Ostatnie dni dla Skgarga i Pięknego były nadzwyczaj wyczerpujące, za niedługo ich pierwsza walka,a przecież nie chcą jej przegrać. Dlatego właśnie całe dnie spędzali ćwicząc na swoim kokosowym manekinie do ćwiczeń, w momencie gdy akurat nie ćwiczyli organizowali małe potyczki by co nie co zarobić. Po kilku dniach intensywnych treningów, gdy czuli, że nic więcej nie mogą zrobić wystarczyło tylko czekać, aż jaszczurki zwołają zawodników na kolejną walkę.
Skaveni potrzebują wodza, który przy użyciu mądrej retoryki (czyt. bata) bądź siły perswazji (czyt. bata) jest w stanie poprowadzić ich w miarę zorganizowanych przeciwko wrogowi.
Skgarg, weteran ogrzych napadów vs Ghorm Krwawy Prorok, ogr rzeźnik
Napięte struny mandoliny zabrzęczały, wprawiane w ruch zręcznymi palcami kapitana Corteza. Nucił on cicho pieść w swym języku, wodząc leniwie wzrokiem spod swego nieodzownego kapelusza o szerokim rondzie.
- Porque te vas…- mruczał.
Jego wprawne oko wnet wyłapało poruszenie na placu świątynnym. Westchnął, wytarł czoło w rękaw i tak absolutnie mokrej koszuli, pociągnął jeszcze łyk napoju z wydrążonego kokosa i udał się na zbiegowisko.
Kolejna walka, to bowiem było przyczyną niepokoju, miała się odbyć tu, na placu świątynnym. Dwa ogry stanęły naprzeciwko siebie, wydymając okrągłe brzuchy. Błyszczące od potu, w pełnym słońcu przypominały nadęte bębny, którymi wprawny muzyk mógłby przesyłać sygnały na wielkie odległości.
https://www.youtube.com/watch?v=-_Mt7Pys0FI
Wtedy Xothal powstał ze swego wiklinowego tronu i skinął tewhatewhą. Jednak żaden z rywali nie sięgnął po broń. Zamiast tego Skgarg poklepał się energicznie po brzuchu.
- Hej! Ty!- krzyknął tak głośno, że przepłoszył papugi ze skraju dżungli- Pokażmy im jak to się u nas załatwia!
Tajemniczy ogr przechylił dziwnie głowę, lecz po chwili skinął na znak, że się zgadza.
Dwa wielkoludy ruszyły gwałtownie z miejsca, sypiąc kurzem. Niczym rozpędzone wozy taboru, zderzyli się w połowie drogi, z impaktem, który wyrzucił gnoblara Pięknego wysoko w górę!
- Patrz szefuńciu! Ja latam!!!- krzyknął machając zielonymi łapkami.
Skgarg i Ghorm zderzyli się brzuszyskami, a fala tłuszczu rozeszła się po ich ciałach. Przechylając środek ciężkości w przód, obaj przepychali się i blokowali rękoma z prędkością i dokładnością niespodziewaną u ogra.
Otwartymi dłońmi trafiali się w barki, torsy, zbijali nadchodzące ciosy. Wtedy Skgarg odsunął się nagle, by przeciwnik jego stracił równowagę, lecz ku jego zdziwieniu, tak się nie stało.
Ghrom uśmiechnął się paskudnie, po czym dobył broni, oznajmując tym, że pora nadeszła na krwawą konfrontację.
Rozpoczęła się szybka wymiana ciosów. Zbyt szybka, jak na gust Skgagra. Tłustszy Ghorm właściwie przejmował inicjatywę, spychając ogrzego weterana napadów do defensywy. Skgarg tylko reagował na ciosy, od czasu do czasu wyprowadzając kontry- niestety, bezskutecznie.
- Jakiś jasnowidz, czy co?- rzucił zdegustowany. Z zamyślenia wyrwał go krzyk Pięknego.
- Uważaj szefuńciu!
Błyskawiczny cios tasaka mógł go nieźle poharatać, gdyby nie przytomność gnoblara. Skgarg i tak skończył z raną, lecz było to płytkie rozcięcie na brzuchu. Kolejna blizna do kolekcji.
Ghorm nie zatrzymywał się jednak i Skgarg zatańczył pląsawiczo, by uniknąć cięć tasaka i ciosów młota. Wtedy poczuł zimno z tyłu. Obejrzał się.
