Opowiadanie Cortania

Dyskusje na dowolne tematy, niekoniecznie związane z tematyką forum. To tutaj można poćwiczyć prawy shiftowy.

Moderatorzy: Heretic, Grolshek, Albo_Albo

ODPOWIEDZ
Nino
Pseudoklimaciarz
Posty: 30

Opowiadanie Cortania

Post autor: Nino »

Mam zamiar zamieszczać tu w kawałkach opowiadanie Fantazy. Prosił bym o wypowiadanie się na jego temat, co się podoba a co nie i takie tam. I jeśli będzie zainteresowanie to postaram się zamieszczać dalsze część. Życzę miłej lektury

U progu nowego wieku
spełnią się słowa proroctwa:
W bitwie topór o miecz uderzy
Siejąc wśród wszystkich ras postrach.

Drzemiącą nienawiść rozbudzi wilczy miot
I umarli z grobów powstaną
I przybędzie kalek, wdów i sierot
I nic już nie będzie takie samo.

Aż płomień nadziei roznieci ten,
kogo okrywa tajemnica mroczna
Lecz gdy wilk wypije niewinnej krew
Ta nikła nadzieja zamieni się w rozpacz
U progu nowego wieku
Spełnią się słowa proroctwa...



Przepowiednia Wyroczni z Melinyel
wyjawiona w najkrótszą noc roku 1274



***


Spowite turkusową poświatą oko Tigru z dumą wychyliło się zza chmur wiedząc, że oto nadchodzi czas jego wyższości nad skąpanym w czerwieni, niknącym za horyzontem słońcem. Drugi z księżyców - Ilo - zwlekał. Jesienią pojawiał się na niebie dopiero po zapadnięciu całkowitej ciemności.
Cały las kipiał magią. W dzień nie była aż tak bardzo wyczuwalna, ale o zmierzchu wdychało się ją wraz z zapachem igliwia, słyszało w chłodnych poświstach wiatru. Dla wielu zwierząt nadchodząca noc stanowiła impuls, by pokazać się światu. Różowe jeże - żyjące tylko tu, w pobliżu góry Melinyel - wychodziły ze swych kryjówek. Chmary futrzastych ciem unosiły się nad polanami jagód, a wśród konarów drzew przemykały kuny i łasice. Inne stworzenia odwrotnie – chowały się do swych kryjówek, by zasnąć w oczekiwaniu na poranek. Byli tu także i tacy, którzy choć powinni, wcale nie układali się do snu.
- ...Tatku, długo jeszcze?
Drobna dziewczynka owinięta brązową peleryną siedziała w siodle krępego bułanka i z całej siły tuliła się do dużo wyższego chłopca siedzącego tuż przed nią. Ich koń stąpał na końcu długiego korowodu. Chłopiec, mający już pod nosem pierwszy meszek, trzymał w dłoniach wodze i całą uwagę poświęcał prowadzeniu wierzchowca dokładnie tą samą drogą co jeźdźcy przed nim. Dziewczynka natomiast nieustannie wierciła się i odwracała do tyłu, wypatrując wśród ciemniejącej gęstwiny ojca.
Po chwili do dzieci jadących na bułanku dołączyło dwoje mężczyzn. Pierwszy z nich, zadający to pytanie, dosiadał potężnego, czarnego rumaka. Podobnie jak wszyscy jeźdźcy z korowodu miał na sobie płaszcz uszyty ze skór, u boku kołczan wypełniony strzałami i duży, solidny łuk. Wyróżniał go jeden szczegół: tkwiąca na skroniach korona. Z kolei drugi mężczyzna był elfem. Trudno rozpoznać elfa na pierwszy rzut oka. Bijąca od nich poświata, wyraźna duma czy nieskazitelność są tylko wytworami wyobraźni bardów po kilku kielichach. Mężczyzna miał sięgające ramion, ale bardzo zadbane, czarne włosy, trzy srebrne kolczyki w lewym uchu i róg zawieszony na szyi na szerokim rzemieniu. Właśnie na tym rogu umieszczony był znak liścia jaworu, symbolizującego Lankiję, pradawną ojczyznę wszystkich elfów.
- Tatku! Chce mi się spać – oznajmiła po chwili dziewczynka.
- Cicho bądź, Rillo - wtrącił chłopiec - Bo następnym razem nie pojedziesz z nami na żadne polowanie. Będziesz siedzieć w zamku i uczyć się czytać.
- Głupi jesteś. Tata bardzo chciał, żebym z nim jechała - odfuknęła niczym kotka dziewczynka, obdarzając chłopca spojrzeniem niebieskich oczu. Była bardzo ładna. Kosmyk brązowych włosów opadł jej na czoło.
- „Głupi jesteś”? Kto cię nauczył tak się wyrażać, córciu? – zapytał mężczyzna w koronie.
- Niania – odparła dziewczynka.
- Niemożliwe! Leumira? – mężczyzna zmarszczył czoło - Wątpię, by Leumira powiedziała do ciebie coś takiego...
- Nie do mnie, tato! - dziewczynka wyciągnęła ręce w stronę mężczyzny. Ten chwycił ją, bez najmniejszego wysiłku uniósł do góry i posadził w siodle przed sobą. Mała natychmiast przytuliła się do niego z całej siły -…Słyszałam, jak Ringeril powiedział do niej: "Może wybralibyśmy się na schadzkę o północy do południowego ogrodu? - w tym momencie elf towarzyszący królowi spojrzał z rozpaczą na dziecko, ale dziewczynka nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi - ...A ona odpowiedziała: "Głupi jesteś. Noc jest od spania." Ja tatusiu też uważam, że noc jest od spania, a Alwin powiedział, że jeśli chce mi się już spać, to następnym razem zostanę w zamku i będę się uczyć czytać. Dlatego powiedziałam, że jest głupi. Tylko nie wiem jeszcze, co to jest ta cała schadzka.
Król najpierw z rozbawieniem spojrzał na swego towarzysza z lewej strony.
- My coś o tym wiemy, prawda, Ringerilu?
- Yhmm, taaak, najjaśnijeszy panie... - odparł elf, który okazał się być Ringerilem. I wyglądał na naprawdę zakłopotanego.
- Rillo, kochanie, nie wolno ci tak mówić. Szczególnie do brata. Przeproś go. Za parę chwil dotrzemy do polany, na której rozbijemy obóz. - powiedział mężczyzna. A gdy dziewczynka odwróciła się i zaczęła szczypać w kolano swego brata by poświęcił jej trochę uwagi, chichotając, zapytał elfa:
- I jak? Dała się w końcu namówić?
W Cortanii wszyscy wiedzieli, że król Chairon uwielbia polowania. Przynajmniej raz na miesiąc oddawał rządy w ręce swojej żony - królowej Keiry, kobiecie twardo stąpającej po ziemi i zaradnej - i ze sporą grupą przyjaciół oraz męskiej części rodziny królewskiej zapuszczał się w cortańskie lasy w poszukiwaniu zwierzyny. Bardzo zresztą to jego zamiłowanie chwalono, mówiąc, że polowanie na niedźwiedzie jest zajęciem o wiele bardziej godnym dla króla niż granie w bierki. Pradziadek Chairona, znany z różnych dziwactw Ildefon, potrafił godzinami namiętnie grać w bierki, zaniedbując przy tym wszelkie obowiązki. Królewicza Alwina, mającego już lat piętnaście, polowania interesowały coraz bardziej. Nikt natomiast nie mógł pojąć, dlaczego Chairon zabiera ze sobą także swą starszą córeczkę, Rillę. Dziecko to liczyło lat dopiero osiem, nie umiało same jeszcze nawet porządnie zasznurować butów, a przede wszystkim - była to przecież dziewczynka.
- Królu, nie lepiej byłoby zostawić ją w zamku z królową Keirą i malutką Zuellą? - zapytał Ringeril, gdy wjechali na kolistą polanę porośniętą niską trawą i najróżniejszymi ziołami – Toć jej bliżej do zabawek w ciepłej komnacie niż do lasu.
- Nie widziałeś jej proszącego wzroku. Zobaczysz, jaka kokietka z niej wyrośnie! Będzie owijała wszystkich mężczyzn wokół palca, tak jak teraz mnie.
Rillę jednak bardziej od mężczyzn interesował jej pusty brzuch, dlatego z radością przywitała ogromną polanę, na której myśliwi postanowili rozbić tej nocy obóz.
- Nareszcie! – zawołała, a na jej buzi odmalował się wyraz faktycznej ulgi - Tatku, zobacz, jaki piękny motyl!
Chairon spojrzał na przelatująca obok ważkę, która nie dość, że była intensywnie fioletowa, to jeszcze mieniła się perłową poświatą. Mimo, że nie widział podobnego stworzenia nigdy wcześniej, nie zwrócił na nią większej uwagi – w końcu blisko było Melinyel, tu niemal od wszystkiego biła magia.
- …Królu, potrzebna nam będzie pańska pomoc przy oporządzaniu dzika! - zawołał wesoło jeden z jeźdźców, wyglądający równie okazale co ubity zwierz, którego wiózł.
- Nie widzę w tym najmniejszego problemu, Ted - odparł Chairon, zatrzymując swego wierzchowca. Zwinnie zeskoczył z siodła na ziemię, podał uzdę do przytrzymania Ringerilowi, po czym ściągnął z rumaka Rillę – Przy jego jedzeniu też wam chętnie pomogę! Alwin, miej przez ten czas oko na siostrę – zwrócił się do syna. Młodzieniec najpierw spojrzał tęsknie na wierzchowce, do których boków przymocowano upolowaną zwierzynę, a następnie na dziewczynkę - która właśnie przesyłała mu niewidzialne buziaki - i przytaknął.
Po chwili usiedli pod rozłożystym kasztanowcem. Railla wbiła wzrok w koronę drzewa, pomiędzy którego gałęziami znikła gdzieś fioletowa ważka. Alwin obserwował myśliwych. Każdy miał teraz jakieś zajęcie: jedni stawiali namioty, w których mieli spać. Inni zajęli się odwiązywaniem pakunków z prowiantem i narzędziami potrzebnymi do oprawienia zwierząt. Spora grupa kucharzy z królewskiej kuchni, która również zawsze brała udział w polowaniach, głośno zastanawiała się nad proporcjami przypraw, których chcieli użyć do przygotowania potrawki z dzika. Jak każdego wieczoru, w obozie panował miły rozgardiasz. Alwin nie mógł się doczekać chwili, gdy zasiądą do wieczerzy, a myśliwi znów rozpoczną swe opowieści o najbardziej odważnych wyczynach.
- …Idziesz z nami po chrust? – zagadnął go w pewnej chwili Ringeril.
- Czy ja wiem… - królewicz wzruszył ramionami zupełnie tak, jakby mu nie zależało – ale w głębi serca chciał się na coś przydać. Niańczenie młodszej siostry – pomimo całej miłości, jaką do niej żywił - z pewnością nie należało do jego ulubionych zadań – Tata nie kazał mi spuszczać Rilli z oka…
- Nie idziemy daleko, ot, na skraj lasu – odparł Ringeril – Rilla też może iść.
Nim Alwin zdążył cokolwiek odpowiedzieć, mała wtrąciła:
- Wolę nie. Ale ty Alwin jak chcesz to idź. Mi nic nie będzie. Tu jest dużo ludzi – zatoczyła rękoma szeroki krąg.
Alwin przyjrzał się jej badawczo, ale szybko stwierdził, że mała ma rację – nic nie mogło jej się tu stać. Nie w obozie. Po chwili wraz z Ringerilem zniknął za ciemną granicą polany. Rilla odprowadziła go wzrokiem, a po chwili znalazła nowy obiekt zainteresowania.
- Tu jesteś! – pisnęła.
Fioletowa ważka wróciła. Przemknęła tuż przed nosem dziewczynki. Rilla spróbowała ją chwycić, ale ważka okazała się zbyt szybka. Przefrunęła nad kępą wysokiej trawy i usiadła na rozłożystym kielichu białego kwiatu. Składała i rozkładała skrzydełka, skutecznie kusząc dziewczynkę, by spróbować jej dotknąć.
Rilla rozejrzała się dookoła obserwując, czy ktoś na nią patrzy – wszyscy jednak byli zajęci swoimi zadaniami i nie zwracali na królewnę najmniejszej uwagi. Wstała spod kasztanowca i podbiegła do białego kwiatu. Już, już wyciągała swoją malutką, dziecięcą dłoń w stronę owada, gdy ten znów odfrunął. Na następny kwiat – tym razem taki, który rósł już na samym skraju lasu. Rilla doskonale wiedziała, że nie powinna się oddalać, że Alwin może być zły – nie mówiąc już o tacie – ale nie myślała o tym. Przed sobą miała tylko ważkę. Owad zdążył ją zaczarować. Jak zahipnotyzowana, znów ruszyła w jego stronę. Kolejny kwiat… I kolejny… Railla nie zwracała już uwagi na nic. Nawet na to, że mimowolnie opuściła polanę i szła w głąb lasu. Odgłosy ludzi, którzy tak dobrze ją znali, robiły się coraz cichsze, a tajemniczy i głuchy las otwierał przed nią paszczę niebezpieczeństwa.

