ARENA ŚMIERCI nr 38 - Czarna Otchłań

Wszystko to, co nie pasuje nigdzie indziej.

Moderatorzy: Fluffy, JarekK

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Gror
Wałkarz
Posty: 73

Re: ARENA ŚMIERCI nr 38 - Czarna Otchłań

Post autor: Gror »

[Opiszę wygląd w historii, ale chciałem uniknąć nieścisłości już teraz]
Let the bloodbath begin!!! My skin is getting white again.

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

[ No co jest wiara ? Zgłaszać postacie!]
Obrazek

Awatar użytkownika
Dziad
Chuck Norris
Posty: 662
Lokalizacja: Warszawa

Post autor: Dziad »

[Kordelasa dawno nie było na forum , może nie wie że już się zaczęło. Możnaby też zachęcić te osoby z "stałych" areniarzy którzy nie udzielali się w ostatniej.]

Awatar użytkownika
Leśny Dziad
Wałkarz
Posty: 97
Lokalizacja: Knieja

Post autor: Leśny Dziad »

[Do końca tygodnia powinienem się wyrobić z napisaniem historii mojej postaci.]

Awatar użytkownika
Matis
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3750
Lokalizacja: Puławy/Wrocław

Post autor: Matis »

[Będzie ktoś na Forcie? (Larp)]
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów

Awatar użytkownika
Leśny Dziad
Wałkarz
Posty: 97
Lokalizacja: Knieja

Post autor: Leśny Dziad »

Podróż była nieśpieszna i monotonna. Severin patrzył przez okienko na przesuwającą się linię lasu, który otaczał trakt. Swoją słuszną posturą zajmował niemal całe siedzisko bogatej karocy ale w wygodnym pojeździe wciąż pozostawało jeszcze miejsce dla trzech osób siedzących naprzeciw niego. Tych trzech osób, które miał ochraniać.

Siedemnastoletnia Lorelei i jej starszy o rok brat Egon byli dziećmi jego mocodawcy - pana Hieronima von Kanfflitz. Ich matka, pani Luiza von Kanfflitz siedziała obok nich, jak zwykle schludna i pełna gracji. Wszyscy wracali właśnie z Imperium gdzie bawili na ślubie siostry pani Luizy. Sam Hieronim von Kanfflitz nie był obecny na przyjęciu czego jego żona z pewnością szybko mu nie odpuści. Szlachcic był jednak zajęty ważnym kontraktem, dzięki któremu mógł wykupić część konkurencji w swoim biznesie, musiał więc zostać w Marienburgu by wraz z jurystami dopilnować interesów.

Severin został więc w całości obarczony odpowiedzialnością za bezpieczeństwo jego rodziny. Na szczęście nic nie wskazywało na to by coś mogło temu bezpieczeństwu zagrażać. Do Wolnego Miasta Marienburg powinni dojechać jeszcze przed zachodem, a zatem zostało im jedynie kilka godzin jazdy. Od dłuższego czasu w karocy panowało milczenie, wszyscy byli już trochę zmęczeni, Lorelei przysypiała na ramieniu matki, a pani von Kanfflitz sama coraz częściej zamykała oczy wsłuchana w jednostajny tętent kopyt. Natomiast Egon z marsową miną zdawał się pogrążony we własnych przemyśleniach.

W tak spokojnych okolicznościach również Severin popadł w zadumę wracając myślami do lat swojej młodości. Zauważył, że ostatnio często mu się to zdarzało, czyżby nadchodziła starość?

Czasami dziwiło go jak niespodziewane koleje losu przywiodły go tu gdzie jest teraz. Jak zrobiły z niego najemnego żołdaka pracującego dla jednego z możnych panów wywodzących się spoza jego ojczyzny. Przecież będąc młodzieńcem zupełnie inaczej wyobrażał sobie swoje przyszłe życie. Oczywiście zdawał sobie wówczas sprawę, że jako czwarty syn pana na zamku de Rocher nie dostąpi zaszczytu dziedziczenia ziem po swoim ojcu tak jak jego najstarszy brat. Nie pobierze też nauk od mędrców i nie stanie się doradcą swojego najstarszego brata bo to stanowisko ojciec przygotował dla swojego drugiego syna. Severin wiedział też, że nie będzie dowodził wojskiem swoich braci w pomniejszych wyprawach gdyż ten honor należał się jego trzeciemu starszemu bratu.

Wszystkie ważne rodowe funkcje były już zatem obsadzone, a to sprawiało, że młody bretoński szlachcic często czuł się pomijany, wykluczony i niedoceniany. Ale jedynie do czasu gdy pewnej nocy we śnie ukazała mu się sama Pani i poleciła mu wyruszyć w drogę w poszukiwaniu Graala. Wtedy jeszcze był pełen ideałów, pełen wiary i energii, był przekonany, że odnajdzie święte naczynie, odnajdzie Panią, która ześle na niego swoją moc, by mógł być jej czempionem. Wtedy bardzo chciał bronić uciśnionych i walczyć w imię prawości, w służbie bogini, być jej zbrojnym ramieniem podczas wykonywania jej boskich zamierzeń. Oddanie swojego życia Pani było zatem najwyższym zaszczytem jakiego mógł dostąpić Severin. Czuł się dumny ze swego powołania.

Na poszukiwania Graala wyruszył szybko, nie biorąc ze sobą wiele, choć nie wiedział jak długo przyjdzie mu podróżować. Ufał, że Pani wskaże mu drogę i zadba o jego potrzeby. I nie przeliczył się. Na rozstajach dróg wiedział, w którą stronę iść jakby prowadziła go nieziemska siła, a dobrzy ludzie pracujący ku chwale swych panów, widząc w nim natchnionego mocą bogini rycerza, często obdarowywali go jadłem i schronieniem.

Przez lata podróżował więc po Królestwie Bretonni. Wziął udział w kilku ważnych turniejach rycerskich, na których poradził sobie całkiem niezgorzej, uczestniczył w paru zbrojnych wyprawach przeciwko zwierzoludziom, bronił prosty lud przed niegodziwością bandytów, ochraniał świątynne karawany przewożące do miejsc kultu święte statuy i relikwie.

Zdarzało się nawet, że stawał się lokalnym bohaterem. Na przykład wtedy gdy zabił trolla, który usadowił się pod mostem niedaleko pewnej wsi w księstwie Brionne. Prosty lud utrzymywał, że zawiadomił o niebezpieczeństwie swojego pana, lecz ten zbywał ich twierdząc, że ma ważniejsze rzeczy na głowie. Nie przysłał ani jednego rycerza, a jedynie dziesiątkę wojaków z zamku, którzy z daleka popatrzyli na siedzącego pod mostem trolla, uznali, że "prawda to, siedzi, jeno szkody nie czyni", poczym popili się, zbałamucili niewiasty, a następnego dnia wrócili na zamek.

Tymczasem parobkowie nie mogli przekroczyć rzeki, za którą na żyznych ziemiach uprawiali zboża. Troll wyłaził bowiem ze swej kryjówki za każdym razem, gdy po moście przejeżdżał wóz zakłócający jego sen. Wściekał się wówczas i gonił pojazd. A gdy dogonił rozszarpywał zarówno woźnicę jak i konia, których ciała zanosił później do swego leża by spokojnie się nimi pożywić.

Severin uchwycił więc kopię i wjechał na most. Poczekał aż ohydny stwór wygramoli się na drogę poczym zaszarżował z okrzykiem na cześć Pani. Bestia była powolna i niezgrabna toteż za pierwszym razem wbił jej kopię prosto w pierś i minął stwora. Zupełnie jak na turnieju. Zawróciwszy konia zauważył jednak, że plugawiec nic sobie z tego nie zrobił. Przerośniętą łapą wyjął za swego ciała to co zostało z ułamanej lancy i ze złością rzucił nią w stronę rycerza. Severin dobył więc miecza i zaszarżował jeszcze raz. Ciął bestię w brzuch, zawrócił konia i widząc, że brzydal wciąż stoi na nogach popędził na niego jeszcze raz. A potem znów. I jeszcze raz. I kolejny.

Zgromadzony w bezpiecznej odległości tłumek gapiów za każdym razem krzyczał z entuzjazmem gdy rycerz nawracał i uderzał ponownie szarpiąc ostrzem ciało stwora wymachującego niezgrabnie olbrzymimi łapami. Trwało to trochę i po prawdzie robiło się już nudne, ale nagle, bestia padła na deski mostu poraniona, posiekana, wydająca z siebie głuche pomruki. Severin zeskoczył z konia i dobił ją potężnym pchnięciem w czerep. Gawiedź wybuchła okrzykiem radości i podbiegła ku swojemu wybawcy by niemal na rękach zanieść go do swojej wioski i świętować z nim całą noc.

To były te miłe chwile, utwierdzające go w przekonaniu, że Pani nad nim czuwa. Wówczas myślał, że jeśli tylko będzie posłuszny jej woli, odnajdzie w końcu Graala.

Pewnego razu był nawet przekonany, że oto dotarł do celu. Jadąc w upalny dzień przez las, zboczył na chwilę ze ścieżki ku łagodnemu zejściu prowadzącemu do wód niewielkiego jeziorka. Chciał tam napoić konia i przemyć spoconą twarz. Jakież było jego zdziwienie, gdy za szuwarami ujrzał wyłaniające się z wody młode, nagie ciało kobiety o przecudnej urodzie. Z sercem dudniącym z przejęcia zlazł zaraz z konia i oczarowany tym co widzi wszedł do wody. Był przekonany, że Pani za chwilę obdarzy go zaszczytem napicia się ze Świętego Graala.

Wtedy niewiasta usłyszała go. Odwróciła się wybałuszając oczy, a potem wrzasnęła ze strachu. Biedna dziewczyna omal nie utopiła się wymachując niezdarnie rękoma i nogami gdy w desperackiej próbie ucieczki płynęła na drugi koniec jeziora. Nagle zrozumiał, że napastuje zwykłą dziewkę, która wzięła go zapewne za podglądacza, gwałciciela lub innego zwyrodnialca.

Nie mogąc dać wiary własnej głupocie, zabrał się szybko znad wody, zawstydzony nie miej niż ta gładkolica niewiasta. Wbił sobie do głowy, że nie każda młódka kąpiąca się w jeziorze jest boginią.

Wstyd spowodowany naiwnością szybko przerodził się w gniew gdy natrętna myśl wdarła się do jego głowy. Co jeśli Pani właśnie sobie z niego zakpiła? Co jeśli cała jego długa podróż jest tylko kaprysem znudzonej bogini? Szybko odegnał wówczas te heretyckie myśli ale w swoich poszukiwaniach był bardziej ostrożny…

Huk wystrzału wyrwał Severina z zadumy. Karoca stanęła nagle, niemal zrzucając z miejsc pasażerów w środku. Woźnica krzyknął coś rozpaczliwie a na zewnątrz rozbrzmiała istna kanonada. Severin już widział, to była klasyczna bandycka zasadzka. Spojrzał po zaskoczonych twarzach ludzi we wnętrzu karocy. Ludzi, za których bezpieczeństwo odpowiadał.

– Zostańcie tu, głowy nisko! – zakomenderował gdy wokół narastał harmider i krzyki. – Zawrzyjcie za mną drzwi!
Szybko chwycił za pochwę z Oprawcą - jego dwuręcznym mieczem. Stanął przed drzwiczkami karocy. Przez okienko zobaczył uzbrojonego draba, który właśnie podbiegł do boku pojazdu. Idealny moment. Naparł na drzwi z całą mocą i niemal wyrywając je z zawiasów wyrżną nimi w twarz zbója powalając go na ziemię. Wyskoczył z karocy jednocześnie obnażając swoje ostrze. Momentalnie otoczył go huk wystrzałów, wrzaski umierających strzelców pana von Kanfflitz, triumfalne krzyki napastników, kwik zabijanych wierzchowców, brzęk stali uderzającej o stal.

Dobrze mu znana muzyka bitwy. Jego ulubiona.

Okutym w metal butem przydusił do ziemi powalonego zbira i zakończył jego życie prostym pchnięciem w szyję. Trzech kolejnych zauważyło go, ruszyli w jego stronę. Lecz on też ich widział, postąpił powoli ku nim w bojowej postawie, z mieczem trzymanym oburącz, wzniesionym ponad głowę.

Wiedział, że ma przewagę długości broni. Wybrał tego z lewej, tego który zbliżał się najszybciej. Potężnym machnięciem przełamał gardę bandyty ze stalowym morgensternem, chlasnął go przez pierś rozcinając kurtkę, skórę i żebra. Obrócił się kończąc ruch zastawą. W samą porę by przyjąć na ostrze uderzenie wrogiego kiścienia. Łańcuch zakończony kolczastą, metalową kulą owinął się wokół głowni miecza co Severin od razu wykorzystał. Cofnął się, przyciągnął ostrze do siebie. Zbir trzymający kiścień poleciał do przodu instynktownie nie chcąc puścić swojej broni. Bretończyk kopną go silnie w kolano i przy akompaniamencie trzaskającej kości nienaturalnie wygiął je do tyłu. Zbir padł na ziemię z krzykiem. Severin kątem oka dostrzegł trzeciego zbója z mieczem i długim lewakiem, który zaszedł go od boku i pchnął mierząc pod pachę. Rycerz obrócił się chcąc przyjąć cios na poskładany z kilku płyt kirys. Nie całkiem mu się udało. Wraże ostrze trafiło między płyty, przebiło kolczugę wraz z przeszywanicą i boleśnie ukłuło w bok. Ale Severin nawet tego nie poczuł. Nie było czasu by czuć ból.

Zbój już odskoczył, już uderzał mieczem trzymanym w prawej ręce. Bretończyk korzystając z okazji błyskawicznie ciął prostym cięciem od dołu w jego rękę. Bandyta patrzył przez chwilę na odrąbany pod łokciem kikut, z którego pulsował strumień krwi. Nie zdążył krzyknąć zanim padł na ziemię z pękniętą czaszką gdy rycerz łupnął go potężnie w łeb prostą głowicą zwieńczającą rękojeść Oprawcy.

Powalony wcześniej zbir z przetrąconym kolanem próbował odczołgać się jak najdalej. Z jego spojrzenia ział strach. Severin podszedł szybko i zanurzył sztych miecza w jego sercu.

Wyszarpując ostrze spomiędzy żeber napastnika rycerz ujrzał kusznika stojącego naprzeciw niego w odległości kilkunastu kroków. Zamarł widząc jak strzelec już naciska spust.

Bełt ze świstem przeszył powietrze. Rycerz aż cofnął się czując uderzenie w klatkę piersiową. Spojrzał w dół i zobaczył pocisk tkwiący w jego piersi nieco poniżej serca. A jednak wciąż żył. Bełt przebił wszystkie warstwy pancerza i zatrzymał się na żebrach. Czuł jak stalowy grot ociera się o skruszoną kość przy każdym oddechu promieniując bólem na całe ciało.

Ktoś ryknął z jego lewej. Bretończyk nie zdążył się zasłonić. Drewniana pałka okuta stalowymi kolcami spadła na jego nadgarstek. Uderzenie było silne. Kolejne ognisko bólu eksplodowało w dłoni, karząc puścić rękojeść miecza. Tylko twarde rękawice pancerza uchroniły jego rękę przed poważnym urazem. Ale to i tak był już koniec. Atakujący łysol wyrżnął pięścią uzbrojoną w kastet w odsłoniętą szczękę Severina. Zamroczony rycerz zachwiał się na nogach, zdążył jeszcze przekląć się w myślach, za pozostawienie hełmu w karocy.

Drab kopnął go od tyłu w nogi i powalił na kolana. Odrzucił jego miecz gdzieś dalej, poza zasięg rąk. Stanął za Bretończykiem, chwycił go mocno za włosy, odchylił głowę i przyłożył ostrze sztyletu do jego szyi.

Rozbrojony i półprzytomny Severin słyszał jedynie łomot własnego serca oraz płytki charkot oddechu. Czas zdawał się płynąc wolnej, ból zalewał jego ciało. Mógł tylko patrzeć jak reszta bandytów zabija pozostałych najemników pana von Kanfflitz, jak toporami wyłamują drzwi karocy i wywlekają z niej dwie krzyczące kobiety oraz młodego mężczyznę. Walcząc z zawrotami głowy patrzył jak śmieją się ze spadkobiercy rodu von Kanfflitz, który dobył rapiera i ruszył do ataku broniąc swojej matki i siostry. Dopadło go trzech zbirów, obronili się przed jego atakami, wyrwali oręż i rzucili młodego szlachcica w błoto na drodze. Patrzył jak najgłośniejszy z bandytów, prawdopodobnie ich herszt, brodaty chłop z durnym kapeluszem ozdobionym piórkiem, podchodzi z pistoletem i bezceremonialnie strzela w głowę Egona.

Zimny płomień wściekłości zapalił się w sercu rycerza. Natomiast przytrzymujący go łysol nachylił się by wyszeptać mu do ucha emanujące kpiną słowa.
– No i gdzie jest teraz twoja bogini, Bretończyku?
O tak, to było dobre pytanie. Severin zadawał je sobie od dobrych dwudziestu kilku lat. Od kiedy zauważył brak jej wsparcia.

Wszystko zaczęło się gdy podczas swoich podróży wstąpił na służbę u pana Adalberta de Argen, który zamek swój usytuowany miał tuż przy granicy z przeklętym księstwem Mousillon. Pan de Argen był człowiekiem starym, przykutym do łóżka ciężką chorobą choć z sercem wojownika, który łatwo nie podda się śmierci. Bardzo polubił Severina, mówił że młody rycerz swoim zapałem i wiarą przypomina mu siebie samego za młodu, twierdził że zawsze chciał mieć podobnego syna. Severinowi zaś bardzo podobał się fakt, że pan de Argen miał same córki. Szczególnie przypadła mu do gustu jedna z nich, wciąż nie wydana za mąż, panna Amelia, która również zainteresowana była postacią młodego i energicznego rycerza. Pan Adalbert nie był w ciemię bity i dobrze zdawał sobie sprawę z tego co dzieje się między jego córką a wędrownym rycerzem. Nie zamierzał jednak protestować. Dla Severina był to najprzyjemniejszy czas jaki spędził podczas całej swojej przydługiej już misji poszukiwania Graala. Miał nawet wrażenie, że oto właśnie swój Graal odnalazł.

Do czasu aż pewnego jesiennego dnia na ziemie pana Adalberta przybyli zdradzieccy rycerze z Mousillon. Wojownicy w czarnych zbrojach zaatakowali szybko i bez ostrzeżenia. Pozbawieni honoru plugawcy za cel obrali sobie niedawno wzniesioną kaplicę Pani. Świątynię spalili razem z otaczającym je siołem, porwali kilka niewiast z ludu, a wraz z nimi wszystkie kapłanki oraz pannę Amelię, która nieszczęśliwym trafem akurat modliła się w przybytku.


Severin był na zamku de Argen gdy się o tym dowiedział. Chciał od razu chwycić za miecz i ruszyć w pogoń. Pan Adalbert powstrzymał jednak jego zapędy, mimo że sam wstrząśnięty był wieścią o porwaniu swojej córki. Kazał szybko zorganizować wyprawę, przygotować zapasy i zwołać rycerzy z pocztami. Severinowi oddał swój własny rodowy miecz, który wisiał nieużywany nad kominkiem od czasu kiedy choroba przykuła go do łóżka. Kazał przyrzec wędrownemu rycerzowi, że za pomocą tego oręża zwanego Oprawcą, odbije jego córkę i wymierzy sprawiedliwość tym, którzy śmieli położyć na niej swe plugawe ręce. Severin przyjął podarunek i poprzysiągł na samą Panią.

Następnego dnia ruszył razem z najlepszymi rycerzami pana de Argen, ich przybocznymi oraz kilkoma setkami zbrojnej czeladzi w kierunku okrytych mgłami ziem Mousillon.

Wtedy jednak stało się coś strasznego. Wyglądało to tak jakby Pani opuściła swoich wiernych. Już samo przebicie się przez kordon na granicy zdradzieckiego księstwa rycerze pana de Argen opłacili sporymi stratami. Zapuszczając się dalej przez bagniste lasy i wyludnione wioski nie powodziło im się lepiej. Mimo codziennych modlitw wznoszonych do bogini całą armię zaczęły dręczyć choroby, zmęczenie i zła pogoda. Ich zapasy gniły szybciej niż się tego spodziewali, ich pochód co chwila opóźniany był przez sporadyczne ataki miejscowych baronów, w wioskach napotykali wrogo nastawioną ludność, która zamykała się w chałupach i odmawiała dobrowolnej pomocy. W nocy zaś, nachodziły ich grupki ożywieńców, którzy złą mocą przyzwani zostali ze sowich grobów.

Severin już wcześniej słyszał wiele przerażających legend o niesławnej krainie Mousillon. Jednak dopiero krocząc po niej osobiście zrozumiał, że wcale nie były to legendy.

Pod zamek, z którego wyszły wojska przypuszczające atak na ziemie pana de Argen, podeszli znacznie później i w znacznie mniejszej liczbie niż mieli w planach. Pierwsze płatki śniegu pojawiły się tego dnia, a wiecznie ponure niebo nad przeklętym księstwem zrobiło się jeszcze ciemniejsze. Gdy czeladź rozbijała obóz, Severin poszedł modlić się do Pani. Czuł jednak, że modły jego nie zdają się na nic. Tam gdzie kiedyś wyczuwał obecność Pani teraz czuł pustkę i rozczarowanie. Rozczarowanie swoją boginią, która opuściła jego i wszystkich jego towarzyszy w tak ważnej próbie. A rozczarowanie to powoli przemieniało się w gniew gdy coraz bardziej się niecierpliwił, gdy zdawał sobie sprawę, że wszystko trwa już zbyt długo, że może nie ma już kogo ratować.

Zmożeni głodem i chorobami rycerze wiedzieli, że nie mają ani czasu, ani zasobów na oblężenie. Dowodzący wyprawą, siwy już pan Bertrand Sacieux podjął decyzję o nocnym ataku. Zamek nie był duży, ani też nie obsadzał go liczny garnizon. Po prawdzie była to kpina z każdej porządnie zbudowanej twierdzy. Obsuwające się mury nosiły ślady zniszczeń, dachy kilku wież przegniły i zapadły się do środka, a brama nawet nie była wzmocniona stalową broną. Mimo to śmierć zebrała obfite żniwo tej nocy. Zamkowe przedpole usiane było wilczymi dołami najeżonymi kolcami i rowami wypełnionymi smołą, którą płomienistymi strzałami podpalali wrodzy łucznicy. A gdy wydano rozkaz do ataku, pod niebem zaczęła wirować plugawa czarnoksięska siła spadająca raz za razem na szturmujących wojaków.

Pod bramę dobiegło nieco ponad stu zbrojnych chłopów, którzy taranem rozpoczęli wywarzanie wrót. Kilkudziesięciu innych próbowało dostać się na mury przy pomocy naprędce skonstruowanych drabin. Szturm nisko urodzonych zbrojnych zakończył się z marnym skutkiem, jednak udało im się zniszczyć bramę. Pobudzeni tym niewielkim zwycięstwem wojacy, z krzykiem wbiegli do zamku. I dosłownie rozjechani zostali przez cztery dziesiątki kawalerzystów w czarnych zbrojach. Przeklęci rycerze wyjechali z zamku tratując resztkę uciekających chłopów i ustawili się w szyku za swoim sztandarem przedstawiającym płonące oko demona.

Gdy Bertrand Sacieux wydał rozkaz do szarży, Severin galopował na swym rumaku w pierwszej linii. Chciał w końcu zanurzyć ostrze w krwi niegodziwców, którzy odważyli się stanąć przeciwko niemu. Widząc jak czarna chorągiew również rusza do ataku wiedział, że za kilka chwil będzie miał okazję. Wśród bojowych okrzyków, słysząc wokół dudnienie końskich kopyt, pośród ognia gorejącego w ciemnościach nocy, oba oddziały starły się nagle w potwornym uderzeniu jakie zadać może tylko bretońska kawaleria.

To była okrutna walka. Wrzask rannych i kwik zabijanych koni zlały się w jedno przeciągłe zawodzenie. Wściekłe okrzyki, za którymi szły zabójcze uderzenia rozlewały wokół krew. Nikt nie chciał się cofnąć, nikt nie wołał do odwrotu. To była wykańczająca bitwa, która zakończyć mogła się tylko całkowitym wybiciem wroga.

Zanim jednak do tego doszło, Severin ujrzał lukę w szeregach przeciwnika. Rozdając szaleńcze ciosy na lewo i prawo ponaglił konia i ruszył do przodu. Za nim poszło kilku rycerzy widzących szansę na rozbicie wroga. Przebili się, lecz Severin nie obrócił się by uderzyć z flanki, zamiast tego pognał dalej na wprost ku zniszczonej bramie zamkowej. Wpadł na dziedziniec przejeżdżając po trupach zbrojnych, ruszył wprost na donżon, gdzie jak mniemał przytrzymywane były porwane kobiety. Zeskoczył z konia i kopniakiem wywarzył drzwi.

Na końcu ciemnej sali, przy kamiennym tronie zobaczył ją. Zobaczył Amelię, choć ledwo ją poznał. Skórę miała bladą, pokrytą dziwnymi plamami, była wychudzona, a z jej podkrążonych oczu ziało szaleńcze przerażenie.

Kościstą ręką za kark trzymał ją wysoki mężczyzna odziany w czerń. Pan zamku uśmiechał się opętańczo. Przedstawił się i powitał w swoich progach. Jednak Severina nie obchodziło co mówi ten zwyrodnialec, odrzucił swój kawaleryjski miecz i dobył Oprawcy. Chwytając oburącz za długą rękojeść ruszył szybkim krokiem w kierunku ponurej postaci.

Ponury pan zamku wiedział, że przegrywa bitwę, i że bretońscy rycerze przyjechali tu po Amelię. Na pewno wiedział to wszystko i w mrocznych zakamarkach swego spaczonego umysłu uknuł już plan swojej śmierci. Chciał umrzeć tak jak żył. Chciał umrzeć zadając wszystkim jak najwięcej cierpienia. Widząc jak Severin biegnie w jego stronę, czując jego gniew i desperację aż nie mógł powstrzymać się od chichotu.

A potem wypowiadając jedno słowo w plugawym języku chaosu podpalił córkę pana de Argen czarnym magicznym ogniem.

Jej wrzaski zmieszane z gromkim śmiechem czarnoksiężnika rozniosły się echem wśród nagich ścian. Widok ukochanej umierającej w męczarniach na chwilę krótszą niż uderzenie serca sparaliżował Severina. Zaraz jednak wybuchła w nim ślepa wściekłość, która ogarnęła całe jego ciało.

Bretończyk w trzech ostatnich krokach doskoczył do czarnoksiężnika i spuścił na niego potężne ostrze Oprawcy. Atak był szybki i potężny. Mag cofnął się i zasłonił falą przeklętej energii, która z hukiem łupnęła w rycerza, zatrzęsła jego zmysłami, eksplodowała bólem ale go nie zatrzymała. Sztych miecza przeorał swą ofiarę na skos od obojczyka przez pierś i brzuch aż do biodra. Wpływ okropnej magii ustał w jednej chwili. Czarnoksiężnik spojrzał na swój raniony korpus z szaleńczym zadowoleniem. A potem umarł gdy Severin zakręcił mieczem nad głową i przeciął go na dwoje.

Rycerz bez słowa spojrzał w bok gdzie strawione czarnym ogniem dogorywało ciało jego miłości. Rzucił oręż i padł na kolana przed szczątkami Amelii. Żyła jeszcze. Nagle przerwana magia nie zdołała spalić jej w całkowicie, ale i tak przemieniła ciało dziewczyny w cuchnącą, straszliwą karykaturę człowieka, bezskutecznie próbującą złapać powietrze w zwęglone płuca. Severin dobył szybko mizerykordii i nie wahając się ani przez moment skrócił jej męki.

Czekał aż zaleje go fala żalu i rozpaczy. Na próżno. Nie czuł już nic. Nie rozumiał dlaczego Pani na to pozwoliła. Nic nie mówił, nie ruszał się. Tylko parzył.

W takim stanie znaleźli go pozostali rycerze, którzy ostatecznie wygrali bitwę. Chcieli go zabrać z powrotem na ziemie pana de Argen, lecz on wiedział, że nie ma już po co tam wracać. Nie udało się ocalić żadnej z porwanych kobiet. W podziemnych lochach znaleźli je wszystkie. Wszystkie nosiły znamiona potwornych eksperymentów jakie przeprowadzał na nich czarnoksiężnik, wszystkie zmarły zanim można było im pomóc. Severin nie chciał wracać. Chciał zostać na tej przeklętej ziemi i zabijać. Chciał zabić każdego samozwańczego barona, całą wypaczoną szlachtę z Mousillon i wszystkich jej popleczników.

