ARENA ŚMIERCI nr 39 - Zharr-Naggrund
Re: ARENA ŚMIERCI nr 39 - Zharr-Naggrund
[Jak ktoś się chce zgłosić to ostatnia szansa! Bo zaraz na prośbę uczestników dopełniam botami i zaczynamy]
"This quiet offends Slaanesh! Things shall get loud now."
Kim był? Nikt tego nie wie. Nie przypominał niczego co choć w połowie wyglądałoby na byt naturalny. Natura demonów jest nieodgadniona. Jest wiele teorii na temat samego powstawania tych pomiotów. Faktem jest że on i jemu podobni pojawiają się wszędzie tam gdzie choroba, głód, zwątpienie i ogólne zepsucie istot bierze górę nad zdrowym rozsądkiem. Właściwsze pytanie to takie, czym był. Był wszystkim tym czego ludzie się boją, przed czym uciekają, a przed czym nie ma ucieczki. Każdego dnia ktoś przymiera głodem, ktoś umiera w chorobie, ktoś szaleje z rozpaczy. Tylko długotrwały stan agonii duszy rozumniej istoty, jest w stanie zrodzić jemu podobnych. Mówią że, twory te to zgorzkniałe dusze, zamknięte w ciele będącym spełnieniem najgorszych lęków. Lęków o słabości, chorobie, brzydocie, zepsuciu. Zatem, czym był? Był chorobą, cierpieniem, szaleństwem, zwątpieniem, rozpaczą, bezradnością i zepsuciem. Był przejawem ludzkiej słabości, pomniejszym awatarem, manifestacją, zwiastunem. Był wypryskiem przekleństwa, wrzodem wylanym z wielkiego bezmiaru żółci. Zrodzony w innym wymiarze, dojrzewającym na przegniłym ciele jednego z większych demonów Pana Rozkładu. To on.
Po co powstał? Jeden cel, prosty cel.
Nurgle jest Panem,
On jest ,
Życiem
Chorobą,
Śmiercią,
Odrodzeniem.
Nikt nie wie, jak ważne jest życie. Nikt nie wie jak ważna jest śmierć. Tylko zachowując równowagę pomiędzy tymi dwoma, można osiągnąć ciągłość, stałość, stabilność. Wszyscy na siłę unikają śmierci, nie umieją się z nią pogodzić. Jam jest tego wysłannikiem, co jako jedyny rozumie zasady działania świata.
Jak się tu znalazł? Znaleziono go błąkającego się po pustkowiach. Oddał się dobrowolnie. Rozumiał swój cel, rozumiał zadanie. Postanowione – walczyć na arenie, wygrać, zabijać. Równowaga, wykonanie planu, zadowolenie Ojca.
Oksy! Zatem wepchnę swego zgniłego Jak się łatwo domyślić jest to demon
Imię: ludzie wołają na niego "Rozpacz", gdyż jest on manifestacją tego co nieuniknione, odbicie najgorszych lęków ras śmiertelnych.
• Postać: Herald Nurgla
• Broń: brak(demon)
• Zbroja: brak(demon)
• Piętno: Nurgle
• Ekwipunek: Paraliżująca Toksyna
• Umiejętność Specjalna: Pożeracz Dusz
Czar ofensywny:
Rójdemon wyczarowuje niezwykle agresywną falę szarańczy, które lecą w stronę wroga. Małe złośliwe i żarłoczne stworzenia starają dostać przez szczeliny pancerza i pożreć swój cel.
Czar defensywny:
Omdlewający odórdemon wydziela z siebie toksyczne opary, które powodują ogólne osłabienie organizmu i spowolnienie reakcji, wprowadzając przeciwnika niejako w narkotyczny stan ogłupienia.
PIONA!
Po co powstał? Jeden cel, prosty cel.
Nurgle jest Panem,
On jest ,
Życiem
Chorobą,
Śmiercią,
Odrodzeniem.
Nikt nie wie, jak ważne jest życie. Nikt nie wie jak ważna jest śmierć. Tylko zachowując równowagę pomiędzy tymi dwoma, można osiągnąć ciągłość, stałość, stabilność. Wszyscy na siłę unikają śmierci, nie umieją się z nią pogodzić. Jam jest tego wysłannikiem, co jako jedyny rozumie zasady działania świata.
Jak się tu znalazł? Znaleziono go błąkającego się po pustkowiach. Oddał się dobrowolnie. Rozumiał swój cel, rozumiał zadanie. Postanowione – walczyć na arenie, wygrać, zabijać. Równowaga, wykonanie planu, zadowolenie Ojca.
Oksy! Zatem wepchnę swego zgniłego Jak się łatwo domyślić jest to demon
Imię: ludzie wołają na niego "Rozpacz", gdyż jest on manifestacją tego co nieuniknione, odbicie najgorszych lęków ras śmiertelnych.
• Postać: Herald Nurgla
• Broń: brak(demon)
• Zbroja: brak(demon)
• Piętno: Nurgle
• Ekwipunek: Paraliżująca Toksyna
• Umiejętność Specjalna: Pożeracz Dusz
Czar ofensywny:
Rójdemon wyczarowuje niezwykle agresywną falę szarańczy, które lecą w stronę wroga. Małe złośliwe i żarłoczne stworzenia starają dostać przez szczeliny pancerza i pożreć swój cel.
Czar defensywny:
Omdlewający odórdemon wydziela z siebie toksyczne opary, które powodują ogólne osłabienie organizmu i spowolnienie reakcji, wprowadzając przeciwnika niejako w narkotyczny stan ogłupienia.
PIONA!
[ Klafuti, diable! Nie odpisujesz na PMki! ]
[ Dobraż w tym poście czynię boty, gdyby ktoś jeszcze wskoczył to na miejsce jednego z nich ]
Fioletowy płomień wystrzelił wysoko, iluminując podziemną kryptę w centrum podmokłego labiryntu jaskrawą poświatą. Wnet umysły zgromadzonych głęboko pod piwnicami prawych obywateli Wolnego Miasta kultystów wypełniły sprzeczne i intensywne szepty w nieznanych językach. Wraz zamaskowani niegodziwcy padli na twarz, zaskoczeni powodzeniem rytuału.
Stojący zaś na czele Wtajemniczony kultu uniósł dłonie.
-O wielki Architekcie Losu, dzięki ci za fragment twej wiecznie zajętej wszechuwagi! Pozwól nam...
Gwałtowny ruch ognia przerwał mu wpół słowa. W odpowiedzi dały się słyszeć tylko urywane słowa, wydawane jednak głosem silnym i zmuszającym do posłuszeństwa.
Najwierniejszy... Udać się... Podróż... Ognista Kraina... Miasto Ognia i Zniszczenia... Arena... Piętnaście trupów ku mej chwale... Niezmierzona potęga...
Kultysta skrzywił się, nikt z nich nie był wojownikiem. Wola Tzeentcha musiała jednak być wykonana.
-Panie... któż jest... Najwierniejszym?
Ogień milczał przez chwilę.
Daaariuuusss...
-Co? Ależ to niemoż... tylko Wtajemniczony może podejmować się...
Tym razem słowa okultysty urwały się podłużnym charkotem. Z jego piersi wysunął się spływający krwią sztych poblaskującego zielonkawo rapiera.
-Ofiara na pomyślność wyprawy. -wyszeptał wysoki i chudy jak tyka mężczyzna o gęstym, przycięgtym zaroście, podobnie jak włosy barwy młodego zboża. Z oburzeniem wytarł swój dublet, gdy kapnęła nań kropla krwi- Przejmuję kult i podejmuję się walczyć ku twej chwale panie...
...........................................................
Imię: Darius van der Meppel
Profesja: Kupiec z Marienburga (DoW Captain)
Broń główna: pistolet + rapier
Broń zapasowa: pistolet + lewak
Zbroja: Lekka (bogaty ubiór kupiecki, rzezany dublet i ćwiekowana skórznia)
Hełm: Lekki – jaskrawoczerwony kapelusz z piórami
Ekwipunek: Spaczeniowe Ostrze
Umiejętności: Uzbrojony po zęby
Piętno: Tzeentcha
Kościana dłoń po raz setny i tysięczny ujęła oręż. Podniosła pozbijaną, spróchniałą tarczę.
Gdy jeszcze ostatnio chodził, a potem padł w walce z jakimś białobrodym krasnoludem pamiętał że znajdował się na niej dumny herb.
Zachrzęściła sypiąca się kolczuga.
Kiedy wstał po raz piąty z kolei, by nieść zniszczenie i śmierć pośród nędznych ludzi żyjących po drugiej stronie gór od jego ojczystej krainy błyszczała dumnie w blasku Morrslieba.
Wreszcie podniósł się z chrzęstem kręgów pęknięty hełm, z którego wściekle paliły się zielonkawe oczy. Jedynie one się nie zmieniły. Ani po ciosie kopii cesarskiego rycerza, ani nie wyłupiła ich pięść drzewnego monstrum i tak samo nie wypaliła jej skłębiona kula ognia.
Upiór już miał unieść miecz, ale i oczy na które natrafił też się nie zmieniły. Choć w czaszce innego człowieka to nekromanta dalej oglądał go z lekką trwogą i ekscytacją podkrążonymi, bladoniebieskimi oczyma. W końcu zdobył się nawet na odezwę.
-Aulardzie... tak jak mój ojciec i dziad po raz kolejny wzywam cię do boju. Zapewniam żeś nie został bez potrzeby podniesiony z miejsca spoczynku. Potrzebuję wojownika, któremu niestraszna śmierć by wygrał dla mnie wielką nagrodę. Jeśli ją wygra, będzie to ostatni raz gdy został przeze mnie wezwany. Wygraj a zrzeknę się władzy nad twą duszą... co powiesz?
Aulard nie mówił. Tak jak zawsze podążył za swym panem.
...........................................................
Imię: Aulard Siedmiokrotnie Zgładzony (wight king, dawniej bretoński rycerz)
Broń główna: Miecz Półtoraręczny + Tarcza
Zbroja: Średnia – przerdzewiała do cna kolczuga
Hełm: ciężki - pęknięty garnczak
Ekwipunek: Żałobne Ostrze
Umiejętności: Wytrzymały
Katajczycy nie byli łatwym przeciwnikiem. Ludzie Smoka stawiali zażarty opór, póki ich formacja stała dumnie z uniesionymi glewiami. Ostrzał nieuchwytnej kawalerii zmienił ten stan rzeczy. Nieliczni, ranni i zmęczeni porzucili oręż i rzucili się do ucieczki.
Songhi splunął z pogardą plwociną, trującej kwasowej krwi i wyrwał sobie z tęgiego brzuszyska długą strzałę.
Zdegradowali się do przerażonej zwierzyny i teraz jak zwierzynę wyjący Hungowie polowali na nich jednego po drugim.
Maruder z Pustkowii trafił jednego z Katajczyków w kręgosłup tuż zanim schronił się w wysokim, iglastym lecie.
Kolejny widząc martwego towarzysza głupio wrzasnął i wystrzelił z kryjówki w poszyciu leśnym gnając na złamanie karku przez wystające korzenie i zwalone pnie. Spod jego stóp wylatywały, śliskie mokre gałązki pełne igieł.
Nie złamał jednak karku, przecięła mu go długa, zakrzywiona klinga Hunga.
Songhi zaśmiał się i zeskoczył z konia, dożynając wroga długim nożem po czym rozpruł go jak półtuszę. I wziął się do jedzenia. Soki z wyrwanej wątroby i krew popłynęły po wąsiskach i bródce grabieżcy, który w kuckach jadł jak drapieżnik a nie człowiek. Rozglądając się na boki czy ktoś nie zechce odebrać mu posiłku. Krew samego Hayate kapała z lekkich i powierzchownych ran, wypalając rowki w rozmokłej ziemi przy akompaniamencie syku i mlaskania.
Nagle Hung rzucił łbem i ze wciąż zakrwawioną twarzą wskoczył na gotowego konia, spinając go do kłusu.
Jego słuch wychwycił wrzaski ziomków z plemienia i tętent podkutych kopyt Kathayskiej, ciężkiej kawalerii dużo wcześniej. Na tyle by móc się ulotnić i uciec innym szlakiem z Kraju-Za-Murem. Szalony galop zawiódł go na Ziemie Ognia, gdzie wkrótce ujrzał wielką, spiczastą budowlę z czerni ziejącą ogniem i dymem. Głód mimowolnie nakazał mu ruszyć w jej kierunku.
...........................................................
Imię: Songhi Hayate (Marauder Chief z plemienia Hungów)
Broń główna: zdobyczna katana
Broń zapasowa: łuk refleksyjny
Zbroja: lekka - futra zabitych bestii i wyprawione ludzkie skóry
Hełm: Lekki – podbity futrem spiczasty kaptur
Ekwipunek: Przeklęta Ikona
Umiejętności: Jeździec Doskonały
Wierzchowiec: Demoniczny rumak
Mutacja: Trująca Krew
[ Dobraż w tym poście czynię boty, gdyby ktoś jeszcze wskoczył to na miejsce jednego z nich ]
Fioletowy płomień wystrzelił wysoko, iluminując podziemną kryptę w centrum podmokłego labiryntu jaskrawą poświatą. Wnet umysły zgromadzonych głęboko pod piwnicami prawych obywateli Wolnego Miasta kultystów wypełniły sprzeczne i intensywne szepty w nieznanych językach. Wraz zamaskowani niegodziwcy padli na twarz, zaskoczeni powodzeniem rytuału.
Stojący zaś na czele Wtajemniczony kultu uniósł dłonie.
-O wielki Architekcie Losu, dzięki ci za fragment twej wiecznie zajętej wszechuwagi! Pozwól nam...
Gwałtowny ruch ognia przerwał mu wpół słowa. W odpowiedzi dały się słyszeć tylko urywane słowa, wydawane jednak głosem silnym i zmuszającym do posłuszeństwa.
Najwierniejszy... Udać się... Podróż... Ognista Kraina... Miasto Ognia i Zniszczenia... Arena... Piętnaście trupów ku mej chwale... Niezmierzona potęga...
Kultysta skrzywił się, nikt z nich nie był wojownikiem. Wola Tzeentcha musiała jednak być wykonana.
-Panie... któż jest... Najwierniejszym?
Ogień milczał przez chwilę.
Daaariuuusss...
-Co? Ależ to niemoż... tylko Wtajemniczony może podejmować się...
Tym razem słowa okultysty urwały się podłużnym charkotem. Z jego piersi wysunął się spływający krwią sztych poblaskującego zielonkawo rapiera.
-Ofiara na pomyślność wyprawy. -wyszeptał wysoki i chudy jak tyka mężczyzna o gęstym, przycięgtym zaroście, podobnie jak włosy barwy młodego zboża. Z oburzeniem wytarł swój dublet, gdy kapnęła nań kropla krwi- Przejmuję kult i podejmuję się walczyć ku twej chwale panie...
...........................................................
Imię: Darius van der Meppel
Profesja: Kupiec z Marienburga (DoW Captain)
Broń główna: pistolet + rapier
Broń zapasowa: pistolet + lewak
Zbroja: Lekka (bogaty ubiór kupiecki, rzezany dublet i ćwiekowana skórznia)
Hełm: Lekki – jaskrawoczerwony kapelusz z piórami
Ekwipunek: Spaczeniowe Ostrze
Umiejętności: Uzbrojony po zęby
Piętno: Tzeentcha
Kościana dłoń po raz setny i tysięczny ujęła oręż. Podniosła pozbijaną, spróchniałą tarczę.
