Arena Śmierci (27) - Przeklęta Polana
Re: Arena Śmierci (27) - Przeklęta Polana
Jest nas już więcej niż mniej tak więc zapraszam do dalszego zapisywania się głosowania.
Listę zaktualizuję za 3 dni, ponieważ przez ten czas nie będę miał dostępu do internetu.
Listę zaktualizuję za 3 dni, ponieważ przez ten czas nie będę miał dostępu do internetu.
- The WariaX
- Falubaz
- Posty: 1005
- Lokalizacja: Rybnik i okolice
Coś biednie widzę, to może wspomogę
imię: Xacth'ohkel
wódz skinków (skink kameleon)
broń: plujka
zbroja: lekka zbroja
ekwipunek: paraliżująca toksyna
Obsydianowe wykończenie broni
Umiejętność: błyskawiczny unik
Nieprawdopodobne Szczęście
Historia:
Xacth'ohkel był dowódcą elitarnego oddziału zwiadowców-kameleonów. Praktycznie nie wykrywalni, potrafili bardzo blisko podejść do wroga po czym zapluć go silnie trującymi strzałkami. Posługiwał się specjalnię wytworzoną plujką, która trochę przypominała włócznie, jednak nie była, aż tak długa, dzięki czemu wydłużał się też zasięg broni. Jej koniec wykończony był specjalnym grotem z obsydianu. Posiadał także, oprócz standardowego jadu, specjalną toksynę, która paraliżowała przeciwnika, zwykle pokrywał nią grot plujki.
Podczas regularnego patrolu pośród tropikalnej dżungli, Xacth'ohkel ze swoim oddziałem natknęli się na jamę od której dało się wyczuć smród skaveńskiego piżma. Bez chwili namysłu postanowli sprawdzić co w niej się znajduje. Zmysł węchu kameleonów nie mylił się. W środku znajdowało się leże skavenów, jednak nie było ono zbyt duże do tego puste. Przez umysł Xacth'ohkel przemknęła myśl, że jest to baza wypadowa zwiadowców skavenów.
Kameleony postanowiły przyczaić się w środku i poczekać na gospodarzy, odpowiednio się maskując i specjalnymi substancjami ukrywając swój zapach. Kiedy po paru godzinach, przebrzydłe szczurzyska powróciły do swojego leża, nie spodziewały się cichej trującej śmierci. To był ułamek sekundy, kiedy grad strzałek zasypał skavenów, zabijając je na miejscu. Wyglądało to na banalną i rutynowa pracę, którą Xacth'ohkel ze swoim oddziałem wykonywał wiele razy. Kiedy mieli już wracać do swojego miasta, coś nie dawało spokoju dowódcy. Rozkazał oddziałowi wrócić i zameldować o zwiadowcach skavenów, a sam postanowił jeszcze raz sprawdzić miejsce rzezi. Kiedy dotarł do leża, zauważył, że brakuje jednego z ciał, a w środku jamy pojawiło się ukryte przejście...
Tunel był ciasny, śmierdzący i prowadził nie wiadomo dokąd. Xacth'ohkel biegł już tak parę godzin, a nigdzie ani śladu skavena.
-Przecież nie mógł się zapaść pod ziemię - pomyślał Skinek, pomijając już fakt, że przecież aktualnie sam znajdował się pod ziemią
-Gdzieś tu musi być ten plugawy zwiadowca, chwila co to? - gadzim ślepiom ukazała się dziwna większa jama. Dziwna ponieważ jarzyła się czerwoną złowrogą poświatą. Jej kształt był bardzo regularny. Na środku jamy Xacth'ohkel dostrzegł coś leżącego. Podszedł, żeby sprawdzić bliżej co to jest. Idealnie na środku leżał skaven, przebity czerwonym kryształem.
-czyżby to mój zbieg ? ale co to za kryształ i.. dlaczego przebija ciało tego szczura? - w głowie kameleona układały się pytania. Szturchnął swoją dzido-plujką zwłok, były sztywne. Tak, Skaven był zdecydowanie martwy.
- Może jak uda mi się wyciągnąć ten kryształ, to może dowiem się czegoś wiecej? - kolejna myśl przeniknęła umysł kameleona. Pokusa była tak wielka, że z trudem Skinek dawał radę się opanować. W końcu poddał się pokusie, ale była to ostatnia rzecz jaką zrobił. Po dotknięciu kryształu świat zawirował przed oczami Xacth'ohkel'a. Nastała ciemność. Kiedy się obudził nie pamiętał z byt wiele, ani to dlaczego znajduje się na tej cholernej dziwnej polanie.
- Witaj na arenie śmierci Xacth'ohkel, jestem Morgur Pan tejże areny. Masz dwa wyjścia, wziąć udział w walce i zginąć, albo zginąć bez walki. Co wybierasz?
uch w końcu wypociłem, chociaż pisarz ze mnie marny. Następnym razem chyba namaluje komiks.
imię: Xacth'ohkel
wódz skinków (skink kameleon)
broń: plujka
zbroja: lekka zbroja
ekwipunek: paraliżująca toksyna
Obsydianowe wykończenie broni
Umiejętność: błyskawiczny unik
Nieprawdopodobne Szczęście
Historia:
Xacth'ohkel był dowódcą elitarnego oddziału zwiadowców-kameleonów. Praktycznie nie wykrywalni, potrafili bardzo blisko podejść do wroga po czym zapluć go silnie trującymi strzałkami. Posługiwał się specjalnię wytworzoną plujką, która trochę przypominała włócznie, jednak nie była, aż tak długa, dzięki czemu wydłużał się też zasięg broni. Jej koniec wykończony był specjalnym grotem z obsydianu. Posiadał także, oprócz standardowego jadu, specjalną toksynę, która paraliżowała przeciwnika, zwykle pokrywał nią grot plujki.
Podczas regularnego patrolu pośród tropikalnej dżungli, Xacth'ohkel ze swoim oddziałem natknęli się na jamę od której dało się wyczuć smród skaveńskiego piżma. Bez chwili namysłu postanowli sprawdzić co w niej się znajduje. Zmysł węchu kameleonów nie mylił się. W środku znajdowało się leże skavenów, jednak nie było ono zbyt duże do tego puste. Przez umysł Xacth'ohkel przemknęła myśl, że jest to baza wypadowa zwiadowców skavenów.
Kameleony postanowiły przyczaić się w środku i poczekać na gospodarzy, odpowiednio się maskując i specjalnymi substancjami ukrywając swój zapach. Kiedy po paru godzinach, przebrzydłe szczurzyska powróciły do swojego leża, nie spodziewały się cichej trującej śmierci. To był ułamek sekundy, kiedy grad strzałek zasypał skavenów, zabijając je na miejscu. Wyglądało to na banalną i rutynowa pracę, którą Xacth'ohkel ze swoim oddziałem wykonywał wiele razy. Kiedy mieli już wracać do swojego miasta, coś nie dawało spokoju dowódcy. Rozkazał oddziałowi wrócić i zameldować o zwiadowcach skavenów, a sam postanowił jeszcze raz sprawdzić miejsce rzezi. Kiedy dotarł do leża, zauważył, że brakuje jednego z ciał, a w środku jamy pojawiło się ukryte przejście...
Tunel był ciasny, śmierdzący i prowadził nie wiadomo dokąd. Xacth'ohkel biegł już tak parę godzin, a nigdzie ani śladu skavena.
-Przecież nie mógł się zapaść pod ziemię - pomyślał Skinek, pomijając już fakt, że przecież aktualnie sam znajdował się pod ziemią
-Gdzieś tu musi być ten plugawy zwiadowca, chwila co to? - gadzim ślepiom ukazała się dziwna większa jama. Dziwna ponieważ jarzyła się czerwoną złowrogą poświatą. Jej kształt był bardzo regularny. Na środku jamy Xacth'ohkel dostrzegł coś leżącego. Podszedł, żeby sprawdzić bliżej co to jest. Idealnie na środku leżał skaven, przebity czerwonym kryształem.
-czyżby to mój zbieg ? ale co to za kryształ i.. dlaczego przebija ciało tego szczura? - w głowie kameleona układały się pytania. Szturchnął swoją dzido-plujką zwłok, były sztywne. Tak, Skaven był zdecydowanie martwy.
- Może jak uda mi się wyciągnąć ten kryształ, to może dowiem się czegoś wiecej? - kolejna myśl przeniknęła umysł kameleona. Pokusa była tak wielka, że z trudem Skinek dawał radę się opanować. W końcu poddał się pokusie, ale była to ostatnia rzecz jaką zrobił. Po dotknięciu kryształu świat zawirował przed oczami Xacth'ohkel'a. Nastała ciemność. Kiedy się obudził nie pamiętał z byt wiele, ani to dlaczego znajduje się na tej cholernej dziwnej polanie.
- Witaj na arenie śmierci Xacth'ohkel, jestem Morgur Pan tejże areny. Masz dwa wyjścia, wziąć udział w walce i zginąć, albo zginąć bez walki. Co wybierasz?
uch w końcu wypociłem, chociaż pisarz ze mnie marny. Następnym razem chyba namaluje komiks.
Ostatnio zmieniony 13 gru 2010, o 22:37 przez The WariaX, łącznie zmieniany 2 razy.
Zapraszam do mojej galerii :
http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php?f=10&t=35475
Maluję na zamówienie:
http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php? ... 13#p990613
Imię: Kaleth Coldshadow
Rasa: Dark Elf ( Black Guard )
Broń: Halabarda
Zbroja: Ciężka
Ekwipunek: Mistrzowska zbroja
Umiejętność: Celne Ciosy
(+18!)
Wygląd postaci: Wysoki, szczupły mężczyzna o typowej dla elfów budowie. Długie czarne włosy z zielonymi refleksami, twarz lekko pociągła o ostrych rysach twarzy. Czerwona blizna biegnąca od brwi lewego oka w doł. ( oko nietknięte ) Pamiątka po pierwszej wyprawie na pustkowia chaosu.
Gdzieś na pustkowiach chaosu.
- Kaleth! Kaleth! Gdzie ty kurwa jesteś?
- Tutaj bracie!
- Cholerne pustkowia! Zawsze musi tutaj panować burza!
- Schrońmy się w tamtej grocie bo burza się wzmaga!
Po trudnym wejściu do jaskini Sengrah starszy z braci rozpalił pochodnie. Bracia wyglądali niemal identycznie poza blizną na oku Kaletha. Grota była w kształcie walca nienaturalnie ( choć co na pustkowiach jest naturalne? ) równa, jak by ktoś lub coś ją sztucznie stworzył.
- Rozejrzyjmy się - powiedział Kaleth do brata, a jego niski głos odbił się szerokim echem.
Gdy tak schodzili w doł groty w niektórych miejscach oblodzonej a gdzie niegdzie wydobywały się obłoki gorącej pary lub zielonkawa substancja bulgocząca od gorąca. Wyglądała na spaczeń ale dla bezpieczeństwa nie sprawdzali dokładnie.
- Niech szlag trafi tego idiote Tullara! Gdyby nie jego rządza mordu i głupota wogole by nas tutaj teraz nie było! - powiedział Sengrah, a Kaleth odpowiedział mu tylko skinieniem głowy. Nie podobała mu się ta jaskinia, wyczuwał coś niepokojącego w niej.
- Wracajmy, coś mi się w tym miejcu nie podoba.
- Zejdziemy jeszcze kawałek wydaje mi się że tam coś jest.
Gdy uszli jeszcze kilkanaście kroków faktycznie doszli do podziemnej jaskini. Była mroczna i wilgotna.
- Chodzmy z tąd - powiedział Kaleth
Niestety nie zdązyli z w jaskini rozległ się ryk i zakatowała braci banda zwierzoludzi...
- Przeklęte bezmózgie bestie!
Bracia cofneli się i próbowali ujść z życiem. Droga daleka, każdy cios spadający zabijał przynajmniej jednego ungora. Nagle błysk światła tylko cud uratował Sengraha od śmierci.
- Szaman! Mają szamana!
Cios i krok w tył i znow cios. Znow błysk i smród plugawej magii. Jednak bracia znow uszli z życiem. Wtem przed szereg wybił się sam Morgur. Bestie podniosły ryk, Kaleth chciałby zasłonić uszy, jednak gdyby to zrobił stracił by życie. Morgur znow użył plugawej magii. Tym razem urusł do takich rozmiarów że musiał się pochylić by się zmieścić w przejściu, przy okazji zdeptał kilka swoich sług i rzucił się na Sengraha ten pomimo tego że chciał uskoczyć nie zdążył. Ogromna łapa zmiażdżyła jego głowe jak arbuza i znow ryk.
- Zginiesz za to!
Kaleth nie wiele mogł zrobić więc wziął nogi za pas i uciekł kożystając z nieporadności Morgura.
Uciekał jak by go sam Khaine gonił. Przed siebie byle dalej.
5 lat później:
Kaleth przeszukiwał pustkowia w poszukiwaniu tego którego zabił mu brata, Aż w końcu znalazł. Wchodząc na Arene trzymał zaciśnięty kawałek papieru, papieru który pomoże mu dotrzymać obiecanej zemsty!
Rasa: Dark Elf ( Black Guard )
Broń: Halabarda
Zbroja: Ciężka
Ekwipunek: Mistrzowska zbroja
Umiejętność: Celne Ciosy
(+18!)
Wygląd postaci: Wysoki, szczupły mężczyzna o typowej dla elfów budowie. Długie czarne włosy z zielonymi refleksami, twarz lekko pociągła o ostrych rysach twarzy. Czerwona blizna biegnąca od brwi lewego oka w doł. ( oko nietknięte ) Pamiątka po pierwszej wyprawie na pustkowia chaosu.
Gdzieś na pustkowiach chaosu.
- Kaleth! Kaleth! Gdzie ty kurwa jesteś?
- Tutaj bracie!
- Cholerne pustkowia! Zawsze musi tutaj panować burza!
- Schrońmy się w tamtej grocie bo burza się wzmaga!
Po trudnym wejściu do jaskini Sengrah starszy z braci rozpalił pochodnie. Bracia wyglądali niemal identycznie poza blizną na oku Kaletha. Grota była w kształcie walca nienaturalnie ( choć co na pustkowiach jest naturalne? ) równa, jak by ktoś lub coś ją sztucznie stworzył.
- Rozejrzyjmy się - powiedział Kaleth do brata, a jego niski głos odbił się szerokim echem.
Gdy tak schodzili w doł groty w niektórych miejscach oblodzonej a gdzie niegdzie wydobywały się obłoki gorącej pary lub zielonkawa substancja bulgocząca od gorąca. Wyglądała na spaczeń ale dla bezpieczeństwa nie sprawdzali dokładnie.
- Niech szlag trafi tego idiote Tullara! Gdyby nie jego rządza mordu i głupota wogole by nas tutaj teraz nie było! - powiedział Sengrah, a Kaleth odpowiedział mu tylko skinieniem głowy. Nie podobała mu się ta jaskinia, wyczuwał coś niepokojącego w niej.
- Wracajmy, coś mi się w tym miejcu nie podoba.
- Zejdziemy jeszcze kawałek wydaje mi się że tam coś jest.
Gdy uszli jeszcze kilkanaście kroków faktycznie doszli do podziemnej jaskini. Była mroczna i wilgotna.
- Chodzmy z tąd - powiedział Kaleth
Niestety nie zdązyli z w jaskini rozległ się ryk i zakatowała braci banda zwierzoludzi...
- Przeklęte bezmózgie bestie!