Ruszył więc w samotną tułaczkę. I zabijał. Już nie w imię Pani lecz w imię własnej zemsty. Zresztą, Pani i tak przestała odpowiadać na jego modlitwy. Krążył więc po przeklętym księstwie, wyzywał plugawych rycerzy na pojedynki, zabijał bestie grasujące w ponurych lasach i bagniskach, mordował tłuszczę próbująca go okraść. Często ocierał się o śmierć. Lecz żył dalej. To właśnie w Mousillon nauczył się brutalnej walki pozbawionej zasad lecz gwarantującej zachowanie życia. To tam zrozumiał, że najlepszą metodą by wyciągnąć od kogoś informacje są zastraszenie i tortury. To tam przestał wierzyć w ochronną moc bogini, a zaufał własnym mięśniom i wytrzymałości.

Mimo to stał się cieniem człowieka, którym kiedyś był. Część swojego rodowego pancerza musiał sprzedać by mieć czym się okryć w chłodne wieczory. Braki w uzbrojeniu uzupełnił tym co zerwał z ludzi, których zabił. Swojego wiernego rumaka uśmiercił pewnej zimowej nocy by nie zemrzeć z głodu. Zresztą wychudzone zwierzę już i tak ledwo nosiło go na swym grzbiecie. Jego twarz pokryła się zmarszczkami, oczy straciły blask, a życie stało się jedynie krwawą egzystencją.

Błąkając się po Mousillon przez kilka lat zrozumiał, że jego samotna krucjata nic nie zmieni. Na miejsce każdego okrutnika, którego zabił czaił się kolejny, po każdej bandzie rzezimieszków, którą wyrżnął spotykał dwie nowe, na truchle każdej bestii, którą uśmiercił żerowały trzy kolejne.

Postanowił więc opuścić przeklęte księstwo i wrócił na pełnoprawne ziemie Bretonni. Lecz i tutaj nie odnalazł spokoju. Nic nie wydawało mu się już takie jak kiedyś. Pośród szlachty, w której niegdyś widział wzorowych rycerzy królestwa, teraz rozpoznawał rozkapryszone bandy wyniosłych egoistów. Wśród kapłanów i mnichów, którzy kiedyś zdawali mu się przykładem bezgranicznego oddania bogini teraz widział chciwców i hipokrytów. Nawet pośród prostego ludu, jaki dawniej brał za poczciwych poddanych uczciwą pracą pomnażających dobra swoich panów, znajdował szuje, krętaczy i obłudników.

Dziwił się, że nie zauważał tego wcześniej. Szedł dalej nie czując już więzi ze swoją ojczyzną. A gdy zawędrował do Szarych Gór na wschodzie nie zawrócił, opuścił ziemie swojego króla.

Podróżując pewnego dnia leśną ścieżką usłyszał w oddali dobrze mu znane odgłosy bitwy. Przyspieszył kroku i po chwili wyszedł na szeroki trakt. Zobaczył niewielką karawanę kilku wozów otoczoną kordonem strzelców i pikinierów odpierających ataki stada zwierzoludzi. Nie myśląc wiele dobył Oprawcy i rzucił się na plugawe stworzenia chaosu by robić to co umiał najlepiej.

Po walce okazało się, że pomógł niezamożnemu szlachetce z Imperium, który wraz z rodziną przeprowadzał się do Marienburga by rozkręcić tam jakiś interes. Wówczas niewiele go to obchodziło ale przyjął propozycję Hieronima von Kanfflitz. Szlachcic będący pod wrażeniem jego siły i umiejętności władania mieczem postanowił przyjąć go pod swój dach w charakterze prywatnego ochroniarza.

Tak oto Severin znów zaciągnął się na służbę u jednego z możnych panów. Tak oto znów przysięgał bronić jego rodziny. A po niemal dekadzie służby znów patrzył jak jego przysięga staje się tylko słowem rzuconym na wiatr. Po raz kolejny patrzył, jak giną ludzie, których miał bronić.

Bandyci którzy przed chwilą przestrzelili głowę młodego Egona von Kanfflitz śmiali się do rozpuku jakby właśnie oglądali na jarmarku najlepsze występy wędrownych komików.

I gdzie teraz jest bogini?

Nie wiedział. Od dawna już jej nie szukał. Niemal o niej zapomniał.

Zbóje zaczęli znęcać się nad panią Luizą, próbowali odsunąć ją od córki, którą zasłaniała własnym ciałem. Pani von Kanfflitz nie była jednak kobietą, która dałaby sobą pomiatać. Widząc śmierć swojego syna, gdzieś spod fałd sukni wyrwała sztylet, w szale cięła po twarzy potężnego draba przed sobą. Raniony zbój ryknął wściekle i zakręcił toporem wbijając jego ostrze w czaszkę pani Luizy.
– Cóżeś uczynił! – warknął herszt bandy przekrzykując wrzask przerażenia młodej Lorelei. – Teraz została nam tylko ta jedna!
Drab zaczął sie tłumaczyć przykładając palce do paskudnej rany na policzku lecz brodacz zbył go krzykiem.
– Milcz! Trzymajcie ją! – wskazał na córkę pana Hieronima. – Póki jeszcze ten idiota jej nie zabił!
Cieszyli się gdy w końcu położyli łapy na przerażonej Lorelei wpatrzonej w ciała swojej matki i brata leżące tuż obok. Dzielna dziewczyna. Zdołała pokonać strach. Jednego kopnęła prosto w krocze, drugiego ugryzła w rękę, którą próbował wsunąć za jej dekolt.

– Widzisz, Bretończyku? Tak kończą ci, których bronią przestarzałe pryki podobne tobie – ochrypły szept znów pojawił się nad uchem Severina. – Powiedz mi, jakim cudem twój zacofany lud w ogóle przetrwał? Bez postępu, bez dobrodziejstw technologii, pogrążony w skostniałym systemie feudalnych rządów. Jak wam się to udało, hmmm?
Kiedyś Severin miał gotową odpowiedź na takie pytania i był przekonany o słuszności swoich słów. Mówił, że to z woli Pani, która poprzez stary i niezmienny porządek trzyma ich krainę w doskonałej harmonii. Dzięki temu do Bretonni nie dochodzi rozpasanie, samowola i upadek obyczajów z jakimi boryka się Imperium.
Teraz jednak nie mówił nic. Właściwie to nie wiedziałby co powiedzieć.

Patrzył jak zbój raniony przez panią Luizę zdołał w końcu przytrzymać Lorelei, jak drugi zrywa z niej wierzchnią opończę, patrzył jak ich herszt z idiotycznym piórkiem na trójkątnym kapeluszu już rozpina pas u spodni.

Patrzył na to wszystko i czuł jak rośnie w nim gniew. Złość przyspieszała bicie serca, tłumiła ból, orzeźwiała otumaniony uderzeniem czerep.

– Milczysz, hmmm? A więc umrzesz w milczeniu – charkotał tymczasem przytrzymujący go bandyta. – Pewnie z chęcią pooglądał byś sobie jak zabawiamy się z jaśnie panienką von Kanfflitz, co nie? Ale niestety. Zginiesz bo nie będę cię tu trzymał podczas gdy oni będą sobie używać. Mam nadzieję, że rozumiesz. Po prostu gdybym miał czekać do końca, zastawiliby mi tylko jej zwłoki. Muszę więc iść, wywalczyć sobie miejsce w kolejce. Wiesz o co chodzi, zwykłe prawo silniejszego, któremu podlega cały świat… No cóż, żegnaj Bretończyku.

Severin błyskawicznym ruchem złapał za ostrze, które zaraz miało przejechać po jego szyi. Drugą ręką sięgnął za siebie i chwycił zbira za fraki. Pociągną z całej siły, z krzykiem przerzucił go przez kark. Ciało siepacza przekoziołkowało nad jego głową i runęło na plecy. Rycerz zerwał się z kolan. Opancerzonym butem kopnął powalonego draba w łysy łeb pozbawiając go przytomności.

W piersi Severina wciąż sterczał bełt więc chwycił go i wyszarpnął jednym nagłym ruchem. Splunął krwią. Nie zwracał już uwagi na ból. Słyszał jak dudni jego serce, jak pompuje krew przesączoną narastającą w nim wściekłością. Zostało ich sześciu. Tylko sześciu. Za pasa wyszarpnął mizerykordię i z wrzaskiem podobnym do ryku atakującego niedźwiedzia ruszył na zaskoczonych zbójców.

Dopadł ich przywódcę w chwili gdy ten kierował w jego stronę lufę pistoletu. Herszt obracał się niezdarnie bo spodnie już miał spuszczone do kolan. Rycerz zdążył odtrącić jego rękę. Huk wystrzału łupnął boleśnie tuż przy uchu Severina eksplodując w głowie głuchym piskiem. To go jednak nie zatrzymało, wpadł na bandytę i wbił mu mizerykordię w szyję aż po rękojeść. Zbój zachwiał się i niechybnie upadłby na ziemię gdyby Severin nie złapał go za kaftan. Przyciągną do siebie ciało przeciwnika skulił sie zanim jak za tarczą odwracając się razem z nim w stronę dwóch kolejnych bandytów. Jeden porzucił nienaładowany muszkiet i już celował z dwulufowej krócicy, drugi zaś mierzył z kuszy.

Brzęknęła cięciwa, trzasnął wystrzał.

Jego żywa tarcza jęknęła cicho, gdy pociski zagłębiły się w jej ciele. Herszt rzygnął krwią wprost na twarz rycerza, który zaraz odrzucił jego truchło na ziemię.

W dwóch krokach dopadł tego z krócicą. Na karwasz przyjął cios kolbą jego broni, stalową rękawicą wyrżnął w jego szczękę. Szybko sięgną do pasa zbója i wyrwał jego krótki miecz z pochwy by zaraz sieknąć nim po głowie właściciela. Od razu sparował pchnięcie kusznika, który już bez kuszy ale z szablą w dłoni nacierał od boku. To temu brzydalowi zawdzięczał krwawiącą ranę bo bełcie. Zemsta była blisko. Severin uderzał silnie, bez finezji ale z brutalną wściekłością. A wszystko wskazywało na to, że jego przeciwnik jest lepszym strzelcem niż szermierzem. Rycerz zamachnął się potężnie, wyminął nieudaną gardę i ciął na wysokości kolan przeciwnika. Gdy kusznik z jękiem bólu padł na ziemię, a Severin dokończył dzieła szybkim pchnięciem w szyję.

Zauważył jak ranny drab przytrzymujący Lorelei patrzy na niego tępym wzrokiem. Przez krótką chwilę zbój nie wiedział co zrobić. Był wyraźnie wstrząśnięty widokiem swoich kolegów uśmiercanych jeden po drugim ale nie należał do tego typu ludzi, którzy uciekają na widok niebezpieczeństwa. Należał do tych, którzy w strachu atakują. Severin nie zdążył krzyknąć zanim wyczytał zamiary draba w jego głupkowatym spojrzeniu. Bandyta nagle wbił wąskie ostrze pod żebra szarpiącej się dziewczyny i rzucił ją na ziemię.

Dobył topora i podnosząc oręż w górę ruszył na rycerza z krzykiem. Severin uniknął uderzenia wyuczonym obrotem, kończąc ruch sieknął przeciwnika w bok ale rozdarł tylko jego pikowaną kurtkę. Odbił kolejny cios i przewidując następne uderzenie szubko skrócił dystans, złapał draba za nadgarstek, a nogą podciął go i obalił na ziemię. Lecący na plecy zbój złapał za naramiennik rycerza, pociągnął go za sobą.

Runęli obaj w błoto. Szamotali się chwilę na ziemi, ale ciosy bandyty odbijały się od pancerza Severina, który charcząc ze wściekłości w końcu wyrżnął przeciwnika w łeb. Zyskując nieco czasu przygniótł go kolanem, chwycił mocno za głowę i wcisnął kciuki w oczodoły draba. Głęboko aż do mózgu. Dyszał ciężko patrząc na swoje krwawe dzieło, czując jak pot zmieszany z krwią spływa mu po twarzy.

Lorelei. Chciał odszukać dziewczynę wzrokiem lecz gdy tylko podniósł głowę zobaczył jak ostatni stojący na nogach bandyta kończy ładować pistolet. Zapomniał o nim. I zrozumiał, że ten błąd przypłaci życiem. Wysoki chudzielec już mierzył w rycerza. Huknął strzał.

Zbój rozdziawił ze zdziwienia usta, upuścił broń i spojrzał w na plamę krwi rozszerzająca się na jego koszuli. Padł na kolana, obrócił mętny, nierozumiejący wzrok gdzieś za plecy Severina, poczym zwiesił głowę i w takiej siedzącej pozycji umarł.

Bretończyk dopiero po chwili zrozumiał co się stało. Obejrzał się i zobaczył Lorelei z dwulufową krócicą jednego ze zbirów którego zamordował chwilę wcześniej. Dziewczyna klęczała podpierając się jedną ręką, a w drugiej trzymała wyciągniętą przed siebie broń. Krew kapała w błoto z rany pod jej mostkiem ale ona najwyraźniej tego nie czuła. Z przerażeniem w załzawionych oczach wciąż naciskała spust. Raz za razem, jakby chciała wymusić na niezaładowanej broni kolejne strzały.

– On nie żyje… – wydyszał zduszonym głosem rycerz. – On nie żyje… – Podczołgał się do dziewczyny, która zdawała się go nie słyszeć. Ciężko było mu oddychać, rana po bełcie kłuła przy każdym wdechu, w głowie pulsował narastający ból. Nie było to jednak ważne. Nie teraz. – Panno von Kanfflitz, jesteśmy już bezpieczni. Panno von Kanfflitz… Lorelei!
Zwróciła na niego uwagę dopiero gdy chwycił ją za ramiona. Niemal upadła na twarz lecz przytrzymał ją. Obrócił i ucisnął krwawiącą obficie ranę. Zacisnęła palce na jego ramieniu, patrzyła wzrokiem błagalnym, pełnym strachu.
– Tak, zostań ze mną… Patrz na mnie, patrz na mnie – powtarzał rycerz rozglądając się za czymś co mogłoby posłużyć za tymczasowy opatrunek. – Nie zamykaj oczu. Nie bój się, przeżyjesz. Przeżyjesz, nie pozwolę ci umrzeć.

Usilnie chciał wierzyć, w to co mówi. Rozrywając część swojej tuniki zaczął modlić się do Pani. Pierwszy raz od bardzo dawna wzywał jej łask. Słysząc nieregularny oddech dziewczyny błagał boginię aby darowała jej życie, a w zamian w końcu zabrała jego. Patrząc w coraz bardziej mętne i przestraszone oczy córki swojego mocodawcy, przytykając urwane pasmo materiału do jej rany już na głos wzywał miłosierdzia Pani. Lorelei von Kanfflitz złapała go drugą ręką jakby bała się, że umrze jeśli tylko go puści. Otworzyła usta, chciała chyba coś powiedzieć ale jedynie jęknęła słabo.

I po chwili jej oczy zgasły. Zastygły w przerażeniu, w bólu i w błaganiu.

Severin trzymał ją na rękach w bezruchu powoli uświadamiając sobie co się właśnie stało. Patrzył na jej bladą twarz rozumiejąc, że oto znów umarła osoba, którą przyrzekał chronić, która była mu bliska, która nadawała jakiś cel jego marnemu życiu. Czuł, że razem z nią umarła kolejna część jego samego. Przez dłuższy czas trwał w ciszy i otępieniu czując znajomą pustkę. A potem ogarnęła go wściekłość.

Ryknął straszliwie podnosząc twarz ku niebu.
– Gdzie teraz jesteś!!! – wołał w swoim ojczystym języku. – Dlaczego kpisz sobie ze mnie, dlaczego mnie opuściłaś? Ukaż mi się natychmiast! Potrzebujesz jeziora!? Oto brodzę w jeziorze krwi, które przez całe życie napełniałem z twojej woli! Wynurz się zatem, ukaż mi się! Żądam wyjaśnień!

Jego krzyk rozbrzmiał echem wśród drzew otaczających pusty trakt. A potem zapadła cisza przerwana jedynie cichym szmerem wiatru prześlizgującego się między gałęziami.

Pani pozostawała głucha na wołanie swojego sługi.

***********
Arnold zwany Szramą obudził się z dudniącym bólem w głowie, lecz od razu poznał, że to nie kac. Poczuł zakrzepłą krew na twarzy i zrozumiał, że to jego własna sącząca się z rozcięcia na czole. Półprzytomnie rozglądną się wokół, a uwagę jego od razu przykuło światło płomieni i sylwetka barczystej postaci siedzącej przy ognisku. Chciał podnieść się i zmienić niewygodną pozycję ale pęta na jego nadgarstkach i przy pasie nie pozwalały na jakikolwiek ruch. Zrozumiał, że jest przywiązany do koła karocy. Karocy, którą przed zachodem słońca zaatakował razem z chłopakami. Jednak gdzie teraz byli chłopacy?

Wykręcił jeszcze raz szyję i przyjrzał się postaci przy ognisku. Rosły mężczyzna, przyciskał jakąś szmatę do nagiego torsu i owijał ją sobie wokół piersi tworząc prowizoryczny opatrunek.

Szrama nagle sobie wszystko przypomniał. Otumanienie odeszło zastąpione przez strach, szarpnął się w więzach próbując się uwolnić. Pamiętał tego groźnego rycerza, i atak na karocę von Kanfflitzów. Ale przecież miał tego wielkoluda pod nożem, sytuacja była opanowana. Co tu się do cholery stało?

Spojrzał w bok na ciała leżące nieopodal. Było już ciemno ale rozpoznał trójkątny kapelusz i brodatą twarz Harolda. Był tam też Gunnar zwany Piąchą, Felix Kusznik i cała reszta… Byli wszyscy. Martwi.

Chciał przekląć siarczyście ale w porę ugryzł się w język. Lepiej było się nie zdradzać, wolał udawać, że wciąż leży nieprzytomny. Powoli spojrzał znów w stronę ogniska. Masywny wojownik właśnie wziął do ręki przygotowane wcześniej ostre drzazgi, wyjął z ogniska pochodnię i podniósł się na nogi.

Serce Szramy zabiło szybciej gdy zauważył, że rycerz patrzy prosto na niego. Strach wciąż świdrował w brzuchu, nie pozwalał skupić myśli, sprawiał, że się po czole spływał mu pot.
– Zwą mnie Severin. Pracuję dla pana von Kanfflitz – przestawił się wojownik siadając ciężko naprzeciw zbója.
– Wiem kim jesteś. – Szrama próbował mówić głosem pewnym ale nie bardzo mu się to udało.
– Tak. Właśnie o to chodzi. Wiesz zbyt wiele jak na zwykłego rabusia z gościńca – wzrok rycerza spoczął na ciałach zabitych. W świetle ognia jego twarz przybierała upiornego wyrazu. – Dobrze wiedzieliście kogo atakujecie i kogo macie zabić. A ja muszę się dowiedzieć skąd mieliście tą wiedzę.
– Posłuchaj, Bretończyku. To się nie musi tak skończyć. Dosyć już krwi rozlano dzisiaj, co nie? Dogadamy się, mam trochę grosza odłożonego. To jak, hmm? Ile chcesz? – potok słów nagle wyleciał z ust zbója.
– Nie chcę twoich pieniędzy. Chcę informacji. Muszę wiedzieć kto was przysłał. I gdzie mogę go znaleźć.
– Nie, nie, nie… Posłuchaj. Nie mogę ci powiedzieć… To moja praca, rozumiesz? Rybak łowi ryby, kołodziej robi koła, powroźnik sznury skręca, a ja zabijam, rozumiesz? To nic osobistego… Tyle, że mam żonę… Chorą, rozumiesz? Majątek wydaję na lekarstwa, wizyty medyków. A jak szef się dowie, że to ja sypnąłem, znajdą ją… Rozumiesz? Zabiją…
– Nikt się nie dowie. Będę ci zadawał ból dopóki powiesz mi wszystko co chcę wiedzieć i błagać będziesz o śmierć. A gdy uznam, że powiedziałeś mi już wszystko, zabiję cię. Rzucę twoje truchło na stos ciał twoich towarzyszy. Nikt się nie dowie.
Rycerz wbił pochodnię w ziemię i chwycił pierwszą drzazgę. Unieruchomił dłoń Szramy, a potem podłożył pod paznokieć jego wskazującego palca ostrą końcówkę szczapki.
– Zaczniemy klasycznie – mruknął.
– Na Sigmara, miej litość człowieku! – głos draba załamał się żałośnie.

Severin zamarł na chwilę w bezruchu. Oddychał głęboko. W tym krótkim momencie ciszę zakłócały jedynie szemrzące w chaszczach świerszcze. To była piękna noc. Ciepła, pogodna, błyszcząca miliardem gwiazd na niebie. Nacisnął mocno na drzazgę wbijając ją głęboko pod paznokieć jeńca.

Wrzask zbira przerwał spokój nocy i poniósł się echem wśród drzew.

**********
Hieronim von Kanfflitz stał nad grobami swoich dzieci i swojej żony. Tu w ogrodach Morra pośród martwej ciszy cmentarzyska, odziany w żałobną czerń, wysoki i blady mężczyzna wyglądał niemal tak ponuro jak sama śmierć. Wbijał pusty wzrok w szare, zdobione nagrobki jakby chciał ujrzeć w nich twarze swoich bliskich. Pochował ich tydzień temu i już nie rozpaczał. Teraz tylko patrzył pogrążony w niemym cierpieniu. Z wierzchu był zimny jak kamień, w który się wpatrywał.

Nigdy nie przypuszczał, że tak to się może skończyć. I to był jego błąd. Gdyby tylko był tego świadomy lata temu, kiedy jako niezbyt zamożny szlachcic z Imperium wpadł na pomysł nowego rewolucyjnego interesu, który chciał wdrożyć w Marienburgu. Wtedy był pewien, że wszystko się uda. Wiedział czego potrzebuje to miasto i wiedział jak tym potrzebom sprostać. I choć początki nie były proste udało mu się. Stworzył nowe przedsiębiorstwo przewoźnicze, obsługujące zwykłych ciężko pracujących ludzi, którzy tyrali dla zamożnych obywateli Marienburga. W ciągu kilku lat na głównych placach miasta, przy skwerach, na rzemieślniczych ulicach, przy manufakturach, domach cechowych, przy burdelach i tawernach pojawiało się coraz więcej dwukołowych kolas Hieronima von Kanfflitza. Po cenie przystępnej dla każdego zaczęły one przewozić ludzi pracujących na dobrobyt miasta. Za dnia kursowały między targami i kramami, wieczorem zawoziły zmęczonych pracowników do ich domów, zamtuzów lub wyszynków, a w nocy zabierały spod gospód pijaną gawiedź chcącą szybko trafić do swoich łóżek.

Rącze kolasy zaroiły się na ulicach, co chwila mijały duże powozy dwóch pozostałych przedsiębiorstw przewoźniczych działających w mieście, które najmowały się jako transport dla możnych panów lub wszystkich tych, którzy byli w stanie słono zapłacić. Wozy Hieronima śmigały nad kanałami miejskimi przesadzając liczne mosty, pod którymi siedzący w swych gondolach i łodziach przeklinali je wioślarze i gondolierzy zatrudnieni w trzecim, tym razem wodnym, przedsiębiorstwie transportowym.

Interes kwitł, a von Kanfflitz nie zważał na złośliwe działania konkurencji takie jak uszkadzanie jego kolas lub oblewanie ich nieczystościami. Tego typu zagrania brał zawsze za dowód swojej przewagi w biznesie.

Teraz jednak zarzucał sobie głupotę i naiwność. Już wtedy powinien zorientować się, że ma do czynienia z konkurencją, która nie zawaha się przed wykorzystaniem nawet najdrastyczniejszych metod, jeśli tylko miałyby one pomóc w utrzymaniu się na rynku. Zaczynało się od wynajmowania biednych dzieciaków by oblewały powozy łajnem ze ścieków, a niemal dekadę później skończyło się na najęciu bandy rębajłów, która zamordowała jego rodzinę. Teraz gdy zasięgnął informacji, gdy usłyszał to co od jednego z zabójców wyciągnął Severin, miał już pewność. Wiedział, że to oni, że spiskowali przeciwko niemu już od dawna.

Powinien się domyślić, że sprawy mogą zajść aż tak daleko. Trzeba było bardziej uważać. Może zamiast próby wykupienia po kolei wszystkich kompanii transportowych w mieście należało poczekać, i przejąć je wszystkie na raz? A może… Rzucić to wszystko w diabły, spędzać więcej czasu z rodziną zamiast zatracać się w pomnażaniu majątku? Bo na co mu teraz wszystkie te pieniądze? Cała jego fortuna nie znaczyła już nic. Życia tych, których kochał nie dało się odkupić.

Ciężkie kroki za plecami przerwały jego ponure przemyślenia. Wiedział, że nadchodzi jeden z jego najwierniejszych ochroniarzy. Milkliwy Bretończyk o twarzy człowieka zmęczonego życiem, z kilkudniowym zarostem i z głębokim wejrzeniem szarych oczu, które widziały więcej niż niejeden starzec. Rycerz stanął po chwili obok Hieronima. Nawet bez zbroi wyglądał groźnie. Szerokie bary i twarde ręce przyzwyczajone do miecza, potężna klatka piersiowa i silne nogi. Wszystko to upodabniało go do niedźwiedzia w ludzkiej skórze.

Nic nie powiedział ale Hieronim już dawno zrozumiał, że jest to typ człowieka, który przedkłada czyny ponad słowa.

– Mam informację od jednego z moich byłych woźniców – rozpoczął von Kanfflitz cichym, pozbawionym emocji głosem. – Moi konkurenci w interesach spotykają się dzisiaj wieczorem na bankiecie organizowanym w rezydencji pana Vildroda. Będą świętować swoje zwycięstwo.
– Jest pan pewien, że to oni zlecili zabójstwo?
– Jestem więcej niż pewien. Nawet się z tym nie szczególnie nie kryją.
Rycerz tylko skinął głową.
– Nadal chcesz to zrobić? Nie jesteś mi nic winien Severinie.
Bretończyk milczał przez chwilę. Wpatrywał się ponurym spojrzeniem w groby ludzi, których śmierci nie był w stanie zapobiec.
– Nauczono mnie by walczyć z wrogiem do końca. Do samego końca – mruknął.
– To przecież już nic nie zmieni, to irracjonalne, głupie.
– Tak.
– Nie wyjdziesz z tego żywy.
– Nie.
Szlachcic spojrzał Bretończykowi w oczy. Miał wrażenie, że teraz rozumie pustkę jaka zawsze ziała z jego spojrzenia.
– A więc idź i umrzyj tak, jak uważasz za stosowne. A umierając zabierz ich ze sobą.
– Taki mam zamiar panie von Kanfflitz.
Hieronim włożył ręce do kieszeni swojego płaszcza. Pod palcami prawej ręki wyczuł podłużny kształt niewielkiej fiolki z silnym jadem, który udało mu się dzisiaj zdobyć.
– Nie zobaczymy się już więcej Severinie.
– Nie – odparł rycerz a potem odwrócił się i odszedł powolnym krokiem.
Tyle było z pożegnania. I tyle wystarczyło bo obaj mężczyźni pożegnań nie lubili. Von Kanfflitz wyjął z kieszeni buteleczkę z bezbarwną trucizną i przez chwilę obracał ją w palcach. Miał nadzieję, że nie zmieni smaku wina, które zwykle pijał do snu.

Awatar użytkownika
Leśny Dziad
Wałkarz
Posty: 97
Lokalizacja: Knieja

Post autor: Leśny Dziad »

Severin siedział w krytym powozie wsłuchując się w tętent kopyt dwóch rumaków, stukot kół skaczących po bruku i coraz silniejsze uderzenia deszczu o sufit bryczki. Wiedział co zaraz nastąpi i był na to gotowy. I tak żył juz wystarczająco długo, nie było mu żal odchodzić z tego świata. Żałował tylko jednego. Żałował tego, że jego ostatni desperacki akt wymierzania sprawiedliwości nie będzie miał żadnego znaczenia. Miejsce każdego zabitego niegodziwca zajmie kolejny, jeszcze gorszy. Jak zwykle. Tak przecież działa ten zepsuty do szpiku, zgniły świat.

Denerwowało go to. Czuł jak znów rodzi się w nim gniew.