- Nosz kur… Nowiuśkie spodnie- zakrzyknął zrozpaczony, widząc potężną dziurę na tyłku. Publiczność skrzywiła się zgorszona. Skgarg nie miał na sobie bielizny.
Ghorm widział. Widział teraźniejszość, widział przyszłość. Nie, nie jedną. Wszystkie.
Z każdą swoją myślą możliwości rozstrzygnięcia pojawiały mu się przed oczami. Wyprzedzały one wydarzenia ledwie o kilka uderzeń serca, lecz nadal były one potężnym atutem. Dzięki magii niebios potrafił tę moc amplifikować.
Ruszył od razu, nie dając szans na zebranie koncentracji przeciwnikowi. Widział, jak ostrzeżony przez gnoblara Skgarg zdąży postawić zastawę, jak oburęczny atak z góry zatrzyma się zupełnie. Cięcie z dołu tasakiem Skgarg zbije i skontruje barkiem. Przy ataku tłuczkiem z lewej, otrzyma on kontrę w postaci pchnięcia w brzuch, lecz sam złamie rywalowi obojczyk.
Wszystkie te obrazy pojawiły się symultanicznie, jako nieprzyjemne szarpnięcie w umyśle. Ghorm jednak był doń przyzwyczajony.
Sięgnął do niebiańskiej energii Azyr i zajrzał głębiej w niezbadane. Każda z możliwości teraz rodziła kilka innych i nawet Ghormowi potrzeba była chwila, by je ogarnąć umysłem.
Czekał więc. A gdy Skgarg zaatakował, zastosował ówcześnie przygotowany blok i skontrował tłuczkiem w bok przeciwnika. Ogrzy weteran musiał to odczuć, bo skrzywił się mocno i zagryzł zęby.
- Szefuńciu, chyba poszło ci żebro- stwierdził z miną specjalisty Piękny.
- Dobrze, że mówisz, bo nie zauważyłbym- stęknął w odpowiedzi Skgarg.
Poprawił chwyt na kawale kotwicy i zaatakował mimo bólu. Ghorm wprawnie zbijał ciosy ludojada, lecz Skgarg zauważył, że jego ruchy zwalniają. Dobra nasza- pomyślał- Jest tak gruby, że kiedyś musiał się zmęczyć.
W końcu przedostał się przez paradę nieprzyjaciela, znacząc jego kałdun podłużną raną. Tłuszcz jednak był tu zbyt gruby- obrażenia nie były poważne.
Wtedy to Skgarg zauważył, jak rzeźnik zatyka tłuczek za pas i dziwnie gestykuluje nieuzbrojoną ręką, mamrocząc coś pod nosem. Wiedziony jakimś przeczuciem, być może doświadczeniem z dziesiątków potyczek, natychmiast zaatakował, nie pozwalając dokończyć inkantacji. Ghorm zastawił się, lecz zbyt wolno- kawał skóry, tłuszczu, wraz z sutkiem padł na ziemię.
- Uegh! Paskudztwo- wydarł się Piękny.
Skgarg chciał iść (nomen omen) za ciosem, lecz wtedy dosięgnęło go uderzenie w gardło. Weteran charknął i zachwiał się, łapiąc rękoma za szyję. Marny byłby jego los, gdyby walczył sam. Tak jednak nie było.
Z heroizmem wydawałoby się zbyt dużym, by pomieścić w tak małym ciałku, Piekny skoczył na Ghorma, gotów bronić swego szefa. Tłusty rzeźnik warknął, gdyż czar dodający mu szybkości zdążył się zużyć i po prostu nie był na tyle zręczny, by schwytać małego zielonoskórego. Choć nie mógł zagrozić ogrowi, Piękny skutecznie powstrzymywał rzeźnika od ataku. Wtedy jednak wielkie, tłuste łapsko capnęło go za karczek.
- Zaraz odgryźć ci głowa!- zaśmiał się grubas i otworzył paszczę, by spełnić swoją groźbę.
Skgargowi ledwo udało się dojść jako tako do siebie. Z trudem oddychał, krwawił z nosa, dawały mu się we znaki pomniejsze rany zadane tasakiem. Wnet jednak o tym zapomniał, widząc niebezpieczeństwo wiszące nad jego wiernym druhem.
- Piękny!- krzyknął, a właściwie charknął, bowiem miał uszkodzoną krtań. Rąk na szczęście nie.
Zgubny okazał się wilczy apetyt Ghorma, który przysłonił mu wizję niebezpieczeństwa. Kawał kotwicy trafił go prosto w tłuste łapsko, łamiąc kość w czterech miejscach. Gnoblar padł na piach, nieco poobijany, ale cały. Ghorm wrzasnął z bólu, jasne kawałki kości wystawały mu spod bladej skóry.
