Arena Śmierci nr 31 - Płonące Piaski Khemri
- Naviedzony
- Wielki Nieczysty Spamer
- Posty: 6354
Re: Arena Śmierci nr 31 - Płonące Piaski Khemri
Po pierwszej wygranej walce.
- No i jak łaziło się przez tą pustynię ? - Stały bywalec tawerny, starszy jegomość o ciemnoczerwonej twarzy i fioletowym nosie, zadał długo oczekiwane pytanie.
- Ech, szkoda gadać - Drugni machnął ręką - Na początku było fajnie. Szliśmy na południe, przez ziemie tych śmiesznych ludziów, co siedzą w drewnianych zamkach i tłuką się między sobą... Tych, no...
- Książąt Granicznych ? - Rzucił jeden ze żaków.
- No, chyba tak. W każdym razie podróż przebiegała cokolwiek sprawnie. Szliśmy przez zielone równiny, słoneczko przyjemnie grzało, piwa mieliśmy w nadmiarze... Cholera, ubiliśmy nawet kilku orków ! Wszystko szlag trafił, gdyśmy wleźli w granice tej całej Khemri. Zdawaliśmy sobie sprawę, że sami za nic nie znajdziemy tej całej Areny na środku pustyni. Zawitaliśmy do jakieś... kurde, miałem powiedzieć "wioski", ale to wyglądało bardziej na zbitek obór i śmierdzących namiotów. Żyło tam kilku miejscowych, takich śmiesznych brudasów w turbanach, zapewne wiedzieli co nieco o okolicy. Patrzyli się na nas jak na jakieś dziwadła, jakby nigdy Starszej Rasy nie widzieli, ignoranty zasrane !
W tym miejscu Drugni zrobił przerwę na opróżnienie kufla z piwem i głośne beknięcie. Słuchacze cierpliwie czekali na swoich miejscach. Te dwie czynności należały do rytuału, szło się przyzwyczaić.
- No więc, gdy Thorlek wystąpił naprzód w tej swojej błyszczącej, ociekającej złotem zbroi, tubylcy od razu zbliżyli się do niego z błyskiem w oczach. Lecz gdy tylko wypowiedział słowa takie jak "Settra", "Nekhara" i "Khemri", zaczęli spieprzać we wszystkich kierunkach, robiąc kurzawę jak regiment kawalerii. Został tylko jeden. Wysoki, brodaty typek z bułatem na plecach. Skurczybyk umiał mówić w normalnym, chociaż okrutnie kaleczonym staroświatowym. Szczęśliwie dla moich kompanów, płynnie posługiwałem się tym językiem. Wyłuszczyłem mu w prostych, żołnierskich słowach, dokąd i po co zmierzamy. Wprawdzie musiałem poświecić mu toporem po oczach, gdy doszło do ustalania ceny, ale mimo tego rozpoczęliśmy długą i owocną współpracę. Brudas zgodził się zostać naszym przewodnikiem. Ludzie, mówię wam, co to była za podróż !
- W sensie, że było wspaniale ? - Spytał młody, egzaltowany bard.
- W sensie, że było chujowo - Mruknął Zabójca - Jak okiem sięgnąć piach. Kilka tygodni brodzenia po pas w pieprzonym żwirze, w pełnym słońcu. Wodę czerpaliśmy z nielicznych oaz, jedliśmy głównie daktyle, które tam rosły. Ktoś z was kiedykolwiek pił wódkę z daktyli ?
- Nie.
- A ja tak. Można się porzygać ! Już miałem grzecznie spytać się naszego przewodnika, gdzie my do cholery leziemy, gdy pewnego dnia na horyzoncie zamajaczyło się miasto z białego marmuru. To był nasz cel. Potem, jak się okazało, było wypełnione po brzegi martwymi ludźmi, którzy jakby nigdy nic łazili sobie po ulicach.
Słuchacze nie kryli zdumienia.
- Ale że jak ? Całe miasto trupów ?
- Ano. Żeby było śmieszniej, to one organizowały tą całą Arenę. Gdyśmy pierwszy raz ich zobaczyli, chcieliśmy ich lać, ale Thorlek wstrzymał nas ruchem dłoni. Zbliżył się do szkieletu w złocistym pancerzu i pokazał mu swój medalion czempiona. Paskuda zaświeciła oczami na niebiesko i jakby nigdy nic zaprosiła nas do miasta ruchem dłoni. Inny szkielet wskazał nam nasze kwatery. Niskie, marmurowe, na wpół zasypane wszechobecnym piachem nory. Bajecznie. Gdy udało nam się chcociaż trochę odkopać wejście, okazało się, że w środku leży mnóstwo szkieletów. Podrostek Gorin jęknął głośno "Nie mam zamiaru mieszkać w trupiarni".
I wiecie co ? Szkielety wstały, otrzepały się z piachu i wyszyły. Uprzejme sukinsyny, nie ma co.
Drugni zagryzł kawałkiem kurczaka, wychylił kolejny kufel piwa i wstał z siedziska.
- Ciąg dalszy nastąpi - Oznajmił - Muszę się odlać.
- Ech, szkoda gadać - Drugni machnął ręką - Na początku było fajnie. Szliśmy na południe, przez ziemie tych śmiesznych ludziów, co siedzą w drewnianych zamkach i tłuką się między sobą... Tych, no...
- Książąt Granicznych ? - Rzucił jeden ze żaków.
- No, chyba tak. W każdym razie podróż przebiegała cokolwiek sprawnie. Szliśmy przez zielone równiny, słoneczko przyjemnie grzało, piwa mieliśmy w nadmiarze... Cholera, ubiliśmy nawet kilku orków ! Wszystko szlag trafił, gdyśmy wleźli w granice tej całej Khemri. Zdawaliśmy sobie sprawę, że sami za nic nie znajdziemy tej całej Areny na środku pustyni. Zawitaliśmy do jakieś... kurde, miałem powiedzieć "wioski", ale to wyglądało bardziej na zbitek obór i śmierdzących namiotów. Żyło tam kilku miejscowych, takich śmiesznych brudasów w turbanach, zapewne wiedzieli co nieco o okolicy. Patrzyli się na nas jak na jakieś dziwadła, jakby nigdy Starszej Rasy nie widzieli, ignoranty zasrane !
W tym miejscu Drugni zrobił przerwę na opróżnienie kufla z piwem i głośne beknięcie. Słuchacze cierpliwie czekali na swoich miejscach. Te dwie czynności należały do rytuału, szło się przyzwyczaić.
- No więc, gdy Thorlek wystąpił naprzód w tej swojej błyszczącej, ociekającej złotem zbroi, tubylcy od razu zbliżyli się do niego z błyskiem w oczach. Lecz gdy tylko wypowiedział słowa takie jak "Settra", "Nekhara" i "Khemri", zaczęli spieprzać we wszystkich kierunkach, robiąc kurzawę jak regiment kawalerii. Został tylko jeden. Wysoki, brodaty typek z bułatem na plecach. Skurczybyk umiał mówić w normalnym, chociaż okrutnie kaleczonym staroświatowym. Szczęśliwie dla moich kompanów, płynnie posługiwałem się tym językiem. Wyłuszczyłem mu w prostych, żołnierskich słowach, dokąd i po co zmierzamy. Wprawdzie musiałem poświecić mu toporem po oczach, gdy doszło do ustalania ceny, ale mimo tego rozpoczęliśmy długą i owocną współpracę. Brudas zgodził się zostać naszym przewodnikiem. Ludzie, mówię wam, co to była za podróż !
- W sensie, że było wspaniale ? - Spytał młody, egzaltowany bard.
- W sensie, że było chujowo - Mruknął Zabójca - Jak okiem sięgnąć piach. Kilka tygodni brodzenia po pas w pieprzonym żwirze, w pełnym słońcu. Wodę czerpaliśmy z nielicznych oaz, jedliśmy głównie daktyle, które tam rosły. Ktoś z was kiedykolwiek pił wódkę z daktyli ?
- Nie.
- A ja tak. Można się porzygać ! Już miałem grzecznie spytać się naszego przewodnika, gdzie my do cholery leziemy, gdy pewnego dnia na horyzoncie zamajaczyło się miasto z białego marmuru. To był nasz cel. Potem, jak się okazało, było wypełnione po brzegi martwymi ludźmi, którzy jakby nigdy nic łazili sobie po ulicach.
Słuchacze nie kryli zdumienia.
- Ale że jak ? Całe miasto trupów ?
- Ano. Żeby było śmieszniej, to one organizowały tą całą Arenę. Gdyśmy pierwszy raz ich zobaczyli, chcieliśmy ich lać, ale Thorlek wstrzymał nas ruchem dłoni. Zbliżył się do szkieletu w złocistym pancerzu i pokazał mu swój medalion czempiona. Paskuda zaświeciła oczami na niebiesko i jakby nigdy nic zaprosiła nas do miasta ruchem dłoni. Inny szkielet wskazał nam nasze kwatery. Niskie, marmurowe, na wpół zasypane wszechobecnym piachem nory. Bajecznie. Gdy udało nam się chcociaż trochę odkopać wejście, okazało się, że w środku leży mnóstwo szkieletów. Podrostek Gorin jęknął głośno "Nie mam zamiaru mieszkać w trupiarni".
I wiecie co ? Szkielety wstały, otrzepały się z piachu i wyszyły. Uprzejme sukinsyny, nie ma co.
Drugni zagryzł kawałkiem kurczaka, wychylił kolejny kufel piwa i wstał z siedziska.
- Ciąg dalszy nastąpi - Oznajmił - Muszę się odlać.
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
- Naviedzony
- Wielki Nieczysty Spamer
- Posty: 6354
- Czy przygotowania do Areny zgodnie z planem przebiegają? - zapytał Settra patrząc z wysokości swego pałacu na wtaczający się do Khemri orszak krasnoludów - Oczy moje brodatych wojowników z gór dostrzegły.
- Panie... Poczty nie zdążyły jeszcze wszędzie dotrzeć... Zaledwie połowa uczestników przybyła do twojego królestwa. - Pobrzękujący złotem doradcy króla skłonili się pokornie.
- POŁOWA ZALEDWIE?! - szare oblicze władcy poszarzało jeszcze bardziej - W ciągu dni najbliższych stawić się wszyscy mają!
Przerażeni kapłani i książęta rozpierzchli się czym prędzej po białym pałacu. Jeszcze tego samego dnia wydano rozkazy, które zachęcić miały resztę uczestników do przybycia na Arenę Śmierci.
- ... i każdemu prywatna tancerka z królewskiego haremu przydzielona będzie. - podyktował martwemu skrybie kapłan Neferneferuaten, po czym odszedł do swoich spraw. Cieszył się na samą myśl, jaką przyjemną niespodziankę sprawi uczestnikom Areny powabna towarzyszka zimnych nehekhariańskich nocy.
Przed nastaniem nocy do kwatery każdego z uczestników Areny dostarczono tencerkę. Każda z nich - ubrana w połyskliwą, przejrzystą sukienkę - byłaby niezaprzeczalnie piękna, gdyby składała się z czegoś więcej niż kości...
- Panie... Poczty nie zdążyły jeszcze wszędzie dotrzeć... Zaledwie połowa uczestników przybyła do twojego królestwa. - Pobrzękujący złotem doradcy króla skłonili się pokornie.
- POŁOWA ZALEDWIE?! - szare oblicze władcy poszarzało jeszcze bardziej - W ciągu dni najbliższych stawić się wszyscy mają!
Przerażeni kapłani i książęta rozpierzchli się czym prędzej po białym pałacu. Jeszcze tego samego dnia wydano rozkazy, które zachęcić miały resztę uczestników do przybycia na Arenę Śmierci.
- ... i każdemu prywatna tancerka z królewskiego haremu przydzielona będzie. - podyktował martwemu skrybie kapłan Neferneferuaten, po czym odszedł do swoich spraw. Cieszył się na samą myśl, jaką przyjemną niespodziankę sprawi uczestnikom Areny powabna towarzyszka zimnych nehekhariańskich nocy.
Przed nastaniem nocy do kwatery każdego z uczestników Areny dostarczono tencerkę. Każda z nich - ubrana w połyskliwą, przejrzystą sukienkę - byłaby niezaprzeczalnie piękna, gdyby składała się z czegoś więcej niż kości...
Rejs nie był szczególnie długi, dzięki kunsztowi żeglarskiemu mrocznych elfów podróż przebiegła szybko i sprawnie. Smukły okręt przybił nieopodal miasta martwych. Malcator obserwował na wpół pogrzebane pod piaskami miasto, które jednak szybko wyłaniało się z odmętów dzięki niestrudzonej pracy poddanych króla Settry. Wtem, zabójca usłyszał ciche kroki, odwrócił się i zmierzył nadchodzącego elfa pytającym spojrzeniem.
- Wszystko gotowe, możemy schodzić na ląd.
- Rozumiem, wezmę dziesięciu ludzi, reszta ma pilnować okrętu i pilnować tej wiedźmy w kajucie kapitańskiej
- Mówisz o naszej drogiej czarodziejce?
- A jak myślisz? Wykonać
Malcator był zły że musiał znosić towarzystwo Kai, nowicjuszki Mrocznego Konwentu. Niestety, Durian lubił mieć szybki dostęp do informacji a bezpośredni kontakt z użyciem czarodziejskich kul jest zdecydowanie najszybszy i najbezpieczniejszy. Jednak póki czarodziejka siedziała pod pokładem, Malcator mógł liczyć na swobodę działania. Po wyznaczeniu wart, niewielka grupa elfów ruszyła w stronę majaczącego w dali miasta.
- Wszystko gotowe, możemy schodzić na ląd.
- Rozumiem, wezmę dziesięciu ludzi, reszta ma pilnować okrętu i pilnować tej wiedźmy w kajucie kapitańskiej
- Mówisz o naszej drogiej czarodziejce?
- A jak myślisz? Wykonać
Malcator był zły że musiał znosić towarzystwo Kai, nowicjuszki Mrocznego Konwentu. Niestety, Durian lubił mieć szybki dostęp do informacji a bezpośredni kontakt z użyciem czarodziejskich kul jest zdecydowanie najszybszy i najbezpieczniejszy. Jednak póki czarodziejka siedziała pod pokładem, Malcator mógł liczyć na swobodę działania. Po wyznaczeniu wart, niewielka grupa elfów ruszyła w stronę majaczącego w dali miasta.
Ostatnio zmieniony 2 lut 2016, o 14:47 przez Majestic, łącznie zmieniany 1 raz.
kubencjusz pisze:Młody. Było powiedziane czwartek. Spójrz na kalendarz. Spójrz na ten post. Spójrz jeszcze raz na kalendarz. Dziś nie jest czwartek. Siedzę na koniu.
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
Na horyzoncie powietrze rozmazywało się od temperatury do jakiej rozgrzany był piasek. Mimo iż po pustyni szli dopiero od dwóch dni każda chwila ciągnęła się w nieskończoność. Begrog był w siódmym niebie. Czuł się prawie jak na kathayskich równinach, na których spędził sporą część swojego życia walcząc z najznamienitszymi szermierzami wschodu.
Willard odbierał tę podróż z goła inaczej. Brak piwa, chłopek które można by na boku, dobrej dziczyzny i miękkiego łoża miał na niego strasznie niszczący wpływ. Z wesołego kompana zrobił się z niego suchy maruda, który ciągle klną po krasnoludzku( w jego ojczystym języku brakowało mu odpowiednich słów) gdy wszystkie miraże do których szli rozpływały się dopiero, gdy doszli do nich na odległość kilku kroków.
Po kilku nietrafionych celach podróży na horyzoncie pojawił się kolejne miasto. Białe marmury i piaskowiec ustawiły się jak to Begrog ujął "ładną kupę do zburzenia". Willard miał jednak dość. Siadł na piachu i stwierdził, że nie idzie. Miał dość tego, jak wyobraźnia i magia pustyni robiły ich w konia.
-Pierdole, nie idę- powiedział zakładając ręce za głową i kładąc się na gorącym piachu. Od razu odskoczył bo piasek poparzył mu dłonie.
- Idziesz, czy chcesz czy nie. Ja idzie to i ty.- Mówiąc to Begrog stanął nad przedstawicielem słabego gatunku podpierając się pod boki pięściami wielkości ludzkiej głowy. Scena wyglądała iście komicznie bo przy różnicy rozmiarów osoba trzecia z daleka mogłaby sądzić, że to właśnie ojciec strofuje swojego syna.
- A żebyś się nie zdziwił. Nigdzie się nie ruszam. Nie mam już siły zrobić ani jednego kroku.- Frustracja Willarda prawdopodobnie sięgnęła szczytu. Aż dziw ogra brał, że ten weteran i zaprawiony w boju żołnierz może się tak dziecinnie zachowywać.
- No to żadnego nie zrobisz.- To mówiąc podszedł do Willarda chwycił w pas i zarzucił jak worek ziemniaków.
- Kurwa! Puść mnie idioto!- krzyczał bezradnie waląc w plecy kolegi.
W ten oto sposób dotarli do kolejnego celu podróży. I tym razem się nie zawiedli. Trafili tam gdzie trzeba. Gdy dotarli do bram miasta Begrog opuścił Willarda. Po ulicach snuły się niezliczone ilości szkieletów . Jedyną odróżniajacą je od siebie rzeczą był strój. Jedne w lnianych togach inni w zbrojach a jeszcze inni w prawdopodobnie sakralnych szatach utkanych ze złotych nici. Jednak nie to było teraz dla Willarda ważne. Podszedł do pierwszego lepszego strażnika miejskiego.
- Gdzie tu jest burdel? Dom uciech, no wiesz kobitki zabawa….
Mógłby przysiąc że na twarzy trupa zagościł szyderczy uśmiech, ale ten tylko wyjął kartkę i nieznanym ludziom sposobem nakreślił na niej trasę palcem. Willard razem z Begrogiem pośpiesznie udał się pod wskazany adres.
Zapowiadało się ciekawie. Duży marmurowy budynek a w środku ponad murem widniał basen wokół którego rosła tropikalna roślinność. Jednak jakież było zaskoczenia niewyżytego imperialisty gdy w środku zamiast kobiet zastał ubrane w jedwabną bieliznę szkielety tańczące w rytm liry.
-Nosz kurwa zaraz mnie szlag trafi.- Powiedział po wyjściu. Miotając się do koła zauważył, że w ich kierunku zbliża kilku zbrojnych na czele z jakimś ważniejszym trupem. Urzędnik jak się później okazało telepatycznie spytał się ich czy przybyli walczyć w arenie. Po krótkich wyjaśnieniach tutejszych obyczajów udali się do kwater.
Tam na miejscu czekały ich dwie prycze trochę mięsa i bukłak wina. Siedli i nie zastanawiając się jakim cudem piją wino szkieletowej produkcji na środku pustyni. Zjedli wszystko co było na stole. Po kilku kielichach poszli sobie spać. Nie wiedzieli co czeka ich następny dzień...
EDIT: Literówki
Willard odbierał tę podróż z goła inaczej. Brak piwa, chłopek które można by na boku, dobrej dziczyzny i miękkiego łoża miał na niego strasznie niszczący wpływ. Z wesołego kompana zrobił się z niego suchy maruda, który ciągle klną po krasnoludzku( w jego ojczystym języku brakowało mu odpowiednich słów) gdy wszystkie miraże do których szli rozpływały się dopiero, gdy doszli do nich na odległość kilku kroków.
Po kilku nietrafionych celach podróży na horyzoncie pojawił się kolejne miasto. Białe marmury i piaskowiec ustawiły się jak to Begrog ujął "ładną kupę do zburzenia". Willard miał jednak dość. Siadł na piachu i stwierdził, że nie idzie. Miał dość tego, jak wyobraźnia i magia pustyni robiły ich w konia.
-Pierdole, nie idę- powiedział zakładając ręce za głową i kładąc się na gorącym piachu. Od razu odskoczył bo piasek poparzył mu dłonie.
- Idziesz, czy chcesz czy nie. Ja idzie to i ty.- Mówiąc to Begrog stanął nad przedstawicielem słabego gatunku podpierając się pod boki pięściami wielkości ludzkiej głowy. Scena wyglądała iście komicznie bo przy różnicy rozmiarów osoba trzecia z daleka mogłaby sądzić, że to właśnie ojciec strofuje swojego syna.
- A żebyś się nie zdziwił. Nigdzie się nie ruszam. Nie mam już siły zrobić ani jednego kroku.- Frustracja Willarda prawdopodobnie sięgnęła szczytu. Aż dziw ogra brał, że ten weteran i zaprawiony w boju żołnierz może się tak dziecinnie zachowywać.
- No to żadnego nie zrobisz.- To mówiąc podszedł do Willarda chwycił w pas i zarzucił jak worek ziemniaków.
- Kurwa! Puść mnie idioto!- krzyczał bezradnie waląc w plecy kolegi.
W ten oto sposób dotarli do kolejnego celu podróży. I tym razem się nie zawiedli. Trafili tam gdzie trzeba. Gdy dotarli do bram miasta Begrog opuścił Willarda. Po ulicach snuły się niezliczone ilości szkieletów . Jedyną odróżniajacą je od siebie rzeczą był strój. Jedne w lnianych togach inni w zbrojach a jeszcze inni w prawdopodobnie sakralnych szatach utkanych ze złotych nici. Jednak nie to było teraz dla Willarda ważne. Podszedł do pierwszego lepszego strażnika miejskiego.
- Gdzie tu jest burdel? Dom uciech, no wiesz kobitki zabawa….
Mógłby przysiąc że na twarzy trupa zagościł szyderczy uśmiech, ale ten tylko wyjął kartkę i nieznanym ludziom sposobem nakreślił na niej trasę palcem. Willard razem z Begrogiem pośpiesznie udał się pod wskazany adres.
Zapowiadało się ciekawie. Duży marmurowy budynek a w środku ponad murem widniał basen wokół którego rosła tropikalna roślinność. Jednak jakież było zaskoczenia niewyżytego imperialisty gdy w środku zamiast kobiet zastał ubrane w jedwabną bieliznę szkielety tańczące w rytm liry.
-Nosz kurwa zaraz mnie szlag trafi.- Powiedział po wyjściu. Miotając się do koła zauważył, że w ich kierunku zbliża kilku zbrojnych na czele z jakimś ważniejszym trupem. Urzędnik jak się później okazało telepatycznie spytał się ich czy przybyli walczyć w arenie. Po krótkich wyjaśnieniach tutejszych obyczajów udali się do kwater.