Bracia cofneli się i próbowali ujść z życiem. Droga daleka, każdy cios spadający zabijał przynajmniej jednego ungora. Nagle błysk światła tylko cud uratował Sengraha od śmierci.
- Szaman! Mają szamana!
Cios i krok w tył i znow cios. Znow błysk i smród plugawej magii. Jednak bracia znow uszli z życiem. Wtem przed szereg wybił się sam Morgur. Bestie podniosły ryk, Kaleth chciałby zasłonić uszy, jednak gdyby to zrobił stracił by życie. Morgur znow użył plugawej magii. Tym razem urusł do takich rozmiarów że musiał się pochylić by się zmieścić w przejściu, przy okazji zdeptał kilka swoich sług i rzucił się na Sengraha ten pomimo tego że chciał uskoczyć nie zdążył. Ogromna łapa zmiażdżyła jego głowe jak arbuza i znow ryk.
- Zginiesz za to!
Kaleth nie wiele mogł zrobić więc wziął nogi za pas i uciekł kożystając z nieporadności Morgura.
Uciekał jak by go sam Khaine gonił. Przed siebie byle dalej.
5 lat później:
Kaleth przeszukiwał pustkowia w poszukiwaniu tego którego zabił mu brata, Aż w końcu znalazł. Wchodząc na Arene trzymał zaciśnięty kawałek papieru, papieru który pomoże mu dotrzymać obiecanej zemsty!
Ostatnio zmieniony 14 gru 2010, o 20:11 przez GarG, łącznie zmieniany 2 razy.
kangur022 pisze: Ze niby czarodziejki są szpetne ?
dzikki pisze:Wypadki z kotłem się zdarzają ;] , nożem rytualnym można się skaleczyć jak się ofiara poruszy. Tudzież jakieś obmierzłe praktyki seksualne.
Kacpi 1998 pisze:te praktyki to chyba z użyciem cegły...
Nazwa postaci:
-Inkwizytor Volker von Eisenwald. Waga: ponad 250 kg.
Typ postaci:
-Exalted Champion: Na skutek przebytych zabiegów medycznych i dzięki swojemu wyposażeniu, Volker może mierzyć się z najpotężniejszymi czempionami z północy Nadal zdziwieni?
Broń:
-2x Bastard. Volker posiada dwie bronie. Mechaniczny miecz "Greiff" oraz mocarne szczypce zastępujące lewą rękę. Używane przez niego mają wartość bojową zbliżoną do mieczy typu bastard.
Zbroja:
-Pancerz chaosu. Ta pozbawiona jakichkolwiek oznaczeń czy ozdób za wyjątkiem nitów i łańcucha wiszącego malowniczo po prawej stronie niczym oficerski sznur, zbroja została wykonana ze specjalnego stopu wykutego w eksperymentalnej technologii, dzięki czemu dorównuje tym, jakich używają najeźdźcy z północy. Dodatkowo, Volker zakłada na nią czarny, skórzany płaszcz ze srebrnym orłem na klapie.
-Hełm ciężki. Jest to hełm typu Stahlhelm, dodatkowo ma on maskę typu "krokodyl" z rurką, którą jest doprowadzane przefiltrowane i sprężone powietrze. Rozwiązanie to ma wspomagać pracę płuc Inkwizytora, co jest istotne zwłaszcza podczas wysiłku.
-Puklerz. Mechaniczne ramię Volkera jest na tyle wytrzymałe, że może on bezkarnie przyjmować na nie ciosy okrutnych przeciwników, a nawet podjąć próbę złapania wrażego ostrza w szczypce.
Mutacja: Mechanoid. Po tym jak odniósł poważne obrażenia podczas jednej z akcji, został objęty programem Ubersoldat, w efekcie część jego ciała została zastąpiona mechanicznymi elementami, mającymi nie tylko utrzymać go przy życiu, ale też uczynić go potężniejszym i wytrzymalszym niż jakiegokolwiek z ludzi. Ponadto ma on na plecach skrzynię, zawierającą m. in. silnik parowy, stanowiący główny napęd całego systemu.
Umiejętność: Mistrz fechtunku. Volker przeszedł intensywne szkolenie, mające pomóc mu przetrwać niebezpieczeństwa, jakie czyhają na mieszkańców Starego Świata. Jest świetnym szermierzem i potrafi przerobić wroga na gulasz, nim ten w ogóle zorientuje się co zaszło.
Muzyczka na wejście:http://www.youtube.com/watch?v=QVjiESZ1 ... re=related No, co? W końcu reprezentuje Imperium, nie?
No to jazda!
Nastały podłe czasy... Imperium Ludzkości jest związane ciągłą walką z zalewającymi je ze wszystkich stron najeźdźcami, których jedynym celem jest zniszczenie cywilizacji. Jedynie dzięki tytanicznemu wysiłkowi swej nieprzeliczonej armii kraj nie został jeszcze zniszczony. Jednak zagrożenie czai się również wewnątrz granic Imperium... Kto wie czy nie gorsze. I nie chodzi tu o śmierdzące hordy obmierzłych zwierzoludzi zamieszkujących nieprzeniknione lasy, ani nawet o skaveńskie Pod-Imperium, którego tunele rozciągają się na cały świat. Jest to tak zwany wróg wewnętrzny, nikczemni kultyści chaosu, mutanci, zdrajcy, heretycy i czarownicy siejący zepsucie i degrengoladę zarówno na szczytach władzy jak i wśród pospólstwa. Z zagrożeniem tym walczą Łowcy Czarownic, z których większość to po prawdzie maniacy-amatorzy, pozostali jednak to nad wyraz uzdolnieni i inteligentni członkowie tajnej organizacji rządowej, której istnienia nikt nigdy nie udowodnił.
Z ceglanych kominów fabryk, górujących nad miastem niczym pomniki postępu, wydobywał się czarny dym przesłaniając wraz z żółtym pyłem i tak już zasnute ciężkimi chmurami niebo. Po ulicy przypominającej kanion o ścianach z fasad przemieszczało się mrowie przechodniów, jak również powozów, a czasem przedziwnych, prototypowych pojazdów samobieżnych stworzonych przez tutejszych wynalazców. Od głównej ulicy odchodziły rozliczne zaułki, pomniejsze ulice prowadzące w inne rejony miasta oraz ziejące paszcze bram. Miejski gwar mieszał się z hałasami z fabryk i jakże charakterystycznymi dla tego miasta, głuchymi tąpnięciami i suchymi trzaskami próbowanych dział i muszkietów, produkowanych w olbrzymich halach na masową skalę, byle zaspokoić wieczną potrzebę na nowe dostawy uzbrojenia, ciągle traconego wraz całymi rzeszami żołnierzy walczących o przetrwanie kraju, na który wciąż napierali ze wszystkich stron rozmaici wrogowie pragnący zniszczenia cywilizacji.
To właśnie zobaczył tuż po swoim przyjeździe do tego jedynego w swoim rodzaju miasta-kuźni Oficer Operacyjny Inkwizycji, Feldwebel Volker von Eisenwald, który przybył do Nuln po niedawno ukończonym szkoleniu Inkwizycji, znanej szerszej publice po prostu jako Łowcy Czarownic. Ubrany był w czarny, skórzany płaszcz do ziemi z pagonami i stalowymi guzikami oraz taki sam kapelusz z szerokim rondem. Miał czarne, lekko sfalowane włosy do ramion i krótko przyciętą brodę. Przyjechał do miasta w celach służbowych, był jednak jak najbardziej zadowolony ze swojego przydziału. Volker pochodził ze zubożałej rodziny szlacheckiej z Talabheim, uchodzącego pośród pozostałych mieszkańców za rejon biedny i zacofany. Sami mieszkańcy Oka Lasu uważali z kolei, że to tamci są słabi, zniewieściali i zupełnie bezradni, gdyby pozbawić ich zdobyczy techniki. Volkerowi jednak zupełnie ten fakt nie przeszkadzał, od zawsze ciekawiły go mechanizmy, wybuchy, wynalazki, plany i wszystko inne związane z nowoczesną technologią. Szczególnie zaś intrygowały go niesłychanie zaawansowane maszyny, jakimi były krasnoludzkie żyrokoptery i rodzime czołgi parowe. Przeważnie, gdy się nudził, jego umysł roztrząsał dwie największe według niego zagadki świata: jak brodaci inżynierowie zmusili to ciężkie przecież ustrojstwo do uniesienia się w powietrze, jak i nie mniej ważną, a zarazem jeszcze większą tajemnicę związaną z czołgiem; za nic nie mógł dociec, jakim cudem jedyny przecież członek obsługi wykonuje wszystkie następujące czynności: kieruje pojazdem, pilnuje ognia, ładuje działo, strzela z niego, wychodzi na zewnątrz i poprawia pistoletami, podczas gdy do obsługi zwykłej armaty polowej potrzeba trzech osób. Volker liczył więc, że skoro przybył do zagłębia techniki odkryje przynajmniej rąbek tej tajemnicy.
Najpierw jednak miał zgłosić się pod wskazany wcześniej adres, w celu zameldowania się u swojego dowódcy. Ponieważ miasto było rozległe, a łowca nie miał ani ochoty ani czasu by krążyć po nim jak dziecko we mgle, wsiadł do pierwszego lepszego powozu i kazał wieźć się pod wskazany adres. Wóz ruszył i opuścił reprezentacyjną dzielnicę miasta, i pojechał w kierunku części zamieszkałej przez robotników. Eleganckie fasady kamienic należących do przemysłowców, szlachty i kupców ustąpiły obdrapanym budynkom mieszkalnym z murem szachulcowym, pomieszanymi z magazynami i osmolonymi ruinami, pozostałymi po olbrzymim pożarze, wznieconym lata temu na skutek działań dwóch, bliżej nieznanych osobników, który pochłonął slumsy i przyległości. Wóz podskakiwał na zdezelowanym bruku, zalanym nieczystościami, gdyż kanalizacja tu nie sięgała, a rynsztoki istniały głównie w teorii.
- Niby taki postęp i w ogóle, a tu proszę, syf jak wszędzie. – Pomyślał Volker. Dalsze rozmyślania przerwały mu jednak hałasy dochodzące z zewnątrz i nasilające się z każdą chwilą. Inkwizytor zdał sobie sprawę, że to tłum pod wpływem podżegacza, dość częsty obrazek w miastach Imperium, w szczególności tych większych. Wóz skręcił, po czym zatrzymał się.
- Koniec jazdy – powiedział, odwracając się do pasażera woźnica – blokada drogi.
- Co?! Jaka znowu blokada?
- Ano taka, demonstracja, zobacz se pan. Nie pojedziemy dalej. – Rzeczywiście, ulica, na całej szerokości była zajęta przez zbliżający się pomału skandujący proletariat niosący czerwone flagi i jakiś transparent z koślawym napisem.
- A objazd?
- Panie, jaki znowu objazd?! Pozostałe ulice też pewnie zastawili... – tymczasem demonstracja zbliżała się coraz bardziej.
- Scheisse, spóźnię się – jęknął Volker – co to w ogóle za idiotyzm z tą blokadą!? – Oczywiście, Volker słyszał kiedyś o blokadzie drogi, ale zrobili to chłopi w Kislevie, żeby wymóc na władzach swoje roszczenia. To, jak się ta historia skończyła to jednak inna kwestia.
- Czego oni właściwie chcą? – Spytał inkwizytor.
- Oni? Widać, żeś pan nietutejszy...
- Śmierć burżujom!!! Żądamy manufaktur - Precz z maszynami!!! – Okrzyki tłumu stawały się coraz wyraźniejsze.
- I świadczeń socjalnych!!!
- Właśnie tego. – powiedział woźnica – Nie wiem jak pan, ale ja się zmywam.
Volker zapłacił, wysiadł i zaczął szukać sposobu na uniknięcie konfrontacji z demonstrantami. Nie było to trudne, Volker wkroczył przez bramę na zapyziałe podwórko, gdzie przeczekał chwilę, a następnie wtopił się w tłum, udając jednego z protestujących, przy okazji zapytał się o drogę i bez problemu przecisnął się przez pochód. Jak się okazało, cel był niedaleko.
Łowca czarownic postał chwilę, rozglądając się wokoło w poszukiwaniu właściwego numeru, gdy zauważył zmierzającą w jego kierunku postać. Facet był typowym mieszkańcem Imperium: wysoki, niebieskooki blondyn.
- Herr Volker von Eisenwald? – Zapytał nieznajomy.
- Ja wohl.
- W takim razie proszę za mną, czekamy na pana już od jakiegoś czasu.
- Wiem, przepraszam za kłopot, to przez tę verfluchte demonstrację.
- Nie mnie się tłumacz, tylko staremu. A, nie przedstawiłem się, jestem Wolfgang Leiprosch.
Kilka ulic dalej Volker zapytał:
- Daleko jeszcze?
- Nein, nein, już całkiem blisko. – Odparł Wolfgang.
- Czemu właściwie nie mogli podać od razu właściwego adresu?
- A wziąłeś powóz?
- No...
- To właśnie sobie odpowiedziałeś. Głupio by to wyglądało, gdyby na to zadupie raz po raz przyjeżdżał taki wielki wóz.
- Ale skąd wiedzieliście...?
- Wszyscy nowi tak robią. – powiedział Wolfgang tonem starego fachowca. – To tu. - Wolfgang wskazał na niczym nie wyróżniający się budynek z zapaćkanym murem szachulcowym. Weszli do środka.
Wnętrze nie wyróżniało się niczym szczególnym, ot zwykła klatka schodowa, drzwi do mieszkań, wszystko obowiązkowo obdrapane i śmierdzące moczem, jak to klatka kamienicy w dzielnicy robotniczej. Weszli do jednego z mieszkań.
- To twoje mieszkanie służbowe – objaśnił Wolfgang – pan Hauptmann powinien zaraz przyjść.
- Donnerwetter, na prawdę nie mogliście znaleźć nic lepszego? – powiedział Volker rozglądając się dookoła. – Z tego co wiem, Inkwizycja to dość bogata instytucja...
- Może i moglibyśmy, ale jesteś nowy, więc to pewnie po to, żeby ci się we łbie nie poprzewracało, a poza tym to twój rejon działań. Będziesz mieszkał w pracy.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wszedł szpakowaty mężczyzna w czarnym, skórzanym płaszczu do ziemi, siodlastej czapce i z zaciętym wyrazem twarzy. Volkerowi zdało się, że skądś go kojarzy.
- O, oto i przyszedł nasz dowódca. Heil Franz – Wolfgang powitał przybysza w oficjalny sposób.
- Sieg Heil!– powiedział Volker.
- Sieg Heil! – odpowiedział przybysz. – Możesz już iść, Leiprosch. – Wolfgang pożegnał się i wyszedł.
- Jestem Hauptmann Ottmar von Heitz...
- Ottmar...? My się chyba skądś znamy... – von Heitz rzucił na Volkera piorunujące spojrzenie, jednak nie wytrzymał zbyt długo i śmiejąc się powiedział:
- Tylko czekałem kiedy to powiesz, co tam słychać, stary? Gadaj, jak się tu dostałeś?
