Do walki stanęły naprzeciw siebie dwa sojusze: po jednej stronie krasnoludy z Karak Azul (ze wsparciem z innych twierdz, dowodził Kraggo



Ciekawość była silniejsza od strachu. Najwyraźniej szykowała się tu wielka bitwa, a młodzieniaszki za wszelką cenę chciały ją obejrzeć, wszak doborowi z nich łucznicy.
Podglądacze zrobili wielkie „wow”, gdy spojrzeli to w lewą, to w prawą stronę. Po lewej niezliczone zastępy armii z ich prowincji! Co za fantastyczne stroje, a te halabardy! Osvan dostrzegł tam, o dziwo, swojego wujka, ale rozumiejąc, że idzie tu o życie, nie krzyknął: „cześć wujku!”. Było też trochę konnych z zakonu Sigmara. Obok nich krasnoludy, które podobnie jak elfy, znał tylko z bajek i opowieści. Niskie, krępe, zarośnięte, uzbrojone w ciężkie topory i młoty, szczelnie opatulone w kolczugi i płyty. Były też dziwne machiny i trochu strzelców. A po drugiej elfy z długimi uszami, mający jednak tyle wdzięku i gracji w ruchach, że trudno było spostrzec, kiedy i gdzie się przemieścili. To niewiarygodne, ale obok nich szły drzewa – wiele takich małych brzózek, parę większych topol i jeden wielki dąb. Jak się wujek dowie, że podglądał, to mu spierze dupsko pasem. Było też sporo leśnych łuczników, Ci byli ulubieńcami chłopców, a jak szyli ze swych łuków, to poezja...
Elfy ruszyły do natarcia i natychmiast powietrze przepełnił świst bełtów, klekot muszkietów oraz płonące pociski z dział wszelakiego kalibru (i katapulty). Osvan zobaczył na wprost oddziału wujka (50 halabardników) równie liczebny oddział elfickich włóczni i to właśnie oni ściągali na siebie największy ostrzał. Pocisk o kształcie jajka niespodziewanie spadł z nieba i zranił paru elfów. Pagórki były osnute dymem, parę kul sięgnęło chudych torsów, tutaj prym wiedli krasnoludzcy strzelcy i ich imperialni towarzysze.
Mimo skomasowanego ataku szereg włóczników kurczył się bardzo powoli. Armatnia kula powaliła dwie topole/drzewoduchy (niczym topór wujka!), co Osvanowi wydało się nieprawdopodobne. Dopiero po chwili skojarzył, że więcej szkód narobił ogień, łapczywie pochłaniając szczapy drewna.
Nagle poderwał się straszny wicher, targając gałęziami lasu, w którym schronili się mali podglądacze. Ujrzeli oni, jak ziemia rozstępuje się pod oddziałem najstarszych, siwobrodych krasnoludów. Ci, wrzeszcząc przekleństwa i wyzywając elfiego maga od guślarzy i sojuszników chaosu, spadali kolejno w przepaść. Ich kompani w pocie czoła próbowali ich łapać, jednak dwunastu brodaczy zostało zamkniętych przez matkę ziemię w jej łonie. Zaiste, dosłownie parę wdechów i wydechów później to samo spotkało najciężej zakutych krasnoludów. Rety, rety. Widać było z dala unoszone, zaciśnięte pięści i przekleństwa przeplatane z obietnicą pomsty druchów.
Kolumna pancernej konnicy wjechała do zagajnika po prawej stronie bitwy. Konie nabrały tempa, zaś jeźdźcy zapału, by przebić się przez nieprzyjacielski szyk. Piętnastka ulthuańskich mieczników (mistrzów miecza) przybrała pozycję obronną, jednak po wymianie ciosów strach porwał ich serca do ucieczki. Sigmaryci dopędzili ich i skrócili o wysokość głowy.
Do lasu wbiegło jednocześnie 10 krasnoludów w ciężkich zbrojach (żelazne bractwo), kierując się na małe brzozy (driady). Gdy wojownik, dzierżący sztandar na kształt kowadła skonał od ciosu szponami, w sukurs osamotnionemu chorążemu armii khazadów ruszyli ze wzgórza kusznicy, gotując dwuręczne topory na wroga.
Tańcujące, leśne elfy (tancerze wojny) okupujące flankę bohatera padły dość szybko, jednak szalone drzewa były dziś nie do złamania. Nie dał im rady heros, wspomagając się długimi brodami i kusznikami. Drzewa zginęły dopiero pod sam koniec bitwy.
Z lewa i w środku królowało zamieszanie na każdym odcinku. Obrona flanki przypadła kompanom wujka z fajnymi, długimi mieczami (gwardia), jednak koniec końców zatłukli parę drzew (driad) i dali się im złapać.
Orły spadły niczym gromy na stanowiska maszyn, jeden pożarł załogantów pięknego, czterolufowego działa krasnali oraz moździerzy ludu Imperium. Dostał na koniec bełtem od kusznika, ale przeżył.
Ten drugi spadł w prawy narożnik, gdzie znajdowała się okopana przez mistrza run armata oraz nieco z tyłu katapulta. Walka była długa i zacięta, jednak ze wsparciem mistrza wymachującego paradnymi pistoletami udało się utrącić nienaturalnie wielkie ptaszysko, które skonsumowało trzech załogantów, nim padło dziobem w krzaki.
W środku doszło do zderzenia dwóch hord, a obie strony wspomagały się magią.