Gdy jeszcze ostatnio chodził, a potem padł w walce z jakimś białobrodym krasnoludem pamiętał że znajdował się na niej dumny herb.
Zachrzęściła sypiąca się kolczuga.
Kiedy wstał po raz piąty z kolei, by nieść zniszczenie i śmierć pośród nędznych ludzi żyjących po drugiej stronie gór od jego ojczystej krainy błyszczała dumnie w blasku Morrslieba.
Wreszcie podniósł się z chrzęstem kręgów pęknięty hełm, z którego wściekle paliły się zielonkawe oczy. Jedynie one się nie zmieniły. Ani po ciosie kopii cesarskiego rycerza, ani nie wyłupiła ich pięść drzewnego monstrum i tak samo nie wypaliła jej skłębiona kula ognia.
Upiór już miał unieść miecz, ale i oczy na które natrafił też się nie zmieniły. Choć w czaszce innego człowieka to nekromanta dalej oglądał go z lekką trwogą i ekscytacją podkrążonymi, bladoniebieskimi oczyma. W końcu zdobył się nawet na odezwę.
-Aulardzie... tak jak mój ojciec i dziad po raz kolejny wzywam cię do boju. Zapewniam żeś nie został bez potrzeby podniesiony z miejsca spoczynku. Potrzebuję wojownika, któremu niestraszna śmierć by wygrał dla mnie wielką nagrodę. Jeśli ją wygra, będzie to ostatni raz gdy został przeze mnie wezwany. Wygraj a zrzeknę się władzy nad twą duszą... co powiesz?
Aulard nie mówił. Tak jak zawsze podążył za swym panem.
...........................................................
Imię: Aulard Siedmiokrotnie Zgładzony (wight king, dawniej bretoński rycerz)
Broń główna: Miecz Półtoraręczny + Tarcza
Zbroja: Średnia – przerdzewiała do cna kolczuga
Hełm: ciężki - pęknięty garnczak
Ekwipunek: Żałobne Ostrze
Umiejętności: Wytrzymały
Katajczycy nie byli łatwym przeciwnikiem. Ludzie Smoka stawiali zażarty opór, póki ich formacja stała dumnie z uniesionymi glewiami. Ostrzał nieuchwytnej kawalerii zmienił ten stan rzeczy. Nieliczni, ranni i zmęczeni porzucili oręż i rzucili się do ucieczki.
Songhi splunął z pogardą plwociną, trującej kwasowej krwi i wyrwał sobie z tęgiego brzuszyska długą strzałę.
Zdegradowali się do przerażonej zwierzyny i teraz jak zwierzynę wyjący Hungowie polowali na nich jednego po drugim.
Maruder z Pustkowii trafił jednego z Katajczyków w kręgosłup tuż zanim schronił się w wysokim, iglastym lecie.
Kolejny widząc martwego towarzysza głupio wrzasnął i wystrzelił z kryjówki w poszyciu leśnym gnając na złamanie karku przez wystające korzenie i zwalone pnie. Spod jego stóp wylatywały, śliskie mokre gałązki pełne igieł.
Nie złamał jednak karku, przecięła mu go długa, zakrzywiona klinga Hunga.
Songhi zaśmiał się i zeskoczył z konia, dożynając wroga długim nożem po czym rozpruł go jak półtuszę. I wziął się do jedzenia. Soki z wyrwanej wątroby i krew popłynęły po wąsiskach i bródce grabieżcy, który w kuckach jadł jak drapieżnik a nie człowiek. Rozglądając się na boki czy ktoś nie zechce odebrać mu posiłku. Krew samego Hayate kapała z lekkich i powierzchownych ran, wypalając rowki w rozmokłej ziemi przy akompaniamencie syku i mlaskania.
Nagle Hung rzucił łbem i ze wciąż zakrwawioną twarzą wskoczył na gotowego konia, spinając go do kłusu.
Jego słuch wychwycił wrzaski ziomków z plemienia i tętent podkutych kopyt Kathayskiej, ciężkiej kawalerii dużo wcześniej. Na tyle by móc się ulotnić i uciec innym szlakiem z Kraju-Za-Murem. Szalony galop zawiódł go na Ziemie Ognia, gdzie wkrótce ujrzał wielką, spiczastą budowlę z czerni ziejącą ogniem i dymem. Głód mimowolnie nakazał mu ruszyć w jej kierunku.
...........................................................
Imię: Songhi Hayate (Marauder Chief z plemienia Hungów)
Broń główna: zdobyczna katana
Broń zapasowa: łuk refleksyjny
Zbroja: lekka - futra zabitych bestii i wyprawione ludzkie skóry
Hełm: Lekki – podbity futrem spiczasty kaptur
Ekwipunek: Przeklęta Ikona
Umiejętności: Jeździec Doskonały
Wierzchowiec: Demoniczny rumak
Mutacja: Trująca Krew
Ostatnio zmieniony 8 paź 2016, o 15:23 przez Inglief, łącznie zmieniany 1 raz.
"This quiet offends Slaanesh! Things shall get loud now."
[ Otwieram 39 Arenę Śmierci!]
Ogniste gardziele Zharr Nagrund zamilkły na moment co do jednej. Był to bowiem moment, w którym ostatni ze spodziewanych przybyszów przekroczył monumentalną bramę Ish-Thar, której rzeźbione w paszcze demonów wrota zawarły się za nim.
Żelazny Kasztelan, Zhardrug Dor powitał na Placu Kaźni przybyłą szesnastkę wraz z towarzyszami. W asyście zakutych w karmazynowe zbroje gwardzistów oraz noszących wysokie nakrycia głowy kapłanów Hashuta zaprowadzono ich najpierw do Areny.
Wysypany czarnym żwirem plac boju oraz otaczające go trybuny wisiały nad otchłanią pełną gorącej upiornie magmy na solidnych wspornikach oraz łańcuchach z ogniwami wielkości dorosłych ludzi. Bycze łby szczerzyły się do nich znad łuków wejściowych, a posągi z przodu pomostów zdawały się odprowadzać ich wzrokiem kamiennych oczu.
Potem odprowadzono zawodników na szczyt wielkiego zigguratu z czerwonej cegły, w którego trzewiach i balkonach miały znajdować się ich, posiadające widok na zadymione miasto kwatery na czas turnieju. Tam także wszystkim przydzielono straże i niewolników do posług, po czym gospodarze odeszli, zapraszając jednakże na wieczorną ucztę wyprawioną na cześć odważnych gladiatorów.
Ogniste gardziele Zharr Nagrund zamilkły na moment co do jednej. Był to bowiem moment, w którym ostatni ze spodziewanych przybyszów przekroczył monumentalną bramę Ish-Thar, której rzeźbione w paszcze demonów wrota zawarły się za nim.
Żelazny Kasztelan, Zhardrug Dor powitał na Placu Kaźni przybyłą szesnastkę wraz z towarzyszami. W asyście zakutych w karmazynowe zbroje gwardzistów oraz noszących wysokie nakrycia głowy kapłanów Hashuta zaprowadzono ich najpierw do Areny.
Wysypany czarnym żwirem plac boju oraz otaczające go trybuny wisiały nad otchłanią pełną gorącej upiornie magmy na solidnych wspornikach oraz łańcuchach z ogniwami wielkości dorosłych ludzi. Bycze łby szczerzyły się do nich znad łuków wejściowych, a posągi z przodu pomostów zdawały się odprowadzać ich wzrokiem kamiennych oczu.
Potem odprowadzono zawodników na szczyt wielkiego zigguratu z czerwonej cegły, w którego trzewiach i balkonach miały znajdować się ich, posiadające widok na zadymione miasto kwatery na czas turnieju. Tam także wszystkim przydzielono straże i niewolników do posług, po czym gospodarze odeszli, zapraszając jednakże na wieczorną ucztę wyprawioną na cześć odważnych gladiatorów.
"This quiet offends Slaanesh! Things shall get loud now."
-Ha! Słyszałeś, Grobie? Uczta na cześć odważnych gladiatorów - powtórzyła za nieobecnym już majordomem, parodiując jego głos.
Cornelia położyła się na łóżku, niezadowolona z czegokolwiek, co tu zobaczyła.
-Jak możesz lubić to miejsce? Jest tu tak szaro i brudno, i śmierdzi.
Dobre pytanie, jak Grób mógł lubić to miejsce? Może była to nostalgia, może przyzwyczajenie. Wcześniej, kiedy ujrzeli arenę, serce zabiło mu szybciej w piersi. Zdążył już zapomnieć, kiedy walczył ostatni raz, choć było to zaledwie kilka dni temu. Ten odwieczny spór przyprawiał go o bezsenność i problemy z żołądkiem, bowiem pośród wszechobecnej nienawiści i odrazy tylko w łożu z Cornelią oraz na polu bitwy mógł wyciszyć umysł.
Podszedł do niej z wyciągniętymi rękami. Zatrzymała go opancerzoną stopą.
-Później, mój drogi Grobie. Teraz chcę mieć pewność, że będziesz miał siły, dobrze wiesz, jaki potrafisz być wyczerpujący.
Podeszła do balkonu i zawołała z sąsiedniego pokoju Charkota. Pokoje były dwu lub czteroosobowe, cały jej orszak trzeba było rozmieścić w różnych pokojach. Charkot był wołogorem, drugim ulubieńcem Cornelii, który uwielbiał przebierać się w damskie ubrania i dawać dupy.
-Pójdziecie na arenę, widziałam tam miejsce do ćwiczeń. Grobie - trenuj, Charkocie - pilnuj, żeby pojawił się na kolacji na czas.
Obaj się skłoniliśmy i wyszliśmy, próbując pozabijać się wzrokiem.
Cornelia położyła się na łóżku, niezadowolona z czegokolwiek, co tu zobaczyła.
-Jak możesz lubić to miejsce? Jest tu tak szaro i brudno, i śmierdzi.
Dobre pytanie, jak Grób mógł lubić to miejsce? Może była to nostalgia, może przyzwyczajenie. Wcześniej, kiedy ujrzeli arenę, serce zabiło mu szybciej w piersi. Zdążył już zapomnieć, kiedy walczył ostatni raz, choć było to zaledwie kilka dni temu. Ten odwieczny spór przyprawiał go o bezsenność i problemy z żołądkiem, bowiem pośród wszechobecnej nienawiści i odrazy tylko w łożu z Cornelią oraz na polu bitwy mógł wyciszyć umysł.
Podszedł do niej z wyciągniętymi rękami. Zatrzymała go opancerzoną stopą.
-Później, mój drogi Grobie. Teraz chcę mieć pewność, że będziesz miał siły, dobrze wiesz, jaki potrafisz być wyczerpujący.
Podeszła do balkonu i zawołała z sąsiedniego pokoju Charkota. Pokoje były dwu lub czteroosobowe, cały jej orszak trzeba było rozmieścić w różnych pokojach. Charkot był wołogorem, drugim ulubieńcem Cornelii, który uwielbiał przebierać się w damskie ubrania i dawać dupy.
-Pójdziecie na arenę, widziałam tam miejsce do ćwiczeń. Grobie - trenuj, Charkocie - pilnuj, żeby pojawił się na kolacji na czas.
Obaj się skłoniliśmy i wyszliśmy, próbując pozabijać się wzrokiem.
Ostatnio zmieniony 11 paź 2016, o 18:13 przez Gror, łącznie zmieniany 1 raz.
Let the bloodbath begin!!! My skin is getting white again.
W rogu jednej z komnat ciemnej gnuśnej kwatery przydzielonej przez smolistobrode krasnoludy niesie się szept:
Błogosławiony Sigmarze!
Spraw by żarliwy ogień Twojej sprawiedliwości przelał się w nasze serca.
Spraw by płomienny gniew Twój dał nam siły do działania.
Spraw by bystrość nasza zawsze stawiała nas przed naszymi wrogami.
Skończ swą wędrówkę i wróć do nas obdarzając nas swą mądrością.
Sylwetka Łowcy nagle pojaśniała złotą łuną, źrenice rozszerzyły się i wypełniły ogniem. Wszystko co widział Wattzon spowolniło i wyostrzyło się do granic możliwości. Ciało jak by w moment nabrało muskulatury. Tak oto Gerhard nabierał mocy z płomiennej świętej modlitwy swego zakonu.
- No to mamy przejebane. Daliśmy się wkręcić jak jądra w żelazne tryby podczas uzyskiwania odkupienia. - Zakończył Gerhard modlitwę
Usiadł na czarnym hebanowym krześle okutym solidnie mosiądzem. Jego wzrok utonął w kamiennej doskonale ułożonej posadzce. Dłuższą chwilę zastanawiał się nad swoim położeniem, jego kontemplacje przerwał dziwny dźwięk. Wstał, jego dziwnemu zachowaniu przyglądał się wystraszony Ursyn - nie tak wyobrażał sobie swoją praktykę. Łowca powolutku w równych odstępach szerokości talii człowieka zaczął obstukiwać kolbą swojego specwaffe ściany pokoju. W pewnym momencie na stuknięcie ściana odpowiedziała głuchym dźwiękiem.
-Rapapapier! - rzucił w stronę Ursyna Gerhard próbując coś ukryć.
-Że co ? - Odrzekł Ursyn
-Rapapier ! - zirytowanym głosem powiedział Łowca
-Jaki Rapapier ? - Odrzekł Młody Adiutant rozkładając ręce.
-Rapier!Kurw..!!!- Nim skończył jego ręka złapała rzuconą broń.
Gerhard szybkim ruchem wbił w lukę między cegłami broń po sam jelec krusząc starą zaprawę. W reakcji na szybkie pchnięcie Łowcy dało usłyszeć się tępy jęk bólu. Wyciągnięty rapier w trzech z czterech części swojej długości ociekał krwią.
-Ha! HaHa! HaHaHaHa! Mam Cię.
-Patrz i ucz się Młody. Teraz już wiemy więcej , niżeli mniej . Jesteśmy podsłuchiwani , obserwowani i kto wie co jeszcze. Ciężko będzie nam swobodnie rozwiązać naszą zagadkę, ale spokojnie - damy radę. - Z uśmiechem satysfakcji mówił do Ursyna doświadczony Łowca.
-Idź! Poproś straż o pięciu tęgich niewolników, gdyby się pytali po co aż pięciu , to powiedz , że lubię chłopców i muszę mieć w czym wybrać. Aha, i muszą być podobnego wzrostu do mojego - Wydał polecenie Gerhard
-Gerhard na prawdę lubisz chłopców ? - Spytał Ursyn a w oczach jego widać było lęk.
-Gdybym lubił chłopców już dawno byś się o tym przekonał,a Alfred sporo by wymłodniał. Idź i załatw to o co prosiłem.- Uciął rozmowę Gerhard
...
-Alfred... Alfred! Wstawaj! Na jaja Sigmara , jak Ty możesz teraz tak spokojnie spać ? - Krzyczał Gerhard budząc ekscentrycznego staruszka.
-Eee, co , eee, jakie jaja Sigmara ? Myślałem, że wszystko spakowałem. - Odrzekł przebudzony Inżynier
-Wstawaj , szykuj farby maskujące. Muszę się tutaj trochę rozejrzeć i potrzebna mi jest nie lada przemiana. - Ciągnął Łowca trząsając ramie zadżumionego pomocnika.
-Mam farby maskujące , tyle , że ja nie umiem ich używać . Już Już... zaraz je znajdę... Masz ...
...
