za brzuch .
Na chwilę prawdziwy Harald zapadł w lekką konsternacje i patrzył na scenę z niedowierzaniem , jakby w tym momencie wydarzyło się najbardziej najdziwniejsza sytuacja w jego życiu ( nie licząc kilku innych wydarzeń z jego misji )
- Nie mogę się doczekać próby generalnej . Czekam na ciebie .... hihihihi - Jack odwrócił się i w podskokach poleciał z powrotem na biesiadę .
Po chwili Harald wylazł z krzaków i przyjrzał się pociętej twarzy jaszczurki , nad którą znęcał się Jack .
- Słabe zakończenie ! Ja bym wymyślił coś lepszego . - uśmiechnął się do siebie ironicznie Harald i powiedział do siebie .
- Przydało by się strzelania , eksplozji i dymu ! No cóż ..... nie dam mu tej satysfakcji .
Poszedł śladem Jacka i trafił z powrotem do wioski , w której trwała zabawa uczestników Areny śmierci .
Zastanawiał się nad tym co widział przed chwilą , jaki to miał związek z nim .
Podszedł do "bufetu" zjadł kilka kęsów dziwnej potrawy .
Obok niego stał Skarg , który wcinał bez opamiętania co mu się nawinęło w łapy .
- Skarg ?
- Co ?
- Pamiętasz może co się wydarzyło ,jak tutaj dotarliśmy ? Mam straszne zaniki pamięci .
- Ano ... spor się wydarzyło . Była bitka ,było nawalanie , strzelanie , mordobicie z kobietkami -demonetkami , teleportnięcie , statek Corteza w drzazgi , my tutaj , impreza i żarło oraz losowanie walki . Nadarzasz ?
- Eeee jakie losowanie ?
- NOoooo byłeś w wtedy.
- No cóż możesz mi odświeżyć pamięć ?
- Ha! Mocno dostałeś w główkę , co ?
- Można tak powiedzieć . - odpowiedział Harald
- No jaszczur wylazł z jakąś tabliczkę , powiedziane zostało , że bijesz się z tym dziwakiem w abstrakcjonistycuzuycznym mundurku z cyrku
- Mówisz , że bije się z tym klaunem ?!
- A no .
- Och, niesamowite. - z lekką ironią w głosie
- Nie podoba mi się ten typek .
- Spokojnie , coś wymyślę dla niego
skarg powrócił do jedzenia , a Harald zagłębił się w swoim umyśle , zbierając do kupy wszystko w całość .
Myślami błądził na temat tej wioski i świątyni , którą widział . Dlaczego jaszczurki organizują to wszystko ?
Czemu ma to służyć ? Po cholerę został wpakowany w takie szambo ?
- Dzieje się coraz lepiej i lepiej - pomyślał Harald i poszedł gdzieś na ubocze , aby ochłonąć z wszystkich emocji
Sięgnął z powrotem po banjo i pobrzdąkał sobie jakąś melodie .

Awatar użytkownika
JarekK
Bothunter
Posty: 5090
Lokalizacja: Wrocław

Post autor: JarekK »

[Dzisiaj doczytam wszystko i wrzucę coś od siebie]
Stone pisze: 16 gru 2019, o 13:36Żeby dobrze rosły, o warzywa trzeba dbać.

Awatar użytkownika
Kordelas
Masakrator
Posty: 2255
Lokalizacja: Kielce

Post autor: Kordelas »

[ Jack nie chodzi na codzień przebrany w sceniczny strój ;) ]
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!

Awatar użytkownika
anast3r
Wałkarz
Posty: 74
Lokalizacja: Puławy/Warszawa

Post autor: anast3r »