Krótkie ostrze Skgarga skróciło jego krzyk. Stal przeszła przez gardło rzeźnika tak samo, jak wielokrotnie jego tasak rozpruwał ofiary ogra. Dłoń Skgarga zagłębiła się w ranie, po czym ogr szarpnął, wyciągając trofeum- wielki jęzor Ghorma. Wzniósł go triumfalnie ku słońcu.
Na ten widok jaszczuroludzie ryknęli radośnie.
[Walki nie są długie, lecz mam nadzieję, że zadowalające. Uwagi, prośby i krytyki walcie śmiało.]
Skgarg pomimo poważnie uszkodzonej krtani wydał z siebie ryk zwycięstwa. Towarzyszyli mu w tym jaszczuroludzie otaczający miejsce walki. Długi, oślizgły i zakrwawiony jęzor zwisał w potężnej ręce ogra. Jeszcze. Więcej więcej krwi. - Nagłe myśli ogra, podsycane przez coś większego, ważniejszego i groźniejszego niż tylko brutalne wykończenie przeciwnika. - Taaaaaaak. Więcej. Piękny przynie.... Zaraz Piękny. - Nagłe myśli ogra o jego małym towarzyszu wyrwały go z bitewnego szału, który nie wiadomo skąd dopadł Skgarga. Nigdy wcześniej nic takiego mu się nie przydarzyło.
Ogr rzucił się w kierunku Gnoblara leżącego w pyle i piachu.
- Piękny, Piękny!!!! No wstawaj, nie możesz teraz odejść.
- Ale gdzie szefuńciu? Gdzie mam iść.
- Uffff. - Powietrze ulotniło się z piersi olbrzyma. - Wstawaj idziemy do jaszczuroludzi, muszą nas jakoś pozszywać. No i musisz mi zszyć spodnie.
- Zgoda. - Wykrzyknął uradowany piękny.
Zawodnicy stojący bliżej zwycięskiej dwójki mogli jeszcze usłyszeć krótką wymianę zdań.
- Szefu, czyli jednak się o mnie martwiłeś co?
- Cooo? nie wyobrażaj sobie.
[Jako, że dla mnie, osoby która dopiero co zaczęła pisać, każda walka na Arenie jest małym arcydziełem zapewne lepiej będzie gdy bardziej doświadczeni Arenowicze wypowiedzą się na temat jakości walki]
Skaveni potrzebują wodza, który przy użyciu mądrej retoryki (czyt. bata) bądź siły perswazji (czyt. bata) jest w stanie poprowadzić ich w miarę zorganizowanych przeciwko wrogowi.
To było starcie brutalnej siły, agresji i surowej mocy czającej się w potężnych ciałach ogrów. Było na co po popatrzeć. Pomijając rzecz jasna widok tego co czaiło się pod portkami Skarga, a co nieopatrznie zostało ujawnione. Razandir jak zwykle popalał fajkę i zerkał na pojedynek kryjąc się przed palącym słońcem w cieniu piramidy. Ciekawiło go zwłaszcza zachowanie Ghorma. Ogr ten potrafił naginać wiaty magii, tego czarodziej był pewien, ale rzeźnik zdawał się wykazywać jeszcze inne zdolności. Wyglądało na to, że potrafi przewidzieć ciosy swojego przeciwnika. Czy było to zwykłe doświadczenie weterana wielu bitew czy też subtelny wpływ mocy Azyr, która umiejętnie wykorzystana pozwalała przewidywać przyszłość? Tego mag nie wiedział. Ciężko było mu uwierzyć by brutalny ogr potrafił tak dogłębnie czerpać z niebieskiego wiatru. Z drugiej jednak strony, ostatnimi czasy działo się tyle nieprawdopodobnych rzeczy, że i to Razandirowi wydawało się prawdopodobne.
Jakkolwiek jednak nie było tajemniczy Ghorm poniósł śmierć. Skgarg wraz ze swoim wiernym gnoblarskim przyjacielem triumfowali dowodząc, że co dwie głowy to nie jedna. Nawet w walce i nawet jeśli jedna z tych głów jest trzy razy mniejsza od drugiej.