-Herr Wattzon ... Niewolnicy ... - Rzekł wprowadzając potężnych mężczyzn zakapturzony Alfons.
-Dziękuję...A teraz nas zostaw. - Odrzekł nie zwracając w ogóle uwagi na ponurą postać Gerhard.
-Herr Wattzon ... Proszę sobie jednego wybrać i odchodzę.
-Chcę wszystkich. - Odrzekł Gerhard rzucając piorunującym wzrokiem na Alfonsa.
-Nie może Pan ...
-Ja nie mogę ? - Nim Alfons zdążył mrugnąć powieką Gerhard przyłożył mu lufę swojego specwaffe do skroni.
-Nie może Pan ...
Gerhard nacisnął spust...
-Kurwa ! Alfred , ile razy Ci mówiłem , że broń ma być zawsze naładowana ? !!!
-Herr Wattzon ... Nie ma problemu... Wrócę po moich panów pojutrze jak emocje już trochę opadną ... - Powiedział mocno spocony Alfons wychodząc z kwatery.
...
-Przybij Alfred pięść , znów się udało!Haha! - Zakrzyknął Łowca do swojego pomocnika nie mogąc zdjąć uśmiechu ze swojej twarzy. Niewolnicy stali osłupieni jak mostowe podpory.
-No ... Ten numer zawsze wychodzi ... Przejdźmy do rzeczy ... - Podszedł do niewolników staruszek , energicznie zacierająć dłonie.
-To który jest do mnie najbardziej podobny ? Spytał Gerhard ...
...
Błogosławiony Sigmarze!
Spraw by żarliwy ogień Twojej sprawiedliwości przelał się w nasze serca.
Spraw by płomienny gniew Twój dał nam siły do działania.
Spraw by bystrość nasza zawsze stawiała nas przed naszymi wrogami.
Skończ swą wędrówkę i wróć do nas obdarzając nas swą mądrością.
Sylwetka Łowcy nagle pojaśniała złotą łuną, źrenice rozszerzyły się i wypełniły ogniem. Wszystko co widział Wattzon spowolniło i wyostrzyło się do granic możliwości. Ciało jak by w moment nabrało muskulatury. Tak oto Gerhard nabierał mocy z płomiennej świętej modlitwy swego zakonu.
- No to mamy przejebane. Daliśmy się wkręcić jak jądra w żelazne tryby podczas uzyskiwania odkupienia. - Zakończył Gerhard modlitwę
Usiadł na czarnym hebanowym krześle okutym solidnie mosiądzem. Jego wzrok utonął w kamiennej doskonale ułożonej posadzce. Dłuższą chwilę zastanawiał się nad swoim położeniem, jego kontemplacje przerwał dziwny dźwięk. Wstał, jego dziwnemu zachowaniu przyglądał się wystraszony Ursyn - nie tak wyobrażał sobie swoją praktykę. Łowca powolutku w równych odstępach szerokości talii człowieka zaczął obstukiwać kolbą swojego specwaffe ściany pokoju. W pewnym momencie na stuknięcie ściana odpowiedziała głuchym dźwiękiem.
-Rapapapier! - rzucił w stronę Ursyna Gerhard próbując coś ukryć.
-Że co ? - Odrzekł Ursyn
-Rapapier ! - zirytowanym głosem powiedział Łowca
-Jaki Rapapier ? - Odrzekł Młody Adiutant rozkładając ręce.
-Rapier!Kurw..!!!- Nim skończył jego ręka złapała rzuconą broń.
Gerhard szybkim ruchem wbił w lukę między cegłami broń po sam jelec krusząc starą zaprawę. W reakcji na szybkie pchnięcie Łowcy dało usłyszeć się tępy jęk bólu. Wyciągnięty rapier w trzech z czterech części swojej długości ociekał krwią.
-Ha! HaHa! HaHaHaHa! Mam Cię.
-Patrz i ucz się Młody. Teraz już wiemy więcej , niżeli mniej . Jesteśmy podsłuchiwani , obserwowani i kto wie co jeszcze. Ciężko będzie nam swobodnie rozwiązać naszą zagadkę, ale spokojnie - damy radę. - Z uśmiechem satysfakcji mówił do Ursyna doświadczony Łowca.
-Idź! Poproś straż o pięciu tęgich niewolników, gdyby się pytali po co aż pięciu , to powiedz , że lubię chłopców i muszę mieć w czym wybrać. Aha, i muszą być podobnego wzrostu do mojego - Wydał polecenie Gerhard
-Gerhard na prawdę lubisz chłopców ? - Spytał Ursyn a w oczach jego widać było lęk.
-Gdybym lubił chłopców już dawno byś się o tym przekonał,a Alfred sporo by wymłodniał. Idź i załatw to o co prosiłem.- Uciął rozmowę Gerhard
...
-Alfred... Alfred! Wstawaj! Na jaja Sigmara , jak Ty możesz teraz tak spokojnie spać ? - Krzyczał Gerhard budząc ekscentrycznego staruszka.
-Eee, co , eee, jakie jaja Sigmara ? Myślałem, że wszystko spakowałem. - Odrzekł przebudzony Inżynier
-Wstawaj , szykuj farby maskujące. Muszę się tutaj trochę rozejrzeć i potrzebna mi jest nie lada przemiana. - Ciągnął Łowca trząsając ramie zadżumionego pomocnika.
-Mam farby maskujące , tyle , że ja nie umiem ich używać . Już Już... zaraz je znajdę... Masz ...
...
-Herr Wattzon ... Niewolnicy ... - Rzekł wprowadzając potężnych mężczyzn zakapturzony Alfons.
-Dziękuję...A teraz nas zostaw. - Odrzekł nie zwracając w ogóle uwagi na ponurą postać Gerhard.
-Herr Wattzon ... Proszę sobie jednego wybrać i odchodzę.
-Chcę wszystkich. - Odrzekł Gerhard rzucając piorunującym wzrokiem na Alfonsa.
-Nie może Pan ...
-Ja nie mogę ? - Nim Alfons zdążył mrugnąć powieką Gerhard przyłożył mu lufę swojego specwaffe do skroni.
-Nie może Pan ...
Gerhard nacisnął spust...
-Kurwa ! Alfred , ile razy Ci mówiłem , że broń ma być zawsze naładowana ? !!!
-Herr Wattzon ... Nie ma problemu... Wrócę po moich panów pojutrze jak emocje już trochę opadną ... - Powiedział mocno spocony Alfons wychodząc z kwatery.
...
-Przybij Alfred pięść , znów się udało!Haha! - Zakrzyknął Łowca do swojego pomocnika nie mogąc zdjąć uśmiechu ze swojej twarzy. Niewolnicy stali osłupieni jak mostowe podpory.
-No ... Ten numer zawsze wychodzi ... Przejdźmy do rzeczy ... - Podszedł do niewolników staruszek , energicznie zacierająć dłonie.
-To który jest do mnie najbardziej podobny ? Spytał Gerhard ...
...
"Papa o Wielki Nieczysty, Wszechmocny Papa!
Pozwól mi czynić swój plan, nie zawiodę. Będę siać zwątpienie, zepsucie, choroby. Wszystko na Twoją chwałę. Ojcze jeśli mi pozwolisz, spełnię Twój plan".
Tak to Rozpacz stał pośrodku obskurnej celi do której został wtrącony. Surowy wystrój, brud, smród i wilgoć, napawały go spokojem. Jeśli demony są zdolne do odczuwania radości, to Rozpacz przebywając w takim otoczeniu, tak daleko od domeny swojego Ojca, czuł się choć trochę zadowolony.
Nagle podczas medytacji przed plugawą runą, poczuł coś co go wyrwało z letargu. "To znak" - pomyślał, patrząc na kolejne zakażone płaty skóry i mięśni, które odchodziły od jego ciała. Wtem zaczął się modlić jeszcze gorliwiej, a cudowne uczucie niemożebnego swędzenia po całym ciele, wprowadziło go znowu w stan transu.
Czekał, medytował, kontaktował się z Papą. "Wszystko dla planu" - wyszeptał...
Pozwól mi czynić swój plan, nie zawiodę. Będę siać zwątpienie, zepsucie, choroby. Wszystko na Twoją chwałę. Ojcze jeśli mi pozwolisz, spełnię Twój plan".
Tak to Rozpacz stał pośrodku obskurnej celi do której został wtrącony. Surowy wystrój, brud, smród i wilgoć, napawały go spokojem. Jeśli demony są zdolne do odczuwania radości, to Rozpacz przebywając w takim otoczeniu, tak daleko od domeny swojego Ojca, czuł się choć trochę zadowolony.
Nagle podczas medytacji przed plugawą runą, poczuł coś co go wyrwało z letargu. "To znak" - pomyślał, patrząc na kolejne zakażone płaty skóry i mięśni, które odchodziły od jego ciała. Wtem zaczął się modlić jeszcze gorliwiej, a cudowne uczucie niemożebnego swędzenia po całym ciele, wprowadziło go znowu w stan transu.
Czekał, medytował, kontaktował się z Papą. "Wszystko dla planu" - wyszeptał...
W ciemnym i wilgotnym pokoju przypominającym jaskinie siedział Radog, po prosu siedział i nie przejmował się za bardzo światem dookoła. Był podekscytowany na myśl o zabawie , która niedługo się zacznie, od czasu do czasu śmiał się dość głośno, co tylko utwierdzało strażników w przekonaniu że jest niespełna rozumu. „Ciekawe czy tym pokurczom udało się podejść do mojego pupilka,ciekawe…”-zachichotał.
Wielkie, metalowe drzwi zamknęły się z zgrzytem, za plecami kata. Na bogato rzeźbionym, mahoniowym krześle czekał już na niego kapitan Pierre. Mistrz Stabilo na widok znajomej twarzy odetchnął z ulgą i zsunął z głowy kaptur. Spod jaskrawego materiału wylały się kaskady włosów w kolorze dojrzałego zboża.
- No przyznam nie spodziewałem się - Najemnik z niedowierzaniem na twarzy przyglądał się bujnym lokom Dorrgeray'a.
- Przynajmniej tym mogę się chwalić - Zaśmiał się ironicznie kat.
- Co racja to racja... A jak przeciwnicy?
- Są - stwierdził oczywistość mistrz małodobry.
- Ha ha, bardzo zabawne. Tylko pogratulować - Najemnik delikatnie zaklaskał - Przyjrzałeś im się?
- Nie ma takiej potrzeby... to tylko kolejne trupy na drodze do celu. A teraz wstawaj idziemy trenować.
- My? - Na twarzy najemnika wykwitło zdumienie.
- Oczywiście , że my. Chyba nie myślałeś, że wziąłem cię tu byś ględził mi nad uchem.
Kapitan Pierre z nieukrywanym entuzjazmem poderwał swój "Blask" i w milczeniu, wraz z katem, ruszyli na miejsce treningu.
- No przyznam nie spodziewałem się - Najemnik z niedowierzaniem na twarzy przyglądał się bujnym lokom Dorrgeray'a.
- Przynajmniej tym mogę się chwalić - Zaśmiał się ironicznie kat.
- Co racja to racja... A jak przeciwnicy?
- Są - stwierdził oczywistość mistrz małodobry.
- Ha ha, bardzo zabawne. Tylko pogratulować - Najemnik delikatnie zaklaskał - Przyjrzałeś im się?
- Nie ma takiej potrzeby... to tylko kolejne trupy na drodze do celu. A teraz wstawaj idziemy trenować.
- My? - Na twarzy najemnika wykwitło zdumienie.
- Oczywiście , że my. Chyba nie myślałeś, że wziąłem cię tu byś ględził mi nad uchem.
Kapitan Pierre z nieukrywanym entuzjazmem poderwał swój "Blask" i w milczeniu, wraz z katem, ruszyli na miejsce treningu.
Miarowy odgłos trzonka młota uderzającego w ziemie zapowiadał przybycie Sędziego. Był sam żaden z wyznawców nie przeżył podróży. Padli ofiarą zmutowanych zwierząt i kilku starć z stadami zwierzoludzmi. Więc nie byli godni mi towarzyszyć. Patrzył na Zharr-Naggrund i szeptał słowa które usłyszał podczas swojej ostatniej wizji.
- Kiedyś mniej winne karły także czeka zagłada. Świątynie upadną tak jak ich bóg. Ich piece zgasną a niewolnicy się zbuntują. - Godzące niebo zikkuraty napawały go gniewem i jeszcze większą determinacją. Oparł młot na pokrytym ogromnym , wytworzonym przez chorobę guzie i skierował się za jakimś zawodnikiem. Nie interesowało go za kim podąża. Kimkolwiek jest sprawiedliwość do dosięgnie. Gdy przybył na plac przez chwile przyjrzał się architekturze Davi Zharr. Wszechobecne demoniczne motywy przeplatały się z typowe obronnymi elementami , blanki z wizerunkiem byka za którymi w równym szeregu stali opancerzeni od stóp do głów wojownicy z dziwną bronią palną u boku. Mimo swojej nienawiści Sędzie musiał przyznać przed samym sobą że ich miasto wygląda imponująco. Oparł sigmarycki oręż o ziemie i spojrzał na stojącego na środku dostojnika i kapłanów. Nie przestawał wodzić brudną i pokrytą krostami łapą po żeleźcu , najchętniej zabiłby kogoś już teraz. Ale musiał czekać. Panie daj mi przeciwnika godnego śmierci-sądu z ręki twojego pokornego sługi.pomyślał gdy bogato i arystokratycznie wystrojony człowiek spojrzał na niego z odrazą. Jego instynkt mówił mu że ten mężczyzna służy któremuś z bogów Chaosu. Splunął śliną z śladami krwi. Przymknął na chwilę oczy , zacisnął ręce na naszyjniku z symbolu jego boga. Tzeentch. Wykrzywił zęby w grymasie pogardy. Nie było boga bardziej znienawidzonego przez klan Pestilens niż Pan Zmian. Zaprzeczający błogiej stagnacji , wiecznie w ruchu. Ten wojownik zostanie ukarany jako pierwszy. Gdy krasnolud w końcu przestał mówić , diakon rozważał przez chwile czy nie przyjąć niewolnika tylko aby go zabić. Lecz chwile potem jego spojrzenie spoczęło na wysokim nawet jak na swój gatunek orku. Skaven uśmiechnął się z sadyzmem. Podszedł , jak zwykle wolno do niewolnika i wskazał na niego palcem. Widział w jego prawie zwierzęcym spojrzeniu pewną hardość i poczucie wyższości. Niedługo przestanie się tak zachowywać-wyglądać. Gdy ork się zbliżył Sędzia wykonał prosty ruch na swoim habicie. Delikatnie musnął zielonoskórego chorobą znaną wśród skavenów mianem osłabnika. Prawie pieszczotliwe kierował swoją pobożnością niedostrzegalne przez innych cząsteczki które wnikały w nogi i klatkę piersiową niewolnika. Nigdy nie przeprowadzał eksperymentu na orkach więc wizja doprowadzenia muskularnego jeńca do granic wytrzymałości jego ciała podnieciła go dużo bardziej niż późniejsze zabicie go. Nie zwrócił uwagę na to jak wyglądała komnata którą mu przydzielono lecz od razu wskazał orkowi jego miejsce w rogu. Widział w jego ślepiach iskrę buntu lecz infekcja zaczynała działać. Wyraźnie osłabiony usiadł w miejscu wskazanym przez kapłana. Ten otworzył opasłą , oprawioną w żółtawo-zielonkawą skórę księgę z wyrytymi na okładce pierwszym wersem hymnu Rogatego Szczura , "Chwała Ci , śmierć im". Przewertował kompendium , pełne szkiców jego poprzednich obiektów , wykresów czasu trwania badania a także planów zarażonych miast i terenami z największą umieralnością. Dzieło jego życia. Wziął do ręki krótkie pióro i stale wpatrując się w orka , zaczął pisać prostymi , koślawymi znakami pierwsze słowa. "Obiekt : ork . Wiek : nieustalony . Objawy : typowe , przewidywany czas wegetacji : pięć dni." Ciche skrobanie pióra dało się słyszeć przez całą noc , z wyjątkiem kilku wyśpiewywanych modlitw. Chwilę poświęcił też na zajrzenie do drugiej księgi jaką wziął z sobą. "Bogowie" było dziełem z Imperium , przetłumaczonym na ich język. Posiadanie jej nie było do końca zgodne z prawem Podimperium ale jego klan zawsze pozostawał poza pełnym nadzorem Rady Trzynastu. Gdy znalazł rozdział o Hashucie , nie mógł powstrzymać syknięcia. Nie rozumiał czemu kult tego boga jeszcze istnieje. Żadnych większych podbojów , żadnych mist obróconych w popiół. Jedyne potwierdzone objawienie miało miejsce kilkaset lat temu.W jego standardach wyznawanie takiego bóstwa zakrawało o głupotę. Co nie sprawia że nie zasługują na śmierć. Gdy w końcu skończył pracować i odłożył gliniany pojemnik z następną chorobą , usiadł na środku komnaty i położył młot przed sobą. Patrzył po kolei na wydrapane symbole które zasłaniały nakłutą kometę Sigmara i czytał po raz kolejny słowa wypisane na żeleźcu. "Sprawiedliwość". "Nienawiść". "Wyrok". "Śmierć".