Skit potężnym ciosem znad głowy dobił ostatniego, okaleczonego demona. Wynaturzone kończyny istoty zadrgały w agonii, na rozciągnięte odsłaniającym stanowczo zbyt liczny garnitur zaostrzonych zębów grymasem wargi wystąpiła krwawa piana; wreszcie złe światło płonące w oczach abominacji przygasło, po czym znikło zupełnie. Skit uniósł bezwładny zewłok i wyrzucił go za burtę REVENGE. Przybysz z innego wymiaru runął ciężko na jasnożółty piach plaży, na której rozbiły się oba okręty. Na całym pokładzie statku powietrznego pozostali przy życiu marynarze i żołnierze pozbywali się zalegających wszędzie dookoła trupów, część, mająca jako-takie obeznanie z techniką, usiłowała zaś ponownie unieść go w powietrze.
Wtem zielonoskóry zauważył biegnący ewidentnie ku niemu, humanoidalny kształt. Spiął się wewnętrznie w oczekiwaniu na walkę, pewniej ściskając w dłoni rękojeść rembaka, gdy indywiduum zamachało doń ręką i krzyknęło coś brzmiącego jak "Commandore! Commandore!". Ork, rozpoznając Vittoria - swoje oczy i uszy na pokładzie REVENGE - opuścił broń, nie wiadomo, bardziej z ulgą czy rozczarowaniem. Młody Tileańczyk zatrzymał się zdyszany o krok od niego, nawet nie salutując, Skit jednak, mając na uwadze ogólną niesztampowość tego, co miało miejsce w przeciągu ostatnich kilku godzin, gotów był wybaczyć mu ten drobny akt niesubordynacji.
- Co ty chce? - warknął - Ja musi iść naprawiać silnik.
- Commandore... ja był w ładowni della nave aria... - zaczął marynarz, próbując złapać oddech po wysiłku, jakim było bieganie w palącym skwarze tropików - Commandore von Drake ma molte torace wyposażenia, a na każdej widnieje marchio marienburskiej Faktorii Karmazynowego Szlaku. Contro il muro stoi un'altro torace, bez żadnych oznaczeń, za to zamknięta na cztery spusty. Chciałem otworzyć ją wytrychem, ale wtedy dal nulla pojawił się ten demon i...
Zielonoskóry - który, nie ochłonąwszy jeszcze całkiem po walce, słuchał paplania szpiega jednym uchem - przerwał Vittoriowi uniesieniem ręki.
- Bardzo dobrze, Vittorio. Ty spisał bardzo dobrze. Ty idzie dalej i melduje o wszystkim, co nietypowe.
Marynarz zasalutował. Już miał odejść, lecz nagle jakby sobie o czymś przypomniał.
- Commandore... - powiedział, wciskając Skitowi do ręki niewielką butelczynę, wypełnioną ciemnozielonym, oleistym płynem, który zaginał padające nań światło, sprawiając, iż tańczyło wewnątrz szklanych ścianek, co jednoznacznie wskazywało na jego magiczną naturę - Znalazłem też to, na podłodze, accanto del torace. Leżało sobie, zakurzone, to pomyślałem: wezmę, a nuż się do czegoś przyda.
Po tych słowach znów zasalutował, po czym, nie czekając na pozwolenie, odwrócił się na pięcie i zniknął w tłumie załogantów. Skit spojrzał na trzymaną w dłoni fiolkę. Szmaragdowa ciecz sprawiała wrażenie eterycznej, jakby gotowa była natychmiast wyparować zaraz po wyjęciu zamykającego szyjkę korka. Zielonoskóry zasępił się. Nie miał pojęcia, co butelczyna mogła zawierać, i nie był pewien, czy chce to sprawdzać empirycznie. Chwila, mamy przecież maga przemknęło mu przez myśl w nagłym akcie olśnienia On będzie pewno wiedział, co to je za cosik. Uradowany prostotą i ewidentnym geniuszem swojego rozwiązania, schował eliksir do kieszeni, umyślając rozmówić się na jego temat z Razandirem, gdy tylko okręty osiągną cel podróży.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy jednak dotarli na miejsce, okazało się, że na pogawędki nie ma wiele czasu. Ze wszystkich stron otoczyły ich jaszczuropodobne stwory, humanoidalne i uzbrojone po zęby, po czym powiodły do niedalekiej osady, której centrum stanowiła wzniesiona z monumentalnych, kamiennych bloków piramida. Droga do niej wiodła przez pierwotną, rojącą się od wszelkiego życia dżunglę; śpiewy i trele absurdalnie barwnego ptactwa niosły się w przepojonym ciężką, kwiatową wonią powietrzu, a niewielkie, szare małpiatki - lemury, jak był uprzejmy poinformować Cortez - czujnym wzrokiem śledziły przemarsz kompanii.
- Kapitanie, proszę tylko spojrzeć na tą faunę - zachwycał się Smith, który od zawsze miał w sobie żyłkę odkrywcy - To tam, na przykład, czy to przypadkiem nie wyjątkowo rzadki ptiloris paradiseus? Zaraz, chwila, co ty... Nie! - krzyknął, gdy potężny, obwieszony mięchem ogrzy czarownik złapał obiekt jego zainteresowania w locie, po czym wpakował go sobie w całości do paszczy. Rozległ się chrzęst miażdżonej zębami tkanki.
- Barbarzyńca... - mruknął drugi oficer pod nosem.
- Wszystko bardzo ładne, ale kiedy ta arena? - zapytał retorycznie Skit, dla którego miejscowa fauna zdawała się składać głównie z wielkich insektów, których potężne szczęki zdolne były przebić nawet wyjątkowo grubą skórę orka, a które, z jakiegoś powodu zasmakowawszy w zawartości skitowego krwioobiegu, kręciły się wokół niego, bzycząc i czekając na chwilę, w której stanie w bezruchu choćby na sekundę.
Wszystko wyjaśniło się, gdy ich gadzi gospodarze rozpoczęli ucztę. Kiedy muzyka bębnów i piszczałek osiągnęła apogeum, na środek wystąpił wiekowy skink, obwieszony licznymi ozdobami. Powoli, z namaszczeniem, wyłowił z ciemnego wnętrza kolejno trzy pary kościanych tabliczek, zestawiających w pary pierwszych zawodników.
- Bliat' - zaklął zielonoskóry, gdy okazało się, że jego walka będzie musiała poczekać - No nic. Ja będzie miał czas naprawić sobie spluwa.
Pocieszony tą perspektywą skupił się na przeżuwaniu kolejnych porcji zaskakująco smakowitych specjałów jaszczurzej kuchni.
Obrazek