Halabardników (oddział wujka) otaczała jakaś dziwna poświata (7 WT), zaś napastnicy elfy nabrali nieco masy (8 S). Chłopcy odwrócili głowy, gdy doszło do zderzenia, a jatka była straszliwa. Elfy skąpane w krwi deptały po ciałach imperialistów i kręciły włóczniami jak szalone, zabijając aż 23 ludzi. Krzyki zabitych i okaleczonych odbijały się szerokim echem w okolicy. Ostlandczycy oddali, ale zabrakło impetu, gdyż większość dogorywała od rozlicznych obrażeń. Od przełamania frontu, a w konsekwencji przegrania bitwy uratowali oddział wujka wspomagający miecznicy, którzy z narażeniem życia wpadli na lewą flankę, osłaniając halabardy i dając im czas na przegrupowanie. Morale powróciło po płomiennej mowie sztandarowego armii, który dając pobratymcom przykład rąbał z pierwszego szeregu, a głowy systematycznie spadały z elfich kręgosłupów. Ludzie, widząc konających towarzyszy broni wpadli w szał, którego nie sposób było przygasić. Tłukli elfich agresorów, aż szala przechyliła się na ich korzyść. Mimo ogromnych strat odparli tę straszną napaść.
Drugi oddział panów na koniach (po sąsiedzku z oddziałem wujka – ciężka kawaleria) dostrzega słaby punkt w elfiej linii i uderza drugą trupę tańcujących z wilkami. Ci nie stawiają niemalże żadnego oporu, a większość ginie od cierni, które oplatają konnych. Już wkrótce na ich bok wpadają elfy z wielgaśnymi toporami (białe lwy), uprzednio przetrzebione pociskami moździerza.
Odwaga ulatuje z kolegów wujka, jednak udaje im się pospieszyć wierzchowce na tyle sprawnie, iż wybiegają poza zasięg zemsty. Inna sprawa, że onych elfów zostało już paru, jak na lekarstwo (co jest zasługą moździerzy i katapulty), a przewodził nimi wyjątkowo chudy jegomość z dużym sztandarem. Konni będą mieli jeszcze swoje chwile chwały.
Nagle zza ruin wyłonił się drzewiec, widząc nieradzące sobie pomniejsze drzewa (drzewoduchy i driady – prawa flanka). Skończył podle, jak na kilkusetletni żywot. Elfi czarodziej zza morza chciał otworzyć ziemię pod królem, jednak szczelina odgięła się i popędziła w inną stronę, rozrywając szatę ziemi. Nieszczęściem drzewca było to, że zasadził się zbyt blisko królewskiego oddziału (mowa rzecz jasna o gwardzistach) i został strącony w przepaść, z której nie było odwrotu. Krasnoludy paliły na wiwat, gdyż jego śmierć oznaczała dominację Karak Azul na całej prawej flance (nie licząc tylko małych drzew, usilnie trzymających chorążego i dwa oddziały w lesie).
Po raz kolejny miecznicy (ludzie), nadstawiając kark, osłaniają bok halabardników przed elfią zasadzką, gdy Ci usiłują dorwać uciekinierów. Przed rzezią ratuje ich sztandarowy elfów, który szarżuje i wyzywa kapitana Imperium na pojedynek. Po dłuższej wymianie ciosów chorągiew Ostlandu upada w błoto, jednak halabardziści dzielnie sobie radzą i dobijają końcówkę elfów z toporami, które włączyły się do walki.
Tymczasem dzielni, krasnoludzcy wojownicy, niosący swego króla na tarczy, urządzają sobie wyprawę aż na drugi kraniec pola bitwy. Na ich drodze stają drzewa średniej kategorii (drzewoduchy), jednak dwukrotnie uciekają po wymianie ciosów. Ostatecznie zostaje po nich sterta chrustu.
Gwardziści wybiegają bardzo daleko i pod nimi również rozstępuje się ziemia. Sytuacja jest nieciekawa, bo poza królem zostało już tylko pięciu gwardzistów i dwóch przybocznych, niosących tarczę.
Mistrz inżynier, którego bogowie obdarzyli sokolim wzrokiem, wypatruje elfiego czarodzieja, stojącego za oddziałem leśnych łuczników. Szybka komenda, działo odwraca się, pocisk wylatuje... przebijając dwa elfy i parszywego guślarza, dowodzącego elfami zza morza, którego kompani nie ostrzegli w porę. Koniec z rozstępującą ziemią, król ocalony, pomsta za śmierć braci dokonana.
Oddział mieczników nie podołał elfom halabardnikom i najpierw ucieka, a potem raz jeszcze staje w szranki, jednak z pomocą pozostałości po oddziale driad elfy rozganiają Ostlandczyków, a wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, iż bitwa chyli się ku końcowi.
Ludzie i krasnoludy walczą o odzyskanie środka, gdyż to właśnie tam przeniosły się główne starcia. Krasnoludzcy strzelcy w reakcji na atak włóczników (stali bokiem) rzucają się do ucieczki, jednak nie udaje im się zebrać, a potem zbiec przed szponami orła. Paru halabardników dzięki czarodziejce powraca do żywych, jednak to za mało, by utrzymać szyk. Zostają zapędzeni przez elfich halabardników (straż feniksa), atakujących z boku.
Chłopcy z zaciekawieniem przyglądali się końcówce bitwy, gdy po raz kolejny moneta odwróciła się na korzyść imperialistów i ich krasnoludzkich sojuszników. Leśne elfy z łukami odważnie maszerują na pozycje ludzi, jednak w tym samym momencie oddział kapłana z podwładnymi rozszarpuje plecy paru wrogów.
Generał z zadowoleniem unosi zdobyczny sztandar armii, oddany bez jakiejkolwiek walki. Rychło rusza, by wspomóc pozostałą dwójkę konnych, resztę z drugiego oddziału. Wybijają końcówkę elfiej hordy, która nie jest w stanie bić na tył i flankę jednocześnie. Niestety leśny czarodziej już dawno czmychnął. Zbliża się wieczór, wujek nie żyje, a strach do domu wracać. Kto wie, czy nieumarli nie będą się kręcić po okolicy...