- Ojcze swoich dzieci - powoli zaczął recytować słowa Litanii. Wprowadzał się w trans. Gdy wypowiedział szósty wers - o karaniu niewierzących , udało mu się. Przed jego oczyma zaczęły przemykać obrazy i wizje. Nie szukał niczego konkretnego , chciał po porstu poczuć obecność swojego Ojca. Z pewnym rozczarowaniem odczuł że jego obecność jest słabsza w krainie Hashuta. Gdy powrócił wyszeptał cicho : To nic-nic. Mogę to zmienić.
- Kiedyś mniej winne karły także czeka zagłada. Świątynie upadną tak jak ich bóg. Ich piece zgasną a niewolnicy się zbuntują. - Godzące niebo zikkuraty napawały go gniewem i jeszcze większą determinacją. Oparł młot na pokrytym ogromnym , wytworzonym przez chorobę guzie i skierował się za jakimś zawodnikiem. Nie interesowało go za kim podąża. Kimkolwiek jest sprawiedliwość do dosięgnie. Gdy przybył na plac przez chwile przyjrzał się architekturze Davi Zharr. Wszechobecne demoniczne motywy przeplatały się z typowe obronnymi elementami , blanki z wizerunkiem byka za którymi w równym szeregu stali opancerzeni od stóp do głów wojownicy z dziwną bronią palną u boku. Mimo swojej nienawiści Sędzie musiał przyznać przed samym sobą że ich miasto wygląda imponująco. Oparł sigmarycki oręż o ziemie i spojrzał na stojącego na środku dostojnika i kapłanów. Nie przestawał wodzić brudną i pokrytą krostami łapą po żeleźcu , najchętniej zabiłby kogoś już teraz. Ale musiał czekać. Panie daj mi przeciwnika godnego śmierci-sądu z ręki twojego pokornego sługi.pomyślał gdy bogato i arystokratycznie wystrojony człowiek spojrzał na niego z odrazą. Jego instynkt mówił mu że ten mężczyzna służy któremuś z bogów Chaosu. Splunął śliną z śladami krwi. Przymknął na chwilę oczy , zacisnął ręce na naszyjniku z symbolu jego boga. Tzeentch. Wykrzywił zęby w grymasie pogardy. Nie było boga bardziej znienawidzonego przez klan Pestilens niż Pan Zmian. Zaprzeczający błogiej stagnacji , wiecznie w ruchu. Ten wojownik zostanie ukarany jako pierwszy. Gdy krasnolud w końcu przestał mówić , diakon rozważał przez chwile czy nie przyjąć niewolnika tylko aby go zabić. Lecz chwile potem jego spojrzenie spoczęło na wysokim nawet jak na swój gatunek orku. Skaven uśmiechnął się z sadyzmem. Podszedł , jak zwykle wolno do niewolnika i wskazał na niego palcem. Widział w jego prawie zwierzęcym spojrzeniu pewną hardość i poczucie wyższości. Niedługo przestanie się tak zachowywać-wyglądać. Gdy ork się zbliżył Sędzia wykonał prosty ruch na swoim habicie. Delikatnie musnął zielonoskórego chorobą znaną wśród skavenów mianem osłabnika. Prawie pieszczotliwe kierował swoją pobożnością niedostrzegalne przez innych cząsteczki które wnikały w nogi i klatkę piersiową niewolnika. Nigdy nie przeprowadzał eksperymentu na orkach więc wizja doprowadzenia muskularnego jeńca do granic wytrzymałości jego ciała podnieciła go dużo bardziej niż późniejsze zabicie go. Nie zwrócił uwagę na to jak wyglądała komnata którą mu przydzielono lecz od razu wskazał orkowi jego miejsce w rogu. Widział w jego ślepiach iskrę buntu lecz infekcja zaczynała działać. Wyraźnie osłabiony usiadł w miejscu wskazanym przez kapłana. Ten otworzył opasłą , oprawioną w żółtawo-zielonkawą skórę księgę z wyrytymi na okładce pierwszym wersem hymnu Rogatego Szczura , "Chwała Ci , śmierć im". Przewertował kompendium , pełne szkiców jego poprzednich obiektów , wykresów czasu trwania badania a także planów zarażonych miast i terenami z największą umieralnością. Dzieło jego życia. Wziął do ręki krótkie pióro i stale wpatrując się w orka , zaczął pisać prostymi , koślawymi znakami pierwsze słowa. "Obiekt : ork . Wiek : nieustalony . Objawy : typowe , przewidywany czas wegetacji : pięć dni." Ciche skrobanie pióra dało się słyszeć przez całą noc , z wyjątkiem kilku wyśpiewywanych modlitw. Chwilę poświęcił też na zajrzenie do drugiej księgi jaką wziął z sobą. "Bogowie" było dziełem z Imperium , przetłumaczonym na ich język. Posiadanie jej nie było do końca zgodne z prawem Podimperium ale jego klan zawsze pozostawał poza pełnym nadzorem Rady Trzynastu. Gdy znalazł rozdział o Hashucie , nie mógł powstrzymać syknięcia. Nie rozumiał czemu kult tego boga jeszcze istnieje. Żadnych większych podbojów , żadnych mist obróconych w popiół. Jedyne potwierdzone objawienie miało miejsce kilkaset lat temu.W jego standardach wyznawanie takiego bóstwa zakrawało o głupotę. Co nie sprawia że nie zasługują na śmierć. Gdy w końcu skończył pracować i odłożył gliniany pojemnik z następną chorobą , usiadł na środku komnaty i położył młot przed sobą. Patrzył po kolei na wydrapane symbole które zasłaniały nakłutą kometę Sigmara i czytał po raz kolejny słowa wypisane na żeleźcu. "Sprawiedliwość". "Nienawiść". "Wyrok". "Śmierć".
- Ojcze swoich dzieci - powoli zaczął recytować słowa Litanii. Wprowadzał się w trans. Gdy wypowiedział szósty wers - o karaniu niewierzących , udało mu się. Przed jego oczyma zaczęły przemykać obrazy i wizje. Nie szukał niczego konkretnego , chciał po porstu poczuć obecność swojego Ojca. Z pewnym rozczarowaniem odczuł że jego obecność jest słabsza w krainie Hashuta. Gdy powrócił wyszeptał cicho : To nic-nic. Mogę to zmienić.
Podróż do Zharr Naggrund była ciężka, zdecydowanie najtrudniejsza w jego życiu, ale i tak niewiele z niej pamiętał. Czasami musiał odnajdywać drogę z powrotem, bo dopiero po pewnym czasie uświadamiał sobie kim i gdzie jest i wracał po swoich śladach. On cały czas próbował znowu przejąć nad nim całkowitą kontrolę, ale kiedy już raz odzyskał część swoich wspomnień i miał obrany cel, nie poddawał się. Większość ludzi widząc jak wygląda, starała się go omijać szerokim łukiem, a jak zauważył dzikie zwierzęta też za nim nie przepadały. Zarthyon podejrzewał, że instynktownie wyczuwały zagrożenie, które tkwiło w nim, w jego głowie.
Zanim dotarł na niezamieszkane pustkowia, wydarzyła się tylko jedna, można by rzec, ciekawa rzecz, a mianowicie znalazł porzucone małe obozowisko. Ktoś wyraźnie robił tu postój, było to widać po starych popiołach ogniska i wytartych miejscach w trawie, gdzie przesiadywały lub spały jakieś osoby. Rozejrzał się wtedy odrobinę dalej i nie pożałował, ponieważ ktoś z obozujących zostawił po sobie parę przedmiotów. W większości były to śmieci, ale jedną rzecz zostawiono tu na pewno przypadkiem. Ledwo było ją widać z traw, ale na szczęście ją wypatrzył i pochylił się nad leżącą na ziemi włócznią. Ci którzy ją zostawili musieli być tu bardzo dawno, bo zdążyła juz zarosnąć, tak że musiał ją wyrwać siła, a do tego ostrze pokryło się już warstewką rdzy. W takim miejscu i w jego sytuacji to było tak bliskie halabardy jak tylko się dało.
Jak tylko mocniej chwycił drzewce, poczuł jak kolejna część jego świadomości wróciła do niego na dobre. Niewielka, ale jednak wspomnienia związane z tego typu bronią były, wciąż bardzo silne. Gdyby tyko mógł położyć rękę na prawdziwej halabardzie.
Na miejscu stawił się dosłownie o czasie. Większość uczestników już tam była i później tego dnia oficjalnie rozpoczęto wydarzenie, a właściwie miano to zrobić na specjalnej uczcie wieczorem. Każdemu zawodnikowi przypisano niewolnika i to jeszcze bardziej przypomniało mu kim był, kim jest. Arena Śmierci już zaczynała działać, kiedy poczuł się jak Druchii, którym był dawno temu. Miał nawet ochotę sprawdzić, czy zabicie niewolnika, nie oddało mu by jeszcze więcej świadomości, ale na razie uznał, że bardziej potrzebuje jego zwyczajowych usług. Już miał się przygotować do uczty, dopełniając jego przemiany z brudnego i okaleczonego podróżnika, z powrotem w szanującego sie mrocznego elfa, ale nagle zatrzymał się w miejscu. Potem można go było obserwować jak wychodzi ze swojej komnaty w takim samym stanie jak do niej wszedł, patrząc pustym wzrokiem przed siebie.
Zanim dotarł na niezamieszkane pustkowia, wydarzyła się tylko jedna, można by rzec, ciekawa rzecz, a mianowicie znalazł porzucone małe obozowisko. Ktoś wyraźnie robił tu postój, było to widać po starych popiołach ogniska i wytartych miejscach w trawie, gdzie przesiadywały lub spały jakieś osoby. Rozejrzał się wtedy odrobinę dalej i nie pożałował, ponieważ ktoś z obozujących zostawił po sobie parę przedmiotów. W większości były to śmieci, ale jedną rzecz zostawiono tu na pewno przypadkiem. Ledwo było ją widać z traw, ale na szczęście ją wypatrzył i pochylił się nad leżącą na ziemi włócznią. Ci którzy ją zostawili musieli być tu bardzo dawno, bo zdążyła juz zarosnąć, tak że musiał ją wyrwać siła, a do tego ostrze pokryło się już warstewką rdzy. W takim miejscu i w jego sytuacji to było tak bliskie halabardy jak tylko się dało.
Jak tylko mocniej chwycił drzewce, poczuł jak kolejna część jego świadomości wróciła do niego na dobre. Niewielka, ale jednak wspomnienia związane z tego typu bronią były, wciąż bardzo silne. Gdyby tyko mógł położyć rękę na prawdziwej halabardzie.
Na miejscu stawił się dosłownie o czasie. Większość uczestników już tam była i później tego dnia oficjalnie rozpoczęto wydarzenie, a właściwie miano to zrobić na specjalnej uczcie wieczorem. Każdemu zawodnikowi przypisano niewolnika i to jeszcze bardziej przypomniało mu kim był, kim jest. Arena Śmierci już zaczynała działać, kiedy poczuł się jak Druchii, którym był dawno temu. Miał nawet ochotę sprawdzić, czy zabicie niewolnika, nie oddało mu by jeszcze więcej świadomości, ale na razie uznał, że bardziej potrzebuje jego zwyczajowych usług. Już miał się przygotować do uczty, dopełniając jego przemiany z brudnego i okaleczonego podróżnika, z powrotem w szanującego sie mrocznego elfa, ale nagle zatrzymał się w miejscu. Potem można go było obserwować jak wychodzi ze swojej komnaty w takim samym stanie jak do niej wszedł, patrząc pustym wzrokiem przed siebie.
- Leśny Dziad
- Wałkarz
- Posty: 97
- Lokalizacja: Knieja
W podróż nie wziął wiele bo nigdy wiele nie potrzebował. A jednak po ciężkiej przeprawie przez Góry Krańca Świata gdy zstąpił na wypalone i zasnute dymem ziemie, gdy po kilku dniach zgubił się na tej pokrytej popiołem pustyni, zrozumiał, że prawdopodobnie nie przygotował się odpowiednio do wyprawy. Kary rumak jakiego zabrał z Kolegium był wycieńczony i Rajmund czuł, że zwierze już niedługo pożegna się z życiem. Sam też nie był w najlepszej kondycji, kończyły mu się żelazne racje, a od kiedy znalazł się na Mrocznych Ziemiach nie przespał porządnie ani jednej nocy. W dodatku Kraraav przepadł gdzieś gdy wczoraj mag polecił mu znalezienie drogi. Sytuacja rysowała się zatem w dość ponurych barwach, ale Rajmund Dreslar w ogóle się tym nie przejmował. Akceptacja śmierci z jaką żył od dawna sprawiała, że strach i beznadzieja nie były w stanie zdominować jego umysłu.
Po dwóch kolejnych dniach pożegnał się ze swoim rumakiem, pomagając mu odejść z tego świata aby nie musiał cierpieć z głodu i wycieńczenia. Kończył właśnie usypywać kopczyk z pyłu i kamieni nad ciałem zwierzęcia, które do swoich ostatnich chwil wiernie służyło Kolegium, gdy usłyszał nad sobą donośne krakanie.
– Rychło w czas, przyjacielu – oznajmił wyciągając rękę by Kraraav mógł na niej wylądować.
– Kr kraaak! – wydarło się ptaszysko przysiadając na jego przedramieniu.
– Doprawdy? A zatem mój kres jeszcze nie nadszedł. Prowadź.