>IF A HERETIC, A XENO AND AN ORC JUMP OFF THE CLIFF, WHO IS TO WIN?
>I HARDLY HAVE AN IDEA, BROTHER.
>THE IMPERIUM.

Awatar użytkownika
Stabilo
"Nie jestem powergamerem"
Posty: 119

Post autor: Stabilo »

Skgarg wychynął z gąszczu cały obolały od spadających kokosów i z wielkim pająkiem na ramieniu co uprzejmie chciał zauważyć skink kapłan.
- Ekhm, na Pana ramieniu miejsce znalazł sobie Tkacz, jeden z najgroźniejszych pająków na tych wyspach.
- A jadalny?
- Zapewne tak, ale nie pole.. - Kapłan nie zdążył dokończyć gdyż Ogr już połykał stworzenie.
- Taaaaa, nawet smaczny. - Reszta zawodników, za wyjątkiem Ghorma, popatrzyła na Skgarga z obrzydzeniem.
- Dobra, przepraszam jeśli kogoś obrzydziłem, to tylko wrodzony instynkt przetrwania, a tak z innej beki, to gdzie, jeśli mogem wiedzieć będziemy walczyć panie szefu tej wioski?
Skaveni potrzebują wodza, który przy użyciu mądrej retoryki (czyt. bata) bądź siły perswazji (czyt. bata) jest w stanie poprowadzić ich w miarę zorganizowanych przeciwko wrogowi.

Obrazek[/

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Xothal przerwał jedzenie, gdy powrócił Skgarg, z pytaniami zadręczającymi jego prosty umysł.
- Gdzie istotnie?- zapytał retorycznie wódz, po czym skinął na jednego z skinków- akolitów. Ten wziął kolejny worek ze schodów świątyni i wylosował kolejną tabliczkę.
- Plac świątynny!- obwieścił mały gad.
Na ten sygnał bębny zadudniły, a kilku saurusów uprzątnęło stoły, przestawiając je na bok, tak, że powstało sporo miejsca na placu. Jednocześnie pozostali goście wciąż mogli ucztować.
A gdy tak się stało, Xohtal obwieścił, by dwaj pierwsi zawodnicy się przygotowali. Oto bowiem za chwilę miał odbyć się pierwszy pojedynek Areny Śmierci.

Hans Buba vs Razandir z Klifu

[Lokacje pojedynków są losowe, każda z nich ma różne specjalne zasady. Walkę wrzucę najpewniej pojutrze, jako, że jutro wypada mi egzamin praktyczny i pewnie cały dzień spędzę w szpitalu.]
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Dziad
Chuck Norris
Posty: 662
Lokalizacja: Warszawa

Post autor: Dziad »