Festiwal śmierci trwał dalej, rytuał żądał kolejnych ofiar. Zimny dreszcz przeszył ciało czarodzieja gdy potężny Skgarg w szale wyrwał język swojego pokonanego przeciwnika. Wpływ Areny stawał się coraz bardziej odczuwalny, moc gromadząca się wokół była jeszcze surowa, nieukierunkowana, jeszcze słaba ale już dająca znać o swoim potencjale. Strach pomyśleć co by się stało gdyby zwycięzcą zawodów i spadkobiercą mocy Areny okazała się istota zła, nieobliczalna, chciwa albo splugawiona wpływem mrocznych potęg. Nie można było do tego dopuścić. Dla Razandira to był kolejny powód doliczony do tych wszystkich powodów zamieszkujących jego małą wieś na skalnym wybrzeżu, jaki przekonywał go by dalej trwać w owym ponurym i krwawym widowisku, którego był częścią.
Był to dla niego kolejny powód by wygrać.
[Matis, jak tam poszukiwanie skarbów? Coś ostatnio cicho na Arenie :/ ]
[Jutro rozwinę wątek konfliktu jaszczuroludzi z orkami, chętnym nie zabraknie okazji, by coś napisać.
Przy okazji przyłączę się do apelu Leśnegeo Dziada. A Stabilo dziękuję za komplement ]
Nadchodzi czas, gdzy krew musi być przelana, a wojownicy kładą swoje życia na szalę, by ich lud mógł się rozwijać. Bogowie karmią się wtedy ich duszami, tak jak dzieje się to podczas Areny. Lecz tym razem konflikt miał być rozwiązany zgoła inaczej.
Pochód przemierzał dżunglę. Piętnastu saurusów, kilku skinków i zawodnicy, którym wyjątkowo przypadła rola widzów. Żaden z nich miał dzisiaj nie zginąć.
Na czele pochodu stał sam Xothal, mając u boku swego kapłana, Xipatiego. Za ich przewodnictwem pochód zmierzał ku starożytnemu miejscu, gdzie od wieków toczono bezkrwawe batalie o losy dwóch ludów. Znajdowało się ono w miejscu, gdzie Ukajali skręcała na północ. Był to teren neutralny, gdzie poza zawodami nikt nie gościł.
Był to plac w kształcie prostokąta, porośnięty trawą. Kamienne ławy, które stanowiły widownię zmurszałe były zębem czasu, lecz figury sauriańskich i orkowych idoli wciąż były dobrze rozpoznawalne.
Na ścianach, które stanowiły dłuższe boki prostokąta wisiały na wysokości dwunastu stóp kamienne obręcze.
Delegacja orków już czekała. Piętnastu wiekich orków o dzikich spojrzeniach, pokryci od stóp do głów skomplikowanymi tatuażami. Dziw aż brał ludzi ze starego świata, że ci prymitywni zielonoskórzy potrafili wyryć tak misterne wzory.
Wódz orków, Kisumu, prócz największej postury, cechował się wielką koroną z drewna, od której na boki wyrastały wyrzeźbione skrzydła orła. Z nich zwisały różnorakie ozdoby, mające tylko jedną wspólną cechę- błyszczały się.
Ork w drewnianej masce, w barwnej pelerynie z piór papug musiał być szamanem. Wazungu, bo takie nosił imię, wsparty był na grubym kosturze, który prócz znamion prestiżowych, mógł posłużyć jako broń.
Kilku goblinów uprzątnęło kamienne ławy na zachodniej części trybun, a wódz, wraz z szamanem i kilkoma pomagierami zasiadlina nich. Naprzeciw usadowił się Xothal ze świtą.
Następnie gobliny i skinki rozpaliły ogień w paleniskach, zaś obie drużyny wyszły na boisko. Trzydziestu najlepszych wojowników, jakich zrodziła ta wyspa stanęło naprzeciw siebie, twarzą w twarz, by rozwikłać konflikt bez ofiar. Kapitan Cortez, najwyraźniej obeznany ze zwyczajem, objaśniał.
- Zawodnicy mają za zadanie przerzucić kauczukową piłkę przez kamienną obręcz drużyny przeciwnej. W tym celu nie mogą posługiwać się dłońmi, a w przypadku saurusów, ogonami. Piłki też nie wolno chwytać w zęby, choć ten ostatni manewr byłby raczej głupotą. Używają bioder, łokci, kolan czy stóp, czasem głowy. Jak widzicie, zawodnicy noszą ochronne yugos, ze skóry. Gra jest pojedynkiem precyzji, wytrzymałości i sprawności.
- Mówiłeś, że z czego jest ta piłka?- spytał zaciekawiony Razandir.