Tam na miejscu czekały ich dwie prycze trochę mięsa i bukłak wina. Siedli i nie zastanawiając się jakim cudem piją wino szkieletowej produkcji na środku pustyni. Zjedli wszystko co było na stole. Po kilku kielichach poszli sobie spać. Nie wiedzieli co czeka ich następny dzień...
EDIT: Literówki

Ostatnio zmieniony 5 mar 2012, o 20:45 przez kubencjusz, łącznie zmieniany 2 razy.
Imię: Khar'Azghar
Rasa/Klasa: Chaos Dwarf Infernal Ironsworn – Deathmask
Broń i zbroja: podwójny topór, tarcza średnia, ciężka zbroja oraz hełm
Ekwipunek: Mistrzowska Zbroja
Umiejętności specjalne: Wytrawny Taktyk
Po raz kolejny spokojnym wzrokiem zlustrował idealnie równą linię tarcz swych klanowych braci. Skinął krasnoludowi stojącemu obok głową a ten zadął w olbrzymi, wykonany z demonicznego kła róg. Zaczęło się - pomyślał z nieskrywaną rozkoszą. Po raz ostatni chrząknął i uniósł wysoko w powietrze swój obusieczny topór. Widział jak z lewej flanki, niezorganizowana grupa maruderów wybiegła na spotkanie swego przeznaczenia.
Głupcy – mruknął, przyglądając się jak horda wpada w imperialny las najeżonych włóczni. Już po pięciu minutach z trzystu wojowników zostało ledwie kilkudziesięciu, ale dało to czas im – elitarnej piechocie złożonej z najtwardszych spośród krasnoludów chaosu, wybrańców samego Hashuta. Machinalnie podrapał opancerzoną dłonią swą wypaloną przez żar piekła twarz, po czym domknął hełm. Rycząc z niecierpliwości przyspieszył kroku a cała setka wojowników ruszyła niczym jeden mąż za nim.
Wbili się w sam środek ludzkiej armii tratując swymi okutymi buciorami głowy przeciwników, gruchocząc ich kości a swymi toporami z łatwością rozbijając najtwardsze człowiecze pancerze. Walka była zajadała jednak Khar'Azghar wiedział, że żaden z jego wojowników nigdy się nie złamie i walczył będzie do ostatniej palącej jego żyły krwi.
Po raz kolejny zasłonił się tarczą, przyjmując na nią cały impet ciosu olbrzymiego dwuręcznego miecza. Runy na jego toporze zalśniły dziką czerwienią łaknąc krwi. Z siłą byka natarł na przeciwnika zwalając go za pomocą tarczy z nóg a następnie wbijając jej zakończony kolcem dół w czaszkę przerażonego człowieka. Zawył z radości widząc przerażenie w oczach otaczających go mieczników, kierując się w sam środek grupy podtrzymującej rannego sztandarowego jednostki. Zamachnął się swym olbrzymim toporem ścinając z nóg najbliżej stojących wojowników po czym natarł z dziką furią na sam sztandar, uderzając go z całych sił swym orężem.
Usłyszał huk i w tej samej chwili oślepiająca błyskawica trafiła w niego oraz najbliżej stojących piechurów. Ze sztandaru płynęła olbrzymia moc a ukryte pod styliskiem pradawne krasnoludzkie runy zabłysły białym światłem bijąc prosto w oczy swych spaczonych pobratymców. Ogłuszony dowódca krasnoludów chaosu zaryczał z niemocy gdy tuż przed nim zamigotała szczelina blokująca wszelkie jego ciosy. Nie wahając się ani chwili postąpił krok na przód.
Jego oczom ukazała się dziwna światłość, spojrzał w górę po raz pierwszy widząc tak jasne słońce, a pod buciorami poczuł zwykły piach. Rozejrzał się wkoło......piach areny.
nada się?
Rasa/Klasa: Chaos Dwarf Infernal Ironsworn – Deathmask
Broń i zbroja: podwójny topór, tarcza średnia, ciężka zbroja oraz hełm
Ekwipunek: Mistrzowska Zbroja
Umiejętności specjalne: Wytrawny Taktyk
Po raz kolejny spokojnym wzrokiem zlustrował idealnie równą linię tarcz swych klanowych braci. Skinął krasnoludowi stojącemu obok głową a ten zadął w olbrzymi, wykonany z demonicznego kła róg. Zaczęło się - pomyślał z nieskrywaną rozkoszą. Po raz ostatni chrząknął i uniósł wysoko w powietrze swój obusieczny topór. Widział jak z lewej flanki, niezorganizowana grupa maruderów wybiegła na spotkanie swego przeznaczenia.
Głupcy – mruknął, przyglądając się jak horda wpada w imperialny las najeżonych włóczni. Już po pięciu minutach z trzystu wojowników zostało ledwie kilkudziesięciu, ale dało to czas im – elitarnej piechocie złożonej z najtwardszych spośród krasnoludów chaosu, wybrańców samego Hashuta. Machinalnie podrapał opancerzoną dłonią swą wypaloną przez żar piekła twarz, po czym domknął hełm. Rycząc z niecierpliwości przyspieszył kroku a cała setka wojowników ruszyła niczym jeden mąż za nim.
Wbili się w sam środek ludzkiej armii tratując swymi okutymi buciorami głowy przeciwników, gruchocząc ich kości a swymi toporami z łatwością rozbijając najtwardsze człowiecze pancerze. Walka była zajadała jednak Khar'Azghar wiedział, że żaden z jego wojowników nigdy się nie złamie i walczył będzie do ostatniej palącej jego żyły krwi.
Po raz kolejny zasłonił się tarczą, przyjmując na nią cały impet ciosu olbrzymiego dwuręcznego miecza. Runy na jego toporze zalśniły dziką czerwienią łaknąc krwi. Z siłą byka natarł na przeciwnika zwalając go za pomocą tarczy z nóg a następnie wbijając jej zakończony kolcem dół w czaszkę przerażonego człowieka. Zawył z radości widząc przerażenie w oczach otaczających go mieczników, kierując się w sam środek grupy podtrzymującej rannego sztandarowego jednostki. Zamachnął się swym olbrzymim toporem ścinając z nóg najbliżej stojących wojowników po czym natarł z dziką furią na sam sztandar, uderzając go z całych sił swym orężem.
Usłyszał huk i w tej samej chwili oślepiająca błyskawica trafiła w niego oraz najbliżej stojących piechurów. Ze sztandaru płynęła olbrzymia moc a ukryte pod styliskiem pradawne krasnoludzkie runy zabłysły białym światłem bijąc prosto w oczy swych spaczonych pobratymców. Ogłuszony dowódca krasnoludów chaosu zaryczał z niemocy gdy tuż przed nim zamigotała szczelina blokująca wszelkie jego ciosy. Nie wahając się ani chwili postąpił krok na przód.
Jego oczom ukazała się dziwna światłość, spojrzał w górę po raz pierwszy widząc tak jasne słońce, a pod buciorami poczuł zwykły piach. Rozejrzał się wkoło......piach areny.
nada się?
Na areny wchodziły już postacie z takimi historiami, że dłoń sama rwie się do facepalma. A twoja jest fajnie napisana
.

kubencjusz pisze:Młody. Było powiedziane czwartek. Spójrz na kalendarz. Spójrz na ten post. Spójrz jeszcze raz na kalendarz. Dziś nie jest czwartek. Siedzę na koniu.
- Naviedzony
- Wielki Nieczysty Spamer
- Posty: 6354
Pewnie, że się nada. 
No panowie forumowicze, nikt więcej nie ma ochoty być dopisanym do listy Niepokonanych?

No panowie forumowicze, nikt więcej nie ma ochoty być dopisanym do listy Niepokonanych?
Spokojnie, raz areny zapełniają się w kilka godzin, raz w tydzień
.
Ale moglibyście się stawić, śmierdzące lenie

Ale moglibyście się stawić, śmierdzące lenie
kubencjusz pisze:Młody. Było powiedziane czwartek. Spójrz na kalendarz. Spójrz na ten post. Spójrz jeszcze raz na kalendarz. Dziś nie jest czwartek. Siedzę na koniu.
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
Jarek pisze:można zgłosić 2 kandydatów?
@ Rasti Więcej niekochanych dzieci dla mojego grubaskaNaviedzony pisze:Nie. Jeden użytkownik, jedna postać.

Imię: Tewark z Jasnych Stoków
Bretoński Errant Knight
Broń: Włócznia
Zbroja: Średnia zbroja, średnia tarcza, średni hełm
Umiejętność spec.: Szaleńczy styl walki, gladiator
O Pani, gdzie ja jestem? Tewark miał w oczach piasek. Minęła dłuższa chwila, zanim zdołał w pełni dostrzec, w jak paskudnym położeniu się znalazł. Było to małe, nisko sklepione, ciemne pomieszczenie, przypominające lochy czy piwnice zamku, w którym się wychował. Tyle że tamte były albo wypełnione jęczącymi chłopami, odbywającymi zasłużoną karę, albo wielkimi beczkami win, zajmującymi przestrzeń od podłogi do sufitu. Dopiero po dłuższej chwili do jego świadomości zaczęły docierać wspomnienia ostatnich wydarzeń.
Wśród oddziału rycerzy panowała cisza. Co jakiś czas słychać było jedynie parskanie wyziębionych koni, szybko z resztą uciszanych przez jeźdźców. Czekali. Tewark zaczynał się niecierpliwić. Jego oddział niewielki oddział miał dopilnować, by reszta armii na czas zdążyła dojechać w dogodne miejsce, gdzie miała stoczyć się bitwa. Coś było nie tak. Zwiadowcy, których wysłał, nie powrócili. Jeżeli natrafili na wroga… No cóż, w każdym bądź razie oznaczało by to, że jest on niebezpiecznie blisko. Tewarkowi nie bardzo uśmiechało się spotkanie nieprzyjaciela. Gdy Diuk wyznaczył go do tej misji, bardzo się ucieszył. W końcu jest to łatwy sposób do zdobycia chociaż niewielkiej ilości sławy, której tak mu brakowało. Jednak tuż po oddzieleniu się od taborów wojska, ogarnął go niepokój. W duchu wiedział, że jeżeli coś nie pójdzie zgodnie z planem, on za wszystko odpowie. Gdyby armia wroga zdołała zająć odpowiednie pozycje, klęska byłaby nieuchronna. Teraz, gdy o zwiadowcach nic nie było wiadomo ogarnął go strach. Przełknął ślinę. Jestem Bretończykiem. Wiara, honor, odwa… - głos mu się załamał. W mgle dojrzał zarys konia i pochylonego na nim jeźdźca. Tewark szybko zerwał się na nogi i podbiegł do przybysza. Ten uniósł głowę. Przez zakrwawione oblicze Tewark ledwie poznał jednego ze zwiadowców.
-Już idą- wydyszał mężczyzna. Po tych słowach zwalił się z konia. Tewarkowi krew uderzyła do mózgu. Armia Diuka nie zdążyła. Musimy choć na jakiś czas sami zatrzymać wroga.
-Panie, panie!- strażnik podbiegł do Tewarka- Panie, słychać nieprzyjaciela! Co robimy?
-Na koń!- zdławionym głosem powiedział Tewark-wszyscy na koń! Szykować się!- Teraz już sam słyszał uderzenia bębnów. Wróg był blisko. A z wrzasków, jakie wroga armia wydawała, można było wnioskować, że jest ogromna.
Dalsze wspomnienia Tewark pamiętał jakby przez mgłę. Uniesiony miecz. Pierwsze zarysy wrogich oddziałów. Na początku manewrowanie lancą w trudnym terenie, szukanie dogodnego celu do ataku. Wreszcie starcie. Dziki kwik koni nadziewanych na włócznie. Krew, ale nie czerwona, tylko szara, ściekająca z jego miecza na rękawicę. Upiorny skowyt, potworów, których o których nigdy nawet nie słyszał. Wreszcie pierwsze ataki bólu. Zimne dłonie, których chłód przenikał zbroje. Nagle dziwny krok wierzchowca, świat zaczął wirować. Twarda ziemia i znów ból. Zimne, martwe dłonie, wyciągające go spod konia. Strach dodał mu sił. Zmysły na moment się wyostrzyły. Odtrącił najbliższych wrogów, złapał za poszczerbiony miecz i torując sobie nim drogę, napędzany przerażeniem zaczął uciekać. Jednak po chwili znów poczuł atak bólu. Plecy wygięły mu się od potężnego uderzenia młotem. Upadł na ziemię. Zimne dłonie znów zaczęły pełznąć po jego ciele. Dalej była tylko ciemność.
-Wstań- usłyszał głos w ciemnicy. Odruchowo sięgnął ręką do pasa- miecza nie było.
-Wstań, mówię- zimny głos, jak zimnie dłonie sprawiły, że dreszcz przebiegł po jego ciele. Wokół nie było nikogo. Tewark był jednak zbyt przerażony, bo o cokolwiek zapytać. –Jeszcze nie nadszedł czas twojej śmierci. To, czy przeżyjesz, zależy od ciebie. Jesteś na Arenie Śmierci, jako nasz gladiator. Oręż otrzymasz tuż przed walką.
-K-kim jesteś?- Terak mimo strachu nie wytrzymał
-Odtąd twoim panem, człowieku
Czy Słudzy Pani Jeziora, to Bretończycy pobłogosławieni przez Panią, czyli także w tym przypadku errant knight? Jako że Tewark został złamany w boju i chciał uciekać, to stracił błogosławieństwo, zyskał za to umiejętność gladiator.
Bretoński Errant Knight
Broń: Włócznia
Zbroja: Średnia zbroja, średnia tarcza, średni hełm
Umiejętność spec.: Szaleńczy styl walki, gladiator
O Pani, gdzie ja jestem? Tewark miał w oczach piasek. Minęła dłuższa chwila, zanim zdołał w pełni dostrzec, w jak paskudnym położeniu się znalazł. Było to małe, nisko sklepione, ciemne pomieszczenie, przypominające lochy czy piwnice zamku, w którym się wychował. Tyle że tamte były albo wypełnione jęczącymi chłopami, odbywającymi zasłużoną karę, albo wielkimi beczkami win, zajmującymi przestrzeń od podłogi do sufitu. Dopiero po dłuższej chwili do jego świadomości zaczęły docierać wspomnienia ostatnich wydarzeń.
Wśród oddziału rycerzy panowała cisza. Co jakiś czas słychać było jedynie parskanie wyziębionych koni, szybko z resztą uciszanych przez jeźdźców. Czekali. Tewark zaczynał się niecierpliwić. Jego oddział niewielki oddział miał dopilnować, by reszta armii na czas zdążyła dojechać w dogodne miejsce, gdzie miała stoczyć się bitwa. Coś było nie tak. Zwiadowcy, których wysłał, nie powrócili. Jeżeli natrafili na wroga… No cóż, w każdym bądź razie oznaczało by to, że jest on niebezpiecznie blisko. Tewarkowi nie bardzo uśmiechało się spotkanie nieprzyjaciela. Gdy Diuk wyznaczył go do tej misji, bardzo się ucieszył. W końcu jest to łatwy sposób do zdobycia chociaż niewielkiej ilości sławy, której tak mu brakowało. Jednak tuż po oddzieleniu się od taborów wojska, ogarnął go niepokój. W duchu wiedział, że jeżeli coś nie pójdzie zgodnie z planem, on za wszystko odpowie. Gdyby armia wroga zdołała zająć odpowiednie pozycje, klęska byłaby nieuchronna. Teraz, gdy o zwiadowcach nic nie było wiadomo ogarnął go strach. Przełknął ślinę. Jestem Bretończykiem. Wiara, honor, odwa… - głos mu się załamał. W mgle dojrzał zarys konia i pochylonego na nim jeźdźca. Tewark szybko zerwał się na nogi i podbiegł do przybysza. Ten uniósł głowę. Przez zakrwawione oblicze Tewark ledwie poznał jednego ze zwiadowców.
-Już idą- wydyszał mężczyzna. Po tych słowach zwalił się z konia. Tewarkowi krew uderzyła do mózgu. Armia Diuka nie zdążyła. Musimy choć na jakiś czas sami zatrzymać wroga.
-Panie, panie!- strażnik podbiegł do Tewarka- Panie, słychać nieprzyjaciela! Co robimy?
-Na koń!- zdławionym głosem powiedział Tewark-wszyscy na koń! Szykować się!- Teraz już sam słyszał uderzenia bębnów. Wróg był blisko. A z wrzasków, jakie wroga armia wydawała, można było wnioskować, że jest ogromna.
Dalsze wspomnienia Tewark pamiętał jakby przez mgłę. Uniesiony miecz. Pierwsze zarysy wrogich oddziałów. Na początku manewrowanie lancą w trudnym terenie, szukanie dogodnego celu do ataku. Wreszcie starcie. Dziki kwik koni nadziewanych na włócznie. Krew, ale nie czerwona, tylko szara, ściekająca z jego miecza na rękawicę. Upiorny skowyt, potworów, których o których nigdy nawet nie słyszał. Wreszcie pierwsze ataki bólu. Zimne dłonie, których chłód przenikał zbroje. Nagle dziwny krok wierzchowca, świat zaczął wirować. Twarda ziemia i znów ból. Zimne, martwe dłonie, wyciągające go spod konia. Strach dodał mu sił. Zmysły na moment się wyostrzyły. Odtrącił najbliższych wrogów, złapał za poszczerbiony miecz i torując sobie nim drogę, napędzany przerażeniem zaczął uciekać. Jednak po chwili znów poczuł atak bólu. Plecy wygięły mu się od potężnego uderzenia młotem. Upadł na ziemię. Zimne dłonie znów zaczęły pełznąć po jego ciele. Dalej była tylko ciemność.
-Wstań- usłyszał głos w ciemnicy. Odruchowo sięgnął ręką do pasa- miecza nie było.
-Wstań, mówię- zimny głos, jak zimnie dłonie sprawiły, że dreszcz przebiegł po jego ciele. Wokół nie było nikogo. Tewark był jednak zbyt przerażony, bo o cokolwiek zapytać. –Jeszcze nie nadszedł czas twojej śmierci. To, czy przeżyjesz, zależy od ciebie. Jesteś na Arenie Śmierci, jako nasz gladiator. Oręż otrzymasz tuż przed walką.
-K-kim jesteś?- Terak mimo strachu nie wytrzymał
-Odtąd twoim panem, człowieku
Czy Słudzy Pani Jeziora, to Bretończycy pobłogosławieni przez Panią, czyli także w tym przypadku errant knight? Jako że Tewark został złamany w boju i chciał uciekać, to stracił błogosławieństwo, zyskał za to umiejętność gladiator.
Maximus Orgazmus
Zbroja - Brak
Wampir
uzbrojenie - 2xsztylet + noże do rzucania
ekwipunek- obręcz szybkości
umiejętność - zguba śmiertelnych
Każde uderzenie serca był głośne, za głośne, Baltazar chwycił twardo rękojeść swojego miecza, starając opanować kołatające serce, ostrożnie odchylił się ,aby dostrzec co znajduje się za uchylonymi drzwiami. Stała tam wysoka postać, odziana w czarny płaszcz i obcisłe skórzane spodnie. Spod zarzuconego na głowę kaptura dostrzec można było czerwoną poświatę wydobywającą się z dwojga czerwonych oczu, wpatrzonych w kąt. Postać zaczęła powoli przekręcać głowę w stronę wejścia do korytarzu ,z którego Baltazar nieudolnie próbował podejrzeć napastnika. Napastnika ,który włamał się do jego domu już parę godzin temu. Wraz z wujem o świcie znaleźli u wrót zamku strażników z poderżniętymi gardłami. Wuj kazał przeszukać całą posiadłość ,lecz niczego ,ani nikogo nie znaleziono. Dopiero teraz brutalny zabójca się odnalazł. W izbie matki. Baltazar był pewny ,że zakapturzona postać musiała go spostrzec ,jednak nic się nie wydarzyło. Przełamawszy strach
spojrzał ponownie w ciemne pomieszczenie, nikogo już tam nie było ,z wyjątkiem nagiego ,zakrwawionego ciała kobiety. Chłopak wrzasnął mimo woli. Zawładnął nim wstręt, strach i rozpacz. Ruszył biegiem korytarzem, wydając z siebie żałosne jęki , potykając się o własne nogi ,biegł do wuja. Zbyt daleko jednak nie musiał pędzić, wuj wraz z dwudziesto osoowym odziałem zbrojnych ,postawiony na nogi przeraźliwym wrzaskiem popędził w stronę jego źródła. Z usta chłopaka zrozmiał tylko 3 słowa matka, śmierć , postać. Kiedy wpadł do sypialni nikogo tam nie było. Napastnik nie miał jak uciec, okna zamknięte było od środka, a do pomieszczenia prowadził tylko jeden długi korytarz. Gdyby ktoś próbował uciekać wpadłby na nich. Wuj uklęknął przy martwej kobiecie ,oglądając dokładnie ciało. Nie było śladu gwałtu, znęcania się ,czy też jakichkolwiek siniaków. Izabela nie broniła się, śmierć nadeszła szybko i bezboleśnie. Rana była płytka, ale śmiertelna. Zadana z wielka precyzja ,prawdopodobnie sztyletem. Bez wątpienia ten kto to zrobił znał się na rzeczy. Jednak w ciele kobiety było coś dziwnego , bladość skóry i brak sączącej się krwi ,tak jakby z kobiety cała krew juz dawno się wysączyła. Nie mogła to być jednak prawda , przecież zginęła niedawno, a kałuża krwi była zbyt mała. Coś było nie tak.
Obok wuja przysiadł Wyrzymir przyglądając się uważnie zwłokom kobiety szczególną uwagę zwracając na jędrne kształty kobiety
- Ty nędzny psie! Dawała ci żreć i gdzie mieszkać ,a ty skurwysynu tylko o jednym. Won mi stąd , bo wypatroszę!