Awatar użytkownika
Pokutnik
"Nie jestem powergamerem"
Posty: 161
Lokalizacja: Warszawa

Post autor: Pokutnik »

Bardzo fajne opowiadanie,tylko 2 rzeczy nie dają mi spokoju różowy jeż i opowiadanie skojarzyło mi się trochę z wiedźminem nie wiem czemu ale to chyba przez Alvina i tą przepowiednie na początku podobna z sagi wiedźmina.

Twoje:

U progu nowego wieku
spełnią się słowa proroctwa:
W bitwie topór o miecz uderzy
Siejąc wśród wszystkich ras postrach.

Drzemiącą nienawiść rozbudzi wilczy miot
I umarli z grobów powstaną
I przybędzie kalek, wdów i sierot
I nic już nie będzie takie samo.

Aż płomień nadziei roznieci ten,
kogo okrywa tajemnica mroczna
Lecz gdy wilk wypije niewinnej krew
Ta nikła nadzieja zamieni się w rozpacz
U progu nowego wieku
Spełnią się słowa proroctwa...



Przepowiednia Wyroczni z Melinyel
wyjawiona w najkrótszą noc roku 1274

Wiedźmin:

Zaprawdę powiadam wam,
oto nadchodzi wiek miecza i topora,
wiek wilczej zamieci.
Nadchodzi Czas Białego Zimna i Białego światła,
Czas Szaleństwa i Czas Pogardy,
Tedd Deireadh, Czas Końca.
świat umrze wśród mrozu,
a odrodzi się wraz z nowym słońcem.
Odrodzi się ze Starszej Krwi,
z Hen Ichaer, zasianego ziarna.
Ziarna, które nie wykiełkuje,
lecz wybuchnie płomieniem.
Esse'tuath esse! Tak będzie!
Wypatrujcie znaków!
Jakie to będą znaki, rzeknę wam -
wprzód spłynie ziemia krwią Aen Seidhe, Krwią Elfów..."
Aen Ithlinnespeath
Przepowiednia Ithlinne Aegli aep Aevenien
Ku*** trudno znaleźć oryginalny podpis...

Nino
Pseudoklimaciarz
Posty: 30

Post autor: Nino »

Niestety trudno jest uciec od tego zarzutu, jest ona zbliżona w końcu wszystkie przepowiednie są troszkę zbliżone, zazwyczaj występuje w nich śmierć oraz inne przeciwności losu. Dlatego wydają się one podobane:) choć nie miałem tego zamiaru. Jeśli chodzi o faunę nie mogę narazie nic zdradzić. Nie było by zabawy poniżej daje kolejny fragment i liczę na dalsze rozważanie nad lekturą.


- Tato?
Czar prysł. Ważka znikła. W chwili, gdy Rilla straciła ją z oczu, poczuła się jak wyrwana z głębokiego snu. Wróciła do rzeczywistości.
- Tato!!! – krzyknęła, niemal rozdzierając sobie płuca.
Odpowiedziało jej tylko nerwowe echo. Odczekała chwilkę, ale nic więcej już się nie wydarzyło. Była tu zupełnie sama. Rozejrzała się dookoła. Zewsząd otaczały ją wysokie, stare drzewa. Ich gałęzie, unoszone przez wiatr, skrzypiały złowieszczo. Nie miała pojęcia, w jaką stronę powinna iść, by wrócić do obozu. Jak właściwie tutaj dotarła? Jak mogła dać się zwieść jakiejś ćmie?
Poczuła ogarniający ją lęk. Nie potrafiła stwierdzić, ile czasu mogło minąć, odkąd opuściła obóz. Zadarła głowę do góry, by zobaczyć, czy chociaż Ilo już się pokazał – ale strzeliste, rozłożyste drzewa zasłaniały całe niebo.
W ciemności dostrzegła parę wściekle zielonych oczu. Zamarła wystraszona, ale po chwili oczy znikły. To była tylko sowa - powiedziała cichutko, próbując się uspokoić. Tylko sowa. Nie dopuszczała do siebie myśli, że sowa powinna siedzieć na drzewie, a nie ukrywać się wśród niskich krzewów. Zadrżała. Robiło się coraz chłodniej. Wiedziała jedno: nie było sensu tkwić dłużej w tym miejscu. Odwróciła się i zaczęła biec przed siebie.
Szybko zaczęło brakować jej sił. Miała w końcu dopiero osiem lat. Błądząc w ciemnościach potykała się o wystające konary i większe kamienie. Kilka razy upadła, szczęśliwie na miękki mech, ale za każdym razem wstawała – przerażona tym, co może się wydarzyć, gdyby nie znalazła drogi do obozu. Lasy okalające górę Melinyel były naprawdę ogromne. Odkąd zaraz za Zou zjechali z traktu minęły cztery dni. Przez ten czas nie dostrzegła w oddali choćby najmniejszej osady. Widziała za to dużo dzikich zwierząt, nie tylko królików i saren, ale także lisów, wilków i budzących u niej prawdziwe przerażenie niedźwiedzi. Kto wie zresztą, co jeszcze gorszego może tu mieszkać? Gdy była niegrzeczna – a ostatnio zdarzało się jej to wyjątkowo często – Leumira groziła, że każe zostawić ją przed pieczarą smoka, który miał ponoć mieszkać blisko Melinyel. Przy tatusiu nie bała się nawet smoka, doskonale wiedziała, że obroniłby ją nawet przed tym największym, ale teraz…
Poczuła jak wielka łza spada na jej prawy policzek. Rzadko jej się to zdarzało płakać, teraz też tego nie chciała, bo skapujące łzy rozmazywały jej i tak niewyraźny już obraz. Wiatr smagał ją po wyziębionych policzkach. Będę dzielna, powtarzała sobie w myślach, równocześnie łkając, królewny nie mogą tylko ładnie wyglądać. Królewny przede wszystkim muszą być dzielne. To zawsze powtarzała jej Leumira, a choć specjalnie zawsze przekręcała jej słowa, tym razem musiała się z nią zgodzić. Jednak już po chwili kolejny konar okazał się przeszkodą nie do pokonania: Railla zahaczyła o niego butem i przewróciła się – na drobne kamienie, które w ciągu kilku lat odsłoniły z ziemi podmuchy wiatru.
- Auuu… - pisnęła cicho, czując, jak ciepła krew zaczyna skapywać jej z kolana cienką strużką . Fioletowa ważka znów przefrunęła obok jej oczu. Rilli zabrakło sił, by się podnieść…
Zaczęła cicho łkać. Owad odfrunął tak samo szybko, jak się pojawił. Może wystraszył się płaczu. A może…Rilla nagle ucichła. Coś warczało. Przesłyszała się? Głębokie, ostrzegawcze warczenie stawało się coraz wyraźniejsze. Drżąc ze strachu, podniosła głowę. Jedną z brudnych dłoni otarła łzy.
Parę metrów przed nią stał wilk. Najeżony, czarny niczym smoła zwierz większy od niej co najmniej dwukrotnie rozwarł pysk ukazując rząd ostrych kłów. Zgięty w pałąk, stawiał łapę za łapą, zbliżając się do niej coraz bardziej. Patrzył na nią przenikliwie zielonymi oczami. To te oczy widziała wcześniej. Zasłoniła twarz rękoma. Wilk przystanął kilka kroków przed nią. Zawarczał, rozpryskując spienioną ślinę na runo. Kątem oka dziewczynka dostrzegła, jak zwierz gotuje się do ataku. Przymknęła oczy. I w tym momencie wilk na nią skoczył.
- ...O nie, takim zuchem to ty nie będziesz!
Huknęło. Rilla zacisnęła powieki widząc, że wilk już się na nią rzuca. Ale zamiast ciężkiego warczenia zwierzęcia usłyszała rozpaczliwe skomlenie i głuchy łomot. Przerażona, nie wiedząc co się dzieje, otworzyła oczy. Wilk leżał na mchu pod jednym z drzew.
- Nikt ci nie mówił, że nie wolno atakować małych, zagubionych w lesie dziewczynek?!
Wypowiadający te słowa głos dochodził gdzieś z góry, Rilla zadarła głowę. Błyskawicznie przymrużyła oczy, ponieważ na chwilę oślepił ją strumień czerwonego światła, który przeszył powietrze i ugodził wilka. Musiało to być jakieś zaklęcie, ponieważ jego siła poderwała zwierzę do góry i z impetem uderzyła nim o korę drzewa jak szmacianą lalką. Zaklęcie po chwili znikło, a wilk ponownie z głośnym łomotem osunął się na ziemię. Rilla zdążyła pomyśleć, że po takim uderzeniu zwierz powinien być martwy – ale wilk błyskawicznie stanął na łapach i zwinnie dał susa w wysokie kępy trawy. Nie było go jej szkoda. Żyła. Ale wcale nie poczuła się bezpieczna. Kto rzucił zaklęcie?
- Rillo, proszę, nie płacz – ten sam głos rozległ się teraz zza jej pleców. Nie znała go, nie mógł to być nikt z dworu. Łzy stanęły jej w gardle. Gwałtownie się odwróciła. Zapłakaną, wystraszoną twarz oświetliło purpurowe światło. Przymknęła oczy. Oślepiona, chciała odwrócić się i biec przed siebie jak najszybciej, ale tajemnicza postać chwyciła ją za rękę.
- Hej, nie bój się mnie!
To nie był zwykły uścisk. Rilla poczuła przyjemne ciepło – takie samo jakie odczuwa się, gdy w czasie chłodnej nocy zmarznięty człowiek podchodzi do ogniska. I już wtedy wiedziała, że kimkolwiek jest ta tajemnicza osoba, nie będzie chciała wyrządzić jej krzywdy. Poczuła to w tym uścisku. Otworzyła oczy. Purpurowe światło przygasło nieco. Railla dostrzegła, kto ściskał jej rękę. Ze zdziwienia zamrugała oczami. Miała przed sobą najdziwniejsze stworzenie, jakie do tej pory widziała.
Stworzenie przywodziło jej na myśl pokaźnych rozmiarów bańkę mydlaną. Było okrągłe, a jego ciało błyszczało delikatną, purpurową poświatą. Wpatrywało się w Raillę parą wielkich, czarnych oczu. Stworzenie nie miało nóg. Unosiło się w powietrzu za pomocą wielkich, opierzonych skrzydeł. Miało za to ręce i dłonie z cieńkimi palcami. I na dodatek się uśmiechało. Rilla jakoś podświadomie czuła, że nie może ono wyrządzić jej krzywdy.
- Kim jesteś? – zapytała starając się, by zabrzmiało to odważnie.
- Jestem lumkiem – odparła istota. – Nie bój się mnie. Jestem tu po to, by cię chronić i bezpiecznie doprowadzić do twego ojca.
- Lumkiem? - powtórzyła. Nigdy wcześniej nie słyszała o lumkach – Skąd wiesz, kim jestem? Skąd znasz moje imię? Wiesz, gdzie jest mój tata? - na samą myśl, że stworzenie zaprowadzi ją do obozu, poczuła ogromną radość.
- Jesteś Rilla, córka Chairona, władcy całej Cortanii – odparł lumek, uśmiechając się ciepło - Chodź ze mną, zaprowadzę cię do niego.
Królewna bez wahania skinęła głową. Rąbkiem peleryny otarła z policzka rozmazaną łzę.
Ruszyli przed siebie. Noc i ciemności nie były już straszne. Lumek, od którego wciąż biła powłóczysta poświata, rozświetlał drogę. Rilla uczepiła się jego ciepłej dłoni i szła, stawiając drobne, dziecięce kroczki. Po chwili, gdy oswoiła się dostatecznie, zaczęła zadawać swojemu towarzyszowi mnóstwo pytań.
- Opowiedz mi o lumkach. Czy wszystkie wyglądają tak, jak ty?
- Jakby ci to wyjaśnić w prosty sposób... Lumki to dzieci gwiazd. Rzadko, kiedy można nas zobaczyć, bo mieszkamy na górze Melinyel.
- Tej wielkiej górze, na której szczycie jeszcze nikt nigdy nie był? Leumira mi o niej mówiła.
- Tak, dokładnie na tej. Opiekujemy się światłem. I ludźmi, gdy zajdzie taka potrzeba. Na przykład pomagamy odnaleźć zagubionym w lesie dziewczynkom ich ojców - zachichotał. Jego śmiech brzmiał jak delikatne dzwoneczki.
- A dlaczego się tak błyszczysz?
- Bo ja nie tylko opiekuję się światłem. Sam nim jestem - oznajmił - Ty masz serduszko - przyłożył wolną dłoń do jej piersi - a ja promień gwiazd.
- I umiesz czarować – stwierdziła podekscytowana - Widziałam zaklęcie, jakim uderzył pan wilka!
- Musiałem to zrobić. Już się na ciebie rzucał. To zaklęcie nie było czymś specjalnym. Wszystkie lumki znają się na magii.
Uznała, że wyjaśnił jej to dostatecznie.
- Jak masz na imię?
- Na razie nie mam imienia. Lumki musza na imię sobie zasłużyć - wyjaśniał cierpliwie - Gdy jakiś Lumek ukończy sto lat, zwołuje się Radę Lumków, która wybiera mu imię zgodne z tym, jakim jest i czym się wsławił. Chciałbym się nazywać Lumek Waleczny.
- Sto lat? - wykrzykneła zdziwiona - To tak dużo! Ja mam osiem - oznajmiła dumnie - Mama mówi, że jestem już prawie dorosła. A ty?
- Osiemdziesiąt dziewięć.
- Stary jesteś - oznajmiła - Elfy też żyją długo. Są nieśmiertelne. Też jest nieśmiertelny?
- Nie - Lumek znów się roześmiał - Choć uwierz mi, sto lat dla lumków to niewiele.
- Jak mam więc do ciebie mówić?
- Lumek. Po prostu Lumek.
- Lumku, widzę jakieś światło... To chyba ognisko... Czy to nasz obóz? Tato! - krzyknęła, nie czekając na odpowiedź. Znów echo poniosło po lesie jej rozpaczliwy krzyk. Ale tym razem nie został on bez odpowiedzi.
- Rillo!
- To tata! - pisnęła ucieszona. Puściła dłoń Lumka i biegiem rzuciła się w stronę polany. Chairon także podbiegł w jej stronę. Lumek wzbił się w powietrze, oświetlając całą polanę. Myśliwi którzy zostali na polanie - bo większość szukała Rilli - wbili w niego wzrok i zaczęli między sobą szeptać. Po chwili król chwycił swoją córkę w ramiona.
- Przepraszam, tato. Przepraszam - załkała - Nie posłuchałam cię. Tam była ważka i ja poszłam za nią i zgubiłam się i wilk chciał mnie zjeść, ale pojawił się Lumek i...
- Ććć... Nie gniewam się, dobrze, że jesteś! - Chairon poczuł się tak, jakby z serca spadło mu ogromne kowadło. Stojący za nim Ordon zadął w róg dając do zrozumienia rozpierzchniętym po lesie myśliwym, że królewna się odnalazła.
- Tato, dusisz mnie!
- Dobrze już, dobrze... Alwin i ty Ordonie, weźcie ją do namiotu i podajcie do jedzenia coś ciepłego. Za chwilę do ciebie przyjdę, kochanie.
Dopiero gdy Rilla z bratem i elfem odeszła w stronę namiotów, Chairon spojrzał na Lumka, do tej pory milczącego.
- Jak mam ci dziękować? Uratowałeś ją! Gdybyś jej nie odnalazł…
- Królu, to nie jej wina, że się zgubiła - oznajmił rzeczowo Lumek - To ważka ją zaczarowała. Współpracowała z Fairothem. Czekał na nią w lesie.
Słysząc imię Fairoth, Chairon momentalnie pobladł.
- Co?!
- Rilla powiedziała ci, że zaatakował ją wilk. Ale to był Fairoth. - kontynuował Lumek - Mało kto wie, że potrafi zamieniać się w zwierzę. Chciał ją porwać. Na szczęście udało mi się go odstraszyć. Łupnąłem w niego solidnym zaklęciem. Nie spodziewał się tego i uciekł. A byłem przygotowany na potężną walkę.
Chairon przysiadł.
- Czemu Rilla? W Cortanii żyją tysiące dziewczynek w jej wieku! Dlaczego zależy mu właśnie na mojej córce?
Ukrył twarz w dłoniach. Lumek położył łapkę na jego ramieniu.
- Myślę, że Fairoth na razie zrezygnuje z pomysłu jej porwania – powiedział Lumek po chwili namysłu - Przynajmniej na jakiś czas. Zostanę z wami na zamku. Będę ją chronić przed złem tak długo, jak tylko będzie to możliwe.
- …Chronić ją? Przed jej przeznaczeniem? - zapytał rozgoryczony Chairon.
Lumek nic nie odpowiedział. Nie znał słów, które mogłby pocieszyć ojca wiedzącego, jak nieszczęśliwy los ma spotkać jego własną córkę. Ani zaklęć mogących ukoić bezsilność rozrywającą serce Chairona na strzępy.