– Wjeżdżamy do dzielnicy grubych szych i cwanych karierowiczów, panie rycerzu! – zakrzyknął siedzący na koźle Jeremi zwany Jednookim.
Jeremi był woźnicą z szemraną przeszłością, który pracował teraz dla pana von Kanfflitz. A raczej jeszcze pracował. Severin niewiele o nim wiedział, lecz jeśli wierzyć plotkom, był on niegdyś członkiem jakiegoś pomniejszego gangu z doków, gdzie robił za konowała. Oko podobno stracił po tym jak zobaczył coś do czego nie był upoważniony w gronie gangsterów. Bretończyk nie wiedział czy to wszystko prawda ale faktem pozostawało, że Jeremi był niezwykle dobrze zorientowany w Marienburskim półświatku, a miasto znał lepiej niż niejeden jego obywatel.
– Także no… Jakbyś chciał wciągnąć sobie mój magicznym proszek to teraz jest odpowiedni moment. – Woźnica odwrócił się na chwilę do swojego pasażera szczerząc żółte zęby w szelmowskim uśmieszku. – Bo wiesz, zaraz będziemy na miejscu.

Severin wziął do ręki woreczek z "magicznym proszkiem", który przed wyjazdem wręczył mu Jeremi. Była to mieszanka jakichś ziół, którą skomponował sam Jednooki, a którą woźnica zapalczywie wdychał dzięki czemu nie czuł zmęczenia nawet po całym dniu pracy. Jeremi utrzymywał, że jego proszek nie tylko pobudza ale i oczyszcza umysł, przyspiesza reakcję, uśmierza ból i nie ma żadnych skutków ubocznych. W to ostatnie Severin nigdy by nie uwierzył, ale sądząc po zachowaniu samego Jednookiego oraz innych woźniców, którym ów proszek sprzedawał, reszta efektów mogła być prawdziwa.
Zawahał się chwilę ale przecież nie miał nic do stracenia. Młodość miał już za sobą więc wszelkie środki usprawniające jego reakcję były pomocne. Wysypał trochę sproszkowanej mieszanki na opancerzony nadgarstek i wciągnął nosem tak jak robił to Jednooki. Ledwo powstrzymał kichnięcie gdy mrowiące uczucie w nozdrzach powędrowało w górę i wycisnęło łzy z jego oczu.

– Musisz więcej! – zachęcał Jeremi. – Na ciebie zadziała dopiero dawka jak dla konia!
– A więc konie też tym faszerujesz? – zapytał poważnie Severin ale w odpowiedzi otrzymał jedynie denerwujący śmiech Jednookiego.
Usypał sobie więc na ręce grubszą kreskę i wciągnął jednym haustem. Zakręciło mu się w głowie. Śmiech woźnicy na chwilę stał się głuchy by zaraz rozbrzmieć ostrzej niż zwykle. Czuł jakby coś lekko uciskało jego głowę, a krew zaczynała coraz szybciej pulsować w skroniach. A jednak umysł wciąż miał niezmącony. Ręce i nogi mrowiły go przez jakiś czas a potem uderzyła go fala ciepła niosąca nagły przypływ energii. Gniew, który tlił się w nim już wcześniej, teraz rozpalił się potężnym płomieniem. Chciał wysiąść z dorożki i pobiec, na miejsce swojej ostatniej walki.
Nie musiał, bo jego bryczka właśnie zajeżdżała pod rezydencję Vildroda. W samą porę. Od razu założył hełm i chwycił za rękojeść Oprawcy.

Lokaj z szerokim parasolem podszedł do powozu spodziewając się kolejnego spóźnionego gościa. Zamarł w pół kroku widząc jak z pojazdu wyskakuje ogromna ciężkozbrojna postać z potężnym mieczem w dłoni. Rycerz ruszył do przodu, w biegu odtrącił służącego i od razu rzucił się na schody prowadzące do frontowych drzwi posiadłości.

Zauważyli go już ochroniarze kryjący się przed deszczem pod zadaszeniem dla koni. Głupcy zamiast od razu strzelać stracili kilka cennych chwil na krzyki i nawoływania. Pierwsze muszkiety łupnęły gdy Severin gnał już na górę. Poczuł jak coś uderza go w bark, zachwiał się lecz nie zatrzymał. Był już blisko. Przy drzwiach stało dwóch najemników w galowych mundurach i z halabardami. Skoczył ku temu z lewej, odbił drzewce jego broni długim ostrzem i siłą rozpędu wpadł na wojaka przygwożdżając go do ściany. Zerwał jego kapalin z głowy, a swoim okutym w stal łbem przerżnął w jego nos.

Poczuł jak coś wbija się w jego bok gdy drugi ze strażników pchnął go halabardą. Gdyby nie gniew i stymulant krążący w jego żyłach pewnie skulił by się z bólu lecz teraz jedynie ujął pewniej miecz, zamachnął się. Uderzył i złamał drzewce broni żołdaka. Kolejnym ciosem rozciął mu nogę, a kopniakiem zrzucił ze schodów. Słysząc za sobą huk wystrzałów i świst kul wokół wpadł na korytarz domu Vildroda.

Ktoś doskoczył do niego z rapierem. Severin przyjął cios na pierś umiejętnie obracając się i pozwalając by ostrze ześlizgnęło się po pancerzu, a potem wyrżnął potężnie pięścią w twarz napastnika. Nie poświęcał mu więcej czasu, biegł dalej. Zakręcił ostrzem nad głową i niemal odrąbał rękę kolejnego najemnika. Łupnął czyjś pistolet, a rycerz poczuł bolesne ukłucie w udzie. Nie zatrzymał się nawet wówczas. Dopadł strzelca i rozciął jego brzuch zanim ten zdążył się obronić. Jeszcze parę kroków dzieliło go od głównej sali balowej. Parę kroków i dwóch kolejnych żołnierzy. Już nie dbał o ich ataki, nie zważał na ból, wpadł po prostu na nich roztrząsając obu na boki, a potem łupnął barkiem w zdobione podwoje prowadzące na salę.

Przez wizjer hełmu zobaczył bogato zastawione stoły, ogień ze świeczników i żyrandoli oraz tłum ludzi. Po krótkiej chwili ciszy w jego uszy wdarły się krzyki i zawodzenia gdy zepsute towarzystwo świętujące śmierć niewinnych ludzi zorientowało się, że strzały i harmider na zewnątrz nie są elementem jakiegoś niespodziewanego przedstawienia mającego uświetnić zabawę. Niech się boją, niech uciekają.

Na końcu sali przy głównym stole od razu wypatrzył swoje trzy cele. Szczurowata twarz Rogera Gerdiego, właściciela gondoli i łodzi kursujących po wodnych kanałach miasta, nosiła wyraz głupkowatego uśmieszku. Fryderyk Gebenhauzer, właściciel jednej z ulicznych firm przewozowych, zbladł nagle i rozdziawił usta. Natomiast stojący między nimi Detwin Vildrod, według informacji pana Hieronima, mózg całego spisku, spojrzał na Severina wzrokiem pełnym wściekłości.

Tyle zdążył zauważyć rycerz w chwili krótszej niż uderzenie serca zanim rzucił się w spanikowany tłum rozpychając się brutalnie rękoma. Roger próbował uciec lecz ledwo zdążył wstać od stołu a potknął się o potrącone wcześniej krzesło i wyłożył się jak długi na plecy. Chwilę potem Severin przetoczył sie przez blat stołu z hukiem zrzucając srebrne półmiski, zastawę i smakowite dania. Wylądował niezgrabnie ale skutecznie tuż obok próbującego podnieść się mieszczanina. Ostrze Oprawcy przebiło pierś Rogera Gerdiego i zazgrzytało o posadzkę.

Pierwszy którego dopadła sprawiedliwość.

– To Bretończyk von Kanfflitza! – Spośród kakofonii wrzasków Severin wyłowił jakiś żałosny głos. – Uciekać albo nas pozabija!
Rycerz znał ten głos. Bretończyk znał ich wszystkich, często towarzyszył panu von Kanfflitz na spotkaniach i bankietach, na których zjawiali się i oni.

Fryderyk Gebenhauzer schował się swoją wrzeszczącą żonę, a potem zanurkował pod blat stołu. Chciał dostać się do wyjścia gdzie już gromadzili się kolejni żołdacy próbujący przepchać się do Severina przez panikujący tłum. Rycerz chwycił za krawędź blatu i jednym ruchem obalił stół na bok odsłaniając przerażonego Gebenhauzera. Brutalne uderzenie znad głowy odcięło rękę, która Fryderyk odruchowo starał się zasłonić i przecięło jego otyłe ciało niemal na pół.

Severin skulił się od razu za obalonym blatem kryjąc się przed nierówną salwą kilku najemników, którzy biegnąc od wejścia zdecydowali się strzelać. Drewno najwyraźniej nie było wystarczającą ochroną bo rycerz znów poczuł nagłe szarpnięcie i falę bólu emanującą z okolic obojczyka. Nie przejmował się tym jednak. Już szukał wzrokiem swojego ostatniego celu. Jemu nie mógł pozwolić uciec.

Znalazł go na szerokich schodach prowadzących na galerie ciągnące się po obu stronach pomieszczenia.
– Vildrod!!! – ryknął gromko Bretończyk, mimo że głos jego przytłumiony był przez hełm.
Wzywany arystokrata obejrzał się tylko na chwilę, a potem przyspieszył kroku widząc jak rycerz zrywa się na nogi i nie zważając na strzały ochroniarzy wbiega na schody. Severin gnał w górę przesadzając po trzy stopnie jednocześnie tymczasem Detwin Vildrod już dotarł na galerię i zniknął za drzwiami prowadzącymi gdzieś w głąb jego domostwa. Zamknął za sobą drzwi ale nie były one przeszkodą dla Severina, który wyłamał je jednym kopnięciem.

Bretończyk wpadał do ciemnej sypialni i od razu zauważył swój ostatni cel. Detwin Vildrod stał przy kominku celując do niego ze swojej zdobionej rusznicy o profilowanej kolbie. Rycerz zamarł w pół kroku. Z takiej odległości trafiłby nawet niedoświadczony strzelec. A Vildrod znany był przecież ze swojego zamiłowania do polowań. Było pewne, że nie chybi. Wściekłość buzowała w żyłach Severina gdy zdał sobie sprawę, że oto zginie zabity przez broń głupców i tchórzy. Zabity przez człowieka, którego poprzysiągł zabić.
Na szczęście arystokrata nie strzelił od razu. Czując swoją dominująca pozycję rozgadał się przyjmując szyderczy ton. Niczym czarny charakter z opowieści.

– Ty głupcze! Myślałeś, że po prostu wejdziesz tu i pozabijasz nas wszystkich? Teraz sam zginiesz tak jak cały przeklęty ród von Kanfflitzów, któremu służyłeś! A wiesz co jest w tym wszystkim najlepsze? Oczywiście, że nie wiesz! Ta puszka na twoim łbie za bardzo uciska ci mózg abyś mógł w stanie to pojąć! – Vildrod sączył jad a w Severinie wciąż narastała wściekłość. – Oświecę cię! Właśnie pozabijałeś obu moich konkurentów i teraz to ja zajmę miejsce…

Rycerz nagle podniósł miecz za głowę i z krzykiem cisnął nim prosto w Detwina. Ostrze świsnęło w powietrzu. W tym samym czasie huknął strzał.

Severin padł na kolana czując jak ból eksploduje w jego klatce piersiowej. Nie pomagał juz stymulant Jednookiego ani rządząca jego ciałem złość. Mieszało mu się w głowie. Ledwo łapał oddech, krzyki i harmider z dołu zdawały sie przytłumione, świat wirował nieprzyjemnie, a w ustach dominował metaliczny posmak krwi.

Mimo to wstał na nogi. Chwiejnym krokiem ruszył do przodu, a gdy podniósł w końcu ciężką głowę ujrzał widok nad wyraz mu miły. Detwin Vildrod z wybałuszonymi oczami, z otwartą gębą, wciąż trzymając w jednej ręce dymiąca jeszcze rusznicę trwał przybity do ściany ostrzem Oprawcy. Jak motyl nabity na szpilkę w kolekcjonerskich zbiorach pana von Kanfflitza.

Dokonało się.

Rycerz dowlókł się do trupa swojej ostatniej ofiary i oparł się o ścianę. Już nie bardzo rozumiejąc co robi chwycił za rękojeść swojego miecza i szarpnął wyciągając ostrze z torsu Vildroda. Uwolniwszy Oprawcę stracił równowagę. Zatoczył się w bok i wpadł na pobliskie okno wybijając je swoją masą i bezwładnie przewalając sie przez parapet. Wraz z brzękiem wybitego szkła usłyszał za sobą krzyki strażników wpadających do pokoju oraz huk pojedynczych wystrzałów.

Runął na dach kryjący przybudówkę za oknem. Zsunął się po mokrych od ulewy dachówkach wychylających się nieco ponad płot otaczający dom Vildroda. Z głuchym łomotem spadł na bruk jakiejś wąskiej, ciemnej uliczki biegnącej tuż za posiadłością arystokraty.

Nie wiedział jak bardzo się połamał bo ból odzywał się z każdego zakątka ciała. Jednak jego otępiały umysł wciąż działał w ćwiczonym przez całe życie instynktownym trybie walki. Wciąż zmuszał go do działania. Rycerz przewalił się więc na bok, podkulił ciężko jedną nogę, w której wciąż miał czucie, niebotycznym wysiłkiem uniósł się na łokciach, a potem na klęczki. Zauważył, że w jednej ręce nadal trzyma miecz, podparł się nim zatem jak laską i dysząc ciężko, bo coraz trudniej było mu oddychać, wstał powoli na nogi ledwo łapiąc równowagę. Pośród szumu ulewy usłyszał dolatujące z góry krzyki, padł wystrzał lecz kula łupnęła w bruk tuż obok jego stóp. Nie rozumując racjonalnie próbował stanąć w pozycji obronnej, lecz po chwili zrozumiał, że nie potrafi zmusić drugiej ręki do działania.

Nagle tuż za nim zatrzymał się powóz Jeremiego. Jednooki wystrzelił z pistoletu w górę, sięgnął pod płaszcz i wyjął kolejną broń. Zeskoczył z kozła poczym znów ostrzelał okno sypialni Vildroda .
– Właź do środka wielkoludzie! – krzyknął doskakując do rycerza. – Teraz! Bo za chwilę zwali się tu każdy jeden…
Woźnica skulił się słysząc kolejne wystrzały, które uderzyły w bok powozu odrąbując drzazgi od malowanego drewna. Severin tymczasem zatoczył się i łupnął w burtę bryczki nie trafiając w miejsce dla pasażera.
– Szybciej! – wrzeszczał Jednooki strzelając i wyciągając spod płaszcza coraz to nowe pistolety i krócice jakby miał ich tam cały arsenał.

Rycerz przesunął się bezwładnie i trafił w końcu na wejście. Runął na twarz wpadając w połowie do środka bryczki. Lecz nie był już w stanie wczołgać się do niej cały. Jeremi przeklinając siarczyście obiegł wóz i zaparł się o próg z drugiej strony. Nie przestając przeklinać chwycił rycerza za naramienniki i wciągną go do środka.

Severin poczuł jedynie szarpnięcie, usłyszał rżenie rumaków, stukot kół na bruku i wściekły szum deszczu. Próbował obrócić się na bok bo nie mógł już oddychać. Nie wiedział czy mu się udało.

Wciągnęła go mgła stworzona z ponurych szeptów, zimna, śmierdząca złem, przerażająca. Zrozumiał, że idą po niego. Śmieją się zadowolone z nowej zdobyczy. Plugawe demony mrocznych potęg wyciągały po niego swe łapska. Nie mógł się bronić, mógł tylko trwać w ciemnościach..
Wtem okropne podszepty przycichły, a upiorna mgła rozrzedziła się nieco. Zobaczył coś na kształt szarej, brudnej sadzawki rozlewającej się wśród oparów. A z tych mętnych wód wyłoniła się postać, niewiele bardziej przejrzysta od mgieł zalegających wokół. Zobaczył kobietę, której ciało rozpływało się jak chmury na wietrze, przybierało coraz to nowe postacie. Znane mu postacie. Widział swoją matkę, widział damy służące na dworze jego ojca, widział emanujące dostojnym pięknem kapłanki Pani, które spotykał w ciągu swojego życia. Widział też Lorelei i panią von Kanfflitz, widział tą dziewczynę, którą spotkał kiedyś w jeziorze i nieopatrznie wziął ją za wcielenie Pani, widział Amelię, córkę hrabiego de Argen, jego prawdziwą niespełnioną miłość, oraz wiele innych kobiet, które spotkał, które kiedyś znał, a o których nie pamiętał.
– Severinie – przemówiła zjawa we wszystkich tych postaciach jednocześnie i w żadnej w szczególności. – Usłysz mój głos Severinie. Pragnąłeś mnie odnaleźć przez całe swe życie, więc oto jestem na progu twej śmierci.
– Kim jesteś maro? Jak to możliwe… – Nie słyszał swojego głosu lecz wiedział, że wypowiada słowa. Nie rozumiał co się z nim dzieje lecz jej pojawienie się nie przyniosło mu ulgi, ani spełnienia. Był jedynie gniew. – Pani Jeziora!? Ukazujesz mi się teraz? Teraz, gdy na nic zdadzą mi się twoje łaski? Całe życie nękałaś mnie swoją nieobecnością, a ukazujesz się teraz gdy umieram?
– Całe życie byłam z tobą. Lecz ty przestałeś mnie zauważać.
– To ty nie odpowiadałaś na moje modlitwy! Ty przestałaś wskazywać mi cel! Po co tu jesteś, chcesz nawet na końcu mego istnienia pastwić się moją naiwnością!?
– Mówiłam do ciebie, lecz ty wolałeś słuchać wrzasku swoich ofiar, – odparła tonem spokojnym ale stanowczym – stawiałam ci przed oczyma znaki, lecz ty wypatrywałeś jedynie kolejnych przeciwników. Jakże miałam dalej wskazywać ci drogę gdy zatracałeś się w gniewie i brutalności, która bliska była nie mnie, a przeklętym siłom zła?
– Stałem się takim jakim sama mnie uczyniłaś przez te wszystkie lata! Jestem twoim nieudanym dziełem, twoją porażką.
Milczała przez chwilę. Parzyła na niego wnikliwością setek spojrzeń. Podeszła bliżej stąpając lekko po wodzie bosą stopą tych wszystkich niewiast, których postać nieustannie przybierała.
– Tak jak kowal przekuwa złamane ostrze w nowy oręż, tak porażkę przekuć można w zwycięstwo – mówiła jakby ze smutkiem w głosie gdy stanęła jedynie kilka kroków od niego.
– Czy nadal kpisz sobie ze mnie? Co to za bogini, która wystawia swoich wiernych na wpływ zła, a potem ich nie chroni? Co to za bogini, która patrzy z daleka na upadek swoich sług i bawi się losem? – pytał rozgoryczony.
– Jedyna, która pragnie twojego odkupienia.
– Nie potrzebuję twoich łask, ani twego odkupienia!
– Może i przestałeś we mnie wierzyć Severinie, ale ja nigdy nie przestałam wierzyć w ciebie. – Jej głos był natarczywie kojący, zderzał się z jego gniewem, dusił złość. – I przez wzgląd na to nie oddam cię otchłani, nawet jeśli sam pragniesz do niej wskoczyć. Bo choć zachłysnąłeś się wściekłością, zawsze pamiętałeś o słabszych, w swej brutalności broniłeś niewinnych, siłą sprowadzałeś sprawiedliwość tam gdzie jej brakło.
– Robiłem to, co umiałem najlepiej.
– Więc rób to nadal, lecz tym razem dla mnie. Nadchodzą mroczne czasy Severinie. Wkrótce zło wedrze się nie tylko do świata ludzi, lecz i we wszystkie te wymiary istnienia, których umysł twój nie jest wstanie pojąć. Nadchodzą czasy wielkich wojen i upadku bogów. W tych czasach przyda mi się ta sama siła, która zwróci się przeciwko mnie. Zatraciłeś się w gniewie więc będziesz teraz moim świętym gniewem, moją surową sprawiedliwością. Będziesz stawał przeciwko tym, którzy rozumieją jedynie przemoc i mówić będziesz w ich języku by przeforsować moją wolę. Wrócisz do żywych Severinie i znów udowodnisz mi swą wartość.
– Jeśli chcesz przywrócić mi życie tylko po to by na ponów się nim bawić, lepiej od razu oddaj mnie przeklętym siłom chaosu!
– Obyś nigdy nie poznał tragedii słów, które właśnie wypowiadasz… Wrócisz do żywych Severinie i będziesz walczył by odkupić swe winy. Z mojej woli będziesz niszczył siły zniszczenia. Przed tobą ważna próba. Wstań więc i walcz!
– Nie zgadzam się na twoje próby! Nie każ mi…
W jednej chwili rozpłynęła się w powietrzu tak jak wszystko wokół. Severin poczuł że spada, że pochłania go nicość. Ogarnął go ból i ciemność.

A potem obudził się z wrzaskiem wściekłości.

Krzyk jego zaraz zdławił kaszel, który przyprawiał go o kłujący ból promieniujący z płuc. Uniósł się na łokciach próbując uspokoić oddech, a gdy końcu udało mu się złapać powietrze rozejrzał się nieprzytomnie wokół.

Leżał na jakiejś starej pryczy przykryty skórami, w ruinie dawno opuszczonego domostwa. Promienie letniego słońca wpadały przez na wpół zawalony dach, słyszał świergot ptaków i szum wiatru. Wokół pachniało lasem.
– Ha! A jednak żyjesz!
Przez dziurę w ścianie wszedł Jeremi, ubrany jak zwykle w swój długi jeździecki płaszcz. W jego jedynym nieprzysłoniętym opaską oku żarzył się narkotyczny ogień.
– Sześć kul z ciebie wyciągnąłem, dasz wiarę? Z różnych części ciała. Poszatkowali cię jak sito – rozgadał się od razu woźnica. – Zawsze powtarzam, że kto mieczem wojuje ten od kuli ginie, a jednak tobie jakoś udało się z tego wylizać! Nie bez mojej pomocy rzecz jasna, no i dzięki…
– Gdzie ona jest? – wycharczał słabo Severin.
– Kto?
– Pani Jeziora – odparł tępo. – Była tu jeszcze przed chwilą, mówiła do mnie…
– Eeeee… Tak. – Jednooki podszedł bliżej, przysunął sobie trzeszczący zydel i usiadł przy pryczy rycerza. – Wiesz, wielkoludzie, zapomniałem ci powiedzieć, że mój wzmacniający proszek przybiera nieco inne właściwości w ostatniej fazie swojego działania. Zwłaszcza jak się go weźmie nieco za dużo. Zauważyłem to już wcześniej u najemników i woźniców, którym go sprzedawałem. No i u siebie rzecz jasna, chodź ja zwykle biorę kolejną dawkę gdy czuję, że przestaje działać… W każdym razie gdy mój proszek przestaje działać zapadasz w sen. Bardzo głęboki sen, wręcz rzekłbym letarg, z tym że nawiedzają cię dość bujne i realistyczne sny. Także wszystko wskazuje na to, że twoja Pani była jedynie senną imaginacją. Ale chyba całkiem przyjemną imaginacją, co nie? – Na jego chudej twarzy znów zagościł szelmowski uśmiech. – No ale nieważne. Ważne, że jak już zapadasz w ten sen to nawet serce bije wtedy znacznie wolniej. Po prawdzie to myślę, że cię to uratowało. Chyba tylko dzięki temu nie wykrwawiłeś się zanim zdążyłem cię połatać…

Jednooki gadał dalej ale Severin już go nie słuchał. Opadł znów na posłanie próbując zrozumieć co się z nim dzieje. Żył. Tego był pewien. Zbyt dobitnie przypominał mu o tym jego stary znajomy - ból. Powoli przypominał sobie też ostatnie wydarzenia. Śmierć von Kanfflitzów i jego samobójczy atak na dom Vildroda. To wszystko wydawało mu się teraz jakimś ponurym pasmem niekończących się koszmarów. A Pani przemawiająca do niego z mgieł? Czy rzeczywiście była tylko wytworem jego wyobraźni podjudzanej przez narkotyk? Nie wiedział.

Stękając z bólu i z wysiłku podniósł się znowu i nie zważając na protesty Joremiego próbował usiąść. Udało mu się po chwili, przymknął oczy próbując powstrzymać zawroty głowy.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał patrząc na swoją lewą rękę usztywnioną bandażem i kilkoma deseczkami.
– W lasach na wschód od Marienburga. W starej chacie jak widzisz. Ukryłem cię tu po tym jak uciekliśmy z miasta. Już raczej nie mamy tam po co tam wracać, he, he… Nieopodal jest wioska, gdzie zaopatrywałem się w środki potrzebne do twojego leczenia. Masz szczęście rycerzu. Masz szczęście, że trafiłeś na mnie.
– Jak długo byłem nieprzytomny?
– Jakiś tydzień.
– Tydzień!? – spojrzał na woźnicę ze zdziwieniem.
– Mhm. Zacząłem się nawet zastanawiać czy w ogóle się przebudzisz. Chciałem już spakować manatki i odjechać w stronę zachodzącego słońca, ale moja chciwość wzięła górę bo przecież znacznie bardziej opłaca mi się żebyś żył. I oto żyjesz! – Jednooki uderzył z entuzjazmem dłońmi o uda.
– Opłaca ci się? O czym ty mówisz?
– A no tak… Przecież ty nic nie wiesz. Słuchaj zatem. Podczas gdy ty leżałeś śniąc słodko o swojej Pani ja rozważałem nasze położenie. Doszedłem wówczas do wniosku, że nasza obecna sytuacja nie jest zła ale też niezbyt godna pozazdroszczenia. Mamy dwa konie, dorożkę, trochę moich gratów, trochę twoich gratów – zerknął na pancerz i ponure ostrze Oprawcy leżące w kącie – no i trochę pieniędzy, które pozwoliłem sobie wziąć z kasy pana von Kanfflitza za uczciwą, wieloletnią służbę jeszcze przed naszym atakiem na Vildroda. Jak już mówiłem, nie jest źle ale nie starczy nam tego na długo. Na szczęście świat codziennie stawia przed nami ogrom możliwości…
– Do rzeczy – warknął Severin, którego zaczynało już denerwować gadulstwo woźnicy.
– Tak! Tak! Konkrety… Otóż ty jesteś najtwardszym wojownikiem jakiego widziałem. Masz może dziwny akcent i staromodne przekonania ale jak przychodzi do mordowania to nie masz sobie równych. Ja za to mam łeb na karku, smykałkę do interesów, a poza tym uratowałem ci życie. Zawrzemy zatem układ. Uczciwy układ.
– Co?
– Spójrz tylko na to pismo. – Jeremi sięgnął za pazuchę i wyciągną zeń pożółkłą kartkę. Podał ją rycerzowi lecz gdy tylko ten ujął pismo w dłoń i zaczął czytać woźnica wyrwał mu je i sam spojrzał na ogłoszenie. – Ha! Widziałeś? Arena Śmierci. Sławne na cały świat zawody, na których ścierają się najpotężniejsi by pod koniec zebrać chwałę, kobiety i złoto! Tak wielkoludzie! – Jednooki przyjacielsko łupnął rycerza w bark powodując u niego grymas bólu i nie zauważając rosnącego gniewu w jego oczach. – I mamy szczęście bo tegoroczna Arena odbywa się nie aż tak daleko stąd. Pojedziemy tam, ja dopilnuję wszystkich formalności, zapiszę cię i tak dalej. A ty będziesz tylko walczył. I wygrywał rzecz jasna! W dodatku będziemy chronieni przez organizatora zawodów więc synalkowie Vildroda i cała jego banda, która na pewno już nas szuka nie będzie mogła nas tknąć. Jeden problem mniej, a za to ile możemy zyskać! A jak już wygrasz, pieniędzmi podzielimy się uczciwe, ja biorę siedemdziesiąt od sta a ty trzydzieści…
Urwał nagle gdy zdrowa ręka Severina wystrzeliła do przodu i chwyciła go za gardło. Rycerz wstał na nogi podnosząc w górę wierzgające ciało Jednookiego.
– Mam walczyć dla ciebie w tym bezsensownym festiwalu śmierci!? – ryknął wściekle. – Jak śmiesz w ogóle mi to proponować!
– Ale… Uratowałem cię… – wycharczał Jeremi dusząc się i wijąc w uścisku rycerza.
– Nie chciałem twojego ratunku!
– Winien mi jesteś… życie… mniej honor… na litość Pani…
Severin puścił woźnicę, który runął na ziemię i odczołgał się zaraz dysząc ciężko. Bretończyk zachwiał sie czując jak opuszcza go gniew a wraz nim siły. Usiadł znów ciężko na posłaniu. Spojrzał na tego żałosnego kanciarza, który przed chwilą wezwał samą Panią co przypomniało rycerzowi jego wizję. Wizję, czy narkotyczne omamy?