- Z kauczuku. To sok z tutejszjego drzewa, który po zastygnięciu staje się twardy i bardzo sprężysty. Gdy ostatnio piłka trafiła jednego z moich marynarzy, zmiażdżyła mu ona klatkę piersiową. Dlatego zawodnicy to najwięksi i najwytrzymalsi z obu plemion.
- Co się stało z tym marynarzem?- wtrącił Etchan.
- Biedak męczył się kilka godzin- wyjawij kapitan obojętnym tonem- W końcu zmarł.
W końcu jakiś goblin wyniósł na boisko czarną kulę, niemal tak dużą jak ona sam. Kapitanowie, Pakja i Mboto zmierzyli się wzrokiem.
Wtedy padł sygnał. Piłka, wraz z nieszczęsnym goblinem, który nie uciekł na czas poszybowali w powietrze.
Zamieszanie, które ostatnio spowodowała grupa dzikich orków, miało się właśnie wyjaśnić. Grupa saurusów z wioski razem z jej przywódcami, oraz grupką zawodników zagłębiła się w dżunglę, by stawić się w umówionym miejscu. Miejsce przypominało stylowo całą resztę architektury wyspy, ale pomimo tego zdecydowanie się wyróżniało. Pierwsze w oczy rzucały się poustawiane kamienne figury, zarówno orków jak i jaszczuroludzi, sugerujące że całość należy do obu frakcji. Drugą taką rzeczą okazały się dwie obręcze zawieszone wysoko w powietrzu, co do których zastosowania, Merxerzis nie miał żadnego pomysłu. Zielona część konfliktu była już na miejscu.
Zawodnicy trzymali się na początku z boku nie bardzo wiedząc co się za chwilę wydarzy, podczas kiedy saurusi ustawiali się na pozycjach. Na szczęście oświecił ich Cortez, kapitan któremu zawdzięczał transport na ten wspaniały turniej. Chwilę później stał zawiedziony, dowiedziawszy się, że nie będzie żadnej walki. A przynajmniej nie tej jedynej sensownej czyli obejmującej duże ilości rozlanej krwi. Chyba że...
- Ej. - Trącił łokciem stojącego obok najstarszego spośród zebranych na Arenie ludzi, który był magiem o imieniu Razandir. - A my mamy tu robić za kiboli?
[Aktualnie walczę by nie wylecieć z uczelni i mam mało czasu i motywacji, żeby pisać. Jednak nadal walczę Będę w stanie dopiero w środę coś wrzucić...]
Kauczukowa piłka, po piętnastu zawodników na drużynę, równe, trawiaste boisko i dwie bramki po jego przeciwległych stronach. Tak wyglądało tutaj rozwiązywanie sporów? Bezkrwawo? Bez bitew i bez wojen? Dla Razandira, który całe swoje młodzieńcze życie spędził na wojaczce wydawało się to niebywałe. A jednak przyznać musiał, że jest w tym sens. W tak niewielkich społecznościach zapewne nie opłacało się wysyłać wojowników na śmierć, lepiej żeby zmierzyli się na ustalonych zasadach w rywalizacji, która wymagała przecież równie wielu przygotowań i sprawności co walka. Coś jednak mówiło magowi, że takie rozwiązania nie przyjęłyby się na gruncie Imperium, Bretonii czy Kisleva, których tradycje wyrosły właściwie na bazie wojen i wojskowości. Jakim więc cudem przyjęło się to u orków?
- Ej. - Jego rozmyślania zostały przerwane przez ponurego Merxerzisa. - A my mamy tu robić za kiboli?
Czarodziej uśmiechną się na tą sugestię choć elf najwyraźniej wcale nie żartował.
- Podejrzewam, że i bez naszego udziału może tu dojść do burdy - odparł Razandir patrząc na przeciwne trybuny gdzie rozsiedli się orkowi kibice.
Zielonoskórzy póki co ograniczali się do uderzania w bębny i wyśpiewywania chóralnych, bojowych okrzyków, ale co się stanie gdy wynik meczu przechyli się na niekorzyść orków? I jak zareagują wówczas sami orkowi zawodnicy na boisku? Jaszczuroludzie dali się już poznać jako istoty opanowane i zdyscyplinowane lecz ork potrafiący trzymać swoje emocje na wodzy był przecież niemożliwością. Gra dopiero co się rozpoczęła i nabierała na intensywności, na to jak się skończy trzeba było jeszcze poczekać.
Lothar sapnął, obejrzawszy pojedynek dwóch ogrów.