Nino
Pseudoklimaciarz
Posty: 30

Post autor: Nino »

Był tu wcześniej kilkakrotnie. Źródło Życia. Miejsce - legenda. Tyle opowieści, tyle baśni, tyle pieśni o tym magicznym zakątku stworzyli bardowie. Nikt nie wiedział, jak powstało, ale każdy darzył je ogromną czcią. Nic dziwnego. Woda zaczerpnięta z tego źródła była bardziej cenna niż całe złoto Iskentarii. Potrafiła uzdrawiać. Nie każdego i nie zawsze, to prawda. Ale osoby o dobrym sercu, na których duszy nie ciążyły czyny godne potępienia, potrafiła wyleczyć z najstraszniejszych chorób i urazów. Thriald uśmiechnął się lekko, przypominając sobie, jak i jego w dzieciństwie woda uratowała – był z ojcem na polowaniu, a osaczony jednorożec przebił rogiem jego brzuch na wylot. Ze względu na swoje cechy to właśnie dzieci woda uzdrawiała najczęściej – każde dziecko jest przecież niewinne. Dorośli mają na sumieniu wiele cieni – zdrady, mordy, kradzieże, złamane przysięgi… Teraz to i tak nie miało znaczenia. Źródło Życia przestało nim być.
Thriald zwinnie zeskoczył ze swego wierzchowca, rosłego czarnego ogiera. Rozejrzał się badawczo wokół siebie, ale wciąż był tu sam. Wolnym krokiem podszedł do brzegu i zerknął w wodę. Była mętna. Wzdrygnął się. Słyszał już, jak jest nazywane to miejsce, odkąd armie Fairtoha stoczyły bitwę z brygadami transportującymi wodę do wszelkich królestw, w tym także i do Suomeny. Czarne Źródło.
- …Interesujące, prawda? Kiedyś to miejsce pozwalało nie umrzeć tym, którzy żyli. A teraz zmarłych przywraca do życia… - zza jego pleców dobiegł wysoki, lodowaty głos.
Thriald błyskawicznie odwrócił głowę.
- Jak…
- Jak tu dotarłem, skoro przed chwilą aż po horyzont nie było nikogo widać? Wilki to szybkie stworzenia.
Stał przed nim wysoki, szczupły mężczyzna o bladej skórze i intensywnie zielonych oczach. Nie wyglądał staro, ale jego sięgające pasa czarne włosy tu i ówdzie poprzeplatane były białymi nitkami. Z twarzy przybysza ani na chwilę nie znikał pogardliwy uśmiech. Uśmiech ten spowodował, że Thrialdowi serce zaczęło szybciej bić. Nie dał jednak poznać po sobie strachu.
- Po co mnie tu zaprosiłeś? Bo chyba nie na przyjazną pogawędkę – prychnął – Daruj, ale mam dość dużo obowiązków we własnym państwie, by przybywać na Magmowe Urwiska ot tak, w ramach krajoznawczej wędrówki.
Specjalnie powiedział Magmowe Urwiska, choć doskonale wiedział, że od dłuższego czasu nikt z rejonów otaczających to miejsce nie nazywa go inaczej jak Krainą Umarłych. Jednak w dalej położonym państwach: w Suomenie, w Cortanii, a także, jak mówili mu jego posłańcy, w Vrouwen nikt jeszcze nie domyślał się, że Fairoth przejął Magmowe Urwiska.
- Cóż, jako król tego zaścianka niewątpliwie masz tam jakieś tam obowiązki. Co jednak, jakby ten zaścianek upadł? – zapytał Fairoth chłodnym, bezbarwnym tonem głosu.
Thriald pobladł. Już sam głos tego człowieka przyprawiał go o dreszcze. Zresztą, czy on wciąż był człowiekiem? Król wbił wzrok w szarą toń, by nie musieć patrzeć na przeszywające, zielone oczy i odpowiedział:
- Suomena to ogromny kraj z wielką armią. Nigdy nie upadnie. Od siedmiuset pięćdziesięciu ośmiu lat żadne z naszych hrabstw nie zostało nam odebrane.
- I ty naprawdę myślisz, że twoi żołnierze pokonają każdego?
- Tak - odparł pewnie Thriald - Chłopców przeznaczonych do służby szkolimy od dziecka. Poznają wszelkie techniki walki, potrafią władać właściwie każdym orężem. Swoją siłę i wytrwałość okupują krwią i potem, latami spędzanymi w surowych warunkach na północy kraju. Ani Gladinowie słynący z wrodzonej umiejętności posługiwania się mieczami, ani elfy z Lankija, ani Cortanie - nikt żyjący na tym świecie nie jest w stanie pokonać Suomeny!
- Żyjący, powiadasz? – zaśmiał się Fairoth - W takim razie, co powiesz na moją armię?
- Co, do licha...- zaczął Thriald, nie kryjący się już ze swoim strachem ale urwał, gdy zza wysokiego urwiska wyłoniły się dwie najbardziej odrażające postacie, jakie kiedykolwiek widział.
Trudno określić, czym właściwie były. Z sylwetki przypominały ludzi. Bardzo rosłych ludzi. Thriald z przerażeniem odkrył, że są one co najmniej o trzy głowy wyższe i o dobry łokieć szersze. Ich ciała zasłaniały ciężkie, ciemne zbroje. Czarne przyłbice skutecznie zakrywały także twarze tych postaci. O ile oczywiście miały twarze. Niektóre części zbroi oblepione miały jakąś dziwną, brązową wydzieliną. Być może to właśnie ona sprawiała, że postacie niemiłosiernie śmierdziały.
- ...Morduki - wyszeptał Fairoth. Jego głos zdradzał ogromne podniecenie.
- Nigdy nie słyszałem o jakichś mordukach! - oznajmił Thriald.
- Nic dziwnego. To mój wymysł. Chcesz zobaczyć, jak się rodzi armia, która w niedługim czasie zapanuje nad całym światem? Która uczyni mnie panem nie tylko tego ciemnogrodu, Suomeny, ale wszystkich ziem na świecie?
Thriald nie odpowiedział. Uważniej przypatrzył się dwójce morduków.
Nieśli coś między sobą. Coś podłużnego, owiniętego w szary, delikatny jak pajęczyna całun. Po chwili Fairoth, jakby znając myśli Thrialda który uporczywie powtarzał "Tylko nie to... To nie może być to..." oznajmił:
- Niosą trupa.
Morduki podeszły na sam brzeg Czarnego Źródła. Thrialda rozbolała głowa. To nie był zwykły ból. Poczuł się tak, jakby ktoś próbował ukłuć go równocześnie tysiącami małych igieł. Syknął, ale ból momentalnie minął w tym samym momencie, gdy morduki wrzuciły owinięte całunem ciało do Czarnego Źródła.
Ciało z głuchym pluskiem uderzyło w taflę wody i opadało dalej, na dno. Natomiast delikatna tkanina w którą trup był owinięty, ułożyła się na powierzchni wody szeroką wstęgą. Przez pierwszych parę chwil nic zaskakującego się nie wydarzyło. Koła na wodzie stopniowo zmniejszały się, po czym całkowicie znikły. Thriald jednak wpatrywał się tępo w Czarne Źródło, rozpaczliwie powtarzając w myślach, aby nic więcej się nie wydarzyło. Wiedział jednak, że to była tylko mrzonka. Kraina Umarłych. Ta nazwa nie mogła się wziąć znikąd.
I rzeczywiście. Po chwili, z prędkością galopującego wierzchowca, spod powierzchni wody aż hen, wysoko w górę, na czarnych skrzydłach wzbiła się postać okuta w czarną zbroję. Wzburzona woda zalała brzeg tysiącami kropel. Fairoth szarpnął Thrialda, cofając się kilka kroków do tyłu i syknął:
- Chyba chcesz jeszcze pożyć, co? Ja sobie tego życzę, jesteś mi potrzebny. A dotknięcie tej wody powoduje skutki gorsze od poparzenia.
Przerażony Thriald nie zwrócił na niego jednak większej uwagi.
- Jak...Jak to możliwe? - wykrzyknął.
Nowo stworzony morduk opadł tuż przed nich. Złożył skrzydła i uklęknął, oddając Fairothowi pokłon.
- Magia, Thrialdzie. To wszystko czarna magia.
- Skąd wziął zbroję? I jakim cudem urosły mu skrzydła?!
Przyjrzał się im uważniej. Niektóre pióra powykrzywiane były pod różnym kątem, zaś wszystkie niemal oblepione dziwną mazią.
- Zbroja to konieczność. Można powiedzieć, że jest częścią jego ciała, bo niemal zrosła się z tym rozkładającym mięsem, którym mój morduk był przed chwilą - syknął Fairoth - Bardzo pożyteczna konieczność, zresztą. A skrzydła... Kto z ludzi choć raz nie zamarzył o tym, by latać? Kto nie spędził długich obserwując ptaki, vulfiry, smoki i im nie zazdroszcząc? Skrzydła to taki mój sentyment z dzieciństwa. Piechocie nie będą potrzebne, ale podarowałem je dowódcom.
Thriald popatrzyłby na niego z niedowierzaniem - jakoś nie wyobrażał sobie, że Fairoth może mieć sentyment do czegokolwiek - ale za bardzo się bał.
- Po co mnie tu zaprosiłeś? Żeby pokazać mi te wszystkie świństwa? To, jak zniszczyłeś Magmowe Urwiska, zbezcześciłeś Źródło Życia?! Przez ciebie dzieci przestaną być uzdrawiane!
Fairoth puścił tą uwagę mimo uszu.
- Nie tylko po to. Nie sądzę, byś zechciał opowiadać ludziom z waszych godnych politowania królestw o przemianach, których nie są jeszcze świadomi. Ale one nadejdą. Już wkrótce nadejdzie czas mojej zemsty. Jesteś mi potrzebny, dlatego zamierzam zawiązać z tobą pakt - oznajmił.
Thriald przez moment poczuł się pewniej.
- Skąd ta pewność, że przystanę na warunki? - zapytał.
- A stąd, że kochasz te swoje małe, śmierdzące państewko, czyż nie? I nie chciałbyś dożyć dnia, w którym jego łąki zostaną zasłane ciałami twoich żołnierzy. W którym w ziemię wsiąknie krew mordowanych kobiet i dzieci. W którym z zamku nie zostanie kamień na kamieniu.
- Nie zrobisz tego... - szepnął Thriald.
- Owszem. Z tą oto armią. Wciąż nie wierzysz, że to możliwe?
Król Suomeny nie odpowiedział. Fairoth przynajmniej w jednej sprawie miał rację - kochał swoje królestwo bardziej niż własne życie.
- ...Po kolei zniszczę wasze wszystkie twierdze. Cortanię, Iskentarię, Miriam, Samar, Glanidię, Halmaherę... Wszystko, aż po Morze Końca. Suomena może ocaleć. Ale to zależy tylko od ciebie.
- Mów, co miałbym zrobić... - powiedział wolno Thriald. W jego głowie przelatywały wizje odmalowane przez Fairotha. Spojrzał na morduka. Jak jego żołnierz ma walczyć z kimś już martwym? Z kimś, kogo Fairoth wyposażył w najlepsze cechy?
- Zostaniesz moim szpiegiem, Thrialdzie, pięćdziesiąty czwarty królu Suomeny i namiestniku Teiluny.
Thriald przymknął oczy. Tysiące myśli kotłowało mu się w głowie. Miał synów. Miał tysiące poddanych. Musiał ich chronić. Widział morduków tu, na Magmowych Urwiskach. Oczami wyobraźni zobaczył ich także w Suomenie.
Po chwili, czując wewnętrzny wstręt, prawie niezauważalnie skinął głową.