Nadal nie był pewny. A jednak w chwili gdy Jeremi wezwał jego boginię tknęło go jakieś dawno zapomniane uczucie. Jakby nierealny, delikatny dotyk, jak cichy szept do ucha. Czy tak przejawiała się kiedyś obecność Pani? Czy to właśnie czuł gdy jako młody wędrowny rycerz krążył po Bretonni w poszukiwaniu Graala? Nie pamiętał. To było tak dawno…

Zaczął się zastanawiać nad propozycją Jednookiego, który wstawał teraz powoli uśmiechając się jakby z zadowoleniem. Może wystąpienie na Arenie nie było aż tak głupim pomysłem? Severin był świadomy, że jedyne co potrafi to zabijać. Co prawda na Arenie na pewno zjawią się inni specjaliści w tej dziedzinie, ale nawet jeśli wszystko miałoby się skończyć śmiercią rycerza, to przynajmniej byłby to godny koniec. A poza tym ten pędrak miał rację. Uratował mu życie więc Severin ma u niego dług.
– Jeśli wygram, nie jestem ci już nic winien – mruknął patrząc groźnie na woźnicę.
– Ma się rozumieć… – wysapał Jednooki.
– A zyskami dzielimy się uczciwie. Pół na pół.
– Nie śmiem już z tobą negocjować, wielkoludzie. – Stojący w bezpiecznej odległości Jeremi masował obolałą szyję. – Niech będzie pół na pół.
Na twarzy woźnicy pojawił się znów jego zwykły uśmiech szelmy, a rycerz pokiwał tylko głową. Milczeli przez chwilę.
– Pozostaje jeden problem. – Severin poniósł usztywnioną rękę, popatrzył w dół na swój tors cały obwiązany bandażem i na opatrzoną nogę. – Jak mam walczyć w takim stanie?
– Eeeh – Jednooki machnął niedbale ręką – Ledwo co wróciłeś z martwych, co nie? A już potrafiłbyś udusić człowieka. Zanim dojedziemy na miejsce, zanim zjadą się wszyscy wojownicy i zanim rozpoczną się zawody zdążysz wydobrzeć. – Sięgnął do kieszeni i wyciągną z niej skórzany woreczek poczym usypał z niego na dłoń nieco brunatnego proszku. – A w dodatku, mam przecież to.

Severin - Rycerz z Bretonni
Broń główna: Oprawca - miecz oburęczny
Broń zapasowa: Mizerykordia (sztylet)
Pancerz: Ciężka zbroja, hełm garnczkowy
Ekwipunek: Stymulant
Umiejętności: Niezwykle silny, Słuszny gniew

Obrazek

Awatar użytkownika
Inglief
Mudżahedin
Posty: 214
Lokalizacja: Koszalin "Zad Trolla"

Post autor: Inglief »

Entry: https://www.youtube.com/watch?v=A75Bhbh ... GpFal8S2aS

Leżący beztrosko z rękoma założonymi pod głowę i nogą na nodze jegomość odziany w szary wams, czarną kamizelę oraz małą półpelerynę z kapturem, również ciemnej barwy, pod którym oblicze jego kryła maska tragedii z polerowanego hebanu spojrzał w zachmurzone niebo i przesuwające się rozłożyste gałęzie prastarych drzew, pod którymi przepływała ich barka.
-Do Nijmlingen jeszcze trochę czasu, a podróż przez bagna Przeklętej Krainy do najbardziej emocjonujących należeć nie będzie. -zwrócił się do stojącego przy barierce mężczyzny wpatrującego się z uporem w głąb moczarów. Twarz nieznajomego poza czarnym kapeluszem również kryła maska, jednakże ta miała postać białej dziobatej głowy ptaka, którego oczy ktoś zastąpił zaparowanymi szklanymi soczewkami. Jego postrzępiona niczym krucze skrzydła peleryna falowała na lekkim wietrze. Mruknął coś niezrozumiale.
-Skoro więc się zgadzamy, a razem tyle już przeszliśmy może opowiesz mi jak do tego wszystkiego doszło? -zakapturzony przeciągnął się na leżaku- Wiesz, całkiem niedługo możesz zejść z tego świata, tak jak tego pragniesz więc przynajmniej jedna osoba powinna wiedzieć jakie ułożyć ci requiem, aye?
Dziób maski odwrócił się po dłuższej chwili.
-To słuchaj uważnie krwiopijco, bo nie będę dwa razy powtarzał.

********
W rozświetlającym jasno pokój blasku kilku lamp na czarną wodę porcelanowa twarzyczka dziewczynki stężała z niepokoju, gdy patrzyła na bladego, odzianego w czerń mężczyznę, o szczupłej sylwetce, zwieszającego niczym wielki cień nad balią z wrzącą wodą, ustawioną obok łóżka.
-Spokojnie księżniczko, zaraz będzie po wszystkim... -powiedział, uśmiechając się szeroko ciemnooki, zręcznie wycierając w chustkę wygotowane narzędzia, tak szybko by nie zauważyła pary szczypiec, pęsety i niewielkiego lecz piekielnie ostrego ostrza. Zrobił krok w stronę dziecka.
Wtedy z korytarza dał się słyszeć grad kroków i drzwi uchyliły się ze skrzypieniem, ukazując w progu poddenerwowaną kobietę w średnim wieku, przygryzającą paznokcie z widoczną troską. Ubrany na czarno westchnął przeciągle, odkładając na kredensik narzędzia i odwrócił się do damy.
-Frau Sternhauer, prosiłem by nam nie przeszkadzać.
-P-p-przepra... chciałam t-tylko zobaczyć co z moją Siegelinde... doktorze Isenhardt...
-Wszystko pójdzie jak należy, jeśli tylko nikt nie będzie mi trzaskał drzwiami w czasie tej jakże wymagającej precyzji operacji. Ale skoro pani już jest, mała wypiła całą podaną fiolkę? To bardzo ważne.
-C-całą herr Kreber. Cz-czy mogłabym może zost...
-Znakomicie, w takim razie wszystko zaraz odbędzie się bezboleśnie. -doktor wypatrzył za szlachcianką w cieniu brodatą fizjonomię grafa Sternhauera- Panie, bądź łaskaw zabrać stąd szacowną małżonkę i dopilnować by nie dawała się więcej ponieść nerwom?
Middenlandzki arystokrata skinął krótko głową i szepcząc coś żonie wyciągnął ją z pokoju, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Medyk uśmiechnął się, poprawiając rzemień związujący pofalowane, czarne włosy siegające ramion i ostrożnie nałożył białe rękawiczki. Potem odsunął delikatnie pościel znad prawej nogi dziewczynki, z kamienną miną oglądając ranę, którą miał się zająć. Młoda córka grafa spadła w czasie jazdy konnej na ogrodzenie, nieładna rana penetracyjno-szarpana, dodatkowo pełna drobinek drewna i kilku długich drzazg. Dokładne oczyszczanie uszkodzenia, w tym ostrożne usunięcie drzazg, odkażenie i przemycie, a na końcu szew i opatrunek zajmą wiele długich godzin. Westchnął. Spieszył się, był w podróży, miał tyle myśli szturmujących jego umysł... jednak obwarował go bez trudu zawodowym spokojem profesjonalisty, czego wyuczyły go lata zawodu a wcześniej ciężka edukacja w marienburskich szkołach, między innymi pod okiem mistrza Nicolaesa Tulpa, którą przeszedł w dużej mierze dzięki pasji i powołaniu. To samo powołanie, dużo bardziej niż obietnica sowitej zapłaty od grafa nie pozwoliło mu galopować dalej co sił do żony i córki z prawdziwą fortuną w jukach, jaką otrzymał za uratowanie ręki rannego zatrutą włócznią w walkach ze zwierzoludźmi dziecica księcia Todbringera z Middenheim.
Spojrzał na przestraszoną twarzyczkę dziecka, mrugając. Nie mógł pozwolić by życie zniszczyła jej amputacja przez prowincjonalnego felczera, lub zakażenie jakie wdałoby się zanim rodzice sprowadziliby doświadczonego chirurga z innego dużego miasta. Był na miejscu a przysięga Hohenheima jaką składał po otrzymaniu dyplomu zobowiązywała go do pomocy.
Nie mitrężąc podwinął kołdrę na podłożony niewielki statyw tak by stopniowo usypiających nerwów pacjentki nie wzruszały nieprzyjemne widoki. Potem na przygotowany kawałek materiału wylał uważnie fiolką lejkową lekki roztwór alkoholu ze znieczulaczem, powoli ciągłym strumieniem, bez kropel które spieniłyby płyn. Musiał poczekać chwilę, aż ciecz wsiąknie w materiał by mógł ją w dowolnej chwili wyciskać na wierzch w celu przemywania oczyszczanego kawałka tkanki, spojrzał więc na małą Siegelinde.
-Siegelinde, tak? Nie śpisz jeszcze?
-Wszyscy mówią mi Linda, herr Artzt. Nie śpię, boję się.
-Nie ma czego, zaraz raz dwa naprawię ci nóżkę. Mnie w takim razie możesz mówić po prostu Isenhardt. Albo koliber, jak zwali mnie koledzy po fachu. -dodał w przypływie nagłej szczerości, rozbrojony dziecięcym urokiem, podobnym temu jaki roztaczała jego córeczka.
Uśmiechnęła się.
-Koliber, jak ten śmieszny ptaszek, którego widziałam w książęcych ogrodach w Middenheim? Dlaczego cię tak nazywali?
Isenhardt zmieszał się. Nie był to czas na opowiadanie o pijackich imprezach w tawetnach Wolnego Miasta. Zauważając najbliższą półkę zmienił temat.
-Linde, widzę, że lubisz lalki. -rzekł wskazując watą malowaną pannę w niebieskiej sukience, a drugą ręką ukradkiem podsuwając do siebie skalpel i pęsetę- Mam córeczkę, w twoim wieku. Także lubi je czesać i przebierać, choć jej ulubienicą jest taka w sukni wiązanej w biodrach pasem, porcelanowa. Dostała ją od kupca z dalekiego Nipponu, który również korzystał z moich usług...
-Mogłabym ją zobaczyć? Mogłybyśmy potem razem pobawić się lalkami w bal i przejażdżki konne! -rzuciła nagle z takim zapałem, że medyk bał się, iż minimalną porcję specyfiku ocenił na za niską. Zaraz po tym na szczęście przeciągle ziewnęła, mrugając oczkami.
-To nie takie proste moja droga, my mieszkamy w Marienburgu. To wielkie, głośne miasto, trochę daleko stąd. Nad morzem. Codziennie przypływa do niego mnóstwo wielkich statków, a na polach powstałych z osuszonych bagien za murami sadzi się tulipany. Z reguły rosną żółte, jak wasze pole herbowe, ale z powodu przesadzenia tych kwiatów z Bretonni na grunty Marienburga pojawiają się czasem niebieskie jak morze, czerwone i fioletowe jak wieczorne niebo. Te na targach osiągają najwyższą...
Doktor Kreber spostrzegł, że jego młoda pacjentka usnęła już przy poprzednim zdaniu. Sprawdził puls i powieki. Skinął głową przygryzając odruchowo wargę, odczekał kilka uderzeń seca by zwolnić jego tętno do reszty i biorąc pęsetę oraz wyciskając tuż przy krawędzi rany nieco płynu zajął się największą drzazgą.

Kilka godzin później Isenhardt odkaszlnął z grzeczności, wchodząc do czekających w bawialni z napiętymi nerwami grafa i grafiny, składając ostanie ze swych rzeczy w doskonałym porządku na ich przegródki w torbie medyka.
Uprzedzając wszelkie pytania uniósł lekko blady palec.
-Wszystko się udało i jest w jak najlepszym porządku. Siegelinde powinna spać jeszcze przez parę godzin. Radziłbym jej nie budzić i uważać na opatrunek, który musi osiąść i okrzepnąć nieruszany. -ruszył powoli w stronę wyjścia z dworu- Zapewne przez nieco ponad tydzień będzie czuć się słabo i nie mieć apetytu, jednak to było nie uniknione. Choć nie jestem kontent z używania tego lekko toksycznego znieczulacza nawet w najmniejszych ilościach, to mała nie jest dorosłym, twardym wojakiem, żeby znosić taką operację u przytomności.
Postępujący krok w krok za nim rodzice dotarli za nim aż do drzwi, gdzie zaczął zdejmować z kołków swój czarny płaszcz, skórzane rękawice oraz pas z podręczną bronią podróżną, pistoletem w kaburze z wizerunkiem marienburskiej syrenki.
-Skutki powinny zniwelować zostawione przeze mnie medykamenty wraz z dokładną instrukcją jak ich używać. Proszę się jej trzymać. W wypadku wątpliwości wezwijcie innego medyka. Jej zdrowiu nic już nie zagraża. O oszczędzaniu nogi, jako oczywistym nawet nie wspominam.
Graf Sternhauer skinął krótko głową po czym wyciągnął rękę z pękatą sakiewką. Isenhardt odsunął ją zdecydowanym gestem.
-Nie żądam zapłaty. To był mój obowiązek. Kupcie za to małej jakieś zabawki albo przeznaczcie na przytułki czy inną dobroczynność.
-Ależ nie pozwolę doktorowi odejść bez zapłaty. Poświęcił pan wiele czasu i środków, zwłaszcza, że jest w pośpiechu.
-Nie, nie, nie. Ostatnio operowałem dziedzica Todbringerów w Middenheim. Mam więcej złota niż bym potrzebował.
-Middenheim? -otworzył szerzej oczy graf- To pan z dworu elektorskiego jedzie? Proszę w takim razie chociaż do mnie na wieczerzę, zaraz każę zastawić stół po cesarsku. Zje doktor przed dalszą podróżą i podzieli się nowinami ze stolicy.
Kreber poprawił torbę na ramieniu i wziął swój czarny kapelusz z fioletową wstążką, przyciskając go do piersi.
-Zaszczyca mnie graf, ale zaprawdę jestem w pośpiechu. Muszę zdążyć do zajazdu przy Bredzie i zmienić konia zanim go zamkną.
Frau Sternhauer szepnęła coś mężowi na ucho. Ów poweselał zaraz.
-W takim razie tej formy wdzięczności herr Kreber nie odmówi. Daruję wam jednego z moich ogierów, rącza bestia ale i ułożona. Wnet każę służbie wyszykować go do drogi.
Chcąc nie chcąc, mając dwa konie do zmiany obciążenia ich grzbietów mógłby przejechać znacznie większy dystans. Zgodził się więc.
-Bezpiecznej drogi, herr Artzt. -pożegnali go niedługo Sternhauerowie. Isenhardt uśmiechnął się kącikiem ust, skłonił i sadowiąc się w siodle, pognał zaraz gościńcem ku granicy.
*********

Nocne minięcie middenlandzkiego posterunku granicznego oszczędziło mu przynajmniej czekania w długiej kolejce, jak to miałoby miejsce w środku dnia. Potem był już tylko długi, biegnący między sosnami i jesionami, dobrze wyjeżdżony trakt biegnący do Wolnego Miasta. Mimo później pory i zmroku, Isenhardt wciąż mijał obładowane powozy oraz nielicznych konnych. Nie dziwiło to, biorąc pod uwagę, że rogatki Marienburga wyciągały się łańcuchem daleko poza samo miasto i obsadzone były przez uzbrojonych najemników na jurgielcie Magistratu, którzy dodatkowo dbali o dobre oświetlenie drogi. Zbędne koszty? Tak mógłby powiedzieć tylko ktoś nieświadom tego, jak ważna i dochodowa była ta arteria dla handlu, lub komunikacji. Rada Marienburga na szczęście była tego aż nadto świadoma, z czego Isenhardt jako obywatel miasta niepomiernie się cieszył. Przejażdżka w przyjemnym chłodzie wczesnej nocy, w którym czuło się zbliżające tchnienie nadmorskiej bryzy, była bowiem całkiem przyjemna, jeśli nie liczyć natrętnych komarów oraz znużenia długą podróżą z Miasta Białego Wilka. Wkrótce ukazało się i samo Miasto Handlu, w postaci pól tulipanów i surowej masy Vloedmuuru, zza którego blanek mieniło się setkami świateł nocne życie położonych na połączonych wyspach dzielnic metropolii. Gdy podjechał pod samą Noordgaard -wychodzącą na Middenheim bramę- zawuważył, że jeszcze jest otwarta, co więcej przed skrzydłami stały dwa załadowane po brzegi wozy kupieckie zatrzymane przez najemników z podpiętymi do kurt i płaszczy odznakami z syreną, zapewne na usługach Juliena van der Maarena, rajcy miejskiego w tym roku odpowiedzialnego za bezpieczeństwo. Ich kapral poznał Krebera, gdy ów chciał wyminąć wozy.
-Doktor Isenhardt..? Dobrze widzieć pana przy życiu i zdrowiu. Różnie to bywa z samotnymi podróżami przez knieje tej pełnej wilków dziczy. -powitał go, odstępując z uśmiechem patykowatego kupca, który właśnie wściekle wskazywał coś na dzierżonym przez najemnika dokumencie. Isenhardt również wskazał podbródkiem na papier.
-Aye, dobrze być znów w domu. Coś nie tak z tymi wozami?
-Ech, niby po inspekcji wszystko w porządku, ale papiery jakieś lewe dla naszego pisarza bramnego. Polazł do Paleisbuurt po urzędnika z magistratu, także chwilę tu sobie postoimy...
Poddenerwowany kupiec sarknął coś do siebie.
-Te papiery nie są wcale lewe! Wystawione w Nuln, a wystawca zamówienia bardzo rychło chciałby dostać towar! Może by tak dogadać się jakoś...
-Ostrożnie panie, o tym zadecyduje kontroler, a próby przekupstwa nie radzę nawet stosować. Van der Maaren za dużo nam płaci. -kapral odwrócił się znów do medyka- Jako obywatel proszę wjeżdżać bez kontroli, widno, że pan zdrożony, a i rodzina pewnie czeka... Aha, jeszcze jedno. Kapitan Lanfranco chciał, żeby po powrocie skierować doktora do niego. Ponoć coś pilnego.
-Viljen dank, Jakob. Odwiedzę go jutro, teraz nie mam już sił ani ochoty przepychać się nad Suiddock. Świat się staremu tileańczykowi nie zawali, jak wyśpię się wprzódy parę godzin. Miłej służby. -Isenhardt spiął konia i wiodąc za sobą luzaka wjechał do miasta, gdy najemnicy usunęli się z drogi.
Choć było już dość późno, wśród wystaw i straganów na Handelaar Markt wciąż panował duży ruch - elfy wracające z wieczornych spacerów do Elfsgemeente, ludzie z pół tuzina różnych nacji, oglądający towary, pogrążeni w rozmowach, bądź pospieszający we wszystkich możliwych kierunkach. Isenhardtowi chwilę zajęło zanim dotarł do oberży "Spłoniona Syrena", lokalu który dodatkowo posiadał dobrą stajnię, gdzie zdał wierzchowce i już miał ruszyć do swojego domu, gdy zagadnął go właściciel przybytku.
-Czyż mnie oczy mylą, czy to doktor Isenhardt? -zawołał tęgi, wąsaty jegomość, wycierając kufel- Zapraszam na szklaneczkę brandy, proszę nie odmawiać! Na koszt firmy.
-Dzięki Arjen ale naprawdę chciałbym wreszcie się położyć i zrzucić z grzbietu te juki. Kto by pomyślał, że złoto tak ciąży? -odparował medyk niechętnie wchodząc bocznym wejściem do części lokalu przeznaczonej na salę wspólną. Zdjąwszy rękawiczkę, wychylił kilka łyków wypalanki.
-Ciąży? -zagwizdał karczmarz- To widzę, sporo tego.
-Aye. Nawet książęta potrafią być szczodrzy, gdy idzie o życie i funkcjonalność ich progenitury. Dodam, że elektor Todbringer był w wyjątkowo dobrym nastroju. Stąd i wynagrodzenie. -Isenhardt poklepał się po trzymanej blisko przy sobie torbie z zapłatą. Zbite ciasno monety zabrzęczały tak, że popatrzył się na nie nie tylko Arjen, ale i siedzący obok przy kontuarze estalijczyk o smagłej karnacji i dość nieprzyjemnym spojrzeniu. Nie mógł tego widzieć, ale w piwnych oczach nieznajomego coś błysnęło. Doktor Kreber wzniósł kolejną szklankę.
-No to toast, za to żeś to szczęśliwie dowiózł. I nikt cię, tfu, nie obrabował! -Arjen polał bursztynowy trunek. W tym momencie siedzący obok Estalijczyk rzucił kilka monet na blat koło pustego kufla i wyszedł, zakładając w truchcie płaszcz. Karczmarz popatrzył za nim marszcząc krzaczaste brwi.
-Estuardo? Hmm. Dziwne. Zwykle nie kończy na jednym sznapsie... Jakby go gdzieś pogoniło.
-Miasto interesów ot, co. -zażartował lekko już wstawiony doktor- Skoro o tym mowa to marzy mi się jakaś mała posiadłość w Bretonni. Natalie i Laurze by się spodobało. Odrobina odpoczynku od miejskiego gwaru dobrze by robiła parę razy do roku. No i konie.
-Aaa. No to pewnie nie będziesz chciał sprzedać tego czarnego ogiera, którego przywiozłeś? Szkoda...
Nieplanowana gawęda przy kielichu pociągnęła się dłużej. Naczelny plotkarz Marienburga nie wypuścił go dopóki nie przegadali wszystkich ostatnich decyzji i rozporządzeń Dyrektoratu, tego jak poszczególni rajcy sprawują się w swoich rolach, a także które nierentowne biznesy padły z epickim krachem. Dopiero potem poweselały medyk ruszył lekko się chwiejąc do domu.
Tuż przy moście prowadzącym do cichej i spokojnej, porządnej dzielnicy Guilderveld, w której zamieszkiwał napatoczył się na niego pijany w sztok drab. Został popchnięty raz i drugi. Lekkie podpicie połączone z nagłym ukłuciem strachu i zaskoczenia wywołały zupełnie nieprzewidzianą reakcję. Ciszę nocną przerwał huk wystrzału.
Postrzelony w czaszkę pijak zwalił się na bruk, rozlewając pod sobą powoli rzeczki krwi w szczelinach między kostką brukową. Isenhardt głośno wydychał powietrze, patrząc na wszystko z szeroko otwartymi oczyma i ustami. Dymiący pistolet wypadł, z drżącej dłoni.
-Co ja zrobiłem... -doktor stał jak wryty, póki nie usłyszał kroków w bocznej alejce. Kierowany dziwnym impulsem poderwał z ziemi swoje tobołki, zupełnie nie przejmując się kilkoma monetami z brzękiem wypadającymi na bruk i pobiegł ile sił w nogach do domu.
Trójka obywateli zaalarmowana strzałem przybiegła na miejsce, zrządzeniem losu byli to funkcjonariusze Honorowej Gildii Latarników i Strażników Miejskich, lub Czarnych Czapek, jak zwano ich z powodu kapeluszy, po służbie.

Wyższy z nich, o gęstych, czarnych bokobrodach rozejrzał się, trzymając dłoń na pałaszu. Wskazał brodą na powiewający czarny płaszcz, znikający za rogiem.
-Dirk, za nim, śledź go. -rzucił do młodego blondyna. Ostatni z nich, rudobrody oficer pochylił się nad leżącymi zwłokami.
-Wionie alkoholem na kilometr. Pewnie był pijany i agresywny. Niewykluczona obrona konieczna... Hmm... cóż to? -oficer spojrzał na zgubione przedmioty- Dobrze wykonany pistolet. Na pewno to nie był jakiś biedak, popatrz na zdobienia. Dziw, że zostawił coś takiego. -podniósł jedną z monet- I nie tylko to. Imperialne Korony.
-Obca waluta. -wskazał czujnie czarnowłosy- Do tego ucieczka z miejsca zbrodni, w pośpiechu... Myślisz, że to paser?
-Albo jakiś grubszy przemytnik spieszący się na interes. Mogę się mylić, ale lepiej to sprawdzić. Leć do strażnicy po chłopaków. Ja znajdę Dirka po śladach. Pośledzimy go i w razie czego wejdziemy. Kapitan Daarenveldt zgarnął tych szmuglerów zielska z Yakuzy dzięki mniej gorącemu tropowi, nie bądźmy gorsi to wreszcie będzie czym się pochwalić Dyrektoratowi, a zwłaszcza dać psztyczka w nos tej najemnej milicji van der Maarena. Do dzieła.
******

Isenhardt przypadł do drzwi swojego domu zdyszany i czerwony, zaczął stukać gorączkowo kołatką. Miał nadzieję, że nikt go nie widział.
-Natalie. Natalie. Kochanie, otwórz proszę. To ja, Isenhardt.
Jeszcze kilka razy zapukał i wołał, rozglądając się po zamkniętych okiennicach wokół czy nie pobudził sąsiadów. Nikt nie odpowiadał. Odwracając się oparł dłoń o klamkę w drzwiach. Te otworzyły się ze skrzypieniem. Zdziwiony wszedł do środka. Zarówno w przedpokoju, jak i salonie panował mrok.
-Natalie..? Zostawiłaś otwarte drzwi i... -idący po omacku medyk niemal się przewrócił, potykając się o coś na podłodze. Dopiero dotykiem rozpoznał przewrócone krzesło z połamanymi nogami. Stanął tuż przy schodach na piętro i kierowany dziwnym przeczuciem otworzył okiennice, rzucając na salon światło księżyca. Zaniemówił.
Powywracane meble, kilka potłuczonych wazonów i rozrzucone na podłodze, podeptane kwiaty. Zrzucony ze ściany obraz w połamanej ramie. Resztki otępienia alkoholowego uleciały w uderzenie serca. Chciał krzyczeć, gdy umysł wizualizował mu dziesiątki makabrycznych wersji wydarzeń, chciał krzyczeć lecz ostatkiem sił wstrzymał się do cichych jęków. Rozprostowując stopą zwinięty dywanik znalazł kuchenny nóż z odrobiną krwi na ostrzu. Jego lęk jeszcze się wzmógł. Wtedy kątem oka zobaczył, jak blask Mannslieba odbija się w czymś na stole przy wygasłym kominku. Podszedł do blatu. Wbity weń sztylet o finezyjnie zakręconym jelcu przybijał kawałek pergaminu. Drżącą ręką wyjął liścik i podszedł z nim do okna.