- Dobrze, że stanęli przeciw sobie. Nie zazdrościłbym nikomu, kto musiałby się zmierzyć z podobną siłą sam na sam.
Horst skinął kudłatą głową, naciągając lepiej białe futro wilka na ramię.
- Cóż, z tym delikwentem ktoś i tak będzie musiał sobie poradzić w kolejnej rundzie. A ty musisz się do niej dostać tak czy inaczej.
Kapitan Brennenfeld z nieco melancholijnym uśmiechem pogłaskał lufę swojej wiernej rusznicy.
- Jeśli moja Astrid pośle ołowiane pozdrowienia prosto do czaszki tamtego białowłosego degenerata to owszem, choć wciąż wolałbym trafić wtedy na kogoś... innego niż ten Ludojad. Tak czy inaczej moja walka będzie pojedynkiem szybkości reakcji...
Dywagacje rycerza i jaegera przerwało ogłoszenie o zbliżającej się godzinie rozstrzygnięcia sporu między lokalnymi plemionami. Obaj imperialni udali się jeszcze na chwilę do kwatery po jakieś przekąski oraz napitek po czym ruszyli za orszakiem jaszczurzego wodza. Brennenfelda dziwił tylko brak jego oddziału, chłopaki zwykle nie stronili od rozrywek, zwłaszcza tak egzotycznych jakimi mógłby się jawić bezkrwawy turniej między jaszczurami wielkości człowieka oraz zielonoskórymi. Wprawdzie włóczący się gdzieś po wiosce Hans przebąknął coś o przeprowadzaniu niedaleko z wioską jakichś manewrów ćwiczeniowych by nie wyszli z wprawy i zapewniał dowódcę że nie musi się tym interesować na poczet skupienia na nadchodzącej walce... jednakże dziwne zmieszanie i markotność na jego przystojnej, przeciętej blizną twarzy mówiła, że to nie cała prawda. Jakakolwiek by ona z resztą nie była, Lothar nie miał czasu obecnie się nią zajmować i przymykał oczy na nieobecność jego oddziału.
Po niedługim marszu dotarli do, jak się okazało pola meczowego, przypominającego w swym zamyśle i konstrukcji nieodrodnie wspaniałe stadiony Blood Bowla, wznoszące się w największych miastach Imperium, Marienburgu, Kislevie, krasnoludzkich górach, na dworze bretońskiego monarchy, a ponoć nawet i w mroźnej Norsce oraz zapomnianych zakątkach przeklętych Pustkowi Chaosu. Obiekty w sezonie stanowiące główne miejskie atrakcje, oferujące brutalnie widowiskową acz sensacyjnie wciągającą rozrywkę, wokół których rozkwitał przemysł licznych organizacji zarówno legalnych jak i półświatka.
- Hej czy oni będą grać w Blood Bowla ? - rozdziawił szeroko gębę Horst, oglądając przygotowania obu drużyn po czym klasnął w ręce - Oooch, ale mi się stare czasy przypomniały...
- Mhm..?
- Jak byłem młody, no wiesz zanim wstąpiłem na służbę do Bractwa Ulryka i złożyłem śluby przed Wiecznym Ogniem byłem rozgrywającym w Middenlandzkich Maruderach.
- Pierdolisz. - żachnął się Lothar. Ów drugi najpopularniejszy klub w Imperium znany był z bezkompromisowej gry oraz utraty rodzimego stadionu, skąd wylecieli za długi po spektakularnej sesji porażek i śmierci trenera.
- Poważnie, grałem z numerem 7. Żaden człowiek ani krasnolud nie mógł mnie zatrzymać, raz w czasie meczu z jakimiś żabojadami z Gisoreux sam powaliłem czterech mężów na raz... eech, potem przyszła ta cała chryja z utratą stadionu, większość chłopaków się rozpiła, część wylądowała na ulicy... ja straciłem pasję i znalazłem nową w płomieniach Ulryka, ale czasem stara krew się odzywa i aż chce się komuś puścić zęby w gardło porządnym ciosem...
- Nigdy o tym nie mówiłeś... mein freund, wieczorem przy grzańcu chcę posłuchać o twoich dniach chwały.