***

Uczeni ( i mędrkowie podający się za uczonych) z uniwersytetu w Zou od dawna sprzeczali się, w jaki sposób w Cortanii pojawiła się tradycja obchodzenia Święta Początku i Końca. Jedni twierdzili, że to sam Stwórca nakazał ludom dziękować za kolejny rok życia. Inni byli zdania, że zwyczaj ten wiele wieków temu przywiedli kupcy wędrujący Złocistym Szlakiem z Iskentarii i rozpowszechnili na terenie całego kraju. Jednak najbardziej prawdopodobne wydaje się przypuszczenie, że Cortanie pozazdrościli innym narodom świąt i nie mając w swoim kalendarzu własnego, po prostu je wymyślili.
Jak by nie było, zdecydowana większość Cortanów przepadała za Początkiem i Końcem. Urządzano liczne pochody, przeciągające się do późnych godzin nocnych zabawy i uliczne hulanki na wskroś przesiąknięte muzyką, winem i tańcami. Zabawa, zwolnienie z podatku na cały miesiąc, wino rozwożone w beczkach z królewskich winnic po wszystkich siołach i miasteczkach - aż dziw, że jednak byli i tacy, którzy Święto Początku i Końca traktowali całkowicie obojętnie...
Młody mężczyzna o szczupłej sylwetce i kruczoczarnych włosach z rozmachem wbił widły w ziemię, po czym otarł pot cieknący z jego czoła cienką strużką. Mokra, lniana koszula kleiła mu się do pleców. Mężczyzna zerknął najpierw na stojący obok drewniany wóz, po sam szczyt załadowany końskimi odchodami, a następnie na piętrzącą się przed nim stertę gnoju - i cicho jęknął.
Wyrzucanie nieczystości ze stajni należało do jego codziennych obowiązków. Po chwili wytchnienia szarpnął za dyszle wozu i poprowadził go do otwartych na oścież wrót. Tam przystanął, czekając na Justyna, z którym pracował. Justyn w mgnieniu oka zaprzęgał do wypełnionych wozów osły i prowadził je przez brukowane uliczki Zou aż za miasto, gdzie czekali na niego chłopi, by razem rozrzucać nawóz po polach. Po wykonaniu tej pracy Justyn wracał po kolejne napełnione wozy i tak praca kręciła się w kółko aż do poranka, gdy na ulicach stolicy robiło się zbyt tłoczno, by móc spokojnie i bez okrzyków w rodzaju "Ej, gnojarzu, trzymaj się z dala od mojego straganu!" przebrnąć aż do bramy.
Mężczyzna zerknął na niebo. Zielonkawe Tigru wciąż uparcie prześwitywało przez strzechę stajni, Ilo natomiast już dawno zniknął w blasku porannej, różowej łuny. Wstawał nowy dzień. Powietrze przyjemnie przesiąknięte wilgocią orzeźwiło trochę rozgrzane ciało mężczyzny.
Przykucnął na obolałych nogach przy wielkiej kałuży końskiego moczu i zaczął wsłuchiwać się w dźwięki dochodzące z ulicy. Ze sąsiadującej ze stajnią kuźni słychać było ciężkie podzwanianie młotów uderzających o kowadła. Gdzieś dalej ktoś zdzierał gardło, wykrzykując zdania pełne wulgaryzmów. Mężczyzna zerknął w stronę bielonego budynku na drugim końcu wąskiej uliczki - to pewnie piekarz Horucjusz dobitnie oznajmiał swoim czeladnikom, co o nich myśli. Po chwili zza skrzyżowania wyszedł mały chłopiec. Trzymając w ręku brzozową witkę i popędzał przed sobą stadko wieprzków.
W zasadzie więc dzień rozpoczynał się jak zwykle, mężczyzna nie mógł jednak uwolnić się od myśli, że - choć brzmiało to dziwacznie - można było wyczuć, oczywiście oprócz odoru końskiego moczu, świąteczną atmosferę. Czy stwarzały ją rozwieszone pomiędzy drzewami korale jarzębiny? Czy to, że jak nigdy, ulice w Zou były pieczołowicie wysprzątane, a główny strażnik zamku, Ringeril, osobiście pilnował i karał wszystkie osoby wylewające na bruk pomyje i nieczystości? Był ostatni dzień roku. Święto Początku i Końca...
Od kilku lat mężczyzna nie brał udziału w jego obchodach. Z dwóch powodów. Po pierwsze, nigdy nie dostawał taryfy ulgowej i tego dnia jak każdego innego musiał harować w pocie czoła. A więc wieczorem, gdy inni ruszali na hulanki, on myślał już tylko o tym, by jak najszybciej zasnąć. Po drugie Święto Początku i Końca polegało na braniu udziału w tańcach, piciu i bójkach. Bójek i picia nie znosił. Tańczyć - owszem, lubił, ale żadna, absolutnie żadna dziewczyna nie zgodzi się tańczyć z chłopcem, który jest albo złodziejem, albo biedakiem bez grosza przy duszy, albo TYM stajennym. TYM od gnoju. No tak, nie był złodziejem. Biedakiem już jak najbardziej. Cały jego majątek mógł się zmieścić w chusteczkę od nosa i składał się z kostki szarego mydła, małego nożyka, pióra i wspomnianej już chusteczki. Żadne rozsądne i dbające o swoją opinię dziewczę nie chciałoby zostać wystawione na drwiny ze strony rodziny i znajomych przez taniec z kimś takim. Tym bardziej, że istniał problem jeszcze większy od tego, że był biedny. Był właśnie TYM stajennym.
Tak, nie był pierwszym lepszym stajennym z jakiegoś sioła na granicy z Rangirą, a stajnie rodu Terenttich już od czasów Ildefona znano i ceniono na całym świecie. Gnój jednak trzeba było wyrzucać wszędzie tak samo - czy to w stajni w barbarzyńskiej osadzie, czy u króla. Praca stajennego nigdy nie należała ani do lekkich, ani do poważanych. Stajnioczyściec, Zadodrapacz, ewentualnie Arttu od gnoju - tak na niego pogardliwie wołano. Stał najniżej nawet w hierarchii stajennych; on i sześciu innych młodych chłopaków bezlitośnie pomiatanych przez swego przełożonego, Tony'ego - słynącego z obszernej wiedzy zarówno na temat koni, jak i alkoholi.
Z sąsiedniej wąskiej uliczki wyłonił się Justyn. Chłopiec, na oko piętnastoletni, wyglądał dość dziarsko, Miał powody do zadowolenia: osły nie stawiały mu dzisiejszej nocy większego oporu i szły potulnie kilka kroków przed nim. A poza tym niósł pod pachą spory bochenek chleba.
- To co Arttu, mamy do południa wolne? - uśmiechnął się, zatrzymując u wrót stajni. Położył bochenek na kamiennym murku i zaczął rozpinać uprząż jednego z osłów - Zabiorę jeszcze tylko ten jeden wóz... Tony powiedział, że mamy być gotowi w samo południe. Wykąpani - zaznaczył dobitnie spoglądając na Arttu z zadziorną miną - Będziemy odbierać wierzchowce od tych wszystkich książąt, paniczyków i dam, którzy przybędą na Bal u Króla.
- Tak, wiem - odparł Arttu, ale nie mógł się zdobyć na odwzajemnienie uśmiechu. Oczyma wyobraźni widział już to, co było rok wcześniej. I jeszcze rok wcześniej. I trzy lata temu: wszyscy wielcy panowie odziani w piękne szaty, pachnący i pełni dumy, mierzą go pogardliwie i znikają u wielkich wrót zamku. Znikają w całkiem innym świecie, do którego ani on, ani Justyn nigdy nie mieli dostępu.
- Daj, odprowadzę go - Arttu wziął od Justyna sznur do którego uwiązany był osioł. Już chciał odejść, gdy Justyn zatrzymał go, przytrzymując za ramię,
- Poczekaj! Widziałeś, co dostałem od jednego z chłopów? Cały bochen świeżutkiego chleba! Jego żona właśnie piekła i... - Justyn chwycił bochen i odłamał kawałek - Zjedz ze mną, przecież wiem, że i ci kiszki marsza grają.
Przysługiwały im dwa posiłki dziennie. Mało. I jeszcze mniej, biorąc pod uwagę, że zazwyczaj była to zupa składająca się głównie z wody i kilku łyżek kaszy. Nie wystarczyłoby to najbardziej kościstej damie dworu, a co dopiero ciężko pracującemu, młodemu chłopakowi. Nieustannie chodzili głodni.
- Nie, dzięki Justyn. Naprawdę, nie chce mi się jeść - odparł Arttu, choć musiał odwrócić wzrok, bo bochenek bardzo go kusił - Lada chwila powinien pojawić się Elendil, pewnie jak zawsze zaprosi mnie do Złotego Knura. Zjedz sam.
Szybko pociągnął osła za sznurek i nim Justyn zdążył zaprotestować - co niechybnie by zrobił - już szedł wąską ścieżką ku zagrodzie dla małych zwierząt.
Gdy przechodził przez podwórze między stajniami, zadarł głowę, obejmując wzrokiem wschodnią część zamku. Królewski zamek wprawiał w zachwyt każdego przyjezdnego. W rzeczy samej, nie dorównywały mu ani grubo ciosane mury budowli władców z północy, ani dzieła krasnoludzkich rzemieślników - które oczywiście zachwycały bogatymi zdobieniami, ale jakoś całe to piękno ginęło w mroku otaczających je gór i skał. Arttu zawiesił wzrok na pięknym tarasie z białymi kolumnami. Ta część zamku była najbardziej wysunięta na wschód i tonęła między krzewami i bujnymi pnączami. Arttu z tylko sobie znanego powodu starał się przedrzeć wzrokiem przez ten gąszcz, nie zobaczył jednak niczego ciekawego - taras był pusty, a szerokie drzwi prowadzące do niego zamknięte.
- Arttu! Hej, Arttu!
Gdzieś z tyłu usłyszał nawołujący go głos. Doskonale wiedział, do kogo on należy...
- Cześć Eldi! Nareszcie! - odparł, odwracając się. Na widok smukłej sylwetki elfa raźno maszerującego w jego stronę, kamień spadł mu z serca. Wiedział, że tylko dzięki towarzystwu przyjaciela będzie mógł znieść wszystkie okropieństwa dzisiejszego dnia: i tę pracę, i bal, na który będzie patrzeć przez okienko swojego baraku, i to, że prawdopodobnie dziś zmuszą Raillę do przystania na czyjeś oświadczyny.
- Po pierwsze, nie mów mi Eldi. Nazywam się Elendil, po moim prapraprapradziadku - powiedział elf z wyraźną radością ściskając dłoń Arttu (i nie zważając na to, w czym ta dłoń nie tak dawno się babrała) - A po drugie... Ach, jak dobrze być w starym, dobrym Zou! Bałem się, że nie zdążę na Święto. Dałem El Samah spory wycisk. Chyba się na mnie obraziła - oczy elfa błyszczały wesoło - ale już jest w stajni.
El Samah była klaczą Elendila. A sam Elendil był królewskim posłańcem. Przejął tą funkcję rok temu od swojego ojca, słynnego Ordona - gdy ten uznał, że po latach nieustannych wypraw należy mu się odrobina spoczynku. Elendil o swoim przeznaczeniu wiedział od najmłodszych lat i może właśnie dlatego, że nie miał innego wyboru, bardzo lubił tą pracę. Ostatnio przebywał nieustannie w podróży. Zbliżał się ostatni rok starego wieku. Z tego powodu król Alwin postanowił zaprosić na swój bal władców wszystkich sąsiednich monarchii. A kto musiał dostarczyć każdemu zaproszenie? Oczywiście niezawodny Elendil.
-...Zdążyłem ze wszystkimi. Choć król Thriald był zaskoczony, otrzymując zaproszenie na tydzień przed balem - mówił elf - Wiesz, musiał wyruszyć jeszcze tego samego dnia, aby na dziś dotrzeć do Zou. Na początku chciałem wracać razem z nim, ale wziął trzy wozy, które znacznie opóźniały podróż, więc go wyprzedziłem. Pewnie zjawi się po południu.
Arttu tylko kiwał z przejęciem głową, Lubił słuchać o wyprawach Elendila tym bardziej, że sam nigdy nie ruszył się za granice Cortanii.
- ...Ale zgłodniałem! Thriald to sprawiedliwy i honorowy król, ale jego syn, książę Steradian jest strasznie skąpy. Dał mi z kuchni tylko suchary i suszone mięso...Brrr - Elendil wzdrygnął się- Zdążyłem zatęsknić za prawdziwym, cortańskim jedzonkiem... Sery i miody, szynki i jagnięcia… To co? Odwiedzimy Teda? Karczma powinna być już otwarta.
- Ale ja... - zaczął Arttu nieśmiało, ale Elendil nie dał mu dokończyć. Zza zielonej koszuli, w którą był odziany, wyciągnął zawieszoną na szyi na długim rzemyku skórzaną sakiewkę. Potrząsnął nią energicznie, a z środka dobył się miły dźwięk dzwoniących denarów.
- Ale ja, ale ja...Ale jaja - Elendil zaczął z rozbawieniem przedrzeźniać Arttu - Daj spokój. Zresztą, mam dla ciebie niespodziankę. Oj, aż muszę przygryzać usta, żeby nie powiedzieć ci o niej już teraz...Ale stajnia to nie jest odpowiednie miejsce. Idziemy!
. W czasie, gdy zapędzali osła do wolnej zagrody, Tigru zdążył zniknąć w blasku wschodzącego słońca. Łagodne promienie rozświetliły uliczki Zou. Do ich ulubionej karczmy "Pod Złotym Knurem" był kawałek drogi, bo znajdowała się nieopodal bramy wjazdowej do miasta, w zupełnie innej części niż przyzamkowe zabudowania. Omijali liczne stragany, kupców, wozy, swobodnie biegające zwierzęta, ale szli ramię w ramię: dwoje przyjaciół, tak bardzo sobie bliskich, a tak bardzo różnych.
Arttu był stajennym. Całe życie - od kiedy tylko pamiętał - spędzał w stajniach. Dziś nie widział dla siebie szerszych perspektyw, bo wydawało mu się, że niewiele potrafi. Elendil z trudem nauczył go pisać parę liter, z których potrafił złożyć i odczytać zaledwie trzy imiona: swoje, przyjaciela, i królewny. Elf był synem posłańca. Było to pośrednie stanowisko, ale matka Elendila, Gevaar, pochodziła z bogatej rodziny dworu Lankiji. Ordon udał tam się z poselstwem, a wrócił z żoną. Elendil od dziecka mieszkał z rodzicami w zamku, a na uniwersytecie zdobył gruntowną wiedzę, którą szczodrze opłacała jego babka.
Nie można powiedzieć, że Arttu był brzydki. Miał śliczne, półdługie, czarne włosy. Sylwetkę, której niejeden mężczyzna mógłby mu pozazdrościć, Uderzająco zielone oczy. Ale był też bardzo zaniedbany. Jego ubrania, utytłane w gnoju, capiły na odległość. Elendil jako posłaniec, nie mógł sobie pozwolić choćby na odrobinę brudu. Swoim wyglądem reprezentował przecież państwo. Jego długie, jasne włosy były pieczołowicie pielęgnowane. Z szarych oczu biła siła, zdrowie i miłość do życia,. Skóra dłoni, namaszczana olejkami różnego rodzaju, wydawała się być bardzo delikatna.
Przechadzając się ulicami Zou byli równi. Ale istniało miejsce, w którym boleśnie przekonywali się o tym, jak mocne są podziały. Wrota zamku. Elendil przekraczał je kiedy tylko miał na to ochotę. Dla Arttu zaś stanowiły barierę, Barierę, której z racji swojego pochodzenia miał nigdy nie przekroczyć.

Luthers
Powergamer Rozpiskowy
Posty: 46

Post autor: Luthers »

Widzę, że będę miał co czytać najblizszymi czasy :)
Co do przepowiedni - trudno napisać jakąś hmm... inną, oryginalną. Takich które na wstępie zapowiadają totalną roz...wałkę jest duuuużo (bez tego ani rusz :D ) więc naprawdę ciężko jest wyróżnić swoją pośród grona innych (sam też piszę trylogię fantasy i wiem, że nie jest to łatwe, z pewnych względów całkiem z tego typu wstępu zrezygnowałem), podobne zwroty, słowa, myśli są nieuniknione jednak rzeczywiście podobieństwo twojej do Wiedźmińskiej jest uderzające.
Pisz dalej, masz już przynajmniej jednego czytelnika :), a więcej spostrzeżeń zamieszczę jak już przeczytamcalość, bo póki co nie mam neta w domu.