"Drogi doktorze Kreber, kilku przyjaciół żywo zainteresowanych pańskim ostatnim wzbogaceniem się zaprosiło do siebie pańską żonę i córkę, by wywiedzieć się o dokładnych liczbach. Gdyby był pan tak miły i podstawił nam wspomnianą sumkę do klarownego przeliczenia, bylibyśmy bardzo zobowiązani. No i oczywiście dłużej nie musieli zajmować czasu paniom Kreber. Czekamy przy Suiddock, w siódmym magazynie przy końcu Mariuswijk. Nalegam by przyszedł pan sam, ściąganie Czarnych Czapek sprawiłoby pewnie różnorakie komplikacje, kóre mogłyby nie wyjść na zdrowie pańskiej rodzinie, si? Muchas gracias,
Antonio Ramones"


Isenhardt nie wierzył w to co, czyta, dłonie spociły się mu i drżały jak u epileptyka. Padł na kolana, klnąć niemo do wszystkich znanych bogów. Słyszał o przestępczym gangu Ramonesów, zajmowali się przemytem i wyłudzeniami. Ale dlaczego akurat zajęli się jego rodziną? Dlaczeogo dziś? Uderzył pięścią w podłogę. Teraz liczyło się tylko bezpieczeństwo jego ukochanych. Szybkim ruchem zdjął znad kominka flachion, którym posługiwał się w piechocie morskiej jego dziadek, chowając oręż w płaszczu, narzucił na ramię sakwy i wybiegł w mrok nocy, zostawiając drzwi otwarte na oścież.
*****

Dziurawe, drewniane wrota od magazynu jęknęły, otwierając się. Zamknął je tuż za nim jakiś estalijczyk o nieogolonej gębie i bielmie na jednym oku, dzierżonym sztyletem wskazując drugi koniec hali. Drżący doktor minął kilka skrzyń i prawie upuścił niesione monety.
Ośmiu uzbrojonych bandziorów, noszących charakterystyczne żółte podwiązki przy pończochach i skórzane kurtki otaczało związaną i zakneblowaną czarnowłosą kobietę o bladej twarzy o delikatnych rysach zaczerwienionej od płaczu, a także również skrępowaną, przytuloną do niej dziewczynkę.
-Natalie! Laura! -krzyknął mimo woli, zbliżając się o krok.
-Ani kroku dalej senior doctore! -warknął wysoki jak tyczka chmielowa bandzior o długich włosach związanych w koński ogon, zbliżając ostrze szpady do twarzyczki córki Krebera- Najpierw złoto.
-A udławcie się nim szubrawcy! -nie myśląc wiele medyk cisnął niesioną sakwę pod nogi Ramonesów. Kilka koron wydostało się przez rzemyk, tocząc się po drewnie z błyskiem przywołującym uśmiechy na kaprawe twarze bandziorów- Teraz wypuście je, wy menty!
Długowłosy skinął na jednego ze swych kamratów by podniósł sakwę i na drugiego, który wyciągnął marynarski nóż i przeciął kneble oraz zaczął rozcinać więzy.
-Isenhardt!
-Tatusiu!
Czarnowłosy Estalczyk wyszczerzył się.
-Widzi pan? I po co było się tak wzajemnie lżyć? Zaraz wszyscy szczęśliwie wrócicie do domów... -jego być może dłuższy wywód przerwało głośne rąbnięcie czymś we frontowe wrota magazynu. Wszyscy zamarli na moment. Przez szpary dały się słyszeć liczne kroki podkutych butów i jakieś pokrzykiwania, zaraz po których nastąpiło kolejne uderzenie w drzwi, niemal wyrywające je z mocowań. Stojący na czujce odźwierny podskoczył do ściany, wyglądając przez dziurę w drewnie.
-Hijos de Puta, TO CZARNE CZAPKI! Ratuj się kto..!
Nie skończył, gdy celnie wymierzony bełt wbił mu się w oko, odrzucając zwłoki od wizjera. Obopólne zamarcie z zaskoczenia trwało dobrą chwilę, przerwaną kolejnym udrzeniem w drzwi i krzykiem długowłosego gangstera.
-Ty chędożony idioto! Ostrzegaliśmy, żebyś nie wzywał ogarów! Pozbyć się świadków!
Isenhardta wszystko to wprawiało w równe osłupienie jak bandytów.
-Błagam! Ja nikogo nie..! -wydusił, urywając gdy wszarżował w niego z nastawioną szpadą reketer z kolczykiem w uchu. Kreber odruchowo złapał ostrze, oddalając je od swej piersi przy czym pociął sobie boleśnie rękawicę i dłoń, lecz ocalił życie. Szpada wbiła się w drewno, gdy wciąż niesiony impetem zbir wpadł w niego, przygwożdżając doktora do sterty skrzyń po rybach. Estalijczyk wykorzystał przewagę masy i siły, chwytając Krebera za gardło i unieruchamiając go barkiem, podczas gdy wolną ręką zaczął szukać za pasem sztyletu. Doktorowi wydusiło całe powietrze z płuc. Na dźwięk krzyku spojrzał jednak ponad ramieniem napastnika.
-Isenhaaaaardt! -wykrzyczała szamocząca się w na wpół rozciętych więzach Natalie, nie odrywając oczu od męża. Ów mógł tylko miotać się w silnym uścisku i szarpać zbira za ubranie, patrząc jak sztych szpady przechodzi na wylot przez pierś jego żony, zaś jej krzyk urywa się wraz z krwią, która popłynęła z delikatnych, czerwonych ust.
-NIEEEEEE! -wydarł się jakby żywcem obdzierali go ze skóry. Dla Isenhardta świat walił się właśnie w posadach, na równi z chyboczącym się magazynem, którego drzwi właśnie puściły, wpuszczając do środka uzbrojonych strażników miejskich.
-W imieniu prawa i Dyrektoriatu, rzucić broń i nie stawiać oporu! -zawołał jakiś władczy głos. Wtargnięcie zdekoncentrowało jego oprawcę na tyle, że odwrócił się na chwilę w stronę rumoru. Kreber nie mógł nie wykorzystać szansy, chwytając za przegub ciął napastnika po przytrzymującej go ręce jego własnym nożem. Ów odskoczył z wyciem jak oparzony. Isenhardt łapczywie chwytająć haust powietrza rozerwał sobie płaszcz, wyrywając z jego kieszeni falchion i dzięki dłuższemu ostrzu na sekundę zanim sam został dźgnięty wraził szerokie ostrze aż do połowy pod żebra, przekręcając głownię w ranie. Estalijczyk z kolczykiem jęknął cicho i padł na bok w konwulsjach.
Wokół rozpętał się rozgardiasz potyczki, kule świstały w powietrzu, ktoś wykrzykiwał rozkazy, ktoś inny klął po estalijsku. Ozwały się okrzyki bojowe i szczęk oręża. Isenhardt z drżącą szczęką podniósł z podłogi czyjąś szpadę i ruszył biegiem, krzycząc z pełni żalu pośród całego zamieszania. Nic się dla niego już nie liczyło, nie zauważał mijających go o cale kul i drzazg spróchniałego drewna. Biegł prosto ku swojej łkającej głośno ze strachu córeczce. Mimo, że jego rozerwane z bólu serce łomotało jak dzikie, czas zdawał się zwolnić swój bieg, jego nogi tak wolno posuwały się mimo biegu po drewnianej podłodze...
Kątem oka ujrzał jak długowłosy gangster ucieka z pękatą sakiewką w stronę tylnego wyjścia, jak inny Ramones zostaje powalony i aresztowany. Trzask rozbitej bełtem lampy na czarną wodę, spowrotem ściągnął jego uwagę w stronę córki, gdzie stojący za nią oprych również z niepokojem spojrzał na bliskość pocisku i odstrzelił się z pistoletu, kładąc trupem najbliższego funkcjinariusza Gildii. Zaraz jednak inny oficer wskoczył na pobliską skrzynię z naładowaną kuszą, mierząd do Estalijczyka. Wtedy właśnie smagły łotr w przypływie czystej próby najobrzydliwszego zła i niegodziwości czy też bezwzględnym odruchem złapał płaczącą Laurę i zasłonił się nią. Cięciwa szczęknęła krótko. Bełt przeszedł na wylot przez drobnej postury dziewczynkę, impetem obalając trzymającego ją łotra.
https://www.youtube.com/watch?v=AB6sOhQan9Y
Isenhardt nie wierzył w to co właśnie widział, minął siłą rozpędu zatykającego rozwarte usta dłonią kusznika i na uginających się nogach wbił się w plugawca, oburącz przebijając jego łeb szpadą. Ostrze weszło głęboko, przyszpilając czerep z chrzęstem do podłogi i przebiwszy ją musnęło taflę mętnej wody Suiddocku płynącego pod budynkiem. Krzyczący tak głośno, że już sam nie słyszał własnego głosu, puścił gwałtownie rękojeść chwytając w objęcia małe ciało Laury. Dziewczynka krztusiła się krwią, każdy haust powietrza wstrząsał z trudem jej przebitą piersią. Isenhardt zapłakał, oczy same zaszły mu łzami, a krzyk przerodził się w jęk.
-Tat...tatusiu... -szepnęła Laura, szklistymi, szarozielonymi oczyma swojej matki patrząc się w takiej samej barwy zaczerwienione oczy ojca. Drżącą rączką, która zaraz opadła musnęła jego policzek, rozmazując na nim krew. Chwycił gorączkowo dłoń córki, drugą ręką głaszcząc jej długie, brązowe włosy.
-Wszystko będzie dobrze słoneczko... wszystko... już dobrze... -wyszeptał łamiącym się głosem. Nie chciał patrzeć na ciemną, szybko płynącą krew. Jako medyk za dobrze wiedział co to oznacza. Oddychał urywanie. Kilka chwil później ostatnie niewinne westchnienie musnęło włosy przy uchu doktora Krebera, jęcząc przycisnął Laurę do piersi. Odrócił załzawione oczy na bladą twarz leżącej obok żony. Pogładził wierzchem dłoni policzek Natalie i jej rozwarte usta, dygocząc przytulił ciała swojej rodziny. Trwał tak kilka godzin, krzycząc z otchłani bólu i straty, skarżąc się niemym bogom i równie niememu niebu, z którego niczym para obojętnych oczu spoglądały dwa księżyce. Słychać go było nad całym kanałem.
Żaden z Czarnych Czapek nie ośmielił się do niego zbliżyć przez ten czas.
*******

Mżący z szarego nieba deszcz bębnił o zimne nagrobki na Morrsgarden. Większość żałobników odchodziła, pluskając butami o błoto by jak najszybciej skryć się przed wodą. Ale nie piątka osób, które zostały. Troje z nich stało z daleka od świeżego, obłożonego czarnymi różami grobu. Było to troje mężczyzn o poważnych twarzach, przyciskający duże, czarne kapelusze do piersi. Pod płaszczami mieli żółte mundury z dystynkcjami. Najwyższy z nich, kapitan Adrien Daarenveldt spuścił głowę okoloną czarnymi lokami.
-Nawet niebo płacze... -szepnął. Wyższy z jego towarzyszy, ten z przystrzyżoną czarną bródką pociągnął nosem.
-Kapitanie... -nie skończył, gdyż prawy sierpowy dowódcy Czarnych Czapek skutecznie powalił go w błoto. Zaskoczony strażnik złapał się za krwawiące usta. Zimny wzrok komendanta oderwał się od grobu i spoczął przelotnie na nim.
-Osiągnęliśmy coś, rujnując komuś życie aspirancie Deekert. Nie wiem czy sami sobie wybaczymy, ale ty powinieneś mieć co do siebie jeszcze większe wątpliwości. Nie masz już czego szukać w strażnicy. Zwalniam cię ze służby miastu.
Nie zważajac na jęki, Daarenveldt odszedł, nakładając kapelusz. Rudy oficer podążył za nim, starając się nie patrzeć na kolegę-kusznika. Eks-kolegę.
Deekert jakiś czas później powoli pozbierał się z ziemi, ruszając ku wyjściu. Na odchodnym spojrzał jeszcze raz na klęczącego w błocie mężczyznę w czerni oraz stojącego tuż za nim wysokiego, jednookiego Tileańczyka o siwych włosach spiętych w warkocz.
Ów położył opartemu o nagrobek towarzyszowi sękatą dłoń na ramieniu.
-Isenhardt... nie ochroniłem ich. Nigdy sobie tego nie wybaczę. Ty też mi nie przebaczaj. To moja wina.
Po długiej ciszy, w której śród szelestu deszczu słychać było ciche jęki oraz urywany oddech doktor pociągnął nosem.
-To i tak nie ma już znaczenia Lanfranco. -rzucił niemal niesłyszalnie- Nic nie ma znaczenia. Poza jednym.
Kropla deszczu rozbiła się na małej fiolce z ciemnozielonym płynem. Kolejna wpadła do środka, gdy kciuk w czarnej rękawicy wysunął z niej korek. Kapitan Lanfranco zauważył pojemnik kątem oka, w ostatniej chwili chwytając Krebera za rękę. Medyk zaś syknął, zaczęli szamotać się przez chwilę.
-Kreber! Solo cazzo! Nie jestem juz tak krzepki jak za młodu, puść to kurwa.. ech!
-Zostaw mnie! Na wszystkich bogów, mam dosyć! To koniec!
SIłowali się tak jeszcze przez chwilę.
-Chcesz tak po prostu się zatruć..? I puścić płazem skurwysynom, którzy skrzywdzili Natalie i Laurę..? Jako ich ojciec i ojciec chrzestny, prędzej połamię ci ręce niż ci pozwolę tak skończyć!
Na dźwięk imion Isenhardt znieruchomiał. Wciąż stawały mu przed oczyma.
-Co... co chcesz zrobić..?
-Na początek pójść do mojej agencji. Na tym deszczu niczego nie wymyślę. -Lanfranco zabrał fiolkę, zakorkował ją i schował do kieszeni peleryny- Chodź. Do vendetty trzeba mieć czysty umysł.
Z trudem doktor wstał udając się za swoim teściem. Choć przy nagrobku zostawił prawie wszystko z dawnego siebie, łącznie z emocjami. Przy bramie żalnika został nieco w tyle za Tileańczykiem, który szykował właśnie kolaskę, gdyż ujrzał znajomą twarz o nietęgim wyrazie. Jej właściciel siedział oparty o mur i pociągał z niewielkiej flaszki, nie patrząc że alkohol cieknie mu na brudny mundur. Isenhardt poznawał tę twarz.
-Pamiętasz mnie? -zapytał krótko, nachylając się. Strażnik poruszał płynem w butelce.
-Pamięt... przepraszam... proszę mi wybaczyć... nie chciałem...
-Och, ja też nie chcę. -oczy Isenhardta zwęziły się z nieludzkim błyskiem, gdy chwycił Deekerta za włosy a z rękawa płaszcza wystrzelił długi sztylet.
-Doktorze... co pan robi, doktorze..!
Krew bryznęła obficie po murku i zaczęła mieszać się z błotem. Medyk beznamiętnie spojrzał na zwłoki i zostawiając sztylet w rozciętej tętnicy pobiegł do kolaski.
*******

Ogień wesoło trzaskał w kominku w "La belle Vista" kontrastując zupełnie z pustą, wymalowaną cieniami salą w której przy ladzie siedziały tylko dwie osoby. Przygnębienie dało się wyczuć w powietrzu. Ale także determinację.
Kapitan Lanfranco, właściciel przybytku miał już swoje lata, lecz dawniej był on słynnym korsarzem, prowadzącym różne szemrane interesy zanim osiadł w Marienburgu. Widział kawał świata i znał się na półświatku. W planowaniu zemsty na gangu Ramonesów, nikt nie był równie skuteczny. A o planach owych rozprawiali już wiele kwadransów, popijajac z rzadka za spokój niewinnych duszyczek.
-... z ciebie wojak żaden. Ja za młodu rębajłą byłem niezłym ale realistycznie, co najwyżej paru dam radę. Mogę zebrać chłopaków z portu, paru gladiatorów ma u mnie przysługi... może z tuzin nas pewnych ludzi by się zebrało. Ale to mało. Kanarki śpiewają, że Ramonesów jest jeszcze ze dwudziestu paru. Mogli też paru reketerów więcej podkupić... Przydałyby się Czarne Czapki.
-Żadnych Czarnych Czapek. -niczym żelazo zabrzmiał isenhardt- Ich podkute buty potrafią tylko płoszyć ofiary, niczego nie załatwimy jeśli nie zrobimy tego sami.
Lanfranco podrapał się po siwej brodzie.
-Si. Abstrahując od szans w walce, trzeba ich najpierw znaleźć. W tawernach gadają, że po tym nakryciu przez władze nie wyściubiają nosa z kryjówki. Zaszyli się jak lis w jamie. Na szczęście jest ktoś, kto wie gdzie są te lisy... -Tileańczyk podłubał małym palcem w uchu- Ptaszki wyćwierkały mi, że tych trzech co ich żywcem wzięli trzymają w więzieniu na wyspie Rijker. Zgniją tam, albo czekają na proces. Gdyby tylko się tam dostać... możnaby wydusić więcej niż ci amatorzy z interrogacji sądowej. Niestety wyspa jest strzeżona jak cnota młodej dziedziczki van der Maarenów.
Wpatrującemu się w fiolkę z trucizną Isenhardtowi rozszerzyły się oczy.
-Chyba mam plan. Potrzebuję łodzi. A także wiedzieć czy masz w więzieniu wtykę, która powiedzmy... chciałaby się pobawić w kucharza więziennego ?
*****

Ubrany w bury płaszcz i morion strażnik z trudem uchylił ciężkie drzwi do wieży. Rozglądając się z przyzwyczajenia po obmywanych przez fale skałach ledwie zauważył ubranego na czarno medyka w białej, dziobatej masce.
-Aaa, pan doktor. Wreszcie pana przysłali. Proszę do środka, leje jak demoni na dworze.
Klawisz pomógł odwiesić zmoczony płaszcz na kołek i spojrzał w szkła maski.
-Eee... czy wybuchła tu jaka zaraza, panie doktorze?
-Nie, nic z tych rzeczy. -dał się słyszeć przytłumiony głos spod maski- Po prostu wolałbym, żeby te typy nie oglądały mojej twarzy i żebym nie musiał wąchać ich brudnej celi w czasie zabiegu.
Strażnik skinął głową.
-A oczywiście, oczywiście. -zdjął któryś klucz z ponumerowanych półek- Proszę za mną po schodach. Cholerne pludraki, od jedzenia się pochorowały śmiecie i jęczą tak, że spać po nocach nie idzie. Wolałbym, żeby szczękali zębami ze strachu przed stryczkiem a nie narzekali na wiercenie w kiszkach... O to tu, trzecie piętro, siódma cela po prawej.
Klawisz przekręcił klucz w drzwiach.
-Proszę uważać, są skuci i pokneblowani, ale i tak radzę zachować ostrożność w czasie eee... pracy. W razie czego wołać mnie. Będę na dole uzupełniał rejestr więzienny.
Medyk skinął głową.
-Doskonale. W razie czego zawołam. -przyznał i gdy kroki wąsacza ucichły na schodach wszedł do celi, zamykając za sobą powoli drzwi. Trzech pobitych Estalijczyków skierowało na niego wrogie spojrzenia. Wrogość zamieniła się w niepokój i niedowierzanie, gdy ściągnął maskę. W jego dłoniach zabłysły różnorakiej wielkości i rodzaju ostrza noże i skalpele, a także wetknięte między palce fiolki i założone za pas wiertełko. Niedowierzanie zmieniło się w oczach w przerażenie, chcieli krzyczeć, lecz szmaty zagłuszały ich głosy. Isenhardt uśmiechnął się- Pamiętacie mnie menty? Bo ja was tak. I dzisiaj długo sobie pogawędzimu o tym i owym...

W kilka godzin było po wszystkim. Zdobyte informacje były jednak nad wyraz wartościowe. Gdy wychodził, klawisz żegnał go kłaniając się w pas za uciszenie więźniów. Nawet nie wiedział jak dosłownie. Kreber skierował się pospiesznie do łódki, zanim jednak ktoś przekona się o dosłowności i wejdzie do celi.
*****

Oparty o framugę wejścia do "La belle Vista" Isenhardt pokręcił głową, kończąc relację.
-Tak jak się spodziewałeś. Dwudziestu siedmiu drabów. Mają kryjówkę na obrzeżach Kruiersmuur. Jest dobrze strzeżona.
Lanfranco westchnął.
-Szturm nie wchodzi w grę. Nie damy rady. Nawet gdybyśmy mogli kupić kilku dobrych najemników. Zostają Czarne Czapki.
-Nie. -uciął krótko Kreber- Wiem, że jest inne wyjście. I ty je znasz, widzę to. Wahasz się tylko, żeby mi je zdradzić.
Troje oczu krzyżowało się dłuższą chwilę, po czym Tileańczyk spuścił wzrok.
-Tak. Widzisz Isenhardt, dostałem propozycję pomocy z dość... enigmatycznego źródła. Jeszcze bardziej tajemnicze jest to, że wiedzą dokładnie o tym co robimy i kogo chcemy dopaść. A ludzie poinformowani są niebezpieczni. Nie powinniśmy...
-Mam gdzieś niebezpieczeństwo. Zrobię wszystko. Wszystko.
-A więc molo w Rijksporcie dzisiaj o północy. Nie spóźnij się i... i... uważaj na siebie Isenhardt.
Kreber skinął głową i wyszedł, z każdym krokiem czuł jakby powinien się pożegnać ze starym awanturnikiem. Nie zrobił tego jednak.
*****

Kamienny pirs z rzadko przywiązanymi łódkami po bokach okrywała mgła, która nocą naleciała nad Marienburg. Potęgowała wrażenie upiorności. Isenhardt obracał się w niej jak ślepiec, co chwila nasłuchując odgłosów. Aż usłyszał za plecami szelest.
-Lanfranco? Kaspar? Kto tam? Pokaż się! -zawołał w gęstwinę bieli Kreber, kładąc dłoń na rękojeści falchiona.
-Spokojnie doktorze Isenhardt. Ten kawałek żelaza i tak by panu nie pomógł. Proszę spojrzeć pod latarnię. -odpowiedział mu spokojny, stonowany głos z nutką rozbawienia. Wytężając wzrok medyk podszedł w kierunku, z którego dochodził głos. Najpierw ciemna sylwetka, okazała się być średniego wzrostu, dobrze ubranym mężczyzną w półpelerynie z kapturem. W dłoni podrzucał i łapał broń o ostrzu dziwacznie wygiętym w przód i bogato zdobionej rękojeści. Takich noży używali ponoć górale w odległym królestwie Indu. Gdy odwrócił się w stronę Krebera, okazało się, że i jego twarz skryta jest pod czarną maską z ustami wygiętymi łukiem w dół.
-Witam, doktorze Kreber. Czekałem na pana. -nieznajomy wyciągnął dłoń, którą uścisnął niepewnie- Ze względu na pańskie... dramatyczne przeżycia, postaram się streszczać. Moi przełożeni obserwowali pana przez ostatnie dni. Dał pan liczne przesłanki, by uważać pana za odpowiedniego do czekajacego zadania.
Isenhardt kojarzył tę retorykę. Nie należała ona do pospolitych zbirów uprawiających reketerkę oraz prostacki szmugiel. Tak mówili przestępcy dużo wyższego kalibru. Brzydził się nimi nie mniej.
-Zadania?! Mam gdzieś wasze zadania. Nie zamierzam nikomu się wysługiwać. Lanfranco mówił, że jesteście w stanie mi pomóc. Tyle mnie interesuje.
Nieznajomy zaśmiał się cicho.
-Chyba nie jest pan na tyle naiwny by wiedzieć, że nic nie ma za darmo. Zwłaszcza w Marienburgu. Słabo u pana z siłą zbrojną a możemy sprawić, że będzie pan w stanie wyrżnąć ilu prostaczków zechce z łatwością. I to w pojedynkę.
Isenhardt skinął głową, godząc się z świadomością transakcji. Jednak jedno zdziwiło go.
-W pojedynkę? -uniósł brwi- Jesteś magiem?
Zamaskowany wzruszył ramionami, wstając z murku.
-Brzydzę się Sztuką. -zakasał rękaw i chwycił podrzucone kukri- Niech pan powie tylko, czy zgadza się na takie warunki.
Kreber westchnął, za późno było na odwrót. Pokiwał głową, odwracając się za obchodzącym go z lewej nieznajomym.
-Zgadzam się na wszystko. Chcę tylko ich śmierci. -zmrużył oczy- Chyba że w takim razie jesteście wyznawcami Chaosu...
Zamaskowany przystanął, przekrzywiając głowę. Pociagnął ostrzem kukri po swoim nadgarsku. Wypłynęło o dziwo niewiele ciemnej krwi...
-Gdyby nie my, kultyści przeżerliby to miasto jak korniki. Proszę być spokojnym... -schował za pas kukri i sięgnął do maski by ją ściągnąć- ...i nie ruszać się.
Isenhardt zachłysnął się powietrzem, gdy chciał krzyknąć na widok kłów które błysnęły pod kapturem, lecz drugi mężczyzna rozpłynął się w powietrzu w czerwonym błysku i w ułamku sekundy pojawił się przy doktorze, chwytając go za ramiona i unosząc w górę jakby nic nie ważył zbyt szybko by oko mogło zarejestrować. Zatykający mu usta zakrwawiony przegub zdusił jego krzyk, podczas gdy ręka z siłą imadła odciągnęła mu głowę w bok za włosy odsłaniając szyję. Krzyknął jeszcze raz, gdy długie psie kły wgryzły się mu w żyłę, otwierając strumień gorącej krwi. Krztusił się, gdy paląca język, czarna krew spływała w dół jego gardła. W pewnym momencie członki odmówiły mu posłuszeństwa i opadły, nie mniej sztywne niż u trupa. Srerzysty blask księżyców był ostatnim co zobaczył zanim nie zemdlał.

Następny dzień, dwa, bądź nawet trzy pamiętał słabo o ile w ogóle. Napadające go fale przeraźliwego bólu, na przemian z godzinami otępienia. Leżenie na zimnej posadzce w jakimś podziemnym pomieszczeniu. To jak odzyskiwał i tracił świadomość, za każdym razem czuł się bardziej zwierzęciem by po następnym ocknięciu ludzka natura miała z tego powodu wyrzuty. Mgliście pamiętał, jak rzucił się na człowieka, który przyszedł przynieść mu jedzenie, od rozszarpania nieszczęśnika ocaliły tylko mocne kajdany z zimnego żelaza. Przyniesioną w dzbanach krew chłeptał jak zwierzę, zalewając sobie twarz, włosy i pobrudzone ubranie, jednak nie mógł się powstrzymać, przynosiła ukojenie i przypływ siły. Później, gdy odwiedziła go para wampirów w bogatych koletach wyższej burżuazji dopiero zdał sobie sprawę ze wszystkiego. Otępiały umysł jednak przyjmował nowy stan rzeczy z przerażającą obojętnością. Jedno wiedział na pewno. Nigdy więcej nie wypije krwi w czasie tej parodii żywota, którą pojmował jak narzędzie. Poza krwią pewnej liczby Estalijczyków...
******

Stukot szklanic i śmiech rozbrzmiewały w całym pomieszczeniu, jednym z opuszczonych domów połączonych z siecią kanałów i zapomnianych, gdy poziom wody Rijku podnosił się, a nowy poziom miasta zbudowano nad zasypanym starym. Antonio Ramones kęcił się podchmielony wśród swoich ludzi. Był to radosny dzień. Ich ukrywanie skończyło się wraz z pogrzebem kapitana Daarenveldta, który zmarł w tragicznym i jakże przypadkowym pożarze w miejskim składzie broni. Bez niego Czarne Czapki będą jak bez oka i nosa, a Ramonesi wrócą do gry, zaraz pokazując Yakuzie i La Cosa Nostra gdzie ich miejsce.
Pukanie do drzwi, a raczej łomotanie dało się słyszeć w całej sali. Uniósł ręce, balansując pijacko żeby nie wywalić się o puste antałki.
-Sssspokooojnie seniores... to pewnie ten gość od Czarnego Lotosu. Elladio, idź otwórz!
Ostrzący szpadę gangster schował w pochwę swój oręż i podszedł do solidnych drzwi z grubych dech.
-Już otwieram estupido! -sięgnął do zasuwy, w tym samym momencie zarówno przez nią jak i przez drzwi przebiła się dłoń o długich pazurach, która zagłębiła się w piersi reketera, szarpnięciem uderzając nim o drzwi z trzaskiem łamanego nosa. Estalijczyk odpadł jak odklejony od drzwi z bryzgającą krwią dziurą w mostku. Potężny kopniak otworzył odblokowane drzwi, przez które wraz z podmuchem morskiego powietrza niosącym woń krwi wpadł średniego wzrostu mężczyzna w podartym płaszczu o uwalanej zaschniętą posoką krezie i brudnym wamsie barwy hebanu. Przez opadające na twarz, długie kręcone kruczoczarne włosy widać było gorejące czerwone ślepia.
https://www.youtube.com/watch?v=2m83I7Gdyk8

Żaden z pijanych łotrów najbliżej drzwi nie zdążył nawet zorientować się w sytuacji zanim w dłoni nieznajomego nie pojawiło się okrutne ostrze falchiona. Stal śmignęła zamaszystymi łukami w powietrzu, krew bryzgała na pokryte grzybem ściany, a kawałki ciała latały w powietrzu. Jeden z Ramonesów, który przewrócił się za stolik z kartami uniósł ręce w błagalnym geście. Poziome cięcie odrąbało mu palce, które wianuszkiem potoczyły się po podłodze, a napastnik w czerni z furią w oczach złapał go za rękę, ciskając nim w inny stół.
-Na Ranalda! Myrmidio raaaatuj! -pisnął inny, zanim demon nocy nie przyskoczył doń, jednym błyskawicznym szarpnięciem wyrywając mu gardło. Morderca doskoczył do kolejnego Ramonesa, tnąc znad głowy. Ostrze weszło z chrzęstem od obojczyka do żeber, w połączeniu z potężnym kopnięciem intruz wydarł z niego falchiona, z impetu przechodząc w piruet z którego ciął po łuku w zamierzajacego się nań od tyłu draba z siekierą, któremu czaszkę rozłupał cios, którego nawet nie zauważył. Ktoś cisnął w niego toporkiem, jednak wampir uchylił się jak przed ospale lecącą muchą, samemu wyciągając z trupa zaszlachtowanego bandyty sztylet i ciskając nim. Krótkie ostrze weszło z taką siłą w szyję, że niemal zerwało nieszczęśnikowi łeb z karku. Dwójka szermierzy zaszarżowała z nagimi szpadami i przekleństwami, dopiero patrząc z bliska w oczy wroga uświadomili sobie swój błąd. Opadający falchion jak połeć mięsa odrąbał zbrojne ramię w braku jednego, wampir przesunął się w lewo i osłonił się wykrwawiającym się kapelusznikiem, w którego ciele ugrzęzła szpada Ramonesa w bandanie. Odrzucił trupa na bok, chwytając za szyję rozbrojonego łotra, któremu rozerwał gardło jednym szarpnięciem głowy i kłapnięciem kłów.