Zostawił namiot oraz sprzęt obozowy by zabrać jedynie najpotrzebniejsze rzeczy. Zarzucił swoją rzeźbioną kosę na ramię i ruszył za krukiem. Jeszcze przed zachodem słońca Kraraav wyprowadził go na szeroką drogę wybrukowaną czarnym wulkanicznym kamieniem. Trakt ciągnął się przez tą martwą krainę wrzynając się wąwozami w szare wzgórza i przesadzając rozpadliny solidnymi mostami. Wyraźnie dało się odczuć, ze istoty budujące tę drogę za nic miały przeszkody i ograniczenia jakie stawiała przed nimi natura.
Kraraav twierdził, że trakt prowadzi wprost do Zharr-Naggrund, a Rajmund nie miał najmniejszych powodów żeby mu nie wierzyć. Szedł więc za ptakiem całą noc by w końcu jego oczom ukazał się majestat ogromnego miasta wznoszącego się niczym góra nad płomiennym pustkowiem. Przy potężnej bramie stali krępi strażnicy od stóp do głów zakuci w ciężkie pancerze. Na szczęście nie zatrzymywali maga gdy tylko wyjaśnił im, że przybywa na Arenę Śmierci. Zaśmiali się tylko i skierowali go wprost na plac gdzie zebrali się już niemal wszyscy uczestnicy zawodów. Mag był zmęczony ale mimo to starał się wychwycić jak najwięcej szczegółów, które mogłyby pomóc mu odnaleźć się w tej nowej sytuacji. W swoim życiu Rajmund Dreslar widział i poznał już wiele ale to co oglądał teraz było dla niego nowością. Samo miasto robiło niecodzienne wrażenie, strzeliste, schodkowe budowle zwieńczone były postaciami gargulców i demonów, które zdawały się zerkać w dół gdy tylko nie patrzyło się na nie wprost. Od czarnych ścian odbijało się dudniące echo przynajmniej kilkudziesięciu warsztatów kowalskich, a niebo niemal w całości spowite było czarnym dymem wydobywającym się z kominów górujących nad miastem. Mag widział też spaczony chaosem wiatr Shyish snujący się nieśpiesznie nad ziemią. Było oczywistym, że w tym miejscu swój żywot zakończyło wiele istnień, i że nie były to śmierci spokojne.
A jednak aura śmierci nie emanowała jedynie od zimnych murów i ponurych ulic miasta. Wirowała wokół tych, którzy razem z magistrem stanęli na placu. Zawodnicy Areny Śmierci. Rajmund tylko jednym uchem słuchał zdawkowego przywitania jakie zgotował im krasnolud nazywający siebie Żelaznym Kasztelanem, wolał przypatrzeć się uczestnikom.
Plotki okazały się prawdą. Wszystko wskazywało na to, że na Arenę rzeczywiście przybywają największe zakały tego świata. Przysiadł na beczce ustawionej w rogu placu i ocenił, że oto ma przed sobą różnorodność morderców, sług chaosu, nikczemników i najgorszych popaprańców, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie widział. Był tu potężny wyznawca Księcia Chaosu stojący u boku straszliwie pięknej demonicy wraz z całą bandą im podobnych. W towarzystwie jakiegoś żołnierza stał postawny człowiek, dzierżący ponury katowski topór i zasłaniający swe oblicze maską wyobrażającą twarz w agonii. Za nimi w cieniu czaiła się istota w podniszczonym habicie i z kapturem, spod którego wystawał szczurzy ryj. Magister momentalnie poczuł dreszcz patrząc na tego stwora i zrozumiał, że to dziwactwo najwyraźniej potrafi posługiwać się magią. Przeniósł spojrzenie na stojącego dumnie na środku placu Dawi-Zharr, tubylca noszącego pancerz osłaniający całe ciało, który również postanowił szukać chwały na Arenie. Mag rozpoznał też swojego krajana, lecz wcale nie ucieszył się na jego widok. Łowca czarownic stał w gronie swoich podwładnych lustrując otoczenie surowym, nienawistnym spojrzeniem. Zakon Płomiennego Serca Łowców Czarownic nigdy nie był przyjacielem magistrów Kolegiów Magii i Rajmund nie sądził by teraz miało się to zmienić choć zastanawiał się przez chwilę co sprowadza agenta inkwizycji na Arenę. Wielki ork z okazałymi pazurami i jeszcze okazalszym młotem stał po drugiej stronie placu i rozglądał się wyraźnie znudzony, zapewne szukając okazji do bitki. Niedaleko niego uwalił się potężny zwierzoczłek. Plugawa hybryda byka, człowieka i kozy warknęła coś do swojej mniejszej dwunożnej towarzyszki, która od razu podała mu bukłak. Zwierz pociągnął potężny łyk i omiótł zgromadzonych na placu pijackim spojrzeniem przekrwionych oczu. Gdzieś dalej wysoki, zakapturzony wojownik z misternie wykonaną włócznią zdawał się mamrotać coś do siebie i co chwila rozglądał się wokół jakby słyszał jakieś niepokojące dźwięki. Były tu też demony. Jednego Rajmund bardziej wyczuwał niż widział gdyż postać tej istoty Chaosu zdawała się być i nie być w jednej chwili. Przez chwilę miał wrażenie, że demon patrzy wprost na niego i uśmiecha się tajemniczo, lecz uczucie to zaraz zniknęło zastąpione przez wątpliwość tego czy w ogóle zaistniało. Drugie ze stworzeń Chaosu było ucieleśnieniem ohydy, plugastwa i wszelkiego zepsucia. A przynajmniej takim jawiło się oczom śmiertelnych. Magister odwrócił wzrok od demona gdy tylko lekki wiatr przyniósł ze sobą jego okropny smród. Żelazny Kasztelan zdawał się kończyć swoją powitalną przemowę więc Rajmund szybko zlustrował pozostałych zawodników. Bo byli tu jeszcze inni jak na przykład ten mały chichoczący goblin z żelazną kulą większą od niego samego, jakiś obwieszony pistoletami modniś z kapeluszem z piórkami, istota z mieczem i tarczą w pokiereszowanej zbroi, którą magister od razu rozpoznał jako ożywieńca oraz człowiek najprawdopodobniej wywodzący się z jednego z plemion zamieszkujących stepy na wschodzie.
– Urocze towarzystwo, prawda? – mrukną do kruka siedzącego na jego ramieniu.
Ptak nie odpowiedział. Trwał w bezruchu podobnie jak jego pan pogrążony w zadumie. Widząc tych wszystkich ponurych wojowników Rajmund zrozumiał, że jego zadanie będzie jeszcze trudniejsze niż się spodziewał. Ci tutaj mogą sprawić, że jego czas na przeprowadzenie badań drastycznie się skróci. Musiał zatem wziąć się do pracy najszybciej jak to możliwe. Lecz teraz był zbyt zmęczony by nawet o tym myśleć. Z ulgą dał się zaprowadzić do prywatnych kwater, które odstąpiono zawodnikom na czas zawodów i ucieszył się na słowa goszczącego ich krasnoluda, który zapraszał na wieczorną ucztę.
Ledwo zdążył zdjąć opończę i ściągnąć buty z obolałych nóg gdy drzwi do jego komnaty otwarły się a dwaj strażnicy wrzucili do środka jakiegoś nieszczęśnika.
– Ten będzie ci służył - mruknął jeden z krasnoludów i znów zatrzasnął drzwi.
Chudy człowiek w podniszczonym i brudnym płaszczu jeździeckim podniósł się od razu z podłogi. Gniewnie zacisnął ręce w pięści i spojrzał ponurym wzrokiem na maga. Patrzył jednym okiem, gdyż drugie przysłonięte miał czarną opaską.
– Witaj – zagadnął magister patrząc jak gęsta mgła Shyish tańczy wokół mężczyzny.
Był pewien, że człowiek ten otarł się o śmierć więcej niż jeden raz. Ametystowy wiatr legł do niego jak do starych weteranów, żołnierzy, którzy przeżyli wiele bitew. Lecz w jego aurze wiły się też smugi Chaosu, nie tak silne jak u demonów lub opętanych ale od raz dało się poznać, że ten tutaj miał do czynienia z siłami przekraczającymi jego realność.
– Kim jesteś? – syknął niewolnik.
– Mam na imię Rajmund i jestem magistrem Kolegium Ametystu. A jak zwą ciebie?
Chudzielec patrzył na maga dłuższą chwilę w milczeniu jakby zastanawiał się nad czymś. Obrzucił nieufnym spojrzeniem kruka, który przysiadł na rogu sporej przysadzistej szafy. A potem ruszył naprzód, minął magistra i podszedł do okna. Wyglądnął na zewnątrz jakby szukał kogoś na dole albo może sprawdzał drogę ucieczki.
– Jeremi… – odparł w końcu przygaszonym głosem. – Ale nazywają mnie też Jednookim. Zgadnij dlaczego. – Wykrzywił twarz w czymś co z grubsza przypominało uśmiech, który jednak zaraz zniknął z jego oblicza. – Aha i ustalmy od razu jedno. Nie zamierzam ci służyć. Wbrew temu co powiedziała tamta puszka za drzwiami.
– To się dobrze składa bo nie potrzebuję sługi – magister przeniósł się z krzesła na twarde łóżko.
– Masz coś do jedzenia? – Jednooki podszedł szybkim krokiem do stolika gdzie leżały sakwy Rajmunda i zaczął je perfidnie przeszukiwać.
– Ostatnie suchary i ser… – mruknął mag, lecz zupełnie niepotrzebnie.
Jeremi już wydobył z pakunków skromny prowiant i zasiadł do stołu by bezceremonialnie go pochłonąć. Patrząc na to Rajmund zrobił się jeszcze bardziej głodny ale było już za późno. No cóż, trzeba będzie poczekać do uczty.
– A więc bierzesz udział w Arenie Śmierci, magu? – zapytał Jednooki przeżuwając ostatni kęs i patrząc jakby z rozbawieniem.
– Owszem.
– Heh, nie masz szans. Nie wiesz w co się wpakowałeś.
– To znaczy?
– To znaczy, że w tych zawodach nie ma zwycięzców! – Kpina w jego spojrzeniu nagle przerodziła się w gniew. – Uciekaj póki możesz bo inaczej zginiesz. Prędzej czy później, ale zginiesz…
– Każdy z nas umrze. Prędzej czy później – odparł spokojnie mag.
Mężczyzna w płaszczu roześmiał się nerwowo, a potem ucichł nagle wpatrując się swoim jedynym okiem gdzieś w kąt pomieszczenia.
– Nic nie rozumiesz – mruknął.
– Widziałeś te zawody już wcześniej – stwierdził Rajmund domyślając się z kim może mieć do czynienia. – Brałeś w nich udział?
– O tak – jego twarz znów wykrzywiła się w uśmiechu. – Nie byłem co prawda zawodnikiem, ale Arena dotyka nie tylko zawodników, panie magistrze. Chodź to zawodnikom dostaje się najbardziej.
– A więc znałeś kogoś kto walczył w zawodach.
– Mhm… To był dobry człowiek, a śmierć takich zawsze zapada w pamięć.
– Opowiedz mi zatem. – Mag położył się na łóżku i przymknął oczy. Nie sądził, że spotka tu naocznego świadka jednej z poprzednich Aren lecz zamierzał wykorzystać okazję jaką zesłało mu przeznaczenie. Może dowie się czegoś przydatnego o samych zawodach i o tym jakie siły w nich działają. Teraz wszystko mogło się okazać przydatne.
– To długa historia.
– Do uczty zostało mi jeszcze trochę czasu, z którym nie zrobię nic konstruktywnego gdyż jestem zbyt zmęczony – oznajmił. – Powiedz mi zatem, kim był ten człowiek, który walczył na Arenie?
Przez dłuższą chwilę w pomieszczeniu słychać było tylko dudniące odgłosy licznych kuźni dobiegające zza okna. Lecz potem zabrzmiał cichy głos Jeremiego, który trwał znów wpatrzony gdzieś w dal zaczynając swoją opowieść.
– Był moim przyjacielem…
Po dwóch kolejnych dniach pożegnał się ze swoim rumakiem, pomagając mu odejść z tego świata aby nie musiał cierpieć z głodu i wycieńczenia. Kończył właśnie usypywać kopczyk z pyłu i kamieni nad ciałem zwierzęcia, które do swoich ostatnich chwil wiernie służyło Kolegium, gdy usłyszał nad sobą donośne krakanie.
– Rychło w czas, przyjacielu – oznajmił wyciągając rękę by Kraraav mógł na niej wylądować.
– Kr kraaak! – wydarło się ptaszysko przysiadając na jego przedramieniu.
– Doprawdy? A zatem mój kres jeszcze nie nadszedł. Prowadź.
Zostawił namiot oraz sprzęt obozowy by zabrać jedynie najpotrzebniejsze rzeczy. Zarzucił swoją rzeźbioną kosę na ramię i ruszył za krukiem. Jeszcze przed zachodem słońca Kraraav wyprowadził go na szeroką drogę wybrukowaną czarnym wulkanicznym kamieniem. Trakt ciągnął się przez tą martwą krainę wrzynając się wąwozami w szare wzgórza i przesadzając rozpadliny solidnymi mostami. Wyraźnie dało się odczuć, ze istoty budujące tę drogę za nic miały przeszkody i ograniczenia jakie stawiała przed nimi natura.
Kraraav twierdził, że trakt prowadzi wprost do Zharr-Naggrund, a Rajmund nie miał najmniejszych powodów żeby mu nie wierzyć. Szedł więc za ptakiem całą noc by w końcu jego oczom ukazał się majestat ogromnego miasta wznoszącego się niczym góra nad płomiennym pustkowiem. Przy potężnej bramie stali krępi strażnicy od stóp do głów zakuci w ciężkie pancerze. Na szczęście nie zatrzymywali maga gdy tylko wyjaśnił im, że przybywa na Arenę Śmierci. Zaśmiali się tylko i skierowali go wprost na plac gdzie zebrali się już niemal wszyscy uczestnicy zawodów. Mag był zmęczony ale mimo to starał się wychwycić jak najwięcej szczegółów, które mogłyby pomóc mu odnaleźć się w tej nowej sytuacji. W swoim życiu Rajmund Dreslar widział i poznał już wiele ale to co oglądał teraz było dla niego nowością. Samo miasto robiło niecodzienne wrażenie, strzeliste, schodkowe budowle zwieńczone były postaciami gargulców i demonów, które zdawały się zerkać w dół gdy tylko nie patrzyło się na nie wprost. Od czarnych ścian odbijało się dudniące echo przynajmniej kilkudziesięciu warsztatów kowalskich, a niebo niemal w całości spowite było czarnym dymem wydobywającym się z kominów górujących nad miastem. Mag widział też spaczony chaosem wiatr Shyish snujący się nieśpiesznie nad ziemią. Było oczywistym, że w tym miejscu swój żywot zakończyło wiele istnień, i że nie były to śmierci spokojne.
A jednak aura śmierci nie emanowała jedynie od zimnych murów i ponurych ulic miasta. Wirowała wokół tych, którzy razem z magistrem stanęli na placu. Zawodnicy Areny Śmierci. Rajmund tylko jednym uchem słuchał zdawkowego przywitania jakie zgotował im krasnolud nazywający siebie Żelaznym Kasztelanem, wolał przypatrzeć się uczestnikom.