Rózowy jeż natychmiast mi się z Avatarem skojarzył i tymi pastelowymi kolorami lasu po zmroku :D

Nino
Pseudoklimaciarz
Posty: 30

Post autor: Nino »

Karczma "Pod Złotym Knurem" była prawdziwą dumą Zou. Oczywiście, w mieście istniało wiele innych. Jednak to właśnie "Złoty Knurek" - jak pieszczotliwie nazywali ją jej stali bywalcy - zdobyła uznanie nie tylko wśród miejscowych, ale także gości zjeżdżających w interesach do stolicy z całego królestwa. Duża była w tym zasługa właściciela tego przybytku, Teda Robkinsa. Dwoił się on i troił, by osobiście dbać o klientelę (szczególnie tę bogatszą). Przy porównywalnych z innymi cenach, nigdy nie rozcieńczał wina z wodą, ani nie podawał uboższym niedojedzonych resztek z poprzedniego dnia.
Arttu i Elendil nie zdążyli nawet dobrze przekroczyć progu karczmy, gdy usłyszeli znajomy głos:
- O, kogóż to widzą moje oczy! Elendil! Zapraszam, zapraszam...- Ted, widząc elfa odłożył tasak i czosnek, który właśnie kroił na maleńkie kawałeczki. Wytarł ręce o fartuch i szybko udał się do drzwi. Oczywiście tak szybko, jak pozwalała mu na to jego tusza. Ted mógł bowiem uchodzić za żywą reklamę swojej karczmy.
W środku panował rozgardiasz. W nozdrza uderzył ich mocny zapach tytoniu. Zewsząd dobiegały chichoty, stukanie kielichów i butelek, podniesione głosy mocno już upitych gości. Arttu rozejrzał się po dębowych stołach. Niemal wszystkie były już zajęte. Jednak niewiele twarzy wydało mu się znajomych... O, Ankelbensa na przykład dobrze znał - odkąd pokłócił się z żoną dwa miesiące temu jada śniadania wyłącznie u Teda. Ale ta grupka goblinów rozprawiająca o czymś zawzięcie w rogu? Trójka wyraźnie wstawionych mężczyzn? Niektórzy wyglądali podejrzanie - jak tajemnicza postać w fioletowym płaszczu i wciśniętym na głowę myśliwskim kapeluszu - inni zaś niezwykle dostojnie. Ten elf przy kontuarze z miną w stylu „Co za pospólstwo"...
- Duży tu dziś tłok, Ted - mruknął Elendil, gdy karczmarz prowadził ich do jedynego, jak się okazało, wolnego stołu.
- Jak nigdy. Wszystko przez Święto Początku i Końca - Ted wyglądał na zachwyconego - Wiele osób przybyło tylko po to, by wziąć udział w zabawach. I zobaczyć wszystkie słynne osobistości, które zaprosił Alwin na Bal u Króla. Ponoć mają przybyć nawet rusałki z Glanidii. To prawda?
- Tak, osobiście wręczałem zaproszenie ich królowej - odparł Elendil.
Usiedli. Elendil położył na wolnym krześle jakieś zawiniątko, swój podróżny płaszcz i dwa ozdobne sztylety, z którymi się nie rozstawał - choć tak naprawdę jeszcze nigdy mu się nie przydały.
- To co wam podać? - zapytał Ted - Właśnie przygotowuję coś naprawdę wyjątkowego; smażone wątróbki jagnięce z czosnkiem i kukurydzą...Soczyste, mięciutkie, niemal rozpływają się w ustach...
Ted lubił Elendila, ale jeszcze bardziej lubił jego pieniądze.
- Nie, dzięki. Dla mnie to, co zwykle - odparł elf.
- Czyli świeży chleb i mleko - westchnął Ted. Liczył na większy utarg. Ale cóż się dziwić, elf na zamku mógł jeść to, na co tylko miał ochotę. I to za darmo - Razem trzy denary.
- A, i daj nam jeszcze konfitury różanej - dodał Elendil, patrząc na Arttu. Wiedział, że jego przyjaciel przepada za konfiturami. Wręczył Tedowi cztery denary.
Zadowolony Ted (elf nigdy nie protestował, gdy zawyżał cenę) poszedł na zaplecze, gdzie jego żona, kropka w kropkę tuszą podobna do męża, przygotowywała pieczywo.
Elendil rozejrzał się dookoła sprawdzając, czy nikt ich nie podsłuchuje, po czym zmierzył badawczym wzrokiem Arttu. Tylko Elendil potrafił tak na niego patrzeć. Jak gdyby chciał poznać wszystkie jego myśli.
- Jak tam Rilla? - zapytał bez ogródek - Widzieliście się ostatnio?
- Co? Ja... Hmm...- Arttu, zaskoczony bezpośrednim pytaniem, zająknął się. Widząc przed oczyma roześmianą buzię królewny, sięgnął pamięcią wstecz. Nie wiadomo czemu, do dnia ich pierwszego spotkania. I wtedy uzmysłowił sobie, że było to dokładnie rok temu.

***

- Habibi, ty przeklęta jałówko! - ryknął Arttu. Z rozpaczą obserwował, jak mała klacz galopem wpadła przez otwartą bramę na królewski cmentarz.
Rozejrzał się dookoła, czy nie ma nikogo w pobliżu. Nie wypadało, by jakiś kuc zjadał trawę porastającą groby. Gdyby ktoś to zobaczył, mógłby mieć poważne problemy. Musiał jak najszybciej schwytać niesforną klacz.
Odetchnął z ulgą widząc, że nikogo w pobliżu nie ma. Przeszedł przez lekko uchyloną bramę. Królewski cmentarz otaczał wysoki, kamienny mur. Arttu nigdy wcześniej nie przyszło do głowy, by tu przyjść, dlatego ze zdziwieniem uznał, że cmentarz niewiele różni się od tego dla mieszkańców Zou, położonego w dolinie za miastem. Groby w kształcie kopców porastała trawa. W lecie zapewne także kwiaty, ale teraz była jesień. Na dole każdego grobu stała niska kamienna tabliczka, w której wyryto parę słów o osobie tam spoczywającej. Arttu przekrzywił głowę. Nie potrafił odczytać zwykłych liter, a co dopiero tak ozdobne jak te tutaj. Po drugiej stronie cmentarza, w cieniu rozłożystych drzew, stała Habibi i - jak się spodziewał - skubała trawę. Jakżeby nie inaczej, z grobu.
Klucząc między kopcami wąską ścieżką dotarł do drzew.
- Chodź tu... - wyciągnął rękę do klaczy - Nie daj się prosić, jeśli zaraz nie wrócisz do stajni, mogę mieć kłopoty.
Zbliżał się do niej wolno. Klacz podniosła łeb i zamarła w bezruchu wpatrując się w niego. Już, już miał chwycić za uzdę, gdy jego wzrok padł na cienie drzew. I jeszcze jeden cień... Podniósł głowę. Cień opartej o pień dziewczyny.
Odwróciła się w jego stronę. Do tej pory siedziała skulona przy grobie. Najwyraźniej pragnęła pozostać niezauważona, ale gdy tylko zorientowała się, że Arttu ją dostrzegł, prędko wstała. Arttu zauważył, że rękawem sukni szybko otarła twarz. Wpatrzył się w jej oczy. Śliczne i niebieskie jak chabry...Tyle, że bardzo mokre. Musiała przed chwilą płakać.
- ..Mam nadzieję, że panienki nie wystraszyłem - wydukał zmieszany - Prowadziłem klacz na łąkę, ale wyrwała mi się i przybiegła aż tutaj.
Nigdy nie był dobry w rozmowach. Szczególnie w rozmowach z dziewczętami.
- Widziałam cię już z daleka - odparła nieznajoma - Naprawdę, nic się nie stało. Tu jest grób mojego taty - wskazała dłonią na ukryty wśród drzew kopiec – Gdy czasami jest mi smutno, to tu przychodzę.
Nie miał pojęcia, co na to odpowiedzieć.
- Jeśli przeszkadzam, to pozwoli panienka, że tylko złapię tę klacz i już pójdę. Ale jeśli mogę panienkę w jakiś sposób pocieszyć, to proszę mi tylko powiedzieć - sam nie wiedział, jakim sposobem te słowa napływały mu do ust.
Uśmiechnęła się. Nie był to uśmiech wstydliwego dziewczęcia, po pierwszych chwilach zaskoczenia najwyraźniej poczuła się pewniej.
- W takim razie może usiądziesz tu przy mnie, na trawie? Jak się nazywasz? Nigdy wcześniej cię nie widziałam – stwierdziła, wpatrując się w Arttu uważnie.
- Nazywam się Arttu - wydukał.
- Bardzo miło mi ciebie poznać, Arttu. To bardzo ładne, ale rzadkie imię. Pochodzisz z północy?
- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia - zmieszał się - Jestem tylko...
Teraz nadszedł najgorszy moment. Ale on zawsze nadchodził. Mówił nowo poznanej osobie, kim jest, a później dzielnie znosił spojrzenia pełne litości lub kpiące uśmieszki.
- Jestem stajennym - wyjąkał.
- W stajniach dla których koni? Tych na polowania, poselskich, na wyprawy, do pracy w polu...?- zaczęła wyliczać. Wcale nie mówiła tego drwiąco. Wyraźnie była zainteresowana tym, co powiedział.
- Tych do podróży. Wybieramy tam najbardziej wytrzymałe i silne wierzchowce - odparł.
- Ach, to dlatego wcześniej cię nie widziałam. Bardzo rzadko gdzieś wyjeżdżam. Jak byłam młodsza tata organizował kilkudniowe polowania. Ale teraz, gdy już go nie ma... – zamilkła, wpatrując się w grób - Masz czasem takie wrażenie, że jesteś na świecie zupełnie sam?- zapytała po chwili. Za każdym razem, gdy do niego mówiła, wpatrywała mu się prosto w oczy. Było to okropnie krępujące, ale i miłe. Arttu nie wiedział, co ma robić: z jednej strony bardzo pragnął odwzajemniać to spojrzenie, z drugiej zaś stwierdził, że to nie uchodzi i lepiej zrobi obserwując Habibi. W efekcie udawał, że patrzy na klacz, ale co chwila zerkał na nieznajomą.
Usiedli na trawie.
- Właściwie to ja jestem sam, panienko - odpowiedział po chwili namysłu - Pan Ordon, dawny posłaniec, znalazł mnie jako niemowlę pewnej nocy przy swoim obozowisku podczas podróży poselskiej do Vrouwen. Zapewne moja matka była biedną kobietą... Albo po prostu mnie nie chciała. I podrzuciła nieznajomym, ale bogatym przybyszom. Pan Ordon oddał mnie na wychowanie rodzinie rybaków...
Dlaczego jej to mówił? Nikomu wcześniej o tym nie opowiadał. Elendil znał jego losy od swojego ojca, a nikomu innemu nie miał ochoty o nich opowiadać. Ta panienka natomiast budziła w nim zaufanie.
- ...Gdy trochę podrosłem, pan Ordon zabrał mnie tutaj, do Zou. I odtąd pracuję jako stajenny. Nie mam rodziny. Ani przyjaciół. Bo wiesz, niewiele osób chce mieć za przyjaciela stajennego.
- Często ludzie pracujący w polu są o dużo bardziej uczciwsi i szczersi niż ci wysoko postawieni - odparła. Na chwilę zamilkła - Na zamku otaczają mnie dworzanie, rodzina, krewni, przyjeżdżają ciekawi goście. Ale odkąd nie ma taty, wydaje mi się, że jestem sama. Mam siostrę i brata, ale siostra jest jeszcze dzieckiem, a brat ma zdecydowanie za dużo spraw na głowie i zdecydowanie za mało czasu.
- A więc mieszkasz w zamku, panienko? - zapytał, nim zdołał ugryźć się w język. "Przecież to oczywiste, tępaku, po co zadajesz takie pytania..."
Skinęła głową.
- Nie musisz mówić do mnie "panienko", Arttu. Mów mi po imieniu. Nazywam się Rilla - powiedziała, uśmiechając się do niego.
Jak się później okazało, to imię na trwale utkwiło w jego pamięci. Rozmawiali ze sobą długi czas. O Cortanii. O przyjaźni. O koniach. I o setkch innych rzeczy, o których później z przejęcia już ani jedno, ani drugie nie pamiętało. Habibi zdążyła obskubać trawę na całym cmentarzu. Z prawdziwą radością odkryli, że czują się tak, jak gdyby odnaleźli dawno nie widzianego przyjaciela.
Aż mniej więcej po czterech godzinach Arttu przypomniał sobie, gdzie naprawdę powinien być.
- Tony mnie zabije! - jęknął - Mieliśmy dziś z Justynem wyczyścić wszystkie paśniki!
- Ja też już powinnam wracać. Leumira nie lubi, gdy spędzam za dużo czasu na cmentarzu. Twierdzi, że powinnam być twarda i nie poddawać się uczuciom, wiesz? Twierdzi, że to nie przystoi na moim... na mojej pozycji.
Nie wiedział, dlaczego ta dziewczyna ma na niego taki wpływ. Na początku onieśmielała go, a teraz wydawało mu się, że to osoba, której można powiedzieć o wszystkim.
- Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy - powiedział, bo w rzeczy samej, bardzo tego zapragnął.
- A ja mam nadzieję, że będzie to niedługo - odpowiedziała Ralla, jakby mógł przysiąc Arttu, puszczając do niego oko.
Nie co dzień spotyka się na cmentarzach piękne dziewczęta. Ale to, co nastąpiło później, było jeszcze bardziej zaskakujące.
Rilla pochyliła się i z wysokiej trawy okalającej grób wyciągnęła diadem. Nie jakąś tanią, jarmarczną podróbkę, ale prawdziwy diadem. Symbol władzy noszony przez członków rodziny królewskiej. Arttu mógł nie wiedzieć wielu rzeczy, ale jak każdy mieszkaniec Zou znał herb rodu Terenttich. A Rilla, jak gdyby niby nic, założyła diadem na głowę i wciąż wpatrując się w Arttu swym słodkim spojrzeniem, powiedziała:
- Do zobaczenia, Arttu.
- Do zo... Rillo! Ty... Ty jesteś królewną... siostrą króla Alwina... - wyjąkał - jak mogłem być tak głupi i się nie zorientować?
Znał imiona najważniejszych członków królewskiej rodziny, ale wielu spośród nich nigdy wcześniej nie widział na własne oczy. Myślał, że owszem, Rilla mieszka na zamku, ale jest córką jakiejś służącej, a w najlepszym wypadku kuzynką króla Alwina najwyżej w piątej linii. Gdy zorientował się, z kim tak naprawdę ma doczynienia, chciał oddać jej pokłon. Powstrzymała go, przytrzymując za ramiona.
- Daj spokój z pokłonami. Nie lubię tych wszystkich ceregieli. Nie cierpię diademu, bo gdy go noszę, wszyscy wiedzą, kim jestem. Dlatego w złości cisnęłam nim w trawę - powiedziała - I bardzo nie lubię ludzi, którzy oceniają mnie po mojej pozycji. Teraz są mili, ale gdybym pracowała z tobą w stajni, traktowaliby mnie jak łajno. Ty nie wiedziałeś, kim jestem.
Nie można powiedzieć, że ich następne spotkania były przypadkowe. Arttu potrafił godzinami wystawać na podwórzu, tęsknym spojrzeniem wpatrując się w zamek. A Railla usilnie próbowała wymknąć się spod kontroli Leumiry, by pod byle pretekstem wyjść na królewskie włościa. Z czasem te krótkie odwiedziny przestały im wystarczać. Wbrew pozorom - bo czy jest coś, o czym może rozmawiać królewna ze stajennym, poza grzecznościową wymianą paru zdań na temat pogody? - im dłużej się widzieli, tym większej nabierali ochoty na kolejne spotkania.
Rilla doskonale zdawała sobie sprawę, jakie konsekwencje mogłaby ponieść, gdyby dowiedziano się o ich przyjaźni. Leumira podniosłaby rwetes na pół zamku i zabroniła go opuszczać. Mimo to Rilla nie potrafiła oprzeć się pokusie, by po raz kolejny spotkać się z Arttu. Pewnego dnia zaproponowała mu, by spotkali się na jej tarasie. Oczywiście, w środku nocy.
Świadkami tych spotkań były tylko księżyce. I Lumek, któremu jednemu Railla potrafiła całkowicie zaufać. On nie uważał Arttu za gorszy rodzaj człowieka. Przeciwnie - można by powiedzieć, że nawet się zaprzyjaźnili. W każdym razie, Lumek nie czuł żadnych wyrzutów sumienia, rzucając na kogo trzeba Zaklęcie Mocnego Snu. Aż do porannej zorzy potrafili w trójkę - albo we dwoje, gdy Lumek sprawdzał, czy jego zaklęcie działa wystarczająco skutecznie - prowadzić długie rozmowy, wpatrując się w Tigru, w blask pochodni, w piękny uśmiech Rilli (w przypadku Arttu) albo w śliczne oczy Arttu (w przypadku Rilli). Obydwoje bardzo mocno pragnęli czegoś więcej. Wspólne objęcia i pocałunki pozostawały jednak w strefie ich marzeń.