- Ech wiesz, będąc w wojsku, jeszcze w Talabheim, zatłukłem w pojedynkę Minotaura. – Widząc zdziwienie, które odmalowało się na twarzy Ottmara dorzucił wyjaśnienie: - wiesz, sprowokowałem go, żeby mnie zaatakował. Uchyliłem się, i jego broń utknęła w ziemi, a potem jakimś cudem zdołałem oberżnąć mu łeb. Ktoś to zauważył, przyszedł potem do mnie taki jeden, pogadał, zagrał ze mną w szachy, to go załatwiłem... Parę dni później przyszli do mnie tacy dwaj smutni panowie, podobni do nas, he, he... Zabrali mnie do placówki szkoleniowej, to mój pierwszy przydział... A ty, jak właściwie się tu znalazłeś? Wyjechałeś lata temu z miasta...
- No, do Altdorfu, zaproponowali mi tam pracę w Inkwizycji i samo się tam zrobiło jakoś tak. W każdym razie dosłużyłem się kapitana i od tego jestem twoim szefem, żeby ci się nie tłumaczyć ze wszystkiego, zwłaszcza że robota czeka.
- Jaka? – Ożywił się Volker.
- No, na razie to taka, żebym ci objaśnił jak i co... Nie martw się, jeszcze będą niezłe akcje, jak będziesz miał farta, to może nawet to przeżyjesz, he, he, he...
I rzeczywiście, Volker polował na kultystów, czarownice i innych wrogów wewnętrznych wszelkiej maści infiltrując nieświadome społeczeństwo. Wszystko to szło bardzo sprawnie i gładko do czasu...
Inkwizycja dowiedziała się o kryjówce należącej do jednej z nielegalnych sekt, zżerającej ten kraj niczym złowieszczy pasożyt. Podjęto standardowe działania zmierzające do zlikwidowania meliny, polegające na sformowaniu grupy uderzeniowej składającej się zazwyczaj z kilku łowców czarownic i wściekłego tłumu, głównie biczowników, straży miejskiej i psów.
- Wchodzimy na 3... 2... 1... – Drzwi wyleciały z zawiasów potraktowane mistrzowskim kopniakiem łowcy, a do środka wpadło trzech „smutnych panów”. Reszta (czyli wściekły tłum) obstawiła budynek, wycofany z użytku magazyn prochu w dzielnicy przemysłowej.
- Halt! Halt! Gleba!!! Gleba!!! – Darli się inkwizytorzy. Kompletnie zaskoczeni kultyści nie chcieli, rzecz jasna, łatwo dać za wygraną. Kilkunastu mniej lub bardziej zmutowanych wyznawców mrocznych mocy rzuciło się na łowców, wrzeszcząc i wymachując bronią. Volker błyskawicznie uniósł lewą ręką kuszę pistoletową. Rozległ się szczęk mechanizmów zwalniających i świst bełtów, kilku kultystów natychmiast padło na ziemię brocząc juchą na wszystkie strony – Volker dostrzegł kątem oka jak jego towarzysze również ostrzelali wrogów i jak na komendę błyskawicznie zamienili kusze na miecze, by stawić czoła tym, którzy dobiegli do walki wręcz.
Volker zręcznie uchylił się przed strumieniem żrących wymiocin posłanych w jego kierunku przez nie odznaczającego się niczym przeciwnika, dopadł go jednym susem, a miecz sam śmignął w powietrzu, dekapitując wroga i wywołując fontannę czarnej, plugawej krwi. Po krótkiej wymianie ciosów, inkwizytor przebił kolejnego obmierzłego przeciwnika, po czym starł się z czterorękim mutantem, uzbrojonym w siekiery i miecze. Volker unikał, bądź blokował ciosy wroga po czym celnym ciosem odrąbał mu dwie ręce na raz. Mutant wrzasnął chlapiąc dookoła krwią. Łowca czarownic natychmiast wykorzystał osłabienie przeciwnika, celnym pchnięciem wbił mu miecz w twarz, wyrwał go, po czym w mgnieniu oka prześliznął się za plecy stojącego jeszcze przeciwnika i wykonując pełen obrót chlasnął go przez plecy, brutalnie posyłając bezwładne truchło na podłogę.
Jego towarzysze radzili sobie nie gorzej, do pomieszczenia wkroczyło ponadto kilku strażników miejskich, udzielając inkwizytorom wsparcia. Wtem Volker zauważył że jeden z kultystów podjął próbę ucieczki w głąb magazynu. Łowca uniósł kuszę, strzelił kilka razy, ale nie trafił, przeciwnik tymczasem zniknął w drzwiach. Volker pomyślał, że to może być przywódca tych bydlaków i rzucił się w pościg. Zbiegł po schodach do piwnicy, nieomalże po omacku i pędził przez chwilę przed siebie. Ściany pokrywały różne plugawe symbole, kolce i inne charakterystyczne dla tego typu miejsc „atrakcje”. Wtem inkwizytor znalazł się w pomieszczeniu oświetlonym przez pochodnię trzymaną przez domniemanego przywódcę nad... prochową ścieżką prowadzącą prosto do beczki z prochem!
- Niespodzianka! – krzyknął kultysta i upuścił żagiew, po czym rzucił się do dalszej ucieczki przez kolejny korytarz. Nie było szans, żeby Volker zdołał dotrzeć na drugi koniec cokolwiek rozległego pomieszczenia i przerwać lont. Stał przez chwilę niezbyt wiedząc co robić, po czym rzucił się do ucieczki.
Eksplozja wstrząsnęła magazynem. Fala uderzeniowa cisnęła Volkerem, jak szmacianą kukłą, o ścianę, nabijając go na wystający z niej kawałek drewna. Inkwizytor, mimo szumu w uszach, zdołał jeszcze zauważyć kultystę w masce z brązu. Chciał podnieść jeszcze swoją kuszę pistoletową, jednak z jakiejś przyczyny lewa ręka nie mogła jej chwycić, użył więc prawej i, zanim stracił przytomność, zdołał jeszcze oddać kilka strzałów.
Volkera oślepiło białe światło. Czyżby więc zginął? Nie, na pewno nie; chwilę później zobaczył nad sobą kamienny sufit, czyżby więc wciąż siedział w tej dziurze? Też nie...
Spróbował ruszyć ręką, najpierw jedną, potem drugą. Wszystko było w porządku... Chociaż... Zaraz, lewa ręka była jakaś dziwna, jakby nie jego. Chciał podnieść głowę i spojrzeć w tamtym kierunku, lecz w tym momencie usłyszał głos:
- Panie Eisenwald? Słyszy mnie pan? – Volker chrząknął -
- Chy... chyba... tak. – Usłyszał głos, ale był on dziwnie zmieniony, taki jakby głuchy i metaliczny zarazem. Zaniemówił z wrażenia.
- Wszystko w porządku? – Znów ten głos... Niewątpliwie należał do kobiety. Znajdowała się obok.
- Tak... to znaczy... nie... – w tym momencie uświadomił sobie, że ma coś na twarzy, jakąś maskę. Zmusił się by spojrzeć w dół. To, co dostrzegł wstrząsnęło nim. Na torsie miał założony potężny pancerz z mocarnym kołnierzem przytwierdzonym nitami. Jednak nie to było najbardziej niesamowite. Lewe ramię zostało zastąpione mechanicznym odpowiednikiem zakończonym... długimi jak jego przedramię stalowymi szczypcami!
- O cholera jasna! – wykrztusił inkwizytor. – Co to wszystko ma znaczyć!!! – Szarpnął się.
- Spokojnie! – Zawołała kobieta, ale on nie słuchał, tylko w napadzie histerii walczył dalej z przytrzymującymi go do solidnego, żelaznego stołu, klamrami. Poczuł ukłucie, powyrywał się jeszcze trochę poczym poczuł, ze ogarnia go dziwne odrętwienie. Volker obrócił głowę w bok i zobaczył swoją rozmówczynię. Była ubrana w biały, dopasowany kitel. Przeniósł wzrok na twarz. Miała jasne, proste włosy do ramion, lekko zadarty, ale ładny nos i wielkie, zielone oczy. „Niezła. Przynajmniej dobre to.” – Pomyślał. W tym momencie uświadomił sobie, że kolory są jakieś przytłumione, jakby zabrudzone sepią. – Proszę sobie odpocząć – dodała po chwili. – Jest pan jak najzupełniej bezpieczny.
- Może i jestem bezpieczny, ale co to ma wszystko znaczyć? Co się ze mną stało?
- Nieźle pan oberwał, ale jakoś pana połataliśmy. Urwało panu lewe ramię i przebiło płuco. Między innymi po to ta maska... Powietrze jest oczyszczane i pompowane pod ciśnieniem, żeby wspomagać pracę płuc... Poza tym zamontowaliśmy panu parę innych ulepszeń.
- Dobrze, dobrze, i tak jestem zbyt skołowany, żeby cokolwiek z tego zrozumieć... Może mi pani powiedzieć, gdzie ja jestem?
- To budynek pełniący funkcję głównej siedziby Inkwizycji w Nuln. A, właściwie to jak pan się czuje?
- Bywało lepiej. Szczerze mówiąc, wszystko mnie, że tak powiem napieprza jak nigdy w życiu.
- No, nie dziwię się. Nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym pana teraz opuściła? Pójdę powiedzieć komu trzeba, że się pan obudził.
- W porządku. Ale i tak się teraz zdrzemnę.
Gdy łowca obudził się zobaczył, że w pomieszczeniu znajduje się Ottmar. Blat obrócił się prawie do pionu w gęstych obłokach pary. Klamry puściły i Volker stanął na ziemi, po czym zrobił kilka niepewnych kroków. Spojrzał z góry na dowódcę... Niewątpliwie przybyło mu dobrych kilkanaście centymetrów wzrostu.
- No, widzę, że wracasz do formy... Jak ci się podoba nowe wcielenie? – Odezwał się kapitan Ottmar.
- Nie powiem, nieźle mnie zaskoczyliście... Ale już się przyzwyczajam. – Odpowiedział Volker przyglądając się szczypcom rozwierającym się i zamykającym z metalicznym cyknięciem.
- Wyposażyliśmy cię w najnowocześniejszą dostępną nam technologię. W plecaku masz wszystkie urządzenia i mechanizmy wspomagające, ponadto część z nich upchnięto w wolnych przestrzeniach pancerza. Do tego jeszcze masz ramię z meteorowego żelaza i najważniejsze: twój nowy miecz. – Ottmar wskazał na spore pudło z desek oznaczone jako własność Inkwizycji. – Mógłbyś je otworzyć? – Volker podszedł do skrzyni i potraktował je szczypcami. Dębowe drewno nie stawiło najmniejszego oporu. Tymczasem opancerzony łowca wydobył zeń niezwykły miecz. Jego niesamowitość nie polegała jednak jedynie na wielkości, choć był to prawdziwy, mierzący ponad półtora metra potwór. Najbardziej niezwykłe były zęby wystające z szerokiego ostrza oraz to, że gardę zastąpiono pudełkowatym pojemnikiem, z którego wystawała równoległa do rękojeści wajcha, przewód wzmocniony stalową spiralą i osiem rur, po cztery na każdą stronę.
- To "Greiff" mechaniczny, prototypowy miecz wykonany na specjalne zamówienie przez firmę Reikmetall-Borsig, podobnie z resztą jak pozostałe twoje wyposażenie. – Wyjaśnił Ottmar. - Jako paliwo wykorzystuje destylowany olej skalny, normalnie wykorzystywany jako środek na mole. Sprytne co? W plecaku masz zbiornik, pomogę ci podłączyć wężyk. – Kontynuował Ottmar podpinając przewód. – Pociągnij teraz za wajchę... – Ledwie to powiedział pomieszczeniem wstrząsnął piorunujący ryk potężnego V8, rury wydechowe rzygnęły na boki płomieniami, a zęby zaczęły się poruszać, głodne świeżego mięcha. Volker szarpnął dźwignię przepustnicy jeszcze parę razy, wywołując kolejne pióropusze ognia oraz niesamowity hałas. – Niezły co?! – Ottmar usiłował przekrzyczeć niski, ale jednocześnie głośny warkot silnika.
- Nooo, od razu się lepiej poczułem!
- W takim razie nie miałbyś nic przeciwko udaniu się do sali konferencyjnej? Zapoznam cię z zespołem pracującym nad programem Ubersoldat, którego punktem centralnym się stałeś.
- Słuchaj, ile ja właściwie leżałem nieprzytomny – Volker zmienił temat.
- Coś ze dwa miechy. Kurde, jak cię tu przywlekli, myślałem, że się z tego nie wyliżesz... Szprycowali cię ciągle jakimiś swoimi miksturami, grzebali w bebechach, nic dziwnego, żeś się tak rozrósł, teraz mógłbyś w pojedynkę załatwić najlepszych czempionów tych dzikusów z północy.
- Powiedz mi jeszcze jedno, jak właściwie udało wam się zbudować coś tak niewiarygodnie skomplikowanego.
- Ja się tam nie znam, ale pewnie w ten sam sposób co mechanicznego konia i inne takie. Najtrudniej było z tym ramieniem, najpierw musieliśmy odszukać któregoś tam wnuka nijakiego Svena Hasselfresiana, który pracował z takim krasnoludzkim inżynierem Burlokiem Damminsonem, żeby łatwiej namówić go do udostępnienia planów jego ramienia. Nawet nie masz pojęcia ile sałaty wydała nasza kochana organizacja żeby wydębić od niego wzór jakiejś starej wersji i tego jak ci ją przytwierdzić do barku. Facet powiedział potem, że takiego upartego zrzędy to jeszcze nie widział.
- A ta dziewczyna? Wiesz która, siedziała przy mnie, jak się obudziłem.
- Ładna, co? To asystentka profesora Heinricha von Schuchte, naszego głównego lekarza. Nazywa się Catherine Lajoux. Owszem jest Bretonką.
- Chrzanisz...!?
- Nie, jak nie wierzysz to sam zapytaj.
Weszli do pomieszczenia.
Po skończonej konferencji, Volker postanowił odszukać Catherine. Krążył chwilę po zamku, aż w końcu znalazł jakieś drzwi. Przeszedł przez nie. Okazało się, że jest to wejście do biura. Stała tyłem do niego. Wtem odwróciła się i aż podskoczyła z wrażenia.
- Przestraszył mnie pan, panie von Eisenwald!
- Najmocniej przepraszam, Fraulein...?
- Lajoux. Catherine Lajoux.
- Hmm... Wnioskuję, że pochodzi pani z Bretonni, mówi jednak bez akcentu.
- Ach tak, przyjechałam do Imperium gdy byłam bardzo mała, mój ojciec, Pascal, zajmował się importem wina, obecnie jednak jest na to za stary i interes przejął mój brat, Jean. Ja natomiast skończyłam medycynę w Altdorfie, choć łatwo nie było.
- Niebywałe... - Zdziwił się Volker - zawsze myślałem, że Bretońskie kobiety są głównie po to, by występować w roli dekoracji.
- Bo tak jest. A nawet gorzej. A jak tu przyjechaliśmy, to ciągle mówili mi, że w tym kraju nie ma lekko i jeśli chcę zdobyć jakąś pozycję, muszę się wykształcić, no i proszę. Pracuję dla potężnej organizacji. Biorąc udział w tym projekcie mam w dodatku szansę na zemstę
- Zemstę? Na czym, jeśli można wiedzieć - Zainteresował się Volker - Zaczyna mówić coraz ciekawiej - dodał w myślach.
- Na tych wszystkich plugastwach chodzących po świecie ludziom na pohybel oczywiście! Odkąd mój brat, który został w Bretonni zginał w walce ze Skavenami...
- Chyba zwierzoludźmi, Skaveni przecież nie istnieją. - Catherine spojrzała nań pobłażliwie.