-P-p-p-panie ,a-a-ale tu-tutaj jest rana. Sp-spsp-ójrz
Mężczyzna pochylił się i ujrzał dwa ślady po długich kłach tuż pod piersią. Nie zdążył jednak nic powiedzieć. Okiennice rozwarły się z hukiem ,a z otworu wyleciały noże kolejno trafiając wojowników. Przez okno wskoczyła mroczna postać ,spod kaptura kapała gorąca krew. Następnie rozpętało się piekło. Napastnik był nieprawdopodobnie szybki. parował skutecznie ciosy straży samemu przy tym wyprowadzając skuteczne ataki. Gineli jeden po drugim. Śmierć przychodziła do nich bezboleśnie ,zawsze przy pierwszym uderzeniu sztyletu. Pozostało trzech najlepszych gwardzistów. Przyjęli pozycje obronne ,czekając na jakkąkolwiek szansę zranienia napastnika. Szczęście im sprzyjało. Do pokoju wszedł Baltazar, wrzasnął w przerażeniu i chciał uciec, lecz w jego kierunku pofrunął z furkotem nóż. przebił dłoń i wbił się w ścianę , uniemozliwając ucieczkę. Ułamek sekundy ,w którym napastnik zajął się Baltazarem wystarczył ,aby straż podjęła decyzję o wyprowadzeniu ataku, nie docenili jednak szybkości przeciwnika . Postać zdążyła wypuścić jeszcze jeden nóż, który lecąć poderżnął gardło całej trójce i wbił się z impetem w ścianę. Baltazar spostrzegł parę długich kłów wyszczerzonych w potwornym uśmiechu. Wyjąc z bólu i przerażenia ,próbując wyrwać nóż z dłoni ,przypomniał sobie jak kiedyś czytał w starej księdze o takich stworzeniach. Teraz już wiedział kto właśnie patrzy się an niego uśmiechając szyderczo. Wampir podszedł do neigo i jednym szybkim ruchem wyrwał nóz, oblizał z krwi i chwycił za gardło mdlejącego chłopaka ,podniósł go z łatwością i przyciśnął doo ściany.
- Będziesz moim przewodnikiem ,po tym piaskowym zadupiu. Masz mnie doprowadzić do Nehekhary, a jak się ,kurwa, zgubimy to pożałujesz ,że się urodziłeś marny cżłowieczku ,a teraz won mi stąd i nie próbuj uciekać.
Baltazar nie miał siły odpowiedzieć ,więc to co wydało się z jego ust zabrzmiało jak bulgot ,jednak wampir nie zwracał już uwagi na niego. Oddawał sie uczcie, z jego ust wydobył się ryk rozkoszy, oczy zaczerwieniły się jeszcze bardziej. Od wampira biła piekielna aura w kolorze jaskrawej czerwieni. Kątem oka wyczołgując się z pomieszczenia , chłopak spostrzegł jak wampir w spazmach rozkoszy wije się w wnętrznościach zabitych ludzi. Baltazar chciał zwymiotować ,lecz nie miał czym , dopiero teraz poczuł ,że cała zawartość jego wnętrzności juz znalazła ujście.
Powoli w oczach wampira w oddali zaczynały majaczyć białe budynki nehekary. Dobrze wybrałem udajac się do tego zamczyska. Ten chłopak miał albo szczęście albo naprawdę wiedział jak dotrzeć do miasta Settry. Może oprócz wygrania tej całej śmiesznej areny uda mi się zrobić tam udany interes. Co prawda chłopki z posiadłosci pięknościami nie były ,ale jednak znużeni drogą wojownicy nie powinni wybrzydzać. Może też znajdzie się fan martwej piękności. Wammpir spojrzał za siebie. Za jego lektyka zbudowaną na z byle czego, ciagnał się spory orszak żywych kobiet i jeszcze większy orszak zombie. Na czele szła piękna kobieta pani starego zamczyska, ubrana w najpiękniejszą szatę znalezioną w pustynnej posiadłości. Wampir zadbał o to ,aby sie nie rozłożyła. Zabalsamował ją dokładnie jednak, nie miał w tym zbyt dużej wprawy więc kobieta gdzieniegdzie zaczynała zielenieć.
Wampir zachichotał
-ciekawe ilu wojowników oprze się martwej piękności ,po tygodniach obcowania ze szkieletowymi damamami.
Maximus roześmiał się głośno na myśl o minach zaskoczonych przybyszów ,kiedy udali sie do pustynnego domu uciech.
Zbroja - Brak
Wampir
uzbrojenie - 2xsztylet + noże do rzucania
ekwipunek- obręcz szybkości
umiejętność - zguba śmiertelnych
Każde uderzenie serca był głośne, za głośne, Baltazar chwycił twardo rękojeść swojego miecza, starając opanować kołatające serce, ostrożnie odchylił się ,aby dostrzec co znajduje się za uchylonymi drzwiami. Stała tam wysoka postać, odziana w czarny płaszcz i obcisłe skórzane spodnie. Spod zarzuconego na głowę kaptura dostrzec można było czerwoną poświatę wydobywającą się z dwojga czerwonych oczu, wpatrzonych w kąt. Postać zaczęła powoli przekręcać głowę w stronę wejścia do korytarzu ,z którego Baltazar nieudolnie próbował podejrzeć napastnika. Napastnika ,który włamał się do jego domu już parę godzin temu. Wraz z wujem o świcie znaleźli u wrót zamku strażników z poderżniętymi gardłami. Wuj kazał przeszukać całą posiadłość ,lecz niczego ,ani nikogo nie znaleziono. Dopiero teraz brutalny zabójca się odnalazł. W izbie matki. Baltazar był pewny ,że zakapturzona postać musiała go spostrzec ,jednak nic się nie wydarzyło. Przełamawszy strach
spojrzał ponownie w ciemne pomieszczenie, nikogo już tam nie było ,z wyjątkiem nagiego ,zakrwawionego ciała kobiety. Chłopak wrzasnął mimo woli. Zawładnął nim wstręt, strach i rozpacz. Ruszył biegiem korytarzem, wydając z siebie żałosne jęki , potykając się o własne nogi ,biegł do wuja. Zbyt daleko jednak nie musiał pędzić, wuj wraz z dwudziesto osoowym odziałem zbrojnych ,postawiony na nogi przeraźliwym wrzaskiem popędził w stronę jego źródła. Z usta chłopaka zrozmiał tylko 3 słowa matka, śmierć , postać. Kiedy wpadł do sypialni nikogo tam nie było. Napastnik nie miał jak uciec, okna zamknięte było od środka, a do pomieszczenia prowadził tylko jeden długi korytarz. Gdyby ktoś próbował uciekać wpadłby na nich. Wuj uklęknął przy martwej kobiecie ,oglądając dokładnie ciało. Nie było śladu gwałtu, znęcania się ,czy też jakichkolwiek siniaków. Izabela nie broniła się, śmierć nadeszła szybko i bezboleśnie. Rana była płytka, ale śmiertelna. Zadana z wielka precyzja ,prawdopodobnie sztyletem. Bez wątpienia ten kto to zrobił znał się na rzeczy. Jednak w ciele kobiety było coś dziwnego , bladość skóry i brak sączącej się krwi ,tak jakby z kobiety cała krew juz dawno się wysączyła. Nie mogła to być jednak prawda , przecież zginęła niedawno, a kałuża krwi była zbyt mała. Coś było nie tak.
Obok wuja przysiadł Wyrzymir przyglądając się uważnie zwłokom kobiety szczególną uwagę zwracając na jędrne kształty kobiety
- Ty nędzny psie! Dawała ci żreć i gdzie mieszkać ,a ty skurwysynu tylko o jednym. Won mi stąd , bo wypatroszę!
-P-p-p-panie ,a-a-ale tu-tutaj jest rana. Sp-spsp-ójrz
Mężczyzna pochylił się i ujrzał dwa ślady po długich kłach tuż pod piersią. Nie zdążył jednak nic powiedzieć. Okiennice rozwarły się z hukiem ,a z otworu wyleciały noże kolejno trafiając wojowników. Przez okno wskoczyła mroczna postać ,spod kaptura kapała gorąca krew. Następnie rozpętało się piekło. Napastnik był nieprawdopodobnie szybki. parował skutecznie ciosy straży samemu przy tym wyprowadzając skuteczne ataki. Gineli jeden po drugim. Śmierć przychodziła do nich bezboleśnie ,zawsze przy pierwszym uderzeniu sztyletu. Pozostało trzech najlepszych gwardzistów. Przyjęli pozycje obronne ,czekając na jakkąkolwiek szansę zranienia napastnika. Szczęście im sprzyjało. Do pokoju wszedł Baltazar, wrzasnął w przerażeniu i chciał uciec, lecz w jego kierunku pofrunął z furkotem nóż. przebił dłoń i wbił się w ścianę , uniemozliwając ucieczkę. Ułamek sekundy ,w którym napastnik zajął się Baltazarem wystarczył ,aby straż podjęła decyzję o wyprowadzeniu ataku, nie docenili jednak szybkości przeciwnika . Postać zdążyła wypuścić jeszcze jeden nóż, który lecąć poderżnął gardło całej trójce i wbił się z impetem w ścianę. Baltazar spostrzegł parę długich kłów wyszczerzonych w potwornym uśmiechu. Wyjąc z bólu i przerażenia ,próbując wyrwać nóż z dłoni ,przypomniał sobie jak kiedyś czytał w starej księdze o takich stworzeniach. Teraz już wiedział kto właśnie patrzy się an niego uśmiechając szyderczo. Wampir podszedł do neigo i jednym szybkim ruchem wyrwał nóz, oblizał z krwi i chwycił za gardło mdlejącego chłopaka ,podniósł go z łatwością i przyciśnął doo ściany.
- Będziesz moim przewodnikiem ,po tym piaskowym zadupiu. Masz mnie doprowadzić do Nehekhary, a jak się ,kurwa, zgubimy to pożałujesz ,że się urodziłeś marny cżłowieczku ,a teraz won mi stąd i nie próbuj uciekać.
Baltazar nie miał siły odpowiedzieć ,więc to co wydało się z jego ust zabrzmiało jak bulgot ,jednak wampir nie zwracał już uwagi na niego. Oddawał sie uczcie, z jego ust wydobył się ryk rozkoszy, oczy zaczerwieniły się jeszcze bardziej. Od wampira biła piekielna aura w kolorze jaskrawej czerwieni. Kątem oka wyczołgując się z pomieszczenia , chłopak spostrzegł jak wampir w spazmach rozkoszy wije się w wnętrznościach zabitych ludzi. Baltazar chciał zwymiotować ,lecz nie miał czym , dopiero teraz poczuł ,że cała zawartość jego wnętrzności juz znalazła ujście.
Powoli w oczach wampira w oddali zaczynały majaczyć białe budynki nehekary. Dobrze wybrałem udajac się do tego zamczyska. Ten chłopak miał albo szczęście albo naprawdę wiedział jak dotrzeć do miasta Settry. Może oprócz wygrania tej całej śmiesznej areny uda mi się zrobić tam udany interes. Co prawda chłopki z posiadłosci pięknościami nie były ,ale jednak znużeni drogą wojownicy nie powinni wybrzydzać. Może też znajdzie się fan martwej piękności. Wammpir spojrzał za siebie. Za jego lektyka zbudowaną na z byle czego, ciagnał się spory orszak żywych kobiet i jeszcze większy orszak zombie. Na czele szła piękna kobieta pani starego zamczyska, ubrana w najpiękniejszą szatę znalezioną w pustynnej posiadłości. Wampir zadbał o to ,aby sie nie rozłożyła. Zabalsamował ją dokładnie jednak, nie miał w tym zbyt dużej wprawy więc kobieta gdzieniegdzie zaczynała zielenieć.
Wampir zachichotał
-ciekawe ilu wojowników oprze się martwej piękności ,po tygodniach obcowania ze szkieletowymi damamami.
Maximus roześmiał się głośno na myśl o minach zaskoczonych przybyszów ,kiedy udali sie do pustynnego domu uciech.
UWAGA: LISTA WYPOSAŻENIA MOŻE STANOWIĆ SPOILER DLATEGO PRZENIOSŁEM JĄ ZA HISTORIĘ POSTACI
Muzyka na wejście: http://www.youtube.com/watch?v=k_ZMmEFA4Q0
Łuna pożaru rozświetlała północne niebo, a cienie podrygiwały na pomarańczowej ścianie lasu. Wieś jakich wiele w tej części Imperium, choć ufortyfikowana, nie miała szans w starciu z najeźdźcami z Norski, którzy obrali ją za jeden ze swoich pierwszych celów po wylądowaniu. Nie była to jednak inwazja, mająca na celu rzucenie Imperium na kolana, tylko jeden z kolejnych łupieżczych wypadów barbarzyńców, jednak mieli przewagę liczebną i zaatakowali z zaskoczenia.
Gdzieniegdzie dało się słyszeć szczęk oręża, wystrzały już dawno ucichły, teraz tylko wrzaski przerażonej ludności padającej pod ciosami Norsów mieszały się z ich dzikimi okrzykami, a nad wszystkim górował ryk płomieni i trzask łamanych belek. Nim nastał świt, najeźdźcy odeszli dalej na południe, zabrawszy uprzednio wszystko co przedstawiało dla nich jakąś wartość. Mieszkańcy, którzy nie zdołali zbiec do lasu zostali wybici co do jednego. Niewielka część, którym udała się ta sztuka i zdołali się wymknąć musieli walczyć o przetrwanie, gdyż w kniejach Imperium aż roi się od przeróżnych stworzeń, zazwyczaj wyjątkowo cwanych i wygłodniałych.
Tymczasem wstało Słońce, które przez gęste, szare chmury oświetliło osmolone ruiny. Gdzieniegdzie dopalały się stosy drewna, które kiedyś tworzyły zabudowania osady. Wszędzie latały szare płatki popiołu, a ulice pokryte krwią i błotem zalegały ciała mieszkańców, które teraz stanowiły śniadanie dla wron, kruków i innych zwierząt zbyt tchórzliwych, małych i słabych albo po prostu zbyt wygodnickich, by samemu zapolować.
Wtem coś się poruszyło w ruinach. Przywalona kłodą klapa w podłodze podskoczyła raz i drugi, aż w końcu belka zsunęła się na bok. Z dziury wyłoniła się jedna ręka, później druga, chwilę później wygramoliła się na zewnątrz młoda kobieta, miała może z siedemnaście, góra dwadzieścia lat. Potoczyła nieprzytomnym wzrokiem naokoło i wyszła na główną ulicę.
- Kurt! – krzyknęła. Odpowiedziała jej cisza. Kilka wron popatrzało na nią, jakby z wyrzutem, że przeszkadza im w posiłku. Dziewczyna rozejrzała się i jej wzrok zatrzymał się na opartym o ścianę ciele jakiegoś pechowca z lokalnej milicji. – Kurt!!! – krzyknęła i popędziła w jego kierunku. To, co niegdyś było Kurtem siedziało w kałuży krwawego błota, nieopodal leżała ręka wciąż trzymająca kurczowo halabardę. Kobieta dotknęła spazmatycznie ciała, poczym wybuchła płaczem i przewróciła się na ziemię. Wtedy jej oczom ukazał się piorunujący widok: u wylotu ulicy stał zakuty w bogato zdobioną złotymi, kolczastymi ornamentami granatową zbroję wojownik. Niewątpliwie był to maruder z wczorajszego najazdu, ale jego rynsztunek świadczył o tym, że musiał być jakąś znaczną osobistością. Ponad dwumetrowy osobnik bacznie przyglądał się ocalałej i niespiesznie ruszył w jej stronę. Dziewczyna leżała zobojętniała na to, co się teraz stanie. Jeśli ma zginąć od ostrza wykutego z czarnej stali, niech tak będzie... Wtem coś w niej drgnęło. Nie, to nie może się tak skończyć. Przetrwała całą tę masakrę i teraz to... Instynkt samozachowawczy zmusił ją by wstała i zaczęła uciekać. Rzuciła się więc pędem. Jednak wszystko działo się dziwnie powoli. Wojownik szedł spokojnym krokiem, a odległość pomiędzy nimi mimo to zmniejszała się. Wtem potknęła się o coś i wylądowała na bruku. Gdy się odwróciła na plecy, najeźdźca był już nad nią. Nagle dłoń dziewczyny dotknęła czegoś metalowego. Pistolet! Podniosła go i wycelowała. Wtedy wojownik odezwał się ochrypłym głosem w swoim ostrym języku, ale ona jakimś sposobem zrozumiała wszystko:
- Odłóż to. Mamy ważniejsze rzeczy do zrobienia niż walka ze sobą. Z resztą, i tak nic mi nie zrobisz.
Rozległ się strzał. Kulka pomknęła idealnie w kierunku wizjera hełmu i ... jakby zwolniła i lekko zmieniła kierunek niegroźnie odbijając się od hełmu. – Mówiłem ci. – dodał rozpinając spodnie...
Oddział imperialnych zwiadowców dotarł do zniszczonej osady jeszcze tego samego dnia. Znaleźli tam dziewczynę; nie mogli w żaden sposób domyślić się jak udało jej się przeżyć. Gdy na chwilę odzyskała przytomność, ustalili, że nazywa się Greta. Zabrali ją do fortu i oddali pod opiekę wojskowego lekarza. Gdy wróciła do siebie, odesłali ją do Middenheim wraz z wozem dowożącym zaopatrzenie.
***
Do pogrążonego w cieniu wnętrza Middenheimskiej karczmy wszedł ubrany w mundur podoficera żołnierz. Usiadł przy stoliku i zawołał o piwo. Gdy kelnerka podeszła przyjrzał się jej i po chwili powiedział:
- Ja cię skądś znam...
- O, doprawdy... – rzuciła kobieta.
- Tak. Teraz sobie przypominam. Znaleźliśmy cię w ruinach Freuenwalden. Greta, prawda? – Greta spojrzała na żołnierza uważniej.
- Tak, to... ale wolę o tym nie myśleć.
- W porządku. Nie przedstawiłem się. Jestem plutonowy Heinz Pfeiffer. Oho, widzę, że chyba sobie kogoś znalazłaś. – Powiedział, wskazując na lekko uwypuklony brzuch.
- Nie. To dziecko mojego niedoszłego męża... domyślasz się... – a w myślach dodała: - mam nadzieję, że nie tamtego sukinsyna.
- W takim razie... słuchaj... masz w ogóle gdzie mieszkać? – nagle doszedł do wniosku, że ta kobieta bardzo mu się podoba.
- No, nie za bardzo. Nie wiem jak dam sobie radę.
- Wygląda na to, że będę musiał znów cię uratować – silił się na dowcip Heinz. Mam w Middenheim mieszkanie, możesz zamieszkać u mnie.
***
Krzyk narodzonego chłopca nie mógł być słyszany na dalekiej Północy, mimo to czempion w wydał pomruk zadowolenia. Tajemniczy plan jego pana rozpoczął się na dobre.
Tymczasem w Middenheim Heinz popatrzył z zaciekawieniem na dziecko.
- Zastanawiałaś się jak go nazwiemy?
- Kurt. – jęknęła wycieńczona porodem Greta.
- Może być. Znałem kiedyś takiego jednego Kurta, równy chłop z niego był, raz prawie przepił krasnoluda, a innym razem...
***
Młody Kurt Pfeiffer był dość szczególną osobą. Czarne włosy, ostre rysy twarzy i orli nos upodabniały go do kruka albo wrony. Do tego przenikliwe spojrzenie elektryczno niebieskich oczu, w którym było coś niepokojącego, jakby wiedział wszystko o wszystkich. Z pewnością w niczym nie przypominał wioskowego milicjanta Kurta, którego dawno wsunęły leśne zwierzątka. Dodatkowo cechował się niezwykłą pomysłowością i chęcią do majsterkowania, czym zyskał sobie sympatię pewnego inżyniera, znajomego Heinza, który czasem ich odwiedzał.
Tak też Kurt trafił najpierw do terminu u lokalnego rusznikarza, na którym wywarł ogromne wrażenie zmieniając projekt tradycyjnego muszkietu poprzez nagwintowanie i dołożenie dodatkowej lufy poprawiając kilkukrotnie skuteczność broni. Zazwyczaj zawistny i małostkowy rzemieślnik dał Kurtowi jak najlepsze referencje gdy ten szedł na politechnikę w Nuln.
Nie trudno było przewidzieć, że osiągnął jeden z najlepszych wyników podczas egzaminów wstępnych, więc bez problemu dostał się na wydział inżynierii wojskowej. Lepsze wyszkolenie mógł odebrać chyba tylko od krasnoludzkich mistrzów inżynierii w Zhufbarze, ale to było jednak poza zasięgiem większości ludzi.
Kurtowi bardzo spodobało się Nuln. Dotychczas myślał, że Middenheim było najwspanialszym miastem Imperium Ludzkości, teraz jednak wydało mu się zwykłym ciemnogrodem. Tu, w Nuln budynki pięły się wysoko, tworząc ceglane wąwozy, których ściany prawie zupełnie przesłaniały zasnute dymem z fabrycznych kominów niebo w kolorze sepii. Cały czas było słychać szum pracującej maszynerii oraz niesamowitych, a czasem zwyczajnie kuriozalnych pojazdów tutejszych wynalazców. Co prawda zdarzały się protesty robotników, wymachujących czerwonymi flagami i transparentami pokrytymi hasłami głoszącymi prawa robotnicze, ale to wciąż było lepsze niż stada obdartych biczowników krążących po innych częściach kraju.
Natomiast duma miasta, gmach Politechniki Nulneńskiej, był prawdziwie monumentalnym pomnikiem postępu. Wzniesiony ze szkła i stali w słoneczne dni lśnił niczym diament. Nawet Kolegium Magii w Aldtorfie nie mogło się chyba z nią równać, z resztą to w końcu było przecież epicentrum zabobonu i ciemnoty, nie rzetelnej myśli technicznej. Gdy Kurt przekroczył próg, jego oczom ukazał się oszałamiającej wielkości hol, gdzie stały najbardziej niesamowite wynalazki ludzi, takie jak czołg parowy, który, choć wycofany ze służby na skutek uszkodzeń wciąż budził słuszny respekt, mechaniczny koń, dziwaczny wynalazek jakiegoś ekscentryka, był też żyrokopter, niesamowite dzieło krasnoludzkiej myśli technicznej, jednak uwagę Kurta przykuło co innego. Podszedł w kierunku gabloty w której stało coś w rodzaju zbroi, z rurą odchodzącą od maski i z jednym mechanicznym ramieniem zakończonym monstrualnymi szczypcami.