( Turniej rozpoczęty , a więc niech zwycięży najlepszy :) ) Osadę gadopodobnych stworów zobaczyli po około dwudziestu minutach drogii. Dokładniej to po dwudziestu minutach drogi zobaczyli odcinającą się od nieba budowlę. Na jej szczycie płoneły liczne pochodnie do sanktuarium na jej szczycie prowadziły wysokie , kamienne schody. Gdy ich przewodnicy ujrzeli świątynie dwukrotnie uderzyli pięściami o tarczę i powiedzieli kilka słów w ich gardłowej mowie i zasyczeli. Etchana jednak bardziej od ich zachowań i wierzeń interesowało miejsce ich zamieszkania. Mimo że dżungla była bardzo gęsta , mało przypominała ojczyznę elfa. Podczas gdy Artel Loren było miejscem przerażająco wręcz cichym , ciemnym i emanującym dziką , tajemniczą magią , wilgotny parny las co chwila rozbrzmiewał śpiewem ptaków odgłosami małp i zwierząt. Dżungla nie kończyła się gwałtownie raczej stopniowo odsłaniała miasto jaszczuroludzi. Przy samym skraju lasu , znajdowało się kilka szałasów i prostcyh domów , ich mieszkańcy wyglądali na myśliwych i zbieraczy. Większość mieszkańców wykonywało proste lecz potrzebne pracę takie jak wybieranie piór małych ptaków mogących posłużyć jako lotki strzałek do specyficznej broni używanej przez tutejszych myśliwych , przywiązywały też groty włóczni do drzewców , wyplatały lenn który może służyć do wytwarzania lin i powrozów , i wiele innych zajęć. Nie którzy z dorosłych osobników przygotowywali upolowane zwierzęta lecz większości chyba nie było w domach. Gdy mineli już "osiedla" myśliwych prześli obok pierwszych kamiennych domów i , weszli do osady. Ich wejście nie spotkało się z wielkim zaskoczeniem najwidoczniej oczekiwano ich tam. Nie zauważyli też dużej ilości straży , jaszczuroludzie czuli się bezpiecznie. Na głównym placu powitał ich okazale wyglądający szaman z kilkoma towarzyszami. -------------------- "Hans Buba przeciwko Razandirowi z Klifu" obwieścił kapłan siedzącym przy stole zawodniką. Cholera , chciałbym mieć to już za sobą , zwycięstwo albo wieczne wędrówki po Gaju Ishy Myślał elf wstając od stołu i kierując się na miejsce walki.
Ostatnio zmieniony 11 sie 2015, o 10:06 przez Dziad, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
Stabilo
"Nie jestem powergamerem"
Posty: 119

Post autor: Stabilo »

Po odczytaniu przez skinka miejsca toczenia się walki, co poważnie zdziwiło Skgarga gdyż myślał, że pojedynki odbywać się będą na jakiejś arenie, ale może tak będzie ciekawiej. Kilku saurusów rozsunęło stoły tak by walka mogła się toczyć, a goście dalej spożywać posiłek oglądając usiłujących się pokroić przeciwników. Wojownicy mający zmierzyć się w pierwszej walce wielce się zdziwili gdy usłyszeli, że walczą już pierwszego dnia pobytu na wyspie. Przynajmniej jeden z wojowników zmieszał się ponieważ stan podchmielenia Hansa Buby był tak wysoki, przez cały czas, że naprawdę trudno było odczytać czy twarz zabójcy wyraża zdziwienie, ignorancję, obrzydzenie, radość czy złość. Skgarg przysiadł się do Skita pożerającego właśnie lokalne specjały.
- Te Skit, jak myślisz kto wygra?
- Ja nie wiedzieć.
- Jak dla mnie to ten czarodziej całkiem niezgorzej zabija, no ale tego rudego da się opisać jednym słowem. - Tu Ogr zrobił pełną napięcie przerwę niczym najlepszy gawędziarz. - Zajebisty.
Skaveni potrzebują wodza, który przy użyciu mądrej retoryki (czyt. bata) bądź siły perswazji (czyt. bata) jest w stanie poprowadzić ich w miarę zorganizowanych przeciwko wrogowi.

Obrazek[/

Awatar użytkownika
Leśny Dziad
Wałkarz
Posty: 97
Lokalizacja: Knieja

Post autor: Leśny Dziad »

– Że już? Tutaj? – Mag spojrzał zdziwiony na gadziego szamana, który znienacka obwieścił czas i miejsce pierwszej walki. – No nie dadzą odpocząć…
Groźni jaszczuroludzie zaczęli przesuwać ławy by zrobić miejsce dla walczących a Razandir sięgnął pod stół po swoją torbę. Wyjął z niej „Omnia verba veritatis” i pogładził czule okładkę księgi rozpoznając pod palcami znajomą pulsację mocy, poczym włożył ją do specjalnej oprawy przy pasie. Następnie sięgnął po kurtkę i wstał by ją założyć. Nosiła ślady licznych napraw a w niektórych miejscach była już przetarta lecz tak się z nią oswoił, że w walce była dla niego jak druga skóra. Bardziej z przyzwyczajenia niż z konieczności narzucił też swoją starą opończę. Prawda, było w tym wszystkim gorąco ale przecież mogło ocalić życie, a poza tym Hans Buba też jest tylko człowiekiem i zapewne też wystąpi w zbroi i też przeszkadzać będzie mu skwar. Choć raczej powinien wyjść do walki z nagim torsem, skoro upodabnia się do krasnoludzkiego zabójcy.
Słońce rzucało na ziemię mnóstwo swojego światła toteż Razandir od razu wyczuł spokojne powiewy Hysh, skrzące się głównie wokół monumentalnej piramidy. Nie powinno być problemów z ich ujarzmieniem. Rzucił jeszcze okiem na notatki, na których rozpisane miał swoje dwa bojowe zaklęcia ale i tak już od dawna znał wszystko na pamięć. Sięgnął po różdżkę a potem po topór, wziął kilka głębokich wdechów uspokajając swą wolę i na szybko skupiając wokół jak najwięcej Białego Wiatru. Wstępując na plac nie słyszał już gwaru rozmów, krzyku kolorowego ptactwa, bzyczenia owadów ani rytmicznego uderzania w bębny, był skupiony na tym co ma do zrobienia. Pokonał kawał drogi i mnóstwo przeciwności żeby się tu dostać i teraz w końcu mógł zacząć rytuał, który uwolni jego wioskę spod wpływu zła. Nie zamierzał tego spartaczyć.
Hans wstąpił na plac boju po dłuższej chwili, bełkotał coś niezrozumiale, zapewne rzucając obelgi w stronę czarodzieja lecz Razandir żył zbyt długo by dało się go wyprowadzić z równowagi samymi pijackimi okrzykami. Mimo upojenia Buba szedł nawet pewnie, broń miał dość prymitywną ale zabójczą, a na sobie zaniedbaną lecz porządną kolczugę.
Mag podejrzewał, że to nie będzie łatwa walka. Był jednak na to gotowy.