Lothar usiadł na kamiennej loży, on sam miał z Krwawym Sportem raczej nieprzyjemne wspomnienia. W jednym z ostatnich lat w liniowych regimentach wojska, przed awansem do elektorskiego Jaegerkorpsu wraz ze swoją kompanią zostali wysłani z częścią sił Chochlandzkich na zimowanie do Middenheim, akurat wypadało święto utworzenia Imperium i poczciwy Todbringer zorganizował mecz Reiklandzkich Rozrywaczy z Maruderami. Stadion pękał w szwach i grzmiał od wiwatów czy chrzęstu pancerzy, ale po widowiskowym, ósmym do dwóch przyłożeniu Griffa Oberwalda na końcową trąbkę obrażeni i często pijani kibice Maruderów tłumnie wypadli na ulice szerząc chaos i zniszczenie, by wreszcie wmieszać się w idącym środkiem miasta Marsz Zjednoczenia i tam starli się ze strażą miejską, ciskając w halabardników elektora wyrwaną kostką brukową oraz butelkami i kamieniami. Burgemeister skierował do pacyfikacji tłuszczy stacjonujące tam jednostki armii, w tym strzelców Lothara, nakazując oddawanie pozorowanych salw nad głowami burdowiczów, jednak same ostrzegawcze strzały nie pomogły i trup zaścielił aleję Fauschlagu... z tej jednej bitwy kapitan nigdy nie był dumny...
A jeszcze mniej powodów do dumy miał z tego, że właściwie zawsze kibicował nie narodowym drużynom, ale przyjemnie ściągającym oko w czasie swych rzadkich przyjazdów z lustrijskich kolonii Amazonkom. Aby uniknąć jednak towarzyskiego linczu, zachował milczenie w tej kwestii.
- Ej, Lothar ogarnij! - wyrwał kapitana z zamyślenia rycerz.
- C-co?
- Jednak to nie Blood Bowl - wyrzucił zniechęcony Horst - Jest ich po piętnastu na murawie, nie mogą używać rąk ani brudnych zagrywek, a co najgorsze zamiast pocerowanego pęcherza świni grają jakimś gównem ze stwardniałego soku! Tfu! Gówno a nie sport, zaraz tam zejdę i pokażę im jak się..!
- Zaczekaj Horst, spokojnie. Patrz! - Lothar wskazał jak piłka kopnięta przez orka ze sterczącą kitą farbowanych włosów trafiła w pysk saurusa z oszałamiającą prędkością, wybijając mu połowę kłów z paszczy i powalając na ziemię.
- No! I to ja, scheisse rozumiem! Heheheh! Dowalić im!!! - ryknął, dmąc w zakoszony oddziałowemu Signalknechtowi muszkieterów blaszany obój.
Brennenfeld pokręcił głową, popijając spokojnie hochlandzkiego maślacza, wtem zauważył siedzącego obok Razandira. Kapitan przypomniał sobie, że właściwie nie miał jeszcze szans pogadać z trzymającym się na uboczu z tym szamanem z dalekiego wschodu magiem.
- Witam herr Razandirze - zaczął, unosząc butelkę z cudnie pachnącym trunkiem - Pogratulować szybkiego awansu i dziarskości w tak szacownym wieku. Może maślacza z mojego rodzinnego księstwa ?
- A, nie pogardzę herr Oberst. - uśmiechnął się mag wygładzając brodę.
- Magister myśli, że jeśli to nie nasz Blood Bowl to skończy się spokojnie ?
Mag ochoczo przyjął poczęstunek od Lothara Brennenfelda. W końcu łyk alkoholu w dobrym towarzystwie podczas oglądania sportowych rozgrywek był rzeczą jak najbardziej wskazaną i praktykowaną chyba na całym szerokim świecie.
- Magister myśli, że jeśli to nie nasz Blood Bowl to skończy się spokojnie? - zapytał pułkownik gdy Razandir oddał mu mile chlupoczącą butelczynę.
- Prawdę mówiąc byłbym bardzo zaskoczony gdyby tak się stało - zaczął czarodziej oglądając szybką wymianę piłki między rosłymi saurusami, którzy jednak zaraz stracili inicjatywę wykiwani przez orka nagle wskakującego między nich i wybijającego piłkę swym zielonym łbem. - Skoro nawet w Imperium, w kraju który uznajemy przecież za cywilizowany, mecze kończą się regularnymi walkami między kibicami oraz miejską strażą, niszczeniem kramów i podpalaniem furmanek to jak skończyć może się to tutaj, gdzie naprzeciw siebie stają ogromne jaszczury i zdziczali orkowie? Coś mi cały czas mówi, że nie będzie to spokojne, pokojowe spotkanie. Ale może się mylę? Może okaże się, że to my ludzie jesteśmy bardziej nieobliczalni i agresywni od tych stworzeń?