Napis na tabliczce głosił: „Pancerz wspomagany używany przez oficera Inkwizycji Volkera von Eisenwald, zabitego na Arenie...” Kurt nie czytał dalej, w tej chwili nie obchodziły go parametry techniczne, natomiast nagle zaświtała mu w głowie błyskotliwa myśl: „Dlaczego nie zamontowali mu jakiejś broni zasięgowej? Wtedy mógłby odstrzelić każdego prymitywnego brutala, nim ten zdołałby się doń zbliżyć. Miotacz ognia byłby w sam raz...” Kurt pamiętał, jak Heinz opowiadał mu o tym jak walczył kiedyś z dziwnymi, szczuropodobnymi zwierzoludźmi, którzy użyli w bitwie różnych niesamowitych broni, w tym właśnie urządzenia ziejącego strumieniem zielonego ognia. Skoro zwierzoludzie mają dostęp do takiej techniki, to dlaczego nie mają go armie Cesarza? Teraz on, Kurt Pfeiffer, mógł to zmienić.
***
Na biurku, pośród stosów papieru, przyrządów kreślarskich i różnego żelastwa leżał podłużny, kanciasty przedmiot. Nad nim zaś pochylał się Kurt, zafascynowany dziełem jego rąk, powoli wyłaniającym się z całego tego chaosu części. W tym momencie szczęknął zamek, drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Albrecht, współlokator.
- No Kurt, co tak ślęczysz nad tym złomem?! – powiedział – ruszyłbyś się może.
- Zara... – bąknął Kurt, nadal kontemplując akt swojej radosnej twórczości.
- Czy zdajesz sobie sprawę, że kto nie pije w juwenalia temu gniją genitalia? – argument najwyraźniej był dość przekonujący, bo adept sztuki inżynierskiej wstał i powiedział:
- Dobra. Idziemy. – Wyszli z pokoju. Nie zauważyli, jak biurka stoczyła się miedziana tuleja.
Główną atrakcją tegorocznych juwenaliów był występ zespołu krasnoludzkich bardów o nazwie „Dreng”, co w Reikspielu oznaczało „Zabójcę”, była z resztą to trafna nazwa, gdyż członkowie grupy byli śpiewali ciężkie krasnoludzkie sagi poświęcone wyczynom swoich pomarańczowowłosych krajan.
Inną, niemniej ważną częścią całego wydarzenia były duże ilości taniego piwa.
Nazajutrz rano Kurt obudził się na sporym kacu. Chciał przewrócić się na drugi bok, ale napotkał opór stawiany przez coś ciepłego i gładkiego. Popatrzył w tamtą stronę. Obok spała całkiem ładna dziewczyna, co już było niemałym sukcesem, zwłaszcza, że Kurt nie był do końca świadomy co się z nim działo przez ostatnie kilka godzin, nie wspominając już o tym co działo się z jego poczuciem estetyki. „No, pierwszy przedmiot w tym semestrze mam już zaliczony” i uśmiechnął się w myślach. Leżał tak jeszcze jakiś czas, gdy otworzyły się drzwi i stanął w nich uwalany błotem i nie wiadomo czym jeszcze Albrecht. Popatrzył w skupieniu na kolegę i śpiącą obok dziewczynę. Nagle, niczym trafiony piorunem wrócił do pełni świadomości.
- Czy ty wiesz kto to jest?!
- Nie. – odpowiedział Kurt.
- Ona jest jak Płomienie Feniksa.
- No, to akurat wiem...
- Nie, chodzi mi o to, że nie można w nią tak po prostu wejść. To córka dziekana. – Nastało wymowne milczenie.
- O cholera! Mam przesrane... – w tym momencie dało się słyszeć jak trzasnęły drzwi wejściowe dwa piętra niżej. Gdy dziekan wpadł do pokoju, Kurt akurat skończył zakładać spodnie. Albrecht już dawno schował się pod łóżkiem i udawał, że nie istnieje. Dziekańska córka właśnie się obudziła.
- Ty skurwensynu! – ryknął dziekan Helmut Trautloff, w furii mieszając słowa – wydymałeś moją córkę! Jesteś skończony!
- Zdaje mi się, że nie ja pierwszy. I nie ostatni... – wszak nie miał już nic do stracenia – człowieku, to wariatka... – kontynuował, ale profesor Helmut przerwał mu.
- Bezczelny gnoju! Zatłukę – sapnął a w jego dłoni pojawił się pistolet. Kurt był jednak szybszy. Pchnął Trautloffa, który nastąpił na tuleję i przewrócił się jak długi. Huknął strzał, rozległ się krótki pisk i brzęk tłuczonego szkła. Na schodach niedoszły inżynier słyszał jeszcze poważne groźby, ale był już poza zasięgiem władz uczelni. Państwo natomiast nie ścigało go, bo i nie miało po co.
***
W zatłoczonej karczmie Kurt, patrząc tępo przed siebie, wychylał kolejny pozbawiony gazu kufel piwa. Albrecht przyniósł mu jego rzeczy. Gdy tak siedział i pił przysiadło się do niego dwóch facetów.
Wtem jeden z nich zagadał do niego:
- Ej, młody? Mamy do ciebie pewną sprawę.
- No, jaką... – Pfeiffer odparł zrezygnowany.
- Umiesz robić mieczem?
- Wal śmiało. Jesteście z wojska i chcecie mnie zretkur... zerktu... zrekrutować?
- Z wojska... – podśmiał się facet. – I tak i nie... Gdybyśmy byli z armii nie pytalibyśmy się czy umiesz walczyć. Jesteśmy najemnikami. Akurat potrzebujemy kilku nowych ludzi. Nadawałbyś się, spory chłop z ciebie, chociaż młokos. To jak?
- Walczyć umiem – odpowiedział Kurt. Była to prawda, bo jako przyszły inżynier wojskowy obowiązkowo odbywał ćwiczenia w posługiwaniu się zarówno bronią białą jak i palną. – tylko co ja będę z tego miał?
- Pieniądze i życie pełne przygód.
- A przy odrobinie szczęścia może nawet uda ci się to przeżyć. – odezwał się drugi z najemników, dotychczas milczący. – Wszyscy trzej roześmieli się.
- No dobra. – powiedział Kurt, prawdopodobnie dlatego, że miał już mocno w czubie. – Prowadźcie gdzie trzeba.
***
Konwój z kilkunastu wozów rudą posuwał się wolno przez las. Eskortujący go znudzeni najemnicy poruszali się w dwóch kolumnach, po obu jego stronach. Choć drzewa rzucały cień, było ciepło. Wtem idący za Kurtem wąsaty Kislevita Borys szepnął:
- Młody, słyszysz?
- Co? – Kurt odruchowo położył dłoń na rękojeści miecza.
- Ptaki się przymknęły.
- Ty, faktycznie. To chyba nic dob... – w tym momencie rozległ się dziki ryk i spośród drzew wyleciał prymitywny topór, obracając się malowniczo kilka razy nim z trzaskiem wbił się w drewnianą burtę wozu. Chwilę później na drogę wyskoczył wyjątkowo duży zwierzoczłek, a wraz z nim reszta stada. Zwierzoludzie pojawili się również po drugiej stronie drogi i rykiem rzucili się na najemników.
- To pułapka! – Wrzasnął ktoś, po arabiańskim akcencie można było poznać, że to Akbar.
- Ten znów swoje... – stęknął Antonio, jeden z najemników, którzy zwerbowali Kurta, uchylając się przed łbem szarżującego gora, który zamiast w człowieka tryknął w ciężki wóz. Zamroczonego stwora natychmiast wykończył Jose, drugi werbunkowy, szybko przebijając kosmaty tułów rapierem.
Tymczasem Kurt raz po raz uskakiwał przed ciosami rozszalałego zwierzoczłeka, dziko wymachującego swoimi kamiennymi toporami. Ile jeszcze wytrzyma? Borys nie mógł mu pomóc, bo sam bronił się przed dwoma stworami, a reszta była za daleko, została wyeliminowana, bądź sama miała kłopoty. Co gorsza, trafił mu się jakiś szczególnie podły bydlak, było to widać po jego rozmiarze, był niemal dwa razy wyższy od człowieka i cały był obwieszony różnymi trofeami.
I wtedy to się stało: Topór świsnął tuż przed twarzą Pfeiffera, przed drugim nie zdołał się uchylić, zdołał natomiast sparować cios. Siła uderzenia przeszła po mieczu i Kurt pomyślał, że jego ramię eksplodowało. Kątem oka dostrzegł tylko jak okrutne toporzysko zmierza w kierunku jego głowy. Krew chlapnęła na około, wódz zwierzoludzi ryknął tryumfalnie nad zdekapitowanym najemnikiem...
To właśnie zobaczył Kurt, w momencie, gdy uchylał się przed pierwszym ciosem. Zamiast odskakiwać, padł na ziemię. Zaskoczony zwierzoczłek spojrzał w dół i ich spojrzenia na moment się spotkały. Skonfundowany stwór przez krótką chwilę sprawiał wrażenie, jakby nie mógł uwierzyć w to co widzi. W tym momencie młody najemnik wyprowadził pchnięcie w brzuch. Zraniony potwór ryknął z bólu odchylając rogaty łeb w tył. Kurt prześlizgnął się pomiędzy nogami, chwycił róg, podciągnął się i wepchnął miecz w kark wodza. Ten ryknął jeszcze głośniej, mimo, że ostrze wyszło przez ociekający pianą pysk. Człowiek wyszarpnął miecz i poprawił, tym razem skutecznie: wróg zwalił się na ziemię roztaczając wokół siebie kałużę czarnej juchy.
Niesiony zwycięstwem Kurt szybkim cięciem zaszlachtował bydlę pod którego ciosami padał właśnie Borys, drugie pchnął między łopatki.
- Dzięki... - sapnął wąsaty Kislevita.
Tymczasem pozostali zwierzoludzie widząc porażkę swojego przywódcy stracili nerwy i eskorta przejęła inicjatywę. Wkrótce większość napastników leżała zabita, a reszta rzuciła się do bezładnej ucieczki. Na poboczu zabójca Snorri wspólnie z kilkoma najemnikami rąbali na kawałki szarpiącego się jeszcze minotaura, ryczącego i kwiczącego niemożebnie. Sami najemnicy również ponieśli niemałe straty: Akbar miał złamaną szczękę (co przynajmniej uniemożliwiło mu dalsze wygłaszanie oczywistych oczywistości), ramię Antonia zwisało pod nienaturalnym kątem, wielu innych zostało zabitych bądź rannych, ale wypełnili swoje zadanie.
Zaskoczony swoim wyczynem Kurt patrzał na pobojowisko i wciąż usiłował dojść do siebie. Nagle poczuł solidne klepnięcie w ramię.
- No, młody – powiedział głos ze wschodnim akcentem – nieźle się dziś sprawiłeś. – Kurt obrócił się i zobaczył Borysa opierającego się o wóz. – Nie wiem jak to zrobiłeś, ale myślałem, że ten tu – stary wojak wskazał na truchło wodza – rozmazał ci łeb. Chwilę potem patrzę, a ty mu na plecach siedzisz i prujesz jak wieprzka. – Kurt nie odpowiedział. Wziął natomiast wręczoną mu manierkę z wódką i pociągnął solidnego łyka. – No, pij należy ci się... – W tym momencie do Kurta podszedł jakiś ubrany w czarny skórzany płaszcz najemnik, którego nie znał. Natomiast zdało mu się, że błysnęła mu sprzączka od pasa z charakterystyczną literą „I”, symbolem Imperialnej Tajnej Służby Bezpieczeństwa wewnętrznego, albo po prostu Inkwizycji, jak ją popularnie nazywano.
***
Po odbyciu szkolenia Kurt Pfeiffer dostał przydział do swojego rodzinnego Middenheim. Zajmował się tym co oficerowie Inkwizycji robią na co dzień, czyli w zasadzie prowadzeniem śledztw i przerzucaniem ton akt. Od czasu do czasu zdarzyło się rozgonić jakąś bandę kultystów, co kończyło się „grillem”, jak nazywali stos inkwizytorzy, bądź zwykłym przymknięciem podejrzanego w przypadku przestępczości zorganizowanej. Poza tym wyszkolenie inkwizytorskie, które uczyniło z Pfeiffera niepowstrzymaną maszynę do zabijania nie przydawało się. W tym drugim wariancie schwytani przestępcy zwykle wychodzili za kaucją, przysparzając Kurtowi i jego kolegom kolejnych siwych włosów. Przez te wszystkie lata Kurt został majorem, zdążył ożenić się i dochować córki, a gdy ta podrosła, inkwizytor zaczął rozumieć szał dziekana, który ongiś omal go nie zastrzelił.
Tego dnia znowu pokłócił się z żoną. Dora oskarżała go, że ma kochankę, podczas gdy tak naprawdę Kurt całymi nocami obserwował posiadłość pewnego hrabiego podejrzanego o wspieranie zakazanych kultów w rejonie Middenheim, jednak jak na złość inkwizycja nic nie mogła na niego znaleźć. Oczywiście cała akcja była ściśle tajna więc nie mógł się wytłumaczyć.
Siedział w swoim biurze i palił kolejnego papierosa. Niedopałki leżały w doniczce z zeschłą paprotką, bądź walały się dookoła. Na półce leżał zakurzony miotacz ognia, udoskonalony wynalazek z czasów studiów w Nuln. Frustracja narastała.
W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem i do pomieszczenia wpadł Oswald Beckenbauer, nowo przyjęty funkcjonariusz.
- Kurt! – wykrzyknął na progu. – Intruzja!
- Co?!
- Intruzja!
- O kurwa. – To zdarzało się naprawdę rzadko. W całej karierze inkwizytora najwyżej raz zdarzało się demoniczne wtargnięcie do świata. Najczęściej w efekcie nieudanego eksperymentu czarodzieja. To do tego byli szkoleni, przed tym właśnie inkwizycja miała bronić świata. Kurt nienawidził chaosu, gdyż tak wychowała go matka, jednak z drugiej strony... i tego właśnie nie mógł pojąć. Z resztą nie było czasu się nad tym zastanawiać. Chwycił miotacz, przydziałowego bastarda i kuszę powtarzalną, poc czym ruszył do akcji
Po kilku minutach byli na miejscu. Wojsko i kapłani Ulryka już zabezpieczyli miejsce. Zgodnie z przewidywaniami, zdarzenia nastąpiło w wieży lokalnego alchemika.
- Inkwizycja! Przejmuję dowodzenie! – inni inkwizytorzy byli już na miejscu, o biczownikach i wściekłym tłumie nie wspominając. Drzwi do budynku wyleciały kopnięte. Inkwizytorzy wpadli do środka strzelając. Na odpowiedź nie trzeba było czekać: stwór rodem z koszmaru rzucił się na nich. Kurt skoczył mu naprzeciw i wbił miecz. Każde normalne stworzenie już padłoby na ziemię, jednak to skrzeczało i wyło przeraźliwie usiłując dosięgnąć oficera, ten jednak napierał dalej, aż spod klingi zaczęły wylatywać strumienie energii. Tymczasem rozdarcie w osnowie poszerzyło się i akurat gdy stwór wyparował, do pomieszczenia wkroczył ponad dwumetrowy wojownik w niebieskiej zbroi ozdobionej złotymi okuciami. Kurt posłał serię z kuszy i rzucił się w kierunku nowego przeciwnika, ten jednak, z łatwością zbił cios bastarda. Rozdarcie poszerzało się tymczasem. Wojownik nie atakował, pozostali inkwizytorzy natomiast byli zajęci walką. Kurt zaatakował znowu. Bez skutku. Właśnie unosił miecz do olejnego ciosu, gdy spod hełmu czempiona wydobył się głos:
- Kurt, jestem twoim ojcem.
- Co?! Nie! – wtedy z pęknięcia w pomieszczenie uderzyła fala energii niszcząc wszystko wokół, a inkwizytor osunął się bezwładnie na ziemię.
***
Kurt został obarczony winą za porażkę. Wielu żołnierzy odniosło poważne rany, chociaż udało się powstrzymać katastrofę. Sam został zdegradowany i przesunięty w stan spoczynku, co w zasadzie oznaczało wyrzucenie ze służby.
***
Żona go zostawiła dla jakiegoś bogatego kupca. Teraz Kurt miał dużo czasu na swoją pasję: konstruowanie. Złożył sobie coś w rodzaju kuszy pistoletowej, tylko, że na proch. Jego kuszę odebrano mu, natomiast miecz i umundurowanie pozwolono zatrzymać, gdyż były robione na miarę. Swoją nową bronią polował co najwyżej na szkodniki w piwnicy.
***
Tego dnia Kurta odwiedziła jego córka Dagmara razem ze swoim znajomym Heinrichem. Robiło się już późno więc musieli iść. Kurt musiał przeprowadzić się do gorszej dzielnicy, gdyż nie stać go było na utrzymanie poprzedniego domu. Były inkwizytor podszedł do okna i spojrzał na zewnątrz. Nagle z cienia wyskoczyło kilka zakapturzonych postaci. Szczęknęły spusty kusz powtarzalnych, Heinrich padł na ziemię.
- Ha, ma się tego cela! - powiedział ktoś w języku Druchii. Kurt uczył się go w inkwizycji, teraz przydał mu się po raz pierwszy. Dagmara skoczyła ku domu, ale tamci wnet ją pochwycili. Gdy Kurt wyskoczył na ulicę zobaczył tylko ruszający powóz.
***
W ciągu godziny były inkwizytor Kurt Pfeiffer był gotowy do drogi. Zatankowany miotacz przykręcił do lewej rękawicy, karabin przewiesił przez plecy, na zbroję narzucił swój płaszcz, a na głowę nacisnął kapelusz o szerokim rondzie. Nic więcej nie było mu potrzebne, no może poza jeszcze jednym gadżetem.
***
W bogato urządzonym wnętrzu willi, po dwóch stronach wielkiego biurka siedzieli dwaj kontrahenci. Jeden z nich był człowiekiem, drugi zaś elfem, sądząc po nienaturalnie białej skórze i czarnych włosach, pochodzącym z Naggaroth, krainy gdzie nigdy nie świeci słońce i zawsze jest zimno, więc jej mieszkańcy są przez to jeszcze podlejsi. Na biurku natomiast leżały spore torby wypełnione białym proszkiem. Człowiek wciągnął kreskę.
- Niezłe gówno. - Stwierdził po chwili.
- Byle czego bym ci nie sprzedał. - powiedział elf. Człowiek przesunął pieniądze w jego kierunku. Zbiry stojące w pomieszczeniu przyglądały się wszystkiemu w milczeniu. Ryba fugu pływająca w akwarium na komodzie wypuściła bąbelki, ale pod gniewnym spojrzeniem właściciela powstrzymała się. Atmosfera w pomieszczeniu była ciężkawa.
Nagle drzwi gabinetu rozwarły się na oścież i do środka, niczym kula armatnia wleciał płonący niziołek. Nim skosiła go seria, zdołał jeszcze wykrzyczeć:
-Psyyy!!!
-Jeden, ale wściekły! - Dodał głos z korytarza.
Chwilę wcześniej: Kurt podszedł pod furtkę willi Deracha, mrocznego elfa podającego się za "uchodźcę", rzekomo prowadzącego legalną działalność handlową. Może u niego taka działalność była legalna, natomiast w Imperium ścigano jego i jemu podobnych bez litości, przynajmniej do momentu gdy wychodzili za kaucją. Do furtki podszedł jakiś typ, najpewniej strażnik.
-Czego?!
-Przyszedłem do Deracha...
-A byłeś umówiony?
-Nie, to sytuacja nagłej potrze...
-Spieprzaj dziadu. - Facet wyszedł za bramę i popchnął Kurta.
-Spróbuj podnieść rękę na mnie jeszcze raz, to już jej nie odzyskasz. - Strażnik zaśmiał się i spróbował. Błysnęło, chrupnęło i ręka uderzyła plaskiem o bruk. Kurt przeszedł obok oniemiałego i krwawiącego jak zarzynana świnia strażnika po czym skierował się do drzwi wejściowych. W jego kierunku biegło już dwóch kolejnych zbirów, tym razem długouchów. Kurt spokojnie obrócił się w miejscu i po chwili jeden z elfów, trzymając się za gardło dławił się własną juchą, a drugi leżał na ziemi i kurczowo przytrzymywał wnętrzności, które nagle postanowiły obejrzeć świat.
Podkuty, opancerzony but nastąpił na truchło dopalającego się niziołka. Były inkwizytor podniósł swoją nową broń i otworzył ogień. Ochroniarze Deracha padli skoszeni serią. Torba pękła i cenny proszek pokrył pomieszczenie. Akwarium rozprysnęło się na tysiące kawałeczków, a kawałki drewna z mebli zaczęły fruwać dookoła. Brzęk tłuczonej ceramiki rozległ się gdy pociski dosięgnęły rzeźb i doniczek z rzadkimi roślinami. Gdy skończyła się amunicja, Kurt wyrzucił karabin i dobył miecza. Z ziemi podniosło się kilku ochroniarzy. Pfeiffer spokojnie na nich poczekał. Uchylił się przed pierwszym ciosem i ripostą ściął głowę, drugi cios zablokował, uderzył pancerną rękawicą brzuch kolejnego elfa i szybkim ruchem przeciął mu arterię. Ciemna krew popłynęła mocną strugą brudząc drogocenny dywan. Ostatni z wrogów postanowił zaatakować od tyłu, "typowe" pomyślał Kurt nastawiając czubek miecza, by szarżujący napastnik sam się nadział. Inkwizytor starł krew z twarzy. Nawet się nie spocił. Sięgnął pod biurko i wydobył stamtąd elfiego gangstera. Coś tam mamrotał po swojemu, ale Kurt nie miał na to czasu, więc zdzielił go w pysk. Chrupnął złamany nos i Derach zwiotczał. Na całą tę sytuację patrzał szklistymi oczyma, cały uwalony w białym proszku klient Deracha.
-Spadaj. Do ciebie nic nie mam.
-Czekaj.
-Co? Chcesz mnie wkurzyć?