Nino
Pseudoklimaciarz
Posty: 30

Post autor: Nino »

Wiem trochę to zapuściłem, ale już nadrabiam zaległości. Dam za to dłuższy fragment

- Na początku nie chciałem się w to wtrącać. Myślałem, że być może to tylko zauroczenie, które minie ci po kilku tygodniach. Mi się takie często trafiają. Ale ty ją naprawdę pokochałeś - stwierdził Elendil, przyglądając się badawczo swemu przyjacielowi - Możesz protestować, ale ja i tak wiem swoje. Zresztą, żaden rozsądny człowiek nie ryzykowałby życia, żeby spotkać się z królewną.
- Nie protestuję - odparł Arttu. Elendil i Lumek byli jedynymi osobami, przed którymi nie miał jakiejkolwiek tajemnicy.
- Ona odwzajemnia to uczucie. Żadna rozsądna królewna nie ryzykowałaby swego honoru, aby spotykać się w środku nocy ze stajennym.
- Nigdy nie mówiliśmy o tym wprost – odparł Arttu - Ale przecież nie zawsze potrzeba słów, by coś zrozumieć. Rilla wie, że ją kocham. A ja wiem, że... To znaczy, śmiem podejrzewać, że ona też.. Że ona odwzajemnia to uczucie - odrzekł, jąkając się.
W jego głosie elf wyczuł dziwną gorycz.
- A więc?
- Tak?
- Nie udawaj, że nie wiesz, o czym mówię, Arttu! Kiedy w końcu jej to wyznasz?
- Nigdy. Sam siebie oszukuję. Dużo o tym myślałem i wiem, co powinienem zrobić. Przestać się z nią spotykać. Dla jej dobra. Elendil, co ja jej mogę dać? Nic! A ona zasługuje na wszystko, co najlepsze.
- Właśnie. A co jest dla niej lepsze niż ślub z tobą?
Arttu puścił tą uwagę mimo uszu.
-Wiesz, co myślę? Że jeśli naprawdę ją kocham i chcę jej szczęścia, powinienem pozwolić jej wyjść za mąż za kogoś innego, kto może dać jej o wiele więcej niż ja. O jej rękę już zabiega wielu bogatych i pięknych mężczyzn. Jeśli tylko zdecyduje się na zamążpójście, zniknę z jej życia. Na razie nie mam na to odwagi. Jestem tchórzem, Elendil.
- …Wasze zamówienie, chłopcy - Ted przyniósł tacę, na której znalazła się pokaźna misa konfitur, ciepły jeszcze chleb i dzbanek z mlekiem.
- Dzięki Ted - odparł Elendil, biorąc chleb i przełamując go na pół. Jedną część podał Arttu, drugą zostawił dla siebie. Ułamał jeszcze kawałek, zamoczył w mleku i zaczął jeść.
- Masz sporo konkurentów, to prawda - powiedział po chwili namysłu - Słyszałem, że na Balu u Króla mają zamiar oświadczyć się jej hrabia Sofias i ten młody królewicz z Suomeny...No, Steradian... Królowa Keira będzie ją namawiać do przyjęcia któryś z tych oświadczyn.
- Hrabia, królewicz...Ale nie stajenny. TEN stajenny - mruknął Arttu.
- TEN stajenny może dać jej o wiele więcej szczęścia, niż osiemdziesięcioletni Sofias. Wyobrażasz sobie ich noc poślubną?
Arttu wydawało się, że Elendil nic nie rozumie.
- Zrozum, dopóki jestem stajennym, nie mogę jej dać czegokolwiek! Sam nic nie mam! Nawet drewnianej chaty, a co tu mówić o wspaniałościach królewskich zamków – mruknął, starając się ukryć rozpacz.
Elendil był już zbyt zniecierpliwiony.
- Słuchaj Arttu, ja mam dziś jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia. Od miesiąca nie widziałem się z rodzicami. Muszę Alwinowi przedstawić listę gości, którzy przyjęli zaproszenia. Wyczyścić El Samah, ubić interes z Ankelbensem, obiecałem też spotkać się z Rillą. Naprawdę nie mam czasu siedzieć tu i słuchać tych bzdur! Jedno bez drugiego żyć nie może, a ty się martwisz, że? Ech... Co wy byście zrobili bez starego, dobrego Elendila... - to mówiąc, sięgnął pod swój płaszcz leżący na krześle i wyciągnął spod niego sporej wielkości zawiniątko.
- Masz, zobacz - powiedział, podając zawiniątko Arttu.
Arttu rozciął leżącym na stole sztyletem Elendila brązowy sznurek ściskający pakunek. Z płóciennego materiału wyciągnął... ubrania. Ale nie byle jak skrojone i zszyte szmaty, które dostawali stajenni. Tylko prawdziwy majstersztyk krawiectwa. Zielona jak łodyżki przebiśniegów, lniana koszula z wysokim kołnierzem i rozszerzanymi, haftowanymi w czarne wzorki rękawami. Skórzany pasek z prostą, błyszczącą klamrą. Czarny kaftan szyty białymi nićmi, gdzie każde wbicie igły można było traktować jak osobne arcydzieło krawca.
- Skąd masz te ubrania? - wyjąkał.
- Podobają ci się? - zapytał Elendil. Widział zachwyt w oczach Arttu, gdy ten dotykał zwiewny jak pajęcza sieć materiał, podziwiał seledynowy odcień koszuli, z zaciekawieniem spoglądał na skórzany pasek...
- Możesz wierzyć albo nie, ale to smocza skóra. Kupiona u najlepszego garbarza a całym Miriamie... Dla ciebie - oznajmił elf.
- Ja nie mogę tego przyjąć! - wyjąkał zaskoczony Arttu. Odsunął rzeczy od siebie.
- Ale ja, ale ja. Ale jaja - Elendil znów zaczął go przedrzeźniać.
- To musiało kosztować majątek! A ja nie...
- Ale ja ale ja, ale jaja... - powtórzył elf - Słuchaj stary, umówmy się, że podaruję ci te ubrania, ale w zamian ty coś dla mnie zrobisz. Może wtedy pozbędziesz się wyrzutów.
- Co takiego miałbym zrobić?
Elendil wziął z krzesła swoją podróżną torbę. Poszperał w niej trochę, po czym wyjął zwinięty w rulon i zapieczętowany pergamin. Podał go Arttu.
- Zobacz.
Ten złamał pieczęć i rozprostował zwój. Pergamin był zapisany, lecz...
- Nie umiem czytać - rzekł Arttu - Przeczytasz mi?
- Jasne - odparł elf - Tu pisze tak:

J.W.M król Alwin, władca Cortanii i zarządca góry Melinyel, wraz ze swoją matką, królową Keirą oraz wszystkimi członkami królewskiego dworu z prawdziwą radością ma zaszczyt zaprosić

Mi Dasa, siostrzeńca króla Samaru

na uroczysty Bal u Króla, który odbędzie się w Święto Początku i Końca, to jest w ostatni dzień 1299 roku według chronologii centaurów. Zabawa rozpocznie się o zmierzchu, jednak miłych gości wypatrywać będziemy już od rana. Prosimy o zachowanie zaproszenia w celu okazania się nim po przybyciu na zamek.