Antonio Ramones z otwartymi ustami przyuważył co się dzieje, w jednej chwili ich kryjówka zmieniła się w rzeźnię, spływającą krwią i pełną ochłapów mięsa z połowy jego porąbanych ludzi. Cofnął się w tył pod ścianę, popychając zapijaczonego kamrata na wroga.
-Pierdolony upiór nocy! Demon! -krzyknął- Ramonesi do broni, rozwalić bydlaka!
Odpowiedział mu tylko ochrypły śmiech. Nieznajomy odgarnął swoje czarne włosy w tył. Mimo pokrywającej jej krwi, Antonio wciąż ją poznawał. Pamiętał tego cyrulika...
Isenhardt Kreber zaśmiał się w głos, napawając się przerażeniem zbirów.
-Teraz zapłacicie. Wszyscy. We krwi i bólu. -bez ostrzeżenia rzucił się naprzód. Przemytnicy ukryci za osłonami i dzierżący już broń wrzasnęli, otwierając ogień. Rozmyta postać niczym kot wskoczyła na ścianę, odbiła się od niej i wyglądowała wśród trójosobowej grupki obrońców. Dwa ukośne cięcia nożem poderżnęły głęboko dwa gardła, trzeci Estalijczyk wymierzył do niego z pistoletu, jednak mocarne łapska wampira wyłamały mu rękę w łokciu i obróciły. Wykorzystując młodzika jak żywą tarczę przed kulami i bełtami, Isenhardt wystrzelił z pistoletu w bezwładnej dłoni trupa, trafiając w plecy chowającego się Ramonesa z gęstą brodą.
Po pierwszej salwie Kreber odrzucił podziurawione zwłoki, przyskakując do następnych wrogów, szedł jak burza. Falchion rąbał bez zmiłowania i ostrzeżenia, bez szansy na blok. Nie wszystkie ciosy zabijały - niektórzy boleśnie okaleczeni padali z wrzaskiem w krew kompanów, by zemrzeć od powodującej potworny ból trucizny. Wąsaty bandzior zamierzył się na niego pałką, na co Kreber zrobił szybki unik i jednym pociągnięciem wyrwał drabowi kończynę. Pospieszny strzał z muszkietu szarpnął ramieniem Krebera, jednak ten zdał się nawet tego nie zauważyć, za to ukośny zamach falchiona posłał strzelca z wywalonymi jelitami na ścianę. Następny stracił rękę z dobytym młotem, a chwilę później głowę, urwaną gołymi rękoma. Jednego z ostatnich w spływającej posoką piwnicy wampir przycisnął do ściany, wyszczerzył mu się w twarz i dobył piły do amputacji. Wrzask estalijczyka przeszedł w kwik i pisk, gdy zardzewiałe zębiska powoli radziły sobie z mięsem i nadgryzały kości albo darły ścięgna. Isenhardt dysząc pozwolił okaleczonemu do poziomu nierozpoznawalności jako istota ludzka Ramonesowi upaść w kąt, odwracając się gdy napawał uszy przyspieszonym biciem ostatniego pracującego w tej rzeźni serca.
Antonio czołgał się we krwi swojej i martwego gangu z rozpłataną nogą, desperacko pełznąć ku drzwiom niczym ślimak, miast śluzu zostawiający krwawą ścieżkę. Nagle ktoś chwycił go potężnie za związane w kucyk włosy, niemal wyrywając je ze skórą z czaszki. Chwyt za połę nabijanej ćwiekami skórzanej kurtki wywrócił go na plecy, by mógł spojrzeć w twarz samej śmierci.
-Błagam... błagam, nieee-he-eee! -załkał. Isenhardt obnażył długie kły i wyciągnął wiertło oraz skalpel.
-Ja też błagałem. Było dać posłuch wtedy, gdy siałeś śmierć. Dziś o śmierć będziesz mnie jeszcze błagał.
-NIEEEEE! -wrzasnął Ramones, gdy nagrzany nad wywróconą świeczką skalpel wycinał mu oko, a świder wgryzał się z trzaskiem w kolano. Ostatni z gangu ucichł dopiero długą godzinę później, gdy ciało nie wytrzymało potwornych męczarni. Wtedy dopiero Kreber podniósł się znad ścierwa, rozejrzał się po dziele zniszczenia. Ukontentowanie pojawiło się ale tylko na moment.
Potem przyszła pustka.

-Nie jest pan zbyt subtelny. Ale może to i dobrze. -dał się słyszeć spokojny w kontraście do makabrycznej scenerii głos. Zamaskowany wampir siedział na stosie skrzyń w kącie, czyszcząc paznokcie- Co pan teraz chce zrobić?
-Wyjdę na miasto, znajdzie się ktoś kto mnie zabije. Wtedy koszmar się skończy.
-Och to nie takie łatwe. Zapewniam, że mało co będzie pana w stanie uwolnić z koszmaru. A przy porąbaniu przez wieśniaków i spaleniu koszmar się dopiero zacznie. Zwłaszcza dla nowo przemienionego regeneracja będzie dłuuga i wyczerpująca mentalnie. Nie jest tak łatwo z tego uciec. Niewiele rzeczy zapewnia czyste odejście w niebyt. Chyba, że podejmie się pan umówionego zadania.
Starłszy krew z twarzy Isenhardt ciekawie spojrzał na zamaskowanego.
-Na czym ma polegać? I jak znajdę dzięki temu ostateczną śmierć?
Mógłby przysiąc, że za maską wampir uśmiecha się.
-Słyszał pan o Arenie Śmierci? Bardzo zaciekawiła ona mojego pracodawcę, a mam przeczucie, że i panu mogłaby się spodobać...

Imię: doktor Isenhardt Kreber
Profesja: Medyk z Marienburga - wampir
Broń główna: "Amputator" (falchion)
Broń zapasowa: noże do rzucania
Zbroja: Wzmacniana dziobata maska medyka z kapeluszem (lekki hełm), Czarna wyprawiona skórznia i wystrzępiony czarny płaszcz (lekka zbroja)
Ekwipunek: Paraliżująca toksyna
Umiejętności specjalne: Sadysta

Obrazek
Ostatnio zmieniony 27 lip 2016, o 22:43 przez Inglief, łącznie zmieniany 1 raz.
"This quiet offends Slaanesh! Things shall get loud now."

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Dochodziła szósta, choć chmury zdążyły już przykryć nieboskłon ołowianą tarczą, przez co było dość ciemno. Szczęściem, niewielkie ognisko zapewniało światło i ciepło. W blaszanym rondlu bulgotał kawał koniny wycięty dopiero co z padłego łyska. Adalbert wytarł zakrwawiony nóż w trawę i oparł się o głaz. Kapalin położył z boku, do góry dnem, tak, by posłużył mu za miskę. Schował nóż, ręce wytarł w brudną, obdartą nieco przeszywanicę i spojrzał na swego towarzysza. Drugi żołdak, Gregor łamał właśnie chleb, który dziś rano jeszcze piekł się w kamiennym piecu nieodległej wioski. Jeszcze zachował swój przejmujący zapach, od którego Adalbertowi ciekła ślina.
- Daj mnie to rychlej, bo mnie już skręca- ponaglił maruder drugiego.
- Co się śpieszysz?! Koninka jeszcze twarda, a dobrze wygotować ją trza, bo ścierwo letko już śmierdziało, gdy wycinałeś. Trza było prędzej się zabrać za to. Wieśniaki by nie uciekli.
- A skąd wiesz? Po mojemu szykowali się do dyla w las. Na trakcie nieopodal co chwila konni panowie się przetaczają, w te i we wte jak pies ze sraczką.
Gregor rzucił mu w końcu piętkę z bochna. Trącił przy tym łokciem swój sajdak, wywracając go na ziemię. Nie przejął się tym zbytnio.
- Pod kim służyłeś?- spytał łucznik.
- Pod D'Aubry. Pochodzę z Montargie, we młynie robię. Ty?
- Od de Renarda. Kawał kutasa, mówię ci- rzucił z niechęcią Gregor, mieszając nożem prowizoryczny gulasz- Niby rycerzyk bez skazy i zmazy, a jak Mousillończyki przyszli to do bitki skory nie był.
- Gdzie was dopadli?
- Pod Dyfne. Niejaki... Robert D'Artios nimi dowodził. Chorągwie miał szkarłatne, z trzema srebrnymi liliami. Zaszedł naszych z prawej, a gdy skrzydło poszło w rozsypkę, włócznicy z centrum wzięli nogi za pas. Szkoda ich, rozjechani przez konnych idących od strony Bastogne.
- Przeklęte paniczyki- splunął Adalbert- wydają wojny, dochodzą praw i rozdzierają między siebie ziemie. A komu przychodzi ginąć z głodu czy pod kopytami? Chłopom. Poza tym kim w ogóle jest ten cały... Malubod?
- Mallobaude. Mówią, że to bękart króla.
- Być nie może!
- Bunt wznosi przeciw ojcu, tron chcąc mu odebrać. Wielu panów pod jego chorągwie się zeszło. Ale z królem jeszcze więcej!
- Nie chorążych Czarnego Rycerza się obawiam, choć siła ich- ściszył wyraźnie głos Adalbert- Mówią, że zło i czarnoksięstwo i nim. Że na jego rozkazy martwi z grobów wstają, walczą za niego.
- Słyszałem. Ponoć pije co wieczór z Czarnego Graala krew niemowlęcą, szpikiem zaprawioną.
- Łech, plugastwo!
Mimo ognia, jedzenia, wygodnej trawy jakoś straszniej się zrobiło.

***
Las pełny był obcych zapachów. Wielkie drzewa o drobnych, cienkich liściach rodziły suche, twarde owoce, prawie bezwonne, a na dodatek najwyraźniej kwitły one równocześnie, w pierwszych ciepłych dniach. Inne zwierzęta zamieszkiwały ten las, masywne tapiry z wielkimi kłami, bezrogie antylopy i drobne, rude lemury żerujące na tychże suchych owocach. Wszystko to było brunatne, szare lub bure, jakby natura zapomniała tu o innych barwach.
Las roztaczał jeszcze jeden zapach. Smród ludzi. Zarówno żywych, jak i martwych.
Wśród drzew, czego dwaj maruderzy nie wiedzieli, skrywały się dwa stworzenia, jakich próżno poszukiwać w promieniu tysiąca mil. Pierwszy, mniejszy, wielkością ledwo sięgał wzrostu krasnoluda, zaś budowę miał dalece smuklejszą. Był to zwinny gad, pokryty szmaragdową łuską, o wielkich oczach i granatowym grzbiecie. Za ubiór miał tylko biodrową przepaskę z piaskowego materiału, zaś smukłe, choć mocne ciało pokrywały białe tatuaże, przedstawiające plemienne symbole- wielkie rekiny, promienie słońca, ptaki o rozpostartych skrzydłach. Na szyi gada wisiały naręcza ozdonych muszelek z wplecionymi między supły rzemieni drobnymi, barwnymi piórkami. W jednej dłoni skink dzierżył puklerz, w drugiej oszczep z pękiem piór u grotu. Kilka kolejnych dzirytów spoczywało w futerale na plecach. U pasa zwisał mu krótki miecz z obsydianu.
Skink uniósł błoniastą kryzę na głowie, krwistoczerwonej barwy, wietrząc górny trop.
- Ciepłokrwiści. Dwaj. Jeden z wczorajszą raną- syknął Tekloq, takie bowiem imię nosił mały łowca.
- Też ich wyczuwam- odparł drugi gad.
Ten, w przeciwieństwie do towarzysza, był prawdziwym gigantem. Mierzył nieco ponad dwa i pół metra wysokości i był prawdziwą machiną do zabijania, zbudowaną z potężnych mięśni, szczęk jak stalowe wnyki, gotowe przeciąć mięso, kości i pancerz na podobieństwo miecza. Pazury przypominały zakrzywione sztylety, zaś silnym ogonem mógł saurus złamać człekowi kręgosłup jednym uderzeniem. Łuskę miał on koloru szarozielonego, z domieszką żółci, czy jak to mówi podręcznik armii Imperium "khaki". On również pokryty był tatuażami związanymi z kultem solarnym, a na ciało założył lekki pancerz z drewna palmowego okrywający tors, brzuch i górę ud. Na nadgarstkach nosił złote branzolety z rzeźbionymi glifami. W rękach dzierżył glewię o ząbkowanej krawędzi, również z pękiem piór w miejscu połączenia drzewca z klingą. Sauriański wojownik zwał się Momoa.
- Nie wiedzą nic przydatnego- zauważył Tekloq.
- Zjedzmy ich- rzucił jego większy brat- Czeka nas dłuższa wędrówka.
Skink przechylkł łeb, jakby oceniał szanse. Potencjalne ofiary nie były zaalarmowane. Posilały się, nieświadome zagrożenia.
- Niedaleko nich znajduje się końskie truchło. Starczy dla nas obu- stwierdził mniejszy gad.
- Cho nas zauważą. Powiedzą innym. Mogą polować.
Wamu nie mógł odmówić większemu bratu racji. Ponadto z taką ilością mięsa mogli poczynić zapasy. A wędrówka czekała ich długa.
Minął tydzień, odkąd opuścili ukradkiem Mousillon. Miasto było opustoszałe, gdyż wojska Czarnego Rycerza ruszyły na południe. Niestety, mimo sędzenia trzech dni w mieście, łowcy nie natknęli się na ślady Arkhana Czarnego. Musiał opuścić miasto dawno temu. Od tej pory saurianie przyglądali się działaniom wojennym z ukrycia. Wątpliwe było, by lisz ukazał się w polu osobiście, lecz któryś z lordów buntowników, być może sam Malloabude mógł znać jego lokalizację.
Tekloq skinął łbem na znak, że się zgadza. Niewielki łowca przyczaił się, powoli zbliżając się do nieświadomych niczego ofiar. Wreszcie, stwierdziwszy, że dystans jest odpowiedni, zatrzymał się. Uniósł oszczep nad głowę, mierząc chwilę, po czym gwałtownym spięciem cisnął orężem.
Trafionynw twarz większy człowiek z łukiem zginął na miejscu. Trup siedział jeszcze przez chwilę, z głową odwaloną do tyłu tak mocno, że potylicą dotknął pleców. Jego towarzysz zamarł, nie mogąc wyrwać się z szoku. Dopiero gdy trup zsunął się bezwładnie na ziemię, człek ten zerwał się do ucieczki. Maruder zdążył ubiec tylko kilka kroków. Ciężki pocisk trafił go w plecy, rozrywając aortę piersiową i robiąc miazgę z płuc.
Mijający skinka Momoa nie skomentował w żaden sposób umiejętności strzeleckich małego myśliwego. Znał je dobrze i mógł polegać na nich, tak samo jak Tekloq mógł polegać na morderczych zdolnościach saurusa w zwarciu.
Zaraz zaciągnęli zdobycz do lasu, z dala od traktu i ciekawskich oczu. Nie potrzebna była im uwaga. Na odchodne saurus wyrwał z leżącego truchła dwa potężne końskie udźce, wykrawając obsydianowym nożem co wartościowsze kąski z tego, co zostało. Dziś wieczorem czekała ich wspaniała uczta.

Okrwawione pyski oczyścili w leśnym strumieniu, w nim też ugasili pragnienie. Ruszyli zaraz potem, w świetle gwiazd, nie potrzebowali bowiem spoczynku. Była to pierwsza bezchmurna noc jaka im się przydażyła od opuszczenia Moussilon. Ranek jednak znów przyniósł deszcz.
Grunt stawał się coraz bardziej rozmiękły, bynajmniej nie od rzadkiego opadu. Buki i brzozy ustąpiły olchom, zaś dno lasu przykrywały paprocie. Po ich lewej stronie las się kończył, dalej zaś rozciągały się torfowiska, na których nie uświadczyć można było żywej duszy. Skręcili wtedy na północny wschód. Po chwili znów ujrzeli gościniec.
Przez dzień cały szli i nie napotkali na swej drodze żywej istoty. Nie śpiewały ptaki, zwierzyna płowa umknęła hen daleko. Ślady zdradzały im niedawne zdarzenia, ziemia wciąż śmierdziała krwią, lecz nigdzie nie było trupów.
Wieczorem znów podjęli trop. Z początku były to słabe echa, ledwie szmy niesione wśród drzew. Potem doszedł zapach- ostry smród siarki, saletry i węgla drzewnego. Zapach prochu.
Łowcy przyspieszyli kroku. Kolejny ślad w ich poszukiwaniach był tuż-tuż. Strzały rozbrzmiewały coraz głośniej, słyszeć można było ludzkie krzyki. I tętęt koni.
Jaszczuroludzie nie zatrzymali się na widok pędzących po trakcie konnych. Przelotny rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że to nie ich szukają. Przerażeni, poranieni i obdarci, najmici gnali na złamanie karku, byle dalej od ogłosów bitwy. W szale ucieczki zapewne nie dostrzegli by biegnącego przy drodze Tekloqa. Co innego wielkiego jak koń Momoę.
- Aaaaa! Zwierzoludzie!- wrzasnął jeden z uciekinierów, ściskając kurczowo miecz. W swym przerażeniu nie miał zamiaru wstrzymywać konia- przeciwnie. Był gotów rozjechać cokolwiek mu stanęło na drodze.
Saurus jednak nie myślał zwolnić biegu. Ryknął, a spłoszony koń, widząc wypadającego z lasu wielkiego stwora stanął dęba. Momoa wpadł na niego w pełnym pędzie, przewalając przerażone zwierzę na plecy, po czym popędził dalej, nie obracając się wstecz. O ile zwierzęciu nic się większego nie stało, jeździec miał mniej szczęścia. Złamany kark, śmierć na miejscu. Jego kompani nawet nie zwolnili biegu.
Wreszcie dwójka saurian dotarła do skraju lasu. To od tego uciekali najemnicy. Wrzosowisko bowiem roiło się od trupów.
Żyjących, sunących powoli i groteskowo ku ostatnim liniom obrony. Pozostał przy życiu bowiem tylko jeden oddział.
Ich biały sztabu dar z dwiema skrzyżowanymi czerwonymi przekątnymi dumnie powiewał nad głowami walczących. Arkebuzy i muszkietu spływały ogniem, przykrywając wrzosowisko białym dymem, zaś las pik skierowany był pokrytymi juchą grotami we wszystkie strony, tworząc z oddziału żywą twierdzę. Wokół nich morze martwego mięsa, szarego, starego i zgniłego, lecz również świeżego, dopiero co powstałego, z krwią wciąż broczącą z licznych ran. Powoli, lecz nie powstrzymanie nieumarli szli w natarciu, wchodząc bezwolnie na piki, nadziewając się na nie jak na rożen tylko po to, by kolejne linia ożywieńców mogła podejść na krok bliżej. Ołowiane kule szatkowały ich ciała i choć jeszcze niedawno byli oni towarzyszami broni obrońców, ci trwali niezmiennie, z pieśnią swej formacji na ustach, ze sztandarem Tercios de la Estalia nad swymi głowami.
https://youtu.be/tgQDZKP-pmE

Jedno spojrzenie wystarczyło, by Momoa wiedział, że ciepłokrwiści będą bronić się godzinami, lecz nie mogą wygrać tego starcia.
- Zginą- oznajmił krótko saurus. Nie potrzeba było dłuższej przemowy.
- Potrzebni są nam żywi- odparł Tekloq.
- Wiem. Znajdź nekromantę.
Saurus miał już do czynienia z nieumarłymi. Taktycznie sytuację ocenił na dogodną. Ludzie skupieni w żywą twierdzę stanowili tarczę, głośną i przykuwającą uwagę. Do nich zaś należało zadanie ciosu, szybkiego i precyzyjnego.
Smród martwego mięsa i dymu prochowego uniemożliwiał jednak zlokalizowanie nekromanty podtrzymującego ożywieńców przy nie-życiu za pomocą węchu, huk strzałów zagłuszał słuch. Czas zaś naglił.
Nie ruszyli jednak od razu. Uderzenie na ślepo gwarantowało im, że utkną walcząc z hordą zombie, nie mogąc posunąć się nawet na krok.
Tekloq pierwszy puścił się biegiem, idąc z początku wzdłuż krańca lasu, po czym zagłębił się w luźny tłum ożywnieńców. Mały, zwinny gad sprawnie wymijał kolejnych zombie, wciąż zmieniając kierunek biegu, zaś oni albo skinka nie zauważali, albo byli zbyt powołani, by go sięgnąć. Mimo to manewr ten wymagał od małego łowcy nieustannego skupienia. Jeden zły ruch, wytracenie pędu, a skończy jako danie dla chodzących trupów. Ich ciała stały coraz ciaśniej, utrudniając wykonanie ich, czasem wręcz zmuszanie skinka do cofnięcia się. Nie atakował jednak, nie tracił czasu na rzut oszczepem, bowiem jeden pocisk z pewnością by nie wystarczył do powalenia martwego adwersarza.
W końcu dostrzegł cel. Adept zakazanej sztuki magicznej chroniony był przez oddział szkieletów dzierżących pawęże. Nekromanta najwyraźniej nie dostąpił tytułu mistrza- poznać było, że utrzymywanie nieumarłych sług wymagało jego stałej koncentracji. Poruszenie pośród ożywieńców zwróciło jednak jego uwagę. Na widok stworzenia, którego nie przyszło mu jeszcze nigdy w życiu oglądać, zawahał się. Dokładnie tyle czasu potrzebował Tekloq, by posłać w jego kierunku śmiercionośny pocisk.
Wprzódy przygotowane zaklęcie obrony rzucone na szkielety zadziałało bez zarzutu. Kościani żołnierze wnet uczynili ze swych wielkich tarcz zasłonę. Chciała za wahania sprawiła jednak, że mag nie zdołał postawić zasłon magicznych, przez co oszczep rozorał mu policzek. Teraz jednak, by się do niego dostać, należało przełamać mur pawęży. Tekloq więc zawołał o pomoc.
https://youtu.be/d-ZNuZ3Q7G0
Ziemia zadudniła, gdy potężny Momoa przedarł się przez ożywieńców jak przez dojrzałe łany zboża. Sauria warknął, wznosząc glewię do ciosu, wbiegając kilkustetkiliwą masą w pawęże szkieletów. Zatrzymali oni co prawda gada, lecz drewno i kości poszły w drzazgi. Kolejnym uderzeniem Momoa obrócił kolejne szkielety w proch, wreszcie docierając do chronionego przez nich nekromanty.
Ten jednak leżał w bezruchu, z silnymi wargami i wybałuszonymi oczyma. Jakkolwiek starał zaczerpnąć powietrza, nie mógł. Jego mięśnie zaciśnięte były w nieustannym skurcze. Oprócz potwornego bólu, mag się dusił. Tekloq uśmiechnął się lekko. To była dobra trucizna.
Z każdym uderzeniem serca kolejni ożywieńcy rozpadał i się w proch, nie będąc podtrzymywanym i już przez mroczną magię ich pana. Było kwestią kilkunastu uderzeń serca ich i jego koniec. Momoa jednak nie chciał czekać. Chwycił nekromantę za głowę i z wysiłkiem równym sadowników który zrywa truskawkę z szypułki, saurus urwał mu głowę. Bitwa była skończona.
Od razu wyczuli, że tuzin luf celują w ich stronę. Nie wykonywali gwałtownych ruchów. Minęła pełna napięcia chwila, niczym obraz, w którym tylko w zmagający się deszcz przejawiał ruch. W końcu powolnym ruchem Momoa cisnął głowę nekromanty pod nogi Tercios. Chude, białe oblicze o srebrnych włosach wpatrywało się pustym wzrokiem w Estalijczyków. Potem padła krótka komenda. Na szczęście oznaczała odłożenie broni.
Z oddziału wystąpił oficer, wąsaty jegomość w morionie i pogiętym napierśniku. Brakowało mu lewego ucha, zaś przez prawy policzek biegła mu świeża szrama.
- Czego chcecie?- przeszedł od razu do rzeczy dowódca.
- Widziałeś już podobnego do nas- rzekł Tekloq.
Stwierdzenie, nie pytanie.
- Tak- odparł po chwili milczenia oficer- Potwór Arkhana Czarnego.
- Szukamy go- rzucił Momoa.
- Chcecie go zabić?
Milczenie. Estalijczyk pociągnął nosem. Nie chciało mu się stać w deszczu, był zmęczony, wśród jego ludzi byli ranni. Nie miał czasu na pogaduchy.
- Po bitwie w Moussilon Arkham zniknął wraz ze swym potworem- rzekł w końcu- Nikt nie wie gdzie są. Podobno jednak widziano coś na północy, na bagnach nieopodal miasta Marienburg. Opis zgadza się z grubsza z waszym....- tu umilkł,nie mogąc znaleźć odpowiedniego określenia. Tekloq mrugnął swymi wielkimi ślepiami. Potem jaszczuroludzie odeszli. Zwyczajnie, po prostu, bez pożegnania. W ich pojmowaniu nie potrzeba było więcej słów...