-Nie. Strzel w niego jeszcze raz - powiedział facet wskazując na niziołka. - Jego dusza wciąż tańczy. Inkwizytor podszedł do przypalonego kurdupla i przyszpilił mieczem do podłogi.
-Teraz?
-Teraz w porządku.
Gdy Kurt został sam, rozlał paliwo do miotacza i puścił willę z dymem.
***
-Pobudka! - Kurt krzyknął do elfa i zdzielił go w mordę. Sądząc po wyglądzie pomieszczenia i szumie wody za ścianą byli w opuszczonym młynie. Do obracających się żaren przytwierdzono jakiejś ustrojstwo od którego odchodziły dwa przewody. Było to jedno z urządzeń, którego budowę Kurt poznał w Nuln, jednak nie było dlań żadnego zastosowania. Do teraz. Pfeiffer wbił elektrody w uda spętanego elfa. Ten wrzasnął.
-Skup się! Czy jesteś skupiony? - długouch pokiwał głową. Kurt wyjął mu knebel. - Dobra. Co wiesz na temat ludzkiej dziewczyny, na oko siedemnaście lat, włosy brązowe do ramion, proste, oczy zielone? - elf splunął tylko w odpowiedzi. - Widzę, że jednak nie jesteś dość skupiony. Wcisnął przełącznik, a Derach wyprężył się i zaczął wrzeszczeć. Z resztą należało mu się. Wszystkie Druchii to okrutnicy, ten na pewno nie był wyjątkiem. Kurt wyłączył prąd. - Ponawiam pytanie: czy jesteś skupiony?
-Tak... taaak... może... moż... emy się... dogadać. - wysapał.
-Na to liczę.
-Twoja córka... ehhh...
-No gadaj, co z nią! - Kurt zaczął zbliżać rękę do przełącznika.
-Aaach! Nie! Nie! Wszystko powiem! Pewien arabiański szejk zlecił sprowadzenie białej dziewczyny do swojego haremu.
-Co za szejk? Mów, bo...
-Szejk Ahmed. Ahmed al-... nie! nie pamiętam!
-W porządku, wierzę ci. Ale to nie uratuje cię przed konsekwencjami twoich nieodpowiedzialnych interesów. - Kurt wcisnął przełącznik i wyszedł. Z młyna wyraźnie było słychać wrzaski mrocznego elfa, ale to było nieistotne. Znajdowali się w spalonej lata temu przez barbarzyńców wiosce Freuenwalde, gdzie od dawna nikt się zapuszczał.
***
Zmęczony i spragniony Kurt Pfeiffer, niegdyś inkwizytor i obrońca ludzkości od wielu dni pełzł przez pustynię. Był już u kresu sił, gdy wspiął się na szczyt wydmy i spojrzał w dół. Pomyślał, że ma delirium, bo jego oczom ukazał się osobliwy widok: wielkie obozowisko wśród antycznych ruin, a po środku coś w rodzaju amfiteatru. Jeszcze trzeba tylko gigantycznej kury latającej po niebie... Dla pewności spojrzał w górę: kury nie było, za zobaczył to coś jeszcze dziwniejszego. Oto kamienna rzeźba, wielka jak stodoła przemierzała bezchmurne niebo na absurdalnie małych, złotych skrzydełkach, do tego niosąc na grzbiecie kuszetkę wypełnioną wychudłymi postaciami.
-Ja pierdziele. - pomyślał Kurt i zmusił się do dalszego marszu.
To była jednak rzeczywistość. Z jakiejś przyczyny ktoś założył miasteczko pośrodku pustyni. Należało sprawdzić co się tu dzieje, ale wobec zaistniałej sytuacji Kurt musiał odłożyć ten zamiar na później.
***
Były inkwizytor siedział na kamiennym bloku i czyścił swój ekwipunek z piasku, gdy nagle zdało mu się że dostrzegł znajomą twarz. Chwycił swój dobytek i poszedł w tamtym kierunku. Po po chwili dostrzegł Arabianina, który bardzo kogoś mu przypominał... Pomimo brody można było dostrzec lekko przekrzywioną szczękę.
- Akbar? - Mężczyzna drgnął jakby zaskoczony i spojrzał ze zdziwieniem na Kurta.
- Kurt? To ty?
- A kto inny!
- Dawnośmy się nie widzieli! Co tam u ciebie, gadaj. Po akcji w lesie gdzieś cię wcięło.
- Długo by opowiadać... Lepiej powiedz, co ty tu robisz.
- Dorobiłem się i wróciłem na stare śmiecie. Ale nie mogłem usiedzieć na miejscu. - Mówił najemnik. - To zatrudniłem się u takiego jednego szejka, Ahmeda al-Habala, dobrze mi tu pła...
- Co? - Przerwał mu Kurt. - U szejka Ahmeda? A widziałeś może, imperialną dziewczynę, siedemnaście lat, z brązowymi włosami...
- Tak owszem... Jest tu taka, to nowa nałożnica szejka, ale ponoć trzyma ją na jakąś specjalną okazję... Ja bym się tam nie ociągał, tylko od razu na dzidę, mówię ci, taka dupa...
- To moja córka złamasie!
- A, to przepraszam... Nie wiedziałem.
- Mniejsza o to, wiesz gdzie ona jest?
- Wiem, jest gdzieś tu. Trzeba by pogadać z szefem, znaczy z szejkiem Ahmedem, ale nie wiem czy to coś da.
- Muszę mimo to spróbować. Dagmara, to jedyne co mam...
- Dobra, zaprowadzę cię po starej znajomości. Ale nie licz na nie wiadomo co. Pracuję dla Ahmeda, kupił moja lojalność... Wiesz o co chodzi. Tylko będziesz musiał zostawić broń na zewnątrz.
Ruszyli więc do namiotu szejka. Akbar wszedł do środka jako pierwszy. Mieli szczęście, gdyż szejk był tego dnia w dobrym nastroju. Akurat palił sobie sziszę i rzucał grubą walutą w tancerkę wijącą się w jakimś lokalnym tańcu. Kurt pomyślał, że to mogła być jego córka i z trudem powstrzymał się przed zrobieniem czegoś nierozsądnego, zwłaszcza, że wszędzie było pełno uzbrojonych po zęby osób.
- O, Akbar! Siadaj, weź se bucha! - Rzucił w swoim języku szejk al-Habal. - Powkręcamy sobie, że rozjedzie nas czołg parowy. - Po czym zaczął się głośno śmiać.
- Nie teraz, wasza wielmożność. Pewien cudzoziemiec prosi o audiencję.
- Dawać go tu! - Kurt podszedł do szejka i ukłonił mu się nisko, jak nakazywał obyczaj. Lepiej było go nie drażnić. - Więc, o co chodzi? Tylko w miarę szybko. - Akbar tłumaczył każde słowo szejka.
- Przyszedłem w sprawie Dagmary, mojej córki... Została porwana...
- No jasne, że została! I co, myślisz sobie, że teraz ją ci tak po prostu zwrócę? Zapłaciłem za nią tyle pieniędzy, że nawet pewnie sobie nie wyobrażasz. - Szejk nagle stał się znacznie mniej przyjazny. - Nic do ciebie nie mam, o córkę się nie martw, każda marzy, żeby wychędożył ją szejk, z reszta, jestem bogaty, niczego jej nie zabraknie.
- Ale czy istnieje jakiś sposób... może jakoś dojdziemy do porozumienia...?
- Sposób jest, ale cię na niego nie stać.
- A gdybym tak zatrudnił się u was, jako najemnik?
- Za mało płacę moim najemnikom, w sto lat byś pewnie tyle nie uzbierał. A wiedz, że płacę dobrze, zatem jakby co... Ale nie, mam pewien pomysł! - Oczy Ahmeda błysnęły chytrze spod krzaczastych brwi. - Możesz pójść walczyć na arenie, jest jeszcze kilka wolnych miejsc. Mogę się z tobą założyć o dziewczynę, że wygrasz wszystkie walki.
- Dobrze. - Kurt zgodził się bez wahania. Wiedział, czym jest arena: żadni chwały herosi, zabijaki i nierzadko różne stwory ze wszystkich zakątków świata walczyli ze sobą ku uciesze gawiedzi, radośnie pochrupującej orzeszki. Tu zaś orzeszków arachidowych było pod dostatkiem, jak nigdzie indziej.
- I jeszcze jedno: nie próbuj żadnych sztuczek. Twoja córka jest w specjalnym namiocie, gdzie zaraz wyślę wzmocnione straże. Sami strażnicy są natomiast niemożliwi do przekupienia, gwarantuję ci to.
Kurt wyszedł z namiotu, odebrał swój dobytek i chcąc nie chcąc poszedł zgłosić swój udział w igrzyskach.
Nazwa: Kurt Pfeiffer, były agent Inkwizycji Imperialnej
Typ postaci: łowca czarownic
Broń: miecz bastardowy, karabin samopowtarzalny "Północny wiatr" (kusza pistoletowa)
Zbroja: Pełna zbroja płytowa, ciężka pancerna rękawica (puklerz), kapelusz z utwardzanej skóry (średni hełm)
Ekwipunek: eliksir mutagenny: miotacz ognia "Hydra" (ognisty dech)
Umiejętności: dłoń losu, mistrz fechtunku
Muzyka na wejście: http://www.youtube.com/watch?v=k_ZMmEFA4Q0
Łuna pożaru rozświetlała północne niebo, a cienie podrygiwały na pomarańczowej ścianie lasu. Wieś jakich wiele w tej części Imperium, choć ufortyfikowana, nie miała szans w starciu z najeźdźcami z Norski, którzy obrali ją za jeden ze swoich pierwszych celów po wylądowaniu. Nie była to jednak inwazja, mająca na celu rzucenie Imperium na kolana, tylko jeden z kolejnych łupieżczych wypadów barbarzyńców, jednak mieli przewagę liczebną i zaatakowali z zaskoczenia.
Gdzieniegdzie dało się słyszeć szczęk oręża, wystrzały już dawno ucichły, teraz tylko wrzaski przerażonej ludności padającej pod ciosami Norsów mieszały się z ich dzikimi okrzykami, a nad wszystkim górował ryk płomieni i trzask łamanych belek. Nim nastał świt, najeźdźcy odeszli dalej na południe, zabrawszy uprzednio wszystko co przedstawiało dla nich jakąś wartość. Mieszkańcy, którzy nie zdołali zbiec do lasu zostali wybici co do jednego. Niewielka część, którym udała się ta sztuka i zdołali się wymknąć musieli walczyć o przetrwanie, gdyż w kniejach Imperium aż roi się od przeróżnych stworzeń, zazwyczaj wyjątkowo cwanych i wygłodniałych.
Tymczasem wstało Słońce, które przez gęste, szare chmury oświetliło osmolone ruiny. Gdzieniegdzie dopalały się stosy drewna, które kiedyś tworzyły zabudowania osady. Wszędzie latały szare płatki popiołu, a ulice pokryte krwią i błotem zalegały ciała mieszkańców, które teraz stanowiły śniadanie dla wron, kruków i innych zwierząt zbyt tchórzliwych, małych i słabych albo po prostu zbyt wygodnickich, by samemu zapolować.
Wtem coś się poruszyło w ruinach. Przywalona kłodą klapa w podłodze podskoczyła raz i drugi, aż w końcu belka zsunęła się na bok. Z dziury wyłoniła się jedna ręka, później druga, chwilę później wygramoliła się na zewnątrz młoda kobieta, miała może z siedemnaście, góra dwadzieścia lat. Potoczyła nieprzytomnym wzrokiem naokoło i wyszła na główną ulicę.
- Kurt! – krzyknęła. Odpowiedziała jej cisza. Kilka wron popatrzało na nią, jakby z wyrzutem, że przeszkadza im w posiłku. Dziewczyna rozejrzała się i jej wzrok zatrzymał się na opartym o ścianę ciele jakiegoś pechowca z lokalnej milicji. – Kurt!!! – krzyknęła i popędziła w jego kierunku. To, co niegdyś było Kurtem siedziało w kałuży krwawego błota, nieopodal leżała ręka wciąż trzymająca kurczowo halabardę. Kobieta dotknęła spazmatycznie ciała, poczym wybuchła płaczem i przewróciła się na ziemię. Wtedy jej oczom ukazał się piorunujący widok: u wylotu ulicy stał zakuty w bogato zdobioną złotymi, kolczastymi ornamentami granatową zbroję wojownik. Niewątpliwie był to maruder z wczorajszego najazdu, ale jego rynsztunek świadczył o tym, że musiał być jakąś znaczną osobistością. Ponad dwumetrowy osobnik bacznie przyglądał się ocalałej i niespiesznie ruszył w jej stronę. Dziewczyna leżała zobojętniała na to, co się teraz stanie. Jeśli ma zginąć od ostrza wykutego z czarnej stali, niech tak będzie... Wtem coś w niej drgnęło. Nie, to nie może się tak skończyć. Przetrwała całą tę masakrę i teraz to... Instynkt samozachowawczy zmusił ją by wstała i zaczęła uciekać. Rzuciła się więc pędem. Jednak wszystko działo się dziwnie powoli. Wojownik szedł spokojnym krokiem, a odległość pomiędzy nimi mimo to zmniejszała się. Wtem potknęła się o coś i wylądowała na bruku. Gdy się odwróciła na plecy, najeźdźca był już nad nią. Nagle dłoń dziewczyny dotknęła czegoś metalowego. Pistolet! Podniosła go i wycelowała. Wtedy wojownik odezwał się ochrypłym głosem w swoim ostrym języku, ale ona jakimś sposobem zrozumiała wszystko:
- Odłóż to. Mamy ważniejsze rzeczy do zrobienia niż walka ze sobą. Z resztą, i tak nic mi nie zrobisz.
Rozległ się strzał. Kulka pomknęła idealnie w kierunku wizjera hełmu i ... jakby zwolniła i lekko zmieniła kierunek niegroźnie odbijając się od hełmu. – Mówiłem ci. – dodał rozpinając spodnie...
Oddział imperialnych zwiadowców dotarł do zniszczonej osady jeszcze tego samego dnia. Znaleźli tam dziewczynę; nie mogli w żaden sposób domyślić się jak udało jej się przeżyć. Gdy na chwilę odzyskała przytomność, ustalili, że nazywa się Greta. Zabrali ją do fortu i oddali pod opiekę wojskowego lekarza. Gdy wróciła do siebie, odesłali ją do Middenheim wraz z wozem dowożącym zaopatrzenie.
***
Do pogrążonego w cieniu wnętrza Middenheimskiej karczmy wszedł ubrany w mundur podoficera żołnierz. Usiadł przy stoliku i zawołał o piwo. Gdy kelnerka podeszła przyjrzał się jej i po chwili powiedział:
- Ja cię skądś znam...
- O, doprawdy... – rzuciła kobieta.
- Tak. Teraz sobie przypominam. Znaleźliśmy cię w ruinach Freuenwalden. Greta, prawda? – Greta spojrzała na żołnierza uważniej.
- Tak, to... ale wolę o tym nie myśleć.
- W porządku. Nie przedstawiłem się. Jestem plutonowy Heinz Pfeiffer. Oho, widzę, że chyba sobie kogoś znalazłaś. – Powiedział, wskazując na lekko uwypuklony brzuch.
- Nie. To dziecko mojego niedoszłego męża... domyślasz się... – a w myślach dodała: - mam nadzieję, że nie tamtego sukinsyna.
- W takim razie... słuchaj... masz w ogóle gdzie mieszkać? – nagle doszedł do wniosku, że ta kobieta bardzo mu się podoba.
- No, nie za bardzo. Nie wiem jak dam sobie radę.
- Wygląda na to, że będę musiał znów cię uratować – silił się na dowcip Heinz. Mam w Middenheim mieszkanie, możesz zamieszkać u mnie.
***
Krzyk narodzonego chłopca nie mógł być słyszany na dalekiej Północy, mimo to czempion w wydał pomruk zadowolenia. Tajemniczy plan jego pana rozpoczął się na dobre.
Tymczasem w Middenheim Heinz popatrzył z zaciekawieniem na dziecko.
- Zastanawiałaś się jak go nazwiemy?
- Kurt. – jęknęła wycieńczona porodem Greta.
- Może być. Znałem kiedyś takiego jednego Kurta, równy chłop z niego był, raz prawie przepił krasnoluda, a innym razem...
***
Młody Kurt Pfeiffer był dość szczególną osobą. Czarne włosy, ostre rysy twarzy i orli nos upodabniały go do kruka albo wrony. Do tego przenikliwe spojrzenie elektryczno niebieskich oczu, w którym było coś niepokojącego, jakby wiedział wszystko o wszystkich. Z pewnością w niczym nie przypominał wioskowego milicjanta Kurta, którego dawno wsunęły leśne zwierzątka. Dodatkowo cechował się niezwykłą pomysłowością i chęcią do majsterkowania, czym zyskał sobie sympatię pewnego inżyniera, znajomego Heinza, który czasem ich odwiedzał.
Tak też Kurt trafił najpierw do terminu u lokalnego rusznikarza, na którym wywarł ogromne wrażenie zmieniając projekt tradycyjnego muszkietu poprzez nagwintowanie i dołożenie dodatkowej lufy poprawiając kilkukrotnie skuteczność broni. Zazwyczaj zawistny i małostkowy rzemieślnik dał Kurtowi jak najlepsze referencje gdy ten szedł na politechnikę w Nuln.
Nie trudno było przewidzieć, że osiągnął jeden z najlepszych wyników podczas egzaminów wstępnych, więc bez problemu dostał się na wydział inżynierii wojskowej. Lepsze wyszkolenie mógł odebrać chyba tylko od krasnoludzkich mistrzów inżynierii w Zhufbarze, ale to było jednak poza zasięgiem większości ludzi.
Kurtowi bardzo spodobało się Nuln. Dotychczas myślał, że Middenheim było najwspanialszym miastem Imperium Ludzkości, teraz jednak wydało mu się zwykłym ciemnogrodem. Tu, w Nuln budynki pięły się wysoko, tworząc ceglane wąwozy, których ściany prawie zupełnie przesłaniały zasnute dymem z fabrycznych kominów niebo w kolorze sepii. Cały czas było słychać szum pracującej maszynerii oraz niesamowitych, a czasem zwyczajnie kuriozalnych pojazdów tutejszych wynalazców. Co prawda zdarzały się protesty robotników, wymachujących czerwonymi flagami i transparentami pokrytymi hasłami głoszącymi prawa robotnicze, ale to wciąż było lepsze niż stada obdartych biczowników krążących po innych częściach kraju.
Natomiast duma miasta, gmach Politechniki Nulneńskiej, był prawdziwie monumentalnym pomnikiem postępu. Wzniesiony ze szkła i stali w słoneczne dni lśnił niczym diament. Nawet Kolegium Magii w Aldtorfie nie mogło się chyba z nią równać, z resztą to w końcu było przecież epicentrum zabobonu i ciemnoty, nie rzetelnej myśli technicznej. Gdy Kurt przekroczył próg, jego oczom ukazał się oszałamiającej wielkości hol, gdzie stały najbardziej niesamowite wynalazki ludzi, takie jak czołg parowy, który, choć wycofany ze służby na skutek uszkodzeń wciąż budził słuszny respekt, mechaniczny koń, dziwaczny wynalazek jakiegoś ekscentryka, był też żyrokopter, niesamowite dzieło krasnoludzkiej myśli technicznej, jednak uwagę Kurta przykuło co innego. Podszedł w kierunku gabloty w której stało coś w rodzaju zbroi, z rurą odchodzącą od maski i z jednym mechanicznym ramieniem zakończonym monstrualnymi szczypcami.
Napis na tabliczce głosił: „Pancerz wspomagany używany przez oficera Inkwizycji Volkera von Eisenwald, zabitego na Arenie...” Kurt nie czytał dalej, w tej chwili nie obchodziły go parametry techniczne, natomiast nagle zaświtała mu w głowie błyskotliwa myśl: „Dlaczego nie zamontowali mu jakiejś broni zasięgowej? Wtedy mógłby odstrzelić każdego prymitywnego brutala, nim ten zdołałby się doń zbliżyć. Miotacz ognia byłby w sam raz...” Kurt pamiętał, jak Heinz opowiadał mu o tym jak walczył kiedyś z dziwnymi, szczuropodobnymi zwierzoludźmi, którzy użyli w bitwie różnych niesamowitych broni, w tym właśnie urządzenia ziejącego strumieniem zielonego ognia. Skoro zwierzoludzie mają dostęp do takiej techniki, to dlaczego nie mają go armie Cesarza? Teraz on, Kurt Pfeiffer, mógł to zmienić.
***
Na biurku, pośród stosów papieru, przyrządów kreślarskich i różnego żelastwa leżał podłużny, kanciasty przedmiot. Nad nim zaś pochylał się Kurt, zafascynowany dziełem jego rąk, powoli wyłaniającym się z całego tego chaosu części. W tym momencie szczęknął zamek, drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Albrecht, współlokator.
- No Kurt, co tak ślęczysz nad tym złomem?! – powiedział – ruszyłbyś się może.
- Zara... – bąknął Kurt, nadal kontemplując akt swojej radosnej twórczości.
- Czy zdajesz sobie sprawę, że kto nie pije w juwenalia temu gniją genitalia? – argument najwyraźniej był dość przekonujący, bo adept sztuki inżynierskiej wstał i powiedział:
- Dobra. Idziemy. – Wyszli z pokoju. Nie zauważyli, jak biurka stoczyła się miedziana tuleja.
Główną atrakcją tegorocznych juwenaliów był występ zespołu krasnoludzkich bardów o nazwie „Dreng”, co w Reikspielu oznaczało „Zabójcę”, była z resztą to trafna nazwa, gdyż członkowie grupy byli śpiewali ciężkie krasnoludzkie sagi poświęcone wyczynom swoich pomarańczowowłosych krajan.
Inną, niemniej ważną częścią całego wydarzenia były duże ilości taniego piwa.
Nazajutrz rano Kurt obudził się na sporym kacu. Chciał przewrócić się na drugi bok, ale napotkał opór stawiany przez coś ciepłego i gładkiego. Popatrzył w tamtą stronę. Obok spała całkiem ładna dziewczyna, co już było niemałym sukcesem, zwłaszcza, że Kurt nie był do końca świadomy co się z nim działo przez ostatnie kilka godzin, nie wspominając już o tym co działo się z jego poczuciem estetyki. „No, pierwszy przedmiot w tym semestrze mam już zaliczony” i uśmiechnął się w myślach. Leżał tak jeszcze jakiś czas, gdy otworzyły się drzwi i stanął w nich uwalany błotem i nie wiadomo czym jeszcze Albrecht. Popatrzył w skupieniu na kolegę i śpiącą obok dziewczynę. Nagle, niczym trafiony piorunem wrócił do pełni świadomości.