- Oboje wiemy, że istnieją. Bretończycy wiedzą o tych przerośniętych szczurach doskonale i skrupulatnie ich tępią! Nie rozumiem, dlaczego w Imperium nikt nie wierzy w ich istnienie.
- No dobra, powiedziałem tak ze względu na skrzywienie zawodowe, heh. U nas oficjalnie Skavenów nie ma. Wiesz co by było, gdyby ci ludzie nagle dowiedzieli się, że pod ich stopami rozciąga się niewyobrażalnie wielkie imperium, zamieszkałe przez wredne parodie ich samych, czekające tylko na odpowiedni moment by do końca ich zniewolić? Przecież niektórzy i tak już nie wytrzymują presji jaką wywiera na nich rzeczywistość i stają się biczownikami czy innymi wariatami.
- W porządku, zmieńmy temat, może porozmawiamy o czymś przyjemniejszym, co przystojniaku? - Powiedziała Catherine, podchodząc nieco bliżej.
- Lecisz na takie blachy?
Sytuacja z czasem stawała się coraz ciekawsza, kiedy drzwi do pomieszczenia otworzyły się i wpadł do niego pachołek.
- Herr Eisenwald, Hauptmann Heitz pilnie pana wzywa do siebie.
- Scheisse! Akurat teraz! No cóż służba... - Zwrócił się do Catherine, pożegnał się i wyszedł.
Volker wszedł do biura.
- O co chodzi?
- Od pewnego czasu śledzimy nijakiego Helmuta von Tillmanna. Jest wysokim rangą oficerem w naszej jakże wspaniałej armii. Niestety, ostatnio notorycznie odnosi podejrzane porażki. Jakiś czas temu, na przykład, odniósł druzgocącą porażkę z rąk zwierzoludzi. Jest to o tyle podejrzane, że miał nad nimi przewagę we wszystkim. Nawet gdyby nie miał, to i tak pokonanie tych durnych kóz byłoby formalnością... A takich "wpadek" to on zaliczył znacznie więcej.
- No i oczywiście nie można go ot, tak zdegradować czy aresztować bo to szlachetka?
- Dokładnie. Armia to nie my, u nas liczą się wszak zdolności... A tam byle imbecyl może być feldmarszałkiem tylko dla tego że ma "von" przed nazwiskiem i dużo kasy. Jak mu udowodnią krecią robotę, to będzie gruba afera, a tego nie potrzebujemy, z resztą i tak się wykupi. Dlatego w tej sytuacji musimy wkroczyć my, z ostatecznym rozwiązaniem tej kwestii. - Śmiali się przez chwilę paskudnie. Volker nawet wyjątkowo paskudnie. Rozśmieszyło go to jeszcze bardziej, Ottmarowi z wrażenia wypadł aż papieros z gęby. - Pójdzie z tobą obecny tu Inkwizytor Friedrich, nie oszukujmy się, ty za bardzo rzucasz się w oczy. Tak więc wiesz co masz robić, Feldwebel.
- Ja wohl! Heil Kaiser!
- Ech, daruj sobie te oficjalne gadki, Eisenwald. Co to w ogóle za kretyn wymyślił cały ten kult jednostki...
Volker i jego towarzysz czekali w wozie pod domem von Tillmanna już kilka dobrych godzin.
- Jak zaraz nie przyjdzie, to mnie chyba krew zaleje - Zrzędził Friedrich.
- Spokojnie. Patrz... - Rzeczywiście, krępa postać, ubrana w drogi, bufiasty strój pojawiła się u wylotu ulicy.
- Myślisz że to on?
- Chyba tak. Kurde, ciemno jest... Niech no on podejdzie bliżej. - Chwilę później postać przeszła obok wozu. - Mhm... To on. - Von Tillman wszedł do swojego dworu.
- Dobra, wchodzę.
- Nie, czekaj. Coś mi się zdaje, że to jeszcze nie wszystko. - I rzeczywiście, wkrótce szlachcic wyszedł na ulicę i poszedł śpiesznym krokiem przed siebie.
- Ty... Co on wyprawia?
- Nie mam pojęcia, ale coś mi się widzi, że chyba czeka nas szalona noc. Jedziemy.
Podążając za oficerem dotarli do jakiegoś opuszczonego budynku. Tillman wszedł do środka. Friedrich sprawdził swoją pistoletową kuszę, jak również upewnił się czy miecz gładko wysuwa się z pochwy.
- Idę się rozejrzeć.
- Dobra, poczekam w wozie.
Friedrich wyszedł z powozu i wszedł do budynku, w którym przed chwilą zniknął von Tillmann. Łowca czarownic znalazł się w dość zagraconym pomieszczeniu. Zamknął za sobą drzwi. Gdy tylko to uczynił rozległo się pytanie:
- Halt, kto idzie? - W tym momencie z cienia wyłoniło się czterech drabów.
- Swój.
- Podaj hasło. – Powiedział jeden z nich.
- W dupie trzasło? – Odpowiedział Friedrich.
- Błąd! Brać go! – Strażnicy rzucili się na łowcę. Ten natychmiast uniósł kuszę pistoletową i strzelił dwukrotnie. Jeden z napastników złapał się za gardło i w konwulsjach padł na ziemię, zalewając się posoką. Drugi bełt chybił celu, jednak Friedrich już wyciągnął miecz i sparował cięcie, unikając jednocześnie dwóch zmierzających ku niemu mieczy. Łowca czarownic tymczasem wykonał szybki zwód, i przebił wroga na wylot. Miecz jednak na chwilę zaklinował się na kości, co wybiło Friedricha z rytmu. Pozostali przy życiu napastnicy natychmiast to wykorzystali. Inkwizytor uchylił się niezdarnie przed jednym ciosem, jednak drugi z przeciwników boleśnie zaciął go w bok. Friedrich upadł na ziemię i przetoczył się bliżej ściany jakimś cudem blokując lawinę spadających nań ciosów. Jeszcze chwila, a przeciwnicy przebiją się przez jego zastawę i poćwiartują...
W tym momencie drzwi wyleciały wraz z futryną i kawałkiem ściany, rozległ się ryk silnika, a z chmury pyłu i odłamków muru oraz drewna wyskoczyła wielka, straszliwa postać. Pierwszy ze zbirów został staranowany metalowym barkiem i rozsmarowany na ścianie, podczas gdy drugi odskoczył, ledwie unikając szerokiego cięcia mechanicznego miecza. Volker odwrócił się w kierunku ostatniego przeciwnika i parę razy szarpnął dźwignię przepustnicy. Wróg rzucił się na niego unosząc miecz do cięcia znad głowy. Opancerzony inkwizytor obrócił się tylko nieznacznie w bok, unikając cięcia i od jakby od niechcenia odrąbał mu głowę. Ciało podbiegło jeszcze kilka kroków po czym rozbiło się o ścianę i upadło tworząc wokół siebie czerwoną kałużę.
- Dzięki, że wpadłeś, już było ze mną cienko. – Powiedział Friedrich, trzymając się za bok.
- Nie ma za co, pomyślałem sobie, że jeszcze ominie mnie coś istotnego. Wracaj do wozu, ja się tu jeszcze porozglądam.
Volker zaczął krążyć po pomieszczeniu, gdy coś trzasnęło mu pod nogami. Okazało się, że była to klapa w podłodze. Wskoczył w otwór i poszedł korytarzem przed siebie. Wkrótce dotarł do drewnianej ściany. Poskrobał w nią trochę i popatrzał w powstałą dziurkę. Za ścianą znajdowało się jakieś pomieszczenie pełne zamaskowanych, bądź zakapturzonych kultystów. Na środku znajdowało się zrobione z kości i kolców podwyższenie, do którego kogoś przywiązano. Była tam też postać mamrocząca coś niezrozumiale, prawdopodobnie ich przywódca. Volker poznał go. To prawie na pewno był ten sam typ, który go tak urządził. W tym momencie osoba przywiązana do podwyższenia odwróciła twarz w kierunku, z którego patrzał łowca. To była Catherine!
W Volkerze zawrzało. „Zabiją ją, albo gorzej, jeśli zaraz coś nie zrobię” – Pomyślał. Wziął krótki rozbieg. Spróchniałe drewno nie wytrzymało, ze ściany wyskoczył Volker, z warczącym mieczem w dłoni, zostawiając w niej dziurę w swoim kształcie. Pięciu kultystów padło od razu, przeciętych na pół. Volker nabił pierwszego lepszego z kultystów na szczypce i cisnął nim jak oszczepem w kompletnie osłupiałego z wrażenia przywódcę. Uderzenie było tak silne, że zmiotło go na przeciwległą ścianę, która rozleciała się i przywaliła wodza gruzem. Tymczasem Volker nawiązał walkę z kultystami. Część z nich rozpierzchła się przed morderczym brutalem, niektórzy jednak chwycili za broń, bądź zaczęli wykorzystywać swoje mutacje w nieudolnej próbie powstrzymania przybysza. Inkwizytor rąbał mieczem i siekł szczypcami zarówno przeróżne dziwolągi jak i tych, co wyglądali zwyczajnie. Parował ich niezdarne ciosy, a te które jakoś go dosięgały, odbijały się nieszkodliwie od mocarnego pancerza. Krwawe ochłapy latały w powietrzu jeszcze przez chwilę, po czym jedynymi utrzymującymi się na nogach osobami w pomieszczeniu został tylko on i bogato ubrany kultysta w pancerzu i metalowej masce. Ich miecze zwarły się, krzesząc snopy iskier. Przeciwnik okazał się wytrawnym szermierzem, wymiana ciosów trwała dłuższą chwilę, w końcu jednak brutalna siła wzięła górę i „Greiff” sięgnął napierśnika przeciwnika. Rozległ się wizg dartego metalu i pancerz pękł, jednak kultysta zdołał odskoczyć, unikając poważniejszych obrażeń. Volker podążył za nim poprawiając szczypcami. Pazur sięgnął twarzy wroga, zrywając mu maskę i zostawiając krwawy ślad na jego twarzy.
- Jak śmiesz! – Krzyknał kultysta. – Jestem Obersturmbahnfuhrer Helmut von Tillmann. Już ja cię urządzę!!!
- Wiem, właśnie dla tego tu przyszedłem. Pod zarzutem zdrady i czczenia mrocznych bóstw zostałeś zdegradowany i skazany na śmierć oraz przepadek mienia!
- Niedoczekanie! Poznaj prawdziwą potęgę chaosu! – W tym momencie z tułowia von Tillmanna wystrzelił pokryty kolcami i zębami kawał mięcha. Volker w ostatnim momencie zasłonił się mechanicznym ramieniem. Uderzenie było tak mocne, że inkwizytor musiał odstąpić krok do tyłu, jednocześnie chwytając szczypcami to bliżej niezidentyfikowane coś.
- No proszę, jak chcesz to potrafisz! A myślałem, że dupa wołowa jesteś. – Warknął łowca, przyciągając wrzeszczącego przeciwnika do siebie.
- Zabijesz szlachcica, będą cię ścigać po całym świecie!
- Ekstra! Lubię zwiedzać. – Mówiąc to, Volker szarpnął z całej siły, nabijając von Tillmanna na szpony, uniósł go w górę i posiekał mieczem na kawałki, a to co zostało rzucił na ziemię.
Volker oparł „Greiffa” o ramię i rozejrzał się krytycznie po pomieszczeniu. Wszędzie walały się strzępy kultystów. „Ciężka noc, nie ma co” - pomyślał.
- Jak ty się tu właściwie dostałaś?
- Wyszłam na piwo. – Wymamrotała kobieta.
Inkwizytor ruszył w kierunku związanej Catherine, gdy nagle dostrzegł jakiś ruch przy wybitej przez siebie dziurze. Okazało się, że guru jednak przetrwał i stał teraz oparty o ścianę, a wokół jego ręki zaczęła kondensować się magiczna moc.
- Poznaj moc Tzee... – Zaczął czarownik, lecz nie zdołał dokończyć. Ryknął silnik, z rur wydechowych buchnęły płomienie; łowca czarownic jednym susem dopadł przywódcę i przyszpilił go do ściany.
- Nawet o tym nie myśl, gnoju!!!
- Wy... wy... puść... mnie. – Wycharczał przywódca.
- Ty chyba nie zdajesz sobie sprawy ze swojego położenia...
- Raczej ty... Lepiej spójrz za siebie... – wyrzęził czarownik. Volker zerknął. To co zobaczył spiorunowało go. Cokół na którym leżała dziewczyna jakby zafalował i pochłonął ją!
- Ty parszywy sukinsynu! Już nie żyjesz! – Volker pociągnął za dźwignię.
- Spokojnie, możesz ją jeszcze odzyskać. – Wyjęczał guru.
- Jak?! Gadaj!
- Jak mnie puścisz.
- Najpierw mów. Z taką dziurą w brzuchu szybko zdechniesz. Potem cię puszczę, jak tak bardzo chcesz.
- Proponuję ci... grę... Weźmiesz udział w wydarzeniu znanym jako Arena Śmierci. Jeśli zwyciężysz, w nagrodę będziesz mógł sobie zażyczyć dowolnej rzeczy...
Volker wyrwał miecz ze ściany i strząsnął zeń kultystę. Jak było do przewidzenia, ten padł na ziemię niczym kłoda. Arena Śmierci... słyszał o nich. Najpotężniejsi wojownicy świata walczyli ze sobą, ku uciesze spragnionej krwi gawiedzi radośnie pochrupującej orzeszki, jak by im brakowało przemocy w życiu codziennym, zajmującej poczesne miejsce w tym targanym ciągłymi wojenkami świecie. Z pewnością krył się w tym jakiś podstęp, skoro te bydlaki nie mogły pokonać go osobiście, postanowiły go wysłać na Arenę. Ale czy miał inny wybór? Z resztą przysłużyłby się światu likwidując paru czempionów chaosu, wodzów orków, czy mrocznych elfów. Wyszedł z pomieszczenia, lecz po paru krokach postanowił z jakiejś przyczyny zawrócić. Zerknął w kierunku czarownika. Ku jego zdumieniu olbrzymia dziura ziejąca w jego tułowiu znikła, a on sam pełzł w stronę wyjścia. Inkwizytor podszedł do niego.
- Wypuściłem cię, ale teraz znowu złapałem! I tym razem już się nie wykpisz swoimi brudnymi sztuczkami.
Czarownik trafił na stos jeszcze tego samego dnia.
Gdy wyszło na jaw, że aktualna arena ma być organizowana przez zwierzoludzi, Volker zaczął utwierdzać się w słuszności swojej decyzji. W przerwach między walkami spróbuje narżnąć i puścić z dymem tyle tych zboczonych kóz ile zdoła. I może jeszcze weźmie kolegów, spali z wspólnie nimi tyle lasu ile tylko się da.
No tak. Były już mechaniczne konie, samonaprowadzające gołębie, cesarzowa-niziołek, chadecka zbrojeniówka, lądowe statki i inne takie. Ale imperialnego cyborga to jeszcze chyba nie było.
-Inkwizytor Volker von Eisenwald. Waga: ponad 250 kg.
Typ postaci:
-Exalted Champion: Na skutek przebytych zabiegów medycznych i dzięki swojemu wyposażeniu, Volker może mierzyć się z najpotężniejszymi czempionami z północy Nadal zdziwieni?
Broń:
-2x Bastard. Volker posiada dwie bronie. Mechaniczny miecz "Greiff" oraz mocarne szczypce zastępujące lewą rękę. Używane przez niego mają wartość bojową zbliżoną do mieczy typu bastard.