Komentarz: raport jest hybrydą słabej fabuły i dobrej walki


W końcówce Sevi popełnia brzemienny w skutkach błąd. Oddział łuczników z leśnym sztandarowym armii (mag wysokich elfów już gryzie trawę, leśny zwiał z dala od epicentrum walki) jak gdyby nigdy nic maszeruje o 10 cali naprzód (zamiast iść i strzelać, czy chociażby się odwrócić), podchodząc pod naszą początkową strefę. Ja nie wiem, czy Sevi zapomniał, że dostanie jak nic szarżę paru konnych na plecy?

Bitwa rozegrana na świeżym powietrzu, polecam taki wariant wszystkim, którzy mają taką możliwość. Burza na szczęście przeszła bokiem, w zasadzie od deszczu bardziej mógłby ucierpieć stół, niż figurki. W akompaniamencie wiatru gra zajęła nam 6 godzin, uwzględniając rozkładanie i składanie stołów, makiet i armii oraz przerwę na posiłek (niezawodna pizza).
Tak, tak, koniec marudzenia, wiem, że wszyscy powergamerzy czekają na wynik

12-8 dla sojuszu ludzi i krasnoludów, ku uciesze wszystkich fanów tychże armii. Graliśmy na progi co 400 punktów, a nasz sojusz miał niecałe 1100 punktów przewagi. Wynik obrazuje wyrównane starcie oraz zdecydowanie naszą końcówkę (to jest krasnoludów i ludzi).
Komentarze mile widziane