***
Bagno skrywała lekka mgła, nie dość gęsta, by całkowicie przysłonić widoczność, lecz wystarczająco, by zakryć zdradliwe sadzawki i ograniczyć zasięg wzroku. Pod pewnym względami okolica przypominała im dom. Ta sama cisza, ta sama duchota i ciężkie wyziewy gazów bagiennych. To samo bulgotanie. Nawet było podobnie ciepło.
Tekloq przystał na chwilę, sprawdzając trop. Ślad buta był stary, zapewne tygodniowy, co było o tyle dziwne, że ścieżka była jedyną suchą przeprawą w kierunku miasta. Myśliwy spodziewał się większej aktywności mieszkających tu ludzi. Nazywało się więc pytanie, skąd brali jedzenie. Bagna co prawda były domem dla różnorakiej zwierzyny i ptactwa, lecz większość obszaru była dla człowieka niedostępna. W pewnych miejscach nawet jaszczuroludzie mieli problem z przeprawą. Dlatego zdecydowali się na wejście na drogę ludzi. Ryzykował i co prawda spotkanie z tubylcami... Jednak bagna były odizolowane od świata. Nikt by nie zauważył pozbycia się świadków, jeśli by przyszła taka konieczność.
Dym z ogniska był słabo uchwytny, lecz upewnił on łowców, że podąrzają we właściwym kierunku. W końcu zza linii drzew ujrzeli wyłaniające się chaty z ciemnego drewna. Ich dachy często były połatane, same budowle były niskie i szerokie u podstawy.
Dobrym znakiem było to, że psy ich nie wyczuły. Bardziej niepokojące jednak było to, że w ogóle nie słyszeli odgłosów życia codziennego. Tylko kwilenie wilgi. Łowcy zdecydowali się na śmielsze podejście.
W pierwszej chwili zdawało się, że w wiosce nie ma nikogo. Ognisko przy jednej z chat ledwie się dymiło, a ostatni żar gasł. Kilka garnków walało się na ziemi, gdzieś rzucone leżały grabie. W końcu przy jednej z chat zauważyli psa. Leżał przy swojej budzie, przed niemal opróżnioną miską. Skórę miał brunatnoszarą, wyliniałą. Był przeraźliwie chudy, jak skóra powleczona kośćmi. Miast oczu miał zapadnięte, czarne oczodoły. Był wyprężony, zdołał już stężeć. Tekloq dotknął jego ciała. Był przeraźliwie zimny.
Kolejne zwłoki leżały w progu chaty. Człek zdawał się umrzeć w rekordowym wieku, zważywszy czas życia tego gatunku. Wyglądał równie powtórnie, co pies. Zdawałoby się, że nie ma on nawet narządów wewnętrznych, będąc tylko szkieletem odzianym w ludzką skórę. Trup miał to samo, czarne spojrzenie. Obok niego leżała wywrócona miska i drewniana łyżka. Wciąż pozostały rozsypane ziarna kaszy.
- Trucizna?- spytał Momoa, gdy Tekloq oglądał zwłoki dziada. Skink pokręcił przecząco głową. Saurus miał pewność, że jego mały brat się nie myli.
- Czary- syknął niewielki myśliwy- Byli tu.
- Niekoniecznie- zaoponiwał Momoa- Osada pozbawiona jest taktycznego znaczenia. Wątpliwe, by Arkham się nią przejął.
- Przeszukajmy okolicę. Ślady odpowiedzą historię.
W pozostałych chatach przywitał ich ten sam widok. Ciała wyglądały identycznie, choć w przeciwieństwie do dziada wszyscy siedzieli bądź leżeli przy stołach. Przy każdym z nich leżało niedokończone jadło.
- Klątwa- stwierdził Momoa, gdy zbliżali się już do ostatniego domostwa.
- Związana z pożywieniem- przytaknął Tekloq- Zmarli najdalej kilka dni temu, lecz jedzenie jest wciąż świeże i ciepłe. Stan zwłok wskazuje na zupełne odwodnienie i kacheksję. Naturalna mumifikacja skrócona z setek lat do kilku godzin. Niektórzy wciąż mieli łyżki w dłoniach.
- Żywność, co nie syci, a głodzi? Woda, która wysusza?
- Na to wygląda. Ciepłokrwiści z każdym kęsem czuli coraz większy głód, lecz miast się powstrzymać, rzucali się na jedzenie ginąc z wycieńczenia.
Skink pchnął drzwi ostatniej chaty, lecz te nie ustąpiły. Momoa zaraz przyszedł mu w sukurs. Lekkie pchnięcie starczyło, by skobel trzasnął, a drzwi ustąpiły.
Różnica była widoczna z progu. Nie unosił się tu zapach strawy, a przeróżnych ziół, które Tekloq oglądał z wielkim zainteresowaniem. Praktycznie wszelkie szafki i stół mieściły bardziej lub mniej ususzone okazy lokalnej flory. Z niskiego sufitu zwisały girlandy czosnku, na stole leżały kłącza mandragory o ostrym, choć już nieco zwietrzałum zapachu, ziarna sporyszu, liście tojadu i kwiaty ararenii, łodygi skrzypu i owoce wilczej jagody. Obok rumianku znaleźć można było Wawrzyńca, łodygi rabarbaru leżały przy liściach barszczu. Półki zaś, co Tekloq zauważył po raz pierwszy w tej wsi, mieściły kilka ksiąg. Skink nie znał dziwnego pisma ciepłokrwistych, więc nie zdradziły mu one czego dotyczą. Chatę wyróżniał również wielki kocioł.
Momoa, jak wcześniej czekał za zewnątrz, nie mogąc swobodnie zmieścić się w chacie. Sufit był zdecydowanie za nisko, zaś drzwi były za wąskie. Wsunął jeno łeb przez okno, trącając pyskiem amulety z kruczych piór i ślimaczych skorup.
- Brakuje trupa- stwierdził saurus. Skink przytaknął.
- Ktokolwiek tu mieszkał, opuścił to miejsce po śmierci reszty mieszkańców. Spójrz.
Tekloq podszedł do okna od strony bagien. Na jego framudze widniała plamka krwi, zaś na sterczącym gwoździu wisiał strzęp czarnego sukna.
- Ktoś uciekał przez okno.
- Przekonajmy się kto.
Skink przeskoczył przez framugę na zewnątrz, oglądając miejsce lądowania. Po chwili dołączył jego brat, który musiał obejść chatę dookoła.
- Ślady stóp- stwierdził Tekloq- Ludzie. Dwa osobniki. Jeden mniejszy i lżejszy, najpewniej to on uciekał. Drugi cięższy, ślad jest błębszy i większy. Jest też krew, choć niewiele.
Mały gad przytknął pysk do trawy.
- Samiec. Nie mogę określić który z osobników był ranny.
Ruszyli za śladem, skink pierwszy, oglądając ślady na ziemi, saurus za nim, obserwując okolicę. Tekloq na bieżąco relacjonował trop.
- Biegli, rozstaw tropów jest większy niż typowo u ludzi. Tu jest ślad kolana. Większy osobnik padł na kolano. Jest też trochę krwi. Zapewne ten większy był ranny.
Kolejne pięćdziesiąt kroków nie przyniosło rewelacji. Momoa jednak zauważył, że mgła gęstnieje. Nie widać było słońca.
- Czujesz?- spytał nagle saurus- Padlina.
Tekloq przytaknął. Ciało leżało zgodnie z kierunkiem tropów więc albo ścigający dopadł ofiarę, albo to ofierze udało się pokonać jej oprawcę.
- Jedno z nich jest odpowiedzialne za klątwę?- spytał nagle saurus.
- Być może. Jednak jeśli zaklęcie zabiło wszystkich prócz jednego osobnika? Czy ścigający chciał dokończyć dzieła?
- Może nie było żadnego pościgu? Może uciekali razem?
- Wątpliwe. Większy trop nieraz zachodzi na mniejszy, co sugeruje pościg.
- Po co uciekać się do zaklęć skoro później atakuje bezpośrednio?- zastanowił się Momoa- Być może mniejszy osobnik odpowiada za klątwę. Większy mógł go ścigać by wywrzeć zemstę. Wiem, że ludzie zawsze jej ulegają.
- Zaraz się przekonany, jest padlina.
Zwłoki leżały przy wielkim kamieniu. Należały do mężczyzny, w średnim wieku, szczupłym i dość wysokim jak na imperialne standardy. Cały odziany był na czarno, w tym w długi czarny płaszcz ze skóry, czarną kamizelkę i spodnie, w których brakowało kawałka materiału. Zaraz obok leżał wysoki kapelusz o szerokim rondzie tej samej barwy co reszta ubioru.
Ciało było w kiepskim stanie. Klatka piersiowa była zmiażdżona jak przy uderzeniu tępym narzędziem, zaś prawa ręka wygięta była nienaturalnie w drugą stronę. Ze złamania wystawały kawałki kości. Lewa noga była zupełnie odcięta, leżała kilka kroków dalej, zaś brzegi rany były poszarpane, jakby ostrze było nieco stępiałe. Siła ciosu jednak pozwoliła przerąbać się przez materiał, mięso i kość udową.
- Wiem co to za człek- stwierdził Momoa- Należał do organizacji podległej świątyni jednego z bóstw Imperium. Polują na mutanty, nieumarłych i czcicieli Chaosu.
- To jego krew była na ścieżce. To on był ścigającym- dodał Tekloq.
- Mniejszy osobnik nie był w stanie zadać takich ran.
- Nie. Ale tu są dalsze tropy....
Skink zamarł. Od trupa biegły tropy mniejszego osobnika dalej ku bagnom, lecz pojawiły się kolejne, zabójcy inkwizytora.
Trójpalczaste, gadzie odbicia stóp.
Momoa również zastygł, gdy to ujrzał. Czyżby byli tak blisko?
- Czy to on? Czy to Loq-Kro-Gar?
Tekloq nie odpowiedział. Długo przyglądał się tropom, cal za całej, by nie popełnić błędu.
- Nie- odrzekł wreszcie po pełnej napięcia chwili- To nie był saurus. Stopa jest węższa, a palce dłuższe. Poza tym było ich trzech. Ale ciężar jest zbliżony do twojego, więco to oni zabili tego ciepłokrwistego.
Momoa sapnął zdenerwowany.
- Znajdźmy drugiego człowieka- rzekł krótko.

Trop uciekiniera zmienił rozstaw, co zdradzało, że zwolnił. Prowadził teraz do pobliskiej jaskini, gdzie szukał schronienia. Wejście było porośnięte mchem i gdyby nie ślad zapachowy, możnaby je przeoczyć.
- Samica- stwierdził saurus.
Skink przytaknął po czym zagłębił się w otwór. Zaraz natrafili na zwisające ze stropu na sznurkach muszle ślimaków, czarne pióra, potłuczone kawałki luster i łyżki. Lekko tracone pobrzdękiwały delikatnie, tańcząc wisielczym pląsem. Z głębi pieczary biło słabe światło, a czasem pod ścianą jaskini stał słój z ususzonym ptactwem czy nietoperzami. Potłuczone zwierciadła i łyżki wisiały i dalej, przez co saurianie mogli w odłamkach dostrzec swoje zniekształcone odbicie.
- Kim jesteście?- odezwał się nagle kobiecy głos, zniekształcony echem, trudno do zlokalizowania- Wyglądacie jak pobłogosławieni przez bogów, lecz nie wyczywam w was ich mocy...
Tak, znienawidzona energia Chaosu była dobrze wyczuwalna w tym miejscu. Dla łowców nie pozostawiało wątpliwości, kto był odpowiedzialny za klątwę.
- Ukaż się- rzucił Momoa. Kątem oka zetknął na Tekloqa. Jego mały brat nie dostrzegał pułapki. Albo jej nie było, alby była magiczna.
Saurus rozgarną łapą wiszące ornamenty i weszli do głównej komory jaskini. Była to przestronna sala, na której ścianach tańczyły cienie z ogniska. Prócz prowizorycznego posłania i wszechobecnych słojów z odczynnikami, w samym centrum stał kocioł, jeszcze większy od tego z chaty w wiosce. W środku bulgotał jakiś mętny wywar. Tekloq był zbyt niski, by zajrzeć do środka, lecz Momoa widział wyraźnie jak na powierzchni unosi się wygotowana głowa dziecka.
Wiedźma wystąpiła z cienia, obrzucając ich niepewnym spojrzeniem. Była to starsza kobieta, choć zapewne kiedyś uważano ją za urodziwą. Włosy miała siwe, twarz pooraną zmarszczkami, lecz sylwetka jej jeszcze się nie zestarzała. Miała na sobie prostą, burą suknię z lnu, zaś jej czoło zdobił wianek.
- Czego chcecie?- rzuciła- Strawy? Jest dla kogoś innego, ale starczyć winno i dla was.
- Ty rzuciłaś klątwę na wieś?- spytał Tekloq.
Twarz jej wykrzywiła się w nieładnym grymasie.
- Tak, ja. Przez lata mieszkałam wśród nich, lecząc jak potrafiłam. Sporządzałam maści i napady, zajmowałam się kurzajkami, czyrakami i pijawkami. Leczyłam wrzody. Sporządzałam lubczyki i herbaty miesięczne. Potem... służyłam im w inny sposób. Nawet tym żonatym. A gdy zrobiłam się stara, uznali, że nie jestem już im potrzebna. Posłali po łowcę czarownic. Postanowiła wyprzedzić ich!
Momoa stał nieruchomo, lecz Tekloq wiedział, że jest gotów do skoku. Czekał.
- Wciąż chcieli więcej i więcej, wiecznie nienasyceni. Mojej zemście dodałam ironii, co znacznie ją osłodziło. Moi nowi przyjaciele mi pokazali jak to osiągnąć. Otworzyli mi oczy na bogów, a ja wezwałam tę pradawna moc.... Poczułam się jednak zbyt pewnie. Inkwizytor zdybał mnie jak pakowałam rzeczy. Miałam zniknąć bez śladu, a tu taka wpadka... Szczęściem moi przyjaciele znów mnie uratowali.
Uśmiechnęła się pod nosem. Potem uniosła wzrok, spoglądając na nieproszonych gości.
- A wy? Jesteście nieco inni od nich. Jesteście od innej Meargh? Czyście może zwierzoludzie?
Saurus warknął.
- Jesteśmy zgubą dla sług mrocznych bogów!
Skoczył ku wiecznie, w kilku susach skracając niemały dystans. Przerażona kobieta wrzasnęła i próbowała wymknąć się bokiem, lecz saurus zagrodził jej drogę ogonem. Niczym kurczaka chwycił ją za kark i uniósł nad ziemię. Kobieta szarpała się, lecz nie miała szans na wyrwanie się. Potem jęła błagać saurusa o życie, obiecując potęgę, tajemnice i bogactwa. Momoa jednak pozostał niewzruszony. Podszedł do kotła z górującym się wywarem i wsadził wiedźmę do środka. W tę jakby wstąpiły nowe siły, wierzgając i wrzeszcząc wniebogłosy, zupełnie nieludzko, jak katowane zwierzę. Momoa nie puszczał. Choć czuł niewielki ból, wywar nie parzył jego grubej łuski.
Cała scena trwała niespełna minutę. Gdy Momoa uznał, że już dość, wyrwał wiecznie głowę z karku, wieszając za włosy do pasa.
A gdy wiedźma wydała ostatnie tchnienie, z bagien podniósł się ryk. Tekloq pierwszy ruszył sprawdzić źródło niepokoju, Momoa zaraz za nim, wpierw wyzwalając kocioł i wylewając jego zawartość.

U wylotu jaskini mgła była bardzo gęsta. Skink jednak zaraz dostrzegł trzy postaci stojące pośród bagien. Byli to goście na wieczerzę, którą on ze swym bratem zniweczyli. Fimiry. Ci sami, którzy zabili łowcę. Jeden z nich uzbrojony był w dwuręczną maczugę z kamienną głownią, drugi trzymał dwa nieco wyszczerbione miecze. Trzeci ściskał siekierę, którą zapewne zrabował jakiemuś drwalowi.
Tekloq poprawił chwyt na oszczepie, Momoa wyszczerzył zęby. Trójka nienawistnych oczu wpatrywała się w każdy ich ruch.
Choć na pierwszy razu oka podobni, przedstawiciele obu ras w rzeczywistości byli skrajnie różni. Słudzy demonicznych potęg przeciw ich eksterminatorom. Skrywające się we mgle przed znienawidzonym słońcem stwory przeciw dzieciom światłonośnego Choteca.
Pierwszy ruszył ten z mieczami. Tekloq od razu uskoczył w bok, biegnąc po okręgu wokół wrogów. Ciśnięty oszczep trafił fimira z siekierą w bark, co wytrąciło go z kroku. Ten z mieczami zamachnął się na skinka, lecz niewielki gad sprawnie uniknął dwóch cięć i sięgnął po kolejny pocisk. Tymczasem fimir z maczugą zawarł się z Momoą. Saurus uniósł nogę, unikając niskiego uderzenia po czym odpowiedział cięciem z góry. Jego przeciwnik uniósł drzewce do bloku, stając w próbie sił z gadem z Lustrii. Momoa odepchnął go i trzonkiem glewii uderzył zachodzącego go od tyłu przeciwnika z siekierą. Trucizna zaczęła działać- ruchy jego były powolne i niezdarne. Stanowił łatwy cel dla saurusa, który skośnym cięciem od biodra po bark powalił wroga. Zaraz jednak powrócił fimir zbrojny w maczugę, rąbiąc z góry.
Tekloq tymczasem biegał wokół przeciwnika, który bezskutecznie usiłował go sięgnąć mieczem. Ostrze znów minęło skinka, a ten odpowiedział dziabnięciem w kolano. Fimir warknął gniew nie i znów zamachnął się ostrzami jak cepem. Znów bezskutecznie. Tekloq jednak igrał z ogniem. Jedno celne trafienie oznaczało jego koniec. Raniony jednak przeciwnik zwolnił, jego mięśnie tężały. Trucizna, jaką stosował skink wykonana była z lokalnych ziół i korzeni, działała ona wolniej od rodzimej wersji, lecz równie skutecznie.
Tymczasem powalony fimir z siekierą właśnie powstał z ziemi. Momoa znajdował się w niekorzystnej sytuacji. Wtedy Tekloq przy kolejnym uniku cisnął oszczepem w plecy. Trafiony fimir wypadł z równowagi, a saurus wnet to wykorzystał, wykonując kontrę po drzewcu wekiery porostów cyklopowe oko przeciwnika. Fimir wrzasnął przenikliwie. Momoa wyciągnął wtedy zakrwawione ostrze i jednym cięciem ściął potworowi głowę. Pomoc dla brata Tekloq sam niemal przypłacił życiem. Ostrze niebezpiecznie blisko przecięli powietrze, zagłębiając się w błocie. Drugi cios przejechał mu po brzuchu, lecz Przedwieczni nad nimczuwali. Tatuaże na jego ciele zajaśniały, a poważną rana okazała się tylko zadrapaniem.
Momoa chlasnął fimira po palcach, rozbrajając go z siekiery. Ten nie tracił zimnej krwi, skoczył na saurusa, łapiąc za drzewce glewii. Chwilę się siłowali, gdy nagle saurus ustąpił, przetoczył się po grzbiecie, jednocześnie wypychając nogą rywala, wyrzucając go za siebie... Prosto w drugiego fimira. Obaj słudzy demonów padli w błoto. Tekloq szybko wykorzystał okazję- dobył krótkiego miecza i do skoczył do fimirów, zatapiając każdemu z nich klingę w oko. Bagna targnął bolesny skrzek. Fimiry rzucały się w boleściach, na ślepo usiłując sięgnąć rywali pazurami. W tej sytuacji były łatwym celem. Glewia Momoy wbiła się w plecy jednego z nich, przechodząc przez pękaty korpus na wylot, znajdując ujście w fontannie krwi. Saurus zaraz potem wyszarpnął broń i włożył w ranę obie dłonie. Nagle napadł silnie, rozrywając fimira na dwie równe połówki. Nawet troll nie mógłby tego zregenerować. Tekloq w tym samym czasie wykańczał ostatniego przeciwnika. Ostrzym dzirytem przeciął ścięgna podudzi fimira, unieruchamiając go. Potem ostrym mieczem rozorał mu plecy, od miednicy do czaszki. By stwór jednak się nie uleczył już, skink potrzebował pomocy saurusa. Momoa uczynnie wyrwał fimirowi kręgosłup wraz z czaszką, a bezwładne ciało oparło flakowato w bagienną toń.

***
Doszli do skraju bagien wieczorem. I choć zwycięscy, nie radowali się. Oto bowiem trop okazał się fałszywy, a oni nie mieli innego. Poszukiwania utknęły w martwym punkcie.
Bagna w tym miejscu kończyły się niemałą sadzawką. Huczały cykady, w oddali dotrzec można było światła pochodni. I jeszcze to skrzywienie, jakby drewno, konopie i metal.
- Barka- rzucił Tekloq.
Obaj przywarli wśród kępy traw, całkowicie zalewając się z otoczeniem. Ich oczy przyglądały się ludziom, koniom.... Zwłaszcza dwóm osobnikom.
Pierwszy z nich był odziany w szary wams, czarną kamizelę oraz małą półpelerynę z kapturem, również ciemnej barwy, pod którym oblicze jego kryła maska tragedii z polerowanego hebanu. Drugi nosił czarną skórznię i wystrzępiony płaszcz.Twarz jego poza czarnym kapeluszem również kryła maska, jednakże ta miała postać białej dziobatej głowy ptaka, którego oczy ktoś zastąpił zaparowanymi szklanymi soczewkami. Jego postrzępiona niczym krucze skrzydła peleryna falowała na lekkim wietrze.
- Nie podobają mi się ci cho- mruknął Momoa- Ich zapach...
- Jest w nich coś nienaturalnego- syknął Tekloq- Nie umiem rzec co.
- Nie jest to Chaos.
Skink pokręcił łbem na znak zgody. Zarówno on jak i jego brat pomyśleli o tym samym. Poszlaki się skończyły. Być może kolejna właśnie przepływa im przed pyskami?
Oba gady bezszelestnie zsunęły się do wody, podążając za barką. Nieznajomy w płaszczu obrócił się i spojrzał w kierunku bagien. Człek by nie został zaalarmowany...

Imię: Tekloq Mówiący-Do-Wiatru
Rasa: Skink chief
Broń główna: Oszczep
Broń zapasowa: Krótki miecz
Pancerz: Ochronne tatuaże, puklerz
Ekwipunek: Trucizna paraliżująca
Umiejętności: Truciciel, Błyskawiczny unik
Portret: Obrazek

Momoa:
Obrazek
Ostatnio zmieniony 12 lip 2016, o 12:55 przez Byqu, łącznie zmieniany 8 razy.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

[POZOR! OGŁOSZENIA ARENOWE]
[Doskonale, bardzom kontent z poziomu i klimatu zgłoszonych zawodników - z uwagi na przedłużające się zapisy i ogólne niepodobieństwo byśmy zgromadzili resztę ludzi w tej edycji podejmuję decyzję o otwarciu gry na 38 Arenie Śmierci.
Z drugiej strony wstawiam deadline do 17 lipca, jeśli do tego czasu nie zgłosi się pełne brakujące 8 osób robimy AŚ w 8 postaci - będzie szybsza i intensywniejsza. To tego czasu, miłego rolpleja i palenia karczmy]

Ukryty w koronie wyrastającego z bagna starego, na wpół spróchniałego drzewa szpieg na usługach domu van der Maarenów przetarł soczewki lunety, spoglądając przez nią na opuszczoną wieś.
A właściwie nie do końca.
Za sprawą ogłoszeń, które rozprowadził jego chlebodawca do Nijmlingen zaczęły ściągać różnorakie groźne indywidua zdawałoby się z połowy świata, typy spod ciemnej gwiazdy, a także zwyczajni gapie łakomi na ujrzenie z bliska rycerza Chaosu czy innego potwora bez jednoczesnej utraty głowy oraz kilku paserów na tyle przedsiębiorczych, że nie bali się zbijać Brzdęki w ekstremalnych warunkach.
Małą miejscowość w środku Wastelandu, która znajdowała się na wysepce twardego gruntu otaczały od jednej strony Przeklęte Bagna i zielonkawe mgły, a od drugiej skaliste, zdradliwe wybrzeże i zimne, wzburzone wody Morza Szponów. Prowadziły do niej jedynie dwa trakty, wiodące przez tereny po równi nieznane, niekomfortowe i niebezpieczne.
A jednak przybyli powoli rozkładali się między nimi z namiotami, bądź zajmowali puste, podmokłe, pokryte pąklami, walące się chaty z mokrego drewna. Trzech sprzedawców trunków różnorakich: kislevita, nordlandczyk i gruby norsmen niemal rzucili się sobie do gardeł, wykłócając się o samostanowione koncesje i ceny, a wreszcie gdy już zapalano lampy i ogniska na noc zgodzili się założyć spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością "K.A.R.C.Z.M.A", na potrzeby której zajęli największą z chat w centrum wsi. Jako, że alkohol jest pierwszą potrzebą ludzi, którym śmierć zagląda w oczy, nie narzekali na brak klientów, a nerwowa zabawa przy kuflach z rogu i gliny trwała w zaciętym oczekiwaniu na to, co miało się wydarzyć.

***

Szpony, zdobiące palce żelaznej rękawicy rytmicznie i w równych odstępach stukały o porowaty, kamienny blat, wydając jedyny odgłos jaki mącił ciszę równie ciężką, jak czarne bloki, z których zbudowana była mała, okrągła komnata oraz większość wiodących do niej kondygnacji i korytarzy.
Lord Vesaleth Dreadstar, generał armii Naggaroth i jeden ze stu członków Czarnej Rady Wiedźmiego Króla widział już takie budownictwo nie raz. Niosło pozostałości chwały Nagarythe i w raz z nią zerwało się z lądu by zbiec na zimne morze i nasiąknąć zemstą z jego fal. Niewielu pamiętało te czasy. Pociągłe i wyniosłe oblicze arystokraty stężało jednak w gniewie, gdy z metalicznym brzękiem walnął pięścią w stół. Stojący przy drzwiach przyboczni lorda poruszyli się niespokojnie, spoglądając spod czaszkowych przyłbyc na wysokie oparcia otaczających stół siedzeń. Nie zauważyli jednak jak ciemność w kątach oświetlonego tylko nikłą poświatą zwisającej z sufitu kuli drgnęła na moment.
- Skończcie tę błazenadę, kimkolwiek jesteście. Niech wam się nie wydaje, że nie sięga was wzrok Druchii... - blady elf wbił wzrok w sklepienie, gdy odpowiedziały mu jeno szmery - Przeklęte, brudne robactwo. Gdyby nie ten czarownik i jego obietnice...
Nagle ciężkie podwoje wrót na drugim końcu sali uchyliły się niemal bezdźwięcznie i z mroku wyrosła wysoka, białowłosa postać o obliczu niemal tak okrutnym jak u członka Czarnej Rady, jednak przeciętym szerokim uśmiechem od jednego spiczastego ucha do drugiego.
- Ktoś zdaje się raczył o wspomnieć o mojej osobie, zaszczyt to dla mnie wasza bezlitosna magnificencjo. - przybyły skłonił się teatralnie, odrzucając zwisający rękaw powłóczystej szaty z atłasu i aksamitu w barwach czerni i krwawej purpury, po czym uniósł głowę i brwi - Szacowny mistrz Cieniomrok również tu jest jak mniemam ?
Odpowiedział mu tylko stukot opieranej o blat stołu laski i zgrzyt siedziska, obracanego przez niskie, pokraczne stworzenia, skryte pod wystrzępionymi, czarnymi jak noc okryciami. W istocie, skavena okrywało tyle ciemnych szat, że jawił się wielką czarną plamą, zlewającą się z otoczeniem. Zdradził go jedynie blask spaczeniowych pierścieni, gdy uniósł swą szponiastą łapę.
- W istocie, jestem-przybyłem tu i ja. - wyskrzeczał wiekowy assasyn. Na dźwięk narzecza jednego z mistrzów klanu Eshin Vesaleth skrzywił się kącikiem ust z nieskrywaną pogardą - I temu elfiakowi przekazać by respekt-szacunek okazywał większy... Komuś zwłaszcza kto miejsce to odkrył, posiadł i zabił-uciyszył wszystkie uszy nadciekawe w pod-tunelach...
Zanim jeszcze skończył mówić, za skavenem błysnęły w ciemnościach tuziny krótkich ostrzy.
Lord Vesaleth jednym zamachem zwalił ze stołu puchar z winem, symultanicznie z chlupotem rozlanej cieczy szczęknęły ładowane magazynki do kusz powtarzalnych.
- Wasza brudna obecność jest ujmą dla tych starych sal. A nawet mimo to, jam wyłożył niemal wszystkie, niemałe wcale środki na to przedsięwzięcie i własną głową ryzykuję trzymanie go w tajemnicy przed Wiedźmim Królem, podczas gdy mógłbym jednym szeptem przypieczętować waszą eksterminację i wysłanie twojej, czarowniku głowy do sali tronowej w Wieży Chłodu!
Białowłosy Druchii uniósł ręce ze zmieszanym obliczem.
- Spokojnie panowie, nie ma potrzeby rujnować widowiska na które wszyscy pracowaliśmy tak długo. Tym bardziej, że to ja jestem tu przy dominującej pozycji.
Mistrz klanu Eshin i lord spojrzeli z rozbawieniem na magika. Dało się słyszeć rozbawione piski skaveńskich zabójców. Czarnoksiężnik pstryknął palcami z westchnięciem.
Wtedy całą komnatę spowiła oślepiająca światłość i tuż koło drzwi buchnęły jaskrawe płomienie, iluminując rotundę kaskadą blasku tuzina kolorów. Kilka najbliższych skavenów z piskiem odskoczyło od źródła jasności, miotając się w podpalonych pelerynach.
Lord Vesaleth poderwał się na nogi, spoglądając przez szpony, którymi osłaniał oczy. A oczom jego ukazał się kształt jeszcze bardziej pokraczny niż skaveny - z obłego, pokrytego obracającymi się na wszystkie strony oczyma korpusa wyrastały dwie pary długich i szponiastych dłoni, na których pełno było małych paszcz buchających płomieniami we wszystkich jaskrawych odcieniach. Zamiast nóg monstrum stało na licznych wijących się mackach, z których wyrastały kolorowe pióra. Czując zawroty głowy arystokrata przeniósł oskarżycielski wzrok na uśmiechniętego złowieszczo magika, łapiąc za jelec zakrzywionego miecza.
- Na Khaine'a! Demon! - syknął Dreadstar.
Sama abominacja wbiła po kilkanaście oczu wa każdego uzbrojonego w komnacie, wokół jej palców zaczęły splatać się wyjące pasma energii Dhar. Wtem magik uniósł dłoń i rzucił jakieś ostro wypowiedziane słowo. Demon wydał odgłos ni to jęku, ni to pisku, ni ryku i opuścił ręce, krzyżując ramiona niemal jak ludzie. Magiczne pociski rozpłynęły się w powietrzu a ogień nieco przygasł. Stór stał po porstu bez ruchu za elfem, wciąż patrząc się upiornie głodnym wzrokiem na zgromadzonych. Mistrz Cieniomrok wskazał na niego swoją laską.
- Szczurze Rogaty! Posłuszny-powolny woli twej jest!
- Owszeeem. - wzruszył ramionami mag - Prawda Me'Mnoth ?
- Gdyby nie pętało mnie moje Prawdziwe Imię, twoja dusza pierwsza trafiłaby do Empyreum, oszuście. - dał się słyszeć głęboki i nakładający się na siebie głos, choć nie wiadomo skąd dochodził.
- Wolę określenie Artysta... - pogroził palcem czarownik. Me'Mnoth zamilkł posłusznie.
- Widać nie jest zadowolony z tego spotkania równie jak my. - podsunął lord Vesaleth, chowając miecz do pochwy i siadając ciężko ze szczękiem ozdabianego srebrnymi pajęczynami pancerza oraz twarzą ściętą wymuszoną powagą.
- Dlatego mówiłem już, że jestem na najwyższej pozycji w łańcuchu przewagi w tej komnacie, nieprawdaż ? A teraz uspokójmy się i omówmy sprawy ważkie, poczynając od listy atrakcji, które ściągnie wam tu Nenzar Artysta. Z małą pomocą...