Zbroja:
-Pancerz chaosu. Ta pozbawiona jakichkolwiek oznaczeń czy ozdób za wyjątkiem nitów i łańcucha wiszącego malowniczo po prawej stronie niczym oficerski sznur, zbroja została wykonana ze specjalnego stopu wykutego w eksperymentalnej technologii, dzięki czemu dorównuje tym, jakich używają najeźdźcy z północy. Dodatkowo, Volker zakłada na nią czarny, skórzany płaszcz ze srebrnym orłem na klapie.
-Hełm ciężki. Jest to hełm typu Stahlhelm, dodatkowo ma on maskę typu "krokodyl" z rurką, którą jest doprowadzane przefiltrowane i sprężone powietrze. Rozwiązanie to ma wspomagać pracę płuc Inkwizytora, co jest istotne zwłaszcza podczas wysiłku.
-Puklerz. Mechaniczne ramię Volkera jest na tyle wytrzymałe, że może on bezkarnie przyjmować na nie ciosy okrutnych przeciwników, a nawet podjąć próbę złapania wrażego ostrza w szczypce.
Mutacja: Mechanoid. Po tym jak odniósł poważne obrażenia podczas jednej z akcji, został objęty programem Ubersoldat, w efekcie część jego ciała została zastąpiona mechanicznymi elementami, mającymi nie tylko utrzymać go przy życiu, ale też uczynić go potężniejszym i wytrzymalszym niż jakiegokolwiek z ludzi. Ponadto ma on na plecach skrzynię, zawierającą m. in. silnik parowy, stanowiący główny napęd całego systemu.
Umiejętność: Mistrz fechtunku. Volker przeszedł intensywne szkolenie, mające pomóc mu przetrwać niebezpieczeństwa, jakie czyhają na mieszkańców Starego Świata. Jest świetnym szermierzem i potrafi przerobić wroga na gulasz, nim ten w ogóle zorientuje się co zaszło.
Muzyczka na wejście:http://www.youtube.com/watch?v=QVjiESZ1 ... re=related No, co? W końcu reprezentuje Imperium, nie?
No to jazda!
Nastały podłe czasy... Imperium Ludzkości jest związane ciągłą walką z zalewającymi je ze wszystkich stron najeźdźcami, których jedynym celem jest zniszczenie cywilizacji. Jedynie dzięki tytanicznemu wysiłkowi swej nieprzeliczonej armii kraj nie został jeszcze zniszczony. Jednak zagrożenie czai się również wewnątrz granic Imperium... Kto wie czy nie gorsze. I nie chodzi tu o śmierdzące hordy obmierzłych zwierzoludzi zamieszkujących nieprzeniknione lasy, ani nawet o skaveńskie Pod-Imperium, którego tunele rozciągają się na cały świat. Jest to tak zwany wróg wewnętrzny, nikczemni kultyści chaosu, mutanci, zdrajcy, heretycy i czarownicy siejący zepsucie i degrengoladę zarówno na szczytach władzy jak i wśród pospólstwa. Z zagrożeniem tym walczą Łowcy Czarownic, z których większość to po prawdzie maniacy-amatorzy, pozostali jednak to nad wyraz uzdolnieni i inteligentni członkowie tajnej organizacji rządowej, której istnienia nikt nigdy nie udowodnił.
Z ceglanych kominów fabryk, górujących nad miastem niczym pomniki postępu, wydobywał się czarny dym przesłaniając wraz z żółtym pyłem i tak już zasnute ciężkimi chmurami niebo. Po ulicy przypominającej kanion o ścianach z fasad przemieszczało się mrowie przechodniów, jak również powozów, a czasem przedziwnych, prototypowych pojazdów samobieżnych stworzonych przez tutejszych wynalazców. Od głównej ulicy odchodziły rozliczne zaułki, pomniejsze ulice prowadzące w inne rejony miasta oraz ziejące paszcze bram. Miejski gwar mieszał się z hałasami z fabryk i jakże charakterystycznymi dla tego miasta, głuchymi tąpnięciami i suchymi trzaskami próbowanych dział i muszkietów, produkowanych w olbrzymich halach na masową skalę, byle zaspokoić wieczną potrzebę na nowe dostawy uzbrojenia, ciągle traconego wraz całymi rzeszami żołnierzy walczących o przetrwanie kraju, na który wciąż napierali ze wszystkich stron rozmaici wrogowie pragnący zniszczenia cywilizacji.
To właśnie zobaczył tuż po swoim przyjeździe do tego jedynego w swoim rodzaju miasta-kuźni Oficer Operacyjny Inkwizycji, Feldwebel Volker von Eisenwald, który przybył do Nuln po niedawno ukończonym szkoleniu Inkwizycji, znanej szerszej publice po prostu jako Łowcy Czarownic. Ubrany był w czarny, skórzany płaszcz do ziemi z pagonami i stalowymi guzikami oraz taki sam kapelusz z szerokim rondem. Miał czarne, lekko sfalowane włosy do ramion i krótko przyciętą brodę. Przyjechał do miasta w celach służbowych, był jednak jak najbardziej zadowolony ze swojego przydziału. Volker pochodził ze zubożałej rodziny szlacheckiej z Talabheim, uchodzącego pośród pozostałych mieszkańców za rejon biedny i zacofany. Sami mieszkańcy Oka Lasu uważali z kolei, że to tamci są słabi, zniewieściali i zupełnie bezradni, gdyby pozbawić ich zdobyczy techniki. Volkerowi jednak zupełnie ten fakt nie przeszkadzał, od zawsze ciekawiły go mechanizmy, wybuchy, wynalazki, plany i wszystko inne związane z nowoczesną technologią. Szczególnie zaś intrygowały go niesłychanie zaawansowane maszyny, jakimi były krasnoludzkie żyrokoptery i rodzime czołgi parowe. Przeważnie, gdy się nudził, jego umysł roztrząsał dwie największe według niego zagadki świata: jak brodaci inżynierowie zmusili to ciężkie przecież ustrojstwo do uniesienia się w powietrze, jak i nie mniej ważną, a zarazem jeszcze większą tajemnicę związaną z czołgiem; za nic nie mógł dociec, jakim cudem jedyny przecież członek obsługi wykonuje wszystkie następujące czynności: kieruje pojazdem, pilnuje ognia, ładuje działo, strzela z niego, wychodzi na zewnątrz i poprawia pistoletami, podczas gdy do obsługi zwykłej armaty polowej potrzeba trzech osób. Volker liczył więc, że skoro przybył do zagłębia techniki odkryje przynajmniej rąbek tej tajemnicy.
Najpierw jednak miał zgłosić się pod wskazany wcześniej adres, w celu zameldowania się u swojego dowódcy. Ponieważ miasto było rozległe, a łowca nie miał ani ochoty ani czasu by krążyć po nim jak dziecko we mgle, wsiadł do pierwszego lepszego powozu i kazał wieźć się pod wskazany adres. Wóz ruszył i opuścił reprezentacyjną dzielnicę miasta, i pojechał w kierunku części zamieszkałej przez robotników. Eleganckie fasady kamienic należących do przemysłowców, szlachty i kupców ustąpiły obdrapanym budynkom mieszkalnym z murem szachulcowym, pomieszanymi z magazynami i osmolonymi ruinami, pozostałymi po olbrzymim pożarze, wznieconym lata temu na skutek działań dwóch, bliżej nieznanych osobników, który pochłonął slumsy i przyległości. Wóz podskakiwał na zdezelowanym bruku, zalanym nieczystościami, gdyż kanalizacja tu nie sięgała, a rynsztoki istniały głównie w teorii.
- Niby taki postęp i w ogóle, a tu proszę, syf jak wszędzie. – Pomyślał Volker. Dalsze rozmyślania przerwały mu jednak hałasy dochodzące z zewnątrz i nasilające się z każdą chwilą. Inkwizytor zdał sobie sprawę, że to tłum pod wpływem podżegacza, dość częsty obrazek w miastach Imperium, w szczególności tych większych. Wóz skręcił, po czym zatrzymał się.
- Koniec jazdy – powiedział, odwracając się do pasażera woźnica – blokada drogi.
- Co?! Jaka znowu blokada?
- Ano taka, demonstracja, zobacz se pan. Nie pojedziemy dalej. – Rzeczywiście, ulica, na całej szerokości była zajęta przez zbliżający się pomału skandujący proletariat niosący czerwone flagi i jakiś transparent z koślawym napisem.
- A objazd?
- Panie, jaki znowu objazd?! Pozostałe ulice też pewnie zastawili... – tymczasem demonstracja zbliżała się coraz bardziej.
- Scheisse, spóźnię się – jęknął Volker – co to w ogóle za idiotyzm z tą blokadą!? – Oczywiście, Volker słyszał kiedyś o blokadzie drogi, ale zrobili to chłopi w Kislevie, żeby wymóc na władzach swoje roszczenia. To, jak się ta historia skończyła to jednak inna kwestia.
- Czego oni właściwie chcą? – Spytał inkwizytor.
- Oni? Widać, żeś pan nietutejszy...
- Śmierć burżujom!!! Żądamy manufaktur - Precz z maszynami!!! – Okrzyki tłumu stawały się coraz wyraźniejsze.
- I świadczeń socjalnych!!!
- Właśnie tego. – powiedział woźnica – Nie wiem jak pan, ale ja się zmywam.
Volker zapłacił, wysiadł i zaczął szukać sposobu na uniknięcie konfrontacji z demonstrantami. Nie było to trudne, Volker wkroczył przez bramę na zapyziałe podwórko, gdzie przeczekał chwilę, a następnie wtopił się w tłum, udając jednego z protestujących, przy okazji zapytał się o drogę i bez problemu przecisnął się przez pochód. Jak się okazało, cel był niedaleko.
Łowca czarownic postał chwilę, rozglądając się wokoło w poszukiwaniu właściwego numeru, gdy zauważył zmierzającą w jego kierunku postać. Facet był typowym mieszkańcem Imperium: wysoki, niebieskooki blondyn.
- Herr Volker von Eisenwald? – Zapytał nieznajomy.
- Ja wohl.
- W takim razie proszę za mną, czekamy na pana już od jakiegoś czasu.
- Wiem, przepraszam za kłopot, to przez tę verfluchte demonstrację.
- Nie mnie się tłumacz, tylko staremu. A, nie przedstawiłem się, jestem Wolfgang Leiprosch.
Kilka ulic dalej Volker zapytał:
- Daleko jeszcze?
- Nein, nein, już całkiem blisko. – Odparł Wolfgang.
- Czemu właściwie nie mogli podać od razu właściwego adresu?
- A wziąłeś powóz?
- No...
- To właśnie sobie odpowiedziałeś. Głupio by to wyglądało, gdyby na to zadupie raz po raz przyjeżdżał taki wielki wóz.
- Ale skąd wiedzieliście...?
- Wszyscy nowi tak robią. – powiedział Wolfgang tonem starego fachowca. – To tu. - Wolfgang wskazał na niczym nie wyróżniający się budynek z zapaćkanym murem szachulcowym. Weszli do środka.
Wnętrze nie wyróżniało się niczym szczególnym, ot zwykła klatka schodowa, drzwi do mieszkań, wszystko obowiązkowo obdrapane i śmierdzące moczem, jak to klatka kamienicy w dzielnicy robotniczej. Weszli do jednego z mieszkań.
- To twoje mieszkanie służbowe – objaśnił Wolfgang – pan Hauptmann powinien zaraz przyjść.
- Donnerwetter, na prawdę nie mogliście znaleźć nic lepszego? – powiedział Volker rozglądając się dookoła. – Z tego co wiem, Inkwizycja to dość bogata instytucja...
- Może i moglibyśmy, ale jesteś nowy, więc to pewnie po to, żeby ci się we łbie nie poprzewracało, a poza tym to twój rejon działań. Będziesz mieszkał w pracy.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wszedł szpakowaty mężczyzna w czarnym, skórzanym płaszczu do ziemi, siodlastej czapce i z zaciętym wyrazem twarzy. Volkerowi zdało się, że skądś go kojarzy.
- O, oto i przyszedł nasz dowódca. Heil Franz – Wolfgang powitał przybysza w oficjalny sposób.
- Sieg Heil!– powiedział Volker.
- Sieg Heil! – odpowiedział przybysz. – Możesz już iść, Leiprosch. – Wolfgang pożegnał się i wyszedł.
- Jestem Hauptmann Ottmar von Heitz...
- Ottmar...? My się chyba skądś znamy... – von Heitz rzucił na Volkera piorunujące spojrzenie, jednak nie wytrzymał zbyt długo i śmiejąc się powiedział:
- Tylko czekałem kiedy to powiesz, co tam słychać, stary? Gadaj, jak się tu dostałeś?
- Ech wiesz, będąc w wojsku, jeszcze w Talabheim, zatłukłem w pojedynkę Minotaura. – Widząc zdziwienie, które odmalowało się na twarzy Ottmara dorzucił wyjaśnienie: - wiesz, sprowokowałem go, żeby mnie zaatakował. Uchyliłem się, i jego broń utknęła w ziemi, a potem jakimś cudem zdołałem oberżnąć mu łeb. Ktoś to zauważył, przyszedł potem do mnie taki jeden, pogadał, zagrał ze mną w szachy, to go załatwiłem... Parę dni później przyszli do mnie tacy dwaj smutni panowie, podobni do nas, he, he... Zabrali mnie do placówki szkoleniowej, to mój pierwszy przydział... A ty, jak właściwie się tu znalazłeś? Wyjechałeś lata temu z miasta...
- No, do Altdorfu, zaproponowali mi tam pracę w Inkwizycji i samo się tam zrobiło jakoś tak. W każdym razie dosłużyłem się kapitana i od tego jestem twoim szefem, żeby ci się nie tłumaczyć ze wszystkiego, zwłaszcza że robota czeka.
- Jaka? – Ożywił się Volker.
- No, na razie to taka, żebym ci objaśnił jak i co... Nie martw się, jeszcze będą niezłe akcje, jak będziesz miał farta, to może nawet to przeżyjesz, he, he, he...
I rzeczywiście, Volker polował na kultystów, czarownice i innych wrogów wewnętrznych wszelkiej maści infiltrując nieświadome społeczeństwo. Wszystko to szło bardzo sprawnie i gładko do czasu...
Inkwizycja dowiedziała się o kryjówce należącej do jednej z nielegalnych sekt, zżerającej ten kraj niczym złowieszczy pasożyt. Podjęto standardowe działania zmierzające do zlikwidowania meliny, polegające na sformowaniu grupy uderzeniowej składającej się zazwyczaj z kilku łowców czarownic i wściekłego tłumu, głównie biczowników, straży miejskiej i psów.
- Wchodzimy na 3... 2... 1... – Drzwi wyleciały z zawiasów potraktowane mistrzowskim kopniakiem łowcy, a do środka wpadło trzech „smutnych panów”. Reszta (czyli wściekły tłum) obstawiła budynek, wycofany z użytku magazyn prochu w dzielnicy przemysłowej.
- Halt! Halt! Gleba!!! Gleba!!! – Darli się inkwizytorzy. Kompletnie zaskoczeni kultyści nie chcieli, rzecz jasna, łatwo dać za wygraną. Kilkunastu mniej lub bardziej zmutowanych wyznawców mrocznych mocy rzuciło się na łowców, wrzeszcząc i wymachując bronią. Volker błyskawicznie uniósł lewą ręką kuszę pistoletową. Rozległ się szczęk mechanizmów zwalniających i świst bełtów, kilku kultystów natychmiast padło na ziemię brocząc juchą na wszystkie strony – Volker dostrzegł kątem oka jak jego towarzysze również ostrzelali wrogów i jak na komendę błyskawicznie zamienili kusze na miecze, by stawić czoła tym, którzy dobiegli do walki wręcz.