Niech Stwórca opiekuje się Samarem

król Alwin, władca Cortanii i zarządca góry Melinyel

- Zaproszenie na bal. Dla jakiegoś Mi Dasa z Samaru...- mruknął Arttu - Świetnie, tylko co ja mam z tym wspólnego?
- Jeszcze nie rozumiesz? Poczekaj, wyjaśnię ci. Alwin zaprosił mnóstwo znanych osobistości na ten bal. Jednak nie wszyscy przyjęli zaproszenie. Niektórzy już wcześniej mieli jakieś zobowiązania. A ten Mi Das gościł w Cortanii ostatni raz jako dwunastoletni szczeniak. Nikt już nie pamięta, jak on właściwie wygląda. Więc pomyślałem, że...
Arttu zaczęło się przejaśniać. Znał Elendila i wiedział, jak przewrotne pomysły mogą się rodzić w jego głowie.
- Chcesz, żebym udał się na bal z tobą? I udawał jakiegoś Mi Dasa? - jęknął.
- Nie! To znaczy, tak, ale posłuchaj mnie, zanim odmówisz, to może być twoja wielka szansa…
- Albo wielkie kłopoty! - wtrącił Arttu.
- Daj spokój! - żachnął się elf - Mi Das nawet nie widział tego zaproszenia więc nie mamy co się martwić, że wpadnie w środku zabawy. Wykąpiesz się, ubierzesz w te ubrania i nikt cię nie pozna! Jak ktoś będzie chciał cię wypytać o sprawy Samaru to po prostu powiesz, że ostatnie miesiące spędziłeś na polowaniu na Wrzosowiskach Snu, więc nie orientujesz się w poczynaniach króla... To znaczy, twojego stryja... Doskonale wiesz, że nie możesz już spotykać się z Rillą na tarasie! Że Leumira zaczyna coś podejrzewać! Natomiast gdy Leumira zobaczy, że Rilla rozmawia z księciem Samaru nie tylko nie będzie nic podejrzewać, ale jeszcze będzie zadowolona! Przyjrzysz się jej potencjalnym narzeczonym. Od razu przejdzie ci ochota, aby zostawiać biedną Rillę na pastwę tych pasztetów i pyszałków. I co najważniejsze, będziecie mogli swobodnie porozmawiać - Elendil tak bardzo przejął się swoją rolą, że aż dostał wypieków na twarzy.
Arttu myślał intensywnie.
- Gdy mnie złapią... Nie tylko ja będę mieć problemy. Chyba nie możesz rozdawać królewskich zaproszeń każdemu, komu chcesz, prawda?- zapytał,
- Najwyżej pozbędę się posady - odparł Elendil z rozbrajającą szczerością.
- Przecież ty kochasz być posłańcem!
- Ale kocham też swoich przyjaciół, ciebie i Raillę. I nie mogę patrzeć, jak jedno albo drugie się męczy. Doskonale wiem, że Railla pragnie być z tobą niż z jakimkolwiek księciem czy hrabią... Ale Leumira może zacząć na nią naciskać jeszcze bardziej i nie będzie mieć wyboru. To jak będzie? Pójdziemy na ten bal razem?
Elendil obdarzył Arttu spojrzeniem z serii „spróbuj odmówić, a naprawdę pożałujesz". Ten nie mógł się dłużej wahać. Elendil miał rację... Powie Rilli o tym, co naprawdę do niej czuje, nie narażając jej przy tym na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Nic złego nie będzie mogło się stać. Nikt ich nie przyłapie. Najwyżej mu odmówi, jak kilku innym. Po chwili energicznie skinął głową,
- Świetnie! - Elendil uśmiechnął się. Teraz wyglądał na naprawdę zadowolonego. - A więc wszystko ustalone! Bierzesz ubrania, a o zmierzchu spotykamy się przy stajni. Ja i Mi Das... Tylko nie zapomnij ściągnąć tego – wskazał na brew Arttu i jego zielony kolczyk w kształcie kła - Ech, trzeba to uczcić...Ted, podaj nam tu butelkę wina!!!

***

Wozy powoli pięły się pod górę. Thriald jechał konno tuż przed nimi. Szeroki, wysadzany kocimi łbami trakt prowadził do samej bramy wjazdowej Zou. Po jej obydwu stronach postawiono kamienne wieże, na których o każdej porze dnia i nocy strażnicy obserwowali co się działo za murami miasta. Dziś od kolorowego tłumu który podążał z okolicznych sioł i miasteczek, mogli dostać zawrotu głowy.
Mimo, że brama jak co dzień od świtu do zmierzchu była otwarta na oścież, tuż przed nią utworzyła się spora kolejka. Thriald zatrzymał swojego wierzchowca przed wieśniakiem z wózkiem wyłożonym sianem, korowodem pieszo podążających dziewcząt niosących naręcza kwiatów i grubym krasnoludem trzymającym na sznurze jakieś dziwne zwierzę przypominające wielkiego kota. Wychylił się by zobaczyć, co zatrzymuje ruch.
Tuż pod bramą dojrzał Ringerila. Szybko przypomniał sobie, że elf ten od lat pełnił służbę głównego strażnika zamku w Zou. Serce zabiło mu mocniej, a strużka zimnego potu spłynęła mu po skroni. Wyciągnął szyję maksymalnie jak się dało i zaczął obserwować poczynania elfa. Ringeril trzymał w ręku długi zwój pergaminu. Tuż obok niego stało sześciu rycerzy. Na zwykłych mieszczan elf nie zwracał większej uwagi, pozwolił swobodnie przejść zarówno dziewczętom z kwiatami, grupce grubych kumoszek jak i sprzedawcy arbuzów. Wieśniaka z wózkiem siana już zatrzymał. Thriald był na tyle blisko, by móc usłyszeć rozmowę.
- Ty to kto? – zapytał.
- Uwe. Mistrz stajenny Tony wysłał mnie do Lilei po siano.
- Siano, powiadasz? – powtórzył Ringeril. Skinął na jednego z rycerzy. Ten podszedł do wozu i zanurzył rękę w wysuszonej trawie. Thriald poczuł, że robi mu się słabo.
- Tu nic nie ma, Ringerilu. Nic oprócz siana – mruknął rycerz po chwili.
W tym momencie zza bramy wyłonił się Tony. W jednej dłoni ściskał butelkę wiśniowej nalewki, a w drugiej uzdę.
- Nareszcie, psiamać! – wysapał widząc Uwe – Dłużej nie można było?! Od rana haruję, a jaśnie pan sobie spacery po okolicy urządza! Na co się tak gapisz?! Bierz mi te siano i idź poszukać Arttu! Darmozjad przeklęty, łazi nie wiadomo gdzie! Niech mi tu przyjdzie w te pędy!
Uwe nic nie odpowiedział, tylko posłusznie chwycił za dyszle wózka i przeszedł przez bramę. Ringeril odprowadził go pełnym litości spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Tony łyknął nieco nalewki i przystanął przy krasnoludzie. Dostrzegł olbrzymiego kota.
- Sheraton! Cóż za wspaniały okaz! Oswojony? – zaskrzeczał w stronę krasnoluda - Widzę, że paradujesz pan z nim bez żadnego kagańca. Nie atakuje?
-Nie ugryzie, dopóki nie zostanie zaatakowany – odpowiedział krasnolud z niesmakiem obserwując, jak brudne paluchy Tony’ego zbliżają się do grubego, ciemnofioletowego w jaśniejsze cętki futra zwierzęcia. Kot sięgający stajennemu pasa fuknął ostrzegawczo ukazując żółte kły.
- To nie jest domowy kiciuś, Tony, tylko sheraton. Pamiętaj – mruknął zniesmaczony Ringeril odsuwając się nieco, po czym zwrócił się do krasnoluda – Onufry jak miło cię widzieć, przyjacielu. Będziemy musieli uciąć sobie na balu dłuższą pogawędkę, ale mniemam, że u ciebie wszystko po staremu? Skąd masz tą bestyjkę?
- Ach, wziąłem go sobie od pewnego człowieka w zamian za niespłacony dług.
Zabrzmiało to bardzo łagodnie, ale Ringeril wyobraził sobie, jaką burdę musiał zrobić Onufry u dłużnika. Każdy krasnolud jest pamiętliwy. A już szczególnie, gdy chodzi o pieniądze. Nie zdziwił się zresztą za bardzo, gdy Onufry oznajmił, że sheraton jest prezentem dla Alwina. Kot wyglądał na agresywnego i krasnolud z pewnością chciał się go po prostu pozbyć.
- Tony, pomóż Onufrego. Zaprowadź go i jego hmm… prezent, do zamku.
Stajenny i krasnolud z sheratonem na uwięzi - który ciągle parskał, prychał i wprawiał w popłoch innych przybyszy - odeszli. Nadeszła kolej na Thrialda. Po oddaniu mu pokłonu, Ringeril zapytał:
- To twoje wozy, królu?
- Tak, mam tam swoje rzeczy oraz dary dla rodziny królewskiej. Nie dawaj mi żadnych sług, ja i moi ludzie sami poradzimy sobie z ich rozładowaniem. W końcu dopiero poranek, mam na to dużo czasu – Thriald starał się, by w jego głosie elf nie wyczuł strachu. Elfy potrafią takie rzeczy.
- Jak sobie życzysz, królu. Choć radziłbym ci porządnie odpocząć, zabawa na balu zapowiada się przednia i zaręczam, że nie pójdziesz szybko spać.
Nikt nie pójdzie, pomyślał Thriald.
- …Tych oto dwoje ludzi poprowadzi cię na dziedziniec, a stamtąd już służący wskażą ci drogę do przeznaczonych dla ciebie i twoich ludzi komnat. Do widzenia, przyjacielu.
Nie było tak źle, pomyślał Thriald, Ringeril zawsze mi ufał. Przez cały czas bał się, że elf może zechcieć sprawdzić jego zawartość wozów, tak jak siano Uwe. Z pierwszym i drugim nie byłoby najmniejszego problemu. W pierwszym jechali jego ludzie oraz ich osprzęt, w drugim podarunki dla całej rodziny królewskiej. Trzeci mógł zwrócić uwagę Ringerila na odległość, bo przeraźliwie śmierdział. Elfy mają wyostrzony węch, ale w całym tym zamieszaniu zmysły Ringerila najwyraźniej były zajęte czymś innym. Trzeci, najważniejszy wóz, jak dwa poprzednie, pozostał niesprawdzony.
- Witamy w Zou, królu! – powiedział Ringeril i teatralnym gestem zaprosił go do przekroczenia bramy.
Thriald, a za nim trzy wozy wtoczyły się leniwie na brukowaną ulicę.

Awatar użytkownika
bem
Kradziej
Posty: 974

Post autor: bem »

Nie lubię czytać na komputerze, więc może całość przeczytam innym razem, ale taka mała sugestia: skoro już wymyślasz jakieś wiersze/proroctwa/rymowanki, to miło by było, gdybyś przy nich trochę przysiedział - zadbał, żeby miały rytm, a nie były jakimś tam blablabla z byle jakimi rymami na poziomie hip-hopu, tyle że o inne tematyce. Ułożenie czegoś składnego i miłego dla ucha naprawdę nie jest takie trudne.
Es ist wirklich phantastisch. Es ist wirklich ehrlich phantastisch. Es ist so phantastisch phantastich, ich glaube, ich würde es gerne klauen.

ODPOWIEDZ