Awatar użytkownika
Gror
Wałkarz
Posty: 73

Post autor: Gror »

Erich na drżących nogach prowadził za uzdę spotworniałego rumaka, stawiając pierwsze kroki poza zniszczonym molo. Koń sapnął, uwalniając kłąb pary z chrap i młodzik skulił się odruchowo.
-Panie Gror! - zawołał nie odwracając się. - Prosiłbym, abyś...
-Zamknij się, Nikish! Co tam mówiłeś? Dobra, idę.
Gror wyszedł z łodzi, którą dotarł tu wraz małą grupką przemytników oraz szemranych handlarzy i, stawiając ciężkie kroki na drewnianym pomoście, przez które można było odnieść wrażenie, że zaraz się zapadnie, zrzucając czerwonego człowieka w odmęty bagiennej wody, zszedł na stały ląd. Przejął wodze od przerażonego młodzika.
-Mówiłem ci przecież, że cię nie zrani. Zabroniłem mu.
Chłopak głośno przełknął ślinę.
-Strach jest rzeczą naturalną, panie Gror - rzekł szukając czegoś w licznych kieszeniach.
-Tak, wspominałeś o tym już kilka razy - Norsmen podrapał się w hełm.
-Proszę! - powiedział Erich trzymając sakiewkę w wyciągniętej ręce. - Zapłata za twoje usługi.
-Ale już mi zapłaciłeś - odparł klepiąc swój nowy topór.
-Wiem, ale po drodze jeszcze kilka razy uratowałeś mi życie. Nawet jeśli nieświadomie, to czuję, że powinienem ci się odwdzięczyć. Weź je proszę, póki nie zostałem prawdziwym kupcem i pamiętam jeszcze co to uczciwość.
Gror schował sakiewkę do skórzanej torby.
-Powodzenia w interesach.
Uścisnęli sobie ręce na pożegnanie i rozeszli się w osobnych kierunkach. Zakuty w zbroję wojownik ruszył przez wioskę w stronę nowo powstałej karczmy, prowadząc konia, który aż promieniował głodem mięsa. Większość nie chciała mieć z nim nic wspólnego, ale znaleźli się odważni, którzy postanowili zawieźć się na swoim szczęściu i wrócić do swoich spraw z połamanymi nosami, palcami, a nawet trafił się jeden z połamanymi żebrami.
-Denerwują mnie - powiedział w przestrzeń. - Zamknij się, Nikish - dodał po chwili.
Wreszcie dotarł do celu. Odebrano od niego konia, przy czym zaznaczył, że trzeba go jak najszybciej nakarmić mięsem lub flakami. Wszedł do środka słabo jeszcze zapełnionej, ze względu na wczesną porę dnia, gospody i od razu podszedł do baru.
-Chcę gadać z właścicielem - powiedział do polerującego kufel mężczyzny.
-Jestem współwłaścielem. Czego żądasz, wielkoludzie?
-Zostanę tu na turniej - powiedział i położył na blacie garść złotych monet, które szybko zniknęły w kieszeni barmana. - Zajmiecie się moim koniem. Trzeba go karmić mięsem lub flakami, stajenny wie o co chodzi. Wezmę pokój, jakikolwiek, nie jestem cipką z południa, żeby narzekać na warunki. A teraz chętnie napiję się piwa. Nie piłem go od tak dawna, że wystarczą mi te wasze szczyny.
-Mamy tu wiele rodzajów piwa - odparł barman z kamiennym wyrazem twarzy, nalewając hojnie ale do masywnego kufla. - Ale szczyny nam wyszły, przykro mi. Zapewniam jednak, że to jest o wiele smaczniejsze.
Chwycił za kufel i ruszył w stronę najbliższego wolnego stolika.
-Mógłbyś podać mi swoje imię, abym wiedział, komu przypisać pokój? - zawołał za nim barman.
-Gror - odparł tonem ciężkim, jak żelazo.
Pierwszy raz od niepamiętnych dla niego czasów mógł usiąść w karczmie, napić się spokojnie piwa i... No właśnie nic poza tym. Ten spokój go denerwował jeszcze bardziej, niż ta banda chciwych indywiduów na zewnątrz albo nieustanne jęki Ericha. Czuł, że musi coś zabić.
-Hę? - usłyszał obok siebie. - Widzę, żeś się zbroi dorobił, bracie w mordzie.
Gror spojrzał na człowieka, któremu śpieszno było na tamten świat. Zobaczył mutanta o lśniącej metalicznie skórze i pokrytego małymi kolcami.
-Spadaj - odparł. - Nie chcę z tobą gadać, chyba, że bierzesz udział w turnieju.
-Cóż owszem - powiedział tamten z dumą. - Zwą mnie Johan i chciałbym cię poinformować, oczywiście tylko dlatego, że jesteśmy braćmi w mordzie, iż twój udział w turnieju jest bezowocny. Najlepiej będzie jeśli odpuścisz już teraz, przynajmniej zachowasz życie. Khorne obdarzył mnie swą łaską i...
Nie zdołał dokończyć, gdyż kolec nadziaka z grorowego topora przebił mu gardło, wyszedł karkiem, miażdżąc grdykę i przybił go do ściany, kilka milimetrów nad ziemią. Norsmen zostawił go tak, by sobie powisiał, na poprawę humoru.
Jeszcze przed wieczorem karczmę nazwano "Pod Nadzianym Mutantem".

[Nie wiem, czy napisałem to, jak trzeba. Jeśli coś jet nie tak, proszę o uwagi i poprawię się na przyszłość.]
Let the bloodbath begin!!! My skin is getting white again.

Awatar użytkownika
Stabilo
"Nie jestem powergamerem"
Posty: 119

Post autor: Stabilo »

Błoto, wszechobecne na wąskim trakcie, z mlaśnięciem pochłaniało i wypuszczało wielbłądzie kopyta. Victus po raz kolejny odganiał się od roju mikroskopijnych krwiopijców. Gęsta jak mleko mgła rozstąpiła się nagle ukazując kilka krzywych chat i grupę przyjezdnej ludności.
- Gdzie my tu niby mamy walczyć?
- Szczerze to nie mam pojęcia, ale popatrz - Bachmann wskazał na największą chatę ozdobioną napisem "Karczma pod nadzianym mutantem" - Sprawdzimy tam, może coś wiedzą, a i piwo pewnie mają.

Kilka krzywych stołów i prowizoryczny kontuar stanowiły jedyne wyposażenie chaty. Na jednym z siedzisk siedział wielki, odziany w czerwień wojownik. Obok niego jak gdyby nigdy nic wisiał przybity do ściany inny chaosyta. Dwójka podróżnych podeszła do kontuaru.
- Przepraszam - Brodaty kislevita odwrócił się w ich stronę. - Tutaj ma się odbyć Arena Śmierci?
- A no tutaj.
- Dziękuję, a i dwa razy piwo poproszę.- Barnan zaczął nalewać piwo do wielkich kufli - No cóż Victus zostało nam tylko czekać na innych zawodników.
Ostatnio zmieniony 12 lip 2016, o 12:25 przez Stabilo, łącznie zmieniany 1 raz.
Skaveni potrzebują wodza, który przy użyciu mądrej retoryki (czyt. bata) bądź siły perswazji (czyt. bata) jest w stanie poprowadzić ich w miarę zorganizowanych przeciwko wrogowi.

Obrazek[/

Awatar użytkownika
Leśny Dziad
Wałkarz
Posty: 97
Lokalizacja: Knieja

Post autor: Leśny Dziad »

– Jesteś pewien, że nie pomyliłeś drogi? – zapytał ponuro Severin widząc pierwsze zabudowania na otoczonej bagnami ziemi.
– Nie pomyliłem. Bo na to zadupie prowadzi tylko jedna droga… No może jest też druga, ale jeszcze gorsza niż ta, którą podążamy.

Rycerz nie odpowiedział. Był już zmęczony podróżą. Trakt po jakim przyszło im jechać był wyboisty, często zalany błotem i wodą, zarośnięty i wąski, podobny do dróg w Mousillon, którymi Severin szlajał się swojego czasu. To że ich dorożka, przystosowana przecież do jeżdżenia po miejskich ulicach, w ogóle przetrwała przeprawę zakrawało o cud.

Co gorsza, cel podróży nie przedstawiał się zbyt reprezentacyjnie. Zobaczyli przegniłe chaty z zapadłymi dachami, błotniste ulice, pochłonięte przez moczary pomosty, a wszystko otoczone ponurą i śmierdzącą mgłą bagien. Mimo to, wokół dało się zauważyć ludzi, którzy próbowali oswoić ten obraz nędzy i rozpaczy. Tu ktoś naprawiał dach osuwającego się domostwa, tam kilka osób rozkładało szeroki namiot, przy głównej uliczce rozstawili się handlarze oferujący wszelkiego rodzaju badziew, gdzieś na skrzyżowaniu podstarzała ladacznica oferowała przechodniom swoje umowne wdzięki. Jak na opuszczoną wieś było tu całkiem tłoczno.

Była też karczma. W samym środku osady, przy błotnistym placyku ulokowana w całkiem sporej i naprędce odrestaurowanej chacie.
– O! – ucieszył się Jeremi. – Tego nam teraz trzeba! Zimne piwo i coś na ząb, prawda rycerzu?
– Mhm… – odmruknął Bretończyk.
Spodziewał się, że krwawe zawody przyciągną hałastrę z całego świata ale nie sądził, że cały ten margines społeczny będzie puszczony samopas, nie pilnowany przez nikogo, bez narzuconych choćby umownych zasad tego co wolno, a czego nie wolno. Rycerz wiedział, że w takich miejscach tylko kwestią czasu pozostawało zanim ktoś komuś skoczy do gardła. Lepiej trzymać miecz przy sobie.

Jeremi podprowadził tymczasem dorożkę do prowizorycznej stajni wybudowanej obok karczmy. Stanął na drugim jej końcu bo przy wejściu konie nie chciały się zatrzymać ofuknięte i spłoszone przez jakąś koniopodobną bestię przeżuwająca płaty krwistego mięsa. Severin wcisnął Jednookiemu skórzany, ciężki worek ze swoim pancerzem a potem wyskoczył z pojazdu krzywiąc się z bólu. Dyskomfort pozostawał, mimo że jego rany goiły się szybko. Trochę nawet zbyt szybko… Czyżby jednak Pani nad nim czuwała? Odrzucił szybko tę myśl. Pewnie po prostu jego ciało już przyzwyczaiło się do ran i urazów tak bardzo, że leczyło się szybciej. Chwycił w pół za długa pochwę z Oprawcą poczym obaj mężczyźni ruszyli ku drzwiom gospody.

Stanęli w progu, ciemnej, zadymionej i pachnącej pieczonym mięsiwem izby. Krzątało się tu już kilku pijaków, trzech podejrzanych typów siedzących w rogu grało w karty, lecz uwagę od razu przykuwało ciało jakiegoś mutanta przybite nadziakiem do ściany, przy którym siedział potężny Norsmen żłopiący piwo. Na zebranej wokół klienteli ta ponura ozdoba nie robiła szczególnego wrażenia więc chyba wisiała tu już od dłuższego czasu. Rycerz i woźnica spojrzeli tylko po sobie po czym zajęli najbliższy wolny stół.

Zaraz zakręcił się wokół nich wąsaty Kislevczyk i ze sztucznym uśmiechem na przepitej mordzie zaczął polecać im lokalne specjały. Severin po tak długiej i niewygodnej podróży najchętniej napiłby się przedniego wina z księstwa Aquitaine, ale nawet się nie łudził że w takiej dziurze będą wiedzieć o istnieniu takiego trunku. Skończyło się więc na zamówieniu piwa i sporej porcji pieczonej dziczyzny.

– Cóż za przytulne miejsce, nieprawdaż? – zapytał Jeremi rozglądając się z entuzjazmem wokół po tym jak wciągną kolejną dawkę swojego narkotyku. Podał woreczek ze stymulantem rycerzowi ale ten odmówił kręcąc głową.
– Przytulne doprawdy… Tylko powiedz mi, kto organizuje te zawody, gdzie jest w ogóle punkt zapisów i gdzie będę walczył?
– A widzisz! – Jednooki podniósł do góry palec jakby słowa jego miały właśnie nabrać wielkiej wagi. – Tego, drogi przyjacielu, trzeba będzie się dowiedzieć…

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

[Uwaga. Jaszczury pojawiają się w wiosce po przybyciu dobrego doktora i jego kumpla. Póki co żaden z nich nie ma zamiaru wziąć udziału w Arenie.]

Barka wreszcie przybiła do brzegu, a po ciemku nikt nie ociągał się z rozładunkiem. Dwaj podróżni zeszli raczej nieśpiesznie na ląd, kierując się od razu do wioski. Ta cechowała się typowymi odgłosami i zapachami... Niemal. Zaintrygowany tropem saurianie ostrożnie wyszli z wody i zakradli się do jednego z budynków. Była to dość duża chata, pełna różnorakich odgłosów. Najwyraźniej każdy, kto przybywał do wioski zatrzymywał się tu na noc.
Intensywny trop prowadził do stajni. Już wcześniej wyłapać można było odgłosy żerowania i świeży zapach krwi. Tekloq jednak postawił kryzę ze zdumienia, jak najzwyczajniej w świecie stał tam demoniczny wierzchowiec, posilający się padliną.
- Bracie- mruknął Momoa. Skink przybieżył czym prędzej do okna i zerkną do środka. Prócz ludzi, zwyczajnych ciepłokrwistych mieszkańców i wagabundów siedział tam wybraniec Chaosu. Aura jego była silna. Drugi, mutant, wisiał przybity do ściany. Co osobliwsze, nikt nie zwracał na to uwagi bardziej niż na lokalną ciekawostkę.
Dwaj śledzenia osobnicy również tam byli. Wyglądało to na jakieś zbiegowisko.
- Arena?- mruknął Tekloq z zasłyszanej rozmowy.
- Turniej. Uczestnicy ściągają z całego świata. Loq-Kro-Gar zwyciężył w jednej. I pojawił się po latach na innej.
- Czy Pradawni dają nam znak?
Saurus zastanowił się chwilę.
- Przekonajmy się.
Weszli normalnie, przez drzwi frontowe. Za niskie i za wąskie jak na gust Momoy. Wyróżniali się. Wszelkie oczy zaraz powędrowały ku nim.
Nie na dłużej jednak niż trzydzieści uderzeń serca. Większość gości wróciła potem do rozmów czy innych zajęć.
Saurianie zajęli stolik przy oknie od strony stawu. Wieczorna bryza mieszała się tu z zapachami karczemnymi.
- Co teraz?- spytał skink.
- Zjedzmy coś- zaproponował saurus.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Gror
Wałkarz
Posty: 73

Post autor: Gror »

W karczmie zaczęło się robić dość tłoczno. Lokalni "mieszkańcy", kilku mięśniaków i ich mniej masywnych towarzyszy oraz jakieś jaszczury rozmiarów człowieka.
-Nie wiem, czy to dobry pomysł - powiedział Gror pod nosem. - Wiem, ale... Nie przerywaj mi! Dobra, zrobię to.
Wojownik wstał, chwycił rękojeść swego topora i pozwolił wreszcie opaść zwłokom Johana. Podszedł do dorównującemu mu wzrostem człowieka zajadającego się dziczyzną i jednookiego chudzielca. Przysiadł się do stołu bez pytania o zgodę, postawił kufel z piwem i wyciągnął otwartą dłoń, opierając łokieć o blat.
-Dawaj - powiedział.
-Słucham? - odparł drugi sapiąc z wściekłości.
-Siłujemy się. Przegrany Stawia drugiemu piwo do końca turnieju lub życia.
-Nie mam ochoty na twoje gierki, Chaotyku.
-Potraktuj to jako wyzwanie.
Gror uśmiechnął się paskudnie.
Let the bloodbath begin!!! My skin is getting white again.

Awatar użytkownika
Leśny Dziad
Wałkarz
Posty: 97
Lokalizacja: Knieja

Post autor: Leśny Dziad »

Severin jeszcze nie skończył jeść, a już stanął przed nim ten złowrogi Norsmen w demonicznej zbroi. Usiadł na przeciw i chciał siłować się na rękę.

Rycerz dobrze znał ten typ. Zawsze chcieli pokazać swoją siłę, zawsze pierwsi pchali się do walki, zawsze szukali zwady. Tak buńczuczne zachowanie zawsze wzbudzało w nim gniew. A w dodatku ten tutaj był najprawdopodobniej wybrańcem plugawych bogów chaosu, pomiotem zła niegodnym by stąpać po ziemi. To że to właśnie sługus chaosu wyzywa go na pojedynek dodatkowo rozwścieczyło Severina.

- Takiś cwany? Siłujmy się zatem na lewą rękę - mruknął Bretończyk.
To była jego taktyka przeciw wszystkim karczemnym pozerom próbującym się z nim zmierzyć. Większość siłaczy od lat próbujących się na rękę była praworęczna i to właśnie prawe ramię mieli silniejsze. Gdy przychodziło walczyć na lewą rękę już nie byli tacy twardzi. A jednak chaosyta nie zawahał się ani chwili po propozycji rycerza. Na twarzy jego pojawił się cień uśmiechu po tym jak po prostu zmienił rękę z hukiem stawiając łokieć na blacie stołu.

Severin odsunął miskę z jadłem i podciągnął rękaw koszuli. Przez chwilę żałował swojej decyzji bo przecież ledwo wczoraj zdjął opatrunek z przedramienia, jednak było już za późno. Ujął zakutą w demoniczną stal dłoń Norsmena. Na umówiony sygnał rozpoczął się pojedynek.

Rycerz ze zdziwieniem patrzył jak jego dłoń powoli zbliża się do blatu stołu przyciskana przez stalowy uścisk chaosyty. Jednak z każdym centymetrem jaki tracił, rósł jego gniew. Nie czuł już bólu ledwo zagojonego przedramienia. Napinając mięśnie do granic możliwości rozpoczął powolny proces podnoszenia ręki do punktu wyjścia. Czuł jak pot skrapla się na jego czole, czuł jak serce jego bije szybciej zmuszane do szybszego pompowania krwi. I czuł gniew. Ten sam, który widział w oczach prześwitujących przez wizjer hełmu Norsmena.

Udało mu się wyprostować ramię to punktu, w którym zaczynali pojedynek. Nie mógł jednak zrobić nic więcej. Obaj wojownicy sapiąc i stękając trwali w niezmienionej pozycji wyjściowej nie mogąc pokonać przeciwnika. Grupka karczemnych gości jaka zebrała się wokół nich dopingowała raz jednego, a raz drugiego lecz nie wpływało to na pojedynek w żaden sposób. Próba siły trwała i nie zanosiło się by miała zakończyć się szybko.

- Nierozegrane! Nierozegrane, remis! - wykrzyknął nagle Jeremi wstając z miejsca. - Dalszy ciąg rozstrzygnie się na Arenie jeśli tylko przyjdzie wam stanąć naprzeciw siebie w pojedynku! Bo pan, panie Norsmen, jak rozumiem również chętny jest wziąć udział w zawodach?

Jednooki wlepił w chaosytę ciekawskie spojrzenie swego jedynego oka. Dwaj siłujący się mężczyźni spojrzeli na niego zaskoczeni nie wiedząc czy kontynuować walkę, czy rzeczywiście zakończyć próbę sił remisem. Obaj na chwilę zluzowali uścisk.

Awatar użytkownika
Gror
Wałkarz
Posty: 73

Post autor: Gror »

Remis. Wynik, którego spodziewał się Nikish. Miał rację, co lekko zdenerwowało Grora, nie lubił, kiedy demon miał rację. Cała sytuacja była jedną z tych, do których nie nawykł kiedykolwiek. Nie dało się tego zakończyć w tej chwili, nie mógł walnąć go w pysk, ani nawet odejść wściekły.
-Stoi - odparł Gror, puszczając dłoń rywala. - Spotkamy się na Arenie. Mam nadzieję, że będziesz walczył równie zaciekle, jak bronisz swych pieniędzy.
-Liczę na uczciwą walkę - odparł rycerz, świdrując go wzrokiem.
-Dawno nie spotkałem osoby, dorównującej mi siłą. Myślę, że... Zamknij się, Nikish! Myślę, że będzie to prawdziwy pojedynek.
Gror zabrał swój kufel i podszedł do baru po nową porcję ale. Jednooki, korzystając z okazji, przyjrzał się zwłokom mutatnta.
-Dlaczego zabiłeś swojego towarzysza...?
Gror momentalnie zmiażdżył kufel w dłoni i rzucił się z toporem na chudzielca. Przed odrąbaniem mu głowy powstrzymał go rycerz z wyciągniętym dwuręcznym mieczem w rękach.
-Twój przyjaciel cię uratował - wysapał, niczym rozwścieczony byk. - Obraź mnie jeszcze raz, a nikt cię nie ocali. Nie mam z nim nic wspólnego.
-Przecież slużysz Chaosowi - powiedział jednooki łamiącym się głosem.
-Nie ma na świecie czegokolwiek, co mógłbym nienawidzić bardziej od krwawego boga - schował topór za pas.
Gror wyszedł, zostawiając za sobą aurę niepokoju i ślad krwi po ciągniętych zwłokach. Za ścianą dało się słyszeć rytmiczne uderzenia, gniewie ryki i plaskający dźwięk wnętrzności. Norsmen spędził resztę dnia na krojeniu zwłok przypadkowych ludzi, którzy nawinęli mu się pod topór.
Let the bloodbath begin!!! My skin is getting white again.

Awatar użytkownika
Leśny Dziad
Wałkarz
Posty: 97
Lokalizacja: Knieja

Post autor: Leśny Dziad »

Severin powoli schował ostrze odprowadzając rozwścieczonego Norsmena wzrokiem. Siła, złość i niechęć do bogów, którym służył. Rycerz nigdy by nie pomyślał, że będzie w stanie zrozumieć uczucia jakiegokolwiek chaosyty. Miał jednak wrażenie, że ten doświadczył w życiu podobnych niegodziwości co on sam.
Czyżby wszyscy byli tylko zabawkami w rękach swoich bogów?

- Przecież nic takiego nie powiedziałem... Co za szajbus... Szaleniec... Jeszcze bardziej wściekły od ciebie... - skamlał Jeremi schowany za plecami Bretończyka.
- Taaaak. - Rycerz usiadł znów na ławie i przysunął sobie talerz z mięsiwem. - Będzie godnym przeciwnikiem, jeśli tylko spotkamy się na ubitej ziemi.

O dziwo Jednooki już nic nie mówił. Opuścił go apetyt więc drżącą ręką sięgnął po piwo.

Awatar użytkownika
Gror
Wałkarz
Posty: 73

Post autor: Gror »

Minęło już kilka godzin, słońce, które ledwo przebijało się przez gęstą mgłę, teraz wyraźnie pochyliło się ku horyzontowi, pogrążając całą wioskę w półmroku. Pochodnie i latarnie stały się kolejnym elementem lokalnego otoczenia, wciąż rosła liczba ludzi, którzy ani myśleli, aby zakończyć na dzisiaj swoje interesy, mimo wybrańca Khorne'a, który szalał po okolicy od popołudnia. Na szczęście dla wielu wybrał sobie obrzeża wioski, więc wystarczyło trzymać się bliżej centrum, aby być w mniejszym niebezpieczeństwie.
Gror zdołał złagodzić swój gniew, jednak gdzieś płytko pod cienką warstwą spokoju czaiła się mała iskierka szału, zdolna zapłonąć w każdej niszczycielskim czarnym płomieniem. Wrócił do wioski i, idąc w stronę karczmy, napotkał człowieka, który twierdził, że sprzedaje krasnoludzki bimber.
-Krasnoludzki? - powtórzył z niedowierzaniem.
-Tak, tak, potężny panie! - powiedział sprzedawczyk, węsząc interes. - Mocna, krasnoludzka robota, tylko rozcieńczona z wodą, bo nawet takiego silnego chłopa, jak ty, powaliłaby po trzecim łyku, a tak można wypić butelkę i się bawić!
Gror wyciągnął z torby kilka srebrnych monet i rzucił je na ziemię, po czym zabrał butelkę i odszedł. Nie była to nawet połowa wyznaczonej ceny, ale handlarz postanowił nie ryzykować życiem jeszcze bardziej.
Bimber faktycznie był bardzo mocny. Smak, jakiego nigdy wcześniej nie próbował oraz płynna pożoga przyjemnie rozpalająca żołądek. Pił łapczywie, samemu nie wiedząc dlaczego tak bardzo chciał się teraz upić. Jednak poczuł gdzieś głęboko w sobie ukłucie zapomnianego uczucia. Nie pamiętał też kiedy je czuł po raz ostatni. To ukłucie zmuszało go do picia, wzbudzało w nim gniew i smutek jednocześnie. Nie pomagała też gadanina Nikisha, który nagle stał się jeszcze bardziej wygadany niż zwykle.
Kiedy dotarł na placyk przed karczmą, butelka była już prawie pusta, Nikish rozgadał się na dobre, a iskra szału zapłonęła. Dobył topora z krzykiem.
-Zamknij się!!! - zamachnął się na demona, którego tylko on widział i słyszał. - Niiiiiiikiiiiiiish!!!
Cisnął butelkę w błoto i dobył drugiego topora. Machał nimi na odlew, wkładając w każdy cios całą siłę i minimum finezji, tyle tylko, by móc trafiać w głowę rozpływającą się w obłok czarnej mgły przy każdym trafieniu.
Ale tylko on to widział.
-Zamknij się! Milcz! Morda! Co?! Nie służy?! Ty parszywa pokrako! Nienawidzę cię! Zabiję! - Miotał się we wszstkie strony atakując.
Odpowiadając przemocą i krzykiem na słowa, które tylko on mógł usłyszeć.
Krzyki, zarówno te Norsmena, jak i panikujących ludzi przyciągnęły uwagę siedzących w karczmie. Wszyscy stłoczyli się przy oknach i w drzwiach, chcąc zyskać minimalną jasność sytuacji. Wreszcie wojownik upadł w błoto, lecz nie powstrzymało to jego szału.
-Cały ten czas musiałem słuchać twojego gadania! Twoich okropnych żartów i pozbawionych sensu przemyśleń! Mięli rację! Wszyscy mięli rację! Ale nie porzucę zemsty! Wymorduję ich wszystkich, a kiedy tylko dowiem się jak, zabiję też ciebie! Utopię ten świat we krwi sługusów Khorne'a!
Wtem zobaczył stojących przy drzwiach jaszczurów, jednak podpity i w szale wziął ich za demony.
-Twoi bracia, co?! - wstał z błota, chowając topory za pas. - Zabiję! Gołymi rękami zaduszę!
Ruszył w stronę budynku, wywołując panikę wśród niektórych.
Let the bloodbath begin!!! My skin is getting white again.

Arietta
Plankton
Posty: 4

Post autor: Arietta »

Mgła otaczała przestronną krainę. Jedno wielkie bagno, w którym grzęzły kopyta wierzchowca. Przed oczyma, nikłym światłem odbijała się wioska. Coraz to bliżej, tym lepiej była widoczna, ta wieś zabita dechami. Zjadaczy chleba tyle, co brudu za paznokciem. Wałęsają się między domostwami.
- Ciekawi mnie, gdzież jest cel naszej podróży. - rzekła pod nosem Lauriel.
Gdy już była na kilka kroków od wioski, mogła lepiej przyjrzeć się chatom. Życie mieszkańców sprawiało wrażenie tak monotonnego, jakby półmartwego. Jedynym raźnym punktem w tej mieścinie była najprawdopodobniej jakaś gospoda.
- ,,Karczma pod nadzianym mutantem”. Zachęcająca nazwa, nie powiem. - mruknęła elfka ze znikomym uśmieszkiem na twarzy.
Zamieszanie pod nią niczego sobie. Jakiś złowrogi Norsmen, ciut podpity ruszył w kierunku garści jaszczurów. Że też całe zajście musiało rozgrywać się pod drzwiami karczmy. Elfka zsunęła się ze swego Jelenia. Coś jej podpowiadało, że lepiej nie mieszać się w ten zatarg. Tak, więc trwając w bezruchu przyglądała się z dalsza całemu zajściu, uśmiechając się z lekkim zaciekawieniem.

[Krótko, ale mam nadzieję, że jest ok :D ]

ODPOWIEDZ