Plotki okazały się prawdą. Wszystko wskazywało na to, że na Arenę rzeczywiście przybywają największe zakały tego świata. Przysiadł na beczce ustawionej w rogu placu i ocenił, że oto ma przed sobą różnorodność morderców, sług chaosu, nikczemników i najgorszych popaprańców, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie widział. Był tu potężny wyznawca Księcia Chaosu stojący u boku straszliwie pięknej demonicy wraz z całą bandą im podobnych. W towarzystwie jakiegoś żołnierza stał postawny człowiek, dzierżący ponury katowski topór i zasłaniający swe oblicze maską wyobrażającą twarz w agonii. Za nimi w cieniu czaiła się istota w podniszczonym habicie i z kapturem, spod którego wystawał szczurzy ryj. Magister momentalnie poczuł dreszcz patrząc na tego stwora i zrozumiał, że to dziwactwo najwyraźniej potrafi posługiwać się magią. Przeniósł spojrzenie na stojącego dumnie na środku placu Dawi-Zharr, tubylca noszącego pancerz osłaniający całe ciało, który również postanowił szukać chwały na Arenie. Mag rozpoznał też swojego krajana, lecz wcale nie ucieszył się na jego widok. Łowca czarownic stał w gronie swoich podwładnych lustrując otoczenie surowym, nienawistnym spojrzeniem. Zakon Płomiennego Serca Łowców Czarownic nigdy nie był przyjacielem magistrów Kolegiów Magii i Rajmund nie sądził by teraz miało się to zmienić choć zastanawiał się przez chwilę co sprowadza agenta inkwizycji na Arenę. Wielki ork z okazałymi pazurami i jeszcze okazalszym młotem stał po drugiej stronie placu i rozglądał się wyraźnie znudzony, zapewne szukając okazji do bitki. Niedaleko niego uwalił się potężny zwierzoczłek. Plugawa hybryda byka, człowieka i kozy warknęła coś do swojej mniejszej dwunożnej towarzyszki, która od razu podała mu bukłak. Zwierz pociągnął potężny łyk i omiótł zgromadzonych na placu pijackim spojrzeniem przekrwionych oczu. Gdzieś dalej wysoki, zakapturzony wojownik z misternie wykonaną włócznią zdawał się mamrotać coś do siebie i co chwila rozglądał się wokół jakby słyszał jakieś niepokojące dźwięki. Były tu też demony. Jednego Rajmund bardziej wyczuwał niż widział gdyż postać tej istoty Chaosu zdawała się być i nie być w jednej chwili. Przez chwilę miał wrażenie, że demon patrzy wprost na niego i uśmiecha się tajemniczo, lecz uczucie to zaraz zniknęło zastąpione przez wątpliwość tego czy w ogóle zaistniało. Drugie ze stworzeń Chaosu było ucieleśnieniem ohydy, plugastwa i wszelkiego zepsucia. A przynajmniej takim jawiło się oczom śmiertelnych. Magister odwrócił wzrok od demona gdy tylko lekki wiatr przyniósł ze sobą jego okropny smród. Żelazny Kasztelan zdawał się kończyć swoją powitalną przemowę więc Rajmund szybko zlustrował pozostałych zawodników. Bo byli tu jeszcze inni jak na przykład ten mały chichoczący goblin z żelazną kulą większą od niego samego, jakiś obwieszony pistoletami modniś z kapeluszem z piórkami, istota z mieczem i tarczą w pokiereszowanej zbroi, którą magister od razu rozpoznał jako ożywieńca oraz człowiek najprawdopodobniej wywodzący się z jednego z plemion zamieszkujących stepy na wschodzie.
– Urocze towarzystwo, prawda? – mrukną do kruka siedzącego na jego ramieniu.
Ptak nie odpowiedział. Trwał w bezruchu podobnie jak jego pan pogrążony w zadumie. Widząc tych wszystkich ponurych wojowników Rajmund zrozumiał, że jego zadanie będzie jeszcze trudniejsze niż się spodziewał. Ci tutaj mogą sprawić, że jego czas na przeprowadzenie badań drastycznie się skróci. Musiał zatem wziąć się do pracy najszybciej jak to możliwe. Lecz teraz był zbyt zmęczony by nawet o tym myśleć. Z ulgą dał się zaprowadzić do prywatnych kwater, które odstąpiono zawodnikom na czas zawodów i ucieszył się na słowa goszczącego ich krasnoluda, który zapraszał na wieczorną ucztę.
Ledwo zdążył zdjąć opończę i ściągnąć buty z obolałych nóg gdy drzwi do jego komnaty otwarły się a dwaj strażnicy wrzucili do środka jakiegoś nieszczęśnika.
– Ten będzie ci służył - mruknął jeden z krasnoludów i znów zatrzasnął drzwi.
Chudy człowiek w podniszczonym i brudnym płaszczu jeździeckim podniósł się od razu z podłogi. Gniewnie zacisnął ręce w pięści i spojrzał ponurym wzrokiem na maga. Patrzył jednym okiem, gdyż drugie przysłonięte miał czarną opaską.
– Witaj – zagadnął magister patrząc jak gęsta mgła Shyish tańczy wokół mężczyzny.
Był pewien, że człowiek ten otarł się o śmierć więcej niż jeden raz. Ametystowy wiatr legł do niego jak do starych weteranów, żołnierzy, którzy przeżyli wiele bitew. Lecz w jego aurze wiły się też smugi Chaosu, nie tak silne jak u demonów lub opętanych ale od raz dało się poznać, że ten tutaj miał do czynienia z siłami przekraczającymi jego realność.
– Kim jesteś? – syknął niewolnik.
– Mam na imię Rajmund i jestem magistrem Kolegium Ametystu. A jak zwą ciebie?
Chudzielec patrzył na maga dłuższą chwilę w milczeniu jakby zastanawiał się nad czymś. Obrzucił nieufnym spojrzeniem kruka, który przysiadł na rogu sporej przysadzistej szafy. A potem ruszył naprzód, minął magistra i podszedł do okna. Wyglądnął na zewnątrz jakby szukał kogoś na dole albo może sprawdzał drogę ucieczki.
– Jeremi… – odparł w końcu przygaszonym głosem. – Ale nazywają mnie też Jednookim. Zgadnij dlaczego. – Wykrzywił twarz w czymś co z grubsza przypominało uśmiech, który jednak zaraz zniknął z jego oblicza. – Aha i ustalmy od razu jedno. Nie zamierzam ci służyć. Wbrew temu co powiedziała tamta puszka za drzwiami.
– To się dobrze składa bo nie potrzebuję sługi – magister przeniósł się z krzesła na twarde łóżko.
– Masz coś do jedzenia? – Jednooki podszedł szybkim krokiem do stolika gdzie leżały sakwy Rajmunda i zaczął je perfidnie przeszukiwać.
– Ostatnie suchary i ser… – mruknął mag, lecz zupełnie niepotrzebnie.
Jeremi już wydobył z pakunków skromny prowiant i zasiadł do stołu by bezceremonialnie go pochłonąć. Patrząc na to Rajmund zrobił się jeszcze bardziej głodny ale było już za późno. No cóż, trzeba będzie poczekać do uczty.
– A więc bierzesz udział w Arenie Śmierci, magu? – zapytał Jednooki przeżuwając ostatni kęs i patrząc jakby z rozbawieniem.
– Owszem.
– Heh, nie masz szans. Nie wiesz w co się wpakowałeś.
– To znaczy?
– To znaczy, że w tych zawodach nie ma zwycięzców! – Kpina w jego spojrzeniu nagle przerodziła się w gniew. – Uciekaj póki możesz bo inaczej zginiesz. Prędzej czy później, ale zginiesz…
– Każdy z nas umrze. Prędzej czy później – odparł spokojnie mag.
Mężczyzna w płaszczu roześmiał się nerwowo, a potem ucichł nagle wpatrując się swoim jedynym okiem gdzieś w kąt pomieszczenia.
– Nic nie rozumiesz – mruknął.
– Widziałeś te zawody już wcześniej – stwierdził Rajmund domyślając się z kim może mieć do czynienia. – Brałeś w nich udział?
– O tak – jego twarz znów wykrzywiła się w uśmiechu. – Nie byłem co prawda zawodnikiem, ale Arena dotyka nie tylko zawodników, panie magistrze. Chodź to zawodnikom dostaje się najbardziej.
– A więc znałeś kogoś kto walczył w zawodach.
– Mhm… To był dobry człowiek, a śmierć takich zawsze zapada w pamięć.
– Opowiedz mi zatem. – Mag położył się na łóżku i przymknął oczy. Nie sądził, że spotka tu naocznego świadka jednej z poprzednich Aren lecz zamierzał wykorzystać okazję jaką zesłało mu przeznaczenie. Może dowie się czegoś przydatnego o samych zawodach i o tym jakie siły w nich działają. Teraz wszystko mogło się okazać przydatne.
– To długa historia.
– Do uczty zostało mi jeszcze trochę czasu, z którym nie zrobię nic konstruktywnego gdyż jestem zbyt zmęczony – oznajmił. – Powiedz mi zatem, kim był ten człowiek, który walczył na Arenie?
Przez dłuższą chwilę w pomieszczeniu słychać było tylko dudniące odgłosy licznych kuźni dobiegające zza okna. Lecz potem zabrzmiał cichy głos Jeremiego, który trwał znów wpatrzony gdzieś w dal zaczynając swoją opowieść.
– Był moim przyjacielem…
Dotarli. Zharr- Naggrund było wciśnięte w trzy sople gór, niczym wielki pająk. Ze swoją pajęczyną kuźni, placów ćwiczebnych, aren, zagród niewolników i oczywiście gigantycznymi zikkuratami wznoszącymi się ponad resztą budowli. Jednak prawdziwa wielkość miasta pozostawała ukryta głęboko pod ziemią.
Zharr-Naggrund miejsce, które nauczyło go jak zabijać, żeby wygrywać. Jak przetrwać. Znienawidzona siedziba. Można by rzec pierwszy dom.
Gdyby tylko ork przejmował się takimi rzeczami.
- Nie zatrzymujemy się tutaj - warknął widząc, że Zarg wraz z podwładnymi już zaczęli rozbijać obóz. - Dziś dotrzemy.
- Ale szefu... - Groźny wzrok Ogrimma przerwał nadzorcy w połowie zdania. Goblin przełknął ślinę widząc, że bliskość miasta to tylko iluzja i ze stoku na którym stali to jeszcze wiele mil.
Pod bramami znaleźli się przed zachodem słońca. Strażnicy przepuścili ich bez słowa. No prawie Shrid musiał zamachać jakimś papierkiem, który dostał od Hurrona. Dawi zhar zapewniał, że spotkają się w mieście, a dla orka było to obojętne. Przyszedł tu skuszony obietnicą walki i nieśmiertelności.
Zaprowadzono ich na arenę, znacznie większą niż ta na której pojedynkował się Czarnoręki jako niewolnik. Wystawniejszą. Krasnolud, który przedstawił się jako Żelazny Kasztelan gadał coś o zawodach i zabawie, ale Ogrimm był zbyt zajęty powstrzymywaniem się przed zamordowaniem go, żeby słuchać uważnie. Na szczęście nie musiał. Miał od tego Zarga.
- Wskażą nam kwatery szefunciu. A potem zapraszają na ucztę.
Pokój był dobrze wyposażony i umeblowany. Gobliny już zaczęły pracę nad dostosowaniem go do swoich potrzeb. Szklaną zastawę znalezioną w szafce wyrzucono, szefu miał przecież swój róg. Jeden kąt pokoju dostał się Fiurusowi i jego polowej kuchni. Drugi Shridowi, który już zastanawiał się czy na kamiennej posadzce da radę hodować swoje grzybki. Ogrimm rozsiadł się na fotelu na środku pokoju. Gobliny i snotlingi zakrzątały się wokół ściągając z niego zbroję kawałek po kawałku i zaczęły ją czyścić tak dobrze jak potrafiły czyli niezbyt dokładnie. Zagłada ściągnął rękawicę i sam zajął się młotem.
Ktoś zapukał.
- Zarg otwórz!
- Jasne szefie, eee.
- Kto to?
- Chaotyczne pokurcze szefie. Czegoś od ciebie chcą.
- O co chodzi? - spytał, wściekły, że go niepokoją.
- Mamy dla ciebie prezent od Żelaznego Kasztelana. - powiedział jeden z dawi zhar, wrzucając jakiegoś różowoskórego do komnaty.
- Co z nią zrobimy szefie? - zastanowił się, po ich wyjściu, Zarg widząc, że to samica.
- Ech, daj ją Fiurusowi do pomocy. Albo mam lepszy pomysł, niech zrobi z niej kolację. Czuję, że po tym pokurczowym jedzeniu wrócę głodny.
Oczy dziewczyny rozszerzyły się z przerażenia. Wrzasnęła, próbując uciec przez okno. Krzyk zmienił się w odgłos uderzenia i przekleństwa krasnoludów i hobgolinów poniżej.
- Zejdźcie tam i zeskrobcie co to co z niej zostało. Nastawiłem się na tą ludzinę.
- Jasne szefie!
Zharr-Naggrund miejsce, które nauczyło go jak zabijać, żeby wygrywać. Jak przetrwać. Znienawidzona siedziba. Można by rzec pierwszy dom.
Gdyby tylko ork przejmował się takimi rzeczami.
- Nie zatrzymujemy się tutaj - warknął widząc, że Zarg wraz z podwładnymi już zaczęli rozbijać obóz. - Dziś dotrzemy.
- Ale szefu... - Groźny wzrok Ogrimma przerwał nadzorcy w połowie zdania. Goblin przełknął ślinę widząc, że bliskość miasta to tylko iluzja i ze stoku na którym stali to jeszcze wiele mil.
Pod bramami znaleźli się przed zachodem słońca. Strażnicy przepuścili ich bez słowa. No prawie Shrid musiał zamachać jakimś papierkiem, który dostał od Hurrona. Dawi zhar zapewniał, że spotkają się w mieście, a dla orka było to obojętne. Przyszedł tu skuszony obietnicą walki i nieśmiertelności.
Zaprowadzono ich na arenę, znacznie większą niż ta na której pojedynkował się Czarnoręki jako niewolnik. Wystawniejszą. Krasnolud, który przedstawił się jako Żelazny Kasztelan gadał coś o zawodach i zabawie, ale Ogrimm był zbyt zajęty powstrzymywaniem się przed zamordowaniem go, żeby słuchać uważnie. Na szczęście nie musiał. Miał od tego Zarga.
- Wskażą nam kwatery szefunciu. A potem zapraszają na ucztę.
Pokój był dobrze wyposażony i umeblowany. Gobliny już zaczęły pracę nad dostosowaniem go do swoich potrzeb. Szklaną zastawę znalezioną w szafce wyrzucono, szefu miał przecież swój róg. Jeden kąt pokoju dostał się Fiurusowi i jego polowej kuchni. Drugi Shridowi, który już zastanawiał się czy na kamiennej posadzce da radę hodować swoje grzybki. Ogrimm rozsiadł się na fotelu na środku pokoju. Gobliny i snotlingi zakrzątały się wokół ściągając z niego zbroję kawałek po kawałku i zaczęły ją czyścić tak dobrze jak potrafiły czyli niezbyt dokładnie. Zagłada ściągnął rękawicę i sam zajął się młotem.
Ktoś zapukał.
- Zarg otwórz!
- Jasne szefie, eee.
- Kto to?
- Chaotyczne pokurcze szefie. Czegoś od ciebie chcą.
- O co chodzi? - spytał, wściekły, że go niepokoją.
- Mamy dla ciebie prezent od Żelaznego Kasztelana. - powiedział jeden z dawi zhar, wrzucając jakiegoś różowoskórego do komnaty.
- Co z nią zrobimy szefie? - zastanowił się, po ich wyjściu, Zarg widząc, że to samica.