Volker zręcznie uchylił się przed strumieniem żrących wymiocin posłanych w jego kierunku przez nie odznaczającego się niczym przeciwnika, dopadł go jednym susem, a miecz sam śmignął w powietrzu, dekapitując wroga i wywołując fontannę czarnej, plugawej krwi. Po krótkiej wymianie ciosów, inkwizytor przebił kolejnego obmierzłego przeciwnika, po czym starł się z czterorękim mutantem, uzbrojonym w siekiery i miecze. Volker unikał, bądź blokował ciosy wroga po czym celnym ciosem odrąbał mu dwie ręce na raz. Mutant wrzasnął chlapiąc dookoła krwią. Łowca czarownic natychmiast wykorzystał osłabienie przeciwnika, celnym pchnięciem wbił mu miecz w twarz, wyrwał go, po czym w mgnieniu oka prześliznął się za plecy stojącego jeszcze przeciwnika i wykonując pełen obrót chlasnął go przez plecy, brutalnie posyłając bezwładne truchło na podłogę.
Jego towarzysze radzili sobie nie gorzej, do pomieszczenia wkroczyło ponadto kilku strażników miejskich, udzielając inkwizytorom wsparcia. Wtem Volker zauważył że jeden z kultystów podjął próbę ucieczki w głąb magazynu. Łowca uniósł kuszę, strzelił kilka razy, ale nie trafił, przeciwnik tymczasem zniknął w drzwiach. Volker pomyślał, że to może być przywódca tych bydlaków i rzucił się w pościg. Zbiegł po schodach do piwnicy, nieomalże po omacku i pędził przez chwilę przed siebie. Ściany pokrywały różne plugawe symbole, kolce i inne charakterystyczne dla tego typu miejsc „atrakcje”. Wtem inkwizytor znalazł się w pomieszczeniu oświetlonym przez pochodnię trzymaną przez domniemanego przywódcę nad... prochową ścieżką prowadzącą prosto do beczki z prochem!
- Niespodzianka! – krzyknął kultysta i upuścił żagiew, po czym rzucił się do dalszej ucieczki przez kolejny korytarz. Nie było szans, żeby Volker zdołał dotrzeć na drugi koniec cokolwiek rozległego pomieszczenia i przerwać lont. Stał przez chwilę niezbyt wiedząc co robić, po czym rzucił się do ucieczki.
Eksplozja wstrząsnęła magazynem. Fala uderzeniowa cisnęła Volkerem, jak szmacianą kukłą, o ścianę, nabijając go na wystający z niej kawałek drewna. Inkwizytor, mimo szumu w uszach, zdołał jeszcze zauważyć kultystę w masce z brązu. Chciał podnieść jeszcze swoją kuszę pistoletową, jednak z jakiejś przyczyny lewa ręka nie mogła jej chwycić, użył więc prawej i, zanim stracił przytomność, zdołał jeszcze oddać kilka strzałów.
Volkera oślepiło białe światło. Czyżby więc zginął? Nie, na pewno nie; chwilę później zobaczył nad sobą kamienny sufit, czyżby więc wciąż siedział w tej dziurze? Też nie...
Spróbował ruszyć ręką, najpierw jedną, potem drugą. Wszystko było w porządku... Chociaż... Zaraz, lewa ręka była jakaś dziwna, jakby nie jego. Chciał podnieść głowę i spojrzeć w tamtym kierunku, lecz w tym momencie usłyszał głos:
- Panie Eisenwald? Słyszy mnie pan? – Volker chrząknął -
- Chy... chyba... tak. – Usłyszał głos, ale był on dziwnie zmieniony, taki jakby głuchy i metaliczny zarazem. Zaniemówił z wrażenia.
- Wszystko w porządku? – Znów ten głos... Niewątpliwie należał do kobiety. Znajdowała się obok.
- Tak... to znaczy... nie... – w tym momencie uświadomił sobie, że ma coś na twarzy, jakąś maskę. Zmusił się by spojrzeć w dół. To, co dostrzegł wstrząsnęło nim. Na torsie miał założony potężny pancerz z mocarnym kołnierzem przytwierdzonym nitami. Jednak nie to było najbardziej niesamowite. Lewe ramię zostało zastąpione mechanicznym odpowiednikiem zakończonym... długimi jak jego przedramię stalowymi szczypcami!
- O cholera jasna! – wykrztusił inkwizytor. – Co to wszystko ma znaczyć!!! – Szarpnął się.
- Spokojnie! – Zawołała kobieta, ale on nie słuchał, tylko w napadzie histerii walczył dalej z przytrzymującymi go do solidnego, żelaznego stołu, klamrami. Poczuł ukłucie, powyrywał się jeszcze trochę poczym poczuł, ze ogarnia go dziwne odrętwienie. Volker obrócił głowę w bok i zobaczył swoją rozmówczynię. Była ubrana w biały, dopasowany kitel. Przeniósł wzrok na twarz. Miała jasne, proste włosy do ramion, lekko zadarty, ale ładny nos i wielkie, zielone oczy. „Niezła. Przynajmniej dobre to.” – Pomyślał. W tym momencie uświadomił sobie, że kolory są jakieś przytłumione, jakby zabrudzone sepią. – Proszę sobie odpocząć – dodała po chwili. – Jest pan jak najzupełniej bezpieczny.
- Może i jestem bezpieczny, ale co to ma wszystko znaczyć? Co się ze mną stało?
- Nieźle pan oberwał, ale jakoś pana połataliśmy. Urwało panu lewe ramię i przebiło płuco. Między innymi po to ta maska... Powietrze jest oczyszczane i pompowane pod ciśnieniem, żeby wspomagać pracę płuc... Poza tym zamontowaliśmy panu parę innych ulepszeń.
- Dobrze, dobrze, i tak jestem zbyt skołowany, żeby cokolwiek z tego zrozumieć... Może mi pani powiedzieć, gdzie ja jestem?
- To budynek pełniący funkcję głównej siedziby Inkwizycji w Nuln. A, właściwie to jak pan się czuje?
- Bywało lepiej. Szczerze mówiąc, wszystko mnie, że tak powiem napieprza jak nigdy w życiu.
- No, nie dziwię się. Nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym pana teraz opuściła? Pójdę powiedzieć komu trzeba, że się pan obudził.
- W porządku. Ale i tak się teraz zdrzemnę.
Gdy łowca obudził się zobaczył, że w pomieszczeniu znajduje się Ottmar. Blat obrócił się prawie do pionu w gęstych obłokach pary. Klamry puściły i Volker stanął na ziemi, po czym zrobił kilka niepewnych kroków. Spojrzał z góry na dowódcę... Niewątpliwie przybyło mu dobrych kilkanaście centymetrów wzrostu.
- No, widzę, że wracasz do formy... Jak ci się podoba nowe wcielenie? – Odezwał się kapitan Ottmar.
- Nie powiem, nieźle mnie zaskoczyliście... Ale już się przyzwyczajam. – Odpowiedział Volker przyglądając się szczypcom rozwierającym się i zamykającym z metalicznym cyknięciem.
- Wyposażyliśmy cię w najnowocześniejszą dostępną nam technologię. W plecaku masz wszystkie urządzenia i mechanizmy wspomagające, ponadto część z nich upchnięto w wolnych przestrzeniach pancerza. Do tego jeszcze masz ramię z meteorowego żelaza i najważniejsze: twój nowy miecz. – Ottmar wskazał na spore pudło z desek oznaczone jako własność Inkwizycji. – Mógłbyś je otworzyć? – Volker podszedł do skrzyni i potraktował je szczypcami. Dębowe drewno nie stawiło najmniejszego oporu. Tymczasem opancerzony łowca wydobył zeń niezwykły miecz. Jego niesamowitość nie polegała jednak jedynie na wielkości, choć był to prawdziwy, mierzący ponad półtora metra potwór. Najbardziej niezwykłe były zęby wystające z szerokiego ostrza oraz to, że gardę zastąpiono pudełkowatym pojemnikiem, z którego wystawała równoległa do rękojeści wajcha, przewód wzmocniony stalową spiralą i osiem rur, po cztery na każdą stronę.
- To "Greiff" mechaniczny, prototypowy miecz wykonany na specjalne zamówienie przez firmę Reikmetall-Borsig, podobnie z resztą jak pozostałe twoje wyposażenie. – Wyjaśnił Ottmar. - Jako paliwo wykorzystuje destylowany olej skalny, normalnie wykorzystywany jako środek na mole. Sprytne co? W plecaku masz zbiornik, pomogę ci podłączyć wężyk. – Kontynuował Ottmar podpinając przewód. – Pociągnij teraz za wajchę... – Ledwie to powiedział pomieszczeniem wstrząsnął piorunujący ryk potężnego V8, rury wydechowe rzygnęły na boki płomieniami, a zęby zaczęły się poruszać, głodne świeżego mięcha. Volker szarpnął dźwignię przepustnicy jeszcze parę razy, wywołując kolejne pióropusze ognia oraz niesamowity hałas. – Niezły co?! – Ottmar usiłował przekrzyczeć niski, ale jednocześnie głośny warkot silnika.
- Nooo, od razu się lepiej poczułem!
- W takim razie nie miałbyś nic przeciwko udaniu się do sali konferencyjnej? Zapoznam cię z zespołem pracującym nad programem Ubersoldat, którego punktem centralnym się stałeś.
- Słuchaj, ile ja właściwie leżałem nieprzytomny – Volker zmienił temat.
- Coś ze dwa miechy. Kurde, jak cię tu przywlekli, myślałem, że się z tego nie wyliżesz... Szprycowali cię ciągle jakimiś swoimi miksturami, grzebali w bebechach, nic dziwnego, żeś się tak rozrósł, teraz mógłbyś w pojedynkę załatwić najlepszych czempionów tych dzikusów z północy.
- Powiedz mi jeszcze jedno, jak właściwie udało wam się zbudować coś tak niewiarygodnie skomplikowanego.
- Ja się tam nie znam, ale pewnie w ten sam sposób co mechanicznego konia i inne takie. Najtrudniej było z tym ramieniem, najpierw musieliśmy odszukać któregoś tam wnuka nijakiego Svena Hasselfresiana, który pracował z takim krasnoludzkim inżynierem Burlokiem Damminsonem, żeby łatwiej namówić go do udostępnienia planów jego ramienia. Nawet nie masz pojęcia ile sałaty wydała nasza kochana organizacja żeby wydębić od niego wzór jakiejś starej wersji i tego jak ci ją przytwierdzić do barku. Facet powiedział potem, że takiego upartego zrzędy to jeszcze nie widział.
- A ta dziewczyna? Wiesz która, siedziała przy mnie, jak się obudziłem.
- Ładna, co? To asystentka profesora Heinricha von Schuchte, naszego głównego lekarza. Nazywa się Catherine Lajoux. Owszem jest Bretonką.
- Chrzanisz...!?
- Nie, jak nie wierzysz to sam zapytaj.
Weszli do pomieszczenia.
Po skończonej konferencji, Volker postanowił odszukać Catherine. Krążył chwilę po zamku, aż w końcu znalazł jakieś drzwi. Przeszedł przez nie. Okazało się, że jest to wejście do biura. Stała tyłem do niego. Wtem odwróciła się i aż podskoczyła z wrażenia.
- Przestraszył mnie pan, panie von Eisenwald!
- Najmocniej przepraszam, Fraulein...?
- Lajoux. Catherine Lajoux.
- Hmm... Wnioskuję, że pochodzi pani z Bretonni, mówi jednak bez akcentu.
- Ach tak, przyjechałam do Imperium gdy byłam bardzo mała, mój ojciec, Pascal, zajmował się importem wina, obecnie jednak jest na to za stary i interes przejął mój brat, Jean. Ja natomiast skończyłam medycynę w Altdorfie, choć łatwo nie było.
- Niebywałe... - Zdziwił się Volker - zawsze myślałem, że Bretońskie kobiety są głównie po to, by występować w roli dekoracji.
- Bo tak jest. A nawet gorzej. A jak tu przyjechaliśmy, to ciągle mówili mi, że w tym kraju nie ma lekko i jeśli chcę zdobyć jakąś pozycję, muszę się wykształcić, no i proszę. Pracuję dla potężnej organizacji. Biorąc udział w tym projekcie mam w dodatku szansę na zemstę
- Zemstę? Na czym, jeśli można wiedzieć - Zainteresował się Volker - Zaczyna mówić coraz ciekawiej - dodał w myślach.
- Na tych wszystkich plugastwach chodzących po świecie ludziom na pohybel oczywiście! Odkąd mój brat, który został w Bretonni zginał w walce ze Skavenami...
- Chyba zwierzoludźmi, Skaveni przecież nie istnieją. - Catherine spojrzała nań pobłażliwie.
- Oboje wiemy, że istnieją. Bretończycy wiedzą o tych przerośniętych szczurach doskonale i skrupulatnie ich tępią! Nie rozumiem, dlaczego w Imperium nikt nie wierzy w ich istnienie.
- No dobra, powiedziałem tak ze względu na skrzywienie zawodowe, heh. U nas oficjalnie Skavenów nie ma. Wiesz co by było, gdyby ci ludzie nagle dowiedzieli się, że pod ich stopami rozciąga się niewyobrażalnie wielkie imperium, zamieszkałe przez wredne parodie ich samych, czekające tylko na odpowiedni moment by do końca ich zniewolić? Przecież niektórzy i tak już nie wytrzymują presji jaką wywiera na nich rzeczywistość i stają się biczownikami czy innymi wariatami.
- W porządku, zmieńmy temat, może porozmawiamy o czymś przyjemniejszym, co przystojniaku? - Powiedziała Catherine, podchodząc nieco bliżej.
- Lecisz na takie blachy?
Sytuacja z czasem stawała się coraz ciekawsza, kiedy drzwi do pomieszczenia otworzyły się i wpadł do niego pachołek.
- Herr Eisenwald, Hauptmann Heitz pilnie pana wzywa do siebie.
- Scheisse! Akurat teraz! No cóż służba... - Zwrócił się do Catherine, pożegnał się i wyszedł.
Volker wszedł do biura.
- O co chodzi?
- Od pewnego czasu śledzimy nijakiego Helmuta von Tillmanna. Jest wysokim rangą oficerem w naszej jakże wspaniałej armii. Niestety, ostatnio notorycznie odnosi podejrzane porażki. Jakiś czas temu, na przykład, odniósł druzgocącą porażkę z rąk zwierzoludzi. Jest to o tyle podejrzane, że miał nad nimi przewagę we wszystkim. Nawet gdyby nie miał, to i tak pokonanie tych durnych kóz byłoby formalnością... A takich "wpadek" to on zaliczył znacznie więcej.
- No i oczywiście nie można go ot, tak zdegradować czy aresztować bo to szlachetka?
- Dokładnie. Armia to nie my, u nas liczą się wszak zdolności... A tam byle imbecyl może być feldmarszałkiem tylko dla tego że ma "von" przed nazwiskiem i dużo kasy. Jak mu udowodnią krecią robotę, to będzie gruba afera, a tego nie potrzebujemy, z resztą i tak się wykupi. Dlatego w tej sytuacji musimy wkroczyć my, z ostatecznym rozwiązaniem tej kwestii. - Śmiali się przez chwilę paskudnie. Volker nawet wyjątkowo paskudnie. Rozśmieszyło go to jeszcze bardziej, Ottmarowi z wrażenia wypadł aż papieros z gęby. - Pójdzie z tobą obecny tu Inkwizytor Friedrich, nie oszukujmy się, ty za bardzo rzucasz się w oczy. Tak więc wiesz co masz robić, Feldwebel.