Awatar użytkownika
Slayer Zabójców
Masakrator
Posty: 2332
Lokalizacja: Oleśnica

Post autor: Slayer Zabójców »

Ghorm wiele rozmyślał w drodze na Arenę, a raczej nie tyle co rozmyślał co... śnił. Widział zawodników ścierających się w krwawych pojedynkach na Arenie Śmierci, widział rudowłosego szaleńca rzucającego się z pasją w oczach na podstarzałego czarownika, widział pojedynek imperialnego żołnierza z obłąkanym mężczyzną w stroju cyrkowca, a także walkę elfa z wielkim dwuręcznym ostrzem, którym wymachiwał z taką lekkością, jakby ważyło tyle co ręka gnoblara. Widział przyszłość każdego z zawodników, widział to co nieuniknione, widział także Wielki Cień nad Smoczymi Wyspami, zagłada świata jest nieunikniona, ale czy ta Arena będzie miała na to jakiś wpływ? Tego Ghorm już nie widział w swych wizjach.

Krwawy Prorok siedział w ciszy, gdy reszta zawodników biesiadowała, wszyscy bawili się jak mogli przed tym, co mogło zmienić - a raczej zakończyć - ich życie. Oczy Ghorma były zamglone, nawet Skgarg, jego pobratymiec był zdziwiony, że kapłan Przepastnych Trzewi nie rzuca się na jedzenie niczym wygłodniały lew, w końcu apetyt ogrzych rzeźników był wręcz legendarny, nawet wśród innych ogrów.

Gdy śmieszne stworzenie z kosturem w prawej, a workiem w lewej ręce wyszło na środek, oczy Ghorma zmętniały, a on zaczął półszeptem wypowiadać słowa jeszcze przed tym, jak jaszczuroludź zaczął wyciągać tabliczki.

-Hrans Buba w pojedynku na śmierrrć i życie zmierzy się hrrrr z mistrzem Razandirem z Klifu! Gdy piaski arreny ostygną, następna będzie walka Harrralda Trrrescowa z Wesołym Jack'em! Następnie dane nam będzie zobaczyć wspaniały taniec ostrzy w wykonaniu Merrhrxerhrzisa oraz stalową zastawę Erhrwina von Wadorrra! Ostatnim zapowiedzianym pojedynkiem na dziś będzie - zapewne - najbardziej krrwawy pojedynek tej Areny - walka dwóch kolosów w których weteran-ludojad Skgarg zmierzy się z hrrrhr... W tym momencie umysł Krwawego Proroka wrócił do świata żywych, a jego oczka znów zaczęły lśnić złowrogim blaskiem.

- Hrahrahrahah hrrr - Rzeźnik roześmiał się swym lekko nieprzyjemnym śmiechem.
- Czas na ucztę! - krzyknął Ghorm z nieludzką szybkością łapiąc skinka przechodzącego obok...