- Czy ty wiesz kto to jest?!
- Nie. – odpowiedział Kurt.
- Ona jest jak Płomienie Feniksa.
- No, to akurat wiem...
- Nie, chodzi mi o to, że nie można w nią tak po prostu wejść. To córka dziekana. – Nastało wymowne milczenie.
- O cholera! Mam przesrane... – w tym momencie dało się słyszeć jak trzasnęły drzwi wejściowe dwa piętra niżej. Gdy dziekan wpadł do pokoju, Kurt akurat skończył zakładać spodnie. Albrecht już dawno schował się pod łóżkiem i udawał, że nie istnieje. Dziekańska córka właśnie się obudziła.
- Ty skurwensynu! – ryknął dziekan Helmut Trautloff, w furii mieszając słowa – wydymałeś moją córkę! Jesteś skończony!
- Zdaje mi się, że nie ja pierwszy. I nie ostatni... – wszak nie miał już nic do stracenia – człowieku, to wariatka... – kontynuował, ale profesor Helmut przerwał mu.
- Bezczelny gnoju! Zatłukę – sapnął a w jego dłoni pojawił się pistolet. Kurt był jednak szybszy. Pchnął Trautloffa, który nastąpił na tuleję i przewrócił się jak długi. Huknął strzał, rozległ się krótki pisk i brzęk tłuczonego szkła. Na schodach niedoszły inżynier słyszał jeszcze poważne groźby, ale był już poza zasięgiem władz uczelni. Państwo natomiast nie ścigało go, bo i nie miało po co.
***
W zatłoczonej karczmie Kurt, patrząc tępo przed siebie, wychylał kolejny pozbawiony gazu kufel piwa. Albrecht przyniósł mu jego rzeczy. Gdy tak siedział i pił przysiadło się do niego dwóch facetów.
Wtem jeden z nich zagadał do niego:
- Ej, młody? Mamy do ciebie pewną sprawę.
- No, jaką... – Pfeiffer odparł zrezygnowany.
- Umiesz robić mieczem?
- Wal śmiało. Jesteście z wojska i chcecie mnie zretkur... zerktu... zrekrutować?
- Z wojska... – podśmiał się facet. – I tak i nie... Gdybyśmy byli z armii nie pytalibyśmy się czy umiesz walczyć. Jesteśmy najemnikami. Akurat potrzebujemy kilku nowych ludzi. Nadawałbyś się, spory chłop z ciebie, chociaż młokos. To jak?
- Walczyć umiem – odpowiedział Kurt. Była to prawda, bo jako przyszły inżynier wojskowy obowiązkowo odbywał ćwiczenia w posługiwaniu się zarówno bronią białą jak i palną. – tylko co ja będę z tego miał?
- Pieniądze i życie pełne przygód.
- A przy odrobinie szczęścia może nawet uda ci się to przeżyć. – odezwał się drugi z najemników, dotychczas milczący. – Wszyscy trzej roześmieli się.
- No dobra. – powiedział Kurt, prawdopodobnie dlatego, że miał już mocno w czubie. – Prowadźcie gdzie trzeba.
***
Konwój z kilkunastu wozów rudą posuwał się wolno przez las. Eskortujący go znudzeni najemnicy poruszali się w dwóch kolumnach, po obu jego stronach. Choć drzewa rzucały cień, było ciepło. Wtem idący za Kurtem wąsaty Kislevita Borys szepnął:
- Młody, słyszysz?
- Co? – Kurt odruchowo położył dłoń na rękojeści miecza.
- Ptaki się przymknęły.
- Ty, faktycznie. To chyba nic dob... – w tym momencie rozległ się dziki ryk i spośród drzew wyleciał prymitywny topór, obracając się malowniczo kilka razy nim z trzaskiem wbił się w drewnianą burtę wozu. Chwilę później na drogę wyskoczył wyjątkowo duży zwierzoczłek, a wraz z nim reszta stada. Zwierzoludzie pojawili się również po drugiej stronie drogi i rykiem rzucili się na najemników.
- To pułapka! – Wrzasnął ktoś, po arabiańskim akcencie można było poznać, że to Akbar.
- Ten znów swoje... – stęknął Antonio, jeden z najemników, którzy zwerbowali Kurta, uchylając się przed łbem szarżującego gora, który zamiast w człowieka tryknął w ciężki wóz. Zamroczonego stwora natychmiast wykończył Jose, drugi werbunkowy, szybko przebijając kosmaty tułów rapierem.
Tymczasem Kurt raz po raz uskakiwał przed ciosami rozszalałego zwierzoczłeka, dziko wymachującego swoimi kamiennymi toporami. Ile jeszcze wytrzyma? Borys nie mógł mu pomóc, bo sam bronił się przed dwoma stworami, a reszta była za daleko, została wyeliminowana, bądź sama miała kłopoty. Co gorsza, trafił mu się jakiś szczególnie podły bydlak, było to widać po jego rozmiarze, był niemal dwa razy wyższy od człowieka i cały był obwieszony różnymi trofeami.
I wtedy to się stało: Topór świsnął tuż przed twarzą Pfeiffera, przed drugim nie zdołał się uchylić, zdołał natomiast sparować cios. Siła uderzenia przeszła po mieczu i Kurt pomyślał, że jego ramię eksplodowało. Kątem oka dostrzegł tylko jak okrutne toporzysko zmierza w kierunku jego głowy. Krew chlapnęła na około, wódz zwierzoludzi ryknął tryumfalnie nad zdekapitowanym najemnikiem...
To właśnie zobaczył Kurt, w momencie, gdy uchylał się przed pierwszym ciosem. Zamiast odskakiwać, padł na ziemię. Zaskoczony zwierzoczłek spojrzał w dół i ich spojrzenia na moment się spotkały. Skonfundowany stwór przez krótką chwilę sprawiał wrażenie, jakby nie mógł uwierzyć w to co widzi. W tym momencie młody najemnik wyprowadził pchnięcie w brzuch. Zraniony potwór ryknął z bólu odchylając rogaty łeb w tył. Kurt prześlizgnął się pomiędzy nogami, chwycił róg, podciągnął się i wepchnął miecz w kark wodza. Ten ryknął jeszcze głośniej, mimo, że ostrze wyszło przez ociekający pianą pysk. Człowiek wyszarpnął miecz i poprawił, tym razem skutecznie: wróg zwalił się na ziemię roztaczając wokół siebie kałużę czarnej juchy.
Niesiony zwycięstwem Kurt szybkim cięciem zaszlachtował bydlę pod którego ciosami padał właśnie Borys, drugie pchnął między łopatki.
- Dzięki... - sapnął wąsaty Kislevita.
Tymczasem pozostali zwierzoludzie widząc porażkę swojego przywódcy stracili nerwy i eskorta przejęła inicjatywę. Wkrótce większość napastników leżała zabita, a reszta rzuciła się do bezładnej ucieczki. Na poboczu zabójca Snorri wspólnie z kilkoma najemnikami rąbali na kawałki szarpiącego się jeszcze minotaura, ryczącego i kwiczącego niemożebnie. Sami najemnicy również ponieśli niemałe straty: Akbar miał złamaną szczękę (co przynajmniej uniemożliwiło mu dalsze wygłaszanie oczywistych oczywistości), ramię Antonia zwisało pod nienaturalnym kątem, wielu innych zostało zabitych bądź rannych, ale wypełnili swoje zadanie.
Zaskoczony swoim wyczynem Kurt patrzał na pobojowisko i wciąż usiłował dojść do siebie. Nagle poczuł solidne klepnięcie w ramię.
- No, młody – powiedział głos ze wschodnim akcentem – nieźle się dziś sprawiłeś. – Kurt obrócił się i zobaczył Borysa opierającego się o wóz. – Nie wiem jak to zrobiłeś, ale myślałem, że ten tu – stary wojak wskazał na truchło wodza – rozmazał ci łeb. Chwilę potem patrzę, a ty mu na plecach siedzisz i prujesz jak wieprzka. – Kurt nie odpowiedział. Wziął natomiast wręczoną mu manierkę z wódką i pociągnął solidnego łyka. – No, pij należy ci się... – W tym momencie do Kurta podszedł jakiś ubrany w czarny skórzany płaszcz najemnik, którego nie znał. Natomiast zdało mu się, że błysnęła mu sprzączka od pasa z charakterystyczną literą „I”, symbolem Imperialnej Tajnej Służby Bezpieczeństwa wewnętrznego, albo po prostu Inkwizycji, jak ją popularnie nazywano.
***
Po odbyciu szkolenia Kurt Pfeiffer dostał przydział do swojego rodzinnego Middenheim. Zajmował się tym co oficerowie Inkwizycji robią na co dzień, czyli w zasadzie prowadzeniem śledztw i przerzucaniem ton akt. Od czasu do czasu zdarzyło się rozgonić jakąś bandę kultystów, co kończyło się „grillem”, jak nazywali stos inkwizytorzy, bądź zwykłym przymknięciem podejrzanego w przypadku przestępczości zorganizowanej. Poza tym wyszkolenie inkwizytorskie, które uczyniło z Pfeiffera niepowstrzymaną maszynę do zabijania nie przydawało się. W tym drugim wariancie schwytani przestępcy zwykle wychodzili za kaucją, przysparzając Kurtowi i jego kolegom kolejnych siwych włosów. Przez te wszystkie lata Kurt został majorem, zdążył ożenić się i dochować córki, a gdy ta podrosła, inkwizytor zaczął rozumieć szał dziekana, który ongiś omal go nie zastrzelił.
Tego dnia znowu pokłócił się z żoną. Dora oskarżała go, że ma kochankę, podczas gdy tak naprawdę Kurt całymi nocami obserwował posiadłość pewnego hrabiego podejrzanego o wspieranie zakazanych kultów w rejonie Middenheim, jednak jak na złość inkwizycja nic nie mogła na niego znaleźć. Oczywiście cała akcja była ściśle tajna więc nie mógł się wytłumaczyć.
Siedział w swoim biurze i palił kolejnego papierosa. Niedopałki leżały w doniczce z zeschłą paprotką, bądź walały się dookoła. Na półce leżał zakurzony miotacz ognia, udoskonalony wynalazek z czasów studiów w Nuln. Frustracja narastała.
W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem i do pomieszczenia wpadł Oswald Beckenbauer, nowo przyjęty funkcjonariusz.
- Kurt! – wykrzyknął na progu. – Intruzja!
- Co?!
- Intruzja!
- O kurwa. – To zdarzało się naprawdę rzadko. W całej karierze inkwizytora najwyżej raz zdarzało się demoniczne wtargnięcie do świata. Najczęściej w efekcie nieudanego eksperymentu czarodzieja. To do tego byli szkoleni, przed tym właśnie inkwizycja miała bronić świata. Kurt nienawidził chaosu, gdyż tak wychowała go matka, jednak z drugiej strony... i tego właśnie nie mógł pojąć. Z resztą nie było czasu się nad tym zastanawiać. Chwycił miotacz, przydziałowego bastarda i kuszę powtarzalną, poc czym ruszył do akcji
Po kilku minutach byli na miejscu. Wojsko i kapłani Ulryka już zabezpieczyli miejsce. Zgodnie z przewidywaniami, zdarzenia nastąpiło w wieży lokalnego alchemika.
- Inkwizycja! Przejmuję dowodzenie! – inni inkwizytorzy byli już na miejscu, o biczownikach i wściekłym tłumie nie wspominając. Drzwi do budynku wyleciały kopnięte. Inkwizytorzy wpadli do środka strzelając. Na odpowiedź nie trzeba było czekać: stwór rodem z koszmaru rzucił się na nich. Kurt skoczył mu naprzeciw i wbił miecz. Każde normalne stworzenie już padłoby na ziemię, jednak to skrzeczało i wyło przeraźliwie usiłując dosięgnąć oficera, ten jednak napierał dalej, aż spod klingi zaczęły wylatywać strumienie energii. Tymczasem rozdarcie w osnowie poszerzyło się i akurat gdy stwór wyparował, do pomieszczenia wkroczył ponad dwumetrowy wojownik w niebieskiej zbroi ozdobionej złotymi okuciami. Kurt posłał serię z kuszy i rzucił się w kierunku nowego przeciwnika, ten jednak, z łatwością zbił cios bastarda. Rozdarcie poszerzało się tymczasem. Wojownik nie atakował, pozostali inkwizytorzy natomiast byli zajęci walką. Kurt zaatakował znowu. Bez skutku. Właśnie unosił miecz do olejnego ciosu, gdy spod hełmu czempiona wydobył się głos:
- Kurt, jestem twoim ojcem.
- Co?! Nie! – wtedy z pęknięcia w pomieszczenie uderzyła fala energii niszcząc wszystko wokół, a inkwizytor osunął się bezwładnie na ziemię.
***
Kurt został obarczony winą za porażkę. Wielu żołnierzy odniosło poważne rany, chociaż udało się powstrzymać katastrofę. Sam został zdegradowany i przesunięty w stan spoczynku, co w zasadzie oznaczało wyrzucenie ze służby.
***
Żona go zostawiła dla jakiegoś bogatego kupca. Teraz Kurt miał dużo czasu na swoją pasję: konstruowanie. Złożył sobie coś w rodzaju kuszy pistoletowej, tylko, że na proch. Jego kuszę odebrano mu, natomiast miecz i umundurowanie pozwolono zatrzymać, gdyż były robione na miarę. Swoją nową bronią polował co najwyżej na szkodniki w piwnicy.
***
Tego dnia Kurta odwiedziła jego córka Dagmara razem ze swoim znajomym Heinrichem. Robiło się już późno więc musieli iść. Kurt musiał przeprowadzić się do gorszej dzielnicy, gdyż nie stać go było na utrzymanie poprzedniego domu. Były inkwizytor podszedł do okna i spojrzał na zewnątrz. Nagle z cienia wyskoczyło kilka zakapturzonych postaci. Szczęknęły spusty kusz powtarzalnych, Heinrich padł na ziemię.
- Ha, ma się tego cela! - powiedział ktoś w języku Druchii. Kurt uczył się go w inkwizycji, teraz przydał mu się po raz pierwszy. Dagmara skoczyła ku domu, ale tamci wnet ją pochwycili. Gdy Kurt wyskoczył na ulicę zobaczył tylko ruszający powóz.
***
W ciągu godziny były inkwizytor Kurt Pfeiffer był gotowy do drogi. Zatankowany miotacz przykręcił do lewej rękawicy, karabin przewiesił przez plecy, na zbroję narzucił swój płaszcz, a na głowę nacisnął kapelusz o szerokim rondzie. Nic więcej nie było mu potrzebne, no może poza jeszcze jednym gadżetem.
***
W bogato urządzonym wnętrzu willi, po dwóch stronach wielkiego biurka siedzieli dwaj kontrahenci. Jeden z nich był człowiekiem, drugi zaś elfem, sądząc po nienaturalnie białej skórze i czarnych włosach, pochodzącym z Naggaroth, krainy gdzie nigdy nie świeci słońce i zawsze jest zimno, więc jej mieszkańcy są przez to jeszcze podlejsi. Na biurku natomiast leżały spore torby wypełnione białym proszkiem. Człowiek wciągnął kreskę.
- Niezłe gówno. - Stwierdził po chwili.
- Byle czego bym ci nie sprzedał. - powiedział elf. Człowiek przesunął pieniądze w jego kierunku. Zbiry stojące w pomieszczeniu przyglądały się wszystkiemu w milczeniu. Ryba fugu pływająca w akwarium na komodzie wypuściła bąbelki, ale pod gniewnym spojrzeniem właściciela powstrzymała się. Atmosfera w pomieszczeniu była ciężkawa.
Nagle drzwi gabinetu rozwarły się na oścież i do środka, niczym kula armatnia wleciał płonący niziołek. Nim skosiła go seria, zdołał jeszcze wykrzyczeć:
-Psyyy!!!
-Jeden, ale wściekły! - Dodał głos z korytarza.
Chwilę wcześniej: Kurt podszedł pod furtkę willi Deracha, mrocznego elfa podającego się za "uchodźcę", rzekomo prowadzącego legalną działalność handlową. Może u niego taka działalność była legalna, natomiast w Imperium ścigano jego i jemu podobnych bez litości, przynajmniej do momentu gdy wychodzili za kaucją. Do furtki podszedł jakiś typ, najpewniej strażnik.
-Czego?!
-Przyszedłem do Deracha...
-A byłeś umówiony?
-Nie, to sytuacja nagłej potrze...
-Spieprzaj dziadu. - Facet wyszedł za bramę i popchnął Kurta.
-Spróbuj podnieść rękę na mnie jeszcze raz, to już jej nie odzyskasz. - Strażnik zaśmiał się i spróbował. Błysnęło, chrupnęło i ręka uderzyła plaskiem o bruk. Kurt przeszedł obok oniemiałego i krwawiącego jak zarzynana świnia strażnika po czym skierował się do drzwi wejściowych. W jego kierunku biegło już dwóch kolejnych zbirów, tym razem długouchów. Kurt spokojnie obrócił się w miejscu i po chwili jeden z elfów, trzymając się za gardło dławił się własną juchą, a drugi leżał na ziemi i kurczowo przytrzymywał wnętrzności, które nagle postanowiły obejrzeć świat.
Podkuty, opancerzony but nastąpił na truchło dopalającego się niziołka. Były inkwizytor podniósł swoją nową broń i otworzył ogień. Ochroniarze Deracha padli skoszeni serią. Torba pękła i cenny proszek pokrył pomieszczenie. Akwarium rozprysnęło się na tysiące kawałeczków, a kawałki drewna z mebli zaczęły fruwać dookoła. Brzęk tłuczonej ceramiki rozległ się gdy pociski dosięgnęły rzeźb i doniczek z rzadkimi roślinami. Gdy skończyła się amunicja, Kurt wyrzucił karabin i dobył miecza. Z ziemi podniosło się kilku ochroniarzy. Pfeiffer spokojnie na nich poczekał. Uchylił się przed pierwszym ciosem i ripostą ściął głowę, drugi cios zablokował, uderzył pancerną rękawicą brzuch kolejnego elfa i szybkim ruchem przeciął mu arterię. Ciemna krew popłynęła mocną strugą brudząc drogocenny dywan. Ostatni z wrogów postanowił zaatakować od tyłu, "typowe" pomyślał Kurt nastawiając czubek miecza, by szarżujący napastnik sam się nadział. Inkwizytor starł krew z twarzy. Nawet się nie spocił. Sięgnął pod biurko i wydobył stamtąd elfiego gangstera. Coś tam mamrotał po swojemu, ale Kurt nie miał na to czasu, więc zdzielił go w pysk. Chrupnął złamany nos i Derach zwiotczał. Na całą tę sytuację patrzał szklistymi oczyma, cały uwalony w białym proszku klient Deracha.
-Spadaj. Do ciebie nic nie mam.
-Czekaj.
-Co? Chcesz mnie wkurzyć?
-Nie. Strzel w niego jeszcze raz - powiedział facet wskazując na niziołka. - Jego dusza wciąż tańczy. Inkwizytor podszedł do przypalonego kurdupla i przyszpilił mieczem do podłogi.
-Teraz?
-Teraz w porządku.
Gdy Kurt został sam, rozlał paliwo do miotacza i puścił willę z dymem.
***
-Pobudka! - Kurt krzyknął do elfa i zdzielił go w mordę. Sądząc po wyglądzie pomieszczenia i szumie wody za ścianą byli w opuszczonym młynie. Do obracających się żaren przytwierdzono jakiejś ustrojstwo od którego odchodziły dwa przewody. Było to jedno z urządzeń, którego budowę Kurt poznał w Nuln, jednak nie było dlań żadnego zastosowania. Do teraz. Pfeiffer wbił elektrody w uda spętanego elfa. Ten wrzasnął.
-Skup się! Czy jesteś skupiony? - długouch pokiwał głową. Kurt wyjął mu knebel. - Dobra. Co wiesz na temat ludzkiej dziewczyny, na oko siedemnaście lat, włosy brązowe do ramion, proste, oczy zielone? - elf splunął tylko w odpowiedzi. - Widzę, że jednak nie jesteś dość skupiony. Wcisnął przełącznik, a Derach wyprężył się i zaczął wrzeszczeć. Z resztą należało mu się. Wszystkie Druchii to okrutnicy, ten na pewno nie był wyjątkiem. Kurt wyłączył prąd. - Ponawiam pytanie: czy jesteś skupiony?
-Tak... taaak... może... moż... emy się... dogadać. - wysapał.
-Na to liczę.
-Twoja córka... ehhh...
-No gadaj, co z nią! - Kurt zaczął zbliżać rękę do przełącznika.
-Aaach! Nie! Nie! Wszystko powiem! Pewien arabiański szejk zlecił sprowadzenie białej dziewczyny do swojego haremu.
-Co za szejk? Mów, bo...
-Szejk Ahmed. Ahmed al-... nie! nie pamiętam!
-W porządku, wierzę ci. Ale to nie uratuje cię przed konsekwencjami twoich nieodpowiedzialnych interesów. - Kurt wcisnął przełącznik i wyszedł. Z młyna wyraźnie było słychać wrzaski mrocznego elfa, ale to było nieistotne. Znajdowali się w spalonej lata temu przez barbarzyńców wiosce Freuenwalde, gdzie od dawna nikt się zapuszczał.
***
Zmęczony i spragniony Kurt Pfeiffer, niegdyś inkwizytor i obrońca ludzkości od wielu dni pełzł przez pustynię. Był już u kresu sił, gdy wspiął się na szczyt wydmy i spojrzał w dół. Pomyślał, że ma delirium, bo jego oczom ukazał się osobliwy widok: wielkie obozowisko wśród antycznych ruin, a po środku coś w rodzaju amfiteatru. Jeszcze trzeba tylko gigantycznej kury latającej po niebie... Dla pewności spojrzał w górę: kury nie było, za zobaczył to coś jeszcze dziwniejszego. Oto kamienna rzeźba, wielka jak stodoła przemierzała bezchmurne niebo na absurdalnie małych, złotych skrzydełkach, do tego niosąc na grzbiecie kuszetkę wypełnioną wychudłymi postaciami.