- Ech, daj ją Fiurusowi do pomocy. Albo mam lepszy pomysł, niech zrobi z niej kolację. Czuję, że po tym pokurczowym jedzeniu wrócę głodny.
Oczy dziewczyny rozszerzyły się z przerażenia. Wrzasnęła, próbując uciec przez okno. Krzyk zmienił się w odgłos uderzenia i przekleństwa krasnoludów i hobgolinów poniżej.
- Zejdźcie tam i zeskrobcie co to co z niej zostało. Nastawiłem się na tą ludzinę.
- Jasne szefie!
Podczas ćwiczeń wydarzył się mały incydent, choć Grób nie był pewien co do jego rzekomo nikłych rozmiarów.
-Tfy ghłupi! - wycharczał wołogor.
Prawdzigor spojrzał na niego pustym wzrokiem, nie potrafił zliczyć, ile razy już przez to przechodzili?
-Tfy ghłupi! I szłaby! I brzydki!
Grób oparł miecz o ścianę obok mocno już pokiereszowanego manekina. Krótkim gestem zachęcił Charkota, by powtórzył swoje słowa.
-Tfy...! - zaczął, lecz nie zdołał dokończyć, gdyż potężna, opancerzona pięść wypełniła jego zwierzęcą mordę.
Poprawił, zmuszając niechcianego towarzysza do stanięcia pod ścianą i wepchnął pięść jeszcze głębiej. Duszący się Charkot nie potrafił wysilić swego wątłego intelektu w tak nagłej sytuacji i zaczął panikować, zamiast, na przykład, spróbować uderzyć napastnika.
Grób wykonał jedną ręką gest "przeproś". Powoli wyciągnął pięść z pyska rywala i stanął nad nim.
-Pszreprszham.
Nim wrócił do ćwiczeń, rozejrzał się po sali. Do pomieszczenia weszło dwóch ludzi, obaj z wielkimi mieczami, jeden w porządnej zbroi, drugi w masce kata. Grób poznał tego drugiego z placu, gdzie oficjalnie rozpoczęto Arenę.
***
-Pani, czy to był dobry pomysł? - zapytała Elvira, opierając się na łokciu.
-Zaufajcie mi, kochane.
-Nigdy w ciebie nie zwątpimy, słodka pani - odpowiedziała druga z bliźniaczek.
Cornelia poprawiała właśnie swoje blond pukle, podczas gdy bliźniaczki ponownie zaczęły zabawiać się z nieprzytomnymi krasnoludami, którzy mięli ich podsłuchiwać. Reszta jej orszaku pokazywała właśnie przydzielonym im niewolnikom nowe rodzaje rozkoszy i granice bólu. Ci, którzy przeżyją najbliższe noce staną się kolejnymi wyznawcami Księcia Chaosu.
Jedyną niewiadomą w jej planie była samica Slaangora. Porozmawia z nią, kiedy tylko nadaży się okazja. Jeśli Grób zginie, połączenie sił z tą dziką wiedźmą byłoby dość opłacalną opcją.
-Tfy ghłupi! - wycharczał wołogor.
Prawdzigor spojrzał na niego pustym wzrokiem, nie potrafił zliczyć, ile razy już przez to przechodzili?
-Tfy ghłupi! I szłaby! I brzydki!
Grób oparł miecz o ścianę obok mocno już pokiereszowanego manekina. Krótkim gestem zachęcił Charkota, by powtórzył swoje słowa.
-Tfy...! - zaczął, lecz nie zdołał dokończyć, gdyż potężna, opancerzona pięść wypełniła jego zwierzęcą mordę.
Poprawił, zmuszając niechcianego towarzysza do stanięcia pod ścianą i wepchnął pięść jeszcze głębiej. Duszący się Charkot nie potrafił wysilić swego wątłego intelektu w tak nagłej sytuacji i zaczął panikować, zamiast, na przykład, spróbować uderzyć napastnika.
Grób wykonał jedną ręką gest "przeproś". Powoli wyciągnął pięść z pyska rywala i stanął nad nim.
-Pszreprszham.
Nim wrócił do ćwiczeń, rozejrzał się po sali. Do pomieszczenia weszło dwóch ludzi, obaj z wielkimi mieczami, jeden w porządnej zbroi, drugi w masce kata. Grób poznał tego drugiego z placu, gdzie oficjalnie rozpoczęto Arenę.
***
-Pani, czy to był dobry pomysł? - zapytała Elvira, opierając się na łokciu.
-Zaufajcie mi, kochane.
-Nigdy w ciebie nie zwątpimy, słodka pani - odpowiedziała druga z bliźniaczek.
Cornelia poprawiała właśnie swoje blond pukle, podczas gdy bliźniaczki ponownie zaczęły zabawiać się z nieprzytomnymi krasnoludami, którzy mięli ich podsłuchiwać. Reszta jej orszaku pokazywała właśnie przydzielonym im niewolnikom nowe rodzaje rozkoszy i granice bólu. Ci, którzy przeżyją najbliższe noce staną się kolejnymi wyznawcami Księcia Chaosu.
Jedyną niewiadomą w jej planie była samica Slaangora. Porozmawia z nią, kiedy tylko nadaży się okazja. Jeśli Grób zginie, połączenie sił z tą dziką wiedźmą byłoby dość opłacalną opcją.
Let the bloodbath begin!!! My skin is getting white again.
Wchodząc do sali treningowej dwójka ludzi ze zdziwieniem zauważyła, że nie są tu sami. Przy kilku manekiniach zapalczywie trenował pożądnie opancerzony zwierzoczłek. Kilka kroków dalej stał wyraźnie speszony wołgor.
- To twoi przeciwnicy? - wyszeptał kapitan Pierre.
- Tylko ta niemowa - Rzucił niedbale kat, rozgrzewając się.
- Niemowa? Rozmawiałeś z nim?
- Nie, ale widziałem jak porozumiewa się na migi
- Szkoda - Wyraźnie zsępił się najemnik - powinieneś się z kimś skontaktować.
- Po co?
- By kogoś poznać i zawrzeć tu jakieś znajomości...
- Zgoda - przynależy wreszcie kat - postaram się z kimś porozmawiać podczas wieczornej uczty, a teraz przyjmij pozycje!
Reszta dnia upłynęła im na intensywnym treningu, podczas którego Kapitan Pierre kilkukrotnie wskazywał luki w obronie Mistrza Stabilo, jednocześnie chwaląc celność jego ciosów.
Spoceni i wycieńczeni wrócili do swych komnat gdzie zajęli się nimi niewolnicy. Kilka chwil później, ubrani w najbardziej wykwintne stroje jakie zabrali, Dorrgeray posiadał nawet naszyjnik z symbolem cechu kata, gotowi byli udać się na ucztę
- To twoi przeciwnicy? - wyszeptał kapitan Pierre.
- Tylko ta niemowa - Rzucił niedbale kat, rozgrzewając się.
- Niemowa? Rozmawiałeś z nim?
- Nie, ale widziałem jak porozumiewa się na migi
- Szkoda - Wyraźnie zsępił się najemnik - powinieneś się z kimś skontaktować.
- Po co?
- By kogoś poznać i zawrzeć tu jakieś znajomości...
- Zgoda - przynależy wreszcie kat - postaram się z kimś porozmawiać podczas wieczornej uczty, a teraz przyjmij pozycje!
Reszta dnia upłynęła im na intensywnym treningu, podczas którego Kapitan Pierre kilkukrotnie wskazywał luki w obronie Mistrza Stabilo, jednocześnie chwaląc celność jego ciosów.
Spoceni i wycieńczeni wrócili do swych komnat gdzie zajęli się nimi niewolnicy. Kilka chwil później, ubrani w najbardziej wykwintne stroje jakie zabrali, Dorrgeray posiadał nawet naszyjnik z symbolem cechu kata, gotowi byli udać się na ucztę
Ostatnio zmieniony 12 paź 2016, o 06:08 przez Stabilo, łącznie zmieniany 1 raz.
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Baurehaar i Varkhra pokonali kawał świata, jakiego żadne z nich dotąd nie przebyło, a każdy przywiązany do swojego lasu, plemienia i totemu podrzędny Gor pewnie nawet nie ogarnąłby umysłem.
Właśnie lasy. Im dalej na wschód od Drakwaldu, tym mniej podobały się one centaurowi. Drzewa nie były tu ostoją mroku i siedliskiem mu podobnych. Były rzadkie, smukłe i kuliły się ze strachu przed ludzkimi siekierami. Ledwie było w nich dość przestrzeni by upolować zwierzynę na czas obozu i chowając się, przemknąć niezauważenie między ludzkimi osadami.
Sami ludzie również różnili się od tych na których napadał. Wprawdzie nie byli tak hardzi i pili mniej, lecz liczba ich była większa a stada lepiej zorganizowane.
Złotogrzywy nie raz miał ochotę wyśledzić jacy to potężni wodzowie władają olbrzymimi domami z kamienia i wyzwać ich na pojedynek, lecz Varkhra uparcie przypominała mu, że na miejscu czekają go donioślejsze walki. I lepszy alkohol niż to co po drodze mógłby złupić.
Gdy miał dość jej gadania uciszył Slaangorzycę ciosem kopyta i zebrał się by napaść na browar stojący samotnie u podgórza niezmierzonego górskiego łańcucha, lecz w ostatniej chwili zajechały przed niego wozy pełne głośnych ludzi w kolorowych mundurach. Wojowników. Do tego dzierżących te straszliwe grzmiące kije. Odpuścił sobie.
Przeprawy przez góry nawet nie chciał wspominać. Mokre futro... przepaście... bleh...
W końcu dotarli do Mrocznych Ziem przez to górskie piekło. Tam w istocie walka już była lepsza. Jakiś muskularny ork okryty zdartymi skórami zgłosił pretensje do dzika, którego piekli nad ogniskiem. Po krótkiej walce dołączył do swego (zapewne) wierzchowca.
Dalej rozciągał się step. Bezkresne pustkowie pełne krótkiej trawy i wiatr we włosach. Ach, tu mógłby kłusować bez końca. Gdyby tylko nie te wyjące dzień i nocą gobliny na wilkach. Wycie źle kombinowało się z kacem. Pewnej nocy dopadł kilku, odganiając sforę lecz teraz wyć zaczął wiatr gwiżdżący w szczelinach skalnych. Ech...
W końcu jednak dotarli do Ziem Ognia. I dobrze bo Varkhra źle znosiła już podróż. Siniaki bolały ją w czasie jazdy.
Miasto krasnoludów mimo iż imponujące, mało obchodziło Baurehaara.
- Gdzie są walki?! Walki i chlańsko?! - ryknął centigor podrywając mocarną łapą chodzącego w kajdanach zwierzoczłeka o spiłowanych rogach. Ten wbrew jego oczekiwaniom nic nie powiedział, zanosząc się tylko zakłopotanym beczeniem. Złotogrzywy cisnął nim o bruk z siłą wystarczającą by usłyszeć trzask kręgosłupa. Jakiś idący obok z biczem w ręku krasnolud podbiegł natychmiast do niego, machając rękoma i wskazując to na niego to na trupa, cały czas krzycząc w swoim narzeczu. Szczęśliwie pojawili się jacyś jego krewniacy w czerwonych pancerzach, którzy ucięli jego pretensje a samego Baurehaara odstawili do reszty zawodników. Jego przeciwników... hmm...
Pięciu ludzi... bezrogie, małe, żałosne! Co najwyżej przegryzka między prawdziwymi walkami, a te różne cudaczne stroje i broń będzie trzeba tylko z zębów wydłubywać.
Jakiś śmierdzący szczur... równie śmierdzący demon... sam odór będzie trudniejszym przeciwnikiem niż oni!
Nieumarły kościej. Ten pewnik jest twardy. Wygląda jakby go prztyczek miał rozbić w kupkę kości i rdzy, a jednak dzierżył ten swój wielki miecz.
Jakiś dziwak mamroczący coś do siebie pod kapturem, opierając się na włóczni... wykałaczka by się przydała. Zwłaszcza po tym goblinie z wielką kulą i jeszcze większym wierzchowcem, którego paszcza była chyba rekordowej (jak dla Baurehaara) wielkości.
Większy zielonoskóry był naprawdę większy. Wielki, czarny ork w pancerzu z młotem. To byłaby godna walka!
Kolejny demon... wzrok Bogów musi być silny na tych zawodach. Dobrze! Pokaże im Bogom, że jest najsilniejszy!
Jakiś krasnolud cały w pancerzu... tego ciężko będzie wyskrobać... może by tak wytopić jak kostkę smalcu..?
Na koniec zdziwienie!
Prawdziwy Bestigor! Krępy, nie ułomek i ze wspaniałym porożem! Jeśli dane mu będzie zmierzyć się z nim i wygrać, te rogi będą cennym trofeum!
Przez te całe rozmyślania niemal przegapił przemowę Żelaznego Kasztelana. Zhadruga Dor, jak zwał się ich gospodarz, chyba miejscowy wódz. Pokazano im arenę, a potem jakąś kupę kamieni w której mieli mieszkać na czas turnieju. Jako że w odległości wielu mil wszelkie drzewa dawno temu pożarły olbrzymie piece, było to całkiem miłe.
Dodatkowo dostał własnego niewolnika. Brzuchatego ogra z cienkim wąsem, który przebąkiwał coś o byciu rzeźnikiem w swoim plemieniu... pewnie miało to wiele wspólnego ze świecącą obrożą na jego falującej podbródkami szyi.
Varkhra skoczyła na przygotowane posłanie, wtulając się w miękkie futra i poduszki.
- No to skoro masz wreszcie własne popychadło to mogę odpocząć, prawda?
Centaur zmierzył wzrokiem ogra. Myślał czy nie zabić go toporem i kazać samicy wygotować co lepsze kąski. Niestety tyle mięcha to nie dałby radę przez najbliższe dni pochłonąć. A nie lubił marnować jedzenia! Niechętnie zostawił więc Slaangorkę mruczącą na posłaniu i wyszedł z bronią na sąsiadujący z piramidą plac treningowy.
- Tylko nie szlajaj się mi tu bez celu! Jeszcze kto pomyśli, że swojej samicy nie umiem upilnować! - warknął Złotogrzywy, zatrzaskując drzwi.
Ruszył poćwiczyć, dawno tego nie robił. Nawet nie lubił. Może po prostu miał nadzieję spotkać tego rogatego Bestigora i omówić z nim przeciwników jak rogacz z rogaczem?
Właśnie lasy. Im dalej na wschód od Drakwaldu, tym mniej podobały się one centaurowi. Drzewa nie były tu ostoją mroku i siedliskiem mu podobnych. Były rzadkie, smukłe i kuliły się ze strachu przed ludzkimi siekierami. Ledwie było w nich dość przestrzeni by upolować zwierzynę na czas obozu i chowając się, przemknąć niezauważenie między ludzkimi osadami.
Sami ludzie również różnili się od tych na których napadał. Wprawdzie nie byli tak hardzi i pili mniej, lecz liczba ich była większa a stada lepiej zorganizowane.
Złotogrzywy nie raz miał ochotę wyśledzić jacy to potężni wodzowie władają olbrzymimi domami z kamienia i wyzwać ich na pojedynek, lecz Varkhra uparcie przypominała mu, że na miejscu czekają go donioślejsze walki. I lepszy alkohol niż to co po drodze mógłby złupić.