- Ja wohl! Heil Kaiser!
- Ech, daruj sobie te oficjalne gadki, Eisenwald. Co to w ogóle za kretyn wymyślił cały ten kult jednostki...
Volker i jego towarzysz czekali w wozie pod domem von Tillmanna już kilka dobrych godzin.
- Jak zaraz nie przyjdzie, to mnie chyba krew zaleje - Zrzędził Friedrich.
- Spokojnie. Patrz... - Rzeczywiście, krępa postać, ubrana w drogi, bufiasty strój pojawiła się u wylotu ulicy.
- Myślisz że to on?
- Chyba tak. Kurde, ciemno jest... Niech no on podejdzie bliżej. - Chwilę później postać przeszła obok wozu. - Mhm... To on. - Von Tillman wszedł do swojego dworu.
- Dobra, wchodzę.
- Nie, czekaj. Coś mi się zdaje, że to jeszcze nie wszystko. - I rzeczywiście, wkrótce szlachcic wyszedł na ulicę i poszedł śpiesznym krokiem przed siebie.
- Ty... Co on wyprawia?
- Nie mam pojęcia, ale coś mi się widzi, że chyba czeka nas szalona noc. Jedziemy.
Podążając za oficerem dotarli do jakiegoś opuszczonego budynku. Tillman wszedł do środka. Friedrich sprawdził swoją pistoletową kuszę, jak również upewnił się czy miecz gładko wysuwa się z pochwy.
- Idę się rozejrzeć.
- Dobra, poczekam w wozie.
Friedrich wyszedł z powozu i wszedł do budynku, w którym przed chwilą zniknął von Tillmann. Łowca czarownic znalazł się w dość zagraconym pomieszczeniu. Zamknął za sobą drzwi. Gdy tylko to uczynił rozległo się pytanie:
- Halt, kto idzie? - W tym momencie z cienia wyłoniło się czterech drabów.
- Swój.
- Podaj hasło. – Powiedział jeden z nich.
- W dupie trzasło? – Odpowiedział Friedrich.
- Błąd! Brać go! – Strażnicy rzucili się na łowcę. Ten natychmiast uniósł kuszę pistoletową i strzelił dwukrotnie. Jeden z napastników złapał się za gardło i w konwulsjach padł na ziemię, zalewając się posoką. Drugi bełt chybił celu, jednak Friedrich już wyciągnął miecz i sparował cięcie, unikając jednocześnie dwóch zmierzających ku niemu mieczy. Łowca czarownic tymczasem wykonał szybki zwód, i przebił wroga na wylot. Miecz jednak na chwilę zaklinował się na kości, co wybiło Friedricha z rytmu. Pozostali przy życiu napastnicy natychmiast to wykorzystali. Inkwizytor uchylił się niezdarnie przed jednym ciosem, jednak drugi z przeciwników boleśnie zaciął go w bok. Friedrich upadł na ziemię i przetoczył się bliżej ściany jakimś cudem blokując lawinę spadających nań ciosów. Jeszcze chwila, a przeciwnicy przebiją się przez jego zastawę i poćwiartują...
W tym momencie drzwi wyleciały wraz z futryną i kawałkiem ściany, rozległ się ryk silnika, a z chmury pyłu i odłamków muru oraz drewna wyskoczyła wielka, straszliwa postać. Pierwszy ze zbirów został staranowany metalowym barkiem i rozsmarowany na ścianie, podczas gdy drugi odskoczył, ledwie unikając szerokiego cięcia mechanicznego miecza. Volker odwrócił się w kierunku ostatniego przeciwnika i parę razy szarpnął dźwignię przepustnicy. Wróg rzucił się na niego unosząc miecz do cięcia znad głowy. Opancerzony inkwizytor obrócił się tylko nieznacznie w bok, unikając cięcia i od jakby od niechcenia odrąbał mu głowę. Ciało podbiegło jeszcze kilka kroków po czym rozbiło się o ścianę i upadło tworząc wokół siebie czerwoną kałużę.
- Dzięki, że wpadłeś, już było ze mną cienko. – Powiedział Friedrich, trzymając się za bok.
- Nie ma za co, pomyślałem sobie, że jeszcze ominie mnie coś istotnego. Wracaj do wozu, ja się tu jeszcze porozglądam.
Volker zaczął krążyć po pomieszczeniu, gdy coś trzasnęło mu pod nogami. Okazało się, że była to klapa w podłodze. Wskoczył w otwór i poszedł korytarzem przed siebie. Wkrótce dotarł do drewnianej ściany. Poskrobał w nią trochę i popatrzał w powstałą dziurkę. Za ścianą znajdowało się jakieś pomieszczenie pełne zamaskowanych, bądź zakapturzonych kultystów. Na środku znajdowało się zrobione z kości i kolców podwyższenie, do którego kogoś przywiązano. Była tam też postać mamrocząca coś niezrozumiale, prawdopodobnie ich przywódca. Volker poznał go. To prawie na pewno był ten sam typ, który go tak urządził. W tym momencie osoba przywiązana do podwyższenia odwróciła twarz w kierunku, z którego patrzał łowca. To była Catherine!
W Volkerze zawrzało. „Zabiją ją, albo gorzej, jeśli zaraz coś nie zrobię” – Pomyślał. Wziął krótki rozbieg. Spróchniałe drewno nie wytrzymało, ze ściany wyskoczył Volker, z warczącym mieczem w dłoni, zostawiając w niej dziurę w swoim kształcie. Pięciu kultystów padło od razu, przeciętych na pół. Volker nabił pierwszego lepszego z kultystów na szczypce i cisnął nim jak oszczepem w kompletnie osłupiałego z wrażenia przywódcę. Uderzenie było tak silne, że zmiotło go na przeciwległą ścianę, która rozleciała się i przywaliła wodza gruzem. Tymczasem Volker nawiązał walkę z kultystami. Część z nich rozpierzchła się przed morderczym brutalem, niektórzy jednak chwycili za broń, bądź zaczęli wykorzystywać swoje mutacje w nieudolnej próbie powstrzymania przybysza. Inkwizytor rąbał mieczem i siekł szczypcami zarówno przeróżne dziwolągi jak i tych, co wyglądali zwyczajnie. Parował ich niezdarne ciosy, a te które jakoś go dosięgały, odbijały się nieszkodliwie od mocarnego pancerza. Krwawe ochłapy latały w powietrzu jeszcze przez chwilę, po czym jedynymi utrzymującymi się na nogach osobami w pomieszczeniu został tylko on i bogato ubrany kultysta w pancerzu i metalowej masce. Ich miecze zwarły się, krzesząc snopy iskier. Przeciwnik okazał się wytrawnym szermierzem, wymiana ciosów trwała dłuższą chwilę, w końcu jednak brutalna siła wzięła górę i „Greiff” sięgnął napierśnika przeciwnika. Rozległ się wizg dartego metalu i pancerz pękł, jednak kultysta zdołał odskoczyć, unikając poważniejszych obrażeń. Volker podążył za nim poprawiając szczypcami. Pazur sięgnął twarzy wroga, zrywając mu maskę i zostawiając krwawy ślad na jego twarzy.
- Jak śmiesz! – Krzyknał kultysta. – Jestem Obersturmbahnfuhrer Helmut von Tillmann. Już ja cię urządzę!!!
- Wiem, właśnie dla tego tu przyszedłem. Pod zarzutem zdrady i czczenia mrocznych bóstw zostałeś zdegradowany i skazany na śmierć oraz przepadek mienia!
- Niedoczekanie! Poznaj prawdziwą potęgę chaosu! – W tym momencie z tułowia von Tillmanna wystrzelił pokryty kolcami i zębami kawał mięcha. Volker w ostatnim momencie zasłonił się mechanicznym ramieniem. Uderzenie było tak mocne, że inkwizytor musiał odstąpić krok do tyłu, jednocześnie chwytając szczypcami to bliżej niezidentyfikowane coś.
- No proszę, jak chcesz to potrafisz! A myślałem, że dupa wołowa jesteś. – Warknął łowca, przyciągając wrzeszczącego przeciwnika do siebie.
- Zabijesz szlachcica, będą cię ścigać po całym świecie!
- Ekstra! Lubię zwiedzać. – Mówiąc to, Volker szarpnął z całej siły, nabijając von Tillmanna na szpony, uniósł go w górę i posiekał mieczem na kawałki, a to co zostało rzucił na ziemię.
Volker oparł „Greiffa” o ramię i rozejrzał się krytycznie po pomieszczeniu. Wszędzie walały się strzępy kultystów. „Ciężka noc, nie ma co” - pomyślał.
- Jak ty się tu właściwie dostałaś?
- Wyszłam na piwo. – Wymamrotała kobieta.
Inkwizytor ruszył w kierunku związanej Catherine, gdy nagle dostrzegł jakiś ruch przy wybitej przez siebie dziurze. Okazało się, że guru jednak przetrwał i stał teraz oparty o ścianę, a wokół jego ręki zaczęła kondensować się magiczna moc.
- Poznaj moc Tzee... – Zaczął czarownik, lecz nie zdołał dokończyć. Ryknął silnik, z rur wydechowych buchnęły płomienie; łowca czarownic jednym susem dopadł przywódcę i przyszpilił go do ściany.
- Nawet o tym nie myśl, gnoju!!!
- Wy... wy... puść... mnie. – Wycharczał przywódca.
- Ty chyba nie zdajesz sobie sprawy ze swojego położenia...
- Raczej ty... Lepiej spójrz za siebie... – wyrzęził czarownik. Volker zerknął. To co zobaczył spiorunowało go. Cokół na którym leżała dziewczyna jakby zafalował i pochłonął ją!
- Ty parszywy sukinsynu! Już nie żyjesz! – Volker pociągnął za dźwignię.
- Spokojnie, możesz ją jeszcze odzyskać. – Wyjęczał guru.
- Jak?! Gadaj!
- Jak mnie puścisz.
- Najpierw mów. Z taką dziurą w brzuchu szybko zdechniesz. Potem cię puszczę, jak tak bardzo chcesz.
- Proponuję ci... grę... Weźmiesz udział w wydarzeniu znanym jako Arena Śmierci. Jeśli zwyciężysz, w nagrodę będziesz mógł sobie zażyczyć dowolnej rzeczy...
Volker wyrwał miecz ze ściany i strząsnął zeń kultystę. Jak było do przewidzenia, ten padł na ziemię niczym kłoda. Arena Śmierci... słyszał o nich. Najpotężniejsi wojownicy świata walczyli ze sobą, ku uciesze spragnionej krwi gawiedzi radośnie pochrupującej orzeszki, jak by im brakowało przemocy w życiu codziennym, zajmującej poczesne miejsce w tym targanym ciągłymi wojenkami świecie. Z pewnością krył się w tym jakiś podstęp, skoro te bydlaki nie mogły pokonać go osobiście, postanowiły go wysłać na Arenę. Ale czy miał inny wybór? Z resztą przysłużyłby się światu likwidując paru czempionów chaosu, wodzów orków, czy mrocznych elfów. Wyszedł z pomieszczenia, lecz po paru krokach postanowił z jakiejś przyczyny zawrócić. Zerknął w kierunku czarownika. Ku jego zdumieniu olbrzymia dziura ziejąca w jego tułowiu znikła, a on sam pełzł w stronę wyjścia. Inkwizytor podszedł do niego.
- Wypuściłem cię, ale teraz znowu złapałem! I tym razem już się nie wykpisz swoimi brudnymi sztuczkami.
Czarownik trafił na stos jeszcze tego samego dnia.
Gdy wyszło na jaw, że aktualna arena ma być organizowana przez zwierzoludzi, Volker zaczął utwierdzać się w słuszności swojej decyzji. W przerwach między walkami spróbuje narżnąć i puścić z dymem tyle tych zboczonych kóz ile zdoła. I może jeszcze weźmie kolegów, spali z wspólnie nimi tyle lasu ile tylko się da.
No tak. Były już mechaniczne konie, samonaprowadzające gołębie, cesarzowa-niziołek, chadecka zbrojeniówka, lądowe statki i inne takie. Ale imperialnego cyborga to jeszcze chyba nie było.
Wight king- Stachu spod kurhanu.
broń - korbacz
Zbroja- Ciężka z brązu
Tarcza- ciężka w kształcie trójkąta
Hełm- cięzki garnczkowy
Ekwipunek- Amulet Trzykrotnie Błogosławionej Miedzi
umiejętności- Zguba Demonów
Lysanis po przegranej arenie odleciał z wiatrem ,aby się odrodzić na nowo. Mimo ,że nie wyglądał już jak kupka popiołu,
nie był w stanie dorównać nawet zwykłemu człowiekowi. Potrzebował czasu i środków ,aby odzyskać dawną sprawność. Postanowił
stworzyć nową sławną linię krwi, która na samą myśl będzie przywoływać u śmiertelników najgorsze uczucia. Nim jednak to nastąpi
Lysanis musiał stać się silny fizycznie. Postanowił więc wskrzesić upiora z kurhanu, znajdującego sie nie daleko zamku ,w którym
wampir osiedlił się. Ów upiór miał wygrać arenę i zdobyć fundusze na potrzebne składniki elkisiru który miał wampirowi pomóc
w odzyskaniu sił. nim wyruszył otrzymał korbacz który świecił sie niebieskim świtałem i amulet, znaleziony przezz Lysanisa
nie opodal kurhanu.
Upiór podszedł do strażnika i wręczył mu kartkę ze swoim imieniem. Po czym usiadł i czekał na swoją walkę.
broń - korbacz
Zbroja- Ciężka z brązu
Tarcza- ciężka w kształcie trójkąta
Hełm- cięzki garnczkowy
Ekwipunek- Amulet Trzykrotnie Błogosławionej Miedzi
umiejętności- Zguba Demonów
Lysanis po przegranej arenie odleciał z wiatrem ,aby się odrodzić na nowo. Mimo ,że nie wyglądał już jak kupka popiołu,
nie był w stanie dorównać nawet zwykłemu człowiekowi. Potrzebował czasu i środków ,aby odzyskać dawną sprawność. Postanowił
stworzyć nową sławną linię krwi, która na samą myśl będzie przywoływać u śmiertelników najgorsze uczucia. Nim jednak to nastąpi
Lysanis musiał stać się silny fizycznie. Postanowił więc wskrzesić upiora z kurhanu, znajdującego sie nie daleko zamku ,w którym
wampir osiedlił się. Ów upiór miał wygrać arenę i zdobyć fundusze na potrzebne składniki elkisiru który miał wampirowi pomóc
w odzyskaniu sił. nim wyruszył otrzymał korbacz który świecił sie niebieskim świtałem i amulet, znaleziony przezz Lysanisa
nie opodal kurhanu.
Upiór podszedł do strażnika i wręczył mu kartkę ze swoim imieniem. Po czym usiadł i czekał na swoją walkę.