-Ja pierdziele. - pomyślał Kurt i zmusił się do dalszego marszu.
To była jednak rzeczywistość. Z jakiejś przyczyny ktoś założył miasteczko pośrodku pustyni. Należało sprawdzić co się tu dzieje, ale wobec zaistniałej sytuacji Kurt musiał odłożyć ten zamiar na później.
***
Były inkwizytor siedział na kamiennym bloku i czyścił swój ekwipunek z piasku, gdy nagle zdało mu się że dostrzegł znajomą twarz. Chwycił swój dobytek i poszedł w tamtym kierunku. Po po chwili dostrzegł Arabianina, który bardzo kogoś mu przypominał... Pomimo brody można było dostrzec lekko przekrzywioną szczękę.
- Akbar? - Mężczyzna drgnął jakby zaskoczony i spojrzał ze zdziwieniem na Kurta.
- Kurt? To ty?
- A kto inny!
- Dawnośmy się nie widzieli! Co tam u ciebie, gadaj. Po akcji w lesie gdzieś cię wcięło.
- Długo by opowiadać... Lepiej powiedz, co ty tu robisz.
- Dorobiłem się i wróciłem na stare śmiecie. Ale nie mogłem usiedzieć na miejscu. - Mówił najemnik. - To zatrudniłem się u takiego jednego szejka, Ahmeda al-Habala, dobrze mi tu pła...
- Co? - Przerwał mu Kurt. - U szejka Ahmeda? A widziałeś może, imperialną dziewczynę, siedemnaście lat, z brązowymi włosami...
- Tak owszem... Jest tu taka, to nowa nałożnica szejka, ale ponoć trzyma ją na jakąś specjalną okazję... Ja bym się tam nie ociągał, tylko od razu na dzidę, mówię ci, taka dupa...
- To moja córka złamasie!
- A, to przepraszam... Nie wiedziałem.
- Mniejsza o to, wiesz gdzie ona jest?
- Wiem, jest gdzieś tu. Trzeba by pogadać z szefem, znaczy z szejkiem Ahmedem, ale nie wiem czy to coś da.
- Muszę mimo to spróbować. Dagmara, to jedyne co mam...
- Dobra, zaprowadzę cię po starej znajomości. Ale nie licz na nie wiadomo co. Pracuję dla Ahmeda, kupił moja lojalność... Wiesz o co chodzi. Tylko będziesz musiał zostawić broń na zewnątrz.
Ruszyli więc do namiotu szejka. Akbar wszedł do środka jako pierwszy. Mieli szczęście, gdyż szejk był tego dnia w dobrym nastroju. Akurat palił sobie sziszę i rzucał grubą walutą w tancerkę wijącą się w jakimś lokalnym tańcu. Kurt pomyślał, że to mogła być jego córka i z trudem powstrzymał się przed zrobieniem czegoś nierozsądnego, zwłaszcza, że wszędzie było pełno uzbrojonych po zęby osób.
- O, Akbar! Siadaj, weź se bucha! - Rzucił w swoim języku szejk al-Habal. - Powkręcamy sobie, że rozjedzie nas czołg parowy. - Po czym zaczął się głośno śmiać.
- Nie teraz, wasza wielmożność. Pewien cudzoziemiec prosi o audiencję.
- Dawać go tu! - Kurt podszedł do szejka i ukłonił mu się nisko, jak nakazywał obyczaj. Lepiej było go nie drażnić. - Więc, o co chodzi? Tylko w miarę szybko. - Akbar tłumaczył każde słowo szejka.
- Przyszedłem w sprawie Dagmary, mojej córki... Została porwana...
- No jasne, że została! I co, myślisz sobie, że teraz ją ci tak po prostu zwrócę? Zapłaciłem za nią tyle pieniędzy, że nawet pewnie sobie nie wyobrażasz. - Szejk nagle stał się znacznie mniej przyjazny. - Nic do ciebie nie mam, o córkę się nie martw, każda marzy, żeby wychędożył ją szejk, z reszta, jestem bogaty, niczego jej nie zabraknie.
- Ale czy istnieje jakiś sposób... może jakoś dojdziemy do porozumienia...?
- Sposób jest, ale cię na niego nie stać.
- A gdybym tak zatrudnił się u was, jako najemnik?
- Za mało płacę moim najemnikom, w sto lat byś pewnie tyle nie uzbierał. A wiedz, że płacę dobrze, zatem jakby co... Ale nie, mam pewien pomysł! - Oczy Ahmeda błysnęły chytrze spod krzaczastych brwi. - Możesz pójść walczyć na arenie, jest jeszcze kilka wolnych miejsc. Mogę się z tobą założyć o dziewczynę, że wygrasz wszystkie walki.
- Dobrze. - Kurt zgodził się bez wahania. Wiedział, czym jest arena: żadni chwały herosi, zabijaki i nierzadko różne stwory ze wszystkich zakątków świata walczyli ze sobą ku uciesze gawiedzi, radośnie pochrupującej orzeszki. Tu zaś orzeszków arachidowych było pod dostatkiem, jak nigdzie indziej.
- I jeszcze jedno: nie próbuj żadnych sztuczek. Twoja córka jest w specjalnym namiocie, gdzie zaraz wyślę wzmocnione straże. Sami strażnicy są natomiast niemożliwi do przekupienia, gwarantuję ci to.
Kurt wyszedł z namiotu, odebrał swój dobytek i chcąc nie chcąc poszedł zgłosić swój udział w igrzyskach.
Nazwa: Kurt Pfeiffer, były agent Inkwizycji Imperialnej
Typ postaci: łowca czarownic
Broń: miecz bastardowy, karabin samopowtarzalny "Północny wiatr" (kusza pistoletowa)
Zbroja: Pełna zbroja płytowa, ciężka pancerna rękawica (puklerz), kapelusz z utwardzanej skóry (średni hełm)
Ekwipunek: eliksir mutagenny: miotacz ognia "Hydra" (ognisty dech)
Umiejętności: dłoń losu, mistrz fechtunku
Ostatnio zmieniony 7 mar 2012, o 23:11 przez Klafuti, łącznie zmieniany 6 razy.
Imię: Gerfuld
klasa/typ:Krasnolud, Zabójca Smoków
Broń:Topór dwuręczny (Ger-sid)
Zbroja:(brak)
Ekwipunek:Runiczny oręż
Umiejętności specjalne:Niekontrolowany szał,błyskawiczny unik
-Jak można zdobyć chwałę walcząc z tymi śmiesznymi potworkami.Rzucił Gerfuld podczas rozczłonkowywania kolejnego nieumarłego.Znajdował się on na bagnach(sam nie wiedział w pobliżu czego).-Ten handlarz mówił mi o dwóch sprawach wartych zabójcy,pierwsza to te bagna na , których podobno miał być jakiś nekromanta i jego cała armia sługusów a druga to walki na arenie w jakiejś Khemri.Oczywiście jak głupi polazłem na armię nieumarłych.Pomyślał to i kopnął z całej siły głowę nieumarłego leżącego obok.
Wtem wyczuł , że za nim stoi kolejny zombie.Gerfuld instynktownie obrócił się najszybciej jak tylko mógł i wbił swój ukochany runiczny topór w cielsko nieumarłego.
-Wiem co chciałeś mi zrobić , oj ja wiem.34 nieumarły i żadnej uciechy z walki , toż to nie do wybaczenia.Spojrzał on na swój topór , przypomniał sobie jak to został mu wręczony przez konającego ojca.Nazwał go Ger-sid po swoim mistrzu runów.-mój topór znów zaczął emanować dziwną niebieską energią z runów.To znaczy , że on łaknie więcej pomiotów.
-WYCHODŹCIE.Krzyknął. Nikt nie odpowiedział.W sumie może powinienem udać się na tą arenę.tam z pewnością zaznam swojej chwalebnej śmierci w walce z kimś równemu sobie.
...
Gerfuld wyszedł z rejonu bagna i obrócił głowę z zamysłem , że w końcu wyjdzie jakiś naprawdę wielki i godny walki potwór.Niestety tak się nie stało.
-Jak zwykle , żadnych potworów , bandytów , ja to po prostu mam szczęście.
Wszędzie wokół była cisza (co bardzo denerwowało Gerfulda) i wiał lekki wiatr.
Żadnych odgłosów walki , bitwy , niczego co by go zainteresowało.
Chociaż on zbytnio nie znał swojego położenia to wiedział , że zbliża się do Khemri.
...
-JEST , wreszcie trafiłem.Z satysfakcji Gerfuld musiał przeczesać swoje włosy ustawione na irokeza.Przez całą jego twarz biegła długa blizna czyli pamiątka po spotkaniu z głupim skaveńskim assasynem.Oparł się on na swoim toporze i wpatrywał się w dal , w arenę.
Ale było tu coś jeszcze , zapach nieumarłych.
-Chyba będzie tu jeszcze jedna niespodzianka.rzekł to z uśmiechem na ustach i ruszył ku arenie.
Od roku przeglądam to forum a to dopiero arena skusiła mnie na rejerstrację.Prosiłbym o niewyśmiewanie się z historii mojej postaci , ponieważ pierwszy raz robię coś takiego.Życzę miłych walk
klasa/typ:Krasnolud, Zabójca Smoków
Broń:Topór dwuręczny (Ger-sid)
Zbroja:(brak)
Ekwipunek:Runiczny oręż
Umiejętności specjalne:Niekontrolowany szał,błyskawiczny unik
-Jak można zdobyć chwałę walcząc z tymi śmiesznymi potworkami.Rzucił Gerfuld podczas rozczłonkowywania kolejnego nieumarłego.Znajdował się on na bagnach(sam nie wiedział w pobliżu czego).-Ten handlarz mówił mi o dwóch sprawach wartych zabójcy,pierwsza to te bagna na , których podobno miał być jakiś nekromanta i jego cała armia sługusów a druga to walki na arenie w jakiejś Khemri.Oczywiście jak głupi polazłem na armię nieumarłych.Pomyślał to i kopnął z całej siły głowę nieumarłego leżącego obok.
Wtem wyczuł , że za nim stoi kolejny zombie.Gerfuld instynktownie obrócił się najszybciej jak tylko mógł i wbił swój ukochany runiczny topór w cielsko nieumarłego.
-Wiem co chciałeś mi zrobić , oj ja wiem.34 nieumarły i żadnej uciechy z walki , toż to nie do wybaczenia.Spojrzał on na swój topór , przypomniał sobie jak to został mu wręczony przez konającego ojca.Nazwał go Ger-sid po swoim mistrzu runów.-mój topór znów zaczął emanować dziwną niebieską energią z runów.To znaczy , że on łaknie więcej pomiotów.
-WYCHODŹCIE.Krzyknął. Nikt nie odpowiedział.W sumie może powinienem udać się na tą arenę.tam z pewnością zaznam swojej chwalebnej śmierci w walce z kimś równemu sobie.
...
Gerfuld wyszedł z rejonu bagna i obrócił głowę z zamysłem , że w końcu wyjdzie jakiś naprawdę wielki i godny walki potwór.Niestety tak się nie stało.
-Jak zwykle , żadnych potworów , bandytów , ja to po prostu mam szczęście.
Wszędzie wokół była cisza (co bardzo denerwowało Gerfulda) i wiał lekki wiatr.
Żadnych odgłosów walki , bitwy , niczego co by go zainteresowało.
Chociaż on zbytnio nie znał swojego położenia to wiedział , że zbliża się do Khemri.
...
-JEST , wreszcie trafiłem.Z satysfakcji Gerfuld musiał przeczesać swoje włosy ustawione na irokeza.Przez całą jego twarz biegła długa blizna czyli pamiątka po spotkaniu z głupim skaveńskim assasynem.Oparł się on na swoim toporze i wpatrywał się w dal , w arenę.
Ale było tu coś jeszcze , zapach nieumarłych.
-Chyba będzie tu jeszcze jedna niespodzianka.rzekł to z uśmiechem na ustach i ruszył ku arenie.
Od roku przeglądam to forum a to dopiero arena skusiła mnie na rejerstrację.Prosiłbym o niewyśmiewanie się z historii mojej postaci , ponieważ pierwszy raz robię coś takiego.Życzę miłych walk

Imię postaci: Beton, zwany Żelaznym Pazurem
(Savage Orc Boss)
Broń: Beton stawia na szybość, zwinność i brutalną siłę swych pięści w walce wręcz. Walczy kastetami z ostrymi pazurami (coś w stylu wolverina lub zabójczyni z Diablo2
http://gadzetomania.pl/2010/01/02/nie-w ... %E2%80%99a )
Zbroja: Jego pokryte tatuażami ciało odziane jest w skóry dziki zwierząt(Lekka zbroja), a głowę nakrywa wilczy kaptur(Lekki hełm) (jeśli ktoś grał druidem w diablo2 to powinien wiedzieć o co chodzi
http://www.google.pl/imgres?q=druid+dia ... Diablo_II)
Ekwipunek: Obręcz Szybkości.
Umiejętności specjalne: Błyskawiczny Unik.
Historia Postaci:
Znaleziony za młodu w dziczy przez łowców, wychowany przez brutalne bezprawie plemienia dzikich orków, nazwany przez współplemieńców Betonem, ze względu na niezwykłą nieugiętość i determicje. Szkolony na sprawnego myśliwego i wojownika. Zwinny jak wilk, silny niczym niedźwiedź, przebiegły jak lis – pochodzenie z dziczy odznacza się w jego życiu bardzo wyraźnym piętnem. Stanął na czele łowczej grupy orków, której chlebem powszednim jest walka z dzikimi bestiami i tępienie wrogów w imię Gorka. Przyjemność sprawia mu zadawanie bólu przeciwnikom poprzez rozcinanie ich ciał ostrymi pazurami umocowanymi na kastetach, które dzierży w dłoniach podczas walki.
Kilka dni minęło od czasu, gdy tuzin orków wraz z Betonem zaginęło w tajemniczych okolicznościach. Żaden ze współplemieńców nie przewidywał tak wielkiej tragedii, gdy grupa łowców wyruszała jak co dzień w mroki dżungli aby upolować strawę. Bezczynne oczekiwania nie przyniosły rezultatów, intensywne poszukiwania w dziczy także okazały się bezowocne.
Jedni mawiają, że pożarł ich wielki Arachnarok, inni zaś sądzą, iż łowcy wpadli w zasadzki zastawione na zwierzynę przez inne plemię dzikich orków - zagadka jednak pozostaje nierozwiązana...
W tym samym czasie, gdzieś na pustyni Khemri...
Beton otworzył lewe oko, blask rozżarzonych promieni słonecznych oślepiał go w znacznym stopniu, pot spływał po jego zielonym czole, obolałe ciało leżało bezwładnie w klatce niesionej przez kilka kościanych istot. Ręka zwisająca poza metalowymi kratami, odczuwała gorąco bijące od pustynnego piasku. Ogarnęło go niemałe zdziwienie gdy w oddali dostrzegł swój ekwipunek załadowany na chodzący szkielet konia! Myśli o chodzących trupach zaprzątały mu głowę bardziej niż obawa o swój los - nigdy wcześniej nie zdawał sobie sprawy, że kości mogą żyć! Wyczerpanie dało się jednak we znaki i muskularny ork stracił przytomność.
(Savage Orc Boss)
Broń: Beton stawia na szybość, zwinność i brutalną siłę swych pięści w walce wręcz. Walczy kastetami z ostrymi pazurami (coś w stylu wolverina lub zabójczyni z Diablo2

Zbroja: Jego pokryte tatuażami ciało odziane jest w skóry dziki zwierząt(Lekka zbroja), a głowę nakrywa wilczy kaptur(Lekki hełm) (jeśli ktoś grał druidem w diablo2 to powinien wiedzieć o co chodzi

Ekwipunek: Obręcz Szybkości.
Umiejętności specjalne: Błyskawiczny Unik.
Historia Postaci:
Znaleziony za młodu w dziczy przez łowców, wychowany przez brutalne bezprawie plemienia dzikich orków, nazwany przez współplemieńców Betonem, ze względu na niezwykłą nieugiętość i determicje. Szkolony na sprawnego myśliwego i wojownika. Zwinny jak wilk, silny niczym niedźwiedź, przebiegły jak lis – pochodzenie z dziczy odznacza się w jego życiu bardzo wyraźnym piętnem. Stanął na czele łowczej grupy orków, której chlebem powszednim jest walka z dzikimi bestiami i tępienie wrogów w imię Gorka. Przyjemność sprawia mu zadawanie bólu przeciwnikom poprzez rozcinanie ich ciał ostrymi pazurami umocowanymi na kastetach, które dzierży w dłoniach podczas walki.
Kilka dni minęło od czasu, gdy tuzin orków wraz z Betonem zaginęło w tajemniczych okolicznościach. Żaden ze współplemieńców nie przewidywał tak wielkiej tragedii, gdy grupa łowców wyruszała jak co dzień w mroki dżungli aby upolować strawę. Bezczynne oczekiwania nie przyniosły rezultatów, intensywne poszukiwania w dziczy także okazały się bezowocne.
Jedni mawiają, że pożarł ich wielki Arachnarok, inni zaś sądzą, iż łowcy wpadli w zasadzki zastawione na zwierzynę przez inne plemię dzikich orków - zagadka jednak pozostaje nierozwiązana...
W tym samym czasie, gdzieś na pustyni Khemri...
Beton otworzył lewe oko, blask rozżarzonych promieni słonecznych oślepiał go w znacznym stopniu, pot spływał po jego zielonym czole, obolałe ciało leżało bezwładnie w klatce niesionej przez kilka kościanych istot. Ręka zwisająca poza metalowymi kratami, odczuwała gorąco bijące od pustynnego piasku. Ogarnęło go niemałe zdziwienie gdy w oddali dostrzegł swój ekwipunek załadowany na chodzący szkielet konia! Myśli o chodzących trupach zaprzątały mu głowę bardziej niż obawa o swój los - nigdy wcześniej nie zdawał sobie sprawy, że kości mogą żyć! Wyczerpanie dało się jednak we znaki i muskularny ork stracił przytomność.
RASA:Gnoblar Choncho
BROŃ: Dwa kastety ( traktować jako pięści)
Ekwipunek: Obręcz Szybkości
Umiejętności : Błyskawiczny unik, Błyskawiczny blok , Nieprawdopodobne szczęście
Ubrany tylko w przepaskę biodrową.
Imię: Kazik
Kazik był zwykłym Gnoblarem. Pewnego słonecznego ranka postanowił wyruszyć w daleką podróż. Szedł przez lasy, szedł przez góry, przepływał jeziora, aż w końcu dotarł do wielkiej bezkresnej pustyni. I tam postanowił pójść. Szedł, szedł,szedł ,szedł ,szedł i szedł ,aż doszedł do miasta pełnego trupów. Nie zaskoczyło go to ,gdyż w czasie podróży nie takie dziwy widział. Gdy szedł przez miast ujrzał szyld z napisem arena śmierci. Pomyślał ,że to coś dla niego , przecież w sowjej wiosce uchodził za najlepszego boksera na świecie, którym niewątpliwie był. Więc zapisał się na arenę ,usiadł na murku i czekał na jego kolej spokojnie majtając chudziutkimi nóżkami.
BROŃ: Dwa kastety ( traktować jako pięści)
Ekwipunek: Obręcz Szybkości
Umiejętności : Błyskawiczny unik, Błyskawiczny blok , Nieprawdopodobne szczęście
Ubrany tylko w przepaskę biodrową.
Imię: Kazik
Kazik był zwykłym Gnoblarem. Pewnego słonecznego ranka postanowił wyruszyć w daleką podróż. Szedł przez lasy, szedł przez góry, przepływał jeziora, aż w końcu dotarł do wielkiej bezkresnej pustyni. I tam postanowił pójść. Szedł, szedł,szedł ,szedł ,szedł i szedł ,aż doszedł do miasta pełnego trupów. Nie zaskoczyło go to ,gdyż w czasie podróży nie takie dziwy widział. Gdy szedł przez miast ujrzał szyld z napisem arena śmierci. Pomyślał ,że to coś dla niego , przecież w sowjej wiosce uchodził za najlepszego boksera na świecie, którym niewątpliwie był. Więc zapisał się na arenę ,usiadł na murku i czekał na jego kolej spokojnie majtając chudziutkimi nóżkami.
Imię: Karth, Dark Elf Noble
Broń: Bracia Krwi (na zasadach Katany i Wakizashi)
Zbroja: Średnia zbroja (łuskowa)
Ekwipunek: Płaszcz z łusek morskiego smoka
Umiejętności specjalne: Wytrawny Taktyk
- Czy Ty jesteś kurwa pewny gdzie mnie prowadzisz? - z irytacja w głosie wyrzucił z siebie wysoki elf. Czarne włosy wisiały mu spod kaptura jego płaszcza. Dyszał ciężko przebierając nogami po palącym piasku pustyni.
- Idziemy w dobrym kierunku, nie bój się. - odparł człowiek podobnie ubrany do elfa. Był jednak niższy, lecz bardziej krępy. Mimo jego odpowiedzi elf nie poczuł się pewniej.
- Jeśli zginę na tej przeklętej pustyni, to Cię zabiję człowieku.
- A to dobre. - rzekł człowiek z sarkastycznym uśmieszku na twarzy.
Podróżowali tak już od dwóch tygodni. Jednak poszukiwanego miasta Khemri jak nie było tak nie ma. W końcu zapadł zmrok. Rozbili obozowisko pod kanionem.
- Karth? - zaczął rozmowę człowiek zdejmując kaptur. Jego kręcone blond włosy zaczesał do tyłu. - Wiem, że pytam się Ciebie o to już chyba setny raz, ale poważnie chcesz wziąć udział w tej arenie?
- Nie Gustav, przez tą pustynię to popieprzamy od dwóch tygodni tak, dla cholernej rozrywki. - warknął elf. - Muszę wygrać tą arenę.
- Wiem, że potrafisz walczyć... ale czy jesteś najlepszy? Co jeśli znajdą się silniejsi od Ciebie?