Gdy miał dość jej gadania uciszył Slaangorzycę ciosem kopyta i zebrał się by napaść na browar stojący samotnie u podgórza niezmierzonego górskiego łańcucha, lecz w ostatniej chwili zajechały przed niego wozy pełne głośnych ludzi w kolorowych mundurach. Wojowników. Do tego dzierżących te straszliwe grzmiące kije. Odpuścił sobie.
Przeprawy przez góry nawet nie chciał wspominać. Mokre futro... przepaście... bleh...
W końcu dotarli do Mrocznych Ziem przez to górskie piekło. Tam w istocie walka już była lepsza. Jakiś muskularny ork okryty zdartymi skórami zgłosił pretensje do dzika, którego piekli nad ogniskiem. Po krótkiej walce dołączył do swego (zapewne) wierzchowca.
Dalej rozciągał się step. Bezkresne pustkowie pełne krótkiej trawy i wiatr we włosach. Ach, tu mógłby kłusować bez końca. Gdyby tylko nie te wyjące dzień i nocą gobliny na wilkach. Wycie źle kombinowało się z kacem. Pewnej nocy dopadł kilku, odganiając sforę lecz teraz wyć zaczął wiatr gwiżdżący w szczelinach skalnych. Ech...
W końcu jednak dotarli do Ziem Ognia. I dobrze bo Varkhra źle znosiła już podróż. Siniaki bolały ją w czasie jazdy.
Miasto krasnoludów mimo iż imponujące, mało obchodziło Baurehaara.
- Gdzie są walki?! Walki i chlańsko?! - ryknął centigor podrywając mocarną łapą chodzącego w kajdanach zwierzoczłeka o spiłowanych rogach. Ten wbrew jego oczekiwaniom nic nie powiedział, zanosząc się tylko zakłopotanym beczeniem. Złotogrzywy cisnął nim o bruk z siłą wystarczającą by usłyszeć trzask kręgosłupa. Jakiś idący obok z biczem w ręku krasnolud podbiegł natychmiast do niego, machając rękoma i wskazując to na niego to na trupa, cały czas krzycząc w swoim narzeczu. Szczęśliwie pojawili się jacyś jego krewniacy w czerwonych pancerzach, którzy ucięli jego pretensje a samego Baurehaara odstawili do reszty zawodników. Jego przeciwników... hmm...
Pięciu ludzi... bezrogie, małe, żałosne! Co najwyżej przegryzka między prawdziwymi walkami, a te różne cudaczne stroje i broń będzie trzeba tylko z zębów wydłubywać.
Jakiś śmierdzący szczur... równie śmierdzący demon... sam odór będzie trudniejszym przeciwnikiem niż oni!
Nieumarły kościej. Ten pewnik jest twardy. Wygląda jakby go prztyczek miał rozbić w kupkę kości i rdzy, a jednak dzierżył ten swój wielki miecz.
Jakiś dziwak mamroczący coś do siebie pod kapturem, opierając się na włóczni... wykałaczka by się przydała. Zwłaszcza po tym goblinie z wielką kulą i jeszcze większym wierzchowcem, którego paszcza była chyba rekordowej (jak dla Baurehaara) wielkości.
Większy zielonoskóry był naprawdę większy. Wielki, czarny ork w pancerzu z młotem. To byłaby godna walka!
Kolejny demon... wzrok Bogów musi być silny na tych zawodach. Dobrze! Pokaże im Bogom, że jest najsilniejszy!
Jakiś krasnolud cały w pancerzu... tego ciężko będzie wyskrobać... może by tak wytopić jak kostkę smalcu..?
Na koniec zdziwienie!
Prawdziwy Bestigor! Krępy, nie ułomek i ze wspaniałym porożem! Jeśli dane mu będzie zmierzyć się z nim i wygrać, te rogi będą cennym trofeum!
Przez te całe rozmyślania niemal przegapił przemowę Żelaznego Kasztelana. Zhadruga Dor, jak zwał się ich gospodarz, chyba miejscowy wódz. Pokazano im arenę, a potem jakąś kupę kamieni w której mieli mieszkać na czas turnieju. Jako że w odległości wielu mil wszelkie drzewa dawno temu pożarły olbrzymie piece, było to całkiem miłe.
Dodatkowo dostał własnego niewolnika. Brzuchatego ogra z cienkim wąsem, który przebąkiwał coś o byciu rzeźnikiem w swoim plemieniu... pewnie miało to wiele wspólnego ze świecącą obrożą na jego falującej podbródkami szyi.
Varkhra skoczyła na przygotowane posłanie, wtulając się w miękkie futra i poduszki.
- No to skoro masz wreszcie własne popychadło to mogę odpocząć, prawda?
Centaur zmierzył wzrokiem ogra. Myślał czy nie zabić go toporem i kazać samicy wygotować co lepsze kąski. Niestety tyle mięcha to nie dałby radę przez najbliższe dni pochłonąć. A nie lubił marnować jedzenia! Niechętnie zostawił więc Slaangorkę mruczącą na posłaniu i wyszedł z bronią na sąsiadujący z piramidą plac treningowy.
- Tylko nie szlajaj się mi tu bez celu! Jeszcze kto pomyśli, że swojej samicy nie umiem upilnować! - warknął Złotogrzywy, zatrzaskując drzwi.
Ruszył poćwiczyć, dawno tego nie robił. Nawet nie lubił. Może po prostu miał nadzieję spotkać tego rogatego Bestigora i omówić z nim przeciwników jak rogacz z rogaczem?
Zanim Sędzia wstał z podłogi minęło kilka godzin. Nie spał. Żaden kapłan zarazy , nawet gdyby chciał nie potrafiłby tego robić ale przebywał w czymś na kształt letargu. Wsparł się na młocie i odprawił kilka porannych rytuałów. W różnym tego słowa znaczeniu. Zmówił kilka modlitw do Rogatego Szczura , nakreślił na swoim toczonym przez rozkład ciele kilka nowych , świętych symboli oraz okadził swoją broń. Nie zapomniał też o swoim gościu. Zapisał stan fizyczny obiektu. "Działanie choroby postępuje. Zainfekowano-skażono mniej zakażone części ciała. Obiekt zaczyna ślepnąć. Siła bardzo-wyśmienicie osłabiona." Gdy nakreślił ostatnie litery opuścił budynek. Z informacji które otrzymał od krasnoluda który wskazał mu drogę do jego kwatery , plac ćwiczeń znajdował się niedaleko. Podczas gdy mimo swoich osłabionych przez choroby zmysłów , usłyszał odgłosy walki poczuł dreszcz podniecenia. W końcu miał okazję zobaczyć swoich przyszłych adwersarzy w walce. Mimo że to tylko trening-ćwiczenie , dowiem się czegoś. Gdy minął rzeźbiony w ciemnym kamieniu portal zobaczył kto znajduje się w budynku. Od razu zauważył dwóch zwierzoczłeków. Wykrzywił swój pysk w czymś co przypominało ironiczny uśmiech. Przypomniał mu się zapach krwi sączącej się z zmiażdżonych ciał i kończyn Drzeci Chaosu które miały nieszczęście stanąć mu na drodze niedaleko Zharr-Naggrund. Większy z nich na krótką chwilę zainteresował skavena. Na chwilę. Jego nogi pękną od jednego uderzenia. Wiedział że centigor również mu się przygląda. Nie odwrócił spojrzenia. Nie wiedział dużo na temat zwierzoludzi , ale nienawidził ich tak samo mocno jak wszystko inne. Są wrogami Rogatego Szczura.Tylko to się liczy. Zasługują-otrzymają karę. Podszedł do prostej , wypełnionej słomą kukły. Wziął krótki zamach. Masywny żeleziec w połączeniu z nienaturalną krzepą kapłana sprawiły że manekin został rozdarty na dwie części , gruby , drewniany kij w środku sterczał również połamany. Diakon wyszczerzył nieliczne kły, zbyt długo nie dzierżył swojej broni. Już niedługo-wkrótce pierwszy z wrogów naszego Boga poniesie słuszną śmierć. Rozejrzał się wokół siebie. Wcześniej nie zauważył ludzkiego wojownika który również trenował. Według niego jedyną cechą jaka wyróżniała jego ludzkich przeciwników było łatwość z jaką pękały ich kości.Są słabi , nawet od innych-naszych klanów. One przynajmniej są sprytne.Podczas swojej krucjaty zabił wystarczającą ilość rycerzy , kapitanów i duchownych żeby darzyć ludzi pogardą także za ich słabość. Gdy uderzył manekina po raz kolejny , przestał myśleć o ludziach. Rozważanie o powodach dlaczego Podimperium jeszcze nie zmiotło żałosnego Imperium czy Bretonii , mogło przerodzić się w krytykę Rady Trzynastu. Krytyka Rady Trzynastu była grzechem. Niewybaczalnym i śmiertelnym. Myślo-grzechem. Gdy obserwował pozostałą dwójkę , stwierdził że z chęcią zmierzył by się z przeciwnikiem bardziej wymagającym niż drewniany żołnierz.
Radog siedział w komnacie dręczony rozterkami,wiedział,że powinien iść na plac ćwiczeniowy i przypomnieć sobie walkę oraz zobaczyć jakimi to sposobami jego przeciwnicy walczą.To było rozsądne trzeba mieć dużą wiedzę na temat przeciwnika im większy, tym większą-taki pogląd wyznawał.Z drugiej strony ,Za każdym razem gdy brał kulę do ręki mogło spowodować wykluczenie go z areny jeszcze przed rozpoczęciem jej,był dość szalony żeby walczyć w taki sposób,ale chciał zachować życie przynajmniej do pierwszej walki.Przeglądnął swój ekwipunek, przy okazji sprawdzając stan grzybów które zabrał,wyjął swój miecz a raczej bardzo naostrzony kawałek żelaza oraz zdecydował wyruszyć na trening bardziej aby poznać współzawodników niż z zamieram użycia swojej ''podręcznej'' broni.
dotarł na miejsce, gdzie zauważył przeciwników których się najbardziej obawiał,dwóch zwierzoludzi od których nawet siedząc na wierzchowcu był mniejszy, oraz tego odrażającego skavena, przedstawiciela rasy której nienawidził z całego serca.Był jeszcze ten człowiek w stroju kata,wymagający przeciwnik i zaprawiony w walce, co było widać na pierwszy rzut oka.usadowił się w ciemnym kącie placu i postanowił skrzętnie obserwować wszystkie ruchy trenujących oraz wypatrywać nadchodzących nowych. w tym stanie miał zamiar trwać do wieczora ,aż uda się na "ucztę" -wiedział co to jest ale nigdy w niej nie uczestniczył. Zsunął kaptur głębiej na oczy i czekał.
dotarł na miejsce, gdzie zauważył przeciwników których się najbardziej obawiał,dwóch zwierzoludzi od których nawet siedząc na wierzchowcu był mniejszy, oraz tego odrażającego skavena, przedstawiciela rasy której nienawidził z całego serca.Był jeszcze ten człowiek w stroju kata,wymagający przeciwnik i zaprawiony w walce, co było widać na pierwszy rzut oka.usadowił się w ciemnym kącie placu i postanowił skrzętnie obserwować wszystkie ruchy trenujących oraz wypatrywać nadchodzących nowych. w tym stanie miał zamiar trwać do wieczora ,aż uda się na "ucztę" -wiedział co to jest ale nigdy w niej nie uczestniczył. Zsunął kaptur głębiej na oczy i czekał.
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Baurehaar w pełnym galopie uderzył włócznią w kukłę. Cios przeszył ją na wylot, wyrwał z ziemi i wyrzucił w powietrze, gdzie złamany kij rozpadł się na pół. Wszystko to okrasił głośnym okrzykiem.
Wtedy też, gdy zwalniał po szarży przyuważył, że przygląda mu się ów Skaven w cuchnącej szacie. Złotogrzywy zarzucił splecionymi w warkoczy włosami i obnażył kły, jednak wtedy ujrzał leżącego manekina szczuroczłeka. Centigor uderzył kopytem w ziemię. Widać nie od parady nosi ten ciężki młot. Tym lepiej. Zwierzoczłek parskając skinął mu rogatym łbem.
Radość z poznania prawdziwej siły kolejnego oponenta zniesmaczył mu zupełnie inny przedstawiciel jego rasy. W porównaniu do niego mikry cherlak, w dodatku umazany barwnikami na pysku jak jakaś samica. Złotogrzywy nie mógł znieść tego, jak wlepiał w niego swoje tępe, maślane ślepia i wywalał przekłuty kością język. Ohyda.
Co ciekawe widać był to partner ćwiczebny Bestigora z mieczem, który akurat przyglądał się jakiemuś człowiekowi z toporem w masce.
Wpadł na pomysł.
Udając, że zbiera z piachu broń i wyciągnąwszy bukłak, z którego solidnie pociągnął zbliżył się do slaneshowego centigora, a gdy ten wciąż nie reagował inaczej niż pożądliwym wzrokiem, wraz doskoczył do niego jednym susem, wybijając się z tylnich kopyt i w szarży strzelił go pięścią prosto ryj, wybijając połowę skruszonych zębów i podbijając jedno ślepie. Krew z rozciętego policzka zalśniła w powietrzu. Baurehaar stanął nad kwilącym Charkotem i zmiażdżył mu dłoń podkutym kopytem.
Ów pisnął.
- Pha! Jesteś żałosną parodią zwierzoczłeka! Piszczysz jak bezróg i to w dodatku samica! Ha! To oduczy cię gapienia się na innych!
Po tych słowach Złotogrzywy spojrzał w kierunku Groba, by sprawdzić czy Bestigor przejmie się losem towarzysza.
Wtedy też, gdy zwalniał po szarży przyuważył, że przygląda mu się ów Skaven w cuchnącej szacie. Złotogrzywy zarzucił splecionymi w warkoczy włosami i obnażył kły, jednak wtedy ujrzał leżącego manekina szczuroczłeka. Centigor uderzył kopytem w ziemię. Widać nie od parady nosi ten ciężki młot. Tym lepiej. Zwierzoczłek parskając skinął mu rogatym łbem.
Radość z poznania prawdziwej siły kolejnego oponenta zniesmaczył mu zupełnie inny przedstawiciel jego rasy. W porównaniu do niego mikry cherlak, w dodatku umazany barwnikami na pysku jak jakaś samica. Złotogrzywy nie mógł znieść tego, jak wlepiał w niego swoje tępe, maślane ślepia i wywalał przekłuty kością język. Ohyda.
Co ciekawe widać był to partner ćwiczebny Bestigora z mieczem, który akurat przyglądał się jakiemuś człowiekowi z toporem w masce.
Wpadł na pomysł.
Udając, że zbiera z piachu broń i wyciągnąwszy bukłak, z którego solidnie pociągnął zbliżył się do slaneshowego centigora, a gdy ten wciąż nie reagował inaczej niż pożądliwym wzrokiem, wraz doskoczył do niego jednym susem, wybijając się z tylnich kopyt i w szarży strzelił go pięścią prosto ryj, wybijając połowę skruszonych zębów i podbijając jedno ślepie. Krew z rozciętego policzka zalśniła w powietrzu. Baurehaar stanął nad kwilącym Charkotem i zmiażdżył mu dłoń podkutym kopytem.
Ów pisnął.
- Pha! Jesteś żałosną parodią zwierzoczłeka! Piszczysz jak bezróg i to w dodatku samica! Ha! To oduczy cię gapienia się na innych!
Po tych słowach Złotogrzywy spojrzał w kierunku Groba, by sprawdzić czy Bestigor przejmie się losem towarzysza.