- The WariaX
- Falubaz
- Posty: 1005
- Lokalizacja: Rybnik i okolice
Mam pytanie, dlaczego w I poście przy mojej postaci:
przy ekwipunku zniknęło obsydianowe wykończenie broni? To jakieś przeoczenie? czy źle skumałem ten przepis:Imię - Xacth'ohkel (Skink Kameleon)
Broń - Plujka
Zbroja - Lekka Zbroja
Ekwipunek - Paraliżująca Toksyna
Umiejętność - Błyskawiczny Unik, Nieprawdopodobne Szczęście
PozdroSkinki, Skaveński Wódz, Gnoblar Choncho, Ludzie maści wszelakiej(Imperium, Najemnicy, Słudzy Pani Jeziora , Dzierżyciel Ikony, Gobliny, Krasnolud Kultu Zabójców posiadają dodatkową Umiejętność Specjalną oraz bonusowy Ekwipunek.
Zapraszam do mojej galerii :
http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php?f=10&t=35475
Maluję na zamówienie:
http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php? ... 13#p990613
Imię - Draigo Milczący (Krasnoludzki Zabójca)
Broń - Brak Broni+ Kastety
Zbroja - brak
Ekwipunek - Obręcz Szybkości, Eliksir siły
Umiejętność - Niezwykle Silny, Wytrzymały
Właściwie decyzja wstąpienia w szeregi Zabójców była dla mnie jedynie formalnym potwierdzeniem tego, co od dawna nosiłem w sercu. Nie jestem - jak wielu moich braci - winien zbrodni odbierającej mi honor; po prosu nie odnajdywałem się w sztywnych strukturach i schematach życia w mojej rodzinnej twierdzy. Ponieważ lubię walczyć i jestem w tym dobry, postanowiłem dołączyć do grupy dziwnych awanturników z pomarańczowymi czubami, którzy udali się porachować kości trolom rzecznym, czyhającym na podróżnych przeprawiających się przez Bród Martwej Stopy. Nie wiedziałem jeszcze, że to Zabójcy, miałem wtedy jakieś 33 lata. Nikt nie raczył opowiadać młokosowi, który ledwo zaczął chodzić, kim są ci krasnoludowie...
Mimo mojej naiwności, pozwolono mi dołączyć do oddziału. Miałem obserwować i zapisać ich czyny oraz heroiczną śmierć.
Kiedy jednak walka się rozpoczęła, los sam zdecydował, że miało być inaczej. Stałem za blisko i chcąc nie chcąc, musiałem się bronić...
Przeżyłem ja i Klori. Pozostali polegli. Moja wrodzona siła i wytrzymałe kości pozwoliły mi przetrwać to starcie, a nawet zdobyć łupy. Wśród bezwartościowych śmieci, tkwiła runiczna obręcz, zwiększająca płynność i szybkość ruchów w walce. Natknąłem się też na sporą beczułkę z runami przełamania, pełną najprzedniejszego korzennego piwa... eliksir siły... używałem go tylko w najtrudniejszych starciach.
Od tej pory podróżowaliśmy razem, szukając w zasadzie tego samego. Ja - niezłej rozpierduchy, a Klori - chwalebnej śmierci w walce o dobrą sprawę...
Tak trafiliśmy na Arenę Śmierci w Sylvanii. Tam jednak tuż przed rozpoczęciem zapisów wpadliśmy w pułapkę jakiegoś wampira. Mój druh poległ, ja jednak zdołałem go pomścić - i opisać ostatnią walkę Kloriego.
Wypełniłem przysięgę Powiernika Zabójców. Teraz sam mogłem walczyć i zginąć tak, jak chciałem i gdzie chciałem.
Dlatego gdy tylko natknąłem się na wieści o kolejnej arenie, wyruszyłem, by walczyć z najlepszymi - lub tymi, którzy za najlepszych się uważają. Kto wie, może tutaj znajdę przeciwnika godnego mojej śmierci?
Broń - Brak Broni+ Kastety
Zbroja - brak
Ekwipunek - Obręcz Szybkości, Eliksir siły
Umiejętność - Niezwykle Silny, Wytrzymały
Właściwie decyzja wstąpienia w szeregi Zabójców była dla mnie jedynie formalnym potwierdzeniem tego, co od dawna nosiłem w sercu. Nie jestem - jak wielu moich braci - winien zbrodni odbierającej mi honor; po prosu nie odnajdywałem się w sztywnych strukturach i schematach życia w mojej rodzinnej twierdzy. Ponieważ lubię walczyć i jestem w tym dobry, postanowiłem dołączyć do grupy dziwnych awanturników z pomarańczowymi czubami, którzy udali się porachować kości trolom rzecznym, czyhającym na podróżnych przeprawiających się przez Bród Martwej Stopy. Nie wiedziałem jeszcze, że to Zabójcy, miałem wtedy jakieś 33 lata. Nikt nie raczył opowiadać młokosowi, który ledwo zaczął chodzić, kim są ci krasnoludowie...
Mimo mojej naiwności, pozwolono mi dołączyć do oddziału. Miałem obserwować i zapisać ich czyny oraz heroiczną śmierć.
Kiedy jednak walka się rozpoczęła, los sam zdecydował, że miało być inaczej. Stałem za blisko i chcąc nie chcąc, musiałem się bronić...
Przeżyłem ja i Klori. Pozostali polegli. Moja wrodzona siła i wytrzymałe kości pozwoliły mi przetrwać to starcie, a nawet zdobyć łupy. Wśród bezwartościowych śmieci, tkwiła runiczna obręcz, zwiększająca płynność i szybkość ruchów w walce. Natknąłem się też na sporą beczułkę z runami przełamania, pełną najprzedniejszego korzennego piwa... eliksir siły... używałem go tylko w najtrudniejszych starciach.
Od tej pory podróżowaliśmy razem, szukając w zasadzie tego samego. Ja - niezłej rozpierduchy, a Klori - chwalebnej śmierci w walce o dobrą sprawę...
Tak trafiliśmy na Arenę Śmierci w Sylvanii. Tam jednak tuż przed rozpoczęciem zapisów wpadliśmy w pułapkę jakiegoś wampira. Mój druh poległ, ja jednak zdołałem go pomścić - i opisać ostatnią walkę Kloriego.
Wypełniłem przysięgę Powiernika Zabójców. Teraz sam mogłem walczyć i zginąć tak, jak chciałem i gdzie chciałem.
Dlatego gdy tylko natknąłem się na wieści o kolejnej arenie, wyruszyłem, by walczyć z najlepszymi - lub tymi, którzy za najlepszych się uważają. Kto wie, może tutaj znajdę przeciwnika godnego mojej śmierci?
Historia uzupełniona. Niestety z małym poślizgiem którego nie udało mi sie uniknąć.
kangur022 pisze: Ze niby czarodziejki są szpetne ?
dzikki pisze:Wypadki z kotłem się zdarzają ;] , nożem rytualnym można się skaleczyć jak się ofiara poruszy. Tudzież jakieś obmierzłe praktyki seksualne.
Kacpi 1998 pisze:te praktyki to chyba z użyciem cegły...
-Imię postaci- Thomas von Peztle (były opat)
Uzbrojenie:Bicz
Zbroje:Pełna Zbroja Płytowa
Tarcza: Tarcza Ciężka
Hełm: Garnczkowy
Ekwipunek:
Eliksir odurzający
Stymulant
Specjalne Umiejętności:
Nie jedno widział w swym życiu
Skłonności Masochistyczne
Oskarżony o czary, rozpustę i spiskowanie został pozbawiony funkcji administrowania opactwem położonym w samym sercu imperium. aby sprawę przyciszyć Thomasa oddelegowano do pełenienia mniej istotnych funkcji w położonej na obrzeżach imperium małego klasztoru kapłanek Myrmydii. Tam z powodzeniem rozwijał swoje zainteresowania i pasję, zwłaszcza w zakresie zadawania pokuty.
Na arenę śmierci trafił przez pomyłkę. Widok facetów w skrórach, ćwiekach uzbrojonych w ostre narzędzie utwierdził go jednak w przekonaniu, że może być to początek wspaniałej przygody pełnej miłych doznań.
Uzbrojenie:Bicz
Zbroje:Pełna Zbroja Płytowa
Tarcza: Tarcza Ciężka
Hełm: Garnczkowy
Ekwipunek:
Eliksir odurzający
Stymulant
Specjalne Umiejętności:
Nie jedno widział w swym życiu
Skłonności Masochistyczne
Oskarżony o czary, rozpustę i spiskowanie został pozbawiony funkcji administrowania opactwem położonym w samym sercu imperium. aby sprawę przyciszyć Thomasa oddelegowano do pełenienia mniej istotnych funkcji w położonej na obrzeżach imperium małego klasztoru kapłanek Myrmydii. Tam z powodzeniem rozwijał swoje zainteresowania i pasję, zwłaszcza w zakresie zadawania pokuty.
Na arenę śmierci trafił przez pomyłkę. Widok facetów w skrórach, ćwiekach uzbrojonych w ostre narzędzie utwierdził go jednak w przekonaniu, że może być to początek wspaniałej przygody pełnej miłych doznań.
- The WariaX
- Falubaz
- Posty: 1005
- Lokalizacja: Rybnik i okolice
No, jedziem z tym światem
Zapraszam do mojej galerii :
http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php?f=10&t=35475
Maluję na zamówienie:
http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php? ... 13#p990613
Volker wyszarpnął "Greiffa" z truchła pomiotu, wraz z paroma strzępami spaczonego mięcha. Przycisnął parę razy wajchę przepustnicy, by łatwiej strząsnąć zanieczyszczenia. Mimo, że przybył jako jeden z ostatnich, trochę czasu minęło, nim pojawili się wszyscy zawodnicy, toteż spędzał ten czas na krążeniu po okolicy i wyrzynaniu oraz paleniu wszelkiego plugastwa.
Gdy pojawił się ostatni z zawodników, inkwizytor poszedł sprawdzić listę, co dodatkowo utwierdziło go w słuszności swojego udziału w arenie. Byli tu czempioni chaosu, zwierzoczłek, ożywieniec, mroczny elf - dokładnie ci, których zwalczaniem się trudnił, ale jego szczególną uwagę zwrócił nijaki Thomas von Peztle. Raz zdołał uniknąć sprawiedliwości, teraz ten heretyk już się nie wywinie. Volker zaśmiał się pod nosem.
- Chcę z nim walczyć. - Pomyślał. - Może taki degenerat to żadne wyzwanie, ale co tam.
JEST OSTATNI
Igrzyska czas zacząć!
Aha, do miksturki nominuję tana Wotana.
Gdy pojawił się ostatni z zawodników, inkwizytor poszedł sprawdzić listę, co dodatkowo utwierdziło go w słuszności swojego udziału w arenie. Byli tu czempioni chaosu, zwierzoczłek, ożywieniec, mroczny elf - dokładnie ci, których zwalczaniem się trudnił, ale jego szczególną uwagę zwrócił nijaki Thomas von Peztle. Raz zdołał uniknąć sprawiedliwości, teraz ten heretyk już się nie wywinie. Volker zaśmiał się pod nosem.
- Chcę z nim walczyć. - Pomyślał. - Może taki degenerat to żadne wyzwanie, ale co tam.
JEST OSTATNI
Igrzyska czas zacząć!
Aha, do miksturki nominuję tana Wotana.
Czekał, żrąc wszystko co nie uciekało zbyt wysoko na okoliczne drzewa. Brzuch nieco bardziej, wdzięcznie się uwypuklił, niosąc kolejny skrawek tłustej dumy swemu właścicielowi. Nie mógł się doczekać krwawych walk na arenie, na której można było tylko zginąć, albo zwyciężyć w wielkiej chwale. Chwalił się przed jakimiś wsiórami swoimi zdobyczami i, nierzadko wyssanymi z pękatego palca, opowieściami. Nie zważał na to,że niezbyt go słuchają, rozglądając się za jakąkolwiek drogą ucieczki od dużego, nieco tylko człowiekowatego stwora. Jego oczy też wodziły czasem, szukając wzrokiem wojowników, przeciw którym stanie mu walczyć. Była to bardzo osobliwa mieszanka. Cieszył się, że zdobędzie zatem, o ile dopisze mu szczęście i umiejętności, wiele nowych trofeów...
Natomiast wszystkim prawicowym purystom ideologicznym, co to rehabilitują nacjonalizm, moge powiedziec że odróżanianie nacjonalizmu od faszyzmu, przypomina poznawanie rodzajów gówna po zapachu;-)).
Otoczenie w którym obudził się Wotan było na tyle przerażające, że zwykły człowiek straciłby zmysły, a zapewne także i duszę na rzecz mrocznych bóstw północy. Szybko poderwał się na nogi, co wcale tak łatwe nie jest, jak ma się na sobie zbroję z gromrilu, i, o zgrozo, nie ma się kolan. Bluźniercze głosy potępionych dusz i posępne drzewa nie zwiastowały nic dobrego. Wotan stanął w końcu i złapał mocniej młot oczekując na stwory chaosu i zapewne na śmierć. Tak się jednak nie stało. Głosy były coraz mniej cichsze, aż ucichły całkowicie. Nastała cisza, jednak to nie oznaczało koniec zagrożenia. Krasnolud bał się, po raz pierwszy od wielu lat strach go sparaliżował. Zesztywniały mu nogi i ręce. Ściskał jak najmocniej tylko mógł Mjolnira i stał w miejscu. Nie był zdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu.
Z lasu powoli wypełzała istota, a raczej ohydna abominacja rodem nie z tego świata. Wotan jeno patrzył jak obślizgła kreatura o 3 głowach i śluzowym cielsku,z którego od czasu do czasu próbowała wyrwać się jakaś niewinna dusza. Jej widok powodował, że Wotan stawał się śpiący. Oczy mu się zamykały a zbroja nie ciążyła mu już wcale a wcale. Poczuł się błogo i runął do tyłu. Uczucie lekkości po chwili minęło, a bohater od razu ''wytrzeźwiał''. Nie próbował wstać, nie miał już na to ani siły ani czasu gdyż stwór zbliżał się. Próbował uciekać w stronę polany rozciągającej się za tym przeklętym lasem. Jego ruchy były powolne i niezdarne, mimo to był coraz bliżej, bestia niestety również...
Po chwili usłyszał głosy bardziej ''przyjazne''. Bestia zniknęła gdzieś w głębi lasu. Wotan odetchnął z ulgą, by po chwili odczuć moc stalowej podeszwy na sobie...
Ja nominuję do miksturki inkwizytorka-cyborka gdyż po raz pierwszy widzę tak oryginalną postać
Z lasu powoli wypełzała istota, a raczej ohydna abominacja rodem nie z tego świata. Wotan jeno patrzył jak obślizgła kreatura o 3 głowach i śluzowym cielsku,z którego od czasu do czasu próbowała wyrwać się jakaś niewinna dusza. Jej widok powodował, że Wotan stawał się śpiący. Oczy mu się zamykały a zbroja nie ciążyła mu już wcale a wcale. Poczuł się błogo i runął do tyłu. Uczucie lekkości po chwili minęło, a bohater od razu ''wytrzeźwiał''. Nie próbował wstać, nie miał już na to ani siły ani czasu gdyż stwór zbliżał się. Próbował uciekać w stronę polany rozciągającej się za tym przeklętym lasem. Jego ruchy były powolne i niezdarne, mimo to był coraz bliżej, bestia niestety również...
Po chwili usłyszał głosy bardziej ''przyjazne''. Bestia zniknęła gdzieś w głębi lasu. Wotan odetchnął z ulgą, by po chwili odczuć moc stalowej podeszwy na sobie...
Ja nominuję do miksturki inkwizytorka-cyborka gdyż po raz pierwszy widzę tak oryginalną postać