[Nie chce zabijać tego skinka, jak chcecie to możecie go uratować, ale jeżeli nikomu nie przeszkadza, to Ghorm z chęcią go spożyje ;)]
Ostatnio zmieniony 13 sie 2015, o 09:39 przez Slayer Zabójców, łącznie zmieniany 5 razy.
Obrazek

Awatar użytkownika
Kordelas
Masakrator
Posty: 2255
Lokalizacja: Kielce

Post autor: Kordelas »

[Smacznego]
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

[ Krwi i igrzysk! =D> ]

Krótki postój na bezimiennej wyspie, gdzie jakimś zrządzeniem losu dołączył do ich wyprawy na miejsce brakującego zawodnika wiecznie pogrążony w transie dziki ogr pozwolił Hochlandczykom nieco rozprostować nogi i poćwiczyć musztrę w czasie gdy nadszarpnięte w czasie walki z Domeną Chaosu załogi von Drake'a i Corteza naprawiały swoje jednostki. W końcu jednak zarówno estalijska karawela, jak i Revenge były gotowe do drogi i kompania ponownie zawinęła się do swoich kajut na wzbijającym się powoli okręcie powietrznym, znów rzucającym swój imponujący cień na statek poniżej.
Zmęczeni niedawnymi doświadczeniami, pracą i słońcem marynarze oraz pasażerowie poczęli umilać sobie ciągnący się w coraz bardziej dusznym i upalnym klimacie rejs napitkami i jadłem, jednak te zaczęły się niespodziewanie szybko wyczerpywać i czwartego dnia głód zaczął grać na kiszkach większości podróżników, niczym na tandetnych kobzach. Drzemiących w swoich kajutach podkomendnych kapitana Lothara nagle wyrwał z niełatwego snu rozemocjowany okrzyk dyżurnego oficera, komenderującego mostkiem, który biegał po całej gondoli, radośnie wykrzykując "Ziemia! Ziemia na horyzoncie!"
Muszkieterowie przepychając się rzucili się do bulajów, lub pobiegli na pokład gondoli by ujrzeć na własne oczy coś co nie jest bezkresem ciemnego błękitu. To właśnie na korytarzu Lothar wpadł na Diego, oficera z Pena Duro i kilku innych zawodników. Senior Cortez wzywał zawodników do siebie.

Po krótkiej, acz przyprawiającej serce o szybsze bicie naradzie wreszcie z czekającego ich losu usunięto kolejną warstwę kotary, odsłaniając zza niej majestatycznie piętrzące się pośrodku nieprzebytych mas wody wyspy. Kapitan Brennenfeld bezwiednie złapał, aż do zbielałych knykci barierkę nadkasztelu estalskiej karaki. Nieustannie zbliżający się widok tropikalnego raju był jedną z najpiękniejszych i najbardziej egzotycznych rzeczy jakie oficer ujrzał podczas swego żywota pochłoniętego wojną i polowaniami w raczej nieciekawych i ponurych zakątkach Starego Świata. Piękna zieleni i wzorzystych lagun nie mąciło nawet czające się na tych wyspach niebezpieczeństwo o którym pouczył ich kierujący statkiem konkwistador. W takiej okolicy i turniej z szansami przeżycia jak jedna do szesnastu stawał się czymś mniej rażącym.
Nieledwie kwadrans po tym jak słońce osiągnęło finalną pozycję na niebie Pena Duro zarzuciła kotwicę w bezpiecznej odległości od raf i mielizny, a cały jej pokład ożył jak rozgrzebane mrowisko, gdy zaczęto opuszczać szalupy, poganiana okrzykami kwatermistrza załoga rzucała się do swych zadań, a między tym wszystkim zakwaterowani na karace zawodnicy próbowali się przepchnąć ze swoimi bagażami do jednej z burt. Lothar stał na uboczu, oparty o swoją wierną rusznicę, obserwując jak po drugiej stronie zatoki Revenge schodzi nisko, nieco bliżej lądu niż okręt Corteza i zarzuca w wodę cztery wielkie odważniki na łańcuchach, po czym także spuszcza sznurowe drabinki i rychtuje ukryte w kadłubie gondoli szalupy.