- To byłoby... dość nietypowe - oznajmił Brennenfeld patrząc na stojącego nieco dalej Skita wymachującego potężną pięścią i skandującego na cały głos "zie-lo-ni!", czym zwracał nieprzychylną uwagę siedzących wokół jaszczuroludzi syczących cicho z irytacji.
- Nie chciałbym być czarnowidzem herr Oberst, - kontynuował po chwili mag, a uśmiech na jego twarzy jakby zbladł - ale jeśli nawet się mylę, jeśli rzeczywiście obie strony meczu są w stanie trzymać się zasad uczciwej rywalizacji, to wciąż są tu przecież uczestnicy Areny. Jeśli nikt się nie pokłóci, nikt się nie pobije i nikt nie ucierpi to uznam to za wyjątkowe szczęście. Eh... Ale to pewnie wytwór mojego starczego umysłu, który z wiekiem robi się zbyt podejrzliwy. To chyba prawda, że ludzie dziwaczeją na starość he, he... - Twarz maga znów się rozpromieniła. - Jak myślisz herr Brannenfeld, która drużyna wygra? Na kogo postawiłbyś pieniądze?
Szybko okazało się, że określenie "bezkrwawy" oznaczało brak trupów, nie krwi sensus stricte. Zawodnicy nie mogli używać broni, ni pancerzy. Wychodziło na to, że poza tym był dostępny szeroki wachlarz technik i zagrywek.
Orkowie byli w natarciu. Kontakt pomiędzy przeciwnikami ograniczał fakt, że zasady gry nie dopuszczały przetrzymywanie piłki, co nie znaczy, że do niego nie dochodziło. Oto właśnie Pakja niczym rasowy zapaśnik powalił jednego z orków, lecz ten, nim padł na ziemię, zdołał przekazać piłkę innemu zawodnikowi, który uderzeniem łokcia przerzucił ją przez kamienną obręcz, zdobywając punkt dla plemienia Tawade.
Wódz Kisumu aż zerwał się z ławy z triumfalnym rykiem. "Pierwsza krew" dla zielonych. Piłkę ponownie ustawiono na środku boiska. Był to jedyny moment, gdy ktoś mógł ją złapać w rękę.
Kauczukowy pocisk znów pomknął w górę.
Po kilku punktach straty, jaszczuroludzie wreszcie postawili sprawną obronę. Atak orków osłabł, lecz wciąż mieli bezpieczną przewagę punktową.
- Taaa!!! Zielonym do góry!- wrzasnął Kisumu, strącając jakiegoś goblina na boisko. Pech chciał, że trwała tam akurat akcja pod obręczą. Któryś z saurusów zdobył właśnie punkt i wylądował... prosto na mikrym zielonoskórym.
Co ciekawe, wśród orków wywołało to wielką wesołość. Saurus poślizgnął się na resztkach goblina, padając na trawę.
- Jesteś dobrze zorientowany w tutejszych zwyczajach herr Cortez- zagadnął w pewnym momencie Lothar- Powiedz mi, jak to jest, że mecze nie kończą się burdą?
- Czasem kończą- zaśmiał się odkrywca- Ale z reguły Pok-a-tok jest traktowany jak sąd boży, więc zasady są przestrzegane przez obie strony. Na dodatek sam mecz nie przeradza się w bójkę dzięki zasadzie, że atakować można tylko zawodnika przy piłce. Nie zdarzyło się jeszcze, by któraś ze stron, nawet po początkowej awanturze pogwałciła wynik meczu.
- Rozumiem- przytaknął strzelec, siorbiąc trunek- Jakie są szansę na wygraną naszych gospodarzy?
Cortez przekrzywił kapelusz i podrapał się po karku, po czym wyszczerzył zęby. Słyszał bowiem, jak on z magiem Razandirem ustawiali zakłady.
- Nie najlepiej. Orkowie wygrali dwa poprzednie starcia, przez co jaszczuroludzie musieli opuścić łowisko przy Colmillo de la Muerte i to zaraz przy delcie. Mają dobrą drużynę.
- Co przemawia na korzyść jaszczuroludzi?- spytał Razandir.
- Zmienili formację i taktykę od poprzednich rozgrywek. Nie znam dobrze niuansów gry, ale chyba chcą iść na wykończenie.
Skaveni potrzebują wodza, który przy użyciu mądrej retoryki (czyt. bata) bądź siły perswazji (czyt. bata) jest w stanie poprowadzić ich w miarę zorganizowanych przeciwko wrogowi.