Karth spojrzał na swój ekwipunek położony zaraz obok. Sięgnął po podłużne zawiniątko. Rozwinął je. Dwie cienkie i długie pochwy mieczy wraz z klingami połyskiwały w świetle ogniska. Spojrzał na nie przez chwilę i schował.
- Przestań pieprzyć, dam sobie radę.
****
- Jest! Widzisz? Spójrz tam! - Gustav stał na piaskowym nasypie wskazując drogę przed nimi. Elf włócząc nogami parł przed siebie.
- Tam nie ma żadnego wodospadu idioto... - wychrapał przez wyschnięte gardło Karth. - jedynie co tutaj znajdziemy, to ś... - i urwał zatrzymując się koło człowieka. Przed nimi, w dolinie, jakieś parę kilometrów od nich znajdowało się wielkie miasto. Z miasta unosiły się snopy dymu.
- widzisz to co ja?
- widzę... Pora na sławę. - odparł beznamiętnie Druchii.
- nie tak prędko, spójrz na tych maruderów. Oni nie idą w naszą stronę, prawda? - ze zgrzytem zębów wyrzucił Gustav.
- Mam taką nadzieję, jak już wspomniałem, pora na sławę druchu - odparł z nie małą namiętnością w głowie elf. Na jego wysuszonej i przypalonej od słońca twarzy pojawił pierwszy uśmiech od długich tygodni.
Nie mylili się. Prosto przez piekielne piaski pustyni zmierzała pieszo w ich stronę grupa wędrowców. Okryci byli cali płaszczami, lecz po budowie ciała można już było wnioskować, że są ludźmi, do tego dobrze zbudowanymi. Na plecach poobwieszane mieli tobołki i różne zawiniątka. Brodząc w piaskach szli lekko zgarbieni, lecz pewnym krokiem. Karth nie spiesząc się sięgnął swoją lewą ręką pod swój płaszcz odwijając materiał w który zawinięty miał swój oręż. Po paru minutach nieznajomi zatrzymali się parę metrów przed nimi. Było ich czterech. Tak jak sądzili - byli ludźmi. Do tego zwalistej budowy. Spod ich płaszczy wystawały ćwiekowane części pancerzy, wszyscy mieli na głowach hełmy, zaraz pod kapturami. Zarośnięci na twarzy, trzej blondyni i brunet spoglądali na nich kosym wzrokiem.
- A coście Wy za jedni? Zagubieni? - wycharczał jeden z nich, a następnie wszyscy zarechotali.
- A co Cię to obchodzi, człeczyno? - cięto rzucił Druchii. Mówiąc to usłyszał cichy syk przerażenia towarzysza. "Kiedyś nie wytrzymam..." - pomyślał.
- Oo... kogo my tutaj mamy? Elfa? Może niech szanowny elf jeszcze mi gada, że na arenę przyszedł? - z drwiną w głosie rzucił drugi.
Nic nie odpowiedział. Gustav tylko szturchnął go delikatnie łokciem, lecz elf zignorował to.
- Bo, kolego, ja również. Ale kto Ci wie, czyś się nadajesz? Może szkoda tym trupom Twojej gęby oglądać, hę? Co powiesz na bitkę tu i teraz, zobaczymy, czyś zdatny...? - ochoczo rzucił jeden z nieznajomych. Zrzucił gwałtownie z siebie płaszcz. Odziany był lekko, tylko w ćwiekowaną zbroję i porządne buty. Na pasa miał przymocowane 2 topory. Jego ramiona były szerokie, a ręce mocne. Towarzysze tylko zawtórowali gwizdem. Karth nie czekał długo. Jednym zwinnym ruchem rozpiął płaszcz przy kołnierzu. On zsunął się lekko z niego i opadł na ziemię. Średniej długości, czarne, proste rozwiały się z powiewem wiatru. Nosił on bordową tunikę i czarne spodnie. Spod owej tuniki widać było łuskowy pancerz, którego rękawy opadały aż do łokci. Przedramiona chronione miał porządnymi karwaszami z czarnej stali. Przy pasie, z tyłu pleców znajdowało się podłużne zawiniątko, teraz rozwiązane odkrywało cienkie i proste jelce wraz z długą i lekko zakrzywioną rękojeścią, prosto zakończoną. Na jego plecach znajdował się kolejny płaszcz - tym razem wyglądający na skórę jakiegoś gada. Łuski połyskiwały w świetle słońca. Płaszcz sięgał mu raptem do łydek, a jego stan pozostawiał wiele do życzenia.
Jednym szybkim ruchem, krzyżując ręce, dobył obu ostrzy. Bezszelestnie wysunęły się z pochew. Ostrza były cienkie i długie, jednostronnie zaostrzone. Dobywając ich zrobił szybki wypad do przodu, w kierunku przeciwników. Nawet nie drgnęli, gdy on stał już przy nich. Przeciwnik sięgał już po swoje topory, zdążył je nawet wyciągnąć, jednak wtedy pierwszy z mieczy świsnął mu przed brodą. Uratowało go tylko intuicyjne wycofanie się. Jego towarzysze już sięgnęli po broń. Elf spokojnie wymierzył drugi cios krótszym ostrzem. Tym razem było to pchnięcie, którego rywal nie zdołał pomimo próby zablokować. Maruder poczuł tylko krótki impuls. Ujrzał ostrze wbite w jego lewą pierś i to był ostatni widok, jaki było mu dane ujrzeć. Druchii teraz oparł się prawą nogą o przeciwnika, wyciągając ostrze i dokonując uskoku w tył. Lewo zdążył przyjąć pozycję obronną, a grad przekleństw i ciosów toporów przeciwników padł na niego. Pierwsze dwa ciosy uniknął, trzeci sparował robiąc krok do tyłu. Gdzieś z tyłu dobiegały go krzyki jego kompana, jednak nie zwracał na nie uwagi. Skupiał się tylko na walce i analizował. Przeciwnicy zaczęli go otaczać, napierając gradem ciosów. Tutaj był ich błąd. Kolejne poziome cięcie uniknął, jednocześnie przeskakując na bok jednego przeciwnika. Wyprowadził dwa szybkie ataki raniąc go w udo i pod żebra. Zanim ten się odwrócił Druchii był już na jego plecach atakując jego towarzysza, który stracił z oczu elfa. Szybkie pchnięcie w kark załatwiło przeciwnika. Szybkim cięciem krótszego miecza ciął w ścięgna pod kolanek trzeciego rywala. Ten w potwornym ryku runął na kolana wypuszczając topór przed siebie. Następnie uskoczył unikając cieć pierwszego rywala. Był o już na tyle zdezorientowany, że opuścił gardę. To wystarczyło, by jego posoka zabarwiła piekielne piaski. Karth rozluźnił się, opuszczając gardę. Jeden z przeciwników jeszcze żył. Spod jego kolan sączyła się krew. Jęczał leżąc na brzuchu. Elf podszedł do niego. Maruder wyciągał swoją rękę w kierunku swojego topora, który uprzednio upuścił.
- Proszę... mój topór... bez niego... - wyjęczał krztusząc się własna krwią.
- Bez niego co? - syknął Druchii.
- Nie wpuszczą mnie do Królestwa Wielkiego Jarla... - splunął krwią - wygrałeś, ale nie pozwól mi się błąkać po tym świecie na wieki...
Elf podszedł krok bliżej i nogą kopnąć topór w przeciwną stronę.
- Ty bezzhono... - syczał nieznajomy. Przerwał to elf dobijając beznamiętnie człowieka.
- No i coś się tak srał? Póki co idzie łatwo. - rzucił elf przez ramię. Gustav stał parę metrów za nim i nie powiedział ani słowa.
Wiem, że póki co bezpłciowo i ta postać taka nijaka, ale nie mam zbyt czasu. Jak szczęście pozwoli to będę opisy wzbogacał przed i po walkach
Broń: Bracia Krwi (na zasadach Katany i Wakizashi)
Zbroja: Średnia zbroja (łuskowa)
Ekwipunek: Płaszcz z łusek morskiego smoka
Umiejętności specjalne: Wytrawny Taktyk
- Czy Ty jesteś kurwa pewny gdzie mnie prowadzisz? - z irytacja w głosie wyrzucił z siebie wysoki elf. Czarne włosy wisiały mu spod kaptura jego płaszcza. Dyszał ciężko przebierając nogami po palącym piasku pustyni.
- Idziemy w dobrym kierunku, nie bój się. - odparł człowiek podobnie ubrany do elfa. Był jednak niższy, lecz bardziej krępy. Mimo jego odpowiedzi elf nie poczuł się pewniej.
- Jeśli zginę na tej przeklętej pustyni, to Cię zabiję człowieku.
- A to dobre. - rzekł człowiek z sarkastycznym uśmieszku na twarzy.
Podróżowali tak już od dwóch tygodni. Jednak poszukiwanego miasta Khemri jak nie było tak nie ma. W końcu zapadł zmrok. Rozbili obozowisko pod kanionem.
- Karth? - zaczął rozmowę człowiek zdejmując kaptur. Jego kręcone blond włosy zaczesał do tyłu. - Wiem, że pytam się Ciebie o to już chyba setny raz, ale poważnie chcesz wziąć udział w tej arenie?
- Nie Gustav, przez tą pustynię to popieprzamy od dwóch tygodni tak, dla cholernej rozrywki. - warknął elf. - Muszę wygrać tą arenę.
- Wiem, że potrafisz walczyć... ale czy jesteś najlepszy? Co jeśli znajdą się silniejsi od Ciebie?
Karth spojrzał na swój ekwipunek położony zaraz obok. Sięgnął po podłużne zawiniątko. Rozwinął je. Dwie cienkie i długie pochwy mieczy wraz z klingami połyskiwały w świetle ogniska. Spojrzał na nie przez chwilę i schował.
- Przestań pieprzyć, dam sobie radę.
****
- Jest! Widzisz? Spójrz tam! - Gustav stał na piaskowym nasypie wskazując drogę przed nimi. Elf włócząc nogami parł przed siebie.
- Tam nie ma żadnego wodospadu idioto... - wychrapał przez wyschnięte gardło Karth. - jedynie co tutaj znajdziemy, to ś... - i urwał zatrzymując się koło człowieka. Przed nimi, w dolinie, jakieś parę kilometrów od nich znajdowało się wielkie miasto. Z miasta unosiły się snopy dymu.
- widzisz to co ja?
- widzę... Pora na sławę. - odparł beznamiętnie Druchii.
- nie tak prędko, spójrz na tych maruderów. Oni nie idą w naszą stronę, prawda? - ze zgrzytem zębów wyrzucił Gustav.
- Mam taką nadzieję, jak już wspomniałem, pora na sławę druchu - odparł z nie małą namiętnością w głowie elf. Na jego wysuszonej i przypalonej od słońca twarzy pojawił pierwszy uśmiech od długich tygodni.
Nie mylili się. Prosto przez piekielne piaski pustyni zmierzała pieszo w ich stronę grupa wędrowców. Okryci byli cali płaszczami, lecz po budowie ciała można już było wnioskować, że są ludźmi, do tego dobrze zbudowanymi. Na plecach poobwieszane mieli tobołki i różne zawiniątka. Brodząc w piaskach szli lekko zgarbieni, lecz pewnym krokiem. Karth nie spiesząc się sięgnął swoją lewą ręką pod swój płaszcz odwijając materiał w który zawinięty miał swój oręż. Po paru minutach nieznajomi zatrzymali się parę metrów przed nimi. Było ich czterech. Tak jak sądzili - byli ludźmi. Do tego zwalistej budowy. Spod ich płaszczy wystawały ćwiekowane części pancerzy, wszyscy mieli na głowach hełmy, zaraz pod kapturami. Zarośnięci na twarzy, trzej blondyni i brunet spoglądali na nich kosym wzrokiem.
- A coście Wy za jedni? Zagubieni? - wycharczał jeden z nich, a następnie wszyscy zarechotali.
- A co Cię to obchodzi, człeczyno? - cięto rzucił Druchii. Mówiąc to usłyszał cichy syk przerażenia towarzysza. "Kiedyś nie wytrzymam..." - pomyślał.
- Oo... kogo my tutaj mamy? Elfa? Może niech szanowny elf jeszcze mi gada, że na arenę przyszedł? - z drwiną w głosie rzucił drugi.
Nic nie odpowiedział. Gustav tylko szturchnął go delikatnie łokciem, lecz elf zignorował to.
- Bo, kolego, ja również. Ale kto Ci wie, czyś się nadajesz? Może szkoda tym trupom Twojej gęby oglądać, hę? Co powiesz na bitkę tu i teraz, zobaczymy, czyś zdatny...? - ochoczo rzucił jeden z nieznajomych. Zrzucił gwałtownie z siebie płaszcz. Odziany był lekko, tylko w ćwiekowaną zbroję i porządne buty. Na pasa miał przymocowane 2 topory. Jego ramiona były szerokie, a ręce mocne. Towarzysze tylko zawtórowali gwizdem. Karth nie czekał długo. Jednym zwinnym ruchem rozpiął płaszcz przy kołnierzu. On zsunął się lekko z niego i opadł na ziemię. Średniej długości, czarne, proste rozwiały się z powiewem wiatru. Nosił on bordową tunikę i czarne spodnie. Spod owej tuniki widać było łuskowy pancerz, którego rękawy opadały aż do łokci. Przedramiona chronione miał porządnymi karwaszami z czarnej stali. Przy pasie, z tyłu pleców znajdowało się podłużne zawiniątko, teraz rozwiązane odkrywało cienkie i proste jelce wraz z długą i lekko zakrzywioną rękojeścią, prosto zakończoną. Na jego plecach znajdował się kolejny płaszcz - tym razem wyglądający na skórę jakiegoś gada. Łuski połyskiwały w świetle słońca. Płaszcz sięgał mu raptem do łydek, a jego stan pozostawiał wiele do życzenia.
Jednym szybkim ruchem, krzyżując ręce, dobył obu ostrzy. Bezszelestnie wysunęły się z pochew. Ostrza były cienkie i długie, jednostronnie zaostrzone. Dobywając ich zrobił szybki wypad do przodu, w kierunku przeciwników. Nawet nie drgnęli, gdy on stał już przy nich. Przeciwnik sięgał już po swoje topory, zdążył je nawet wyciągnąć, jednak wtedy pierwszy z mieczy świsnął mu przed brodą. Uratowało go tylko intuicyjne wycofanie się. Jego towarzysze już sięgnęli po broń. Elf spokojnie wymierzył drugi cios krótszym ostrzem. Tym razem było to pchnięcie, którego rywal nie zdołał pomimo próby zablokować. Maruder poczuł tylko krótki impuls. Ujrzał ostrze wbite w jego lewą pierś i to był ostatni widok, jaki było mu dane ujrzeć. Druchii teraz oparł się prawą nogą o przeciwnika, wyciągając ostrze i dokonując uskoku w tył. Lewo zdążył przyjąć pozycję obronną, a grad przekleństw i ciosów toporów przeciwników padł na niego. Pierwsze dwa ciosy uniknął, trzeci sparował robiąc krok do tyłu. Gdzieś z tyłu dobiegały go krzyki jego kompana, jednak nie zwracał na nie uwagi. Skupiał się tylko na walce i analizował. Przeciwnicy zaczęli go otaczać, napierając gradem ciosów. Tutaj był ich błąd. Kolejne poziome cięcie uniknął, jednocześnie przeskakując na bok jednego przeciwnika. Wyprowadził dwa szybkie ataki raniąc go w udo i pod żebra. Zanim ten się odwrócił Druchii był już na jego plecach atakując jego towarzysza, który stracił z oczu elfa. Szybkie pchnięcie w kark załatwiło przeciwnika. Szybkim cięciem krótszego miecza ciął w ścięgna pod kolanek trzeciego rywala. Ten w potwornym ryku runął na kolana wypuszczając topór przed siebie. Następnie uskoczył unikając cieć pierwszego rywala. Był o już na tyle zdezorientowany, że opuścił gardę. To wystarczyło, by jego posoka zabarwiła piekielne piaski. Karth rozluźnił się, opuszczając gardę. Jeden z przeciwników jeszcze żył. Spod jego kolan sączyła się krew. Jęczał leżąc na brzuchu. Elf podszedł do niego. Maruder wyciągał swoją rękę w kierunku swojego topora, który uprzednio upuścił.
- Proszę... mój topór... bez niego... - wyjęczał krztusząc się własna krwią.
- Bez niego co? - syknął Druchii.
- Nie wpuszczą mnie do Królestwa Wielkiego Jarla... - splunął krwią - wygrałeś, ale nie pozwól mi się błąkać po tym świecie na wieki...
Elf podszedł krok bliżej i nogą kopnąć topór w przeciwną stronę.
- Ty bezzhono... - syczał nieznajomy. Przerwał to elf dobijając beznamiętnie człowieka.
- No i coś się tak srał? Póki co idzie łatwo. - rzucił elf przez ramię. Gustav stał parę metrów za nim i nie powiedział ani słowa.
Wiem, że póki co bezpłciowo i ta postać taka nijaka, ale nie mam zbyt czasu. Jak szczęście pozwoli to będę opisy wzbogacał przed i po walkach

Ostatnio zmieniony 6 mar 2012, o 00:14 przez Rasti, łącznie zmieniany 2 razy.
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
O świcie obudził się pierwszy Begrog. Przywykł do wczesnego wstawania podczas gdy jego przyjaciel wciąż odpoczywał po niedawnej wędrówce. Gdy wyszedł z chatki na taras i usiadł na kamieniu delektując się chłodem poranka i wilgotną rosą pokrywającą wszystko i błyszczącą się jak małe diamenty. Z tego błogiego zamyślenia wyrwały go odgłosy z wnętrza domku. To Willard kończył swoją kilkunastu godzinną drzemkę. Wyszedł przed dom i oparł się o ścianę plecami i jedną nogą. W ustach żuł rzemyk. Widać było, że i jemu spodobała się poranna pustka. Podobało mu się, że miasto było tak "wyludnione" z rana w stosunku do tego jak w południe "tętniło życiem". Nagle skrzywił minę, stanął prosto i wsadził rękę w gacie.
-Psia mać! Nawet w dupie mam piasek...- zaklną intensywnie grzebiąc.
Po śniadaniu poszli się rozejrzeć po mieście. Trupów wałęsających się w nieznanym celu przybywało. O dziwo mijali jednak nie tylko szkielety. Po mieście przewijała się grupa krasnoludów, kilku mrocznych wyznawców Khaina, parę orków, nawet jakiś przeźroczysty jegomość lewitujący trzymając w rękach dwa miecze.
Jednak nie to przykuło uwagę Willarda najbardziej. Między budynkami dostrzegł demona. Jednak nie wyglądał tak jak kapłani Sigmara mają je zwyczaj opisywać. Zamiast tłustego wielkiego bydlęcia o posturze i temperamencie szarżującego minotaura, weteran dostrzegł Małą delikatnie różową zgrabną sylwetkę, której krągłości i twarz mogły by budzić zazdrość pośród wielu elfek. Willard cudem się opanował i nie poszedł w jej stronę. Koniec końców to nadal był demon. Mogło by raczej niewiele z niego zostać po bliższym kontakcie z tym cudem natury chaosu.
Kiedy odszedł trochę dalej przysiadł na ławce pod palmą i zaczął marzyć.
- Ach z taką to musiało by być cudownie...- rozmarzył się
- Głupiś? Daję kilo wołowiny, żebyś nie dożył ryćkania. Ba daję 2 kilo, żebyś żywy jej nie dotknął. Poza tym żadne z niej cudo. Wejdziesz na taką i cała się połamie... Prawdziwa ogrzyca to jest coś. Te fałdy tłuszczu, aż chce się złapać. Tylko uważać trza, bo jeden z moich znajomych raz próbował. Potem szukał swojej ręki w kotle.
- Porąbane są te wasze plemienne układy.- skrzywił minę Willard słysząc opowieści drucha.
- Uważaj co mówisz. Ja cię lubi. Ale inny ogr urwał by ci ręce i pożarł zanim byś zamknął pysk.
Po kilkunastu minutach udali się do swojego nowego lokum, by oczekiwać na informację co dziś za atrakcję khemryjscy władcy mają im do zaoferowania...
-Psia mać! Nawet w dupie mam piasek...- zaklną intensywnie grzebiąc.
Po śniadaniu poszli się rozejrzeć po mieście. Trupów wałęsających się w nieznanym celu przybywało. O dziwo mijali jednak nie tylko szkielety. Po mieście przewijała się grupa krasnoludów, kilku mrocznych wyznawców Khaina, parę orków, nawet jakiś przeźroczysty jegomość lewitujący trzymając w rękach dwa miecze.
Jednak nie to przykuło uwagę Willarda najbardziej. Między budynkami dostrzegł demona. Jednak nie wyglądał tak jak kapłani Sigmara mają je zwyczaj opisywać. Zamiast tłustego wielkiego bydlęcia o posturze i temperamencie szarżującego minotaura, weteran dostrzegł Małą delikatnie różową zgrabną sylwetkę, której krągłości i twarz mogły by budzić zazdrość pośród wielu elfek. Willard cudem się opanował i nie poszedł w jej stronę. Koniec końców to nadal był demon. Mogło by raczej niewiele z niego zostać po bliższym kontakcie z tym cudem natury chaosu.
Kiedy odszedł trochę dalej przysiadł na ławce pod palmą i zaczął marzyć.
- Ach z taką to musiało by być cudownie...- rozmarzył się
- Głupiś? Daję kilo wołowiny, żebyś nie dożył ryćkania. Ba daję 2 kilo, żebyś żywy jej nie dotknął. Poza tym żadne z niej cudo. Wejdziesz na taką i cała się połamie... Prawdziwa ogrzyca to jest coś. Te fałdy tłuszczu, aż chce się złapać. Tylko uważać trza, bo jeden z moich znajomych raz próbował. Potem szukał swojej ręki w kotle.
- Porąbane są te wasze plemienne układy.- skrzywił minę Willard słysząc opowieści drucha.
- Uważaj co mówisz. Ja cię lubi. Ale inny ogr urwał by ci ręce i pożarł zanim byś zamknął pysk.
Po kilkunastu minutach udali się do swojego nowego lokum, by oczekiwać na informację co dziś za atrakcję khemryjscy władcy mają im do zaoferowania...