W końcu kapitanowi dane było postawić stopę na idealnie białym piasku plaży, gdy podciągnięta przez kilku spoconych marynarzy szalupa wypełzła na brzeg z lazurowej, przezroczystej wody niczym wielki, drewniany żółw. Na ląd dobijały kolejne szalupy, dowożąc bagaże, pasażerów i marynarzy, których część już na plaży pilnowała perymetru z arkebuzami i maczetami w dłoniach. Lothar na krótko przed wymarszem znalazł w zamieszaniu swoich towarzyszy i streszczając pokrótce zasłyszane fakty poprowadził obładowanych sprzętem i bagażami strzelców za ruszającą w dżunglę kolumną, prowadzoną przez Fernando Corteza.
Już pierwsze kilka minut obcowania z tutejszą florą i fauną, równie krzykliwymi kolorystycznie co dźwiękowo dało się imperialnym we znaki. Mając ręce zajęte bagażami, bądź skrzyżowanymi na ramionach muszkietem i forkietem podeń ciężko było opędzać się od much i innego bzyczącego cholerstwa. I tak pochód podśpiewujących O Varium Fortune entuzjastów zamienił się w korowód powłóczących nogami, spoconych narzekaczy. Tylko Horst z pasją opędzał się swym młotem ulrykańskim od kolorowego ptaszyska które przelatującego od gałęzi do gałęzi i skrzeczącej nań swym wielkim dziobiszczem. Przynajmniej dopóki nie zniknęło w paszczy maszerującego obok Skgarga.
- Dzięki chłopie! - rzucił do Ludojada Biały Wilk, z ulgą witając nagłą ciszę. Nie daną jednak wyczulonym zmysłom Lothara Brennenfelda. Dżungla wokół nich nieustannie szeleściła i pobrzmiewała setką odgłosów, zaś gęste poszycie rąbane maczetami uniemożliwiało zobaczenie czegokolwiek poza wyciętą ścieżką.
- Zbyt dobre warunki na zasadzkę dowolnego paskudztwa mogącego zamieszkiwać te ostępy... - mruknął weteran, kiwnięciem brody każąc Hansowi postawić oddział w czujność i samemu kładąc kciuki na zatkniętych za pas pistoletach. Ich działania musiał zauważyć stąpający frywolnie między lianami Cortez, gdyż zbliżył się do kapitana.
- Seniorez... mówiłem już, w tej części wyspy naprawdę nie ma się co mart...
Gwałtowny szelest z prawej strony kolumny uciął jego słowa. Chwilę później drgania poszycia dało się zauważyć wszędzie wokół. Ludzie z maczetami cofnęli się, niektórzy zawodnicy chwycili za broń.
- Chłopaki, formować czworobok! Czekać na rozkaz do salwy..! - wykrzyczał kapitan dobywając krócic i wbijając wzrok w ścianę zieleni, wodząc wzdłuż niej lufami broni. Po dłuższej chwili drgania nasiliły się i z pomiędzy palm wypadły niskie, łuskowate stworzenia w jaskrawych barwach. Z początku otępiony gorącym powietrzem umysł widział zwykłe jaszczurki, jednak zaledwie sekundy zdradzały ich humanoidalną budowę oraz dzierżoną broń...
- Na Sigmara miłosiernego ? Co to za paskudztwa ? - wydukał Albrecht.
- Feue..! - chciał wykrzyczeć Lothar, gdy Cortez uniósł rękę i jak gdyby nigdy nic podszedł do syczących stworzeń, pomiędzy którymi pojawiły się prawdziwe łuskowate olbrzymy, groźnie łypiące wąskimi źrenicami z góry na otoczonych ludzi.
Lothar wycelował w największego z humanoidalnych monstrów, ciemnozielonego olbrzyma o czerwonym grzbiecie. Jedynie Cortez wyglądał, jakby nie zdawał sobie sprawy z sytuacji.
- Spokojnie panowie, odłóżcie broń- rzucił wesoło- Oto nasi gospodarze....
- Was am Himmel ?! - palnął Brennenfeld, niemal upuszczając pistolety.
*******

Choć nie łatwo było ogarnąć to umysłem dziwne stworzenia pokojowo otoczyły kolumnę i wespół z Cortezem zaczęły ją prowadzić w sobie znanym kierunku.
- M-myślicie, że chcą nas pożreć albo złożyć w ofierze czy coś takiego ? - zagadnął cicho maszerujących z grobowymi minami kamratów blady jak ściana Albrecht.
- Jakkolwiek ciężko mi to wyrzec, skoro dotąd ufaliśmy Cortezowi, miejmy broń w pogotowiu i czekajmy na rozwój wypadków. W sumie jako żołnierz widziałem już dziwniejsze rzeczy. Ej Isajew.. znacz... Stirlitz! - zawołał, poprawiając kapelusz drepczącego na uboczu łowcę - Czy w Czarnym Zamku uczyli cię o tym czym mogą być te... stworzenia ?
- Hę ? Zdaje się, że owszem. Nigdy ich nie widziałem, ale czytając o dokonaniach kolegów po fachu obecnego tu kapitana Corteza zdaje się, że nie może to być nic innego. Nie lękajcie się, to nie są zwierzoludzie ani inne pomioty Chaosu. Właściwie to według niektórych uczonych najzagorzalsi wrogowie Mrocznych.
Szybkie spojrzenie na jadącego na swoim wężowym demonie Sephiriona utwierdzało poniekąd w teoriach uczonych, mniejsze jaszczury syczały nań wrogo, zaś większe warczały gardłowo, na co wierzchowiec czempiona o zadartym nosie odpowiadał własnym przeszywającym sykiem, od którego mniejsze jaszczurki, zwane Skinkami natychmiast czmychały.
- Jeśli wierzyć kronikarzom niektórych konkwistadorów - kontynuował Stirlitz - to bardzo zaawansowany szczep, który potrafi wznosić wspaniałe...
- Miasta ? - zapytał zatrzymując się jak zamurowany Hans.
- Owszem - łowca czarownic wyglądał na zdziwionego - Schodkowe piramidy przyćmiewające pałace naszej arystokracji i świątynie stokroć większe niż Wielka Cerkiew Ursuna czy Katedra Sigmara w Altdorfie. Nie wiedziałem, herr Eberwald, że pan również czyta...
- Nie czytam. Spójrzcie! - blondwłosy sierżant wskazał na rozciągające się przed nimi wspaniałe miasto z wielkimi kamiennymi budowlami, lśniącymi w południowym słońcu.
- Scheisse...
- Werd ich am Galgen...
- Na rogi Taala...
Zaskoczonych strzelców minął Cortez uśmiechając się promiennie.
- Nie ma co zostawać w tyle, seniorez. Miejscowy wódz prosi na ucztę.

Na zwieńczenie dnia już i tak srodze zmuszony do poszerzenia swych horyzontów Lothar wraz z innymi zawodnikami siadł do wieczerzy pospołu z elitą miejscowych jaszczuroludzi. Soczyste owoce, których sok zlepiał kosmyki brody kapitana i ciekł mu na krezę i rozwiązaną koszulę oraz cudownie chłodna woda nie były wprawdzie mięsiwem i alkoholem, jednak na upały tu panujące działały idealnie. Strzelcy również obdarowani poczęstunkiem przez zimnokrwistych rozsiedli się w cieniu jednej z otoczonych rządkiem palm chat, z której dało się już słyszeć chrapanie Horsta, zaś Stirlitz jak to szpieg zniknął gdzieś zaraz po zakończeniu swego wykładu o rasie, kulturze i szalonych teoriach na temat ich gospodarzy.
Brennenfeld natomiast ciekawie chłonął wzrokiem otaczającą ich osadę i monumentalne budowle, jednocześnie wciąż ciekawie przyglądając się saurusom i skinkom. Jakimś cudem i oni władali ludzkim narzeczem, jednak z racji innej fizjonomii kaleczyli tę mowę potwornie, tych wielkich niemal nie dało się zrozumieć przez charczące tony z wielkich paszcz. Ich mniejszym krewnym szło to o wiele lepiej, jednak do komunikacji przy oddzielaniu syczenia i urywania samogłosek trzeba było naprawdę dużo dobrej woli. Osłuchanie się w tej mowie spłaciło się rychło w czas, gdyż oto wylosowano pierwsze pary do walk, otwierając ceremonialnie cały turniej. Lothar aż odetchnął z ulgą, gdy usłyszał, że ma co najmniej cztery pojedynki do własnej walki.
- Będzie czas na ćwiczenia i przy okazji ocenę innych zawodników...
Co do tego, obaj jego koledzy po fachu, zarówno wesoły "Dżin" jak i lakoniczny do bólu, zupełnie kapitanowi nieznany (co było dość dziwne, zważywszy na to, że w wojsku imperialnym znał niemal każdą sławniejszą osobistość) kapitan Erwin von Wador znaleźli się w drugim i trzecim pojedynku. Czy jeśli padną zostanie w tej zgrai bez kogokolwiek do cywilizowanej rozmowy ? Wolał o tym nie myśleć, tym bardziej, że skinkowy kapłan ogłosił, że oto jeszcze dziś, zaraz rozegra się walka otwarcia.

Zmierzyć się miał stary czarodziej z toporem o pogodnym obliczu oraz ktoś kogo praktycznie nie widział przez całą podróż. Indywiduum równie tajemnicze co ekstrawaganckie. Skrzyżowanie świra, kloszarda, pobliźnionego wojownika słusznej postury i parodii krasnoludzkiego Zabójcy wymachujące ze szczękiem plątaniną wielkich gwoździ na łańcuchach robiło nawet wrażenie. Lothar jak nikt inny wiedział, że przeciwnika nie należy lekceważyć i sam w szaleńczej pewności siebie człowieka zwanego Hansem Bubą widział niezbity atut. Przyjdzie oczywiście skonfrontować to z pokazem rzemiosła Razandira i szybko zerkający na pozostałe mu do wylosowania siedem innych postaci Brennenfeld modlił się by nie trafić na maga czy innego nieprzewidywalnego zawodnika.
Teraz jednak siedząc za stołem i pogryzając arbuza uważnie czekał rozpoczęcia walki, między dwoma póki co gotującymi się w słońcu zabijakami.

ODPOWIEDZ